TOM I

ROZDZIAŁ PIERWSZY Nie gniewajcie się, Ryby!

Błękitny jastrząb zatoczył szerokie koło nad postrzępionymi wierzchołkami nadbrzeżnych skał, spłynął miękko ku morzu, śmignął nisko nad drobnymi falami, wystrzelił w górę i wznosząc się coraz wyżej zniknął w mrocznoniebieskim niebie, jasnym już na wschodzie, choć słońce nie wynurzyło się jeszcze spoza wierzchołków gór.

Białowłosy odprowadził ptaka oczyma i odwrócił głowę ku północy, gdzie za spływającą z gór rzeką leżało z dala od morza, na niewielkim wzgórzu, miasto ukryte w szarej rozwiewającej się mgle przedświtu.

Ojca nie było już widać, zniknął w płytkim wąwozie, porośniętym krzakami dzikiej róży. Wąwozem tym i ścieżką biegnącą przez nadmorskie łąki zejdzie ku rzece i brnąc po kolana w bystrym, migotliwym nurcie przekroczy ją w miejscu, gdzie rozlewa ona szeroko, uciekłszy z kamiennego, wartkiego koryta. Później ścieżka doprowadzi ojca do białej drogi i w południe stanie on przed bramą miasta.

Białowłosy odetchnął głęboko i przymknął na chwilę oczy. Kochał ojca jak nikogo w świecie i wiedział, że niespodziane jego odejście na tak długi czas powinno było go smucić. A był przecież niemal szczęśliwy. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa ojca:

- Tak, możesz.

A jeszcze wczoraj o tej porze bogowie, którzy trzymają w nieśmiertelnych dłoniach zasłonę okrywającą przyszłość, nie uchylili przed nim najmniejszego jej rąbka. Nocował w górach, u stóp wierzchołka Idy, w opuszczonym pasterskim szałasie. Matka wysłała go po zioła, które zebrać należało przy blasku księżyca o północy. Kwitły krótko, zaledwie dni parę, a ususzone chroniły wypatroszone ryby przed gniciem. Zbudził się wcześnie i związawszy zioła w wielkie naręcze przystanął na chwilę, aby objąć spojrzeniem ogromną, leżącą u stóp krainę: góry, brzeg wijący się kreto ku południowi aż po granice widnokręgu, nieskończone morze z dalekimi wyspami i przesmyk na północy, za którym, jak wiedział, rozpoczynało się nowe morze. A w dole, maleńka jak mrowisko, opasana murem o białych wieżach, leżała Troja Królów. Przed wieczorem był już w domu. Wszedł. Matka stała nad paleniskiem, ojciec siedział na posłaniu z kozich skór i z wolna uniósł głowę słysząc jego wesoły głos:

- Jestem, matko. Przyniosłem ziół na cały rok! Matka uśmiechnęła się i skinęła głową. Później prędko odwróciła posmutniałą twarz.

Ojciec wstał, wziął zioła z rąk chłopca, przyjrzał się im w migotliwym blasku ognia i położył je pod ścianę.

- Czy zebrałeś je nocą? - Głos jego miał zwykłe, spokojne brzmienie, ale Białowłosy wiedział już, że coś się stało. Mimowolnie rozejrzał się, nim odpowiedział, lecz w chacie wszystko było na swoim miejscu: posłania, garnki, stół, ława i gliniany posążek Wielkiej Matki nad wejściem.

- Tak, ojcze.

- Odmówiłeś modlitwę do Niej?

- Tak, ojcze.

- Przy świetle księżyca?

- Tak, ojcze. Król kazał pewnie pognać stada na północ, bo z góry nie widziałem ich w pobliżu miasta, ani wczoraj, ani dziś.

- Na północy wczesnym latem trawa jest wyższa! - Ojciec skinął głową i ponownie usiadł na posłaniu. - Konie trojańskie są najpiękniejsze w świecie; potrzebna im jest najpiękniejsza trawa...

Zapadło milczenie. Matka wskazała chłopcu stół i postawiła na nim garnek. Chciał usiąść, ale ojciec dodał spokojnie:

- Tak, najpiękniejsze konie. Był tu dziś herold królewski na białym ogierze. Wiele bym dał za takiego konia. Gdybym miał wiele.

- Herold królewski, ojcze?

Tylko tyle powiedział, gdyż ojcu i matce nie zadaje się pytań. Stał patrząc na ojca, po którego twarzy odblaski ognia z paleniska przepływały jak czerwone ryby.

- Tak. Jutro przed świtem odejdę do miasta. Król opasuje je nowym murem, a może tylko chce podwyższyć ten, który jest. Nie mogłem pytać herolda, lecz tyle mi powiedział, nim pojechał dalej. Będą potrzebowali wielu ludzi. Może to potrwać miesiąc, a może powrócę tu dopiero przed zimą. Zostaniesz sam z matką.

- Tak, ojcze. - Białowłosy usiadł i odruchowo zaczął jeść, gdyż był bardzo głodny.

Później leżał pośród nocy w ciemności, wsłuchany w równe oddechy rodziców, i myślał. Nie mieli zapasów na zimę, więc jeśli ojciec odejdzie, on powinien łowić co dnia, gdyż prócz tego trzeba będzie zebrać wiele suszonych ryb, nim nadjadą królewskie wozy po daninę. Nigdy dotąd nie był sam na morzu. Ojciec nie zaprowadził go jeszcze do starca mieszkającego nad urwiskiem, gdzie była pieczara prowadząca, jak powiadano, do jeziora podziemnego połączonego z morzem. Tam właśnie przybywał niekiedy Posejdon, wędrujący morzami, a starzec ów był jego kapłanem. Tam każdy syn rybaka schodził i zanurzał ręce w wodzie, gdy nadeszła godzina wtajemniczenia. Być może Posejdon ukazywał mu się w owej chwili, a być może działy się tam inne jeszcze sprawy, tego Białowłosy nie wiedział, gdyż nikt z wtajemniczonych nie mówił o tym, co działo się w pieczarze. To, co wiedział, wiedział od matki, a ona przecież nigdy tam nie była. Żadna z niewiast nie miała dostępu do jaskini. Wtajemniczonym mógł zostać tylko ten, który dowiódł, że jest prawdziwym rybakiem. Więc jeśli ojciec odchodząc zezwoli mu samotnie wypływać...

Długa droga z gór i znużenie pokonały go, nim zdołał uwierzyć, że po powrocie z miasta ojciec zaprowadzi go do starca. Zbudziło go ciche krzątanie się rodziców. Otworzył oczy i zobaczył matkę związującą węzełek z białego płótna. Ojciec siedział na ławie i nacierał oliwą rzemienie sandałów...

I oto teraz ojciec zniknął w wąwozie. Białowłosy wytężył wzrok. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega pośród porannych oparów maleńkie kształty odległych wież i pasmo murów na niskim wzgórzu. Było bardzo ciepło, zbyt ciepło. Spojrzał na niebo, na którym nie dostrzegł ani jednej chmurki, i powtórzył w myśli ostatnie słowa ojca:

"Tak, możesz. Wiem, że będziesz chciał wypłynąć już dziś. Pamiętaj o tym, by nie oddalać się od brzegu. Gdy ujrzysz gromadzące się obłoki, nie zwlekając kieruj dziób ku brzegowi i wiosłuj z wszystkich sił!"

Zawrócił i ruszył krętą ścieżką pomiędzy głazami. Z dala, spoza załomu skały, za którym ukryty był dom, doszedł go przytłumiony, znajomy dźwięk obracających się żaren i cichy śpiew matki. Była na pewno zatroskana, lecz nie dawała niczego po sobie poznać. Nigdy jeszcze nie widział łez w jej oczach.

Odwrócił się i wszedł na wielki głaz. Zobaczył ojca idącego łąką. Stadko kóz poznało go i podbiegło truchtem. Ojciec zatrzymał się, pogłaskał po głowie małego, narodzonego niedawno koziołka. Później ruszył dalej. Jedna z kóz szła za nim przez chwilę i zawróciła. Białowłosy zeskoczył z głazu.

Była to zawsze ta sama pieśń. Pieśń Żaren, na pół błagalna, na pół pochwalna, zwrócona ku Wielkiej Matce, opiekunce życia na ziemi. Wszedł do domu. Matka uniosła głowę, szum żaren ustał.

- Czy pozwolił ci? - zapytała spokojnie. Podszedł ku niej i ująwszy kij żaren okręcił go miękko wokół osi. Kamień zaturkotał i umilkł.

- Wiedziałaś, że go poproszę?... - Uśmiechnął się.

- Minęło czternaście lat od chwili, gdy bogowie pozwolili ci narodzić się, a mnie ucieszyli tobą. Ojciec twój wyruszył sam na morze po raz pierwszy, gdy ukończył lat czternaście. I jego ojciec, i mój. Lecz wierzyłam, że pozwoli ci wypłynąć, gdy powróci i będzie mógł z dala czuwać nad tobą. A później, kiedy minie zima, poprowadzi cię do starca, byś stał się mężczyzną. Wiem, że jesteś roztropny i wiesz o morzu tyle, ile wiedzieć winieneś. Lecz wolałabym, aby ojciec był tu, a nie w mieście, w chwili gdy wypłyniesz po raz pierwszy.

- Jeśli taka będzie wola króla, matko, może on zatrzymać ojca w mieście, póki nie nadejdzie pora deszczów, czas, gdy nie wznosi się budowli. Lecz pora deszczów to pora wzburzonej głębiny i północnego wiatru. Wyciągamy wówczas łodzie na zimę i kryjemy je pod dachem. Jeślibym ja nie wypłynął, któż nam nałowi i ususzy ryb na zimę i na daninę dla króla?

- To prawda - powiedziała cicho. - Nie mógł ci nie zezwolić. A będzie, jak zechcą bogowie. Czy pragniesz wypłynąć dziś?

- Tak, matko.

- Więc niechaj oni ześlą ci ryby, które uradują serce twoje.

Białowłosy drgnął. Odkąd sięgała jego pamięć, mówiła tak do ojca za każdym razem, gdy miał wypłynąć na morze.

Odwróciła głowę, później szybko, zawstydzona, otarła łzę i uśmiechnęła się do niego. ^

- Urosłeś. Jesteś niemal tak wysoki jak ojciec, choć l nie tak silny jeszcze. Sama nie wiem, kiedy to się stało. Jedz.

Podniosła jeden z dwu leżących obok paleniska placków, odwinęła wielki liść, w który był zawinięty, i podała i mu. Zaczął jeść popijając mleko z dwuusznego glinianego dzbana.

Milczeli oboje, gdyż im chwila donioślejsza, tym bardziej przysłuchują się bogowie, a nikt śmiertelny nie wie, co może rozgniewać ich, a co uradować. Matka ponownie ujęła kij żaren i zaczęła obracać kamień, nucąc cicho. Zjadł, wypił resztę mleka, wstał i podszedł do ściany, na której wisiały harpuny i trójzęby. Matka nie przestała nucić i szum żaren nie ustał, wiedział jednak, że patrzy na niego.


Harpuny były cztery: mocne, dębowe drzewce z nasadzonymi prostymi końcami bawolich rogów. Róg bawoła jest pusty, lecz te wypełnione były ołowiem.

Wypływając z ojcem brał zwykle najlżejszy. Teraz zważył go w ręce i powiesił na kołku. Mimowolnie obejrzał się. Matka zdawała się nie zwracać uwagi na jego ruchy, wpatrzona w obracający się kamień.

Białowłosy zdjął drugi, nieco cięższy harpun i musnął końcami palców ostrze. Później sprawdził moc linki przewleczonej przez otwór u nasady drzewca. Rzucił harpun na złożony w kącie żagiel mniejszej łodzi i dotknął piersi, gdzie wetknięty w pochwę z koziej skóry wisiał pod chitonem na rzemyku długi nóż, z którym nigdy się nie rozstawał. Sięgnął po trójząb. Była to poczerniała gałąź dębowa rozwidlona potrójnie i przycięta. Z zakończeń sterczały trzy ostre jak końce włóczni kawałki szczęki tuńczyka. Białowłosy położył ostrożnie trójząb obok harpuna. Zdjął chiton i pozostał w wąskiej opasce na biodrach. Był gotów. Uniósł z ziemi żagiel i skierował się ku wyjściu.

- Zaczekaj - powiedziała matka i wsunęła mu pod ramię drugi placek. - Wypływasz i chcesz złowić wiele ryb, gdyż po raz pierwszy będziesz łowił samotnie. Wiem, że jeśli burza nie nadejdzie, nie powrócisz przed wieczorem. Będziesz głodny.

Uśmiechnął się.

Był już wyższy niż ona, ale ruch dłoni, którą przesunęła po jego jasnych włosach, przypomniał mu czas, gdy będąc maleńkim chłopcem stawał przy niej w cieniu skały, by spoglądać wraz z nią na morze, na którym widzieli ojca w łodzi: daleki punkcik pod skrawkiem szarego płótna, wędrujący wzdłuż granicy błękitnego widnokręgu.

- Idę, matko.

Ruch żaren ustał i kiedy odsunąwszy ramieniem zasłonę znalazł się na progu, stanęła u jego boku.

- Piękny dzień - powiedziała cicho. -Nazbyt piękny. Spoglądaj w niebo i przypatruj się górom, Skinął głową.

- Wiem, matko. Nie niepokój się. Gdybym tu nie zdążył, przybiję gdziekolwiek i przeczekam.

- Uczyń tak. I nie zapomnij przemówić do bogów.

- Nie zapomnę, matko.

Wyszedł. Na całej niezmierzonej powierzchni wód leżał już migotliwy blask słoneczny. Wiatr ucichł zupełnie.

Spojrzał na niebo. Nie było na nim ani jednego obłoczka. W dole drobniuteńkie, łagodne fale biegły wolno ku brzegowi i załamywały się na głazach z cichym szelestem.

Białowłosy zszedł ku łodziom ukrytym w nadbrzeżnych skałach. Było ich dwie: wielka i mała. Odwiązał mniejszą od przewierconego, wbitego głęboko pala i wykręciwszy dziób ku wodzie, zaczął spychać ją w dół po piasku. Od roku czynił to już sam. Sam także, bez pomocy ojca, umiał wciągnąć ją między skały po odbytym połowie. Lecz wielkiej nie udałoby mu się jeszcze wciągnąć, nawet gdyby zepchnął ją na wodę. Westchnął. Mała łódź wykonana była z wydrążonego pnia i pięknie wygładzona. Pośrodku, w głębi, pozostawiono niewielkie wybrzuszenie z otworem, w który należało wsunąć niski maszt z poprzecznym palikiem.

Gdy dziób dotknął wody, Białowłosy ustawił maszt i umocnił cienkimi sznurkami, aby niespodziewany podmuch wiatru nie mógł go wyrwać. Sznur taki matka przygotowywała zimą, a zrobiony był z suszonych na słońcu włókien rośliny o żółtych kwiatach, która nie rosła na wybrzeżu, lecz na południu, po drugiej stronie gór, o dwa dni drogi.

Umocował żagielek do poprzecznego palika, związał go i uniósłszy leżące na dnie łodzi krótkie wiosło o szerokich piórach, wyprostował się, spojrzał ku niebu i przytknąwszy do czoła drzewce, powiedział głośno:

- Pozwólcie jej i mnie odpłynąć. Pozwólcie jej i mnie powrócić.

Pchnął łódź, która miękko spłynęła na wodę, i odepchnąwszy się wiosłem od nadbrzeżnego głazu, zaczął wiosłować miarowo, nie oglądając się, aby któryś z duchów złośliwych nie zawiązał mu drogi powrotu. Serce biło gwałtownie, lecz nie z wysiłku. Po raz pierwszy był sam na morzu.

Czas mijał z wolna. Białowłosy siedział w tyle łodzi. Tuż przed nim kołysał się zwinięty żagielek ocierając cicho o maszt; wiosło zanurzyło się z cichym pluskiem. Na plecach czul promienie słońca. Było coraz cieplej.

Uniósł głowę. Był tak szczęśliwy, że nie mógł skupić myśli na czekającym go połowie. Po lewej wyrastał ciemny grzbiet przylądka, gdy tam dopłynie, napotka lekki powiew z północy, który pod rozpiętym żaglem pchnie go na południe ku rozległym płyciznom, gdzie nawet wielkie ryby wypływają tuż pod powierzchnię. Był tam już bardzo wiele razy z ojcem. Lecz dziś wyruszał sam. Dopiero teraz pomyślał, że wszystko, co dziś nastąpi, będzie miało wielkie znaczenie. Pierwszy połów był wróżbą na całe życie.

Przestał na chwilę wiosłować i zanurzywszy końce palców w wodzie przy obu burtach łodzi, zanucił cicho:

- Nie gniewajcie się, Ryby, I nie gniewaj się. Morze, Ani ty, Posejdonie, Który władasz wodami. Po skończonym połowie Na kamieniu ofiarnym Złożę zdobycz największą, Modląc się ku Twej chwale.

Teraz dopiero obejrzał się. Brzeg, skały i ukryty pośród nich dom wciąż jeszcze były bardzo blisko, lecz linia brzegu i miejsce, gdzie" fala kładła się na piasku, zaczęły się już gubić, przesłonięte niewielkimi wodnymi grzebykami.

Przez chwilę wydawało mu się, że na ogromnym głazie, na którym stał tak niedawno, dostrzega znajomą postać. Blask słońca bijący wprost w oczy zmącił mu widzenie. Uśmiechnął się. Matka nie stałaby przecież tam, lecz w cieniu rozpadliny skalnej, gdzie był dom. Odwrócił głowę. Daleko na krawędzi widnokręgu dostrzegł lekki zarys dwu wysokich wysp. Były tak odległe, że zdawały się należeć do nieba, nie do ziemi.

Upał rósł. Białowłosy wiosłował miarowo, patrząc na cypel przylądka, wreszcie dojrzał wysuwający się kształt trzeciej wyspy, bliższej i wyraźnie zarysowanej na niebie. Zwano ją Tenedos.

- Co uczyniłby teraz ojciec? - powiedział głośno i niemal natychmiast odpowiedział sobie: - Ujrzawszy Tenedos skierowałby łódź ku płyciźnie i łowiłby na jej skraju. A powróciłby wcześnie, przed zachodem, gdyż jeśli uderzy burza, wiatr będzie dął od lądu.

Tak, to była prawda. O tej porze roku nadchodziły one spoza gór. A wówczas, gdyby nawet pierwsze uderzenie wichru nie zatopiło kruchej łodzi, burza pognałaby ją daleko po spienionych falach na pełne morze, tak daleko, że rybak mógłby już nigdy nie ujrzeć rodzinnego brzegu.

Pomyślał jeszcze przelotnie o tym, że musi powrócić wcześniej, gdyż burza może rozpędzić kozy, a jeśli nocą któraś zabłąka się u podnóża lasów, łatwo może paść łupem pantery.

Wyspa wynurzała się z wolna spoza białej ostrogi przylądka. Dostrzegał wyraźnie stary dębowy las porastający jej górzyste zbocza. Był tam raz z ojcem w porcie ukrytym za załomem góry. Król Tenedos był bratem króla Troi, do którego należało całe wybrzeże i kraina do niego przyległa. Tu właśnie stały czarne okręty wojenne obu braci, strzegące dostępu do Troi i cieśniny, która wiodła ku morzu na północy. Była to flota potężna, lecz bywały lata, gdy czerwonym okrętom fenickim lub czarnym pięćdziesięciowiosłowcom achajskich korsarzy udawało się nocą prześliznąć pomiędzy wyspą a wybrzeżem, by porwać niewolników niemal u bram miasta. Człowiek był jednym z najbardziej poszukiwanych i cennych towarów, dla którego zdobycia podejmowano najniebezpieczniejsze wyprawy.

Lecz za dnia wody trojańskie były bezpieczne jak dom rodzinny i można było łowić na nich swobodnie, nie przeszukując oczyma błękitnego widnokręgu. Żaden korsarz świata nie zbliżyłby się dobrowolnie w blasku słońca do Miasta Królów.

Podmuch wiatru przebiegł ponad łodzią, marszcząc powierzchnię morza. Białowłosy wstał, rozwinął i umocował żagielek. Przed nim była ciemna, zielona smuga głębi. Nieco dalej morze zdawało się niemal białe. Tam była płycizna.

Nie dostrzegł innych łodzi. Może nie wypłynęły jeszcze, a może łowiły gdzie indziej, u ujścia rzeki, wokół którego krążyło zwykle wiele morskich ryb wyczekujących tego, co woda przyniesie im w darze z głębi lądu.

Żagiel zatrzepotał gwałtownie, a później ucichł i wydął się, chwyciwszy wiatr całą powierzchnią. Łódź popłynęła szybciej.

Białowłosy przeciągnął koniec linki harpuna przez otwór w dziobie i przywiązał ją mocno. Złożywszy harpun na dnie obok prawej stopy, uniósł trójząb. Trzymając go w wyciągniętej ręce odwrócił głowę ku brzegowi i przymrużył oczy oślepione słonecznym blaskiem. W białej mgle dostrzegł wynurzający się spoza linii wzgórz daleki, wyniosły i rozległy szczyt górski.

- Ido, góro ojców, Wielka Matko, bądź mi przychylna! Oto rozpoczynam połów.

Zmarszczył brwi. Nie, nie zapomniał niczego. Wypowiedział wszystkie słowa, jakie winien wypowiedzieć rybak, który nie chce rozgniewać bogów. Odetchnął z ulgą, odwrócił głowę i natychmiast zapomniał o bogach, o świętych górach i o domu. Przed nim była płycizna i stworzenia morza, które miał zabić.

Powoli, jak gdyby bojąc się spłoszyć niewidzialną rybę, wysunął za burtę dłoń uzbrojoną w trójząb i znieruchomiał.

- Uderzę pierwszą, która podpłynie. Będzie to wróżba. Jeśli trafię, połów będzie udany.

Wydawało mu się, że czeka długo, mimo że upłynęło zaledwie kilka chwil. Klęcząc w ostrym wyżłobieniu dzioba, wpatrywał się w wodę, choć tańczące na powierzchni światło słoneczne utrudniało widzenie. Nagle, tuż pod powierzchnią, mignął niewielki, srebrny kształt. Nie myśląc, uderzył i uniósł rękę z trójzębem, na którego ostrzach trzepotała mała ryba. Opuścił trójząb i piętą zepchnął rybę na dno łodzi. Podskoczyła wysoko, więc uderzył ją drzewcem. Znieruchomiała. Dobra wróżba.

Uniósł głowę. Łódź wpłynęła już na skraj płycizny. Szybko zwinął żagielek i powrócił na dziób. Wiedział, że teraz prąd będzie pchał go wolno ku wyspie.

Znowu mignęła tuż pod powierzchnią mała ryba, za nią druga.

Białowłosy odłożył trójząb i wziął do ręki harpun. Drobnych ryb wałęsających się stadami na skraju płycizny zawsze było tu wiele. Być może, gdyby w tyle łodzi siedział ojciec, uderzyłby znowu, aby popisać się zręcznością. Lecz dziś był sam. Jeśli ta wróżba była prawdziwa, los powinien naprowadzić łódź ku większej zdobyczy. Zaciskając w dłoni ciężkie drzewce harpuna czekał.

Słońce grzało coraz mocniej. Jeszcze jedna mała srebrna ryba i pustka. Wiatr wzmógł się nieco, zaświstał w zwiniętym żagielku i ucichł.

Nad niskimi falami przeleciał wielki biały ptak ważąc się na nieruchomych skrzydłach. Nagle miękka linia jego lotu załamała się, runął w dół, zanurkował, w wodzie zakotłowało się. Ptak wynurzył się i ciężko robiąc skrzydłami uniósł w powietrze trzymane w dziobie migocące, gnące się rozpaczliwie ciało. On także łowił tutaj. Chłopiec odprowadził go wzrokiem. Ptak leciał prosto ku lądowi, zapewne niosąc rybę swym młodym, wyczekującym w gnieździe ukrytym gdzieś w szczelinie stromych, niedostępnych skał nadbrzeżnych.

Przesunął oczyma po słonecznej linii wzgórz i dalekim łańcuchu gór za nimi. Ani jednej chmurki. Jeśli spełni się wróżba, może burza wcale nie nadejdzie i pozwoli mu pozostać na płyciźnie do zachodu słońca.

Odwrócił spojrzenie ku wodzie. Nagle ścisnął mocniej w dłoni drzewce harpuna. Daleko przed nim wystrzeliła w górę niewielka ryba, błysnęła w słońcu i opadła na powrót w głębinę. Bliżej druga. I niespodziewanie wokół łodzi zaroiło się od szybkich, zwinnych, mknących błysków. Gnały na oślep wielką ławicą wprost na łódź, ocierając się o nią i mknąc dalej, stłoczone tuż pod powierzchnią.

Widział, że były przerażone. Pędziły ku środkowi płycizny, jak gdyby chciały zgubić prześladowcę, który nie będzie mógł tam za nimi wtargnąć. Patrzył w kierunku, z którego nadpływały tysiącami, i starał się objąć wzrokiem jak największą powierzchnię morza. Jeśli wrogowie ścigający ławicę atakowali ją płynąc głęboko pod powierzchnią, będą musieli wypłynąć wyżej, gdyż na skraju płycizny dno podnosiło się gwałtownie.

Powierzchnia morza była pusta. Nagle... Tak, widział ją przez mgnienie oka i znowu zniknęła! Wielka, ostra płetwa ogromnej ryby. Za chwilę, nieco w prawo, wynurzyły się jeszcze dwie. Tuńczyki!

Wielkie i żarłoczne musiały niedawno dopaść płynącą spokojnie ławicę małych rybek i teraz gnały za nią, chwytając zdobycz, pożerając ją w mgnieniu oka i pędząc dalej.

- Jesteście! - szepnął i przygryzł wargi, zaciskając coraz mocniej harpun w ręce.

Były największe z wszystkich ryb morza, jeśli nie liczyć delfinów, lecz delfin był rybą świętą i rybakowi nie wolno było go ugodzić. Zresztą delfin karmił swe dzieci piersią, więc może wcale nie był rybą, a tylko dawnym plemieniem człowieczym skazanym przez bogów na wodny dom za czyny, których nikt nie pamiętał.

Tuńczyk był najwspanialszym z połowów, choć rzadko dawał się zabić. Największe były dłuższe niż łódź rybacka i jedynie najwprawniejsi mogli się mierzyć z nimi. Siła ich była olbrzymia, a ów, który jednym uderzeniem harpuna nie ugodziłby tuńczyka głęboko w miejsce pomiędzy boczną płetwą a skrzelami, tak żeby ostrze utkwiło od razu w sercu, mógł stracić harpun, łódź, a nawet życie, gdyż ranna ryba atakowała ślepo, bijąc potężnym ogonem, którym mogła strzaskać i zatopić łódź.

Znowu dostrzegł błękitny, długi grzebień na grzbiecie tuńczyka, bliżej i znowu, jeszcze bliżej. Po chwili ryba wynurzyła się niemal cała i zniknęła nurkując w dół za zdobyczą.

Białowłosy rozejrzał się szybko. Był już niemal pośrodku płycizny. Jeśli tuńczyki zapędzą się dalej, będą musiały płynąć tuż pod powierzchnią.

Dno było coraz bliżej. Patrząc w wodę dostrzegał ciemne wodorosty i biały piasek, do którego docierało światło słoneczne. Kąpał się tu od tak dawna, jak sięgała jego pamięć. Nigdy nie uczył się pływać, nie pamiętał tego. W wodzie był równie swobodny jak na lądzie, swobodniejszy, gdyż więcej czyhało niebezpieczeństw na ziemi niż w morzu. Przesuwał teraz oczyma po powierzchni wód i od czasu do czasu kierował szybko wzrok w dół. Wiedział, że głębia nie przekracza tu wzrostu trzech mężczyzn stojących jeden na ramionach drugiego. Gdyby tuńczyk zbliżył się na odległość rzutu harpunem, nie mógłby ranny śmiertelnie uciec w głębinę, lecz musiałby płynąć przed siebie, ciągnąć za sobą łódź, co wyczerpałoby jego siły... Tak mówił ojciec, który trzykrotnie upolował tuńczyka w samotnej walce.

Znowu dostrzegł białe bryzgi wody rozcinanej grzebieniem płetwy. Tuńczyki oddalały się krążąc wokół łodzi. Znajdowały się teraz pośrodku uciekającej ławicy i zwolniły. Wypływały co chwila tuż pod powierzchnię... jeden... dwa... trzy... cztery... naliczył ich cztery. Najbliższy znajdował się w odległości kilku rzutów włócznią od łodzi. Nagle zaczęły oddalać się w kierunku wyspy.

Westchnął, spoglądając tęsknie za nimi. W głębi duszy nie wierzył, aby los mógł mu zesłać tak wielki dar, lecz minęły go w tak niewielkiej odległości. Nie lękały się łodzi rybackich, więc któryś z nich mógłby przecież podpłynąć blisko i wynurzyć grzbiet, a wówczas...

Westchnął ponownie i zgubiwszy na migotliwej powierzchni ich ślad, spojrzał w wodę przed dziobem.

Kilka małych ryb przepłynęło szybko w różnych kierunkach. Na pewno ścigana ławica rozproszyła się, a może płynęła dalej ku wyspie, a te pogubiły się w popłochu i teraz poszukiwały swoich towarzyszek. Bywały rodzaje ryb, które nigdy nie wędrowały samotnie, lecz całym narodami. Czy miały wodza?...

Chciał odłożyć harpun i wziąć trójząb, by nie wracać do domu pustą łodzią. Ryby znowu pojawiły się gęściej Płynęły teraz szybciej i w jednym kierunku.

Wkrótce zaroiło się od nich. Ławica zawracała!

I one także zawracały! Ponownie dostrzegł długą białą smugę rozpryskiwanej wody i ciemne ostrze płetwy prujące ją z ogromną szybkością... drugie, trzecie...

Tuńczyki były niedaleko. Jeden wyprzedzał pozostałe. Białowłosy wyprostował się i uniósł harpun nad głową.

Tuńczyk, płynąc tuż pod powierzchnią i pozostawiając po sobie jasną smugę, zbliżył się do łodzi, zmienił kierunek i opłynął ją szerokim łukiem, niknąc w słońcu. Drugi i trzeci wyminęły łódź z dala i podążyły za nim. Odprowadził je Oczyma aż do krawędzi płycizny.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od długiej chwili stał nieruchomo na dziobie z harpunem uniesionym nad głową. Opuścił rękę. Trzeba będzie nałowić tyle drobnych ryb, ile się da, i wrócić do domu. Być może przed zachodem pojawią się inne ryby.

Wiedział, że tuńczyki nie powrócą. Nigdy nie krążyły długo w tym samym miejscu. Ojciec mówił, że płyną od jednej krawędzi świata ku drugiej, a gdy dotrą do brzegu, zawracają. Te musiały mieć za sobą wielką podróż. Być może ujrzawszy wreszcie ziemię zechcą odpocząć kilka dni w przybrzeżnych wodach. Wówczas napotka je znowu.

Słońce grzało coraz mocniej. Trzeba było rozpocząć połów. Spojrzał niechętnie na wodę tuż przed dziobem łodzi, pomyślawszy, że dla wprawy powinien cisnąć kilka razy harpunem w przepływające drobne ryby.

I nagle ujrzał go.

Olbrzymi tuńczyk zatrzymał się tuż pod powierzchnią nieco na lewo od dzioba, jak gdyby chciał pojąć, skąd się tu wzięła owa kłoda drzewa i kim jest dziwne stworzenie stojące na niej i spoglądające nań z góry.

Świat zamarł, wszystko wokół zniknęło. Białowłosy stał jak posąg, nie mogąc się poruszyć. I nagle, nie wiedząc nawet, co czyni, uniósł rękę z harpunem i włożywszy w zamach całą siłę swego młodego ciała, uderzył.

Dostrzegł linkę wybiegającą za harpunem, który zniknął w wodzie tam, gdzie tuż pod powierzchnią, za półokrągłym otworem skrzela, błękitny grzbiet stykał się z białą linią podbrzusza, obok ogromnej bocznej płetwy, ostrej jak nóż i długiej jak ramię ludzkie.

W tej samej chwili łódź uciekła mu spod nóg wstrząśnięta potężnym uderzeniem. Wyleciał wysoko w górę i wpadł do wody po przeciwnej stronie łodzi.

Niebo zniknęło i otoczyła go błękitnozielonkawa poświata przyćmionych promieni słońca. Przez chwilę opadał ogłuszony w dół: odruchowo zrobił kilką ruchów rękami i dostrzegł zbliżającą się powierzchnię wody.

Wynurzył się w tym samym miejscu, w którym wpadł i ze zdumieniem zobaczył łódź w tak wielkiej odległości, że nagły lęk ścisnął mu serce. Jak mogła odpłynąć tak szybko?

Rozpaczliwie zagarniając wodę rękami, zaczął płynąć za nią. Oddalała się, zwalniając, przyśpieszając i zatrzymując chwilami, szarpana wielką, niewidzialną siłą.

"Linka wytrzymała... - pomyślał. - Trafiłem go..."

Ale równocześnie uświadomił sobie, że tuńczyk jest żywy. Rana nie mogła być powierzchowna, gdyż harpun musiał tkwić głęboko w boku ryby, inaczej wyszarpnęłaby go płynąc. Ale jeśli tuńczyk będzie miał dość siły, by odpłynąć daleko, ciągnąc za sobą lekką łódź, wówczas...

Nie obejrzał się ku brzegowi. Wiedział, jak daleko znajduje się skalny przylądek. Być może udałoby mu się tam dopłynąć. Ale łódź byłaby stracona, a po jej utracie nie wypłynąłby więcej, póki ojciec nie powróci tuż przed zimą. Gdyby się tak stało, czekałby ich wszystkich głód, a jego samego hańba powrotu bez łodzi już przy pierwszym połowie.

Płynął coraz szybciej.

Dostrzegł, że łódź nie porusza się. Może tuńczyk zbierał siły zmęczony wleczeniem dodatkowego ciężaru i raną, w której tkwił harpun?

Białowłosy zwolnił i sięgnął po wiszący na piersi nóż, który mu teraz nieco zawadzał. Wyciągnął go z pochwy. Łódź była tuż przed nim.

Przez krótką chwilę miał ochocę chwycić ręką za dziób j odpocząć. Lecz nie chwycił.

Nabrał powietrza i starając się jak najłagodniej poruszać, zanurkował pod łodzią i wynurzył w jej cieniu po przeciwnej stronie. Nie zastanawiał się, co czyni. Był potomkiem nieskończonego łańcucha łowców morskich, którzy żyli i ginęli w walce ze stworzeniami wodnymi.

Dopiero skryty w cieniu łodzi, oparł lekko dłoń o krawędź dzioba i trwał tak przez chwilę, oddychając ciężko. W prawej ręce zaciskał nóż.

Później miękko zanurzył głowę i rozglądając się otwartymi szeroko oczyma, popłynął wzdłuż linki, która biegła od dzioba w dół i niknęła między sięgającymi niemal powierzchni wodorostami porastającymi dno płycizny. W oddali dostrzegł pośród nich wielki ciemny kształt.

Raz jeszcze wysunął głowę na powierzchnię, nabrał głęboko powietrza w płuca i popłynął w dół.

Posuwał się tuż ponad dnem, rozgarniając wodorosty i płynąc tak wolno i ostrożnie jak mógł. Nad sobą widział linkę.

Zatrzymał się. Ryba była tuż przed nim. Leżała na boku, zgięta nieco, tak że głowa i koniec ogona znajdowały się niżej niż środek tułowia. Z lewej strony, falując jak wodorosty, wypływały z niej wijące się z wolna czerwone smugi krwi.

Była olbrzymia. Niemal dwukrotnie dłuższa niż on sam. Harpun tkwił tak głęboko, że tylko koniec drzewca wystawał z rany. Wbity był tuż pod boczną płetwę, tam gdzie, jak tyle razy mówił ojciec, musi być wbity harpun, żeby tuńczyk, król morza, zginął.

Czy zginął? Leżał zupełnie nieruchomo, obracany prądem, lecz nie oznaczało to, że jest martwy.

Białowłosy uczuł, że brakuje mu powietrza, i wypłynął na powierzchnię. Odetchnął głęboko, przymknąwszy oślepione blaskiem oczy, i natychmiast zanurkował.

Minął rybę i płynąc niemal po dnie, odwrócił się na wznak ku widocznemu w górze dalekiemu niebu. Kiedy znalazł się pod brzuchem ryby, zacisnął nóż w obu dłoniach i wykonał gwałtowny ruch nogami, który pchnął go w górę.

Przylgnął niemal do białego, pokrytego łuską brzucha olbrzyma, wbił nóż i szarpnął z całej siły, czując miękkie, ustępujące pod ostrzem ciało.

Skulił się w mgnieniu oka i zanurkował prosto w dół, przylegając do dna.

Ale straszliwy rzut ciała tuńczyka i potężne uderzenie ogonem nie nastąpiły. .

Spojrzał w górę.

Ryba kołysała się bezwładnie, a z nowej, wielkiej, podłużnej rany buchnęła nowa fala krwi.

"Zabiłem go jednym uderzeniem! - pomyślał Białowłosy. - Raniłem go w serce i skonał prędko!"

Jeszcze raz wynurzył się na powierzchnię. Spojrzał na daleki brzeg, nad którym słońce świeciło jasno. "Zimą, gdy ojciec zaprowadzi mnie do starca mieszkającego w pieczarze, powie mu, że zabiłem tuńczyka, i złożymy u wejścia do pieczary jego głowę!"

Był tak szczęśliwy, że przez chwilę trwał na powierzchni poddając mokrą twarz gorącym promieniom słońca i utrzymując równowagę maleńkimi ruchami nóg. Ale natychmiast przypomniał sobie, ile ma jeszcze pracy przed sobą, i powrócił do martwego olbrzyma.

Tłumiąc mimowolny lęk, zbliżył się do jego zamkniętej paszczy, otworzył ją i wydawszy nożem otwór w dolnej szczęce, przewlókł przez nią harpun wraz z linką i związał w węzeł tak, że drzewce harpuna opierało się całą powierzchnią o łeb ryby.

Znowu wypłynął. Dopiero teraz poczuł zmęczenie. Wyczerpany, z sercem bijącym gwałtownie, wgramolił się na dziób.

Odetchnął głęboko. Walcząc ze znużeniem, które wołało, by opaść na dno łodzi i odpocząć chwilę, zaczął ściągać linkę. Ustępowała opornie. Nie wiedział, czy przyciąga tuńczyka, czy też łódź zbliża się do martwej ryby. Ręce omdlewały. Lecz powoli linka opadała mu pod nogi.

Wreszcie, pochylony nad wodą, dostrzegł go. Tuńczyk wypłynął tuż obok łodzi i obrócił się brzuchem ku powierzchni. Ogon niknął w głębi.

Białowłosy przywiązał linkę krótko, puścił ją i osunął się na klęczki opierając plecami o maszt. Pot zalewał mu czoło, w ramionach czuł ból tak przejmujący, jak gdyby wysmagano je biczem. Przymknął oczy i przez chwilę, oddychając ciężko, nie mógł zebrać myśli. Ale półprzymknięte spieczone wargi powtarzały:

- Muszę go pociąć na kawały... pociąć i wrzucić na łódź tyle mięsa, ile się zmieści... i głowa... głowa... Całego nigdy bym nie dociągnął do brzegu... Matka do głowy włoży zioła... ususzy na słońcu... Później zaniesiemy ją...

Otworzył oczy i dźwignął się z klęczek. Serce biło już swobodniej, ale ból w barkach nie ustępował.

Spojrzał ku miejscu, gdzie linka stykała się z powierzchnią wody. Łagodne fale obróciły tuńczyka i leżał teraz w wodzie, opadając nieco w dół, z głową uniesioną ku górze. Martwe oczy spoglądały ku niebu i były niemal tak błękitne jak ono. Krew przestała już płynąć z ran i nie barwiła wody wokół ciała. Białowłosy sięgnął po nóż i skoczył odbiwszy się od dna łodzi.

Nie wiedział, jak wiele czasu upłynęło, nim skończył. Nie spojrzał nawet w kierunku słońca. Pracował z zaciśniętymi zębami, odcinając wielkie płaty białoróżowego mięsa, raniąc palce o potężne ości i twarde jak kamień krawędzie płetw. Wreszcie był gotów.

Z mozołem odciął głowę, która zakołysała się wciąż jeszcze uwiązana na lince przeciągniętej przez otwór w dolnej szczęce.

Odwiązał linkę i po raz ostatni podpłynął do łodzi. Z trudem uniósł głowę ryby i cisnął na leżące na dnie, rozrzucone bezładnie, wielkie, ociekające krwią płaty mięsa. Było ich tak wiele, że łódź zanurzyła się głęboko i przestała niemal kołysać.

"W ciągu dziesięciu połowów mógłbym tyle nie złowić" - pomyślał gramoląc się z trudem na dziób.

Był tak zmęczony, że przez chwilę leżał, nagi i bezwładny, na chłodnych, śliskich, usuwających się płatach mięsa. Później wstał i wziął wiosło, zwinąwszy przedtem żagielek

Lekki wiatr wiał wprost w oczy. Wykręcił łódź ku przylądkowi, który zdawał się niedaleki, bliższy niż w rzeczywistości. Za przylądkiem był brzeg rodzinny i była matka, która na pewno wygląda jego powrotu. Zobaczy go z dala i zejdzie aż ku wodzie, ciekawa, co złowił. A gdy ujrzy tę potworną paszczę...

Marzenie jego urwało się nagle. Spojrzał na głowę ryby, która leżała przy samej krawędzi łodzi na płatach mięsa.

Szybko wypuścił wiosło, pochylił się i wyciągnąwszy harpun, wbił go z całej siły przez szczękę ryby, przygważdżając ogromny łeb do dna łodzi. Później przyciągnął linkę harpuna przez otwór w dziobie i uwiązał. Odtąd żadna niespodziana fala ani przechył nie mogły mu już zabrać zdobyczy.

Zaczął wiosłować miarowo, próbując przyśpiewywać cicho. Ale był zbyt znużony, więc umilkł. Patrzył na wolno przesuwającą się ostrogę przylądka i czekał na chwilę, póki nie ukazał się rodzinny brzeg i zagubiony wśród skat, ukryty przed okiem obcych kamienny dom.

Słońce nie świeciło już w oczy. Przesunęło się nieco w bok i niżej. Minęło południe.

"O, bogowie... - pomyślał. - O, wielcy bogowie, pierwszy połów! Gdyby ojciec wiedział!"

Mógłby wybrać się za dni kilka do miasta, ale ojciec zakazał mu tak czynić. Jeżeli sprawa murów była pilna, mógł go król zatrzymać. A wówczas matka zostałaby sama.

- Tak, Jestem już niemal dojrzałym mężem, choć lat mi brakuje! - powiedział na głos. Żaden rybak nie śmiałby nazwać chłopcem tego, który samotnie pokonał tuńczyka.

Przylądek z wolna odchodził w prawo i daleki brzeg otwierał się stopniowo przed oczyma, odsłaniany uderzeniem wiosła. Jeszcze chwila, a wynurzy się szczyt wzgórza, wąwóz i niskie skaliste zbocze z wielkim białym głazem, a tuż obok...

Uderzył mocniej wiosłami, jeszcze raz... i zobaczył daleki, biały punkt. Głaz. A tam - dom!

Powstał, odkładając na chwilę wiosła, i zwróciwszy oczy ku dalekiemu wierzchołkowi świętej góry, wznoszącemu się nad całą krainą, otworzył usta, aby podziękować bogom, że dali mu ujrzeć dom rodzinny i powrócić z dobrym połowem.

Lecz nie powiedział ani słowa. Góra jak gdyby zmieniła kształt. Gdyż nieco powyżej szczytu dostrzegł drugi szczyt, lecz ciemniejszy i łagodnie zaokrąglony.

"Chmura!" - przebiegło mu przez myśl i w tej samej chwili dostrzegł na jej krawędzi biały, ostry błysk, którego nie zgasił nawet blask słońca.

Znieruchomiał. Czekał chwilę i wówczas doszedł go Przytłumiony, daleki łoskot gromu. Morze ucichło, nie wiał najlżejszy nawet wietrzyk.

- Matko! - szepnął Białowłosy. Opanował nagłe, chwytające za serce przerażenie i porwał wiosło. - Spokojnie wiosłuj! - powiedział na głos. - Spokojnie, jeśli nie pragniesz stracić sił i nigdy nie dopłynąć.

Wpatrzony w czarną chmurę wypływającą ponad łańcuch gór, wiosłował rozpaczliwie, czując z przerażeniem, że obciążona łódź posuwa się wolno, wolniuteńko, pośród zupełnej ciszy, która ogarnęła morze i powietrze.

Chmura rosła i rozprzestrzeniała się nad lądem. Słońce nadal świeciło ostrym blaskiem, upał rósł.

Białowłosy uniósł na chwilę wiosło i nagim przedramieniem przetarł oczy, do których napływał pot z czoła, uniemożliwiając widzenie. Brzeg był bliżej! Widział wyraźnie znajome zarysy skał i linię wzgórz, na które za chwilę położy się ciemny cień nadchodzącej burzy.

Matka na pewno stoi tam i widzi go już. Wie, jak walczy on wiosłem z nieruchomym, spokojnym morzem, ale nie wie, jak ciężka jest łódź...

"Jeśli wyrzucę w morze część mięsa, zdążę!" - przemknęło mu przez myśl. Ale wiedział, że to nieprawda. Chmura wisiała już niemal nad wzgórzami i ogarniała cały wschodni widnokrąg. Jeśli odłoży wiosło i zacznie wyrzucać mięso tuńczyka, straci czas, zbyt wiele czasu.

Pierwszy, lekki podmuch wiatru zaświstał nad łodzią.

Na czole chmury pojawił się następny krwawy zygzak i huk piorunu dobiegł po morzu, potężny i przenikliwy jak trzask pękającego drzewa.

,, Skoczę! - przemknęło mu znowu przez myśl. - Wpław będę prędzej i ocaleję!"

Wahał się przez chwilę, wiosłując nadal ostatkiem sil i czując, że spieczone wargi nie mogą już więcej złapać tchu.

I wtedy zobaczył ją. Stała na skraju wody i wymachiwała uniesionymi rękami, maleńka z tej odległości, ale już coraz bliższa, dodająca otuchy, matka!

Nie, nie mógł skoczyć. Gdyby wicher uderzył w morze, nim dopłynie, nie znalazłby sił, żeby walczyć z przeciwną wzburzoną falą. A na łodzi pozostawała iskra nadziei.

W tej samej chwili słońce zniknęło i nad morzem zapadł półmrok. Uderzył pierwszy podmuch wichru.

Nadal widział matkę, gdy pierwsza, nieco wyższa, nadchodząca od dziobu fala uderzyła w łódź.

Nowy grom. Łańcucha wzgórz nie było już widać.

Za późno. Następna fala urosła, uderzyła i poczuł, że łódź cofa cię. Jeszcze raz zanurzył wiosło ze straszliwym wysiłkiem, wkładając w ten ruch wszystkie siły. Brzeg i cały otaczający świat zniknęły nagle w ciemności. W ryczącym mroku, który go ogarnął, uderzyły potoki deszczu tnącego w twarz z taką siłą, że upadł na dno łodzi zasłaniając oczy rękami.

Łódź zakołysała się, wyskoczyła w górę na grzbiecie nadbiegającej fali, opadła w dół i szarpnięta niewidzialną siłą podskoczyła, przechylając się gwałtownie.

Białowłosy nie usłyszał nawet trzasku, gdy maszt i strzęp żagielka uniosły się i zniknęły w ciemności.

Po omacku chwycił leżącą luźno linkę harpuna, który tkwił mocno wbity w burtę łodzi. Nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co robi, okręcił nią nadgarstek lewej ręki i chwycił za nią obiema dłońmi.

Poczuł, że łódź wznosi się i opada gwałtownie. Pierwsza wielka fala przewaliła mu się nad głową, zabierając kawały mięsa tuńczyka i dławiąc oddech.

Nadludzkim wysiłkiem, wpierając stopy w dno łodzi i zaciskając ręce na lince, nie dał się oderwać.

Wicher wył nieprzerwanie.

Białowłosy, leząc na dnie i starając się chwycić w płuca jak najwięcej powietrza, nim nadejdzie następna wielka fala, wiedział tylko jedno: że wicher ten gna maleńką łódź na pełne morze, coraz dalej od brzegu.

ROZDZIAŁ DRUGI Ofiarujmy bogom krew jego!

Słońce zachodziło krwawo nad uspokajającymi się, cichnącymi falami. Ostatnie, oświetlone jego blaskiem strzępy ciemnych chmur pędziły ku zachodowi w ślad za odchodzącą nawałnicą.

Najczcigodniejszy Ahikar spojrzał na maszt o złamanym wierzchołku i poszarpanych resztkach purpurowego żagla, zwisających luźno i kołyszących się w miarę kołysania okrętu, którego wysoko zakrzywiony dziób, ozdobiony brązowym popiersiem Aszery Pani Morza, zapadał się ciężko i dźwigał powoli z głębokich wodnych bruzd. Morze uspokajało się, ale wciąż jeszcze było wzburzone i groźne.

Zataczając się lekko Ahikar podszedł do drewnianego obramowania burty i przez chwilę spoglądał na rozmigotane krwawymi błyskami fale. Wargi jego poruszały się cicho, gdy liczył wiosła. Nie znosił wzburzonego morza, a gdyby mógł rzec prawdę ludziom, którzy wraz z nim znajdowali się na okręcie, powiedziałby im, że nie znosi morza, nawet gdy jest spokojne. Podróż morska była dla niego jednym pasmem nieustannych mdłości i choroby, którą przezwyciężał jedynie dzięki ziołom z Gubal. Lecz zioła owe należało pić gorące, kilkakroć w ciągu dnia, a przecież wiele już czasu minęło, odkąd nie mógł marzyć o tym, aby któryś z jego ludzi zapalił ogień w małym kamiennym palenisku na rufie.

Co prawda, nie myślał w ciągu całego owego czasu o swej przypadłości, gdyż trwoga kazała mu zapomnieć o niej. Gdy wierzchołek masztu złamał się, zwinięty pospiesznie żagiel poszedł w strzępy, a potężna fala upadła na wiosła i wyrwawszy je z rąk dwu wioślarzy, oderwała ku górze, łamiąc je i zabijając strzaskanym drzewcem jednego z siedzących, wydawało mu się, że nadchodzi kres okrętu i kres jego, Ahikara, żywota.

Okręt trzeszczał straszliwie i woda przelewała się wysoko ponad burtami, a on, Ahikar, pan dwudziestu okrętów i największych składów w Gubal, stał przywiązany, na własny rozkaz, przez ludzi liną do nasady masztu i czekał śmierci. Nie wierzył we wszechmocnych bogów i żałował tego w owej chwili, gdyż wszyscy wioślarze i kapitan zapewne wzywali w chwili tak straszliwej na pomoc Aszerę Panią Mórz, obiecując jej najwyższe ofiary, jeśli okręt przetrwa.

Uśmiechnął się teraz i pogładził brodę. Był starym człowiekiem, lecz kochał życie nie mniej niż inni. Mimo to, choć trwożyła go burza, nie lękał się śmierci, gdyż wiedział, że musi nadejść. Mogła nadejść na morzu, jednak nie nadeszła, bo oto nawałnica minęła, a okręt, z wolna popychany połową wioseł i pozbawiony żagla, płynął na południe - ku domowi.

Ahikar raz jeszcze pogładził brodę, spojrzał na swą dłoń i westchnął. Rankiem broda ta była pięknie utrefiona i szkarłatna. Teraz zapewne niewiele farby w niej pozostało i przeświecała w wielu miejscach siwizną. Nie zawołał, by przyniesiono mu zwierciadło ze skrzyni spoczywającej na dnie statku. Nie obchodziło go, jak wygląda w tej chwili.

Uśmiechnął się raz jeszcze. Posłuchanie u króla Troi wypadło tak, jak tego pragnął. Nie będzie już korzystał z pośredników, lecz jego własne okręty będą przewoziły srebro trojańskie do faraona Egiptu, aby w zamian obdarzyć Trojańczyków tym, czym chlubiła się Fenicja: naczyniami ze szkła i tkaninami ozdobnymi, jakim równych nie znał świat.

Przez chwilę jeszcze rozmyślał nad tym, czy wejść w układy z rzemieślnikami w Gubal, którzy uczynią z tego srebra misy i kosztowności, czy też wybudować własne warsztaty i zatrudnić w nich swoich ludzi, co przynosiłoby początkowo mniejsze zyski, gdyż dobrego rzemiosła trzeba się długo uczyć.

Kątem oka dostrzegł kapitana, który stał o kilka kroków przed nim ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i pochyloną głową, nie ważąc się podejść.

- Cóż tam, Tabnicie? Wyglądasz, jak gdybyś obawiał •się, że nadejdzie nowa burzą. A może ta przeminiona tak cię strwożyła, że nie możesz wydobyć głosu?

- Nie, panie! - Kapitan zbliżył się i przystanął przed nim, pochyliwszy głowę jeszcze niżej. - Gdy Baal przeleci na swych grzmiących rumakach z taką siłą, zwykle nie powraca prędko. Możemy liczyć odtąd na spokojne morze i sprzyjający wiatr. Chwała niech będzie cieślom z Sydonu za ich pracę. Nigdy nie płynąłem na lepszym okręcie, choć należałoby najpierw uczcić bogów za to, że nie zapragnęli złożyć kości naszych na dnie morza.

- Zapewne, zapewne... -Ahikar skinął głową. -Łaska bogów sprzyjała nam, więc po powrocie złożymy w porcie ofiarę z kóz na ołtarzu Pani Morza, a tu - wskazał głową płaski, oprawiony w cedrową ramę kamień na dziobie tuż za popiersiem bogini - zapalcie wonności, gdy tylko przeschną, gdyż jak mi się wydaje, woda dostała się wszędzie.

- Tak, panie, uczynimy to.

- Cóż jeszcze? Jak sądzisz, kiedy dopłyniemy?

- Gdy tylko morze uspokoi się, cieśla wejdzie na maszt. Spróbujemy wówczas założyć zapasowy żagiel i nową reję. Dwóch ludzi skraca go właśnie. Wiosła także naprawiamy. Jeśli wiatr dopisze, popłyniemy szybciej.

- Jeśli taka będzie wola bogów... - powiedział cicho Ahikar i uśmiechnął się, wiedząc, że broda zakrywa ów uśmiech.

- Tak, panie. Czy zezwolisz, bym rozpalił ogień i zajął się przygotowaniem wonności na ołtarz?

- Uczyń to jak najszybciej, skoro niczego innego nie możemy ofiarować. A nie zapomnij przy tym, aby przyrządzono posiłek dla załogi i zioła dla mnie.

- Tak, panie.

Kapitan zrobił krok w tył na rozkołysanym pokładzie i zawrócił.

Ahikar podszedł do burty i stał przez chwilę spoglądając na morze. Za sobą usłyszał ostry, wysoki głos kapitana. Rozległy się miarowe uderzenia topora. Zapewne cieśla naprawiał wiosła.

Stary człowiek westchnął.

"Jestem bogaty - pomyślał - czemuż przemierzam świat w poszukiwaniu większego bogactwa, choć mógłbym wysłać któregoś z moich synów? - I od razu odpowiedział sobie: - Gdyż są młodzi i głupi. Król Troi każdego z nich owinąłby sobie dokoła palca. Młodemu wystarczy dać dobrego wina podczas uczty, okazać mu poufałość większą niż należy i oto wydaje mu się, że jest wśród przyjaciół. A później sprzedają mu srebro, w którym jest więcej ołowiu niż kruszcu. - Znowu się uśmiechnął. -Mimo to nigdy już nie wypłynę na morze... no, może raz jeszcze, wkrótce, do Egiptu, aby połączyć końce tego przedsięwzięcia..."

Rozmyślając spoglądał na fale niższe już nieco i nie zakończone białymi bryzgami piany. Słońce zachodziło. Ahikar patrzył i myślał. Nagle uniósł głowę i odwrócił się:

- Tabnicie!

Głowa kapitana ukazała się ponad drewnianymi stopniami prowadzącymi ku położonym w dole ławom wioślarzy.

- Tak, panie! Czy wzywałeś mnie?

- Podejdź tu i spójrz. Wzrok mój jest wzrokiem starego człowieka i mylę się zapewne myśląc, że dostrzegam coś. Czy nie widzisz łodzi, którą wiatr pcha ku nam? O, tam! - Wyciągnął rękę.

Kapitan skinął głową.

- Tak, panie. Widzę. Pewnie zagnała ją tu burza.

- Czy . jest pusta? Gdyż, jak sądzę, leży w niej człowiek.

- Tak, panie.

- Dowiedzmy się, Tabnicie, czy żyje, czy też są to martwe zwłoki rybaka, zbłąkanego pośród nawałnicy. Kapitan szybko podszedł do krawędzi schodów i krzyknął głośno kilka słów. Zanurzone w wodzie wiosła wynurzyły się i znieruchomiały w powietrzu.

- Hamman, zbliż się do mnie! - zawołał kapitan. Minęła krótka chwila i ukazał się wysoki, ciemnowłosy młody wioślarz.

- Panie! - Padł na kolana i zerwał się natychmiast.

- Czy widzisz tę łódź? Skocz do wody i zobacz, co się w niej znajduje. Jest tam człowiek. Jeśli żyje, podpłyń z nim tutaj.

Bez słowa smagły wioślarz podbiegł do burty, odbił się mocno nogami i zatoczywszy szeroki łuk nad wystającymi nad wodą wiosłami, zniknął w morzu. Wypłynął natychmiast i już po kilku chwilach dostrzegli, że chwycił ręką za dziób maleńkiej łodzi, uniósł się i zajrzał do niej.

- Chłopiec, panie! - dobiegł jego głos. - Pewnie nieżywy, przywiązany linką!

Kapitan spojrzał pytająco na Ahikara.

- Niechaj upewni się, czy ów chłopiec zmarł.

- Przytknij ucho do jego serca! - krzyknął kapitan. Wioślarz wśliznął się do łodzi, uniósł bezwładne ciało

i przez chwilę klęczał przy nim z głową na jego piersi.

Wreszcie wyprostował się.

- Żyje jeszcze! - zawołał. - Słyszę głos serca.

- Niechaj podpłynie tu wraz z łodzią. Chciałbym ją obejrzeć - powiedział cicho Ahikar.

Chłopiec ów i łódź musieli pochodzić z okolic Troi. Należało rozumieć i poznawać lud, z którym wymieniało się towary.

Kapitan krzyknął w dół ku załodze i po chwili podano mu zwiniętą długą linę, którą sam rzucił, uchwyciwszy mocno za jeden koniec. Smagły wioślarz chwycił ją w locie. Kiedy wreszcie niewielką łódź i bezwładne, smukłe ciało chłopca złożono na pokładzie, Atlikar podszedł i przyjrzał się leżącemu, który poruszył głową, otworzył oczy i znów je zamknął.

- Włosy ma jasne jak dzieci ludu zamieszkującego nad morzem za trojańskim przesmykiem lub jeszcze jaśniejsze - mruknął na pół do siebie, na pół do stojącego za nim kapitana.

- Tak, panie - powiedział Tabnit i umilkł.

Ahikar zbliżył się do łodzi.

- A cóż to jest? Łeb tuńczyka z przebitą paszczą? Czyżby przytwierdził go tam, by chronił łódź i jego przed złymi mocami?

Kapitan pochylił się i dotknął ręką głowy olbrzymiej ryby. Z wysiłkiem wyciągnął wbity w burtę harpun.

- Nie, panie. Tę rybę musiał złowić dziś. Zginęła ona nie później niż w południe.

- On? - powiedział Ahikar i odwrócił się ku leżącemu. - Wielkim byłby naprawdę rybakiem, gdyby nie dorósłszy jeszcze wieku męskiego umiał sam upolować rybę, która jednym uderzeniem ogona mogłaby zmieść z powierzchni morza jego wraz z tą drobną łodzią. Zapewne był z nim jakiś dojrzały mąż, którego zmyła fala.

Leżący otworzył oczy, przymknął je i znowu otworzył. Spróbował dźwignąć się na łokciu, patrząc ze zdumieniem na dwu brodatych ludzi pochylających się nad nim.

- Znasz ich język, Tabnicie. Spytaj go, skąd wzięła się głowa tej ryby w jego łodzi.

- Tak, panie. - Kapitan zwrócił się ku chłopcu i wypowiedział kilka słów, których Ahikar nie pojął. Lecz najwyraźniej nie pojął ich także chłopiec. Usiadł i z wolna uniósł rękę do czoła. Później, jak gdyby nagle przypominając sobie, rozejrzał się, dostrzegł leżącą obok łódź i ukląkł, chwytając za jej burtę. Widać było, że nie odzyskał jeszcze sił. Spojrzawszy na kapitana odpowiedział coś krótko i znowu opadł na deski.

- Tak, panie. Mówi, że był sam i upolował go.

- A więc musi on być dobrym rybakiem i odważnym człowiekiem, choć nie jest jeszcze mężczyzna... -Ahikar pokiwał głową i pogładził brodę.

- Panie... - powiedział cicho kapitan. Stary kupiec milczał długą chwilę, później zwrócił oczy ku kapitanowi.

- Mów, Tabnicie.

- Panie, czy zezwolisz słudze twemu, aby rzekł, co ma na sercu?

Ahikar bez słowa skinął głową.

- Gdy twe bystre oczy, panie, dostrzegły łódź na równinie wodnej, a w niej owego chłopca, pomyślałem, że zapewne najłaskawsi bogowie zsyłają go, abyśmy mogli uczcić nasze ocalenie... - urwał.

- Cóż chcesz rzec, mówiąc to, Tabnicie?

- Chcę rzec, za twoim przyzwoleniem, panie, że jeśli po tak straszliwej burzy na bezkresnym i pustym morzu bogowie oddali nam tego oto rozbitka, pragnęli zapewne, by nie stał się on żerem ryb drapieżnych, lecz został złożony w ofierze tu, na ołtarzu Aszery Pani Mórz, w której ręku był los jego i nasz.

Ahikar w milczeniu spojrzał na leżącego chłopca, który siadł w tej chwili i potrząsając głową uniósł ręce rozprostowując je. Światło zachodzącego słońca zalśniło na gładkiej skórze, która napięła się na gibkich umięśnionych ramionach.

- I sądzę, za twym przyzwoleniem, panie, że jeśli bogowie zsyłają taki znak, źle jest sprzeciwiać się im, gdyż podróż nasza nie skończyła się jeszcze i nadal pozostajemy w ich ręku na okręcie, któremu wiele szkód zadała burza.

Stary kupiec uniósł głowę i spokojnym, pogodnym wzrokiem spojrzał na kapitana.

- Sądzę, Tabnicie, że być może myśl twoja o ofierze należnej bogom jest słuszna - urwał na chwilę i pogładził brodę.

- Tak, panie! Dzięki ci! Ofiarujmy bogom krew jego! Ahikar uniósł dłoń ruchem powolnym i niemal niedostrzegalnym, lecz kapitan zamilkł natychmiast.

- Sądzę, że myśl twoja o ofierze należnej bogom jest słuszna. Lecz spójrz, oto na szyi owego chłopca widzę nóż w pochwie ze skóry. I przyszło mi na myśl, że być może bogowie zesłali mi tego młodego rybaka, abym ująwszy w dłoń nóż, który przybył tu z morza, złożył ofiarę z tego, który tak dzielnie prowadził okręt w chwili niebezpieczeństwa: z ciebie; Tabnicie. Bo jakaż ofiara wyda im się cenniejsza, jak sądzisz? Tego nędznego barbarzyńskiego Wyrostka czy twoja, męża dojrzałego i poświęconego morzu już w dzieciństwie?

Mówiąc nie podniósł głosu ani nie zmienił jego łagodnego brzmienia. Lecz kapitan padł przed nim na twarz i objąwszy jego nogi, zawołał:

- Panie, czyżbyś naprawdę pragnął tak uczynić?

- Nie! - Ahikar potrząsnął głową. - Nie pragnę tak uczynić, gdyż jesteś dzielnym i wiernym kapitanem, i nie sądzę, aby Aszera Pani Mórz pragnęła twej krwi. Lecz nie sądzę także, aby pragnęła ona krwi tego chłopca. Wstań.

Kapitan uniósł się na klęczki, a później, nie spuszczając oczu z oblicza starego człowieka, dźwignął się na nogi.

- Czyżbyś zapomniał, Tabnicie, że jestem najmożniejszym kupcem Gubalu? Czyżbyś zapomniał, że siostra moja jest matką żony królewskiego brata? Czyżbyś zapomniał, kim ty jesteś? Czyż nie uczono cię, gdyś był dzieckiem i młodzieńcem, że nie będziesz wyrażać woli swej nie pytany, gdy stoisz w obliczu możnych?

- Panie... - wyszeptał kapitan zbielałymi wargami. - Wybacz twemu słudze. Zapewne burza pomieszała mi zmysły... i zmęczenie...

- Zapewne - powiedział Ahikar spokojny m głosem lecz strzeż się, aby nie zdarzyło ci się to więcej.

- Każ, panie, osmagać nikczemną skórę moją, aby krew z niej ściekała strugami!

- Nie, Tabnicie. Gdyż nigdy jeszcze cień twój nie padł na drogę słów moich, a ojciec twój służył mi i dziad twój służył memu ojcu. Lecz, jak sądzisz, cóżby uczynił król, gdybym nie pytany rzekł mu, co ma czynić?

Kapitan znów padł na kolana i ucałował kraj jego szaty.

- Uwierz mi, panie, że myślałem jedynie o bogach i twoim szczęściu. Mając ciebie na pokładzie wiozę ładunek cenniejszy po stokroć niż moje życie. Jeśli zawiniłem, winą mą jedyną była moja wierność dla ciebie!

- Wierzę ci - odparł krótko Ahikar. - Wstań! Kapitan wstał ponownie.

- Chłopca tego nakarmisz i sprawisz, aby był zdrów i wypoczęty, gdy okręt nasz zawinie do przystani.

- Tak, panie.

- A łódź jego i głowę owego potwora morskiego, którego zesłało nam morze, spalimy na ołtarzu Aszery Pani Mórz pośród ziół nocą... - Spojrzał na niebo. - Księżyc dziś w pełni i ofiara ta ucieszy boginię.

- Tak, panie!

- A teraz odejdź w pokoju.

Kapitan chciał raz jeszcze ucałować kraj jego szaty, lecz Ahikar skinął dłonią j powstrzymał go. , - Nie chcę, aby go bito! - dodał. - Powiedz to załodze. Jeśli ujrzę ślad uderzenia na jego ciele, zginiesz ty i ów, który go uderzył.

- Tak, panie! Kto by go tknął, zginie! Tak im zapowiem.

- Dobrze uczynisz, a teraz idź i przygotuj zioła dla mnie, a jeśli zostanie choć strzęp suchej tkaniny w skrzyniach, przygotuj mi posłanie. O północy zbudź mnie dla złożenia ofiary.

- Tak, panie.

Kapitan pochylił się i ostrożnie ujął pod ramię chłopca, który podniósł się z trudem i słaniając ruszył wraz z nim ku stopniom prowadzącym ku wioślarzom i tyłowi okrętu.

Stary kupiec uśmiechnął się lekko. Później pogładził brodę.

- Aszero Pani Mórz! - szepnął niedosłyszalnie i wzruszył ramionami. Uznawał tylko jednego boga, a było nim bogactwo. Chłopiec ów, młody, zdrów i o włosach tak niecodziennej barwy, stał się jako zdobycz częścią jego bogactwa. Egipt gotów był kupić każdego młodego niewolnika, a jak sądził stary kupiec, za tego dla pewnej przyczyny mógł zapłacić więcej niż za innych.

Ahikar westchnął. Czekała go wkrótce następna morska wędrówka, na czele dziesięciu ciężko załadowanych okrętów, do ujścia Nilu.

ROZDZIAŁ TRZECI Połączysz się z Bogiem, ojcem twym!

Białowłosy siedział na ciepłym, suchym piasku nadbrzeża w cieniu wysokiej burty okrętu i leniwie przyglądał się ludziom . znoszącym z pokładu wielkie, owinięte białym płótnem bele purpurowej tkaniny, którą przed dwoma dziesiątkami dni załadowali w Gubal.

Przybyli do ujścia rzeki o świcie w dziesięć okrętów o wysokich, zaokrąglonych dziobach. Cztery z nich ciągnęły za sobą tratwy z powiązanych łykiem, pięknie ociosanych pni cedrowych i miały przy wiosłach podwójną załogę, która zmieniała się, aby nie pozostawać w tyle za innymi. Teraz wszystkie stały rzędem u nadbrzeża, a dwa, z których wyładowano już towary, wyciągnięto na piasek i podparto palami. Krainę, do której przybili, Ahikar nazwał Egiptem.

Białowłosy przeniósł spojrzenie z robotników na piasek, gdzie na skraju rosnącego niemal nad wodą gaju palmowego stał Ahikar naprzeciw wysokiego biało odzianego człowieka, który miał być kimś znacznym, gdyż stojący tuż za nim niewolnik osłaniał od słońca jego wygoloną głowę małym baldachimem płóciennym, rozpiętym na dwóch palikach. O kilka kroków za wysokim Egipcjaninem stała grupa ludzi, którzy z nim przybyli przed niedawnym czasem.

Wiatr przynosił strzępy rozmowy do miejsca, gdzie siedział Białowłosy, lecz choć w ciągu trzech miesięcy, jakie spędził w domu Ahikara w Gubal, od chwili gdy nieprzytomnego wyciągnięto go na pokład okrętu, nauczył się rozumieć mowę jego ludu, tego języka nie rozumiał. Świat był wielki i choć lepiej byłoby, gdyby wszyscy ludzie posługiwali się jedną mową, porozumiewali się rozmaicie.

W pewnej chwili zauważył, że Ahikar odwróciwszy się ku niemu wskazał go dłonią, a Egipcjanin idąc za jego spojrzeniem także przyjrzał mu się uważnie.

,, Pewnie opowiada mu o tym, jak znalazł mnie na morzu" - pomyślał Białowłosy i uniósł wzrok, by przyjrzeć się dalekiemu miastu rozciągającemu się na prawo od palmowego gaju. Górował nad nim wielki jak wzgórze biały pałac lśniący w promieniach słońca.

Białowłosy wstał i powoli podszedł do miejsca, gdzie marynarze składali towary. Siedział tam na skrzyżowanych nogach półnagi człowiek, przed którym rozstawiono przenośny stolik. Miał na nim paletę z zagłębieniami pełnymi gęstego, ciemnego płynu, obok której leżały długie trzcinowe patyczki. Stary człowiek maczał patyk w płynie i przy każdej przyniesionej beli materiału czynił znak na zwiniętym z obu stron i przyciśniętym białymi kamykami zwoju.

Chłopiec patrzył przez chwilę i zawrócił. Nie wolno mu było oddalać się od okrętu, więc usiadł znowu i spojrzał na dalekie morze. Ów wielki przybytek musiał być zapewne Świątynią, gdyż ludzie, nawet królowie, nie mieszkaliby chyba w tak wysokich domach.

Pomyślał o Gubal, w którym spędził ostatnie miesiące. Gdy przybył tam, wydało mu się, że jest to największe miasto świata, przy którym rodzinna Troja zdawała się maleńka. Lecz w Gubal nie było tak wielkiej świątyni jak ta, którą widział teraz w oddaleniu.

Westchnął i wstał ponownie. Dręczyła go bezczynność. Nie wolno mu było pracować, nie mógł więc nawet pomóc stojącym na pokładzie marynarzom, którzy ostrożnie wyładowywali teraz naczynia z winem, o długich szyjkach zapieczętowanych woskiem.

Tego właśnie nie mógł pojąć. W Gubal także nie wolno mu było pracować ani pływać, ani samotnie oddalać się o krok z domu Ahikara. Był nieszczęśliwy w pierwszych dniach. Rozmyślał o matce, która zapewne opłakała go, gdy nie powrócił z morza po owej straszliwej burzy. Czy zobaczy ją kiedyś i rodzinny skalisty brzeg? Z czasem pogodził się z losem. Nie był pierwszym ni ostatnim z tych, których zły traf oderwał od krainy ojców. Dom Ahikara i całe miasto Gubal pełne były niewolników z różnych stron świata. Zatrudnieni byli od świtu do nocy, a choć niektórzy, najsprawniejsi w sztukach lub rzemiośle, żyli dostatnio i nosili piękne szaty, życie ich było własnością pana.

Lecz żaden z nich nie dostąpił tak zdumiewającego losu jak on. Już od pierwszej chwili po przybyciu stary kupiec powierzył nad nim opiekę zaufanemu niewolnikowi, który nie odstępował go na krok. Wolno mu było jeść, kiedy i ile zechciał, lecz zakazano mu wszelkiej pracy i wykonywania posług. Jedyną rozrywką była przechadzka z niewolnikiem po mieście. Przywykł szybko do tego, że ludzie zatrzymywali się na jego widok. Chłopca o tak jasnej skórze i białych niemal włosach nie można było spotkać także i w Troi, a tu, gdzie ludzie byli smagli, budził wielkie zdziwienie.

I tak płynął mu czas w domu Ahikara. Co dnia niewolnik namaszczał ciało jego oliwą i badał pilnie, niemal z lękiem, czy nie ma na skórze skazy lub zadrapania. Gdy nauczywszy się nieco mowy fenickiej spytał go, czemu tak czyni, niewolnik odparł, że tak brzmiał rozkaz pana:

"Aby ciało owego chłopca było bez zmazy".

Aż wreszcie nadszedł dzień, gdy Ahikar wezwał go, kazał stanąć przed sobą i zdjąć opaskę z bioder.

Białowłosy uczynił, co mu kazano, dziwiąc się w duchu, czemu człowiek, mający jego życie w ręku, pragnie oglądać go nagiego. Po krótkich oględzinach kupiec wydał się najwyraźniej zadowolony, lecz bez słowa skinął głową i wskazał mu drzwi.

Nazajutrz przed świtem stary niewolnik obudził Białowłosego.

- Wstawaj! Odpływasz z naszym panem, oby Baal przedłużył mu życie na wieki, do Egiptu!

Białowłosy umył się pod cysterną w ogrodzie i zarzuciwszy na szyję nóż w pochwie z koziej skóry, który był jedyną rzeczą, jaką posiadał na świecie, i jedyną pamiątką po utraconym domu rodzinnym, udał się z niewolnikiem do portu, gdzie stały okręty gotowe już do wypłynięcia.

I oto teraz znajdował się na wybrzeżu owej nieznanej krainy zwanej Egiptem i przypatrywał się bez zaciekawienia szeregowi wypełnionych winem wielkich naczyń i stosowi bel purpurowej tkaniny, którą niewolnicy Ahikara barwili w Gubal na tak szlachetną barwę wyciągiem z maleńkich muszelek morskich.

- Synu morza!

Odwrócił się szybko. Ahikar zawsze tak się zwracał do niego żartobliwie. Lecz teraz oblicze starego kupca było poważne. Stojący obok niego wysoki Egipcjanin skinął na chłopca trzymaną w lewej ręce długą laską o złocistej rączce.

Białowłosy podszedł i skłonił głowę przed Ahikarem. Nie poruszył się, gdy Egipcjanin zbliżył się ku niemu i rozwiązał mu węzeł opaski, która opadła na piasek.

Dostrzegł, że stojący za Egipcjaninem ludzie wyciągnęli szyje, a kilku zrobiło krok ku przodowi, jak gdyby pragnęli przyjrzeć mu się dokładniej.

Pisarz, zapisujący na długim zwoju towary, uniósł rękę i zatrzymał schodzących z okrętu ludzi.

Pośród zupełnej ciszy wysoki Egipcjanin obszedł Białowłosego, przyglądając mu się ze skupioną uwagą. Jego wielkie, nieruchome oczy . przesuwały się po szczupłym ciele stojącego.


Wreszcie, zakończywszy oględziny, odstąpił o krok, odwrócił się i wyrzekł kilka niezrozumiałych słów ku stojącym za nim ludziom. Jeden z nich oderwał się od innych, podbiegł i złożył mu głęboki ukłon. Znowu wymienili kilka stów i nowo przybyły podszedł do chłopca.

- Skąd jesteś? Jak znalazłeś się u Ahikara, kupca z Gubal? Pan mój Het-KaSebek, kapłan świątyni Boga, który żyje wśród wód, zapytuje ciebie.

Mówił zrozumiale, choć mowa jego była nieco inna niż mowa rybaków na wybrzeżach Troady.

- Ojciec mój jest poddanym króla Troi - powiedział Białowłosy cicho. Ze zdziwieniem słuchał dźwięku własnych słów. Tak dawno już nie posługiwał się mową ojców, że odpowiedział z pewnym trudem. Ale po chwili dokończył swobodniej: - Wypłynąłem sam na morze, aby upolować ryby, gdyż ojca mego król wezwał do miasta. Gdy walczyłem z tuńczykiem, nadeszła burza i spodobało się Wielkiej Matce, pani ziemi i morza, wysłać wicher potężny, który zagnał mnie wraz z łodzią daleko na morze. Wówczas, gdy leżałem bez życia na dnie łodzi, dostrzegł mnie czcigodny Ahikar i kazał ludziom swoim wydobyć mnie na pokład swego okrętu. Odtąd przebywałem w domu jego i przybyłem z nim tu dziś o wschodzie słońca na jednym z jego okrętów.

- A cóż ma wasza Wielka Pani i Matka w dłoniach, gdy ją wyobrażacie w glinie lub kamieniu? - zapytał szybko człowiek.

- Gołębice lub węże, panie - powiedział Białowłosy bez wahania.

Lecz tamten zdawał się go już nie słyszeć, gdyż zwrócił się ku wysokiemu Egipcjaninowi i zaczął mówić spiesznie, z nisko pochyloną głową i rękami skrzyżowanymi na piersi. Kiedy umilkł, nastąpiła cisza. Białowłosy odruchowo pochylił się, żeby unieść swoją opaskę, lecz wysoki Egipcjanin odrzucił ją końcem laski. Później powiedział coś wskazując palcem pierś chłopca i spojrzał na Ahikara:

Stary kupiec pogładził brodę i odpowiedział kilka słów. Na to wysoki Egipcjanin dał oczyma znak człowiekowi stojącemu obok chłopca.

- Czy to twój nóż? - zapytał ów człowiek.

- Tak, panie. - Chłopiec sięgnął do piersi i wyciągnął nóż z pochwy. Później włożył go na powrót.

- Czy miałeś go ze sobą w łodzi, gdy kupiec Ahikar wziął cię na pokład swego okrętu?

- Tak, panie. Wisiał na mej szyi i fala go nie zmyła. Człowiek przekazał jego słowa swemu panu i cofnął się, trzymając ręce skrzyżowane na piersi.

Wysoki Egipcjanin zwrócił się do Ahikara.

Gdyby Białowłosy mógł pojąć, co kryje się w słowach, które wypowiedział, zapewne nie stałby tak spokojnie i nie zastanawiałby się nad tym, jakiego to potwora paszcza zdobi rączkę złotej laski.

Stojąc z opuszczoną głową przyglądał się jej. Była to paszcza długa, lekko rozwarta i wypełniona drobnymi złotymi zębami. A oczy owego maleńkiego potwora lśniły w słońcu błękitnym zimnym blaskiem, gdyż uczyniono je z dwu niebieskich drogich kamieni, jakich nigdy jeszcze nie widział nawet u żony i córek starego kupca.

Tymczasem wysoki Egipcjanin powiedział:

- Dobrze uczyniłeś, Ahikarze, pamiętając o wielu więzach uczciwej wymiany i usług, które ród twój od tak dawna wyświadcza kapłanom boga władającego nad Wielkim Jeziorem. Jak wiesz, bóg mój najbardziej raduje się w dniu swego święta, mogąc przyjąć tych, którzy z wody zostali wyłonieni i są bez skazy na ciele.

- Het-Ka-Sebeku, Który Strzeżesz Wizerunku Duszy Boga, nie zapomniałem o tym. Gdy tylko ujrzałem go, kołysanego w czółnie na wezbranym morzu, i później, gdy dostrzegłem, że jest to chłopiec piękny o ciele nie skalanym szramą ni skazą i o członkach prostych bez śladu kalectwa, pomyślałem o twoim wielkim bogu, który oby zsyłał ci szczęście i zdrowie przez lat tysiące! Ludzie moi chcieli złożyć go na ołtarzu okrętowym w ofierze Pani Mórz, lecz skarciłem ich za to, a w domu moim oddałem go zaufanemu niewolnikowi, aby czuwał nad nim, karmił go i namaszczał tak, by bóg twój uradował się na jego widok. Wierzyłem, że ucieszy on także i ciebie, gdyż jest to chłopiec osobliwy, o skórze tak jasnej jak kość słoniowa i włosach białych niemal jak włosy starca, choć są one młode jak on sam. Zbyt długo jestem kupcem, abym zdobywszy towar tak rzadki chciał go uszkodzić lekkomyślnie.

Het-Ka-Sebek, Kapłan Strzegący Spokoju Żywego Wizerunku Duszy Boga Sebeka, skinął głową.

- Słusznie uczyniłeś, Ahikarze... - Urwał i przez chwilę przyglądał się nagiemu chłopcu stojącemu przed nimi nieruchomo jak posąg. - A czymże świątynia odpłaci ci za twą troskę?

Ahikar pogładził brodę i chrząknął cicho.

- Czyż mam ci przypomnieć, Het-Ka-Sebeku, Który Strzeżesz Wizerunku Duszy Boga, że gdy tylko okręt mój zawinął do Gubal z tym chłopcem na pokładzie, uznałem to za rzecz tak wielkiej wagi, że natychmiast przesłałem ci wiadomość o nim pierwszym okrętem odpływającym z mej ojczyzny do Egiptu i wspomniałem przy tym, że przywiozę go tu ze sobą, a ty, otrzymawszy tę wiadomość, wsiadłeś na barkę i odbyłeś długą drogę, aby mnie tu oczekiwać?

- Tak, to prawda.

- Więc dziś, gdy przekonałeś się, że wieść ode mnie nie była przesadzona, jak sądzisz, Het-Ka-Sebeku, czy bóg twój (oby otaczał cię łaską nieustającą) mógłby otrzymać inny, hojniejszy dar, z którym chętniej

połączyłby się w dzień swego święta?

- Cóż, w obwodzie świątynnym przebywa już pewna dzieweczka, również bez skazy na ciele i urodziwa'... schwytana w sieć rybacką przez sługi świątyni, gdy kąpała się w jeziorze. Pochodzi ona z Górnego Kraju. Rodzice jej byli uszczęśliwieni otrzymawszy dwa dziesiątki worków jęczmienia od kapitana barki, który przemierzał kraj poszukując ofiary miłej Sebekowi. - Skłonił głowę i zamilkł.

- Dwa dziesiątki worków jęczmienia! - powiedział Ahikar łagodnie i z tak bezbrzeżną wzgardą, jak gdyby usłyszał o popełnieniu wielkiego występku. - Czyż bóg taki jak twój, Het-Ka-Sebeku, może przyjąć ofiarę nabytą za dwa dziesiątki worków jęczmienia?

I on umilkł. Wysoki Egipcjanin zakasłał i spojrzał gniewnie ku robotnikom i pisarzowi, przysłuchującym się rozmowie.

Pisarz szybko dał znak ręką i pochylił głowę nad zwojem. Pierwszy z ludzi, trzymających na głowach bele tkaniny, złożył ją ostrożnie na rozpostartych przed stolikiem pisarza trzcinowych matach i odszedł. Szereg ruszył.

- Pytałeś mnie, Het-Ka-Sebeku, Który Strzeżesz Żywego Wizerunku Duszy Boga Sebeka, jak świątynia może odpłacić mi za mą troskę? Otóż chłopiec ten, dar morza, ofiara bez skazy, wart jest co najmniej dwieście pięćdziesiąt zwojów papirusu, a każdy z owych zwojów winien być długi na trzydzieści łokci. Lecz niezliczone lata wymiany dóbr pomiędzy twoją świątynią a domem mych przodków powodują, że ja także pragnę złożyć pięćdziesiąt zwojów papirusu twemu bogu, a więc zapłacisz mi za chłopca jedynie zwojów dwieście. Kapłan uniósł szybko głowę.

- Za jednego młodego niewolnika?! Oszalałeś, Ahikarze!

- Nie, Het-Ka-Sebeku, Który Strzeżesz Spokoju Żywego Wizerunku Duszy Boga Sebeka. Żądając takiej, a nie innej zapłaty, chcę ci jedynie wyjaśnić, że choć nie jestem z twego ludu, lecz podobnie jak wy pragnę oddać cześć waszemu bogu. Pragnę mówić otwarcie i nie będę cię obrażał krętą i podstępną mową, jak to zwykli czynić ci, którzy pierwszą cenę wyznaczają zbyt wysoko, aby móc później opuszczać z niej, wyrywając sobie włosy z brody i udając rozpacz z niskiej ofiarowanej im zapłaty, a później w domu radują się, że oszukali kupującego swą wymową. Być może, cena taka wydaje ci się wygórowana, nie będę jednak żądał za tę ofiarę tyle, ile należałoby żądać, nie od potężnego boga Sebeka, lecz od małego bożka nubijskiego nadrzecznego miasteczka. Z małymi bogami niechaj handlują mali kupcy. Nie chcę więc, abyś rozmawiał ze mną jak z kramarzem lub z ubogim chłopem, w porze gdy zapasy kończą się w spichrzu i zmuszają do sprzedawania własnych dzieci za dwa dziesiątki worków ziarna.

Het-Ka-Sebek zmarszczył brwi i otworzył usta, jak gdyby chciał odpowiedzieć ostro, lecz nie powiedział nic i raz jeszcze objął spojrzeniem stojącego przed nimi chłopca. Nadal nie odzywając się, zaczął w zamyśleniu kreślić na piasku małe znaki. Wreszcie starł je nagą stopą o paznokciach powleczonych złotą farbą.

- Dwieście zwojów papirusu to bardzo wiele, Ahikarze, lecz wielki jest bóg, któremu służę. Odpłynę teraz zabierając go... - Wskazał laską Białowłosego. - A ty, po wyładowaniu twych okrętów i załadowaniu ich moimi towarami, każ jednemu z kapitanów, aby zatrzymał się tu przez dni czternaście. Na piętnasty dzień przypłynie tu rzeką łódź, a w niej kapłan, który przekaże mu owe zwoje. A o sprawach srebra z północnych krain, o których wspomniałeś dzisiaj, i nubijskiej kości słoniowej, którą ci w zamian za owo srebro przekaże świątynia i będzie przekazywać później w sposób, jaki sprawi pożytek nam i tobie, mówiliśmy. Rada świątyni wyraża zgodę na tę wymianę. Gdyby nastąpiły nieprzewidziane okoliczności, zawiadomisz Dom Boga, a gdybyś umarł, niechaj umowę naszą potwierdzi ten z twoich synów, który obejmie twą majętność. I dzięki ci za ofiarę, którą przekazałeś dla pana i boga mojego.

- Pan twój jest wielkim bogiem - Ahikar skłonił się głęboko - którego przychylność odmienić może na lepsze żywot tak marnego prochu, jakim jestem przed jego obliczem. Cieszy mnie niezmiernie, że mogłem, choć jestem tylko cudzoziemcem, usłużyć mu. Żegnaj mi, Het-Ka-Seheku, Który Strzeżesz Spokoju Żywego Wizerunku Duszy Boga.

- Żegnaj mi, Ahikarze. Niechaj dobry wiatr i sprawni wioślarze prowadzą cię-do Gubal nadmorskiego, abyś nacieszył stare oczy synami i wnukami twymi.

Skłonili się sobie ponownie i stary kupiec ruszył ku okrętom, nie rzuciwszy nawet okiem na Białowłosego.

Kapłan wbił laskę w piasek i zaklaskał w ręce.

Od grupy stojących w oddali ludzi oderwał się jeden, podbiegł, złożył u stóp Het-Ka-Sebeka niewielką skrzynkę wykładaną różnobarwnym drzewem, lśniącymi kamieniami i srebrem, cofnął się i stanął wpół zgięty, wpatrzony w kapłana, który dał mu znak ręką.

Człowiek otworzył skrzynkę i uklęknąwszy na jedno kolano, wyjął z niej pozłocistą opaskę na biodra i flakon z alabastru.

Het-Ka-Sebek wziął flakon, otworzył go i zbliżył się do Białowłosego. Wymawiając cicho i powoli niezrozumiałe słowa, wylał na swą dłoń kilka kropel gęstego zielonkawego płynu. Później końcami palców dotknął czoła i piersi chłopca, uniósł pozłocistą opaskę i opasał nią jego biodra. Wreszcie cofnął się o kilka kroków i złożył mu głęboki pokłon.

Białowłosy stał nie pojmując tego, co się wokół niego dzieje, serce biło mu gwałtownie. Ogarnął go nagły lęk przed nieznanym. Wiedział już, że Ahikar pozostawił go tym ludziom. Lecz czego chcieli? Gdyby obeszli się z nim jak ze zwykłym niewolnikiem, bolałby nad swym nieszczęściem, wiedziałby jednak, co ono oznacza i jakie są jego granice.

Lecz - czy był niewolnikiem? Któż opasuje biodra niewolnika złotogłowiem godnym królów, namaszcza go i składa mu pokłony? Tak być nie mogło w żadnej krainie, nawet w tej, której nie znał dotąd. Żaden lud nie mógł czynić tego, gdyż nikt nie czci niewolników.

Mimo woli spojrzał w kierunku człowieka, który znał mowę trojańską i był jedyną istotą mogącą mu udzielić odpowiedzi. Wysoki kapłan, jak gdyby zrozumiawszy znaczenie jego spojrzenia, wypowiedział kilka stów. Człowiek, który przemówił uprzednio do Białowłosego, zbliżył się szybko, padł przed chłopcem na kolana, dotknął ziemi otwartymi dłońmi i nie powstając powiedział:

- Bądź pozdrowiony, synu Sebeka, który pragniesz połączyć się z ojcem twoim! Bądź pozdrowiony, który wynurzyłeś się z wód i do nich powrócisz!

- Czemu mówisz tak do mnie? - zapytał Białowłosy, nadal pełen lęku, choć nie wiedział, czego ma się obawiać. - Czemu klęczysz przede mną, jak gdybym był synem króla lub boga, choć wiesz ode mnie, że jestem synem ubogiego rybaka? Cóżem uczynił tobie i wam wszystkim, że spoglądacie na mnie jak na kogoś znajomego wam, choć nie widzieliście mnie nigdy dotąd?

- Byłeś synem ubogiego rybaka - odpowiedział ów człowiek wstawszy z klęczek, ale nadal stojąc w głębokim ukłonie i ze spuszczonymi oczyma na znak czci - lecz oto bóg położył na tobie dłonie, oczy jego ujrzały ciebie i zostałeś namaszczony jako jego syn. Pan mój Het-KaSebek każe oznajmić ci, że ojciec twój czeka na ciebie z utęsknieniem i pragnie, abyś połączył się z nim w dzień jego święta!

Wysoki kapłan znów wypowiedział kilka słów.

- A oto barka boga czeka gotowa na twe przyjęcie - dodał człowiek - i najczcigodniejszy Het-Ka-Sebek, Który Strzeże Spokoju Wizerunku Duszy Boga, prosi cię pokornie, abyś zechciał udać się z nami i wstąpić na jej pokład, gdyż ojciec twój chce cię widzieć jak najrychlej, a podróż wielką rzeką jest długa.

Białowłosy nie odpowiedział. Opuścił głowę. Wargi jego poruszyły się, lecz nikt nie dosłyszał słów, gdy mówił:

- Matko! Matko, która dajesz życie i odbierasz, gdy zechcesz, która wzburzasz fale potężne i uciszasz rozszalałe morze, a rządzisz słońcem i księżycem, tak że płyną po niebie co dnia tam, gdzie im wskazałaś przed wiekami, spraw, abym powrócił do domu mego... -I jeszcze ciszej dodał: - Żywy.

Była to modlitwa, którą w niebezpieczeństwie największym należało wznieść do Wielkiej Matki, Pani Świata. Modląc się, nie jej oblicze widział oczyma swej tęsknoty. Twarz, ku której niosło się jego błaganie, była bliska, znajoma bardziej niż jakakolwiek inna. Miała rysy jego własnej matki i wydało mu się, że uśmiechnęła się do niego swym zwykłym spokojnym uśmiechem. Uniósł głowę.

- Jeśli taka jest wola tego czcigodnego kapłana - powiedział cicho, starając się, aby głos jego brzmiał spokojnie jak głos dojrzałego mężczyzny - ruszajmy.

Zrobił krok przed siebie, po czym zatrzymał się spoglądając na wysokiego Egipcjanina. Ten dał znak.

Z grupy czekających wyłoniły się cztery czarnowłose fletnistki i przytknąwszy do ust rozdwojone instrumenty ruszyły tanecznym krokiem wzdłuż wybrzeża.

Het-Ka-Sebek skłonił się głęboko i ująwszy rękę chłopca ruszył wraz z nim za grającymi dziewczętami. Dłoń jego była chłodna i miękka jak ręka kobiety.

Odchodząc Białowłosy nie spojrzał na stojące na nadbrzeżu okręty, choć wiedział, że spod wszystkich masztów spoglądają za nim ciekawe oczy.

Szli wzdłuż brzegu po ciepłym, wilgotnym piasku, lizanym niewielką falą i ocienionym pochylającymi się ku wodzie koronami wysokich palm.

Słyszał za sobą szelest wielu stóp. Cały orszak kapłana postępował zapewne tuż za nimi. Nikt nie wyrzekł słowa, jedynie wysokie zawodzenie fletów wznosiło się i opadało łagodnie. Nie wiał najmniejszy nawet wiatr i Białowłosy pomyślał mimowolnie o owym odległym już poranku, gdy pośród podobnej ciszy wypływał po raz pierwszy sam na połów. Pierwszy i być może ostatni.

Po dłuższej chwili, gdy dotarli do miejsca, gdzie wybrzeże miękkim skłonem cofało się, tworząc niewielką zatokę, dostrzegł piękny błękitny okręt o białym żaglu rozpiętym na dwóch z lekka wygiętych rejach.

I zanim idące przodem fletnistki zatrzymały się po obu stronach szerokiego pomostu, rzuconego na ląd z pokładu i wyłożonego purpurowym kobiercem, wiedział, że to ten okręt.

Idąc ramię w ramię z wysokim kapłanem, który nie wypuszczał jego dłoni ze swojej, wszedł na pokład. HetKa-Sebek doprowadził go do stojących na podwyższeniu rzeźbionych krzeseł, puścił jego rękę i uprzejmym gestem wskazał mu jedno z nich.

Białowłosy usiadł.

Kapłan opadł na sąsiednie krzesło i skinął na człowieka, z którym Białowłosy mówił poprzednio. Ten ostatni zbliżył się i siadł u ich nóg.

W ciszy ostro zabrzmiały niezrozumiałe rozkazy.

Ciemnoskórzy niewolnicy wciągnęli pomost i złożyli go na dnie pomiędzy wioślarzami. Później pochwycili długie, różnobarwnie malowane drągi i na śpiewną komendę kapitana wszyscy równocześnie wparli je w piasek wybrzeża.

Okręt drgnął i począł odsuwać się od brzegu. Białowłosy uczuł lekkie kołysanie i dostrzegł, że kapłan szybko oparł ręce na poręczach fotela. Nie był więc człowiekiem przywykłym do życia na wodzie i kołysania.

Okręt nie zachwiał się już więcej. Wysoko dotychczas uniesione wiosła opadły i pchnęły go ku przodowi.

,, Czyżbyśmy płynęli na pełne morze?" - pomyślał Białowłosy i zaraz przebiegło mu przez głowę, że gdyby w nocy mijali jakiś ląd, widoczny w blasku gwiazd lub księżyca, mógłby skoczyć do wody, gdy kapłan i jego ludzie usną. Lecz nie, człowiek siedzący u jego stóp powiedział wcześniej, że czeka ich długa droga rzeką. A rzeka ta płynęła przecież przez kraj boga,, któremu został poświęcony, więc ludzie tam zamieszkujący wydaliby go natychmiast na powrót w ręce tego człowieka.

A zresztą gdzież miałby uciekać? Nie wiedział wcale, gdzie się znajduje. Był pewien, że na południe od stron rodzinnych, gdyż okręt Ahikara płynął wówczas dzień i noc na południe, a później znów dzień i noc, i jeszcze cztery dni i noce z wielce sprzyjającym wiatrem i pomagając sobie wiosłami. Z Gubal do Egiptu także płynęli na południe, choć nieco ku zachodowi. A więc dom jego był na północnym wschodzie. Lecz jak daleko stąd? Zapewne, nawet gdyby miał okręt, powrót trwałby parę dni.

Potrząsnął głową, chcąc odpędzić nierozsądne marzenia, które osłabiają jedynie serce ludzkie, nie niosąc z sobą niczego prócz łez goryczy.

Rozejrzał się. Okręt oddaliwszy się od brzegu zatoczył szeroki łuk wymijając kilka niewielkich zatok i zbliżył się, chwyciwszy w wielki żagiel silny podmuch z północy, ku szerokiemu ujściu rzeki napływającej z południa.

Siedzący obok niego kapłan przemówił.

- Wesel się, gdyż na siódmy dzień ujrzysz ojca swego! - przetłumaczył radośnie człowiek siedzący u jego stóp. - A pan mój każe, abym ci rzekł, że połączysz się z bogiem, ojcem twym, w dniu wielkiego święta, gdy wody zaczną opadać i nadejdzie czas wielkiego połowu ryb w jeziorze.

Białowłosy otworzył usta, chcąc zapytać, jak zwie się ta rzeka, lecz w tej samej chwili pojawiły się dwie dziewczyny niosące naczynia i kubki z chłodzącym napojem, a za nimi dwie inne z pieczonymi ptakami.

Obgryzając trzymanego w ręce ptaka, patrzył na przesuwające się brzegi, na dalekie miasto z białą świątynią i płaski świat przed dziobem okrętu. Jak daleko wzrok sięgał, nie można było dostrzec najmniejszego wzniesienia. Rzeka płynęła powolnym, szeroko rozlanym nurtem mętnych zielonkawych wód niknących w morzu trzcin, które z wolna rozbiegały się coraz dalej i dalej, aż wreszcie zajęły cały niemal widoczny z wzniesienia pokładu świat.

Nad siedzącymi rozpięto płócienny dach. Dziewczęta powróciły niosąc wachlarze z wielkich, miękko postrzępionych piór, osadzone na długich, lekkich tyczkach.

Nucąc cicho, jedna z nich stanęła za plecami Białowłosego i zaczęła wachlować go miarowo.

Przymknął oczy. Lęk nie opuszczał go.

"Czemu się tak dzieje? - myślał. - Czemu oni okazują mi tak wielką cześć? Nic dobrego owa dobroć nieść nie może."

I zadrżał, gdyż przeczuwał, że czczą go jak ofiarę, którą złożą na ołtarzu owego tajemniczego boga wód.

Otworzył oczy i przymknął je znowu. Cokolwiek miało się stać, nic złego nie spotka go zapewne na tym okręcie, póki nie przybiją do celu. Westchnął.

Znowu pod powiekami ukazała mu się zamglona twarz matki. Wiatr w szerokim żaglu szumiał jak morze. Słyszał ciche nucenie. Nie wiedział, czy to nuci dziewczyna z wachlarzem, czy słyszy odległą Pieśń Żaren...

"Czy będą chcieli spalić mnie na ołtarzu?" -pomyślał sennie i zdziwił się, że myśl ta nie poruszyła go. Pytanie rozpłynęło się i znikło, a wraz z nim przygasły wszystkie inne dźwięki otaczającego świata. Usnął.

ROZDZIAŁ CZWARTY Żyję, lecz on nie żyje!

- Zwą mnie Lauratas, a raczej zwali mnie tak w ojczyźnie - powiedział człowiek, który od trzech dni tłumaczył mu słowa Het-Ka-Sebeka.

Okręt zbliżał się do wielkiego, widocznego z dala miasta położonego na obu brzegach rzeki. Kapłan odszedł na dziób i nikogo nie było w pobliżu.

- Czy także jesteś niewolnikiem?

Białowłosy mówił nie patrząc na niego. Choć nikt nie zakazywał im rozmowy, obaj nie zamienili z sobą słowa od chwili, gdy barka odbiła od morskiego nadbrzeża i ruszyła w górę rzeki.

Siedzący u jego stóp człowiek nie drgnął nawet i nadal patrzył obojętnie na wodę, której brzegi porośnięte były lasem wysokich trzcin, rozbiegających się od czasu do czasu dla ukazania niewielkich wsi przybrzeżnych lub miast o wysokich świątyniach.

- Tak, jestem niewolnikiem - powiedział półgłosem, nie poruszając się. - Byłem żeglarzem i wolnym poddanym króla Knossos, który rządzi Kretą i wyspami morza. Okręt nasz rozbił się na wybrzeżu libijskim, na zachód od miejsca, gdzie wylądowałeś. Ocalałem ja, a wraz ze mną jeden człowiek z mego ludu. Ludzie nadbrzeża pojmali nas i sprzedali do Egiptu. Od dwudziestu lat jestem niewolnikiem świątyni Boga Sebeka nad Wielkim Jeziorem. Nie jest mi źle, gdyż zatrudniają mnie jako sternika na łodziach świątynnych. Het-Ka-Sebek zabrał mnie z sobą wiedząc, że jesteś z ludu morza na północy. Przypuszczał słusznie, że mowa nasza może okazać się ta sama lub podobna.

- A co się stało z twoim przyjacielem, którego pojmano wraz z tobą?

Człowiek milczał przez chwilę.

- Połączył się z bogiem Sebekiem - powiedział wreszcie cicho i umilkł.

- Cóż to oznacza?

- Dowiesz się o tym wkrótce.

Zamilkli obaj. Wielka barka płynęła spokojnie, bez najmniejszego kołysania. Z głębi niósł się śpiewny głos przewodnika wioślarzy, powtarzający nieustannie ten sam przeciągły okrzyk. Wiosła miarowo unosiły się i opadały z cichym pluskiem. Trzciny zniknęły zupełnie z pobrzeży nurtu i brzegi rozstąpiły się odsłaniając równinę pokrytą gęsto wzniesionymi z gliny białymi domkami. Od wielkiej wyłożonej kamiennymi płytami przystani biegła szeroka aleja ku świątyni widocznej z dala i lśniącej w blasku słońca, jak gdyby ściany jej polanę były migotliwą wodą.

- Cóż to za miasto?

- Zwą je Per Bast, co oznacza dom bogini Bast, która jest kotką.

- Jakże to? Czyżby czcili koty?

- Czczą oni różne zwierzęta w różnych miejscach swego kraju, który cały rozciągnięty jest nad samą rzeką, a z oby stron otacza go morze bezwodnych piasków. Tu czczą Bast z głową kotki, a u nas nad jeziorem koty żadnej czci nie odbierają, gdyż króluje wszechmocny Sebek, choć są świątynie i innych bogów, a cześć oddaje się w całym Egipcie słońcu i bogom podziemia, jednakim we wszystkich częściach kraju.

- A kimże jest Sebek?

Siedzący mimowolnie uniósł głowę, ale kapłan nadal stał na dziobie rozmawiając z kapitanem barki.

- Jest on bogiem wszechwładnym... - szepnął tak cicho, że Białowłosy zaledwie go dosłyszał. - Zwą go oni także Panem Morza, gdyż jezioro to nazwali Paium, czyli morze, choć nie jest ono tak wielkie jak morze.

- Czy jest on rybą? - zapytał Białowłosy z pozornym spokojem, jak gdyby niewiele mu zależało na odpowiedzi.

Wymijali właśnie dwie wielkie tratwy, na których leżały duże bloki kamienne płynące w dół rzeki. Prąd znosił nieco tratwy płynące środkiem nurtu i barka HetKa-Sebeka skręciła ku brzegowi, by uniknąć zderzenia. Z obu pokładów wołano głośno.

- Nie jest on rybą, choć żywi się rybami. Widziałeś go wczoraj i poprzedniego dnia. Lubi on wylegiwać się na brzegach tej rzeki.

- Mówisz o owych potworach, które widzieliśmy przepływając?

- Tak.

- Czy to głowę jednego z nich przedstawia laska twego pana, kapłana Het-Ka-Sebeka?

- Odgadłeś bez trudu. Jest to głowa boga Sebeka. Białowłosy otworzył usta, zawahał się, później spojrzał na rzekę. Obie tratwy wyminęły już barkę, lecz na rzece znajdowało się w tej chwili kilka łodzi i okrętów, gdyż miasto rozciągało się na obu brzegach. Było ono o wiele większe, niż można było sądzić z dala. Kapłan nadal stał na dziobie wsparty na lasce i wpatrzony w nurt. Barka zawracała ku środkowi rzeki.

- A mnie kazano być jego synem?

- Tak.

- Cóż to oznacza?

- Oznacza to, że będzie ci oddawana cześć, jakiej nie zaznaje nawet arcykapłan świątyni.

- Póki się z nim nie połączę?

- Póki się z nim nie połączysz.

- A jakże to ma nastąpić?

- Przekonasz się.

- Czemu nie chcesz mi odkryć tego?

- Gdyż jestem niewolnikiem i wiem, że niewolnik, który mówi więcej niż powinien, umiera w męczarniach.

- Nie musisz się lękać, Lauratasie. Choć jestem jedynie chłopcem, zrozumiałem cię-i wiem, jak połączył się twój przyjaciel z bogiem Sebekiem: rzucono go temu potworowi na pożarcie w ofierze, a los ów i mnie czeka. Dlatego oddają mi tak wielką cześć, choć jestem synem ubogiego rybaka z obcego kraju. Ofiara, którą mają złożyć swemu bogu, jest dla nich niemal samym bogiem. Czy tak?

- Milcz, nieszczęsny... - powiedział Lauratas nie odwracając ku niemu głowy i nie poruszając niemal wargami. - Jeśli nie pragniesz mojej śmierci, milcz!

Białowłosy także dostrzegł już kątem oka, że Hat-KaSebek zbliża się ku nim. Był uśmiechnięty i usiadł swobodnie na fotelu po prawej ręce chłopca. Skinął na Lauratasa, który na jego widok powstał, odszedł kilka kroków i padł na kolana, pochylając głowę na znak czci. Wypowiedział kilka słów.

- Pan mój, Het-Ka-Sebek, Który Strzeże Wizerunku Duszy Boga, żałuje, że posuwamy się nieco wolniej, niż tego pragnął, i przebyliśmy zaledwie trzecią część drogi. Lecz rzekł, abyś nie martwił się, gdyż długie oczekiwanie przemieni spotkanie twe z ojcem twoim w tym większą radość.

Białowłosy nie odpowiedział. Odpowiadał jedynie wówczas, gdy kapłan zwracał się do niego z pytaniami. A zresztą nie wydawało się, aby Het-Ka-Sebek oczekiwał od niego odpowiedzi na swe ostatnie słowa. Domki stawały się coraz rzadsze, a trzcina coraz gęstsza. Miasto pozostawało za nimi. Westchnął cicho.

Dziewiątego dnia wieczorem niespodzianie za zakrętem rzeki rozstąpił się porastający jej brzeg gęsty las sykomorowy i ujrzeli nie kończące się mury miasta-świątyni, najrozleglejszej budowli świata, jak zdążył mu rzec Lauratas, nim ją dostrzegli, którą jeden z dawnych władców Egiptu rozkazał sobie wznieść jako pomnik grobowy.

Stali na dziobie barki i Het-Ka-Sebek ujął dłoń Białowłosego, drugą wyciągniętą ręką wskazując następny zakręt rzeki, ku któremu się zbliżali.

- Pan mój każe mi rzec, że oto nadchodzi kres twej wędrówki - przetłumaczył Lauratas. - Raduj się, synu boga, bowiem wkrótce ujrzysz dom ojca twego!

Białowłosy pochylił głowę. Kapłan mówił dalej, a stojący za nimi Kreteńczyk czekał, łowiąc jego słowa, aby zacząć natychmiast mówić, gdy tamten umilknie.

- Pan mój mówi, że czeka cię szczęście największe, a każde życzenie twe zostanie spełnione, nim spełni się największe z nich: połączenie z bogiem.

Białowłosy ponownie pochylił głowę, lecz uniósł ją natychmiast.

- Zapytaj twego pana - powiedział dziwując się własnej śmiałości - czy mógłby wypełnić już teraz jedno z moich życzeń?

Het-Ka-Sebek wysłuchał i skinął głową pochylając ją przed chłopcem.

- Mów, a wszystko, czego zapragniesz, otrzymasz.

- Chciałbym... chciałbym, abyś mógł mi towarzyszyć tu, gdyż pragnę wiele dowiedzieć się o domu ojca mego i o nim samym, od człowieka, który zna moją mowę. Spytaj pana swego, czy możesz mi towarzyszyć?

Kapłan odpowiedział krótko i wskazał chłopca Lauratasowi, który postąpił krok ku przodowi, upadł na twarz i objąwszy jego nogi ucałował mu stopy.

- Od tej chwili możesz rozporządzać mym życiem, panie mój! - powiedział.

- Powstań - powiedział szybko Białowłosy - gdyż to, co czynisz, hańbi nas obu, choć znajdujemy się w niewoli. Jesteś dojrzałym mężem, a ja chłopcem.

Lauratas ukląkł i na kolanach cofnął się o krok. Wstał i skłonił się niemal ku ziemi.

Kapłan dotknął ramienia chłopca. Okręt wynurzył się spoza zakrętu rzeki i oto przed oczyma ich otworzyła się wielka powierzchnia spokojnych wód.

Pośrodku jeziora wznosiły się na wprost nich wyrastające z wody dwie wielkie piramidy kamienne. Na ich wierzchołkach siedziały na tronach dwie olbrzymie postacie ludzkie, górujące nad światem. Zaczerwienione światłem gasnącego wieczoru wyglądały jak skąpane we krwi.

Na prawo, nad brzegiem; wznosiła się rozległa biała świątynia otoczona ogrodami, a dalej miasto niskich domów wybiegających aż ku brzegom jeziora.

Słońce zaszło. Białowłosy stał w milczeniu, przyglądając się odległej świątyni, ku której zmierzał okręt.

- Oto kres twej wędrówki, synu boga! - powiedział Het-Ka-Sebek. - Dom ojca twego!

W gęstniejącym mroku zbliżali się ku oświetlonej ' pochodniami kamiennej przystani. Zwinięto żagiel i barka sunęła po gładkiej powierzchni popychana lekkimi uderzeniami wioseł.

W blasku wielu pochodni Białowłosy dostrzegł długą aleję kamiennych posągów uczynionych na podobieństwo spoczywających lwów o ludzkich głowach. Wiodła ona ku bramie białej świątyni.

Okręt lekko dotknął kamiennego nadbrzeża. Wysunięto pomost. Na przystani czekało wielu ludzi.

W zupełnej ciszy Het-Ka-Sebek ujął go za rękę i postąpił z nim ku pomostowi. Przystanął na jego górnej krawędzi i wypowiedział donośnym głosem kilka słów.

Rozległy się okrzyki, pochodnie uniosły się w górę i zaczęły powiewać, rzucając pląsające blaski na kamienną drogę prowadzącą ku świątyni. Muzyka bębnów, fletów i wielu innych nieznanych Białowłosemu instrumentów wybuchła z ciemności, szybka, hałaśliwa i rytmiczna, jakiej nie słyszał dotąd.

Zaczęli schodzić. Jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden... I oto stanął na ziemi.

Muzyka i okrzyki zamarły.

Ruszyli pośród oświetlonych pochodniami posągów. Przed nimi zabłysły miedziane wrota, na których blask ruchomych ogni tańczył i migotał, jak gdyby świątynia miała za chwilę zapłonąć od nich.

Szli w zupełnej ciszy. Białowłosy słyszał szelest swych nagich stóp na kamiennych gładkich płytach. Het-Ka-Sebek nie puszczał jego ręki.

Miedziane wrota i stojący po obu stronach czarni, nadzy ludzie, trzymający v wyciągniętych rękach pochodnie, byli coraz bliżej.

Zatrzymali się przed nimi, Kapłan uniósł laskę o złotej rękojeści i uderzył we wrota: raz, drugi, trzeci, czwarty...

Cisza. Czekali. Idący za nimi tłum biało odzianych postaci zatrzymał się także.

Olbrzymie, lśniące skrzydła bramy zaczęły bezszelestnie otwierać się do wewnątrz.

W głębi rozciągał się wielki dziedziniec otoczony lasem potężnych kolumn, których czoła niknęły w mroku. Pośrodku, oświetlony blaskiem dwóch płomieni wydobywających się z wysokich, stojących na ziemi naczyń, stał 4 samotny stary człowiek, trzymający w ręku pochodnię.

Zaczęli iść ku niemu, a gdy znaleźli się tak blisko, że Białowłosy dostrzegł wyraźnie dziwaczne znaki wyhaftowane pośrodku jego białej szaty, stary człowiek uniósł pochodnię. Stanęli i Het-Ka-Sebek pochylił nisko głowę.

- Kim jesteście? - zapytał stary człowiek. Głos jego był cichy i ochrypły, lecz echo przewaliło się w mroku niewidzialnych sklepień, urosło i ucichło.

- Najczcigodniejszy arcykapłanie Domu Boga! - odpowiedział donośnie Het-Ka-Sebek. -Jestem tym, Który Strzeże Spokoju Żywego Wizerunku Duszy Boga i przyprowadziłem panu memu syna jego, aby mogli połączyć się w jedno i panować nad światem!

- Bądźcie pozdrowieni! - Stary człowiek wyciągnął obnażone ręce i podał kapłanowi pochodnię. - Zaprowadź syna Sebeka na spoczynek, a o świcie niechaj z dala ujrzy ojca swego, gdyż czas połączenia jeszcze nie nadszedł!

- Uczynię tak, Ojcze Domu Boga! I wznosząc wysoko pochodnię wszedł wraz z chłopcem w mrok kolumnady.

Lauratas zbudził go o świcie.

- Panie mój, słońce wstaje już i jest wolą kapłanów, abyś ujrzał ojca twego!

Białowłosy otworzył oczy i zaspanym spojrzeniem objął wysoką salę, kamienne, pokryte barwnymi malowidłami ściany, wąskie jak szczelina okno wysoko w górze, stół i krzesło o poręczach rzeźbionych w lwie głowy.

Usiadł na łożu zasłanym miękkimi skórami zwierząt, których nie znał, i spojrzał na Lauratasa stojącego ze srebrną miednicą i różnobarwnym lnianym ręcznikiem w dłoniach.

Wstał, wziął miednicę z rąk tamtego, postawił ją na stole i zanurzył ręce w zimnej, czystej wodzie, później chlusnął nią sobie na twarz i wytarł się ręcznikiem.

Lauratas klasnął w dłonie. Przez zasłonięte wzorzystą materią wejście wsunęło się czterech czarnych ludzi niosąc posiłek poranny. Zabrali miednicę i ręcznik i zniknęli cicho.

- Czy jadłeś już? - Białowłosy wskazał stojącemu białe placki i owoce.

Tamten potrząsnął głową i skłonił się głęboko.

- Nie godny jestem, aby brać do ust posiłek w obecności syna boga. Czy pragnąłbyś jeszcze czegoś?

Chłopiec otworzył usta chcąc powiedzieć mu, aby nie mówił tak, gdy są sami, lecz Lauratas szybko położył palec na ustach i raz jeszcze skłonił się.

Białowłosy usiadł i zaczął jeść, rozglądając się ciekawie. Ale z wolna powróciła myśl o tym, dlaczego się tu znajduje. Wstał po chwili i wskazując oczyma wejście zapytał:

- Czy wyjdziemy?

- Tak, panie mój.

Ruszyli przez długie, wysokie korytarze, minęli dziedziniec okolony kolumnami, które jednak wydały się Białowłosemu inne niż widziane wczorajszego wieczora, minęli jeszcze kilka pustych sal i przez wąskie kamienne przejście weszli do ogrodów świątynnych.

Wokół nie było nikogo, tak jak nikogo nie napotkali po drodze wewnątrz gmachu.

Białowłosy ruszył wysypaną miękkim złotym piaskiem ścieżką, ocienioną palmami, sykomorami i kępami gęstych, nie znanych mu krzewów. Na polankach pomiędzy drzewami rosły wysokie błękitne kwiaty i pasły się gazele, najwyraźniej oswojone z widokiem ludzi, gdyż nie odbiegały na ich widok.

- Gdzież jest ów bóg? - zapytał Białowłosy. Były to pierwsze słowa, które wypowiedział od chwili, gdy wyruszyli.

- Panie mój, wiodę cię do niego. -Lauratas wskazał ręką ścieżkę, po której się posuwali.

- Czemu mówisz tak do mnie, gdy nie ma nikogo wokół nas? Czyżbyś się lękał, że cię tu usłyszą? Kreteńczyk szybko zniżył głos.

- Ich oczy i uszy sięgają wszędzie. A nade wszystko nie wolno rzec nieoględnego słowa pod dachem świątyni, gdyż wiem, że posiada ona korytarze w murach, z których można widzieć wszystko i słyszeć wszystko, co dzieje się w każdej sali. Nawet i tu ktoś mógłby nas usłyszeć, gdyby stał za jednym z krzewów i znał naszą mowę.

- Chciałem zadać ci kilka pytań...

- Zaczekaj - powiedział cicho Lauratas.

Skręcili w prawo i weszli na zieloną, obsypaną kwiatami łąkę, z której rozpościerał się widok na jezioro.

Dwie kamienne piramidy wyrastające z jego wód i uwieńczone olbrzymimi posągami wydały się Białowłosemu mniejsze nieco niż wczoraj, gdy spoglądał na nie z pokładu barki. Lecz jezioro musiało być niezwykle rozległe, gdyż przeciwnego brzegu nie było widać.

Na skraju łąki, tuż nad brzegiem jeziora, wznosiła się niewielka świątynia z lśniącego brunatnego kamienia i ku niej Lauratas poprowadził Białowłosego.

Dopiero gdy znaleźli się z dala od ostatnich zarośli, powiedział swobodniej:

- Wkrótce nadejdzie pora karmienia go, wówczas ujrzysz, co może zdziałać i jak pożera swe ofiary.

- Kiedy mają mnie ofiarować? -zapytał szybko Białowłosy.

- Nie zadawaj mi podobnych pytań. Czy pragniesz, bym zginął wraz z tobą? Na cóż ci wiedzieć? Białowłosy zwolnił kroku.

- Żyję krótko i niewiele wiem... - powiedział. - Lecz Matka Ludzi czyni, co zechce, a bez jej woli naj- straszniejsza bestia nie pokona najsłabszego stworzenia.

- Modlę się do niej co dnia od lat dwudziestu, prosząc, abym mógł ujrzeć brzegi ojczyste, choć wiem, że nawet ona nie może tego dokonać... - powiedział cicho Lauratas - gdyż stąd nie ma ucieczki.

- Nikt nas przecież nie strzeże...

- A na cóż nas mają strzec?! To piękne jezioro i otaczające je lasy i pola uprawne są wyspą w morzu piasków, gdzie na nieskończonych przestrzeniach nie znajdziesz nawet kropli wody ani źdźbła trawy. Jedyna droga stąd prowadzi odnogą rzeki ku jej głównemu korytu, którym przybyliśmy. Lecz mają oni wszędzie straże strzegące granic pustyni i biegu rzeki. W krainie tej, gdzie rzecz każda i każdy człowiek wpisani są do księgi i znani, a nikt nie zmienia miejsca zamieszkania bez wiedzy urzędów, nie mógłbyś nigdzie długo pozostać nie zauważony, schwytano by cię natychmiast, nie mówiąc już o tym, że twe jasne włosy i skóra powodowałyby zbiegowisko w każdej wsi, do której byś wszedł. Rozmyślałem o tym wiele przed laty, bywały chwile, gdy tęsknota moja za krajem rodzinnym stawała się silniejsza niż lęk i byłem gotów uciekać, choćby żywiąc najbardziej nikłą nadzieję. Lecz nawet owej najbardziej nikłej nadziei nie umiałem ubrać w myśl. Dlatego zezwalają ci oni poruszać się swobodnie. Jesteś uwięziony, choć nie wiesz o tym.

- A kiedy... kiedy mam zostać ofiarowany?

- Rzeka, która żywi cały Egipt, przybiera późną wiosną, przybór ów trwa długo, wreszcie ustaje i wody zaczynają opadać. Odnoga rzeki wpędza rosnące wody do jeziora, z którego nie mając ujścia wsiąkają zapewne w piaski pustyni. Teraz woda przybiera, lecz wkrótce zacznie opadać, a jezioro wraz z nią. Wówczas rozpocznie się wielki połów ryb, których jest tu niezliczone mnóstwo, jak i krokodyli, żywiących się nimi. W dzień rozpoczęcia wielkiego połowu na jeziorze zostaniesz ofiarowany bogu.

- Jak długo jeszcze mam czekać? - powiedział Białowłosy starając się mówić zwykłym głosem i nie okazywać lęku.

- Według mego obliczenia dziewięć lub dziesięć dni.

- A czy oni... zabijają najpierw ofiarę?

- Nie. Sam pójdziesz do sadzawki, gdzie mieszka Sebek, sam do niej wskoczysz i nie będziesz odczuwał lęku, a jedynie radość połączenia z nim.

- Cóż mi chcesz rzec, człowieku?

- Prawdę. W przeddzień ofiary otrzymasz napój podobny do wina, który będziesz musiał wypić. Powoduje on radość, brak lęku i uniesienie. Gdy powiodą cię W uroczystym pochodzie, o tam... - wskazał niewielką świątynię, do której się zbliżali - będziesz szczęśliwy, że jesteś główną postacią tej uroczystości i uczynisz wszystko, czego zażądają od ciebie, radując się widomie.

- Matko... - szepnął cicho Białowłosy i wzdrygnął się, gdyż przeszedł go dreszcz.

- Lecz zamilcz! - dodał szybko Lauratas. - Oto zbliżamy się do miejsca zamieszkania boga i zobaczysz wkrótce jego poranną ucztę. Błagam, znieś ów widok w spokoju, aby nie posądzono mnie, że zdradziłem ci twój los, gdyż wówczas nie tylko ty, lecz i ja umarłbym w męczarniach!

Zbliżyli się do świątyni z brunatnego kamienia, przed którą zamknięta niskim kamiennym obramowaniem lśniła duża sadzawka. Pośrodku sadzawki wznosiła się wysepka zarośnięta krzewami, nad którymi górował biały marmurowy cokół posągu. Siedział na nim czerwony kamienny bóg na tronie, lecz choć ciało jego było ciałem człowieka, miał on głowę krokodyla o półotwartej paszczy.

Lauratas padł na kolana i pochyliwszy się dotknął ziemi głową i wyciągniętymi otwartymi dłońmi.

- Uczyń podobnie jak ja! - szepnął i Białowłosy poszedł za jego przykładem.

- Oni patrzą na nas... - szepnął Kreteńczyk. - Widzą nas z okien świątyni.

Po chwili uniósł się z klęczek i pokłoniwszy się głęboko posągowi na wysepce, szepnął:

- Czy widzisz go? - A później głośno dodał: - O, synu boga, oto ojciec twój!

Białowłosy przez chwilę sądził, że słowa te dotyczą posągu o potwornej głowie.

Nagle dostrzegł go!

Na łagodnie opadającym ku wodzie piasku wysepki leżała nieruchomo ogromna bestia, której ogon niknął pod krzewami.

Krokodyl poruszył głową, uniósł się wolno na krótkich łapach i opadł leniwie na piasek. Gdy czynił to, słońce zamigotało w złotych bransoletach na przegubach łap i wysadzanych drogimi kamieniami kolczykach w zgrubieniach po obu stronach głowy.

Białowłosy patrzył na niego, nie mogąc oderwać wzroku. Poczuł, że serce zaczyna bić mu gwałtownie.

Więc to był Sebek, bóg, ojciec, z którym miał się zjednoczyć. Nim minie dni dziesięć, ta potworna paszcza pogruchocze jego kości, a owe straszliwe zęby zakrwawione będą jego krwią.

Był tak zamyślony, że nie dostrzegł śpiewu płynącego od strony niewielkiej świątyni.

- Idą! - szepnął Lauratas cofając się i padając na kolana. Białowłosy odwrócił głowę.

Od strony świątyni zbliżało się czterech biało ubranych kapłanów, prowadząc między sobą białą jak mleko kozę, która szła spokojnie nie zwracając najmniejszej uwagi na ich śpiew. Gdy zbliżyli się ku obramowaniu, złożyli głęboki ukłon Białowłosemu i znieruchomieli.

Od strony świątyni nadszedł teraz Het-Ka-Sebek. I on także skłonił się przed Białowłosym, który pochylił głowę na jego widok.

Śpiewając nieustannie, czterej kapłani unieśli nagle kozę w górę i rzucili ją do sadzawki. Przez chwilę widział zawieszone w powietrzu cztery szczupłe nogi. Woda rozprysnęła się.

Po chwili zanurzył się krokodyl. Jego potworne szczęki chwyciły łup i zgniotły w zniekształcony ochłap czegoś, co jeszcze niedawno było smukłą białą kozą.

Białowłosy odwrócił się i podszedł ku klęczącemu nadal Lauratasowi.

- Powstań... - powiedział cicho. - Wiem już, jak zjednoczę się z ojcem moim, wielkim bogiem Sebekiem.

Starał się uśmiechnąć, lecz nie udało mu się to. Czuł skurcz w gardle. Przygryzł wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem.

Kreteńczyk wstał i ruszyli przez łąki ku jezioru.

- Więc sądzisz, że jestem zgubiony bez ratunku?

- Tak, młody Trojańczyku, wiem o tym, gdyż żadnego ratunku znikąd nie możesz otrzymać. Lecz nie każdemu bogowie dają długi żywot. Będziesz żył, póki nie umrzesz w chwili, którą ci przeznaczono, nim jeszcze po raz pierwszy ujrzałeś światło słońca.

- Czy mówiąc to, chcesz rzec, że mam z opuszczoną głową wejść w paszczę tego potwora nie czyniąc niczego, aby uniknąć tak straszliwej śmierci?

- A cóż innego możesz uczynić?

Stanęli nad brzegiem wody porośniętej niską trzciną. Nad jeziorem krążyły ptaki, a na powierzchni widać było wiele łodzi dążących w różnych kierunkach. Białowłosy odetchnął głęboko i zacisnął zęby.

- Kraina ta jest zapewne żyzna? - zapytał niemal swobodnym głosem, wodząc oczyma po widnokręgu. - Nie widzę tu żadnych piasków.

- Gdyż rozciągają się one za gajami palmowymi porastającymi brzegi jeziora, z którego kanałami ludzie ci doprowadzają wodę do pól. Gdy nadchodzą wielkie wiatry zimowe, piasek zasypuje pola i muszą go usuwać. Tak walczą z pustynią od początku świata. Jezioro to karmi ich, tak jak rzeka karmi resztę Egiptu. Woda jest tu matką życia, bez niej zginęliby prędko. Prócz tego jezioro im daje wiele ryb, choć kąpać się w nim nie można bezpiecznie, gdyż roi się od krokodyli podobnych temu, którego widziałeś teraz.

- A cóż jest na północy?

- Na północ płynie rzeka aż ku morzu, lecz jeśli zboczysz nieco na zachód, natrafisz na piaski. Za obrębem pól - Lauratas wyciągnął rękę wskazując widoczny z miejsca, gdzie stali, prawy brzeg jeziora - znajduje się miasto umarłych, tam grzebią oni swych zmarłych mocząc ich przedtem przez dni siedemdziesiąt w rozmaitych płynach, wyjąwszy uprzednio wnętrzności, by mogli oni przetrwać wiele setek lat w grobie nie zmieniając postaci, jaką mieli za życia. Wierzą, że człowiek żyje po śmierci, a nawet wierzą w to, że dusza jego, jeśli był człowiekiem dobrym, powraca każdego dnia do świata żywych, choć noc musi spędzać w państwie umarłych, rządzonym przez Ozyrysa, boga podziemnego świata. Im który z nich bogatszy, tym piękniej urządza swój grób i tym lepiej go strzeże, kryjąc komorę ze zwłokami w skale lub pod kamiennymi budowlami, aby nikt nie naruszył ciała. Wierzą, że tak długie jest życie po śmierci, jak długo chowa się ciało.

- A cóż będzie ze mną, skoro pożre mnie ów potwór?

Czy takim jak ja, ofiarom złożonym bogu, nie dane jest u nich życie po śmierci?

- Wierzą w to, że gdy Sebek pożre cię, zjednoczysz się z nim w jego wnętrzu. A jego, gdy zdechnie wreszcie, pochowają z czcią należną władcom. Całe podziemia świątyni pełne są mumii krokodyli, które tu zmarły w ciągu minionych wieków. Byłem tam raz z pewnym starym kapłanem i wiedz, że mają ich pod ziemią niezliczone mnóstwo, a groby tych, które zamieszkują tę sadzawkę i są obrazem boga, zdobią klejnotami i malowidłami, kładąc ciała ich do kamiennych sarkofagów.

- Pocieszyłeś mnie... - Białowłosy uśmiechnął się smutno.

Zawrócili i ruszyli na powrót ku małej świątyni i sadzawce.

W pewnej chwili Białowłosy chciał skręcić ku ogrodom wielkiej świątyni, lecz przemógł się.

- Zdziwi cię, Lauratasie, lecz pragnąłbym raz jeszcze zobaczyć Sebeka na wysepce.

- Nie! - Kreteńczyk potrząsnął głową. - Nie dziwi mnie to. Znajdujesz się w cieniu śmierci i opłaczę ciebie, jak chce nasza wiara. Zapalę ci mały stos, gdy nikt z nich nie będzie widział. I będę błagał naszych bogów, aby cię przyjęli na pola asfaltowe.

Mijali fronton mniejszej ze świątyń pokryty tajemnymi wizerunkami i znakami wyrytymi w kamieniu.

- Czy wiesz, co oznaczają te znaki? - spytał Białowłosy.

- Wiem, gdyż poznałem nieco ich pismo, choć nie przyznaję się do tego - powiedział szeptem Lauratas. - Na czole tej świątyni wypisane są słowa ze zwoju, który kładą na piersi umarłego, by pomóc mu w przebyciu przeszkód na drodze do krainy szczęśliwości Ozyrysa. Czy chcesz wiedzieć, co tu napisano?

- Chcę. - Białowłosy zatrzymał się. Stali w dużej odległości od murów świątyni, lecz znaki były wielkie i wyraźne.

- "Jam jest, który króluję pośród trwogi. Jam jest bóg Sebek. I porywam mą zdobycz jako bestia krwiożercza. Jam jest bogiem, któremu składają pokłony i przed którym padają na twarz w Sekhem."

- Sekhem jest nazwą miasta, w którym się znajdujemy?

- Tak.

Ruszyli ku sadzawce.

Ku swemu zdumieniu Białowłosy zobaczył przy niej małą ciemnoskórą dziewczynkę, obok której stał stary kapłan. Dziewczynka trzymała w rękach piłkę uszytą ze skóry, podrzucała ją i śmiała się, mówiąc do kapłana, który wziął ją za rękę i odciągnął nieco od kamiennego obramowania sadzawki.

Na widok Białowłosego złożył mu niski ukłon. Dziewczynka uśmiechnęła się.

- To siostra twoja... - powiedział cicho Lauratas. - Wraz z tobą będzie złożona w ofierze w dniu święta.

Białowłosy zatrzymał się gwałtownie i spojrzał za odchodzącym dzieckiem, którego drobne nóżki dreptały obok długiej białej szaty kapłana, oddalając się.

Znowu poczuł skurcz w gardle. Była jeszcze o wiele młodsza niż on. Siostra w śmierci.

Stanął przed kamiennym obrzeżeniem odgradzającym sadzawkę od lądu.

- On także nie może wspiąć się w górę i wyjść na wolność?

- Tak, jest wiekuistym więźniem tej wysepki od chwili, gdy jako maleńki krokodyl został do niej wpuszczony po śmierci swego poprzednika. Lecz nie tęskni zapewne. Jest tłusty i mniej zwinny niż jego bracia, którzy zamieszkują brzegi jeziora i wielkiej rzeki. Nie musi walczyć o życie i o pokarm, co go zapewne rozleniwia.

Białowłosy stał nieruchomo i patrzył na potwora, który wypoczywał teraz, wygrzewając się w blasku słońca. Uczta była skończona. Nie pozostał po niej żaden ślad.

Chłopiec wzdrygnął się ponownie.

- Chodźmy - powiedział ochrypłym głosem.

Ruszyli ku wielkiej świątyni, której wysokie dachy i rzędy olbrzymich kolumn widoczne były nad drzewami. Milczeli.

W pewnej chwili Białowłosy uniósł głowę. Na łące pasły się piękne konie o purpurowo farbowanych grzywach i ogonach.

Lauratas, jak gdyby wyprzedzając jego pytanie, powiedział;

- Nie dosiadają oni koni. Jedyni, którzy to czynią, to straż pustynna przemierzająca pogranicze piasków, gdyż czasem stamtąd napadają na graniczne wioski dzikie plemiona libijskie. Lecz świątynia posiada konie i jeśli zechcesz, będziesz mógł jutro zażyć przejażdżki. Jak rzekł Het-Ka-Sebek, wszystko, czego zapragniesz, będzie ci ofiarowane.

- Aż do dziesiątego dnia, gdy jezioro zacznie opadać i nadejdzie dzień święta... - powiedział cicho Białowłosy.

- Aż do dziesiątego dnia, gdy jezioro zacznie opadać i nadejdzie dzień święta... - powtórzył jak echo Kreteńczyk.

- Więc niechaj dostarczą nam jutro koni, abyśmy mogli udać się rankiem na przejażdżkę lub upolować nieco ptactwa nad jeziorem z łuku lub lekkim oszczepem. Jeśli mam zginąć tu, pragnąłbym, aby ostatnie dni mego żywota nie były jedynie oczekiwaniem śmierci, lecz przyniosły mi nieco wesela.

Próbował uśmiechnąć się, lecz skurcz w gardle, który nie minął jeszcze zupełnie, nie pozwolił mu na to.

Lauratas gorliwie skinął głową.

- Słusznie to rzekłeś, jak dojrzały mąż, a nie jak chłopiec, którym jesteś w rzeczywistości. Gdyż tchórz umiera tysiąc razy, a człek dzielny raz jedynie. Uczynię, aby stało się według twojej woli.

I tak, gdy następnego ranka Białowłosy przebudził się, dwa piękne wierzchowce czekały już przed świątynią.

Dosiedli ich i ruszyli wzdłuż jeziora, a gdy oddalili się od ostatnich zabudowań, rozpoczęli łowy.

Później posilili się z torby, którą Lauratas wziął ze sobą. Od świtu nie padło pomiędzy nimi słowo o bogu Sebeku i jego wysepce pośrodku przyświątynnej sadzawki. Mimo to Białowłosy o nim myślał jedynie. Oto siedział na śmigłym koniu, w dłoni miał łuk, a nóż w pochwie na szyi. I oto miał zginąć jak zwierzę prowadzone na rzeź bez walki, bez oporu, jak gdyby śmierć w paszczy owego plugawego potwora była w rzeczy samej największą radością, której oczekiwał. Lecz czyż nie miał słuszności Lauratas? Cóż mógł uczynić?

Jechali z wolna w kierunku miasta. W nagłym rozpaczliwym wybuchu gniewu Białowłosy ściągnął wodze konia, uniósł łuk i strzała świsnęła ostro. Ogromna czapla, która wzniosła się ponad trzciny, wydała ostry wysoki głos i spadła wolno do wody.

- Ani razu nie chybiłeś... - powiedział Lauratas, który zeskoczywszy zbliżył się do niego, prowadząc konia za uzdę. Chłopiec wsunął łuk pomiędzy skórzane pasy, którymi przytwierdzony był kołczan do boku konia.

- Wiele strzelałem do królików, gdy byłem mały - powiedział myśląc o wzgórzach dalekiej krainy nadmorskiej, gdzie się narodził. - Matka piekła je później. Jesteśmy ubogimi ludźmi i wszystko, co chcemy zjeść, musimy zabić sami.

Spojrzał na morze trzcin, w którym zniknęła zabita czapla.

- Wracajmy - powiedział siląc się na wesołość. - Mieliśmy dobre łowy, a jak powiadają w Troi, rzecz taka dobrze wróży!

Lauratas wskoczył na konia i ruszyli z wolna łąką ponad bagnistym brzegiem jeziora.

- Będzie mi smutno, gdy odejdziesz! - powiedział nagle Kreteńczyk. - Jesteś jeszcze chłopcem, lecz czy to bliska śmierć uczyniła cię dojrzałym, czy też zawsze byłeś roztropny, dość, że mówię z tobą jak z równym. I wielka to dla mnie radość móc posługiwać się mową ojców.

Białowłosy nie odpowiedział. Sięgnął ręką, zerwał wierzchołek trzciny i wyjąwszy z pochwy nóż, zaczął go ostrugiwać prowadząc konia kolanami.

Cóż miał mu rzec? Czy o tym, jak dziś pośród nocy płakał, gryząc wargi, by nie przywołać na głos imienia matki? Pochylił głowę.

- Jezioro rośnie wciąż - powiedział szybko Lauratas. - Być może tego roku przybór wód potrwa nieco dłużej. Bywają i takie lata, choć rzadko.

- A wówczas będę żył o dzień lub dwa dłużej, nim on zsunie się z owej wysepki, żeby mnie spotkać w wodzie? Czy o tym myślałeś?

Kreteńczyk nie odpowiedział, przynaglił lekko konia.

Na prawo, ponad zmarszczoną lekkim wietrzykiem powierzchnią jeziora, widać było ogrody pomiędzy obu świątyniami, wielką i małą, na lewo był gaj palmowy, a dalej za nim poszarpany łańcuch wzgórz, na których nie rosła już żadna roślinność. Za owymi wzgórzami, jak mówił Lauratas, były wąwozy, urwiska i dolinki, gdzie w skałach wykuto miasto umarłych.

A dalej było morze piasków, pofałdowane i ostro odcinające się od bezchmurnego błękitnego nieba, ciemniejszego niż w kraju rodzinnym.

Jechali w milczeniu, z dala na polach widzieli robotników zrywających grona winne z niskich krzewów o gałęziach podpartych palikami. Konie przechodziły ponad wąskimi rowami, którymi z jeziora ku polom płynęła z szelestem woda.

Gdy zbliżali się do ogrodów świątynnych, Białowłosy skręcił ku sadzawce Sebeka. Odkąd ujrzał go po raz pierwszy, nie mógł uchronić się od tego. Gdy był blisko, szedł, by mu się przyjrzeć. Gdy był daleko, szukał pozoru, by znaleźć się w pobliżu mniejszej świątyni.

Mała dziewczynka i stary kapłan już tam byli. Dziewczynka bawiła się na łące. Białowłosy zeskoczył z konia i puścił go na trawę. Lauratas uczynił to samo.

Swobodnym krokiem zbliżył się ku dziewczynce i wyciągnął ręce. Choć nie znał jej mowy, była mu bliższa niż wszystkie dzieci świata. Siostra.

Pojęła jego ruch i rzuciła piłką w jego stronę. Złapał ją i odrzucił. Dziewczynka klasnęła w ręce. Wyciągnęła rączki, lecz piłka przeleciała jej pomiędzy nogami, więc zawróciła i pobiegła po nią aż pod skraj obramowania sadzawki. Chwyciła ją i uniosła w górę nad głową, chcąc się zamachnąć. Piłka wypadła jej z rąk i zniknęła za obmurowaniem. Dziewczynka zachwiała się, oparła o obramowanie i krzyknęła.

Przez drobny ułamek chwili, który wydał mu się nieskończenie długi, Białowłosy widział, jak jej drobne ciało przeważało się ku tyłowi. I przeważyło.

Zniknęła. Usłyszał plusk wody w sadzawce. Zaczął biec, nim dotknęła powierzchni wody. Nie myślał, co czyni, nie usłyszał krzyku Lauratasa i starego kapłana, którzy stali nie mogąc się poruszyć z przerażenia.

Gdy dobiegł i odbił się nogami od ziemi, dostrzegł lecąc w powietrzu, że krokodyl zsuwa się w wodę.

Dziewczynka wypłynęła i rozpaczliwie drapała dłońmi gładką powierzchnię muru, szukając występu, za który mogłaby uchwycić. Ale powierzchnia była gładka jak polerowany metal.

Zanurzył się i wyrwał z pochwy nóż. Szeroko otwartymi oczyma starał się pod powierzchnią dostrzec wroga. Być może krokodyl nie przywykł do tego, że wrzucano mu dwie ofiary równocześnie, gdyż zatrzymał się, jak gdyby tuż pod powierzchnią, spoglądając ku szamoczącemu się ciału dziewczynki. Później ruszył w jej kierunku. Lecz Białowłosy był już przy nim. Wszystko to działo się tak szybko, że później nie umiał powiedzieć sobie, co się stało. Nie uderzył w pokryte potężnym pancerzem łuski boku ani w grzbiet potwora.

Objął go, mając głowę tuż pod jego paszczą, przytulony do niego między łapami i zaczął zadawać szybkie, głębokie ciosy w białe podbrzusze, bijąc na oślep, kuląc się, aby któraś z łap nie zaczepiła go, nie oderwała od ciała wroga i nie posunęła ku wściekle otwierającej się i zamykającej paszczy.

Potwór miotał się w wodzie, bijąc straszliwie ogonem i wymachując łapami.

Białowłosy czuł, że brak mu tchu i opuszczają go siły, ale nagła, straszliwa, wyzwolona nienawiść do owej bestii, która miała być jego grobem, przemieniła i jego w dzikie zwierzę. Czuł pod nożem prute, ustępujące. miękkie ciało. Szarpał je ostrzem, kłuł, aż nagle potworny taniec ustał.

Krokodyl znieruchomiał.

Czując, że za chwilę pierś pęknie mu z braku powietrza, Białowłosy rozpaczliwie odbił się w dół, a później w górę, odpływając ku zbawczej powierzchni. Wysunął głowę i zaczął łapczywie chwytać powietrze, oczekując, że potworna paszcza chwyci go za nogi i...

I oto ujrzał tuż koło siebie biały, spływający krwią brzuch i dwie wyprostowane nogi. Bestia leżała na wznak, nieruchoma. Martwa.

Dopiero w tej chwili usłyszał wysoki krzyk dziewczynki. Popłynął ku niej, uniósł ją ku krawędzi, którą chwyciła obu rączkami i podciągnąwszy się zręcznie, zniknęła.

Schował nóż, sprężył się i skoczył wyciągając ręce. Dotknął palcami brzegu obmurowania, przez chwilę wydawało mu się, że padnie na powrót, ale palce utrzymały i podciągnął się z największym wysiłkiem, padając piersią na płyty obmurowania.

Dziewczynka zniknęła.

Lauratas klęczał zasłoniwszy twarz opaską, a stary kapłan stał z szeroko otwartymi ustami, patrząc na chłopca z wyrazem tak ogromnego przerażenia, jak gdyby zobaczył samego boga wychodzącego z sadzawki.

Białowłosy ciężko dysząc podszedł do Kreteńczyka i szarpnął opaskę, odsłaniając mu oczy.

- Zabiłem go! - powiedział oddychając szybko. Lauratas zerwał się.

- Żyjesz!

- Żyję, lecz on nie żyje! -Chłopiec wskazał sadzawkę. - Uciekajmy, Lauratasie, gdyż lepsza śmierć w walce i ucieczce niż dobrowolna zgoda na tortury. Pójdź! Ciebie także zabiją, gdy ucieknę!

W tej samej chwili stary kapłan ożył i z przerażającym wrzaskiem rzucił się ku nim. Lauratas wstał. Pchnął nadbiegającego, który potoczył się, krzycząc, na kamienie.

Rzucili się ku stojącym w pobliżu koniom. Pędząc ku zaroślom nad jeziorem. Białowłosy obejrzał się. Ze świątyni wysypywały się białe postacie i biegły w kierunku sadzawki.

ROZDZIAŁ PIĄTY Pragnę, aby przywiedziono ich żywych

Het-Ka-Sebek, Strzegący Spokoju Duszy Boga, stał nieruchomo przed otwartą bramą świątyni. Promienie słońca padały bezlitośnie na jego obnażoną głowę i pierś, lecz on zdawał się tego nie odczuwać. Uniesioną dłonią przysłonił oczy i zwróciwszy spojrzenie w lewo, wpatrywał się w pas nadbrzeża i niedaleki gaj palmowy. Oblicze jego było spokojne i nie zdradzało żadnych uczuć.

W głębi dziedzińca, ukryci w cieniu uchylonego skrzydła wielkiej bramy, tłoczyli się kapłani. Lecz nikt nie śmiał zbliżyć się ku stojącemu. Stali równie nieruchomo jak on, wstrzymując oddech.

Nagle Het-Ka-Sebek drgnął. Na linii dzielącej gaj od jeziora dostrzegł mały, ciemny punkcik rosnący z każdą chwilą. Wysoki kapłan z wolna opuścił rękę i odwróciwszy wzrok spojrzał na jezioro. Człowiek, którego oczekiwał, nadjeżdżał.

Na kamiennym nadbrzeżu zaklekotały gwałtownie kopyta. Człowiek ściągnął wodze, koń stanął dęba, lecz jeździec był już na ziemi. Padł na kolana.

- Pragnę, aby przywiedziono ich żywych - rzekł HetKa-Sebek cicho. - Czemu tak późno przybywasz, wodzu straży pustynnej?

Klęczący uniósł głowę.

- Nie utraciliśmy ani jednej chwili. Lecz byłem z mymi ludźmi na skraju pustyni, gdyż tak nakazał mi pisarz. Chłopi donieśli, że wielki samotny lew porywa bydło z pastwisk. Upolowaliśmy o wschodzie słońca owego lwa pośród skał w głębi pustyni. A także małżonkę jego i dwoje młodych lwiąt. Powracaliśmy ku miastu, gdy dopadł nas twój wysłannik, panie mój. Pospieszyłem tu sam, a pozostałym nakazałem pędzić ku stajniom i porzuciwszy utrudzone zwierzęta, wybrać inne, najśmiglejsze. Wkrótce tu będą i przywiodą dla mnie nowego wierzchowca, gdyż ten nikogo by już dziś nie doścignął.

- Mają oni nad wami wielką przewagę! - Kapłan potrząsnął głową. - Słońce przebyło już drogę stąd... - wskazał narożnik dachu świątyni - do miejsca, gdzie się znajduje, odkąd rozpoczęli swą ucieczkę.

- Choćby przebiegło po dwakroć całe niebiosa, panie mój, przywiodę ci ich tu żywych, jak nakazałeś. Jeśli nie zabije ich wcześniej pustynia lub dzikie zwierzęta, dognamy ich wkrótce.

- Wstań! - powiedział Het-Ka-Sebek. - Kapłani, którzy widzieli ich ucieczkę, mówią, że pognali na zachód i zapewne skierowali się wzdłuż brzegu jeziora ku północy, unikając siedzib ludzkich. Wydałem już rozkaz, by zawiadomiono straże przy rzece. Lecz posuwając się w owym kierunku nie przebyliby konno bagien, a zresztą zbiegli w przeciwnym kierunku i zapewne kierować się będą ku morzu. Jeden z nich zna dobrze okolice miasta i jeziora.

- Konno nie przebędą pustyni, panie mój. A czasu mieli niewiele, by nas wyprzedzić.

- Jeden z nich, niemal dziecko, choć umiejący posługiwać się łukiem i nożem, jest białowłosy i skóra jego jest skórą ludów północy. Poznasz go niechybnie, gdy tylko ujrzysz. Drugi także nie jest Egipcjaninem i pochodzi z ludu morza.

- Pojmuję, panie mój...

Wódz straży pustynnej, zwanej Nuu, gdyż składała się ona z osiadłych potomków plemion koczowniczych pogranicza, obejrzał się.

Z dala dobiegł tętent kopyt. Spośród drzew wybiegły najpierw psy. Było ich kilkanaście. Sierść miały niemal białą, długie nogi, wąskie pyski i czerwone obwisłe uszy. Tuż za nimi ukazali się jeźdźcy na rosłych koniach.

Psy popędziły ku stojącemu przed Het-Ka-Sebekiem dowódcy straży, lecz ostry, krótki gwizd osadził je w miejscu, zawróciły powoli z cichym skowytem.

- Ruszaj - rzekł kapłan spokojnie. - A gdy pochwycisz ich, pamiętaj, że łaska świątyni umie być niemal tak wielka jak łaska boga. Niechaj im włos z głowy nie spadnie, choćbyś miał to życiem przypłacić. Pragnę, aby przywiedziono ich tu zdrowych i całych.

Wojownik upadł na twarz i zerwał się ponownie. Bez słowa ruszył biegiem ku swoim, z których jeden wysforował się ku przodowi, prowadząc luźnego konia. Dowódca straży wskoczył nie zatrzymując się i krzyknął cicho. Cały oddział zawrócił w miejscu i pomknął w prawo brzegiem jeziora, a później zniknął za drzewami. Tętent kopyt ucichł.

Het-Ka-Sebek spoglądał przez długą chwilę za nimi. Dostrzegł jeszcze błysk słońca na włóczni któregoś z jeźdźców, później powróciła cisza.

Zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

W ciągu tysiąca lat, od chwili gdy bóg zamieszkał w sadzawce świątynnej nad jeziorem, nigdy nie nastąpiło nic podobnego. I uczynił to chłopiec, niemal dziecko. Być może nie był on zwykłym chłopcem, lecz jakąś straszliwą istotą, zesłaną przez nieznane wrogie moce?

Może to one umieściły go na drodze okrętu starego Ahikara i kazały mu zawieźć owego młodzieńca do Egiptu, a jemu, Het-Ka-Sebekowi, kupić go? Jeśli tak było, czy mogło to oznaczać wróżbę okropną dla świątyni?

Słysząc lekki szelest nagich stóp na gładkich kamieniach szybko uniósł głowę i zaraz pochylił ją w głębokim pokłonie.

Stary człowiek, który nadszedł od strony wielkiej świątyni, zatrzymał się przed nim i uniósł rękę pozdrawiając

- Przyniesiono mi straszną wieść... - powiedział suchym, łamiącym się głosem. - Jakże doszło do tego? Czemu nikt nie ustrzegł wizerunku boga przed ręką zabójcy?

- Chłopiec ów wskoczył do sadzawki i nożem zabił boga, rozpruwając mu brzuch, Ojcze Świątyni.

- Nie wrzucono go?

- Nie. Hu-Tepa, który strzegł powierzonej sobie dziewczynki, powiedział mi, że wpadła ona do sadzawki, a chłopiec ów skoczył jej na pomoc.

- A więc nie mogłeś przewidzieć tego ty ani żaden z czcigodnych kapłanów. Nie opadnie karząca dłoń na winnego niedbalstwa, gdyż taka była wola boga - szepnął arcykapłan. - Taka była jego wola... - powtórzył niemal niedosłyszalnie i skierował się ku sadzawce idąc brzegiem jeziora. Het-Ka-Sebek ruszył za nim w milczeniu. Gdy wreszcie zatrzymali się przy kamiennym obramowaniu, spoglądając w dół ku wodzie, w której tam i na powrót pływał szybko maleńki szmaragdowy niemal krokodyl, skłonili mu się obaj głęboko, wyciągając przed siebie ręce.

- Nieśmiertelny jest Sebek - powiedział głośniej arcykapłan i zwracając się ku Het-Ka-Sebekowi spytał: - Czy ów młody bóg przybył z jeziora?

- Jest on synem zmarłego boga i narodził się przed dwoma miesiącami. Przebywał dotąd w Sadzawce Królów wraz ze swą matką. Kazałem przenieść go tu bez najmniejszej zwłoki, aby święta woda i wyspa nie stały puste.

- Słusznie uczyniłeś... - Arcykapłan przyglądał się przez chwilę drobnemu, ruchliwemu stworzeniu, w niczym nie przypominającemu jeszcze potężnego potwora, w którego czas miał je przemienić. - Jest on zbyt mały dla przyjęcia żywej ofiary ludzkiej. Każ odesłać ową dziewczynkę rodzicom i spraw, by zostali obdarowani wielkimi darami, gdyż była ona przez czas pewien ulubienicą boga.

- Tak uczynię, Ojcze Świątyni.

- Lecz oto nadchodzi święto boga... - Arcykapłan pokiwał głową ze smutkiem. - Czym nakarmimy go w dzień święta? Nie przełknie on nawet niemowlęcia. A zresztą prócz tej dziewczynki, która znalazła się już w świętej sadzawce i wyszła z niej żywa, a więc nie może być ofiarowana powtórnie, nawet gdyby młody bóg mógł ją rozszarpać i zjednoczyć się z nią, nie mamy w świątyni nikogo, kto pochodzi z wód, a ciało jego jest bez zmazy.

- Rozmyślałem nad tym, ojcze świątyni, i wierzę, że bóg otrzyma należną mu ofiarę, a gniew jego nie spadnie na nas i poświęcone mu miasto.

- Słucham cię, Het-Ka-Sebeku. Cóż zamierzasz uczynić?

- Otóż rozkazałem straży pustynnej ująć ich żywcem bez oglądania się na to, jak wiele trudu ma to kosztować. A gdy przywiodą ich tu, wówczas przywołam człowieka, który potrafi nakarmić boga małymi skrawkami ich ciał, tak aby żyli niemal do ostatniej chwili, gdyż zna on sposoby, dzięki którym umie zachować żywot i przytomność skazanego, choć ów niemal poćwiartowany już będzie.

Stary człowiek zastanawiał się przez chwilę.

- Sądzę, że będzie to słuszne - powiedział wreszcie - choć i on wyszedł żywy z sadzawki, lecz sprawił bogu cierpienie i bogu musi zostać oddany, aby uczynił z nim, co zechce. Człowiek taki nie może być ukarany karą zwykłą, przeznaczoną dla ludzi. Niech więc zjednoczy się z ojcem swoim, który postanowi sam, czy zechce go spożyć, a ów, który jest z nim, niechaj zostanie zabity w podobny sposób, lecz mięso jego pożreć mają ryby, gdyż nie przystoi, aby niewolnik świątynny stał się ofiarą w dniu tak wielkiego święta.

- Stanie się, jak rozkazałeś, ojcze świątyni. Ruszyli z wolna ku wielkiej świątyni. Zerwał się lekki wiatr i zaszeleścił koronami palm i liśćmi sykomor, później nadszedł drugi podmuch, mocniejszy. Arcykapłan zatrzymał się i spojrzał na widnokrąg po drugiej stronie jeziora.

- Czy widzisz, Het-Ka-Sebeku?

- Widzę, ojcze świątyni.

Niebo nad głowami stojących było ciemnobłękitne, na zachodzie zaś barwa jego stała się ciemnobrunatna.

Trzeci, silniejszy podmuch targnął szatą Het-Ka-Sebeka. Ruszyli obaj, przyśpieszając kroku, ku wielkiej świątyni, której dach górował ponad koronami drzew.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Otwarty sarkofag Nerau-Ta

Wypadli spośród drzew i długo pędzili wzdłuż brzegu jeziora, pochyleni, nie oglądając się za siebie.

Wreszcie Białowłosy odwrócił głowę. Górujące nad drzewami dachy świątyń były już daleko.

Nie zwalniając zawołał do Lauratasa:

- Nie ścigają nas! W którą stronę teraz? Kreteńczyk także obejrzał się i dopiero wówczas Białowłosy dostrzegł skurcz przerażenia na jego twarzy.

- Cóż uczyniłeś, nieszczęsny? Zabiłeś mnie i siebie! Odnajdą oni nas nawet pod ziemią, a wówczas los, który czekał cię w paszczy krokodyla, wyda ci się szczęściem, którego nie zaznałeś! Zginęliśmy.

Białowłosy ścisnął konia kolanami i zrównał się z Lauratasem. Jechali teraz obok siebie. Chłopiec pochylił się i zawołał przekrzykując tępy odgłos kopyt na kamienistym brzegu jeziora:

- Czemu więc nie pochwyciłeś mnie i nie powstrzymałeś? Mogłeś to uczynić!

Lauratas pochylił się niżej nad szyją konia i przez chwilę pędzili obok siebie w milczeniu.

- Nie mogłem! - zawołał nagle nie zwracając głowy ku chłopcu. - Nienawidzę ich! Jesteś mojej mowy i czcisz moich bogów! Nie mogłem! Zginę przez to!

Białowłosy raz jeszcze obejrzał się. Przez chwilę badał oczyma długie pasma wybrzeża, aż ku dalekim już drzewom na skraju świątynnych ogrodów. Lecz nadal nikogo nie było widać.

- Nie ścigają nas?

- Pościg wkrótce wyruszy!

Wjechali w szeroki las trzcin, przez który biegła nadbrzeżna droga. Po lewej mieli jezioro, po prawej pola, a przed sobą daleką poszarpaną linię nagich wzgórz, za którymi rozpoczynało się morze piasków.

- Stój! -krzyknął Białowłosy i wstrzymał konia, który wrył kopyta w ziemię robiąc bokami.

Lauratas jeszcze przez chwilę gnał pochylony nad grzbietem zwierzęcia, później zatrzymał się i zawrócił. Stali teraz niewidzialni dla oczu ludzkich, otoczeni zewsząd wysokimi kitami trzcin.

- Zginęliśmy... - wyszeptał Kreteńczyk dysząc ciężko. - Zginęliśmy i nic nas nie może uratować! Białowłosy wzruszył ramionami.

- Mamy łuki... i kołczany pełne strzał. A ja mam nóż... Będziemy uciekali, a jeśli pogoń zbliży się, będziemy się bronili. A później stanie się, jak postanowi Wielka Pani Świata!

Wyprostował się na grzbiecie konia i na znak czci dotknął czoła grzbietem zwiniętej dłoni. Lauratas uczynił podobnie.

- Chciałbym być tak młody i ufny jak ty - powiedział - lecz znam ich. Całego obszaru strzeże straż pustynna. Są to ludzie w służbie Egiptu. Nie są Egipcjanami, lecz należą do dzikich plemion pustyni, osiadłych ongi na pograniczu piasków. Znają oni pustynię, jak ty znasz twój dom rodzinny. Mają konie tak dobre jak te lub lepsze, bo wytrzymalsze i oswojone z długą jazdą po bezwodnych obszarach. A prócz tego mają psy!

- Psy?

- Tak, wiele psów gończych, których używają do ścigania zbiegłych niewolników lub tropienia zwierzyny. Gdy wejdą one na nasz trop, będą biegły za nami, póki nie dopadną nas lub same nie padną. A pamiętaj, że kapłani musieli już zawiadomić straże wokół jeziora i wzdłuż rzeki. Wodą nie umkniemy, gdyż koryto będzie strzeżone dniem i nocą, a bagna na obu brzegach są nieprzebyte. Zresztą cóż by nam przyszło z tego, że przedrzemy się do głównego koryta Nilu? Wieść o nas dotrze tam przed nami i pochwycą nas straże w pierwszej wiosce. Ty nie mógłbyś ukazać się nikomu w tym kraju, aby nie zapamiętał cię na zawsze, a ja, choć jestem bardziej ogorzały, także nie będę mógł wyjść z ukrycia. Zresztą psy odnajdą nas już wkrótce. Kapłani musieli już posłać po straż pustynną. Niebawem ruszy ona w pościg.

- Lecz nadal jeszcze jesteśmy wolni... - powtórzył Białowłosy z uporem. - Wolni i uzbrojeni, a psy i straże są daleko. Ojczyzna nasza jest na północy za morzem. Cóż nam zostaje innego, jak próbować ujść na brzeg morza?

- Rzeką nie dotrzemy tam nigdy, a przez pustynię musielibyśmy jechać lub iść ku morzu dni czternaście lub dwadzieścia. Nie słyszałem, aby ktokolwiek tego próbował, choć żyją na pustyni rozbójnicze plemiona. A one, gdybyśmy wpadli w ich ręce, odprzedałyby nas Egipcjanom. Pojmujesz, jak wierzę, że świątynia boga Sebeka zapłaciłaby za ciebie wiele?

- Tak, wiem... - Białowłosy skinął głową. - Lecz, Lauratasie, jeśli nie chcemy zginąć już dziś, musimy uciekać. Zatrzymałem się tu, gdyż choć życie nasze niewiele jest warte, lecz istnieje cień nadziei, póki nas nie schwytano. Nie uciekajmy na oślep! Cóż mamy czynić, aby zgubić pościg? Mów, gdyż znasz ich i tę krainę.

- Nie zgubimy go... - Kreteńczyk potrząsnął głową. - Nie pojmujesz tego jak ja, gdyż widziałem wielu schwytanych, którzy mieli zapasy wody i żywności, a obmyślili plan ucieczki na wiele miesięcy wcześniej. Lecz skoro uciekać musimy, uciekajmy na zachód aż ku krawędzi pasma wzgórz, tam gdzie styka się ono z jeziorem, a później zawrócimy na północ. Chłopi pracujący na polach dostrzegą nas z dala i podadzą kierunek, w którym się udaliśmy. Pomyśleć mogą, że próbujemy okrążyć jezioro, podczas gdy my, miast na zachód, pojedziemy zakryci wzgórzami na wschód, ku rzece, od której głównego nurtu dzielić nas będzie kilka dni drogi. Nie wierzę, abyśmy tam dotarli, gdyż ich psów nie wyprowadzimy w pole...

Białowłosy zawrócił i skierował konia na skraj kępy. Patrzył przez chwilę. Nadal od strony świątyń nikogo nie można było dostrzec na drodze. Pola także stały puste, gdzieniegdzie jedynie widać było na nich postać ludzką lub osła niosącego brzemię.

- Uczynimy, jak postanowiłeś! - zawołał Białowłosy i znowu pognali przed siebie ku miejscu, gdzie daleko przed nimi ostra linia skalistych wzgórz opadała łagodnie na spotkanie szarych, rozlanych po widnokrąg wód jeziora. Długo jechali w milczeniu. Wzgórza przybliżały się z wolna i można było dostrzec wyraźnie granicę pól uprawnych.

- Człowiek przed nami! - zawołał Lauratas. ~ Czy zabijemy go, aby nie rzekł nikomu, że nas widział?

- Inni nas widzą z dala...

- odkrzyknął jadący za nim Białowłosy. - Zapytaj go o drogę na wschód. Niechaj sądzą, że tam się udaliśmy!

Zbliżyli się do półnagiego starego chłopa, który przystanął na krawędzi drogi trzymając w rękach dwa puste worki z koziej skóry.

- Jak daleko stąd do wsi Qua-Rum, chłopie? - zapytał Lauratas zatrzymując konia.

- Będziecie tam, nim słońce zajdzie, panie, lub szybciej, jeśli macie niestrudzone konie - powiedział chłop padając na kolana na widok złotej opaski Białowłosego. - Bądź pozdrowiony, Synu Boga!

- Czy to worki na wodę? - zapytał szybko Białowłosy.

- Tak.

- Każ mu, niechaj je napełni i odda nam, a świątynia mu to wynagrodzi, gdyż musimy ruszać dalej nie zwlekając.

Kreteńczyk rozkazującym głosem powtórzył jego słowa i chłop bez namysłu rzucił się ku brzegowi jeziora, aby zaczerpnąć wody.

- Czy napoimy teraz konie? - zapytał cicho Białowłosy, choć chłop był poza zasięgiem jego głosu, a zresztą nie mógłby pojąć ich mowy.

- Nie! -Lauratas mimowolnie obejrzał się. - Dość czasu utraciliśmy. Lecz musimy je nakarmić i napoić, gdy znajdziemy się u stóp wzgórz. Inaczej padną, a wówczas nie dożyjemy nawet nocy.

Pochwycili worki, które podał im chłop, i ruszyli. Wzgórza były coraz bliżej.

Po pewnym czasie Białowłosy zaczął dostrzegać wyraźnie cień rzucany przez poszczególne głazy na zboczach. Droga za nimi nadal była pusta, lecz świątynie zniknęły już z widnokręgu.

Lauratas zwolnił i dotknąwszy dłonią spoconej szyi konia, dał ręką znak chłopcu, aby ściągnął wodze.

- Dajmy im odetchnąć... inaczej nie posłużą nam długo. Oto wzgórza.

Skręcił ku wodzie i zeskoczył prowadząc konia ku brzegowi jeziora.

Milczeli patrząc na pijące wierzchowce.

- Tam, gdzie droga przechodzi nad brzegiem u stóp wzgórz, skręcimy, gdy tylko miniemy zbocze. Bezdrożami, pośród skał, pognamy stamtąd na wschód. Miniemy miasto umarłych, a później aż ku rzece towarzyszyć nam będzie naga pustynia. Pięć dni! Bez wody i bez jadła dla koni i dla nas. Nigdy nie osiągniemy rzeki i zginiemy tam! A jeśli dopędzą nas wcześniej, zginiemy wcześniej i nie będziemy cierpieć. Śmierć z pragnienia nie jest najstraszliwsza z tych, jakie nam pozostały. Albowiem, choć rodzimy się w jednaki sposób, kończymy żywot, tak jak się to spodoba bogom. Czy zabijesz mnie, gdy strażnicy pustyni przybliżą się i pojmiemy, że nie ma już ratunku? Gdyż lękam się, że sam tego nie będę miał odwagi uczynić.

- Zabiję cię! - Białowłosy z powagą skinął głową. - A później siebie. Nie wrócimy tam żywi, Lauratasie. A śmierć, jak rzekłeś mi dziś rankiem, nakreślona jest człowiekowi, nim się narodzi. Jeśli ma ona nas spotkać na tej pustyni, spotka nas. Lecz jeśli bogowie naznaczyli nam spotkanie z nią w innym miejscu, przeżyjemy, choćby sto psów i stu strażników było na naszym tropie. Ruszajmy!

Odwiedli konie od wody i wskoczyli. Granica pól uprawnych pozostała za nimi. Na zboczach łańcucha wzgórz rosły już jedynie kępki ostrej trawy.

- Nie nakarmiliśmy koni... - krzyknął Lauratas odwracając się ku jadącemu z tyłu chłopcu. - A pogoń musiała już ruszyć! Czy nakarmimy je za wzgórzem, gdzie nad brzegiem jest roślinność?

- Jak długo mogą jeszcze biec?

- Do nocy, nie dłużej!

- Więc nie będziemy ich karmić! Jeśli dalej nie ma trawy i muszą paść, cóż nam przyjdzie z tego, że będą biegły jeszcze do północy!

Nie odwracając się Lauratas uniósł rękę rozpaczliwym ruchem, jak gdyby chciał rzec, że czy konie zostaną nakarmione, czy nie, los ich jest przesądzony.

Minęli zbocze wzgórza opadające ku wodzie i droga skręciła łagodnie, kryjąc przed nimi daleką linię zielonych gajów palmowych, pośród których leżało ukryte niewidzialne stąd miasto Sekhem. Lauratas zatrzymał konia.

- Teraz opuścimy drogę i ruszymy ku zachodowi kryjąc się pośród wzgórz. A po zachodzie słońca, jeśli nas nie dopadną, pomyślimy, co czynić dalej.

Wjechali w wąską kamienistą dolinę o czerwonawych, l pokrytych bruzdami ścianach. Grunt był tu gliniasty | i tętent kopyt nagle przycichł,

Lauratas zwolnił nieco i zrównał się z chłopcem.

- Niedaleko stąd rozpocznie się sieć wąwozów i dolinek, gdzie chowają zmarłych. Gdy dotrzemy tam, nie będzie można nas łatwo dostrzec z dala. I gdyby nie psy...

- A później?

- Później umrzemy... - Lauratas próbował uśmiechnąć się. - Nie ma dla nas ratunku. Czy wiesz, że zawracamy łukiem ku miastu kryjąc się pośród wzgórz?

- Wiem, Lauratasie. Lecz, jak sądzisz, czy kapłani mogą przypuszczać, że zabiwszy ich boga, mamy tak wiele śmiałości, że nie uciekamy jak najdalej przed siebie w pustynię, a wybraliśmy drogę okrężną?

- Nie wiem, co mogą przypuszczać kapłani, lecz straż pustynna i jej psy nie kierują się myślami Het-Ka-Sebeka, gdy są na tropie. Jeśli wiem cokolwiek o tej krainie, muszą nas doścignąć przed zapadnięciem nocy.

Białowłosy nie odpowiedział. Dotknął ręką przewieszonego przez plecy łuku i sprawdził, czy strzała wychodzi lekko z kołczanu. Konie zaczęły wspinać się po niewielkiej pochyłości na grzbiet wzgórza.

Lauratas bez słowa wskazał dłonią. Z lewej otwierał się nowy wąwóz. Jedna ze skał tworzących jego zbocza została wygładzona ludzką ręką i pokryta wielkimi znakami i rysunkami.

- Tu rozpoczyna się miasto umarłych. Wyminiemy je, gdyż być może napotkalibyśmy tam ludzi, jeśli odbywa się pogrzeb lub kują grób w skale. Gdy osiągniemy szczyt wzgórza, ujrzysz pofalowane piaski pustyni. Wjedziemy tam i łukiem okrążymy miejsce poświęcone bogom podziemnym. Powrócimy pomiędzy wzgórza nieco później i będziemy posuwali się tak długo, póki nie otworzy się przed nami pustynia. A wówczas niechaj bogowie mają nas w swej opiece, gdyż prócz palących promieni słońca nie napotkamy tam zwierzęcia, człowieka lub źdźbła trawy przez dni pięć, które konieczne nam będą, byśmy dotarli do rzeki.

Konie wspięły się już niemal na szczyt wzgórza, gdy uderzył pierwszy podmuch wiatru.

- Cóż to jest?! - rzekł cicho Lauratas i przynaglił wierzchowca. Po chwili znaleźli się w miejscu, skąd roztaczał się rozległy widok na morze piasków. Drugi, mocniejszy podmuch owionął ich, wznosząc niewielki tuman wirującego pyłu.

- Spójrz! - krzyknął Kreteńczyk. - Zginęliśmy! Nadchodzi wielki wiatr!

Białowłosy patrzył przez chwilę, nie wierząc własnym oczom. Daleko przed nimi, na północnym zachodzie, niebo zmieniło barwę i wyglądało tak, jak gdyby pustynia uniosła się w obłoki. Nadchodziła stamtąd straszliwa czerwona ściana pyłu. Była jeszcze daleko, lecz wicher zerwał się ponownie i piaski zawirowały.

- Uciekajmy! - krzyknął Kreteńczyk. -W dół, między skały!

Nowy, potężny podmuch przesłonił wszystko. Konie stanęły dęba i kwicząc zaczęły tańczyć w miejscu.

Białowłosy zeskoczył, chciał chwycić za rzemienną uzdę, lecz koń wyrwał się i odbiegł z nisko pochyloną głową.

Chmura piasku uderzyła w twarz chłopca. Na pół oślepiony, dostrzegł jeszcze kątem oka, że Lauratas wyleciał wysoko w górę i upadł na ziemię. Podbiegł ku niemu i padł przy nim.

Dostrzegł jego szeroko otwarte usta. Kreteńczyk wołał coś, lecz żaden głos nie dochodził wśród wycia wichury.

W nagłym gęstniejącym mroku, czując na twarzy chłostanie niesionego powietrzem piasku, Białowłosy potrząsnął z całej mocy leżącym, który uniósł się i osłaniając twarz zgiętym ramieniem, zaczął biec w dół po zboczu.

Wichura dęła z tyłu, zbiegli niesieni niemal na jej skrzydłach. Wąwóz był wąski i choć nawałnica piaskowa rosła z każdą chwilą, mogli przemknąć się wzdłuż skał, czepiając się kamieni i szukając rozpaczliwie zagłębienia, w którym mogliby się ukryć.

Nowe uderzenie i nagle Białowłosy pojął, że to, co jak sądził, było straszliwym wichrem, nadchodziło dopiero.

Mrok zgęstniał i chmury piasku gnane dnem wąwozu rzuciły go na ziemię. Zerwał się i znowu upadł. Nie widział już Lauratasa, który był przed nim. Oczy pełne piasku były zresztą niemal ślepe.

Upadł ponownie, powstał i zataczając się zrobił kilka kroków po omacku.

Nagle w ciemności wyciągnęła się ku niemu ręka ludzka, pochwyciła jego ramię i pociągnęła gwałtownie.

Straszliwy nacisk wichury niespodzianie zniknął. Ręka nie puszczała go i pociągnęła kilka kroków dalej w zupełny mrok.

- Bogom niechaj będą dzięki, że cię ujrzałem tuż przy sobie! - zawołał głos, który okazał się zachrypniętym głosem Lauratasa.

Dłoń puściła. Białowłosy zatoczył się i oparł o niewidoczną w ciemności kamienną ścianę.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał cicho i zaczął kasłać gwałtownie. Usta i gardło miał pełne piasku.

- Nie wiem. Zapewne w korytarzu wejściowym nie ukończonego grobu.

Białowłosy przetarł oczy i spojrzał ku wejściu, które znajdowało się nieco wyżej niźli miejsce, w którym stali. Najwyraźniej korytarz obniżał się wchodząc w głąb skały. Dochodził stamtąd jednostajny, głuchy ryk, jak gdyby przez wąwóz płynęło rozszalałe morze. Chwilami podmuchy gorącego, przesyconego pyłem powietrza wpadały do korytarza i wówczas w piersi brakowało tchu, a serce zaczynało bić jak po ciężkim biegu.

W milczeniu, trzymając się za ręce, zaczęli cofać się w głąb korytarza, który obniżał się dość ostro i w pewnym miejscu skręcił w prawo.

Zatrzymali się. Ryk wichru ucichł. Dochodził tu jedynie daleki szum i ostry przytłumiony świst.

Lauratas zaniósł się gwałtownym kaszlem.

- Bogowie... - wyszeptał wreszcie, krztusząc się. - O, bogowie! Czy wiesz, co stałoby się z nami, gdybyśmy nie znaleźli się tu?

Białowłosy nie odpowiadał przez chwilę, wsłuchany | \v dalekie wycie wichury. Wreszcie rzekł:

- Jak długo może człowiek żyć, gdy ów wiatr napotka go na pustyni?

- Krótko. Jeśli padnie, pędzące piaski mogą zasypać go w ciągu kilku chwil. A jeśli będzie się czołgał, wicher i piasek uduszą go szybko. Później, po latach, inny wicher zerwie górę piasku, która się nagromadzi nad ciałem, i ukaże niebu jego wyschnięte kości. Widziałem ich już dość nie tylko na pustyni, lecz niemal na skraju miasta. Człowiek oślepiony piaskiem i nagłą nocą za dnia może zginąć nie opodal drzwi swego domu i nikt nie przyjdzie mu z pomocą, gdyż nikt nie usłyszy go i nie dojrzy.

- Tyś przyszedł mi z pomocą...

- Tak chcieli bogowie. Ostatkiem sił słaniałem się, czepiając skał, i nagle wpadłem tu. Znam te strony i pojąłem, że może to być korytarz grobowy lub głęboka grota, która da nam schronienie. Wówczas odwróciłem się i wyjrzałem w ciemność, a tyś wyszedł wprost na mnie!

- Czyżby bogowie sprzyjali nam? -powiedział Białowłosy. - Mówiłeś, że pochwycą nas przed zachodem słońca, a oto słońce zajdzie wkrótce i nie wierzę, aby ktoś nas ścigał.

- Ni człowiek, ni zwierzę nie stawią czoła wielkiemu wiatrowi. Póki burza trwa, jesteśmy tutaj bezpieczni.

- A czy zawieje ona także nasze ślady?

- Zapewne. Psom nie będzie łatwo nas wytropić... Ani straży. Nie mamy już jednak koni ani wody, gdyż konie zabrały ją z sobą. Mamy łuki, lecz nie mamy strzał, gdyż kołczany nasze także odbiegły wraz ze zwierzętami.

- Mam nóż... - powiedział Białowłosy niepewnie.

- A ja pudełko z korą i ostrze do krzesania ognia... ~ W głosie Lauratasa nie było nadziei. - Gdy przyjdzie czas, rozpalimy ogień... jeśli znajdziemy coś, z czego będzie można rozpalić ognisko.

- I cóż uczynimy?

- W blasku owego ognia nie chybisz twym nożem i odbierzesz mi życie, a później sobie, tak jak ci to już rzekłem. Czy chcesz pić?

- Chcę - powiedział cicho Białowłosy. - Gardło mam rozpalone i pełne pyłu. Nie mamy wody, więc nie myślmy o tym. Zaczekaj ze śmiercią, Lauratasie, i nie wzywaj jej. Przyjdzie po nas, gdy zechce. Dziś rano byłeś niewolnikiem, a ja ofiarą potwora. A oto jesteś wolny po raz pierwszy od lat, a potwór stał się moją ofiarą. Zaczekajmy więc, co nam przyniesie czas.

- Mówisz jak mąż bardziej dojrzały, niż ja nim umiem być.

- Nie, Lauratasie. Jestem jedynie chłopcem i lękam się śmierci i pościgu bardziej niż ty. Lecz chciałbym żyć i ujrzeć kiedyś mój dom rodzinny i rodziców. A wiem, że nie dokonam tego, jeśli nie będę rozważny stokroć bardziej niż przystoi to moim latom.

- Gdybyś był nawet po tysiąckroć tak rozważny jak jesteś, nie uda nam się stąd uciec. Masz słuszność, póki jest iskierka nadziei, człowiek może wierzyć, że bogowie rozdmuchają ją. Lecz pójdź! Przekonajmy się, cóż to za miejsce, do którego nas doprowadzili.

I ująwszy rękę chłopca ruszył z nim po omacku wzdłuż korytarza, dotykając palcami lewej dłoni chropowatej, chłodnej skały. Po chwili zatrzymał się.

- Ho... hooo! - powiedział głośno. Odpowiedziało mu głębokie echo. - Nie posuwajmy się dalej, gdyż bywają groby pełne pułapek na rabusiów. Spróbuję zaświecić laseczkę próchna, którą mam z sobą, jeśli jej nie zgubiłem.

Sięgnął za zapaskę. Po chwili Białowłosy usłyszał odgłos pocierania o siebie dwóch przedmiotów i nagle błysnęła pierwsza nikła iskierka. Później druga i w ręku Lauratasa zapłonęło niewielkie migotliwe światełko.

Białowłosy wytężył wzrok i mimowolnie cofnął się pod ścianę. Sięgnął do piersi i wydobył nóż.

- Ktoś tam stoi! - szepnął.

Lauratas uniósł tlącą się pałeczkę wyżej.

- Nie, to figura grobowa - powiedział spokojnie. - Stawiają je czasem, bądź jako strażników jadła i napoju zostawionego dla zmarłego, bądź jako wyobrażenie jego samego. Gdzież jesteśmy? Nikt nie pozostawia otwartego grobu.

Uniósł pałeczkę wyżej, a później w półmroku zrobił szybki krok naprzód i pochylił się ku ziemi.

- Lampa oliwna! - wykrzyknął i przytknął koniec rozżarzonej pałeczki do szyjki krągłego, niskiego naczynia. Buchnął wysoki płomień i przygasł natychmiast, a później znów rozbłysnął niskim, żółtym blaskiem.

- Czy widzisz, chłopcze? - zawołał Kreteńczyk. - Jesteśmy w grobie człowieka, którego bądź jeszcze nie pochowano, bądź też ludzie, którzy mieli zamurować wejście, uciekli na widok nadchodzącego wiatru...

Białowłosy rozglądał się w milczeniu. Znajdowali się w niewielkiej, wykutej w skale komnacie, której ściany pokryte były malowidłami o jaskrawych barwach, przedstawiającymi ludzi i stworzenia o głowach zwierząt i ptaków. Pod ścianami stały sprzęty domowe, stół, pięknie rzeźbione dwa krzesła, kilka skrzynek i liczne dzbany, naczynie oraz coś, na widok czego serce chłopca drgnęło gwałtownie: kilka oszczepów, pięknie rzeźbione łuki, strzały i noże. Pośrodku, naprzeciw wejścia z korytarza, stał niewielki kamienny ołtarz osłaniający wysoki ciemny otwór w przeciwległej ścianie. .

- "Ja... Ozyrys Nerau-Ta, pisarz świątyni jego świątobliwości, oto modlę się do was, wielcy zgromadzeni bogowie, w chwili, gdy serce moje złożono na wadze:

Serce me, matko moja! Serce me, matko moja! Niechaj nic nie stanie na drodze sprawiedliwego sądu! Nie opuszczaj mnie w obliczu tego, który dzierży szale..." - zaczął odczytywać Lauratas wpatrując się na pokrywające ścianę malowidła. - To grób pisarza Nerau-Ta... który zmarł przed dwoma miesiącami i miał być pochowany przed wielkim świętem jeziora. Był to człowiek dostojny i słyszałbym o złożeniu jego ciała do grobu...

Powiedział to niemal szeptem i szybko ruszył ku ciemnemu otworowi, biorąc w obie dłonie lampę oliwną, a Białowłosy podążył za nim.

W głębi była druga komnata, mniejsza, pośrodku której stał prosty sarkofag z czerwonego, lśniącego kamienia. Wielkie wieko leżało oparte o jego krawędź, podtrzymywane przez drewniany pal umieszczony pomiędzy nim a ścianą, tak aby nie mogło się obsunąć i roztrzaskać. Zajrzeli do wnętrza. Sarkofag był pusty.

- Nie pochowano go jeszcze, choć zapewne mieli zamiar to uczynić dziś lub jutro, gdyż nagromadzili już przedmioty mające mu służyć na drugim świecie, a nie uczyniliby tego wcześniej. Lecz gdzież jest strażnik?... Czyżby wyszedł na zewnątrz i wiatr go zaskoczył?

Uniósł wyżej lampę i dostrzegając dwa niewielkie otwory w ścianie komnaty grobowej, poszedł do pierwszego z nich i zniknął w nim, pochyliwszy nisko głowę.

Białowłosy zajrzał tam także. Pomieszczenie było wąskie, stał w nim na wysokim cokole niewielki posąg człowieka wpatrzonego w wymalowane na ścianie okno. W drugim pomieszczeniu stał podobny posąg.

- Wierzą oni, że dusza zmarłego może przebywać w takim wizerunku kamiennym... - powiedział Lauratas wynurzywszy się z niszy.

Stanął, rozejrzał się, a później powrócili do pierwszej komnaty. Białowłosy przeszedł obok szeregu stojących pod ścianą dzbanów, uniósł jeden z nich i przechylił do ust.

- Woda! - zawołał odrywając dzban od warg i podając go towarzyszowi - Lauratasie, woda!

A gdy Kreteńczyk zaczął pić, podszedł do wielkiej misy, na której leżały okrągłe, twarde placki. Dotknął ich ręką i uniósł jeden do ust. Placek nie był świeży, lecz ostre zęby chłopca oderwały kawałek. Zaczął żuć, czując dopiero teraz nagły, przejmujący głód. Nie przestając jeść zbliżył się do stosu leżącego pod ścianą oręża. Uniósł lekki oszczep, potrząsnął nim i odłożył go na powrót. Lauratas ostrożnie postawił dzban na ziemi.

- Woda! - powiedział głośno. -'Ta woda przywróciła mi życie i jasność myśli... - I dodał ciszej: - Czyżby bogowie wyrwali nas spod skrzydła wielkiego wiatru i skierowali tu, aby odebrawszy nam szybką śmierć pustynną, doprowadzić nas do rąk kapłanów Sebeka?

- A czemuż by nasi bogowie mieli sprzyjać ich bogu? - zapytał chłopiec.

- Jesteśmy na jego ziemi, a tyś zabił jego żywy wizerunek.

- Czyżbyś naprawdę wierzył, Lauratasie, że ów tłusty leniwy krokodyl mógł być żywym ucieleśnieniem jakiegokolwiek boga? Czy dałby mi się zarżnąć jak jagnię?... Cóż uczynimy teraz?

- Póki wieje wiatr, mamy tu schronienie. A gdy ucichnie, spróbujemy wyrwać się stąd i pieszo dojść do bagien. Nie mając już koni, nie możemy ruszyć w pustynię, lecz pozostał nam cień nadziei. Trzymając się skraju piasków musimy odtąd brnąć ku północy, póki nas nie schwycą lub póki nie osiągniemy morza.

- A więc wierzysz, że możemy je osiągnąć?!

- Nie wierzę, lecz cóż nam innego pozostało? -Lauratas wzruszył ramionami.

Mimo jego pełnego niewiary oświadczenia Białowłosemu wydało się, że głos Kreteńczyka nie jest już tak pełen beznadziejnej rozpaczy jak dotąd.

- Wyjrzyjmy, czy wicher nadal dmie z jednaką siłą... - rzekł Lauratas. - A jeśli nie zanosi się na koniec burzy, wówczas najlepiej uczynimy, gdy spróbujemy usnąć na pewien czas. Bowiem człowiek pozbawiony snu nie ujdzie z pewnością przed żadnym pościgiem, lecz sam w końcu odda się w ręce nieprzyjaciół. A czas, gdy jesteśmy uwięzieni w tym grobowcu, najlepszy będzie, by usnąć. Niczego innego nie możemy uczynić. Niechaj nas bogowie strzegą, jeśli ów strażnik grobu tu powróci.

Ruszyli korytarzem ku wyjściu. Gdy znaleźli się w pobliżu zakrętu, usłyszeli cichy szum, którego głos wzmagał się z każdym krokiem. Stanęli milcząc, wpatrzeni w mroczną czeluść, przez którą z wyciem biegły masy piasku i gorącego powietrza, wpychanego w głąb korytarza.

- Tak, to wielki wiatr... - mruknął Lauratas. - Potrwa on jeszcze długo. Nim minie, zdążymy pokrzepić się snem.

Zawrócili. W komnacie przedsionkowej Kreteńczyk rozejrzał się, postawił dzban na poprzednim miejscu i zgasił lampę oliwną.

- Gdyby wiatr ucichł nieco i przypadkiem ktoś się tu zabłąkał, lepiej abyśmy go usłyszeli, niż gdyby on dowiedział się pierwszy, że tu jesteśmy. Czy masz nóż swój?

- Mam.

- Ja także wziąłem jeden z leżących na owym stosie. Połóżmy się tu i próbujmy usnąć. Jeśli się nam uda, tym lepiej.

I legli na nagiej, chłodnej skale. Białowłosy podłożył sobie rękę pod głowę i przymknął oczy. Przez pewien czas rozmyślał nad tym, co winni uczynić, gdy minie wiatr.

Z wolna myśli splątały się i oto był znowu na skalistym wybrzeżu, spoglądając na morze, z którego powracała niewielka łódź rybacka. Zdawało mu się, że mruży oczy, chcąc rozpoznać rysy ojca. Lecz cóż to? Zamiast znajomej ogorzałej twarzy dostrzegł, że na barkach rybaka spoczywa głowa potwornego krokodyla i zdaje się uśmiechać ku niemu, zbliżając coraz bardziej... aż wreszcie pochwyciły go za ramię ostre zęby...

Szarpnął się gwałtownie, chcąc wyrwać ramię.

- Cóż czynisz? - powiedział w ciemności głos Lauratasa i chłopiec pojął, że to jego ręka nim potrząsa. - Zbudź się!

Usiadł i przetarł oczy. Przez krótką chwilę nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje, lecz słowa Kreteńczyka przywróciły mu pamięć.

- Pójdziemy teraz ku wyjściu. Zapewne spaliśmy zbyt długo. Chodźmy!

Ruszyli ostrożnie korytarzem. Gdy minęli zakręt, serca ich zabiły gwałtownie. Długi, kamienny tunel kończący się wylotem wychodzącym na dno wąwozu przesycony był łagodnym blaskiem. Było zupełnie cicho. Nie wiał już żaden wiatr.

- Bogowie! - szepnął Lauratas. - Już dzień!

Przyspieszył kroku zbliżając się ku wyjściu, opadł na kolana i zaczął się czołgać, a chłopiec poszedł za jego przykładem.

Dostrzegli niebieskie niebo poranka i przeciwległą ścianę wąwozu wraz ze szczytem wzgórza. Dzień wstał piękny i spokojny. Musieli przespać kamiennym snem całą noc.

Ostrożnie wychylili głowy poza krawędź i cofnęli się gwałtownie.

Zboczem wąwozu, pnąc się pod górę krętą, kamienistą drogą, szedł wielki pochód: przodem postępowali biało odziani kapłani, za nimi kilka par łaciatych wołów o rozłożystych rogach ciągnęło długie sanie. Na saniach tych pod baldachimem spoczywała mumia pisarza Nerau-Ta w drodze na wiekuisty spoczynek. Za nią szła żona zmarłego, płacząc głośno i drąc paznokciami skórę obnażonej, spływającej krwią piersi, a dalej płaczki, kapłani, krewni, przyjaciele, słudzy niosący dary oraz żołnierze z długimi włóczniami w dłoniach,

Tego wszystkiego Białowłosy już nie dostrzegł, gdyż nie ogarnął całego obrazu jednym krótkim spojrzeniem.

Cofnęli się w głąb korytarza i stanęli spoglądając na siebie.

- Czy nadchodzą tu? - zapytał chłopiec szeptem, choć pochód był jeszcze poza zasięgiem głosu.

- Nie wiem, lecz zapewne tu, gdyż jest to pogrzeb znacznego człowieka, a nikt znaczny, prócz Nerau-Ta, nie zmarł przed niedawnym czasem.

- Więc uciekajmy! - Białowłosy zrobił krok ku wyjściu. - Może im umkniemy?

- Są tam żołnierze! Czy chcesz, nieszczęsny, pieszo uciekać po tych wzgórzach, ścigany przez uzbrojonych ludzi, bez żadnej kryjówki lub miejsca, gdzie mógłbyś' zniknąć im z oczu?!

- Więc cóż uczynimy? - Głos chłopca zadrżał. - Jeśli tu wejdą, także jesteśmy zgubieni!

W tej samej chwili dobiegły ich zawodzące głosy płaczek.

Białowłosy stał przez chwilę, nie wiedząc, co czynić. W głębi duszy pojmował tylko jedno: za późno! Za późno było na ucieczkę!

Więc gdy Kreteńczyk pochwycił go za rękę i pociągnął w głąb korytarza, nie stawił oporu i dał się poprowadzić i w ciemność, gdzie otwarty sarkofag Nerau-Ta czekał na przyjęcie swego pana.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Przybyłem do ciebie

- Napotkaliśmy chłopa, który wyznał nam, że starszy z jadących konno ludzi zapytał go o wieś leżącą na zachód od jeziora, niemal nad brzegiem. Lecz ludzie ci zabrali mu worki na wodę, pojąłem więc, że chcą nas wprowadzić w błąd i minąwszy wzgórza będą dążyli przez pustynię ku rzece, panie mój...

Dowódca straży uśmiechnął się lekko.

- I cóż dalej? -rzekł Het-Ka-Sebek z pozorną obojętnością.

- Bylibyśmy doścignęli ich zapewne przed nocą, lecz zerwał się wiatr, a gdy on wieje, żaden z ludzi nie może mu stawić czoła. Więc i my musieliśmy szukać schronienia. Gdy wiatr minął, podjęliśmy pościg, lecz serce moje było smutne, gdyż wiedziałem, że bogowie nie zezwolą mi wykonać twego najświętszego rozkazu. Żaden zbieg na pustyni i żadne zwierzę nie mogą przeżyć wielkiej nawałnicy, jeśli nie znajdą schronienia. A wiatr ów nadszedł nagle i w porze roku, w której niemal nigdy nie przychodzi, wiedziałem więc, że nie mogli skryć się zawczasu i przewidzieć, że nadciągnie, a pragnienie ucieczki przed twym gniewem musiało gnać ich ku odludnym stronom. Tak też się stało, panie mój. Udali się oni na wschód, okrążając z dala ziemie uprawne za pasmem wzgórz, gdzie jest miasto umarłych. Tam psy nasze wywęszyły najpierw jednego konia, a później drugiego. Były zasypane piaskiem, w miejscu, gdzie powstały całe nowe wzgórza. Lecz szczęśliwie konie owe nie leżały zbyt głęboko.

- A ludzie? - zapytał niecierpliwie Het-Ka-Sebek. - Mów mi o ludziach!

- Zapewne leżą oni tak głęboko pod którąś z nowych gór piaskowych, że mogą tam pozostać do końca świata, panie mój. Muszą być głęboko, inaczej psy moje wywęszyłyby ich ciała.

- A czy nie mogli się nigdzie schronić?

- Nie, panie. Przeszukaliśmy całą okolicę. Nie mogliby ujść daleko pieszo, gdy stracili konie, które pewnie zrzuciły ich w burzy piaskowej. Muszą więc spoczywać w pobliżu swych wierzchowców. Wiatr był tak straszliwy, że nawet strażnik przygotowanego grobu czcigodnego pisarza Nerau-Ta, który zapewne wyszedł wówczas z grobowca, aby zaczerpnąć świeżego powietrza lub by nieczystością nie plamić miejsca tego, został zaskoczony w pobliżu grobu i zginął stoczywszy się w dół. Odnaleziono go przysypanego piaskiem i martwego na dnie doliny. Przeszukaliśmy całą tę okolicę i nie mogli oni ujść, panie mój. Nawet gdyby ukryli się pośród głazów, odnalazłyby ich psy, które wraz z nami przebiegły cały obszar wzgórz.

Kapłan spoglądał na niego przez chwilę uważnie. Wiedział, że ma przed sobą wielkiego łowcę ludzi, którego drużyna zna każdy kamień i szczelinę wokół miasta. Wiedział też, że skoro w słowach wodza straży usłyszeć można było niezachwianą pewność, musi zapewne tak być. Oznaczało to, że ów chłopiec i zbiegły z nim niewolnik nie zostaną sprowadzeni żywi do świątyni. Najstraszliwsza ze zbrodni nie zostanie pomszczona. Gdyż śmierć w rozszalałych piaskach nie wydawała się Het-Ka-Sebekowi karą za czyn popełniony przez białowłosego chłopca. Była ona dobrodziejstwem, którym bóg obdarzył świętokradcę. Czemu tak uczynił? Niezbadane byty labirynty myśli bogów.

- Możesz odejść... - powiedział cichym zmęczonym głosem, a gdy dowódca straży padł na twarz, zerwał się i tyłem w pokłonach wyszedł z sali, Het-Ka-Sebek, Strażnik Żywego Wizerunku Boga, westchnął, odwrócił się i ruszył powolnym krokiem, zamyślony, ku lewemu skrzydłu wielkiej świątyni, gdzie przebywał w owym czasie arcykapłan. Niechaj on postanowi, co należy czynić w przypadku, gdy z woli sił najwyższych ciała zbrodniarzy znikną na wieki pogrzebane w piaskach.

Idąc Het-Ka-Sebek nie przewidywał, że nadejdzie chwila, gdy usłyszy ponownie o jasnowłosym chłopcu poświęconym bogu. A chwila ta była bliższa, niż mógł przypuszczać.


Za kapłanem ubranym w szatę i kapłanem okrytym skórą lamparcią postępowały dwa łaciate woły ciągnące osłonięte baldachimem wysokie sanie, na których leżała mumia zmarłego Nerau-Ta. Za saniami postępowała żona, płacząc głośno, wyrywając sobie włosy z głowy i orząc ciało paznokciami, jak chciał obyczaj i cześć dla odchodzącego. Dalej postępowały płaczki, dzieci i wnuki, przyjaciele, uzbrojona straż i ludzie niosący ofiary grobowe. Prowadzono też dwa byki, jeden z nich, czarny, zwany był Bykiem Północy, a drugi, biały, Bykiem Południa.

Z wolna, otoczony obłokiem unoszącym się spod stóp pyłu, orszak żałobny zbliżył się ku ciemnemu otworowi skalnego grobu i zatrzymał.

Okryty skórą lamparcią kapłan Kher-Heb skinął ręką i wśród ciszy, przerywanej jedynie głuchym dudnieniem zwierzęcych nóg potrącających kamienie, przywiedziono oba byki.

A gdy kapłan, zwany Sem, zabił Byka Południa i Byka Północy, a później obmywszy ręce wodą źródlaną, którą niewolnik lał mu z wysokiego alabastrowego dzbana, skłonił się nisko w kierunku wejścia do grobu, pozdrawiając bogów podziemia, kapłan Kher-Heb zapalił kadzidło, a przyjaciele i synowie zmarłego dźwignęli mumię i postawili, tak aby Nerau-Ta po raz ostatni mógł stanąć wyprostowany i objąć wzrokiem świat żywych.

Wśród słów modlitwy, czterokroć odczytanych ze zwoju przez kapłana Sema, kapłan Kher-Heb dokonał obrzędu Otwarcia Ust zmarłego pisarza świątyni jego świątobliwości, aby mógł on zstąpiwszy do Świata Podziemnego spożyć pokarmy i przemówić w swej obronie stanąwszy przed sądem bogów tam przebywających.

Pochyliwszy głowę obaj kapłani ruszyli w głąb podziemia, a za nimi mumia na barkach niewolników.

Ponownie wybuchł jęk i zawodzenie płaczek, wypełniające kamienny korytarz, żona zmarłego padła na kolana i zaczęła posuwać się na klęczkach, posypując głowę pyłem zgarnianym z ziemi pokrwawionymi dłońmi.

Gdy znaleźli się w rozległej sali przedsionka grobowego, kapłan Kher-Heb stanął naprzeciw niskiego kamiennego ołtarza i uniósł wysoko ręce. Zawodzenie płaczek ucichło nagle.

- O, Ozyrysie! Wszystko, co było niegodne w Nerau-Ta, przyjmij na siebie! - wypowiedział donośnie kapłan Kher-Heb, a kapłan Sema zanurzył palce w srebrnym naczyniu i prysnął wodą Nilu na ciało zamknięte w skrzyni o ludzkim kształcie z wymalowanym na wieku wizerunkiem Nerau-Ta. - O, Izys i Neftys, siostry najpotężniejsze, i ty, Totcie, który czyny człowieka zapisujesz na Zwoju Sądu, przyjmijcie zmarłego Nerau-Ta pomiędzy bogów, aby żyjąc wśród was mógł radować się szczęściem takim, jakiego wy doznajecie, i wraz z wami przemierzać Niebo i Podziemia na Łodzi Milionów i Milionów Lat...

Głos kapłana Kher-Heb unosił się i opadał śpiewnie powtarzając święte zdania po czterokroć, a kapłan Sem zapalał kadzidła, rozpryskiwał na ołtarzu wodę, wino i oliwę, unosił z ziemi i stawiał koleino w świętym porządku przed marami dzbany z mlekiem, piwem, winem czerwonym i białym, a także miseczki, na których leżały miedź, antymon i żelazo. Wreszcie przyjął z rąk najstarszego syna Nerau-Ta dwie białe szaty i koszyk cebuli. Ostrożnie złożył je u stóp mumii.

W zupełnej ciszy pośród migotliwego blasku pochodni przytłumionego gęstniejącym dymem kadzideł, który wypełnił całe pomieszczenie, kapłan Kher-Heb zakończył:

- Ozyrys Nerau-Ta zwycięski mówi: Chwała ci, o Panie mój, Który Przemierzasz Wieczność, a którego żywot jest nieskończony. Chwała Ci, Panie nad Pany, Królu Królów, Boże nad Bogami przebywającymi u twego boku, przybyłem do Ciebie. Uczyń mi miejsce, abym był wraz z tymi, którzy mieszkają w Świecie Podziemnym, a uwielbili obraz Twej Duszy, a także wraz z tymi, którzy przetrwają miliony lat... Zezwól, abym ja, Ozyrys NerauTa, mógł wejść do Mrocznego Królestwa i opuszczać je do woli. Zezwól także, aby nikt nie mógł odpędzić mnie od jego bram.

Uniesione ręce kapłana znieruchomiały i stał z głową pochyloną przez długą chwilę, zastygły i nadsłuchujący, gdyż oto dusza zmarłego Nerau-Ta, pisarza świątyni jego świątobliwości, rozpoczęła drogę ku królestwu umarłych i za chwilę zapewne straszliwy Anubis, bóg o głowie szakala, ujmie ją za rękę i wprowadzi do sali Sądu, gdzie oczekuje Wielkie Zgromadzenie Bogów, by ujrzeć, czy Piórko Prawdy przeważy ją na szali Ostatniej Wagi.

Wreszcie opuścił rękę. Wdowa wstała z klęczek i złożyła na trumnie pęk polnych kwiatów rosnących nad jeziorem w ulubionym miejscu przechadzek zmarłego.

W zupełnej ciszy słychać było syk laseczek kadzidła dopalających się w glinianych uchwytach.

Kapłan Sem dał znak. Mary zakołysały się i ruszyły ku wejściu komory grobowej, gdzie z największą ostrożnością złożono trumnę w głębi kamiennego sarkofagu. Niewolnicy unieśli i zasunęli ciężkie kamienne wieko. Pod ścianą grobu kapłani złożyli cztery urny zawierające płuca, żołądek, jelita i wątrobę umarłego.

W milczeniu kapłani cofnęli się i stanęli czekając, aby przyjaciele Nerau-Ta złożyli na kamiennej podłodze przedsionka to wszystko, czego będzie potrzebował w Świecie Podziemnym, oraz małe gliniane figurki Shabti, które będą tam za niego siać, orać i wypełniać wszelkie ciężkie prace.

W ciszy cały orszak z wolna ruszył ku wyjściu. Przed grobowcem pozostał jedynie kapłan Sem z kilkunastoma niewolnikami, a gdy pozostali zaczęli zstępować krętą drogą na dno doliny, dał znak i przywiedziono oczekujące woły wraz z zaprzęgami pełnymi gładko ociosanych głazów. Niewolnicy poczęli układać bloki skalne w głębi korytarza, a gdy ściana była gotowa, zarzucono otwór wielkimi kamieniami złożonymi uprzednio obok wejścia.

Gdy i tę pracę ukończono, Sem ponownie dał znak.

Kilku niewolników wdrapało się na prostopadłą niemal skałę unoszącą się nad wejściem, trzymając w rękach okute drągi. W takt cichej przyśpiewki przewodnika wbili drągi w głęboką, uczynioną zawczasu szczelinę i zaczęli poruszać nimi miarowo.

Kapłan Sem odstąpił i przymrużywszy oczy, bacznie wpatrywał się w skalną rysę. Wreszcie zawołał ostro. Ruch drągów ustał.

Kapłan krzyknął raz jeszcze.

Przewodnik niewolników wsparł się plecami o skałę i podtrzymywany przez dwóch ludzi, uderzył potężnie z góry kamiennym młotem. Ludzie cofnęli się i przywarli do skały. Blok kamienny drgnął. Przewodnik uderzył po raz wtóry.

Rozległ się głośny huk, jak gdyby w głębi skały coś pękło. Przez chwilę ściana zdawała się trwać w bezruchu, lecz nagle ogromny blok kamienny zsunął się w dół i uderzył głucho o ziemię zakrywając zasypane wejście do grobu. Chmura pyłu przysłoniła widok.

Gdy kurz opadł, kapłan Sem z zadowoleniem skinął głową i dał niewolnikom znak, że praca ich została wykonana. Wejście do grobu Nerau-Ta zniknęło na wieki i żadna moc ludzka nie zakłóci odtąd spoczynku zmarłego.

Bez słowa kapłan Sem poprawił zapinkę białej szaty spływającej przez piersi z prawego ramienia i zaczął schodzić nie oglądając się za siebie. W stosownej odległości za nim ruszył sługa świątyni mający pieczę nad niewolnikami, a za nim, także w godziwej odległości, zaczęli schodzić zbici w gromadkę niewolnicy.

ROZDZIAŁ ÓSMY Widzę gwiazdy

Czekali w milczeniu, tłumiąc oddech, ukryci w ciemnych niszach za posągami wyobrażającymi umarłego.

Czas biegł wolno, dym kadzideł gryzł w oczy i Białowłosy w pewnej chwili zwątpił w ocalenie. Ściskał w opuszczonej dłoni nóż i czekał. Chciał zginąć walcząc, jeśli któryś z owych ludzi zbliży się i odkryje jego lub Lauratasa. Kryjąc się za posągiem, nie widział tego, co odbywało się w głębi przedsionka grobu, lecz dobiegające stamtąd głosy i szelest świadczył, że zgromadziło się tam wiele ludzi. Za chwilę wejdą tu, by złożyć mumię do grobu, a wówczas jedynie łaska bogów mogła sprawić, aby nie zbliżyli się do jednej z nisz i nie odkryli skulonych w nich postaci.

Ludzie nadeszli i złożyli ciało w sarkofagu, później w milczeniu nakryli je płytą z czerwonego kamienia i żaden z nich nie uniósł oczu, by spojrzeć tam, gdzie kryli się w cieniu zbiegowie. Odeszli w ciszy i oto kroki ich umilkły w głębi korytarza. Nastała nagła cisza.

Przez długą chwilę stali obaj nieruchomo. Nie wiedzieli, czy ktoś nie pozostał w przedsionku, zatopiony w modlitwie lub zajęty dokonywaniem ostatniej ofiary.

Z dala dobiegł przytłumiony łoskot padającego stażu, a później zgrzyt nasuwających się na siebie kamieni i ciche głosy ludzkie.

Stali nadal na pół oślepieni dymem kadzideł, nie mając odwagi poruszyć się, choć ciała ich przenikał dojmujący ból.

Białowłosy zacisnął zęby. Czuł, że jeszcze chwila, a zdrętwiałe nogi odmówią mu posłuszeństwa i osunie

się na ziemię.

W tej samej chwili, pośród lekkiej poświaty padające j przez otwór komnaty przedsionkowej, gdzie nadal płonęły lampy oliwne, dostrzegł Lauratasa, bezszelestnie odrywającego się. od ściany i skradającego się ku wyjściu.

Kreteńczyk uniósł ostrzegawczym ruchem rękę uzbrojoną w nóż, dając mu znak, aby nadal trwał w ukryciu. Lecz chłopiec mimowolnie zrobił krok ku przodowi, wynurzył się spoza posągu i zaczął poruszać nogami prostując je i zginając. Oddychał przy tym głęboko, nie spuszczając z oka Lauratasa, który przylgnąwszy do ściany posuwał się wolniuteńko, wsłuchany w dalekie odgłosy dobiegające z głębi korytarza. Kreteńczyk wyjrzał ostrożnie.

Po chwili przywołał chłopca skinieniem. Białowłosy zbliżył się nie czyniąc najmniejszego szelestu.

- Trzeba zgasić kadzidła, gdyż udusimy się tu wcześniej, niż nam sądzono - szepnął Lauratas. - Nie ma w grobie nikogo. Wyszli i zawalają głazami korytarz wejściowy.

Chłopiec wysunął się na palcach do przedsionka i ująwszy jeden z dzbanów, wylał po kilkanaście kropli wina na laseczki z kadzidłem, które przygasły z głuchym sykiem. Obejrzał się odstawiając dzban na ziemię. Lauratas przeszedł komnatę i stał nadsłuchując u wejścia do korytarza.

- Czy nie możemy niczego uczynić? - szepnął Białowłosy. - Jeśli zakończą pracę i odejdą, jakże wydostaniemy się stąd?

- Gdybyśmy napadli na nich, być może ujrzelibyśmy światło dzienne, lecz nie ucieklibyśmy daleko. Pościg dopadłby nas wkrótce, gdyż nie ma w całej okolicy jednego drzewa, krzewu lub kryjówki, gdzie moglibyśmy się skryć. Czemuż pytasz o to, skoro znasz prawdę równie dobrze jak ja? Jeśli mamy tu zginąć, wolę śmierć w ciszy i spokoju grobu niż tę, którą zgotowaliby nam kapłani!

- Lecz każda śmierć jest śmiercią! - Białowłosy mimowolnie podniósł głos. - Czemu sądzisz, że któraś z nich jest lepsza niż inne? Ratujmy się, póki możemy!

Kreteńczyk szybko położył mu dłoń na ustach.

- Tu nikt z żywych nie będzie nas szukał... - Wargi Lauratasa były niemal przy jego uchu. - Mamy nieco wody i jadła i nie musimy umierać natychmiast w męczarniach. Lecz... - Urwał. Łoskot odłamów skalnych ucichł.

- Czyżby już ukończyli pracę? - Wziął chłopca za rękę i ostrożnie ruszyli korytarzem. Gdy znaleźli się na zakręcie, nadal było zupełnie cicho.

Schyliwszy się Kreteńczyk wysunął głowę za załom ściany. Było tu ciemno. Ani jeden promyk światła nie docierał przez zasypane wejście.

Białowłosy także wyjrzał.

- Są to jedynie głazy, które da się odwalić, gdy odejdą... A jeśli uda nam się wydostać nocą na zewnątrz, ułożymy je ponownie tak, aby nikt nigdy nie poznał, że...

W tej samej chwili potężny łoskot zatrząsł korytarzem. Dobiegł on z zewnątrz.

- Co to? - Chłopiec cofnął się i chwycił towarzysza za ramię. -

Lauratas nie odpowiedział. Ujął go ponownie za rękę i pociągnął wstecz do przedsionka, gdzie płonęły lampy oliwne, pozostawione przez żałobników. Nadal nie odpowiadając, pogasił wszystkie prócz jednej i zwrócił się ku chłopcu.

- Zdmuchnąłem je, aby nam na dłużej wystarczyły.

- Cóż to było? - powtórzył Białowłosy oglądając się ku wejściu do korytarza.

Kreteńczyk w milczeniu pokiwał głową i rozejrzał się.

- Jedzenia i napoju wystarczy nam na kilka dni, a jeśli będziemy jedli z umiarem, być może na dłużej - mruknął. - Oliwy także jest dość. Niechaj dzięki będą bogom, że zmarły Nerau-Ta był możnym człowiekiem, którego zaopatrzono na drogę we wszystko, czego mógł potrzebować. Cóż powiemy mu, gdy spotka nas w krainie cieni? Oskarży nas przed swymi bogami o to, że skradliśmy mu jego własność.

Próbował uśmiechnąć się, lecz uśmiech przygasł mu na wargach. Obejrzał się i wskazał otwór prowadzący do korytarza wejściowego.

- Pytałeś, co to było? Otóż jest tu zwyczaj zawalania grobów, tak aby żaden złodziej nie mógł się do nich przedostać. Widzisz dokoła na ziemi złote ozdoby i naczynia? Dla biedaka mają one cenę życia, które gotów jest rzucić na szalę, aby się tu dostać i skraść je. A że wierzą oni wszyscy w konieczność posiadania po śmierci tego, co posiadali za życia, więc każdy z umierających możnych chce zabezpieczyć swój los po śmierci i stąd owe podziemne grobowce i wszelkie dobra w nich nagromadzone. Sądziłem, że skoro zawalili otwór grobowy tak wielkimi głazami, być może będą chcieli zamurować dokładnie grób za dni parę. Lecz nie przyszło mi na myśl, że podkuli uprzednio zbocze i obsunęli je na otwór, tak aby nikt nigdy nie mógł się tu dostać. Jeśli mnie słuch nie myli, zostaliśmy przywaleni ogromnym odłamem skały, który osunął się na wejście. Trzeba by setek niewolników, sprzętu i zwierząt pociągowych, aby odwalić otwór tego grobu.

Białowłosy zerwał się z kamiennej podłogi, na której siadł u stóp ołtarza. Zbliżył się ku Kreteńczykowi i starając się zajrzeć mu w oczy, zaledwie widoczne w migotliwym świetle lampki, powiedział cicho:

- Chcesz rzec, że jesteśmy żywcem pogrzebani?

Lauratas w milczeniu skinął potwierdzająco głową, później wzruszył ramionami.

- Jak ci już rzekłem, lepsza taka śmierć niż ta, którą zgotowałby nam Het-Ka-Sebek. Cokolwiek się stanie, jesteśmy tu bezpieczni przed gniewem boga jeziora.

- Czy radując się z tego chcesz siedzieć z założonymi rękami i czekać, póki nie zjemy całego pokarmu i nie - wypali się cała oliwa w lampach, abyśmy nie musieli patrzeć na własną śmierć?

- Nie. Tak jak i ty będę walczyć do ostatka. Lecz musimy odczekać nieco, gdyż nie wiemy, czy niewolnicy nie pracują nadal nad ukryciem śladów grobu na zboczu. Gdy minie pewien czas, pójdziemy ku Wyjściu, by przekonać się, co zagradza nam drogę do świata żywych. Cokolwiek by się miało stać, będę próbował wydostać się stąd. Te-raz, gdy nie mamy niczego innego do czynienia, rozejrzyjmy się tu i zobaczmy, co może nam posłużyć.

Zaczęli obchodzić oba pomieszczenia, podnosząc przedmioty, odkładając je ponownie i gromadząc całą żywność i napoje w jednym kącie, aby wiedzieć dokładnie, ile im jeszcze pozostało.

- Jest tu wielki zapas najlepszej oliwy. Możemy wypalić ją w lampach, lecz możemy także żywić się nią, gdyż jest tłusta i smaczna. Niewiele tylko pozostało wody i wina, lecz na szczęście nie jest tu gorąco. Jeślibym chciał bez obawy wzbudzenia gniewu bogów rzec, ile nam pozostaje czasu do życia, rzekłbym, że wytrzymamy dni dwadzieścia, o ile nie zabraknie nam powietrza. Lecz, być może, uda nam się wygrzebać jakąś szparę przy wejściu.

- Jeśli wygrzebiemy szparę, będziemy mogli ją także poszerzyć - powiedział Białowłosy. - Pójdźmy, Lauratasie, ku końcowi korytarza i przekonajmy się, co uczynili ci ludzie. Póki tego nie uczynimy, nie dowiemy się, jaki los zesłali nam bogowie.

Kreteńczyk uniósł najmniejszą z lamp oliwnych i trzymając ją w lewej ręce, prawą ujął długi, ciężki oszczep, jeden spośród kilku leżących przed ołtarzem.

- Wybierz spośród noży... - powiedział wskazując stos broni - krótkie i o szerokich ostrzach. Będziemy próbowali podważyć kamienie i może uda nam się je usunąć.

Białowłosy skinął głową i po chwili ruszył w głąb korytarza oświetlonego nikłym, chwiejącym się płomykiem lampy, niesionej przez Kreteńczyka.

Korytarz wydał się chłopcu o wiele krótszy. Najmniejszy nawet promyk światła nie przedostał się od strony wejścia zatarasowanego przez niewolników ścianą z dużych prostokątnych bloków skalnych.

Zbliżyli się z wolna, zatrzymali i Lauratas uniósł lampę, starając się objąć jej blaskiem całą ścianę. Bloki kamienne ułożone były równo, gładko ociosane i przylegały do siebie tworząc mur, lecz pod samym stropem, gdzie nierówności nie pozwalały na ułożenie ich tak, by tworzyły jedną całość, widać było powtykane gęsto mniejsze kamienie.

- Spieszyli się... - mruknął Lauratas. - W tym cała nasza nadzieja. Nie są one tak wielkie, abyśmy nie mogli ich odwalić kolejno. Na szczęście nie próbowali ich połączyć zaprawą ani nawet gliną. Dziwne to, gdyż dbają oni o dobre zabezpieczenie grobowców, a szczególnie gdy zmarłym jest tak możny człowiek, jakim był Nerau-Ta. Trzeba więc przypuścić, że zapewne nie ta ściana jest główną przeszkodą na naszej drodze ku wolności, lecz to, co znajduje się za nią.

- Więc popróbujmy, Lauratasie, poznać, co znajduje się za nią.

Kreteńczyk nie odpowiedział. Zbliżył się jeszcze bardziej ku kamiennej zaporze i oświetliwszy ją lampą, zaczął przesuwać oczyma po skalnych odłamach.

- Być może za tą ścianą jest pustka... - rzekł niepewnie Białowłosy-więc nie warto trudzić się i tracić czasu na rozbieranie jej. Jeśli wyjmiemy kilka kamieni, tak bym mógł się przecisnąć, dowiemy się wszystkiego.

- Słyszałem ich, gdy rzucali wielką ilość luźnych głazów. Był to odgłos przytłumiony, więc zapewne za tą ścianą znajduje się rumowisko kamienne zawalające wylot korytarza, a sam otwór wejściowy przywalono w inny sposób, aby go zabezpieczyć. Jeśli uda nam się wysunąć choćby jeden z kamieni przy krawędzi, przekonamy się, czy mam słuszność.

Białowłosy wsunął ostrze noża w szczelinę pomiędzy dwoma ociosanymi odłamami skały i pociągnął lekko ku sobie. Kamień drgnął.

- Są luźno osadzone! - Przesunął ostrze i pociągnął znowu.

Lauratas odstawił lampę. Ostrożnie wepchnął koniec ostrza oszczepu w szparę i zaczął nim poruszać miarowo. I oto prostokątny gładki blok skalny zaczął się wysuwać spomiędzy pozostałych. Kiedy boczna jego krawędź wynurzyła się. Białowłosy odrzucił nóż i chwycił ją obu rękami. Ciągnął powoli, kamień nie stawiał oporu obracając się na osi. Lauratas uchwycił go od spodu i po chwili wspólnym wysiłkiem wysunęli go całkowicie i złożyli pod ścianę.

Z ciemnego otworu posypały się drobne odłamki skalne. Lauratas szybko chwycił lampę i tłumiąc oddech, obaj zajrzeli w głąb.

- Uczynili tak, jak przewidywałem. Przegrodzili korytarz ścianą, a później zasypali go kamieniami. Musimy odwalić to wszystko, jeśli chcemy jeszcze ujrzeć światło dnia. Będzie z tym wiele pracy, gdyż kamieni mieli naokół pod dostatkiem i nie musieli ich nawet przywozić z daleka.

- Lecz jedno mnie zdumiewa, Lauratasie. Czyżby na tym poprzestali? Kilku złodziei mogłoby od zewnątrz dostać się do grobu z łatwością.

- Zapominasz o owym wielkim łoskocie, od którego zadrżał cały grobowiec. Te bryły nie mogły go wywołać. Jak rzekłem, nie mogli oni tak źle zabezpieczyć wejścia. Trzeba nam rozebrać tę ścianę, a później usunąć cały gruz z korytarza. Wówczas dopiero dowiemy się, co zagradza nam drogę do wolności. Przynieś drugą lampę.

Zabrali się do pracy nie mówiąc do siebie słowa i starając się czynić jak najmniej hałasu, gdyż choć dolina zmarłych była miejscem odludnym, nie można było przewidzieć, czy któryś z krewnych zmarłego nie powróci tu, aby wznieść modły przed grobowcem.

Nie odpoczywając niemal wcale, usunęli przegrodę z luźno ułożonych bloków skalnych, a później zaczęli pojedynczo unosić i przesuwać pod ściany korytarza znajdującego się za nią odłamy głazów.

Posuwali się coraz dalej ku wyjściu. Nie wiedzieli, ile czasu minęło od chwili, gdy poruszyli pierwszy kamień. Nie zwrócili też niemal uwagi na to, że zgasła pierwsza lampa oliwna. Przywykłe do ciemności oczy nauczyły się rozpoznawać szczegóły otoczenia przy najgorszym nawet oświetleniu. Lecz gdy druga lampa strzeliła w górę wysokim płomieniem, zamigotała i płomyk jej zniknął pogrążając korytarz w zupełnej ciemności, Lauratas oparł się plecami o ścianę, odetchnął głęboko i rzekł znużonym głosem:

- Była to duża lampa. Napełnienie jej wystarczało na noc lub na dłużej. Czyżbyśmy tak długo pracowali?

Białowłosy przetarł oczy pełne pyłu. Poczuł nagłe, ogarniające całe ciało znużenie.

- Posilmy się, Lauratasie, i powróćmy tu bez zwłoki... - rzekł cicho, prostując i zginając zdrętwiałe palce. Po omacku odszukali obie lampy j niosąc je powrócili do przedsionka. Tam Lauratas rozniecił ponownie światło.

- Ów zwyczaj składania kosza cebul zmarłemu winniśmy powitać z najgłębszą czcią - rzekł niemal wesoło, wysypując cebule i oglądając je uważnie. - Pięknie przebrane. A taka jest ich natura, że nie wysychają łatwo ani nie zgniją od razu. Jedz! - Odłożył kilka cebul i wielki kawał placka dla chłopca. - Pamiętaj jedynie, byś nie pił więcej wody, niż musisz, gdyż bez niej zginiemy!

Przez chwilę jedli w milczeniu, wreszcie, gdy nasycili głód i wypili po kilka łyków wody z dzbana, Białowłosy usiadł i spojrzał na Kreteńczyka-.

- Jak sądzisz, Lauratasie, jak wiele czasu minęło, odkąd tu jesteśmy?

- Bogowie jedni to wiedzą. Lecz jeśli chcesz ich o coś pytać, zapytaj lepiej, jak długo jeszcze mamy tu pozostać, gdyż odpowiedź na to pytanie wydaje mi się ważniejsza.

- Wypoczywając nie dowiemy się niczego... - Białowłosy wstał z wysiłkiem i uniósł lampę.

- Masz słuszność... - Kreteńczyk ziewnął i przetarł zmęczone oczy. - Musimy poznać, co nam zagradza drogę do świata żywych.

Pracowali dalej w milczeniu, oddychając ciężko, gdyż kamienie, które przed niedawnym czasem wydawały im się lekkie, teraz stały się nieskończenie cięższe.

Wreszcie w pewnej chwili na szczycie rumowiska ukazała się czarna wyrwa.

Lauratas otarł pot zalewający mu oczy i wspiął się na palce dotykając niemal głową stropu korytarza.

- Dalej jest ciemność... -szepnął. -A kamieni już nie ma.

Z bijącym gwałtownie sercem zdjęli jeszcze kilkanaście odłamków skalnych, rzucając je za siebie, byle tylko uczynić wyrwę. Wreszcie odepchnęli wielki, zagradzający drogę głaz i stanąwszy na nim, unieśli lampy.

Za rumowiskiem był jeszcze niewielki odcinek wspinającego się ku górze korytarza, a za nim..

- Bogowie... - szepnął Białowłosy, - Góra zamknęła się wokół nas!

Wejście do korytarza zamykała niemal gładka jednolita ściana skalna.

Lauratas stał przez chwilę nieruchomo, unosząc wysoko lampę, która oświetlała ów przerażający widok. Wreszcie rzekł ze spokojem:

- Przewidywałem to. Lecz bogom niechaj będą dzięki, że powietrze tu jest czystsze niźli tam w głębi. Nie udusimy się, to pewne. A jeśli uda nam się pokonać tę przeszkodę, nic już nie będzie dzielić nas od doliny zmarłych.

Chłopiec zbliżył się do ściany, dotknął jej dłonią, a później bezradnym, rozpaczliwym ruchem naparł na nią ramieniem.

- Nie czyń tego i nie trwoń daremnie sił. Gdyby było nas tu stu, także nie drgnęłaby nawet. Nie przebijemy jej ani nie odepchniemy...

- Więc cóż mamy czynić?

- Jeśli chcemy wydostać się stąd kiedykolwiek, trzeba nam podkopać się pod nią. Innej drogi, jak sądzę, nie ma. Czy widzisz jakieś inne wyjście?

- Więc bierzmy się do pracy, Lauratasie... - Chłopiec rozejrzał się i pochylił badając podłogę korytarza.

- Bądź rozważny, synu. Jeśli nie wypoczniemy teraz, nie znajdziemy nigdy dość sił, aby nie mając dobrych narzędzi wyłupać pod nią otwór, przez który przejdziemy.

Białowłosy przez chwilę spoglądał niezdecydowanie na ciemną gładką powierzchnię ściany. Wreszcie szepnął:

- Masz słuszność, Lauratasie.

Ruszył ociągając się za Kreteńczykiem, a później, gdy znaleźli się w komnacie grobowej, położył się z głową wspartą o narożnik ołtarza i usnął natychmiast.


A gdy zbudzili się, znów ruszyli w górę korytarza. I od owej chwili pracowali bez wytchnienia, póki im omdlałe ręce nie odmawiały posłuszeństwa, znów powracali, by posilić się i zaznać nieco snu, a później ponownie zrywali się z kamiennej podłogi, rozniecali lampę i powracali do miejsca, gdzie nieskończenie powoli, odłamek po odłamku, ubywało litej skały.

Stracili rachubę czasu. Układając się do snu po raz być może dziesiąty lub dwudziesty, Białowłosy próbował obliczyć, ile dni mogło upłynąć, odkąd pogrzebano ich tu żywcem. Mogło ich być wiele, a być może minęło znacznie mniej czasu, niż przypuszczał. Westchnął. Cóż to miało za znaczenie? Żywot ich tu nie był mierzony przepływem. dni, lecz grubością skały, którą musieli wydrążyć na wylot... Usnął.

Obudził się nie wiedząc, gdzie jest. Naokół była zupełna, nieprzenikniona ciemność, w której rozpłynęły się resztki snu. Śniło mu się, że płynie okrętem przez nieskończone, spokojne, błękitne morze. Okręt był pusty, na ławach nie siedzieli wioślarze ani sternik przy wiosłach steru. Wiatr dął łagodnie w purpurowy żagiel, pokryty dziwacznymi znakami i postaciami, które przypominały dokładnie wizerunki malowane na ścianach grobowca Nerau-Ta.

Potrząsnął głową. Ciemność nie ustępowała. Nadbiegł z niej jeden tylko łagodny, miarowy dźwięk. W pobliżu spał człowiek.

Białowłosy przymknął oczy. Ogarnęła go nowa fala senności. Z wysiłkiem ponownie otworzył oczy. Przywykł do mroku. Lampy używali obecnie jedynie do pracy. Pozostał jeden dzban z wodą, która stawała się coraz bardziej stęchła, i drugi dzban z winem, które gasiło pragnienie, odbierało jednak siły do pracy.

Walcząc z bólem, który odczuwał w całym niemal ciele, dźwignął się na łokciu t usiadł wsparty plecami o zimną, suchą ścianę grobowego przedsionka, który obrali za mieszkanie, jak gdyby nie chcąc dzielić jednego pomieszczenia z umarłym spoczywającym w kamiennym sarkofagu.

Uniósł lewą dłoń i dotknął jej wargami. Rany na palcach piekły, lecz przywykł już do nich. Odnawiały się nieustannie, gdy powracali pod ścianę korytarza. Używając kamieni jako młotów, uderzali mozolnie w rękojeści stępionych noży, odłupując maleńkie kawałki skały i drążąc ją uparcie. Postępowali bardzo wolno, pracując bez przerwy i zmieniając się, gdy ręce jednego omdlewały tak, że nie mógł już utrzymać narzędzia. Otwór powiększał się stale i wreszcie weszli pod skałę, która zawaliła przejście. Jak była szeroka? Tego nie wiedzieli. Kiedy odeszli od niej po raz ostatni na odpoczynek, otwór był już głęboki i niknął pod nią. Lecz pracować w nim było coraz trudniej z braku miejsca.

- Lauratasie! - zawołał półgłosem.

Spokojny oddech śpiącego ucichł na chwilę. Rozległo się lekkie westchnienie, a później zabrzmiał całkowicie przebudzony głos Kreteńczyka.

- Śniłem, że przebiliśmy ową skałę i ujrzeliśmy niebo nad wzgórzami. Nie było na nim księżyca, a jedynie gwiazdy, tak wiele gwiazd, jak gdyby od chwili naszego zniknięcia w tej czeluści bogowie rozsiewali je nieustannie.

- Oby sen twój spełnił się jeszcze dziś!

Usłyszał cichy chrobot i po chwili zabłysło światło ogarniając małą kamienną komnatę o ścianach pokrytych malowidłami, które stały się Białowłosemu tak znajome, jak gdyby przebywał tu od dnia narodzin.

Wstali, Lauratas przetarł oczy i wyprostował się. W jego umorusanej, pokrytej pyłem twarzy świeciły zapadnięte głęboko oczy. Nie myli się, nie chcąc tracić niepotrzebnie ani kropli wody.

- A jeśli nawet przebijemy się ku owym gwiazdom... - mruknął Kreteńczyk idąc korytarzem - wówczas być może spotka nas los podobny losowi owego nieszczęśnika, który wisząc przecina sznur oplątujący mu szyję po to jedynie, by runąć w przepaść znajdującą się pod nogami.

- Jesteśmy tu już od tak dawna - zawołał chłopiec z przekonaniem - że z pewnością uznali nas za zmarłych. Byliby głupcami, gdyby nie uwierzyli, że pochłonął nas ów wielki wiatr. Jak sądzisz, jak długo tu się znajdujemy? Dziesięć dni czy może dwadzieścia?

- Być może dziesięć... - Lauratas wzruszył ramionami. - A być może dwadzieścia. Zapewne nie dowiemy się tego nigdy, gdyż nie będziemy pytali, a sami jakże mielibyśmy się przekonać?

Zatrzymał się przed zagradzającą korytarz ścianą skalną, spojrzał na chłopca i próbował się uśmiechnąć.

- Jak sądzisz, czy będzie noc, czy dzień, gdy wreszcie | ujrzymy świat?

- Dzień. Chciałbym ujrzeć słońce raz jeszcze. Nocy tu aż nazbyt wiele. Lecz nie o tym rozmyślam.

- O czymże rozmyślasz, chłopcze?

- O tym, że minęła już pora przyboru wód w jeziorze. Gdybym nie zabił tego potwora, dawno już poszarpałby mnie on i pożarł. A więc cokolwiek się stanie, dobrze uczyniłem zabijając go... - Spojrzał na mężczyznę, który uklęknąwszy ustawił lampę na skraju otworu i gotował się do wśliznięcia w głąb. - Lecz ty, Lauratasie, żyłbyś nadal spokojnie w świątyni Sebeka i nikt nie ścigałby cię jak dzikie zwierzę ani nie tkwiłbyś w tym grobie odcięty ścianą skalną od świata.

- Spraw takich nie należy rozważać... - Lauratas niechętnie potrząsnął głową. - Nie człowiek rządzi swym losem, lecz zawsze dzieje się tak, jak zechcą bogowie. Być może zesłali cię do tej ziemi, abyś mnie z niej wywiódł. bym mógł przed śmiercią ujrzeć krainę ojców. Sam nie znalazłbym śmiałości w mym sercu i nie uciekłbym nigdy. A cóż znaczy kilka lub choćby i kilkadziesiąt lat jeszcze w niewoli? Umarłbym w obcej ziemi i ciało moje rzucono by do dołu, który wykopałby inny niewolnik. Nie znamy czasu przyszłego. Mogło się zdawać, gdy zabiłeś owego krokodyla, że schwytają nas przed zapadnięciem zmroku. Sam byłem o tym przeświadczony. A oto minęło już wiele dni i nocy, a żyjemy. I choć jesteśmy uwięzieni w tym grobowcu, nie mamy tu jednak żadnego pana. Od wielu lat nie byłem tak wolny, jak tu jestem. Podaj mi nóż.

Wsunął głowę w otwór, a po chwili zniknęły w nim jego ramiona. Z wolna wsuwał się coraz głębiej. Trzymając lampę tuż nad ziemią, Białowłosy starał się przyświecać mu niemal po omacku. Usłyszał postukiwanie kamienia o rękojeść noża, a później przytłumiony głos:

- Echo w skale jest odmienne...

Chwila ciszy. Kilka uderzeń. Cisza.

Białowłosy czekał powstrzymując oddech i starając się trzymać lampę jak najbliżej otworu. Płomień jej chwiał się lekko. Na szczęście musiały istnieć niewidzialne szczeliny i nierówności pomiędzy zboczem wzgórza a skała zagradzającą wejście. Ponownie kilka lekkich uderzeń, Cisza.

- Cóż tam, Lauratasie? - Nie wiedział czemu, lecz wyszeptał te słowa.

Kreteńczyk nic nie odrzekł.

Po chwili w otworze ukazały się jego nagie stopy, później nogi i wreszcie wyczołgał się i siadł na brzegu zagłębienia. Widząc, że chłopiec otwiera usta, uniósł ku wargom dłoń, w której trzymał nóż. Później bez słowa skinął głową. Białowłosy postawił lampę i wskazał otwór. Lauratas przytaknął po raz drugi. Wstał i pochylając się do ucha chłopca powiedział cicho:

- Już... Zobaczyłem gwiazdy... jednym okiem, bo otwór nadal jest jeszcze maleńki.

Odetchnął głęboko i otarł z czoła pot, który wystąpił na nim gęstymi kroplami, choć Kreteńczyk pracował tylko kilka chwil. Przymknął oczy.

- Sam zobacz, jeśli chcesz...

Chłopiec bez słowa wczołgał się do otworu. Początkowo nie dostrzegł niczego, ciemność była tu tak samo gęsta jak w głębi grobowca. Dotykając gorączkowo palcami skały, szukał w niej szczeliny. Znalazł i przywarł do niej twarzą, czując zimne dotknięcie kamienia.

- Widzę... - powiedział wreszcie. - Widzę przeciwległy szczyt wzgórza, a nad nim gwiazdy... jedna... druga... trzecia... Lauratasie! To prawda! Widzę je wszystkie! Podaj mi nóż!

Cofnął się i nie odwracając głowy, wyciągnął dłoń za siebie.

- Zaczekaj! - powiedział Kreteńczyk. - Powróć tu, do mnie!

Niechętnie, czując serce gwałtownie bijące w piersi, Białowłosy cofnął się i wyszedł z otworu.

- Czemu mnie powstrzymujesz? Musimy przecież przebić się na zewnątrz! Jest noc, winniśmy wydostać się stąd, nim nastanie dzień!

- Zapewne, lecz najpierw przygotujemy to, co mamy zabrać ze sobą. Zbierzmy broń i żywność, które chcemy mieć, i przyniesiemy tu, abyśmy nie musieli powracać po nie, gdy otwór będzie już dostatecznie wielki.

Cofnęli się do przedsionka grobowego i zapalili wszystkie lampy, mrużąc oczy nie przywykłe do tak wielkiego blasku.

Białowłosy zbliżył się ku stosowi broni.

- Czy weźmiemy oszczepy?

- Zawadzałyby nam jedynie, gdy nie mamy koni i sami musimy nieść wszystko, co niezbędne do życia. Sądzę, że łuki bardziej, nam mogą być przydatne dla upolowania zwierzyny i odparcia wroga, jeśli go napotkamy.

Noży nie pozostało wiele. Białowłosy wybrał jeden z nich, długi o wykładanej złotem i drogimi kamieniami rękojeści. Mimowolnie dotknął piersi. Jego własny nóż, jedyny przedmiot, który łączył go z domem rodzinnym, nadal spoczywał w pochwie z koziej skóry, zawieszony na szyi.

Wsunął ów drugi nóż do kołczanu pełnego strzał, wybrał krótki łuk z ciemnego drzewa, także wykładanego srebrem tworzącym dziwaczny napis, i rozejrzał się niezdecydowanie.

- Zostało nam jeszcze kilka cebul, Lauratasie, i nieco ziarna w misach. Czy pragniesz je zabrać z sobą?

- Weźmiemy cebule, gdyż nie wiadomo, kiedy uda nam się znaleźć coś, co będzie zdatne jako jadło. Jeśli bogowie pozwolą nam opuścić Dolinę Zmarłych, chcę minąć najspieszniej pasmo wzgórz i dotrzeć do morza trzcin i zarośli nad rzeką. Gdy dotrzemy tam, trzeba wśród zarośli nadbrzeżnych wyszukać opuszczoną małą łódź i nocami płynąć ku morzu, a za dnia kryć się w najbardziej ustronnych miejscach, pośród bagien, gdzie żyje ptak i krokodyl. Brzegi wielkiej rzeki są zamieszkane aż ku morzu gęsto i nie masz tam prawie miejsca, gdzie by nie było ludzkich siedzib. Każdy z napotkanych . wieśniaków doniósłby o naszym pojawieniu się. Lecz rzeka, im bliżej ujścia, tym szersza i bardziej rozlewna, a dzieli się też na wiele odnóg sunących ku morzu. Jeśli uda nam się w mrokach nocy wyminąć wielkie miasta, wierzę, że z pomocą bogów możemy osiągnąć brzeg morski.

- A wówczas?

- A wówczas będziemy wiedzieli, że od naszych krain rodzinnych dzieli nas jedynie morze. Tyś przyszedł nad nim na świat i, jak mówisz, lud twój czerpie z niego życie jak inne ludy z roli lub rzemiosła. Ja także jestem synem wyspy, której okręty władają morzami, i nie lękam się fal błękitnych ani gniewu Posejdona. Zresztą powtarzam od chwili, gdy zabiłeś owego potwora: lepsza każda śmierć niż ta, którą zgotować nam pragnęli kapłani Sebeka... - Urwał i położył chłopcu rękę na ramieniu. - Pamiętaj, abyśmy nie dali się żywcem pojmać, gdyż to byłoby najgorsze.

Białowłosy skinął w milczeniu głową, pochylił się, rozdarł jedną z białych szat ofiarnych i uczyniwszy z jej strzępu węzełek, wsypał do niego pozostałe cebule.

- Jestem gotów, Lauratasie.

Kreteńczyk, także uzbrojony w łuk i długi nóż, wziął z podłogi ostatni dzban wypełniony do połowy wodą, ale po chwili wahania odstawił go i zbliżył się do ołtarza, gdzie leżały spiętrzone bezładnie przedmioty złożone dla Nerau-Ta. Pochylił się i zaczął przerzucać je szybko. Wreszcie znalazł to, czego szukał.

- Tu masz dwa złote łańcuchy bardzo pięknej roboty. Zawieś je na szyi lub wrzuć do węzełka. A oto pierścień z ich świętym żukiem wyciętym w błękitnym szlachetnym kamieniu. Cenią oni te pierścienie bardzo wysoko i można za jeden z nich kupić kilku młodych zdrowych niewolników.

- Na cóż nam to? Nie będziemy kupowali niewolników, Lauratasie.

- Weź! Niechaj każdy z nas ma te świecidła przy sobie. Złoto wszędzie toruje drogę, może dopomóc w ciężkiej chwili i jest bardziej wymowne niż najwyszukańsze słowa i najbardziej pełne rozpaczy błagania. A nie wiemy, co czeka nas na długiej drodze, którą niebawem rozpoczniemy.

Białowłosy niechętnie rozwiązał węzełek, wsunął do niego naszyjnik i włożył na palec pierścień.

- Uczyniłem, jak powiedziało ci twoje doświadczenie, Lauratasie, lecz chodźmy już, gdyż nie wiemy, jaka była pora nocy, gdy przebiłeś skałę, a pojmujesz, że niedorzecznym byłoby rozpoczynać ucieczkę za dnia. Nie ma tu drzew ani krzewów i każdy, kto znajdzie się przypadkiem w dolinie, dostrzeże nas z oddali, choćby nie chciał tego.

Ruszyli ku otworowi, a gdy zatrzymali się przed nim, Lauratas położył palec na ustach.

- Jest noc, a odgłos naszych uderzeń w skałę będzie rozlegał się szeroko... -Pokręcił głową. -Nie mamy na to rady... Owinę kamień i rękojeść noża w szmaty... Może to nieco złagodzi dźwięk uderzeń. Posłuchaj...

Wśliznął się do otworu i po chwili dobiegło stamtąd przytłumione stukanie.

Pracował szybko, niemal bez wytchnienia. W pewnej chwili cofnął się i zaczął wyrzucać do korytarza małe odłamki skały, a później sięgnął głębiej i z tryumfem ukazał duży świeżo odłamany odprysk głazu.

- Zapewne skała skruszyła się nieco przy uderzeniu i ten odpadł sam. Boję się, aby któryś nie upadł na zewnątrz, gdyż może stoczyć się w dół po zboczu, a wówczas echo rozległoby się w całej dolinie... - Był zmęczony i oddychał ciężko, lecz wargi jego uśmiechały się. - Księżyc nie świeci i choć gwiazd pełno, noc jest ciemna, A otwór niemal tak szeroki jak trzeba. Wysunąłem obie ręce i dotknąłem świata żywych!

- Puść mnie tam, Lauratasie... Siedzę tu bezczynnie...

- Nie! - Kreteńczyk zdecydowanie potrząsnął przecząco głową. - Jesteś młody i niecierpliwy. Mógłbyś nierozważnym ruchem ściągnąć tu wrogów naszych. A każdy z poddanych świątyni jest naszym wrogiem! Czekaj cierpliwie!

Ponownie wsunął się do otworu, Białowłosy sięgnął po dzban i wypił kilka łyków wody. Była tak stęchła, że wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia. Siedział wsłuchany w cichy stuk i skrobanie noża w głębi otworu.

Wreszcie Lauratas cofnął się ponownie.

- Wysunąłem już głowę! - powiedział półgłosem. - Lecz nie mogę jeszcze przecisnąć ramion. Ty zapewne zdołasz już to uczynić. Wyczołgaj się na zewnątrz. Podam ci wszystkie przedmioty. Złóż je cicho pod skałą. Późnię połóż się i czekaj nadsłuchując. Czasem straż pustynni przejeżdża tędy nocą poszukując złodziei grobów. Gdyby byli w pobliżu i usłyszeli nas, lepiej uczynilibyśmy nigdy nie drążąc tego wyjścia.

- Pojmuję cię, Lauratasie.

Wsunął się do otworu. Dziura w skale nie była szeroka, lecz przecisnął się przez nią z wysiłkiem, ocierając ramiona do krwi o ostre, poszarpane krawędzie.

Przez chwilę leżał nieruchomo, oddychając głęboko świeżym, czystym powietrzem nocy, wpatrzony w rozgwieżdżone niebo nad głową. Uczuł ściskanie w gardle i z trudem pohamował łzy. Z otworu dobiegł go przytłumiony szept Lauratasa:

- Bierz!

Wysunęła się naga ręka trzymająca zawiniątko. Białowłosy przeniósł broń i żywność pod skałę o kilka kroków od otworu. Jeden z łuków zarzucił na ramię i przewiesił przez pierś kołczan ze strzałami. Później

zbliżył się do otworu.

Teraz dostrzegł, jak ogromny odłam skalny niewolnicy opuścili dla zatarasowania wejścia. Od uderzenia skała była pęknięta w kilku miejscach. Tuż nad miejscem, gdzie Lauratas przebił otwór, widniała wąska głęboka szczelina. "Gdybyśmy wiedzieli o tym - pomyślał odruchowo - bylibyśmy wcześniej odzyskali wolność."

Odszedł od skały i usiadł nadsłuchując. W dolinie i pośród okalających ją nagich kamiennych wzgórz była zupełna cisza. Nie wiał najmniejszy nawet wietrzyk.

- Czy słyszysz coś? - dobiegł go szept Lauratasa.

- Nie... - Białowłosy zbliżył się do otworu. - Noc jest ciemna i dzień nie budzi się jeszcze na wschodzie. Zapewne noc zapadła właśnie, gdy przebiłeś skałę.

- Tym lepiej... - nadbiegła cicha odpowiedź. Lauratas poruszył się. Najwyraźniej próbował, ile musi jeszcze odbić odłamków skalnych.

- Spróbuję uderzyć tu... - Palec jego wysuniętej z otworu dłoni wskazał wybrzuszenie w górnej krawędzi dziury. - Jest tu szczelina i zapewne skała łatwiej się ukruszy.

Chłopiec cofnął się, chcąc ujrzeć, jak wysoko sięga pęknięcie w skale. W tej samej chwili Kreteńczyk uderzył silnie w wybrzuszenie.

Chłopcu wydawało się, że ściana sieknęła. Chciał krzyknąć, podbiec, lecz stał jak skamieniały. Dostrzegł tylko, że Lauratas wysunął rękę z otworu, jak gdyby pragnąc rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz.

W tej samej chwili ogromny odłupany blok skalny osunął się nieznacznie i zatrzymał niemal bez dźwięku. Mała chmurka białego pyłu uniosła się w mroku.

Przez mgnienie oka Białowłosy nie mógł pojąć, co się stało. Później drżąc zbliżył się ku ścianie. Otwór zniknął.

Wielki obluzowany kawał skały osiadł w nim i zbocze wyglądało niemal tak jak w chwili, gdy opuścił grobowiec.

Lecz chłopiec nie spoglądał na skałę. Szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia oczyma wpatrywał się w to, co widniało u jej podnóża w bladym blasku gwiazd.

Spod krawędzi ogromnego głazu wystawały palce ludzkie.

- Lauratasie... - powiedział cicho - Lauratasie ...

Zbliżył się jeszcze o krok. Patrzył. Przez głowę przebiegały rozpaczliwe myśli, chciał rzucić się na ratunek, uczynić coś.

Lecz wiedział, że niczego już nie da się uczynić. Lauratas nie ujrzy już nigdy rodzinnych brzegów.

Leżał przywalony ogromnym blokiem skalnym i zginął, zapewne nie wiedząc nawet, że ginie, przygnieciony jak mrówka pod stopą człowieka. Tak blisko chwili, gdy miał opuścić grobowiec, który na wieki oto stał się i jego grobem.

Chłopiec pochylił się, wziął w obie dłonie garść kamyków i płacząc złożył je ostrożnie na palcach umarłego. Później usypał wokół nich mały kopczyk i obłożył go kilkoma większymi kamieniami, aby nie tknęła ich przechodząca hiena lub ptak żywiący się padliną.

Wyprostował się i otarł łzy. Był sam pośród nocy w Dolinie Umarłych.

- Muszę odejść, Lauratasie... - wyszeptał. Stanął przed skalną ścianą, która kryła ciało człowieka, będącego mu przez tyle dni jedynym przyjacielem. Wyprostował się i przyłożył zwiniętą dłoń do czoła na znak czci.

- Muszę odejść, lecz jeśli kiedykolwiek odnajdę twe brzegi rodzinne, zapalę stos ofiarny, aby dusza twoja zaznała spokoju w krainie cieni.

Otarł łzy nagim przedramieniem i ruszył ku zawiniątkom leżącym nad urwiskiem. Zagryzając wargi, przełożył strzały Lauratasa do swego kołczanu, pozostawił pod skałą jego-łuk i przełożył cebulę z jego węzełka do swojego, odrzucając złote kolczyki i szpile, które Kreteńczyk wybrał dla siebie.

Raz jeszcze rzucił okiem na skałę i odetchnął głęboko. Później powiódł wzrokiem po grzbietach wzgórz. Świt jeszcze się nie rodził. Nadal była noc.

Chciał ruszyć, gdy nagle zatrzymał się i powoli miękko przywarł do skały. Ostrożnie złożył na ziemi węzełek i zdjął łuk z ramienia, wyjmując strzałę i napinając cięciwę. W dolinie zagrzechotał trącony kamień.

Znowu. Mrużąc oczy, starał się dostrzec, co poruszało się pośród mrocznych wzgórz.

Czekał. W dolinie ponownie zapadła cisza. Po chwili następny kamień potoczył się w dół... bliżej.

Wreszcie dostrzegł w świetle gwiazd samotnego jeźdźca na koniu.

Zbliżał się krętą, kamienistą drogą, pnąc się pod górę. Zapewne jeden ze strażników pustynnych, przemierzający Dolinę Zmarłych, by odstraszyć złodziei. Jeśli tak było, inni także musieli być w pobliżu. Nie zapuszczałby się przecież samotnie pomiędzy wzgórza tak daleko od miasta i ostatnich siedzib ludzkich.

Jeździec zbliżał się z wolna, lecz nieustannie. Najwyraźniej nie krył swej obecności, wierząc, że jest tu zupełnie sam. A może przez całą noc już przebywał na odludziu i powracał teraz do swoich.

Droga jego wiodła obok skały, gdzie był grobowiec Nerau-Ta.

Białowłosy rozejrzał się szybko. Nad nim piętrzyła się stroma ściana skalna, w dół biegło odkryte,

kamieniste zbocze, na którym byłby widoczny jak na dłoni, nawet przy świetle gwiazd. Nie było odwrotu. Jeśli musieli się spotkać, jeden z nich nie wyjdzie żywy z tego spotkania.

"Koń!" - przeszło mu nagle przez myśl. Odróżniał już uchem poszczególne powolne uderzenia kopyt o skałę. Jeździec przestał się wspinać, gdy kręta ścieżka osiągnęła wysokość grobowca Nerau-Ta. Był już blisko.

Białowłosy, wtulony ramieniem w skałę, starając się ukryć w mroku, uniósł łuk i czekał.

Widział już wyraźnie sylwetkę jeźdźca na tle nieba. W jednej ręce trzymał on krótką włócznię, drugą zapewne ściskał wodze konia.

,, Jeszcze chwilę da mu odetchnąć po długim wspinaniu się, a później przynagli go do biegu" - pomyślał.

Był już bardzo blisko. Nagle koń parsknął i podrzucił głową. Najwyraźniej wyczuł obcą istotę wśród skał.

Jeździec zatrzymał się. Było zupełnie cicho. Białowłosy dostrzegł, że ostrze włóczni zniknęło. Musiał opuścić ją, gotów do odparcia napaści, gdyby ktoś chciał rzucić się na niego.

Nie wiedział, kiedy palce puściły cięciwę. Usłyszał krótki świst i skoczył ku przodowi.

Koń stanął dęba. Ciało jeźdźca stoczyło się na ziemię. Spadające kamienie zagrzechotały po pochyłości.

Białowłosy pochwycił wodze i uwiesił się ich zmuszając zwierzę do opuszczenia głowy. Przez chwilę koń cofał się rozpaczliwie, później stanął prychając ciężko.

Trzymając za miedziane wędzidło, chłopiec cofnął się ku porzuconemu tobołkowi, chwycił go lewą ręką i wskoczył na grzbiet konia.

Zatańczyli nad urwiskiem. Trzymał z całej siły wodze, nadal zmuszając zwierzę do pochylenia głowy. Później puścił nagle i pochylił się nisko nad jego grzbietem.

Koń ruszył galopem po wąskiej ścieżce nad urwiskiem, kierując się ku łagodnej przełęczy pomiędzy szczytami wzgórz.

Białowłosemu mignęło jeszcze przez myśl, że jest w tym samym miejscu, gdzie zaskoczył ich wielki wiatr. Tędy zbiegał na pół oślepiony i zapewne znalazłby śmierć w dolinie, gdyby nie pomocna dłoń Lauratasa, która wciągnęła go do grobowca Nerau-Ta.

Wzdrygnął się na myśl o owej dłoni, martwej, wyglądającej spod skały. Znaleźli się na przełęczy. Koń zatrzymał się robiąc bokami.

Na wschodzie niebo zaczęło szarzeć. Chłopiec rozglądał się przez chwilę, starając się powtórzyć raz jeszcze słowa zmarłego przyjaciela: "Minąć pasmo wzgórz, by dotrzeć do morza trzcin i zarośli nad rzeką... wyszukać opuszczoną małą łódź i nocami płynąć ku morzu..."

- Uczynię tak, Lauratasie!

Uderzył otwartą dłonią po końskim boku, kierując się w prawo, gdzie niewidzialna w mroku i oddaleniu wielka rzeka toczyła swe mętne, muliste fale ku odległemu morzu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Jeśli nie odnajdziesz go, oddam cię mrówkom

Mąć pod lekkim, purpurowym baldachimem lektyki Ka-Sebek Strzegący Spokoju Żywego Wizerunku boga Sebeka spoglądał na ludzi zakładających liny na wierzchołku odłamu skalnego kryjącego grobowiec Ta, pisarza świątyni jego świątobliwości.

Pracowali szybko, właśnie minęło południe i słońce nad doliną rozgrzewało kamienie tak, że z trudem można było stąpać po nich nagą stopą.

Raz jeszcze Het-Ka-Sebek spojrzał na trzymaną w ręce strzałę, której jasny grot z pozłacanego brązu splamiony czerwoną, zeschłą krwią ludzką. Ciało zabitego strażnika Aj leżało pod skałą z dala od oczu kapłana.

"Nerau-Ta" - odczytał po raz setny i po raz setny kiwnął głową z niedowierzaniem, bliskim jak nigdy dotąd wielkiej trwodze. Zarówno małżonka, dzieci i wszyscy znajomi zmarłego, którzy wzięli udział w obrzędzie pogrzebowym, twierdzili z uporem, że strzałę tę złożono z innymi w grobowcu. Złożono tam także łuk oznaczony imieniem Nerau-Ta. Łuk ów odnaleźli strażnicy także tu, nie opodal.

To czemu ci, którzy zakradli się do grobowca, nie ukradli złotych szpil i kolczyków, porzuconych, jak gdyby nie posiadały najmniejszej wartości? Być może nadjeżdżający spłoszył ich, upuścili część łupów, a później nie mogli ich odnaleźć w ciemności lub poniechali poszukiwań, obawiając się, że nadjadą towarzysze zabitego wraz z psami?

Uniósł firankę z prawej strony lektyki. W głębi doliny stało zbite stadko koni pod strażą dwóch ciemnoskórych, półnagich jeźdźców. Inni pieszo w towarzystwie psów obchodzili zbocze, poszukując śladów. Po białym nakryciu głowy rozpoznał pomiędzy nimi Haughę, wodza straży pustynnej.

Zwrócił wzrok ku skale kryjącej grobowiec. Potrząsnął głową. Nie wiedział, czemu przybył tu w porze największego upału, w czasie gdy jedynie ludzie, których konieczność do tego zmusza, opuszczali cieniste domy.

Na dnie duszy tkwiła myśl o nie pomszczonym bogu. Rozum mówił mu, że zbiegowie zginęli. Od owej chwili minęło niemal dwadzieścia dni i nikt nie mógłby, nie posiadając wspólników, przeżyć tak długiego czasu pośród nagich wzgórz wokół miasta. A Het-Ka-Sebek nie wierzył, aby ktokolwiek chciał pomóc świętokradcom.

Skinął na człowieka trzymającego wachlarz i wyszedł z lektyki, opierając nogę jak na stopniu na plecach czarnego niewolnika, który padł na twarz widząc jego zamiar. Kapłan z wolna przybliżył się ku skale i stanął wsparty na złotej lasce.

Rozległ się okrzyk kierującego pracą kapłana i ludzie pociągnęli raz, później drugi. Było ich wielu, ponad stu. Het-Ka-Sebek patrzył na ich napięte z wysiłku grzbiety i czekał. Odłam skalny drgnął i odchylił się lekko od zbocza, aby powrócić na poprzednie miejsce z łoskotem. Ziemia zadrżała. Nowy okrzyk, ludzie pociągnęli równocześnie i zwolnili napiętą linę.

Przez chwilę skała trwała nieruchomo, jak gdyby nie wiedząc, w którą stronę przeważyć. Wreszcie odchyliła się od zbocza i wolno padła w dół. Rozległ się głuchy grzmot i wielkie odłamy runęły w głąb doliny. Całą przestrzeń przesłonił czerwony pył.

Het-Ka-Sebek czekał, stojąc nieruchomo, nie odwracając głowy i nie drgnąwszy nawet, gdy skała rozprysnęła się, choć wszyscy wokół niego postąpili odruchowo krok ku tyłowi.

Z wolna pył opadł.

Spokojnym, równym krokiem wysoki kapłan zbliżył się ku wejściu do grobu.

Zatrzymał się i patrzył przez chwilę. Później skinął ręką na ludzi, którzy nie śmieli się przybliżyć, póki ich nie zawoła.

- Cóż to jest? - powiedział wskazując przed siebie. - Zwłoki człowieka?

- Tak, o najczcigodniejszy. Choć zapewne przygniotła go skała, a teraz padając poszarpała to, co pozostało, więc niełatwo byłoby go rozpoznać.

Het-Ka-Sebek przygryzł wargi. Widok był straszliwy. Mimo to zbliżył się do otworu grobowego i stanąwszy nad umarłym spojrzał w głąb ciemnego korytarza. Stał tak przez chwilę, rozważając coś w myśli. Później skinął na kapłanów, którzy brali udział w złożeniu zwłok Nerau-Ta do grobowca.

- Który z was, bracia moi, -brał udział w zamknięciu grobu?

- Ja, Het-Ka-Sebeku, Który Strzeżesz Spokoju Wizerunku Duszy Boga! - rzekł kapłan Sem, wysuwając się ku przodowi i pochylając nisko głowę.

- Czy pozostawiłeś któregoś z niewolników umarłego u wejścia? Czy zginął któryś z nich przypadkiem, przywalony skałą?

- Nie. Wszyscy powrócili.

Oczy kapłana powędrowały ku leżącym pod ich stopami straszliwie okaleczonym zwłokom. , - A czy pilnowałeś, aby przegrodzono i zasypano głazami korytarz prowadzący do grobu?

- Tak, najczcigodniejszy.

Nie pytając więcej, Het-Ka-Sebek wszedł w głąb korytarza grobowego, dawszy znak kapłanowi, aby poszedł za nim. Minęli odrzucone rumowisko głazów i stanęli przed rozwaloną ścianą przegrody.

- Światła! - rzekł Het-Ka-Sebek. - Niechaj ludzie uczynią mi drogę!

Gdy przyniesiono pochodnie, a niewolnicy oczyścili wąskie przejście, ruszył dalej. Licznie zgromadzeni kapłani czekali przed wejściem, patrząc w milczeniu w ciemny otwór grobu i na resztki ludzkie leżące u wejścia.

Minęła długa chwila, nim Het-Ka-Sebek wyszedł. Za nim wynurzył się kapłan Sem. Oblicze jego zdradzało wielkie wzburzenie.

- Kto z was pamięta, jakiej barwy włosy miał niewolnik z Ludu Morza, który uciekł wraz z chłopcem świętokradcą?

Kilku ludzi wysunęło się ku przodowi.

- Więc patrzcie i starajcie się wytężyć waszą pamięć! - Wskazał leżące u wejścia ciało.

- Są one takie same jak te, które miał człowiek zwany Lauratasem! - rzekł jeden, a w chwilę później drugi z patrzących potwierdził jego słowa.

- Tak i ja przypuszczałem, gdyż widywałem go często, gdy towarzyszył mi w podróży ku morzu po owego chłopca. Lecz świadectwo jednej pary oczu to zbyt mało w tak przedziwnej sprawie... Przywołajcie wodza straży pustynnej.

A gdy smagły człowiek o ostrych rysach wspiął się biegiem po zboczu i zerwawszy z głowy białą chustę padł na kolana uderzając głową o ziemię przed złocistymi sandałami kapłana, Het-Ka-Sebek, nadal nie podnosząc głowy, rzekł:

- Ręczyłeś mi, Haugho, że owi dwaj zbiegowie zginęli pochłonięci przez wielki wiatr. Rzekłeś wówczas, że twoje psy i twoi ludzie przebiegli całą pustynię i okolicę wokół miasta. Zaręczałeś mi głową twą, że nie uciekli i nigdzie nie mogli się skryć, więc musiały pochłonąć ich piaski. A oto ludzie owi nie tylko że zadrwili z ciebie, lecz zamieszkiwali przez wiele dni tuż pod bokiem świątyni, którą znieważyli tak straszliwie. A kiedy już wydało im się, że mogą opuścić grób, w którym znaleźli schronienie, wyszli i zabili jednego z twoich wojowników. Nie znalazłem nigdzie ciała tego białowłosego chłopca. On więc zapewne jest zabójcą. Nie znaleźliście także konia owego zabitego strażnika. Tak więc uwierzyć muszę, że świętokradca uciekł na jednym z twoich koni! Ów drugi także by uciekł, gdyby nie spotkała go kara bogów, gdyż najwyraźniej zginął przywalony skałą, opuszczając grób. Lecz w śmierci jego nie ma twej zasługi. Cóż mi odpowiesz ty, który zwiodłeś mnie i pozwoliłeś, by zabójca Żywego Wizerunku Boga uciekł na jednym z twoich koni? Dowódca straży pochylił głowę i milczał.

- Mów! - powiedział Het-Ka-Sebek nie podnosząc głosu. - Mów, nim postanowię, jaką śmiercią masz umrzeć.

- Panie mój, cóż mam ci odrzec? Jedno tylko, że nie chciałem cię zwodzić, lecz wierzyłem mym słowom i mym oczom. Umrę, jak postanowisz.

Het-Ka-Sebek milczał przez chwilę. Przymknął oczy. Kiedy otworzył je, ciemnoskóry człowiek nadal klęczał nieruchomo u jego stóp, z głową w pyle i dłońmi wysuniętymi ku przodowi, jak gdyby oczekując ciosu.

- Mamy rozległe mrowiska pośród gajów nad jeziorem, jak wiesz - rzekł cicho kapłan. - Niektóre z nich znajdują się pod wielkimi sykomorami. Są one niby miasta wiekuiście spragnione pożywienia. Gdyby przywiązano cię wysoko nad mrowiskiem, pośród gałęzi drzewa, a przedtem nacięto ci skórę, tak by zapach krwi zwabił owe małe pracowite stworzenia, zaczęłyby one piąć się w górę długimi szeregami... Każda powracałaby do swego miasta niosąc maleńką cząstkę twego ciała... Może to trwać dzień... lub nieco dłużej... Zwykle poczynają one spożywać ciało wiszące od dołu... Bywa, że człowiek, którego nogi są już jedynie kośćmi obgryzionymi do białości, żyje jeszcze i czuje... Czy widziałeś kiedyś takiego człowieka?

Klęczący nie odpowiedział i nie poruszył się.

- Lecz ja - dodał spokojnie Het-Ka-Sebek nie zmieniając głosu - jestem cierpliwy... nazbyt cierpliwy i łagodny. Chłopiec ów uciekł. Wiemy już, że żyje, gdyż tylko żywi zabijają żywych i znikają wraz z końmi. Chłopiec ów musi gdzieś się znajdować... Lecz już jest daleko... Tym razem uszedł nam dalej niż wówczas, gdy zgubiłeś jego ślad... Otóż słuchaj mnie ty, który jesteś dotąd wodzem straży pustynnej: jeśli odnajdziesz go i przywiedziesz żywego do mnie, zapomnę o tym, co się wydarzyło, i imię twe pozostanie między żywymi. Lecz jeśli nie odnajdziesz go, oddam cię mrówkom, aby nauczyły cię twego rzemiosła. A choć ty wraz z wszystkimi twymi wojownikami i psami nie umiałeś odnaleźć bezbronnego wyrostka, odnajdą cię one, choćbyś został przywiązany pośród najwyższych gałęzi drzewa. Zbierz więc wszystkich twych ludzi i pamiętaj, że jest to jedyne wasze zadanie, a inne porzućcie do chwili, gdy ów Białowłosy chłopiec wpadnie wam w ręce.

- Panie mój - wyszeptał dowódca straży i przywarł wargami do złotego sandała, lecz Het-Ka-Sebek odrzucił jego głowę lekkim kopnięciem.

- Odejdź! Nie chcę słyszeć twego głosu.

Zawrócił i wszedł do lektyki.

Tego wieczora w świątyni boga Sebeka wielu młodych kapłanów zajętych było wypisywaniem na krótkich zwojach jednej tylko wieści. Zwoje owe bez zwłoki porywali posłańcy, a szybkie łodzie niosły ich ku rozsianym nad wielką rzeką niezliczonym miastom.

W miejscu, gdzie owa wielka rzeka zwęża swój rozległy nurt wpadając pomiędzy wysokie nagie skały wąwozu przecinającego pasmo niskich wzgórz, leży miasto Sem-Her. Powstało ono przed wiekami jako wioska rybacka gdyż wokół nie ma żyznych gruntów namulanych przez doroczne wylewy. Później rozrosło się będąc miejscem przeładunku towarów płynących z Górnego Kraju w do ku delcie. Z jednej strony otacza je nieskończone morze piasków ciągnące się ku zachodowi, z drugiej - kamieniste nagie wzgórza biegną aż ku morzu, nad którym leży daleko na południe kraina Punt. Miasto Sem-Her rozrzucone po obu stronach rzeki, wraz ze swymi świątyniami i pałacem namiestnika jego świątobliwości faraona, jest samotną wysepką zieleni w martwym, prażonym słońcem krajobrazie. Co prawda z dachu świątyni dostrzec można w błękitnej mgiełce oddalenia pasma odległej zieleni nad rzeką, lecz tu świat jest martwy i wrogi człowiekowi. Nad rzeką nie rosną trzciny i rzadko pojawia się krokodyl, który nie jest przyjacielem bystrego nurtu i stromych kamienistych brzegów.

- Bracia, którzy strzegą świątyni boga Sebeka nad wielkim jeziorem, ślą ci pozdrowienia, o najczcigodniejszy, a wraz z nimi ten oto zwój, byś raczył nań zwrócić swe świątobliwe oczy i postanowić, czy zechcesz postąpić tak, jak podpowie ci trwająca od stuleci przyjaźń pomiędzy naszymi świątyniami - powiedział cicho młody kapłan.

Stał przed siedzącym w złocistym krześle starym człowiekiem, którego jedynym strojem była złocista opaska na biodrach i równie złociste sandały oparte na podnóżku uczynionym na podobieństwo tłustego klęczącego hipopotama o szerokim wypukłym grzbiecie.

- Odczytaj - rzekł niemal niedosłyszalnie stary człowiek.

- Tak, o najczcigodniejszy!

Młody kapłan rozwinął zwój i zaczął czytać przesuwając go w palcach:


- "Słudzy świątyni boga Sebeka najwyższemu kapłanowi świątyni Ptaha, boga i ojca możnych bogów, ślą pozdrowienia... - Skłonił nisko głowę, urwał dla okazania należnej czci i podjął po krótkim milczeniu: -Doszła cię już z ust naszych wieść o straszliwym świętokradztwie, popełnionym w świętym mieście Sekhem. Sądziliśmy w niewiedzy naszej, że bogowie sami ukarali winnych grzebiąc ich w piaskach podczas wielkiego wiatru. Lecz stwierdzono, że jeden z nich ocalał i być może zmierza ku północy, pragnąc uniknąć kary. Nie będzie on miał innej drogi i zechce zapewne przemknąć nocą na łodzi nie przybijając do brzegu w mieście Sem-Her. Lecz ty, o najwyższy sługo wielkiego boga, jeśli zechcesz, wydasz rozkaz, a wzdłuż rzeki pojawią się liczne bystre oczy uzbrojonych sług twoich i wypatrzą go, gdyż nie znajdzie on ukrycia na wielkiej przestrzeni, jako że nie ma w pobliżu miasta twego gajów, zarośli i lasów trzciny porastających brzegi rzeki. Prosimy cię w imię przyjaźni i czci, jaką otaczamy ciebie i boga, któremu służysz wraz z braćmi kapłanami wysokiej twej świątyni, abyś pojmanego złoczyńcę zechciał odstawić pod najsilniejszą strażą żywego do domu boga Sebeka nad Wielkim Jeziorem..."


Młody kapłan zwinął papirus i skłonił się głęboko.

- Najczcigodniejszy Het-Ka-Sebek rozkazał mi, bym dodał, że wdzięczność nasza dla sług wielkiego boga Ptaha znajdzie wyraz w czasie nadchodzącego święta, gdy on sam wraz z innymi braćmi przybędzie tu, aby podziękować ci, o najczcigodniejszy, za przysługę, jaką będzie schwytanie owego nikczemnika. Prosi też, aby dodać, że jest to młody chłopiec o białych włosach i skórze tak jasnej, jakiej nie widziano jeszcze nad Wielkim Jeziorem.

Stary człowiek milczał przez chwilę. Wreszcie skinął głową, wyciągnął rękę, ujął małą srebrną pałeczkę i uderzył nią w brązowy gong, który uniósł ze stolika stojącego obok krzesła.

Weszło dwóch kapłanów, którzy zatrzymali się przy drzwiach z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

- Słusznym jest, abyśmy podwoili straże nad rzeką i na pustyni. Jeśli będzie próbował okrążyć miasto samotny wędrowiec lub jeśli zapragnie prześliznąć się rzeką, nie należy zabić go, lecz schwytać żywego. Skóra jego jest biała, a włosy jasne. Jest to sprawa wielkiej wagi, a proszą nas o to bracia znad Wielkiego Jeziora.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY I ogarnęła go ciemność

W południe, gdy słońce stało nad rzeką, prażąc tak, że świat ucichł i zamarł, tuż obok łodzi ukrytej w gęstym morzu wysokich trzcin usiadł zielonkawy duży ptak o długim dziobie.

Przez chwilę Białowłosy przyglądał mu się, później sięgnął wolno po łuk. Dzieliła go od ptaka maleńka wodna polana i kilka pojedynczych trzcin pochylonych lekko w kierunku leniwego nurtu wody. Ptak spoglądał na niego przekrzywiwszy głowę. Mógł odlecieć, lecz nie uczynił tego, wierząc zapewne, że znajduje się dość daleko, by ulecieć, jeśli owo stworzenie, które miał przed sobą, uczyni zbyt gwałtowny ruch lub posunie się w jego stronę.

Białowłosy strzelił. Ptak cicho wpadł do wody, zatrzepotał i znieruchomiał. Chłopiec miękko pociągnął wiosłem i nie czyniąc najmniejszego plusku, znalazł się przy nim.

Wyjąwszy strzałę i opłukawszy zakrwawione ostrze w wodzie, oskubał szybko ptaka, rozpruł go nożem i wyrzucił wnętrzności. Później odciął głowę wraz z szyją i zaczął jeść odrywając zębami kawałki ciepłego jeszcze mięsa, które było tak niesmaczne, że nawet straszliwy, skręcający wnętrzności głód nie mógł przysłonić jego mdłego smaku.

Wyrzucił do wody kostki i nadal wiosłując cicho, tak aby wiosło nie sprawiało najmniejszego szelestu, zaczął posuwać się, leżąc niemal na dnie łódki, ku północy wraz z nurtem.

Gdzieś na prawo płynęła mętna rozległa równina wodna, lecz tu było cicho i jedynie wąskie przedzierające się pośród trzcin strumyki wskazywały bieg rzeki. Posuwał się już tak od trzech dni, od chwili gdy w bladym blasku przedświtu ujrzał szeroką masę wód, okoloną gajami i wielkimi polami nadbrzeżnej roślinności.

Zeskoczył wówczas z konia, uderzył go mocno w bok i odpędziwszy przestraszone zwierzę, które odbiegło truchtem w pustynię, ruszył w dół ku rzece.

Nadbrzeżne wioski spały jeszcze; bez trudu znalazł małą łódkę, w której ku swej radości odkrył mocne wiosło i kilka skórzanych worków na wodę. Nie wypływając na wolne od trzciny wody, począł posuwać się ku północy krętymi uliczkami wśród szuwarów i zarośli wodnych tak wysokich, że skrywały swobodnie łódź wraz ze stojącym w niej człowiekiem.

Płynął bez wytchnienia przez cały dzień i całą noc, a później znów przez cały dzień, aż wreszcie usnął wprowadziwszy łódź w najgęstsze zarośla. Nie napotkał nikogo, nie dostrzegł żadnej żywej istoty, raz tylko gdy wypłynął na większą, otoczoną trzcinami przestrzeń, ujrzał dwa krokodyle, które oddaliły się szybko i zniknęły nurkując w głębi.

Gdy obudził się, była noc, płynął więc dalej, ciągle ku północy, wierząc, że pokarm sam się pojawi, gdyż zjadł cebule z węzełka i zaczęło brakować mu sił. Lecz choć trzciny pełne były utajonego życia, dopiero teraz upolował pierwszego ptaka. Płynął ostrożnie, coraz wolniej, gdyż trzciny zdawały się przerzedzać i coraz większe jeziorka odkrytej wody błyskały przed dziobem łodzi.

W pewnej chwili zatrzymał się przy kępie papirusu, którego podobne do rozwartych ludzkich dłoni łodygi pochylały się tworząc tunele nad nurtem.

Leżąc płasko na dnie łodzi uniósł nieco głowę i wiosłując bezgłośnie dłońmi posuwał się teraz niemal niedostrzegalnie jak kłoda niesiona leniwym nurtem.

Trzciny przerzedziły się jeszcze bardziej. Rosły kępami i po raz pierwszy od chwili, gdy wsiadł do łodzi, ujrzał z dala czerwone wzgórza, a później dalekie miasto na wysokim brzegu. Przed nim rzeka zwężała się gwałtownie, wchodząc pomiędzy strome kamienne ściany. Widział z dala błyski słońca załamujące się na wysokiej szybkiej fali.

Zaczął wiosłować wstecz i wprowadził łódź w środek gęstej i wysokiej kępy trzcin, skąd nie będąc widzianym mógł widzieć rozciągający się przed oczyma widok.

Czekał. Dostrzegł po pewnym czasie niewielki statek uwijający się na rzece. Statek zdawał się nie podążać ani w górę, ani w dół biegu, lecz nadpłynął od strony miasta i krążył od jednego brzegu do drugiego, przesuwając żagiel w lewo bądź w prawo i unosząc kolejno w górę wiosła na obu burtach. Zdawało się, że oczekuje tu kogoś.

Białowłosy przeniósł wzrok na wzgórza. Były nagie, pozbawione roślinności i puste. Po chwili zauważył na szczycie jednego z nich dwu ludzi. Stali nieruchomo wsparci na długich włóczniach.

"Znaleźli owego zabitego jeźdźca... - pomyślał po raz nie wiadomo który podczas ostatnich trzech dni. - Znaleźli go i pojęli bez trudu, że być może żyjemy... Nie wiedzą jednak, że nieszczęsny Lauratas pozostał w grobowcu... lecz mogą przypuszczać, że ukrywaliśmy się gdzieś pośród wzgórz otaczających Dolinę Zmarłych, a teraz uciekamy... A możemy uciekać jedynie wzdłuż rzeki... Oczekują tu więc nas zapewne... Zabiłem ich boga..."

Mimowolnie wyjął dłoń zwody. Krokodyl mógł przecież podpłynąć bezgłośnie, pochwycić go za rękę i wciągnąć w mętny, żółtawy nurt. Byłaby to zemsta Sebeka. Nadal patrzył. Statek krążył po rzece, a ludzie na wzgórzach poruszali się tam i na powrót, jak gdyby wyszli na przechadzkę. Nie byli pasterzami, gdyż nie widział przy nich zwierząt. Zresztą jakież zwierzęta mogły paść się na tym spalonym słońcem pustkowiu.

Słońce zniżyło się, lecz upał nie malał. Białowłosy zaczerpnął w obie dłonie wody z rzeki i napił się.

Później, ukryty pod cieniem sitowia, patrzył. Wielka ryba wyplusnęła z mętnego nurtu i zapadła w głąb. W górze na bezchmurnym niebie dostrzegł kilka czerwonych ptaków, kołyszących się na szeroko rozpiętych nieruchomych skrzydłach. Wyminęły statek i opadając zniknęły z pola widzenia.

Tam gdzie rzeka zwężała się i nurt jej przyspieszał wyraźnie, czekał statek. Dalej, w pobliżu miasta, widać było łodzie o ostrych białych żaglach. Zapewne rybacy lub przewoźnicy.

- Czy przemknę się tuż pod brzegiem nocą? - rzekł półgłosem, wpatrując się w statek, który znowu zawrócił i zmierzał ku przeciwległemu brzegowi.

Wiedział, że jeśli nie odpłyną do miasta o zachodzie i pozostaną na rzece, nie uda mu się to. Nie miałby żadnej osłony w ciągu bardzo długiego czasu. Choć noc mogłaby być ciemna, lecz nigdy nie byłaby tak ciemna, aby przy świetle gwiazd bystre oczy czuwających nie dostrzegły łódki. A czy umiałby ją utrzymać tuż przy brzegu, mając tylko jedno wiosło i własne siły do walki z potężnym, przelewającym się, wezbranym nurtem?

"A jeśli cofnę się, porzucę łódź i spróbuję nocą pieszo okrążyć to miasto i owe wzgórza?"

Zaczął zastanawiać się nad tym i wydało mu się, że jest to jedyna droga ucieczki. Wiedział, że musi podążać nieustannie ku północy. Tam było morze, a daleko za morzem Troja królów. A jeśli Het-Ka-Sebek wiedząc o tym zagrodził mu drogę rzeką, rozstawiwszy także straże na wzgórzach, to czyż jego straszliwi jeźdźcy na szybkich koniach nie przebiegają teraz ze swymi psami pustyni na obu brzegach, aby go pojmać? Oddalił się już od wielkiego jeziora, to prawda. Lecz nie tak daleko, aby władza wielkiej świątyni Sebeka nie mogła tu sięgnąć. Nie znał obyczajów tej krainy, sądził, że ludzie ci łatwo porozumiewali się z sobą i wieść o jego ucieczce zapewne wyprzedziła go bardzo.

Westchnął. Zawróciwszy teraz, musiałby oddalić się od morza, nie było jednak innej rady. Nie opuszczając zbawczego cienia, lekkimi ruchami wiosła obrócił łódź i ponownie zagłębił się w gęstym morzu trzcin.

Gdy zapadła noc, zanurzył w wodzie jeden ze skórzanych worków, a później drugi i czekał cierpliwie, patrząc na wybiegające z nich bąbelki powietrza, połyskujące srebrzyście w bladym blasku cienkiego sierpa księżycowego.

Wyciągnął oba worki, zawiązał ich szyjki rzemieniem i przerzucił sobie przez ramię. Łuk zawiesił na drugim ramieniu i ująwszy w dłoń nóż, wyskoczył na grząski brzeg.

Początkowo szedł wśród wysokich trzcin, stąpając powoli i starając się przebić wzrokiem ciemność. Obawiał się w równym stopniu napotkania dzikiej bestii jak ludzi. Lecz naokół było cicho i nic nie mąciło

spokoju wczesnej pogodnej nocy.

Wreszcie trzciny skończyły się. Przed nim było łagodnie wznoszące się wzgórze pozbawione roślinności. Przez długą chwilę stał próbując wypatrzeć, czy na krawędzi dzielącej ziemię i ciemne niebo nic nie porusza się. Wreszcie oderwał się od trzcin i pochylony nisko nad ziemią, kryjąc się za pokrywającymi zbocze głazami, zaczął wspinać się na szczyt wzgórza.

Zbliżając się do niego opadł na czworaki, aby głowa jego nie odcinała się od nieba. Wreszcie wpełznął na szczyt i przywarł do ziemi rozglądając się.

Za nim pośród ciemnego morza trzcin biegła w dole szeroka, srebrzysta, szemrząca rzeka, a przed nim były nie kończące się, oświetlone miękkim księżycowym blaskiem, łagodne wzgórza, uciekające aż po granice widzenia. Tam, na prawo, gdzie niknęła rzeka, musiało być miasto, do którego dopłynął za dnia. Chcąc je wyminąć, musi zatoczyć szerokie koło wzgórzami.

Spojrzał na niebo, by zapamiętać położenie gwiazdozbiorów. Od czasu, gdy zaczął myśleć, wiedział, że w. ciągu nocy poruszają się one wszystkie, prócz jednej gwiazdy, która wyznacza rybakom kierunek, gdy powracają do brzegu rodzinnego nocą. Odnalazł ją i raz jeszcze objął oczyma wzgórze.

Później, schylony, nadal ściskając nóż, ruszył w dół. Szedł przez całą noc, a gdy pierwsze ślady niewidzialnego jeszcze słońca wytrysnęły na wschodzie, wyszukał ukryte pośród skał zagłębienie i położył się w nim. Noc była chłodna, lecz wraz z nastaniem dnia napłynęło ciepło.

Skulony, niewidzialny pośród rzucających ostry cień głazów, usnął.

Budził się kilkakrotnie z ciężkiego snu, pełnego pogmatwanych obrazów, gdzie dzieciństwo mieszało się z wypadkami ostatnich dni, tak jak gdyby wspomnienia były pękniętymi malowanymi naczyniami, których kawałki nie dawały się złożyć i tańczyły przed zamkniętymi powiekami układając się w straszliwe, pełne lęku obrazy. Usypiał znowu, a gdy wreszcie obudził się wypoczęty, słońce dotykało już granicy czerwonych wzgórz na widnokręgu.

Odszedł tak daleko od rzeki, że nie dostrzegał nawet doliny, której środkiem płynęła. Otaczało go pofalowane morze piasków i nagich skalistych grzbietów. Leżąc począł wpatrywać się w odbiegające ku widnokręgowi wydmy. Nie dostrzegał niczego, na czym mógłby oprzeć wzrok. Ani jednej żywej istoty, drzewa, kępy traw lub zarośli. Usiadł i sięgnąwszy po skórzany worek wypił z niego resztę wody, która była już tak ciepła i mdła, że z trudem ją przełknął.

Zapadał zmrok. Białowłosy chciał wygrzebać dół w ziemi i ukryć w nim niepotrzebny już worek, lecz po namyśle zarzucił go na ramię wraz z drugim, wciąż jeszcze pełnym. Obejrzał dokładnie łuk, napinając dla próby cięciwę, i ruszył.

Gwiazdy zabłysły już na niebie i spojrzawszy na nie pojął, że nie zgubił kierunku. Oby tylko rzeka nie płynęła nadal tak nieprzystępnym, skalistym korytem. Nie miał już łodzi ani niczego, co mógłby zjeść, lecz wierzył, że gdy okrążywszy miasto powróci ku rzece, znajdzie jedno i drugie.

Postanowił, że przez pół nocy będzie nadal szedł z biegiem rzeki, a później zacznie się ku niej zbliżać niemal prostopadle, by sprawdzić, czy znajdzie nad nią ukrycie. Tak czy inaczej, bez zapasu wody nie mógłby wędrować długo przez pustynię.

Szedł rozglądając się czujnie, starając się nie wynurzać na oświetlone księżycem rozległe płaszczyzny łagodnych zboczy i grzbiety, skąd roztaczał się rozległy widok, lecz na których sylwetka ludzka także była widoczna.

Przed północą zawrócił ku rzece obliczywszy, że jeżeli nie skręca ona za miastem ku wschodowi, winien napotkać ją przed świtem. Wszedł w głęboki, skalisty wąwóz, którego dno pokryte było oberwanymi ze zboczy głazami. Było zupełnie cicho. Wybierając swobodnie drogę, przyspieszył. Nie dostrzegł, nie usłyszał i nie przeczuł dwu ciemnych sylwetek, które oderwały się od skał i cicho skoczyły ku niemu z tyłu.

Dopiero gdy ciężka płachta owinęła jego ciało i pochwyciły go dwie pary silnych rąk, pojął, że nie ma ratunku. Próbował jeszcze rozpaczliwie wyswobodzić rękę i sięgnąć po wiszący na piersi nóż, lecz wyrwano mu ręce spod płachty i skrępowano szybko za plecami.

Szarpnął się raz jeszcze, rozpaczliwie, lecz w tej samej chwili otrzymał silne uderzenie w tył głowy i ogarnął go mrok.

Przebudził się leżąc na chłodnym, suchym piasku. W pierwszej chwili nie mógł przypomnieć sobie, co się stało, lecz nagle pojął, co z nim uczyniono, i próbował usiąść. Uczuł w tyle głowy tak gwałtowny ból, że tłumiąc jęk zagryzł zęby i opadł na piasek. Spróbował poruszyć rękami. Nie były związane. Ostrożnie przesunął dłoń ku piersi i dotknął pochwy noża. Nadal miał ją z sobą, lecz noża nie było. Usłyszał z dala głos ludzki i dopiero wówczas wróciła mu pełna świadomość.

Nie unosząc głowy rozejrzał się. Przy nim znajdowało się kilkoro zbitych w gromadkę ludzi: dwie kobiety i pięciu mężczyzn. Najwyraźniej byli to egipscy chłopi, gdyż okrywały ich krótkie szaty z prostego płótna, a włosy mieli ucięte podobnie jak niewolnicy świątyni Sebeka i wieśniacy pracujący na polach wokół jeziora. Siedzieli ciasnym kręgiem wsparci o siebie ramionami. Głowy ich były zwieszone jak głowy ludzi, których spotkało nagłe, wielkie nieszczęście. Na twarzy jednego z mężczyzn Białowłosy dostrzegł długą krwawą szramę po uderzeniu zadanym najwyraźniej przed bardzo niedawnym czasem, gdyż okolice jej napuchły.

Nieco dalej siedział na piasku uzbrojony wojownik. Nogi miał skrzyżowane, a w ręce trzymał krótki oszczep. Człowiek ów miał twarz dziką, długie, czarne, kędzierzawe włosy, a w uchu wielki miedziany kolczyk. Był półnagi. Dalej poza nim widać było obozowisko: kilkanaście koni i grupkę mężczyzn podobnych do siedzącego przed namiotem wartownika, zajętych strzelaniem z łuku do niewidocznego celu. Białowłosy przymrużył oczy i dostrzegł, że to jego łuk próbowano.

Jedna z siedzących przy nim niewiast rzekła coś półgłosem do swej towarzyszki. Tamta odparła jej cicho. Wartownik zwrócił ku nim głowę i zawołał ostro. Nie znając ich języka. Białowłosy pojął, że dziko wyglądający człowiek nakazuje jej milczenie. Kobieta wtuliła głowę w ramiona i opuściła ją jeszcze niżej. Ponownie zapadło milczenie.

A więc pojmali go. Lecz jeśli byli to strażnicy pustynni, czemu nie pędzili z nim do Het-Ka-Sebeka, który zapewne spragniony był wieści o nim. Być może konie ich były znużone pościgiem i musiały wypocząć przed długą drogą przez pustynię. Lecz kim byli owi ludzie znajdujący się tu wraz z nim i najwyraźniej pojmani? Poczuł pragnienie. Jego worek z wodą leżał nie naruszony tuż przy nim, sięgnął więc, rozwiązał go i napił się. Ludzie siedzący naokół obrzucili go obojętnym spojrzeniem i powrócili do swej milczącej nieruchomości.

Jeden ze strzelających zawołał do wartownika, który wstał szybko i krzyknął unosząc oszczep. Siedzący zerwali się. Białowłosy wstał także. Potarł ręką tył głowy, spojrzał na dłoń i nie dostrzegłszy śladów krwi ucieszył się w duchu. Był przeświadczony, że ma tam otwartą ranę. Ogłuszono go jedynie tępym narzędziem. Het-Ka-Sebek zapewne wydał rozkazy, aby nie czyniono mu krzywdy. Pragnął go widzieć żywego i zdrowego, zanim...

Wzdrygnął się. Dwaj inni wojownicy podeszli i pognali jeńców lekkimi uderzeniami drzewców oszczepów ku miejscu, gdzie znajdowały się konie. Kilkunastu ludzi siodłało już je kładąc im na grzbiety zwisające z obu stron tobołki i skóry z wodą. Ze szczytu niedalekiej wydmy zjechał powoli człowiek na czarnym koniu i ostrym głosem przynaglił do pośpiechu. Na znak owego człowieka, który najwyraźniej przewodził nad innymi, pojmani Egipcjanie zaczęli gramolić się na juczne konie, których było dziesięć powiązanych linkami. Strażnicy siedzieli na pierwszym i na ostatnim z nich, biorąc jeńców w środek. Inni jechali w przedzie.

Przez chwilę Białowłosy stał niezdecydowanie. "Jeśli zacznę teraz biec w pustynię... - pomyślał - być może któryś z tych ludzi pośle za mną oszczep i zabije mnie... A wówczas uniknę sadzawki, w której czeka Sebek."

Wahał się przez mgnienie oka, lecz później pomyślał o tym, że już raz udało mu się umknąć i że póki jest żywy, wszystko jeszcze może się wydarzyć, gdyż, jak powiadał Lauratas, sprawy te są w ręku bogów, którzy drwią z ludzkiej pychy i rozpaczy.

Chwiejnym krokiem, czując wciąż jeszcze w głowie uderzenia tępych, ciężkich młotów, zbliżył się do koni i wskoczył na wolne zwierzę, chwyciwszy oburącz jego ciemną długą grzywę.

Rozległ się ostry okrzyk. Zwierzęta ruszyły. Mimo że słońce wstało zaledwie, upał rósł szybko. Białowłosy odetchnął głęboko. Poczuł nagły, przejmujący głód. Lecz wiedział, że nie otrzyma od nikogo pożywienia. Zacisnął usta i przymknął na chwilę oczy, czując ciepłe promienie słońca na prawym policzku.

Drgnął. Działo się coś, co powinno było odbywać się inaczej. W rozbolałej głowie przesuwały się splątane myśli, nie mogąc ułożyć się w jasny obraz tego, co się odbywało wokół niego.

Jechał przez długi czas z rosnącą pewnością czegoś nadzwyczajnego, czegoś, co nie mogło mieć miejsca.

Czuł, że myśl ta jest tuż, że za chwilę pojmie wszystko... lecz nie mógł pojąć.

Nagle zrozumiał. Posuwali się nie na południe, gdzie nad wielkim jeziorem stała świątynia, w której oczekiwał jego przybycia wysoki kapłan o złotej lasce z wyobrażeniem paszczy Sebeka. Głowy koni kierowały się wprost ku północy.

Siedział przez dłuższą chwilę, kołysząc się zgodnie z ruchem szybkich nóg biegnącego truchtem zwierzęcia, i starał się pojąć, czemu tak się dzieje.

Odpowiedź mogła być tylko jedna: ludzie ci nie byli sługami Het-Ka-Sebeka i nie należeli do straży pustynnej.

Lecz kim byli?

W tej samej chwili od czoła pochodu oderwał się jeździec i wolno pokłusował w tył. Zrównawszy się z Białowłosym zawrócił konia i zbliżył się jadąc tuż obok niego.

Chłopiec uniósł głowę. Jeździec powiedział coś ostrym, gardłowym głosem, zwracając się najwyraźniej do niego.

Białowłosy rozłożył ręce i odparł:

- Nie pojmuję twej mowy, wojowniku.

Oczy tamtego błysnęły, uniósł rękę, jak gdyby chciał uderzyć chłopca, lecz najwyraźniej zmienił zamiar, gdyż zawołał głośno. Od czoła zawrócił drugi jeździec. Wymienili z sobą kilka szybkich stów.

- Czy należysz do ludu morza? - zapytał drugi jeździec, kalecząc mowę ludzi wysp, lecz dość zrozumiale, aby Białowłosy pojął jego słowa.

- Tak, panie. Jestem Trojańczykiem i synem rybaka.

- Trojańczykiem? - Tamten nie pojął najwyraźniej. - Czy jesteś z ludu morza pytam?

- Tak, panie.

Jeźdźcy znów wymienili kilka słów.

- Jak się tu znalazłeś i czemu miałeś tak piękny łuk i bogate złote ozdoby? Czy ojciec twój jest królem i da za ciebie wysoki okup?

- Ojciec mój nie jest królem, a ozdoby te zabrałem wraz z łukiem z grobu pewnego możnego człowieka tej krainy.

Białowłosy mówił powoli, jak gdyby chcąc, aby tamten pojął dobrze jego słowa. Równocześnie starał się zyskać na czasie pragnąc zebrać myśli. Winien był mówić prawdę i zataić to, co było najgroźniejsze. Gdyby ludzie ci dowiedzieli się, że poszukuje go Het-Ka-Sebek, zapewne oddaliby go świątyni za okup, którego by nie poskąpiła. A więc byli to owi koczownicy pustyni, którzy napadali na pograniczne wioski i chwytali niewolników...

- Jak się tu znalazłeś?

- Wypatrzył mnie w łodzi na morzu pewien kupiec płynący do tej krainy. Nawałnica zagnała mnie daleko, gdy łowiłem ryby. Sprzedał mnie do pewnej świątyni, skąd zbiegłem, chcąc dostać się do swoich. Gdy uciekłem, wyście mnie pojmali.

Jeźdźcy znowu wymienili kilka stów.

- Czy mówisz prawdę i nie jesteś synem możnego człowieka?

- Gdybym nim był, czyż nie pragnąłbym, aby ojciec mój wykupił mnie od was, pozwalając mi powrócić do rodzinnego domu?

Słowa te najwyraźniej ich przekonały. Odjechali obaj ku przodowi pochodu nie obrzucając go już ani jednym więcej spojrzeniem.

Białowłosy łyknął nieco wody z worka, a później wylał z niego ostatnie krople na dłoń i osuszył ją językiem. Słońce było coraz wyżej i upał rósł. Okrył głowę pustym workiem na wodę, gdyż promienie poczęły prażyć niemiłosiernie.

Konie szły równo, wspinając się na łagodne wydmy, schodząc z nich w dół i wspinając się na następne. Wokół roztaczał się nieskończony świat gorących piasków, pusty, straszliwy i wrogi każdej żywej istocie.

Lecz choć Białowłosy wiedział, że jest jeńcem okrutnych wojowników pustyni, choć pojmował, że jedynym losem, jaki go czeka, jest los niewolnika, nie odczuwał trwogi ani przygnębienia. Ludzie ci musieli, tak jak i on, obawiać się spotkania ze strażnikami pustyni, swymi odwiecznymi wrogami. Byli jedynymi sprzymierzeńcami, których mógł napotkać walcząc rozpaczliwie o życie, ścigany pośrodku obcej krainy.

A oprócz tego... głowy koni nieustannie skierowane były ku północy i każdy krok ich smukłych nóg przybliżał go ku morzu.

Na czwarty dzień skręcili ku północnemu wschodowi, a na dziesiąty, gdy wzeszło słońce, Białowłosy ujrzał na krańcu piaszczystych wzgórz równinę, która z dala wydawała się ciemna, niemal czarna. Lecz gdy słońce poszybowało wyżej i zbliżyli się ku niej; barwa jej przemieniła się w ciemnobłękitną.

Wówczas chłopiec objął mocniej nogami boki konia i uniósłszy zwiniętą w pieść dłoń ku czołu, drugą rękę wyciągnął przed siebie. Nikt nie przypatrywał mu się i nikt go nie słuchał.

Wyprostowany, unosząc oczy ku bezchmurnemu niebu, wypowiedział półgłosem:

O, morze ciemne jak wino, Matko czarnych okrętów, Bądź pozdrowione, gdy niesiesz Mnie, syna, na piersi twojej.

Były to pradawne słowa, które należało wyrzec, ujrzawszy morze, gdy nadchodziło się z głębi lądu.

Wieś, do której zbliżali się po południu, nie leżała nad samym morzem, lecz z dala od niego nad źródłem słodkiej wody otoczonym palmami i łąką, na której pasło się kilkadziesiąt koni.

Była to siedziba plemienia, do którego należeli wojownicy powracający teraz z niewolnikami. Konie puszczono na trawę, a pojmanych zagnano do zagrody jak bydło domowe. TU otrzymali natychmiast świeżą wodę i żywność. Z pewnością, jak osądził Białowłosy, byli przeznaczeni na sprzedaż, gdyż nikt nie dbałby o nich, gdyby nie byli towarem. Nie bito ich także. Dzicy wojownicy pustyni zachowywali się wobec nich z zupełną obojętnością, tak jak wobec zwierząt prowadzonych na rzeź.

Nim nastał zmierzch, przed zagrodą stanął stary człowiek, zapewne wódz plemienia, obejrzał niewolników i oddalił się. Na noc spędzono ich na wolną przestrzeń pod gołym niebem po drugiej stronie wioski, gdzie znajdowali się już inni ludzie, także pojmani.

Tak spędził kilka dni. Wreszcie któregoś ranka wojownik, który znał mowę ludu morza, pojawił się i skinął na Białowłosego.

- Pójdź za mną!

Ruszyli ku kilku stłoczonym nie opodal źródła domkom, ulepionym z gliny. Gdy weszli do jednego z nich, chłopiec nie mógł początkowo dostrzec niczego w półmroku.

- Klęknij! - rzekł stojący za nim wojownik, a gdy chłopiec nie wykonał pospiesznie jego rozkazu, chwycił go za ramiona i rzucił na ziemię pod stopy starego człowieka, którego Białowłosy ujrzał po raz pierwszy

owego wieczora po przybyciu tutaj.

Stary człowiek rzekł kilka słów w nie znanej Białowłosemu mowie i wojownik pochylił się. Pochwycił chłopca za ramię i podniósł go ponownie.

Przywykłe już nieco do półmroku oczy Białowłosego dostrzegły na niskim, płaskim kamieniu, służącym zapewne jako stół, rozłożone przedmioty, które miał z sobą podczas ucieczki.

- Johuga, który jest panem twego życia, zapytuje cię, czy rzekłeś prawdę mówiąc, że jesteś synem rybaka . z dalekiej krainy?

- Tak, panie. Jestem nim.

Stary człowiek przyglądał mu się badawczo. Teraz odezwał się sam. Mówił znacznie lepiej językiem ludów morza niż ów, który służył uprzednio za tłumacza.

- Powiedz mi, z czyjego grobu i w jaki sposób udało ci się zabrać te przedmioty?

- Uciekając wraz z towarzyszem przez miasto zmarłych leżące w pobliżu miasta żywych, gdzie mnie więziono, napotkaliśmy wielki wiatr pustyni. Uciekając wpadliśmy do otwartego grobowca i tam ukryliśmy się. Później, chcąc porzucić to schronienie, zabraliśmy część rzeczy, aby nam służyły w ucieczce.

- A gdzież jest twój towarzysz?

- Zginął przywalony odłamem skały. Zapadło milczenie.

- Czy wiele jeszcze podobnych przedmiotów ze złota znajdowało się w owym grobowcu?

- Tak, panie. A także wiele pięknej broni i najrozmaitszego bogactwa.

- Czy umiałbyś tam trafić po raz wtóry?

- Nie, panie. Wiem jedynie, że owa dolina umarłych znajduje się w pobliżu wielkiego jeziora. Tam mnie zawieziono wodą z wybrzeża morskiego, a płynął ów okręt przez wiele dni. Później uciekałem klucząc i powracając do rzeki. A później jeszcze odbiegłem od niej w pustynię, gdyż obawiałem się ludzi. Wówczas schwytali mnie twoi wojownicy.

Stary człowiek milczał przez chwilę, gładząc leżący przed nim łuk. Pośród przedmiotów spoczywających na kamiennym stole Białowłosy dostrzegł swój nóż. Równocześnie zauważył, że ręka starego człowieka wyciągnęła się w tym kierunku.

- A czemu jeden z noży jest tak nędznej roboty, a drugi tak piękny?

- Gdyż ten, panie, miałem z sobą w łodzi, gdy mnie wyłowiono z morza. A ów drugi zabrałem z grobowca, o którym ci już rzekłem.

Stary człowiek pokiwał głową.

- Słowa twoje brzmią prawdziwie.... Lecz mogą też być zmyśleniem, choć jesteś tak młody. Prowadzę od wielu lat handel z ludźmi mówiącymi twoją mową. Są to kupcy podstępni i przemyślni, gotowi zabić, jeśli opłaci im się to lepiej niż kupno. Słowa są u nich niczym i nie dbają wcale o nie ani też o przysięgi, choćby zaklinali się na własnych bogów. Jeśli każę cię wychłostać, przypomnisz sobie zapewne, gdzie leży ów grobowiec. Lecz wojownicy nasi są strudzeni. Odbyli dalekie wyprawy i powrócili z różnych stron wiodąc niewolników, których sprzedamy na wyspy. Być może mówisz prawdę, a być może kłamiesz. Wkrótce na szybkich okrętach przybędą tu kupcy-rozbójnicy mówiący twoją mową. Jesteś młody i zdrów. Zapłacą za ciebie. Wiem, że potrzebują niewolników do kopalni srebra na dalekim lądzie. Kto raz tam wejdzie, nie wychodzi nigdy. - Umilkł na chwilę. - Odejdź teraz. Jeśli prawdą jest to, co mówisz, sprzedam cię kupcom. Jeśli ukrywasz coś, co mogłoby nam przynieść zysk, poprowadź moich ludzi ku miejscu, gdzie leżą rzeczy tak piękne jak te... - wskazał kamienny stół - a być może okażę ci łaskę, jeśli wartość ich przekroczy wielokrotnie twoją wartość... Odejdź teraz.

Ruchem ręki wskazał jednemu z wojowników przedmioty na stole. Ten zgarnął je w płócienną płachtę i złożył w rogu izby.

Gdy Białowłosy znalazł się ponownie na skraju wioski, siadł na trawie i zaczął samotnie rozważać słowa starego człowieka. Wiele dni drogi dzieliło go od sadzawki świątynnej, gdzie zapewne czekał inny, lecz równie straszliwy krokodyl, jak ów, którego zabił.

Jeśli nawet kopalnie srebra były miejscem złym, nie spotka go w nich los białej kozy.

Wzdrygnął się. Uniósł głowę. Od strony pustyni nadjeżdżało trzech jeźdźców. Dwaj uzbrojeni byli w krótkie włócznie i łuki, trzeci, jadący pośród nich, miał ręce związane z tyłu. Mimo to jechał wyprostowany, rozglądając się ciekawie. Zniknęli pośród drzew kierując się ku białym domkom wioski.

Białowłosy zerwał źdźbło trawy i westchnął. Postanowił już. Nie powie słowa tym ludziom o grobowcu NerauTa. Jakże mogliby zresztą dotrzeć tam i odwalić skałę, która spoczywała na ciele Lauratasa?

Znowu wzdrygnął się, położył na trawie i spoglądając niewidzącymi oczyma w niebo, zaczął rozmyślać o domu rodzinnym, o tym, kto go kupi od ludzi pustyni i dokąd zawiezie go czarny kupiecki okręt.

ROZDZIAŁ JEDENASTY Ręce kapłanów długie są jak świat...

W tym samym czasie trzej jeźdźcy, których Białowłosy dostrzegł zjeżdżających ze wzgórza, zatrzymali się przed domem naczelnika wioski. Jeden zeskoczył i wszedł do środka.

- Panie... - rzekł kłoniąc głowę przed starcem nadal siedzącym za kamiennym stołem. - Schwytaliśmy człowieka.

Starzec odstawił kubek z wodą, który niósł do ust.

- Mów.

- Jest on jednym że strażników pustyni, Stary człowiek znieruchomiał.

- Daleko się zapuścił - mruknął niemal niedosłyszalnie. - Czy był sam?

- Tak, panie. Gdy objeżdżaliśmy pustynię o pół dnia drogi od wioski, wynurzył się spośród wzgórz i zaczął zmierzać ku nam. Będąc blisko, odrzucił broń i rzekł, że pragnie mówić z panem tej krainy, gdyż ma dla niego wieści, które winien mu przekazać. Chcieliśmy go zabić, lecz przyszło nam na myśl, że możemy uczynić to z twego rozkazu, gdy zawiedziemy go do ciebie, a być może zapragniesz usłyszeć najpierw, z jakim poselstwem przybywa.

- Dobrze uczyniliście. Wprowadźcie go.

Wojownik wyszedł i po chwili powrócił z towarzyszem prowadząc pojmanego, który sam padł na kolana, uderzył czołem o ziemię, powstał i rzekł:

- Dzielny Haugha, który jest panem wojowników strzegących Wielkiego Jeziora w głębi krainy boskiego Faraona, oby żył lat tysiąc, przysyła ci pozdrowienie, choć, jak wiesz, zarówno ty jak podobni tobie ludzie pustyni są jego wrogami.

- To prawda - rzekł stary naczelnik wioski. -Jesteśmy wrogami jego i faraona, któremu służy. Lecz zapewne bardziej jego wrogami, gdyż gardzimy bardziej psem niż jego panem. Czemu przysłał cię tu, abyś znalazł pewną śmierć z rąk moich wojowników? Czyż nie wie, że każdy z was przekroczywszy obszar, gdzie sięga władza Egiptu, musi umrzeć?

- Wie o tym, wodzu, wiedziałem o tym także ja, którego wysłał tu w poselstwie, a także inni wojownicy, których rozesłał do wielu naczelników plemion pustyni najeżdżających granice Egiptu. Lecz sprawa, z którą nas wysłał, wydała mu się ważniejsza niźli nasz żywot, a my musieliśmy go usłuchać.

- Wódz twój, Haugha, jeśli strzeże Wielkiego Jeziora, jest zapewne sługą świątyni krokodyla. Czy tak?

- Tak, panie.

- Czy pan twój Haugha dla przyczyn, których jeszcze nie poznałem, chciałby zostać człowiekiem wolnym, porywać wielu niewolników i przystać do nas, aby nie być już więcej psem na usługach kapłanów czczących bezmyślne zwierzę, lecz wolnym lwem, który przechadza się wzdłuż piasków, tam gdzie zapragnie, aby uderzyć na tego, którego wybierze jego dumne oko, jak my to czynimy?

- Nie, panie. Być może uczyniłby on tak, gdyż zagraża mu śmierć okrutna. Lecz mamy tam żony i dzieci, lud nasz służy świątyni od lat niepamiętnych i zginęliby wszyscy z ręki kapłanów, gdyby zdradził. A wraz z całym plemieniem nie uciekłby łatwo. Ruszyłaby za nim armia i wytracono by nasze rodziny, a nas wraz z nimi...

- A jakież niebezpieczeństwo zagraża twemu panu?

- Nakazał mi zamilczeć o tym, pragnę ci jednak wyznać całą prawdę, gdyż wiem, że jesteście naszymi wrogami i na jedno twe skinienie wojownicy twoi wbiją włócznie w moje serce. W świątyni popełniono świętokradztwo i zabito boga-krokodyla, którym tak gardzisz. Uczynił to chłopiec przeznaczony na ofiarę w dniu święta. Uciekł on i nie udało nam się go schwycić, choć nie znał naszej krainy, gdyż pochodzi z ludu morza, a jest tak inny jak ludzie Egiptu, że każdy z łatwością go rozpozna...

- Jakże wygląda ów chłopiec? - zapytał obojętnie stary człowiek.

- Włosy jego są białe, a skóra jasna jak pióra ptaka goala. Nawet wśród ludzi morza takich nie widziano.

- Mów dalej. Chłopiec ów zabił bestię, którą czcicie, a straży pustynnej nie udało się go pochwycić?

- Tak, panie. Nie dość tego. Chłopiec ów wraz z drugim zbiegiem ukrywał się przez dni niemal dwadzieścia pod bokiem świątyni w zamurowanym grobowcu, a ludzie i psy nasze nie odnaleźli go. Wreszcie, zabiwszy jednego ze strażników, uciekł na jego koniu. Wina spada na pana mego, dzielnego Haughę, któremu grozi śmierć w mrowisku, jeśli nie odnajdzie zbiega. Ani straże na rzece, ani ludzie nasi nie odkryli miejsca, gdzie ukrywa się ów chłopiec. Lecz ze śladów, na które natrafiliśmy w pustyni, sądzić możemy, że został on porwany, gdyż znaleźliśmy upuszczoną strzałę z owego grobowca, gdzie przebywał, ślady walki i miejsce, gdzie stały ukryte konie, które później odjechały. Odkryliśmy owe ślady zbyt późno, gdyż zapewne dzielny Haugha dopędziłby twoich wojowników i wytracił ich odbierając jeńca. Wiem także, że w okolicznych wsiach nad rzeką porwano kilkoro ludzi. Siady uciekających prowadziły w kierunku morza i na wschód. Później ludzie nasi musieli zawrócić z braku wody... - Odetchnął głęboko i rozłożył ręce. - Dzielny Haugha wie, że nie mógłby niedostrzeżony wraz z wojownikami przemierzyć całej pustyni i uderzyć na was, gdyż straże wasze są czujne i znacie sprawy piasków tak dobrze jak my. Ludzie z waszych połączonych wiosek zapewne zadaliby nam klęskę. A co gorsze, moglibyście zabić lub sprzedać owego chłopca, nie wiedząc, jak wielką wartość przedstawia. Nie chce on więc uciekać się do podstępów i przysłał mnie, abym ci rzekł słowa prawdy od niego: otóż ofiaruje ci on za tego zbiega, jeśli jest zdrów i znajduje się u ciebie, dwudziestu innych ludzi młodych i zdrowych, których porwiemy tak, że nikt się o tym nie dowie, i dostarczymy ci, abyś ich sprzedał lub uczynił z nimi, co zechcesz. A jeśli byś chciał czego innego, a nie ludzi, powiedz, a uczyni on wszystko, co w jego mocy, byś to otrzymał.

Stary człowiek milczał przez chwilę.

- Gdyby chłopiec ów znalazł się u mnie... - powiedział cicho - zapewne sprzedałbym go na powrót waszej świątyni. Znając bogactwo kapłanów wiem, że zapłacą więcej za świętokradcę niż wy, którzy nie jesteście bogaczami. Na cóż mi twój wódz Haugha? Niechaj zjedzą go mrówki. Jest nędznym wodzem i głupim strażnikiem pustyni, jeśli nie zdołał złowić tak młodego chłopca, samotnego i nie znającego waszej krainy. Mądrze uczyniłbym, gdybym kazał temu oto wojownikowi wbić oszczep w twoje plecy. Sam winienem wysłać ludzi z poselstwem do świątyni. Wiem, że nie skrzywdzą ich tam, choć Egipt jest naszym wrogiem. O nie! Ugoszczą ich i przyjmą uprzejmie... I ofiarują im wielkie dary za tego chłopca, gdyż w głupocie swej karmią krokodyle ludźmi miast zabijać każdą z tych bestii, gdy ją napotkają.

Stojący opuścił głowę w milczeniu.

- Lecz - ciągnął dalej starzec - wódz twój może zapłacić nam więcej niż świątynia... Droga na południe biegnie obok jeziora i wojownicy moi muszą okrążać je chcąc dotrzeć do krainy ludzi czarnoskórych, którzy są dobrym towarem i chętnie nabywanym przez kupców z wysp. Od dawna już przecięliście tę drogę i musieliśmy zaniechać naszych wypraw. Idź w pokoju i powiedz twemu panu, że otrzyma chłopca tego żywego i zdrowego, jeśli oczy wasze będą zamknięte przez miesięcy trzy. Wielu wojowników z licznych plemion mego ludu zbierze się, uderzymy na krainę lasów na południu, powrócimy z łupem wiodąc wielu czarnych niewolników, a wówczas chłopiec ów dostanie się w wasze ręce... lub dostanie się w nie bez zwłoki, jeśli dzielny Haugha, twój pan, przybędzie do mnie sam i zaprzysięże, że dotrzyma warunków. Wówczas zatrzymamy go do czasu ukończenia naszej wyprawy, a kapłani będą mieli swego zbiega wcześniej.

- Świątynia nigdy nie zgodziłaby się na to, a także namiestnik boskiego Faraona, panie!

- Armia Egiptu nie ma innych oczu i uszu na pustyni zachodniej - prócz was. A moi ludzie, gdy miną jezioro nie dostrzeżeni przez was, przepadną w piaskach wraz z łupem, tak że nikt nie dowie się o ich przejściu. Są jako duchy i jak wiatr, a nie ma przyczyny, by władca Egiptu lub kapłani władający świątynią nad jeziorem dowiedzieli się o tym.

- Powtórzę mu to wiernie, panie.

- Będę czekał na odpowiedź jego do następnej pełni księżyca. A uprzednia pełnia minęła przed siedmiu dniami. Czasu więc macie dość. Jeśli nie przybędzie do tego dnia, sam wyślę posła do kapłanów krokodyla, a dzielnego Haughę niechaj zjedzą dzielne, choć małe mrówki. Odejdź! Dajcie mu odjechać wolno i zaopatrzcie go w żywność i wodę, aby nie padł w drodze przez pustynię... - zwrócił się do wojowników. - A ukażcie mu owego chłopca, niechaj nacieszy nim oczy i opowie o nim panu swemu.

Wojownik padł na twarz i wycofał się z izby. Starzec wypił łyk wody, a później wstał i podszedł do kąta. Nagą stopą rozgarnął płachtę i dotknął nogą złotych kolczyków. Pochylił się powoli, z trudem uniósł z ziemi nóż Białowłosego i uśmiechnął się...

- Zapewne tym nożem zabił ową bestię - mruknął. - Jest to dzielny wojownik, choć tak młody. Niechaj bogowie mają go w swej opiece, gdy znajdzie się w mocy kapłanów świątyni.

Odwrócił się i podszedł do otworu wejściowego odsuwając zasłonę z wyprawionej końskiej skóry. Słońce stało wysoko na niebie. Zbliżało się południe.

Stary człowiek długo spoglądał na linię piaszczystych wzgórz i z wolna uśmiech pojawił się na jego wargach. Rozmyślał o wielkiej wyprawie przeciw czarnoskórym mieszkańcom gorących lasów. Tam nad jeziorem czuwały nieustannie otwarte oczy straży pustynnej. Można było przemknąć się w kilka koni, pochwycić paru jeńców i uciec. Lecz każda większa wyprawa skazana była na zagładę, gdyż strażnicy zawiadomiliby niezwłocznie armię faraona, która odcięłaby powrót z południa i wytraciła do ostatniego wszystkich najeźdźców. A oto zaistniała możliwość zamknięcia na pewien czas owych czuwających wiekuiście oczu. Gdy to nastąpi, wejdzie w przymierze z kilkoma innymi naczelnikami wiosek i wspólnie uderzą. Wyprawa taka mogła przynieść tysiące niewolników, młodych, zdrowych mężczyzn i kobiet, za których płacono solą, żelazem, złotem i wszystkimi darami świata, jakich nie rodziły pustynne piaski, pośród których urodził się i przeżył całe życie.

Na siódmy dzień strażnik stojący na wzgórzu nadmorskim zbiegł ku wiosce wołając, że nadpływają dwa okręty.

Zatrzymały się one w pewnej odległości od brzegu i stały oczekując.

Czekały długo, aż wreszcie na wybrzeżu pojawił się naczelnik wioski wraz z kilkunastoma wojownikami. Wówczas jeden z okrętów przybliżył się na odległość głosu i stojący na dziobie człowiek, który trzymał wysoką, jaskrawo malowaną tarczę, odziany w kaftan naszywany płytkami z brązu i wysoki hełm ozdobiony czerwonym pióropuszem, zawołał:

- Przybyliśmy po niewolników, których pragniemy od was zakupić. Czy jesteście gotowi nam ich sprzedać?

- Jesteśmy gotowi, jeśli zapłacicie godziwie! - za brzmiała zwykła odpowiedź. - Przybywajcie w pokoju!

Oba okręty przybliżyły się do brzegu. Gdy dzioby ich dotknęły piasku, wioślarze powstali z miejsc i ujęli za włócznie i tarcze. Dwaj kapitanowie zeskoczyli na piasek i odrzuciwszy broń na znak pokojowych zamiarów, ruszyli ku miejscu, gdzie czekał naczelnik wsi.

- Przybywamy w pokoju, wodzu! Bądź pozdrowiony i niechaj bogowie twoi roztaczają opiekę nad tobą!

- A wasi bogowie nad wami, szlachetni kupcy! Zatrzymali się przed nim i unieśli ręce na znak pozdrowienia. Stary człowiek skinął głową.

- Zapewne jesteście zdrożeni. Oto worki ze słodką wodą, które niechaj ludzie twoi przyjmą od nas.

- Dzięki ci, wodzu. A oto naszyjnik dla twej żony lub córki i niechaj zawiesi go ona na swej pięknej szyi za twym przyzwoleniem.

Jeden z kapitanów podał stojącemu obok wodza wojownikowi mieniący się naszyjnik z kolorowych kawałków szkła.

- Tak piękne przedmioty wyrabiają sztuką tajemną nasi rzemieślnicy dla naszych kobiet i kobiet naszych przyjaciół.

Wojownik podał naszyjnik wodzowi, który rzuciwszy nań okiem podał go innemu wojownikowi.

- Zechciejcie wy obaj, wodzowie okrętów, wejść do domu mego, abyście posilili się i mogli ujrzeć niewolników, których zechcecie zabrać ze sobą.

Ruszyli z wolna, brnąc przez piasek.

- Potrzebni nam są młodzi i silni mężczyźni, wodzu - rzekł jeden z kapitanów - a także dziewczęta rosłe i zdolne do posług. Jeśli masz pojmanych starców lut dzieci, możesz ich pozabijać, aby ci nie wadzili i nie jedli darmo twej strawy, gdyż nie kupimy ich i nie kupi ich nikt inny.

- Wojownicy moi nie przemierzają pustyni po to, by tracić nadaremnie siły i wlec przez piaski tych, których nie moglibyśmy sprzedać na wasze okręty. Gdy obejrzycie owych niewolników, sami uznacie, że dorodniejszych nie znajdziecie na żadnej z waszych wysp.

Zbliżali się do wioski, gdzie czekała zebrana cafe niemal ludność, wojownicy, kobiety i dzieci, aby ujrzeć przybyszów z morza.

Był to zwykle dzień wielkiego święta, dzień darów dla kobiet, nowej broni dla mężczyzn i wszystkiego, co świat miał do zaofiarowania wiosce zagubionej pomiędzy morzem wód i morzem piasków w zamian za żywy towar, jaki zdołała zgromadzić.

Gdy posilili się, wódz wstał i poprowadził obu przybyłych na skraj wioski, gdzie czekali niewolnicy.

Na znak straży powstali oni wszyscy patrząc niespokojnymi oczyma na tych, którzy mieli zawładnąć ich losem.

Obaj kapitanowie szli oglądając uważnie stojących w szeregu jeńców, z których zerwano szaty, aby można było lepiej ocenić ich przydatność.

W pewnej chwili idący zatrzymali się. Stał przed nimi nagi chłopiec o jasnych włosach i białej skórze.

- Ten nie może być synem waszej ziemi! - rzekł jeden z kapitanów, zwracając się do starego wodza. I nie czekając zagadnął go w swej ojczystej mowie: - Kim jesteś?

- Synem rybaka, panie, którego zły los zagnał do tej krainy i zaprzedał w niewolę.

- Skąd pochodzisz?

- Jestem poddanym króla Troi.

- Słyszałem o tym mieście. Leży ono na północy.

- Tak, panie.

- Brak mi jednego z wioślarzy, którego zabiła gorączka na morzu. Czy umiesz wiosłować?

- Jestem synem rybaka, panie.

- Nie jesteś jeszcze mężczyzną - dotknął jego ramienia - lecz wyglądasz na silnego chłopca. Wezmę cię.

- Dzięki ci, panie! - Białowłosy pochylił przed nim głowę. Serce zabiło mu gwałtownie ze szczęścia.

W tej samej chwili naczelnik plemienia uniósł rękę. Potrząsnął głową.

- Możecie kupić wszystkich, prócz tego jednego.

- Według woli twej, wodzu. Zmarł mi jeden z wioślarzy, a ten nadałby się, gdyż mówi naszą mową. Lecz jeśli nie pragniesz go sprzedać, nie kupię go.

Odeszli dalej, zatrzymali się i kapitan otworzył dłonią usta stojącej za Białowłosym dziewczyny, zaglądając jej w zęby.

Następnego dnia dobito targu i niewolnicy przeszli na okręty, gdzie stłoczono ich na gołych deskach. Tak mieli spędzić wiele dni dzielących ich od kresu podróży.

Uniosły się dwa rozwinięte żagle, wiosła uderzyły w wodę i oba czarne okręty popłynęły wzdłuż brzegu, oddalając się coraz bardziej.

Życie w wiosce znów popłynęło zwykłym nurtem. Białowłosego, który pozostał w zagrodzie sam, przeniesiono na rozkaz starego naczelnika do pustej lepianki bez okien. Przed skórą zakrywającą otwór wejściowy zasiadł wojownik z włócznią, który zapewne nie znał mowy ludów morza, gdyż milczał nie odzywając się słowem do więźnia, który krążył po izdebce długo, aż wreszcie upadł na posłanie ze skór i usnął.

W tym samym czasie dwa okręty zatoczywszy szeroki łuk na pełnym morzu zatrzymały się za niknącą w mroku linią widnokręgu. Zapadł zmierzch, czas, gdy ludzie morza powracają ku lądowi, aby spędzić na nim noc. Lecz okręty tkwiły nadal w miejscu, aż wreszcie na linii zachodniego widnokręgu pojawiło się sześć smukłych sylwetek. Wówczas wiosła zanurzyły się ponownie w wodę i oba okręty popłynęły na spotkanie zbliżającym się towarzyszom.

Spotkały się i stanęły tak blisko, że człowiek mógł z łatwością przebiec po nich przeskakując z jednego na drugie. Wówczas ośmiu przywódców zeszło się i przyciszonymi głosami rozpoczęli naradę.

- Cóż ujrzałeś tam, synu? - zapytał siwy żeglarz, odziany w ciemny pancerz z blachy, która me dawała żadnego blasku, jak gdyby nie pragnął, aby postać jego widziana być mogła w mroku.

- Tak jak rzekłeś, ojcze, jest to osada duża, wiele w niej niewiast i mężczyzn, a także dzieci, które mogłyby już przetrwać podróż morzem. Stary wódz ukazał mi piękne przedmioty ze złota, które pragnął nam sprzedać, lecz wymówiłem się brakiem towaru, którym mógłbym mu zapłacić. Jeśli uderzymy w dwustu ludzi znienacka, uda nam się zapewne pojmać wielu niewolników, zagarnąć złoto, które znajduje się w domu wodza, i uciec na okręty, nim wszyscy wojownicy zdołają powrócić z pustyni, gdzie część z nich przebywa. Odbierzemy też to, czym zapłaciliśmy już za tych ludzi, których zakupiłem u nich.

- Którędy uderzyłbyś na nich?

- Wprost od morza. Podpłyniemy do brzegu pod osłoną nocy jednym okrętem, wysadzimy kilka najbieglejszych, a jeśli uda im się bezgłośnie zabić wartowników, którzy z pewnością strzegą wsi od strony morza, wówczas podejdziemy tak blisko, jak będzie można, nim rozpoczniemy nagłe natarcie. Jeśli zaskoczymy ich, łup : będzie wielki. !

- A jeśli nie zaskoczymy ich?

- Wówczas ów okręt, który zbliżył się do brzegu, odpłynie zabierając naszych wojowników, a inne rozpoczną natarcie i odpłyniemy pod osłoną nocy.

- Jest to roztropny plan, mój synu.

Okręty odbiły od siebie i popłynęły, klucząc tam i na powrót po morzu, na którym zgasł już ostatni promień słońca nadając mu barwę ciemnego wina.

O tej samej porze Białowłosy przebudził się ze snu, siadł i przetarł oczy. Spod zasłony kryjącej wejście nie dobiegał blask dnia, więc musiała już zapaść noc.

Nie wstając sięgnął po kubek wody, który przyniósł mu przed wieczorem wartownik wraz z plackami pszenicznymi. Przymknął oczy. Czemu starzec ów nie chciał go sprzedać ludziom, którzy przybyli na okrętach? Czyżby domyślał się, że świątynia Sebeka gotowa jest zapłacić za niego nieskończenie więcej, niż chciałby dać kupiec niewolników? Jeśli tak było, był zgubiony. Czekała go ponowna długa droga przez pustynię lub wzdłuż wielkiej rzeki, a na krańcu tej drogi widok wielkiego jeziora i dwu świątyń, pośród których znajdował się przybytek boga.

Siadł i dotknął rękami oczu, starając się powstrzymać łzy. Siły opuściły go nagle, tu w samotności, gdzie niczego już nie mógł dokonać, gdy minął czas ucieczki i walki.

- Matko... matko... - szepnął łkając cicho i zagryzając wargi, by wartownik nie usłyszał go, nie wszedł i nie zastał w stanie tak godnym pogardy.

Powoli uspokoił się. Myśli, choć nadal pełne rozpaczy, przestały przelatywać jak wicher przez rozpaloną głowę. Jeśli taka jest wola bogów, zginie. Zadrwili sobie z niego doprowadzając go aż ku morzu, które tak pragnął ujrzeć raz jeszcze. Zezwolili nawet dwóm dowódcom okrętów, mówiącym językiem jego ludu, aby przybyli i zechcieli go zabrać z sobą. Po to jedynie, aby jedno słowo starego wodza rzuciło go znów na pastwę owego straszliwego potwora.

Usnął znowu.

Zbudził się nagle i siadł, słysząc wysoki krzyk w oddaleniu. Później drugi i nagle wokół lepianki rozpętał się straszliwy zgiełk. Rozległy się wrzaski, jęk i ludzie zaczęli przebiegać przed domem.

Skoczył ku otworowi wejściowemu. Odsuwając zasłonę zobaczył, że wartownik unosi w górę włócznię chcąc przebić nadbiegającego człowieka w hełmie o rozwianym pióropuszu.

Nie myśląc, co czyni, uderzył z całej siły pięścią w tył głowy swego stróża.

Ręka z włócznią zawisła na ułamek chwili w próżni.

Nadbiegający, który w półmroku dostrzegł dopiero teraz, co mu groziło, uderzył krótkim szerokim mieczem w pierś stojącego i wojownik upadł na kolana, a później osunął się na ziemię.

Białowłosy wyrwał włócznię z jego stygnącej dłoni i w świetle płomieni, które buchnęły z dachu sąsiedniej chaty, pobiegł za nacierającymi ludźmi w pancerzach, lecz po chwili uskoczył w mrok.

Gdzie było morze? W której stronie? Wybiegł spomiędzy lepianek.

Strzała świsnęła mu koło ucha i poszybowała w ciemność. Przypadł ku ziemi, rozglądając się i nie wypuszczając włóczni z ręki.


Na tle rosnących pożarów ujrzał ludzi w hełmach, wlokących w mrok krzyczące kobiety i dzieci. A więc stamtąd nadszedł atak.

Zaczął przemykać w tym samym kierunku, w jakim cofali się wlokący łup napastnicy, starając się nie wynurzać na polany blasku rzucane przez płonące domy, najwyraźniej podpalone przez atakujących.

Nagle w mroku wyskoczył półnagi, ciemnoskóry człowiek o gęstych kędzierzawych włosach. Na twarzy miał wyraz przerażenia. Pędził wprost na Białowłosego i widząc go, zamierzył się trzymanym w ręce nożem. Natarcie było tak szybkie i niespodziane, że chłopiec dopiero w ostatniej chwili cofnął się i pchnął, wbijając włócznię w pierś przeciwnika. Chciał ją wyrwać, lecz utkwiła głęboko, a kiedy szarpnął raz jeszcze, złamała się. Człowiek upadł, rzężąc cicho.

Białowłosy pochylił się, wyrwał mu nóż z ręki i odskoczył, widząc drugiego wojownika, który nadbiegał z krótkim mieczem w dłoni.

Przywarł do pnia wysokiej palmy i starał się pojąć, co się wokół niego dzieje. Naprzeciw miał dom naczelnika. Musiał to być ów dom, gdyż dojrzał dwóch ludzi w hełmach z pióropuszami, po których poznał wojowników z ludu morza, wywlekających z wnętrza domu starego wodza. Jeden z nich uniósł miecz i przebił nim starca, drugi ponownie skoczył w głąb domu, na którego dachu urosły już wysokie płomienie, i powrócił stamtąd unosząc coś zawiniętego w płachtę płócienną.

- Na okręty! - Wysoki okrzyk dobiegł z ciemności i zabrzmiał jeszcze kilkakrotnie, powtórzony przez niewidzialne usta.

Ludzie w hełmach poczęli biec w jednym kierunku. Kryjąc się w cieniu, ruszył za nimi.

Obrona najwyraźniej zaczęła krzepnąć, a wojownicy, którzy w pierwszym przerażeniu zbiegli w pustynię, powracali teraz.

Za cofającymi się na okręty żeglarzami pobiegły z sykiem coraz gęstsze strzały.

Lękając się, aby nie paść z ręki tych, z którymi chciał uciec, trzymał się z dala w cieniu, lecz gdy opuścił cień drzewa, wiedział już, że nie zdoła uniknąć rozpoznania.

- Zaczekajcie! Weźcie mnie z sobą! - Zawołał i rzucił się brnąc przez piach za nimi. Spomiędzy drzew świsnęły za nim dwie strzały, później jeszcze dwie. Świstu piątej nie usłyszał.

Uczuł gwałtowny ból w nodze, upadł, podniósł się i poczuł tkwiący w udzie grot. Sięgnął za siebie, wyrwał go czując, że wraz z nim wyrywa kawał ciała, i pobiegł potykając się za innymi.

Okręty były już na wodzie. Wrzucano do nich ostatnich jeńców. Ludzie podparli z wszystkich sił czarne kadłuby i wskoczyli rzucając się do wioseł.

Białowłosy skoczył do wody. Robiąc szaleńczo rękami i czując niemoc ogarniającą prawą nogę, która z każdym ruchem ciążyła mu coraz bardziej, ścigał ciemny oddalający się kształt.

- Zaczekajcie! - krzyknął wiedząc, że nikt nań czekać nie będzie, choćby go nawet wzięli w mroku za jednego ze swoich, gdyż brzeg zaroił się już od ciemnych postaci, a nad okrętem syczały roje strzał.

Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem rzucił się ku przodowi, zagarniając wodę.

Okręt był już blisko. Wyciągnął rękę wiedząc, że wioślarze uderzają coraz szybciej.

W tej samej chwili dostrzegł nad sobą dwie ciemne sylwetki. Dwie pary silnych rąk pochwyciły jego dłoń.

Dźwignął się, chwycił drugą ręką za belkę obramowania i runął w dół, pod nogi stłoczonych na okręcie ludzi.

Nad nim wielki żagiel rozwinął się gwałtownie opuszczony z rei i zaśpiewał cicho chwytając wiatr, który nocą zawsze nadbiega od lądu.


Dzielny Haugha, wódz straży pustynnej, zatrzymał konia i przyłożywszy dłoń do oczu patrzył przez długą chwilę na dalekie morze rozciągające się na granicy widnokręgu i bliższe, rozfalowane wzgórza czerwonych piasków, opadające łagodnie ku wodzie.

W niewielkim oddaleniu od morza dostrzegł kępę drzew i zieleń pastwiska rozciągającego się naokół niewidocznego źródła.

- To tam, wodzu... -zawołał wojownik, który jadąc za nim dopiero teraz znalazł się na szczycie wzgórza.

- Widzą nas już zapewne... - rzekł Haugha i z wolna począł zjeżdżać w kierunku wsi, ścisnąwszy wodze konia.

Naprzeciw niego pojawiły się cztery ciemne punkty i szybko urosły, przemieniając się w czterech jeźdźców.

Gdy zbliżyli się, Haugha i towarzyszący mu wojownik odrzucili włócznie i łuki i zatrzymawszy się, unieśli prawe dłonie na znak, że nie chcą walczyć, lecz przybywają w pokojowych zamiarach.

Czterej jeźdźcy zbliżyli się. W rękach trzymali napięte łuki.

- Kim jesteście?

- Jestem wodzem straży strzegącej krainy wokół Wielkiego Jeziora i zwą mnie Haugha. Przybyłem, jak chciał tego naczelnik tej wsi, i gotów jestem uczynić, jak chciał, abym uczynił.

Czterej jeźdźcy nie odpowiadali przez chwilę. Wreszcie jeden z nich rzekł:

- Ruszajmy! A jeśli któryś z was zapragnie uciec, przeszyty będzie strzałą!

Haugha w milczeniu skinął głową i lekko dotknął uszu konia, który począł zstępować ze wzgórza. Czterej jeźdźcy otoczyli przybyłych z obu stron.

Gdy znaleźli się pośród pierwszych chat wsi, wódz straży pustynnej szybko wciągnął powietrze w nozdrza.

Nie, nie mylił się. Zewsząd czuł woń spalenizny. Ujrzał kilku mężczyzn zajętych stawianiem chaty obok miejsca, gdzie zgliszcza wskazywały, że spłonęło poprzednie domostwo. Dalej widok był wszędzie ten sam. A że domy stały niekiedy z dala od siebie, więc nie mógł to być zwykły pożar, biegnący od dachu do dachu i obejmujący całą wieś.

Wreszcie zatrzymali się przed większym, nowym zupełnie domostwem o ścianach z włókien palmowych obrzuconych gliną.

- Zejdźcie z koni! - rozkazał jeden z wojowników, sam zeskoczył i wszedł do wnętrza. Pozostali trwali nadal z łukami wymierzonymi w pierś stojących.

Dokoła poczęli zbierać się ludzie. Haugha dostrzegł, że byli to niemal sami mężczyźni, a tylko niewiele kobiet i starszych dzieci. Stał nieruchomo, wpatrzony w osłonięty matą otwór wejściowy domu. Wiedział już. Wojownik ukazał się i skinął ręką.

- Wejdź, Haugho, wodzu straży pustynnej! - rzekł dając znak ręką jego towarzyszowi, aby pozostał na miejscu.

Haugha wszedł. Przez chwilę jego przywykłe do otwartych przestrzeni oczy nie mogły niczego dostrzec w półmroku. Później ujrzał młodego człowieka siedzącego na posłaniu ze skór.

- Bądź pozdrowiony, ty i twój dom... - rzekł Haugha i mimowolnie rozejrzał się.

- Siądź, wodzu straży pustynnej... - Młody człowiek skinął na stojącego w drzwiach wojownika. - Niechaj wniosą tu jadło i napitek dla czcigodnego wodza, a także daj wypocząć i pożywić się jego towarzyszowi, który zapewne jest utrudzony jak i on sam.

Wojownik wyszedł. Haugha siadł na wskazanym naprzeciw młodego człowieka legowisku ze skór i uniósłszy głowę spojrzał mu w oczy, lecz nie przemówił do niego. Tamten także milczał.

Wniesiono dzban świeżej wody, placki i suszone figi. Młody człowiek poruszył się, sięgnął po placek i podał gościowi.

Haugha przyjął placek, przełamał go i podał część gospodarzowi. Uczynił to spokojnie, choć wiedział, że jeśli ręka z plackiem zawiśnie w powietrzu, będzie to oznaczało, że śmierć jego jest postanowiona.

Młody człowiek bez wahania wziął ofiarowaną sobie część placka i począł jeść. Milczeli nadal.

Dopiero gdy wychylili kubki i odstawili je od siebie, młody człowiek rzekł:

- Nie było mnie tu wówczas. Ojciec mój zapragnął, abym zdobył sobie żonę, gdyż poprzednią, która nie urodziła mi jeszcze syna, ukąsił skorpion i zmarła.

Urwał. Haugha czekał nieporuszenie.

- Więc, jak chce obyczaj, odjechałem samotnie i zdobyłem żonę... - Znowu urwał i pokiwał głową. - Gdy powróciłem, minęły już trzy dni od owej napaści.

- Czy przybyli z morza? - zapytał Haugha.

- Odgadłeś, wodzu. Przybyli z morza i odpłynęli okryci nocą na czarnych okrętach. Zabili strażników, którzy strzegli brzegu, i zaskoczyli wieś we śnie. Zabrali wiele naszych kobiet i dorastających dzieci... zabili też wielu wojowników, nim lęk minął i mogli oni stawić czoła napastnikom.

- Napadnięty we śnie jest jak kobieta, dziecko i gołębica - rzekł Haugha. - Tak mówi przysłowie mego ludu.

- Jest to przysłowie prawdziwe i mądre, wodzu. Pochowałem mego ojca i odbudowuję wieś.

- Przybyłem tu, gdyż tak chciał twój ojciec... -rzekł Haugha.

- Wiem. Inaczej skorzystałbym, że przybyłeś tu sam, bez twych wojowników, i kazałbym cię zabić, gdyż jesteście naszymi wrogami. Lecz wola mego ojca była inna i muszę jej być posłuszny. Odjedziesz żywy. Lecz jak mi powiedziano, wysłannik twój miał ci rzec, że otrzymasz owego białego chłopca, gdy zezwolisz naszym wojownikom obejść Wielkie Jezioro i uderzyć na południowe krainy lasów.

- Powtórzył mi on te słowa twego ojca.

- Wiedz tedy, że choć pragnąłbym wypełnić jego wolę, nie mogę tego uczynić, gdyż chłopiec ów nie znajduje się już we wsi.

- Czy zginął?

- Nie, gdyż nie znaleziono po napadzie jego ciała, a każdy by je rozpoznał. Piraci z ludu morza musieli go porwać z sobą. Był on zresztą jednym z nich.

- A więc nie ma go tu... - rzekł spokojnie Haugha. Uniósł głowę. - Jeśli pragniesz wyświadczyć mi przysługę, młody wodzu, wyprowadź mnie z twego domostwa i wbij mi włócznię w serce tak, aby ujrzał to mój wojownik. A później puść go wolno, aby doniósł o tym kapłanom w mieście nad Wielkim Jeziorem.

- Nie uczynię tego, gdyż wolą ojca mego było, abyś odszedł stąd żywy.

- A czy wiesz, do jakiego ludu należeli owi piraci?

- Do ludu morza. Mieszkają oni na wyspach północnych, a jak słyszałem z opowieści starych ludzi i tych, którzy znają ich mowę, leżą one o siedem, dziesięć, a niektóre nawet o dwadzieścia dni żeglugi przy sprzyjającym wietrze. Lecz jest ich niezliczone mnóstwo, jak gwiazd na niebie. Tak mówią starzy ludzie... A jak jest naprawdę, któż może wiedzieć? Nie jesteśmy ludźmi morza, lecz piasków pustyni, i niewiele wiemy o tym.

- Tak... - rzekł cicho Haugha. - Jesteśmy ludem piasków i nie umiemy odnajdywać śladów na morzu... a więc ojciec twój pozostanie nie pomszczony, a ja nie odnajdę owego chłopca.

- Rzekłeś, wodzu... - Młody człowiek skinął głową.

- A więc zezwól mi odejść i dzięki ci za gościnę.

Haugha wstał.

- Odejdź w pokoju! - rzekł młody człowiek i zaklaskał w dłonie nakazując swym wojownikom, aby dali gościom wodę i zapasy jadła konieczne do przekroczenia pustyni.

Lecz dzielny Haugha, wódz straży pustynnej, nie przebył morza piasków.

Gdy po sześciu dniach podróży ukazały się z dala brzegi Wielkiego Jeziora, zatrzymał konia i rzekł:

- Utnij mi głowę i zanieś ją czcigodnemu Het-Ka-Sebekowi, aby wiedział, że zapłaciłem za mą nieudolność w tropieniu zbiegów, i nie mścił się okrutnie na mym rodzie. Powiedz mu też, że owego białowłosego zabójcę boga porwali piraci z ludu morza. Powiadają, że ręce kapłanów są długie jak świat i sięgną wszędzie. Niechaj więc Het-Ka-Sebek wyciągnie swe ręce na kraniec świata i ujmie za morzem Owego młodzieńca. A teraz czyń, jak ci nakazałem!

Wierny wojownik spełnił jego wolę, uciął mu głowę i stanąwszy przed obliczem Strażnika Spokoju Wizerunku Duszy Boga Sebeka, ukazał ją, złożył u jego stóp i powtórzył, co stało się z uciekinierem i jak umarł dzielny Haugha, wódz straży pustynnej.

Het-Ka-Sebek spoglądał przez chwilę na leżącą przed nim w pyle głowę ludzką, później ruchem ręki nakazał wojownikowi, by zawinął ją na powrót.

- Lud morza... - rzekł cicho, a później dodał wskazując głowę: - Idź, aby obwieścić braciom i rodzinie zmarłego wodza straży, że zmazał on swoją winę. A choć popełnił błąd, był wiernym sługą świątyni wielkiego boga. Niechaj pochowają ciało jego według waszego obyczaju.

Wojownik upadł na twarz, zerwał się i przyciskając do piersi głowę, wycofał się tyłem z dziedzińca, na którym przyjął go kapłan.

Het-Ka-Sebek zawrócił pod cienistą kolumnadę i udał się do kamiennej celi, gdzie arcykapłan świątyni siedział zamyślony nad zwojem starego papirusu.

Rozmawiali przyciszonymi, poważnymi głosami aż do zachodu słońca, a gdy nadeszła noc, srebrny dźwięk wielkiego gongu obwieścił wszystkim członkom świętego kolegium Sebeka, że mają zejść się w podziemnej sali obrad.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Żeglarze nieśmiertelnego Minosa

Przebudził się i leżał przez chwilę z przymkniętymi oczyma, czując łagodne kołysanie okrętu. Za nim głęboki głos męski śpiewnie podawał w mowie zbliżonej do ojczystej, choć nieco twardszej i bardziej gardłowej, nieustannie te same słowa: "Płyń-przez-fa-le... płyń-przez-fa-le..." Gdy urwał na chwilę, przez kadłub przechodziło lekkie drżenie, jak gdyby okręt otrzymał pchnięcie z tyłu. Białowłosy wiedział, że to wioślarze napierają równocześnie na wiosła. W górze słyszał szybki łopot płótna. A więc płynęli także pod żaglem...

Otworzył oczy. Dzień jeszcze nie wstał, lecz niebo po prawej stronie okrętu było już nieco jaśniejsze.

Dostrzegł to od razu i serce zabiło mu żywiej. Płynęli na północ! Rozejrzał się.

Naokół niego, zbici ciasno, spali skuleni ludzie: kobiety, kilku dorastających chłopców, takich jak on, i dziewczęta. Po barwie skóry i ubiorze poznał, że należeli wszyscy do plemienia pustyni, którego był dotąd jeńcem. Ci, których kupiono przed napaścią, musieli zapewne znajdować się na innym okręcie.

Pod masztem, na którym rozpięty był czarny żagiel, ozdobiony wizerunkiem wielkich, białych, szeroko otwartych oczu, siedziało na skórach trzech wojowników o jasnej skórze trzymających na skrzyżowanych kolanach krótkie brązowe miecze wyjęte z pochew. Obok nich piętrzył się stos tarcz i włóczni, których ostrza połyskiwały lekko w bladym blasku przedświtu. Środek okrętu zajmowały dwa rzędy wioślarzy. Za nimi zasłonięty żaglem stał człowiek nawołujący sennym, miarowym głosem.

Białowłosy rozprostował skostniałe ramiona i spróbował wyprostować nogi. Syknął z bólu i dotknął palcami uda.

Dopiero w tej chwili przypomniał sobie, że gdy dobiegał do brzegu, trafiła go strzała. Uniósł palce ku oczom i spojrzał. Rana nie krwawiła już, choć wyczuwał jej poszarpaną krawędź i dotknięcie sprawiło mu ból.

Poruszył ostrożnie nogą. Bolała, lecz nie utracił w niej czucia ani siły.

Starając się nie dotykać zranionym udem desek dna i podtrzymując je rękami siadł i spojrzał na morze.

Po prawej, na niewysokich, łagodnych falach płynęły pod rozwiniętymi żaglami inne okręty. Naliczył ich siedem. Jeden był tak blisko, że nawoływanie sternika dobiegało wyraźnie ponad wodą, tłumiąc szum niewielkich fal i śpiew wiatru.

Opadł z powrotem na deski i ostrożnie podkulił zranioną nogę. Później, zauważywszy kątem oka, że jeden z trzech siedzących pod masztem wojowników wstaje, spojrzał na niego. Choć nie miał on teraz na głowie hełmu z czerwonym pióropuszem, Białowłosy rozpoznał w nim młodego dowódcę okrętu, który chciał go kupić od starego wodza plemienia.

Odsunąwszy lekkim kopnięciem śpiącą kobietę, człowiek ów zbliżył się ku niemu.

- Czy możesz poruszać nogą, Trojańczyku?

- Tak, panie.

- Odwróć się, abym ujrzał ranę! - Ujął go za ramiona i przekręcił tak, że Białowłosy dotknął piersią desek. Lecz choć dotyk jego dłoni był silny i zdecydowany, uczynił to łagodnie. Przez chwilę wpatrywał się w ranę.

- Spróbuj poruszyć nogą! Zaciskając zęby, chłopiec uniósł stopę i opuścił ją z wolna, póki palce nie dotknęły desek.

- Krwawiłeś tak obficie, że towarzysze moi chcieli cię wyrzucić do morza, abyś nie był zbędnym ciężarem wioślarzom i nie umarł tu, gdyż cień twój mógłby zawiązać nam drogę powrotu... - Roześmiał się krótko. - Nie zezwoliłem im na to i nie zezwoliłem przewiązać rany, aby zła krew spłynęła, gdyż strzała mogła być zatruta... - Zamilkł i znów pochylił się nad chłopcem. - Lecz nie była, gdyż brzegi rany są czyste i zagoiły się już.

- Dzięki ci, panie... - rzekł Białowłosy cicho, wciąż leżąc twarzą na deskach i nie odwracając głowy.

- Uczyniłem to, co winienem był uczynić... - mruknął kapitan. - Gdy biegłem ku chacie owego starego wodza, aby zabrać z niej piękne, złote przedmioty tam nagromadzone, natknąłem się przed sąsiednim domostwem na wojownika z włócznią. Nie dostrzegłem go, a gdy uniósł włócznię i wymierzył nią w moją pierś, pojąłem, że żywot mój dobiega kresu, gdyż nie było już czasu, by się osłonić. Wówczas tyś wyskoczył z chaty i uderzyłeś go w głowę, włócznia nie opadła, a ja ściąłem go z nóg i pobiegłem dalej. Lecz rozpoznałem cię po tych białych włosach. Później bogowie zezwolili ci dopłynąć do mego odbijającego okrętu. Pojąłem znak i przyrzekłem sobie, że jeśli nawet okulejesz, nie zezwolę, aby cię zabito, lecz zabiorę cię na mą wyspę i będziesz żył w moim domu. A oto widzę, że rana twoja goi się w sposób niemal cudowny. A że jesteś tak młody i wiele już zapewne przeżyłeś, można wierzyć, że bogowie otaczają cię szczególną opieką. Jak cię zwą?

- Nie mam jeszcze imienia, panie... - Białowłosy odwrócił się i usiadł ostrożnie. - W ojczyźnie mojej nadają je w chwili, gdy młodzieńca powiodą do pieczary Posejdona, aby odtąd był dojrzałym mężem. Matka moja i ojciec zwali mnie Białowłosym.

- I słusznie cię tak zwali, gdyż nie widziałem jeszcze człowieka, który nie będąc starcem miałby włosy tej barwy! - Młody żeglarz roześmiał się. - A mnie zwą Terteus. Ojciec mój jest królem wyspy Sytnos. Niewielka to wysepka, lecz skalista, i każdy, kto nie zna wejścia do przystani, zginie na skałach! - Znowu się roześmiał. - Ujrzysz to własnymi oczyma, gdy z pomocą bogów dopłyniemy tam za dni dwanaście lub mniej nawet, jeśli wiatr nadal będzie nam jak teraz sprzyjał... - Spoważniał.

- Każę, aby ci dawano wiele jadła, gdyż utraciłeś więcej krwi, niż wolno utracić. A jak rzekłem, nie będziesz niewolnikiem.

- Dzięki ci, panie. Nie czuję głodu.

- Nie mów do mnie: panie, gdyż przystoi to jedynie niewolnikom.

- A więc, dzięki ci, Terteusie... - szepnął Białowłosy i osunął się na deski, gdyż pociemniało mu nagle w oczach i w głowie odezwał się cichy, rosnący szum.

I dodał w myśli:

"Dzięki ci, Wielka Matko, która nie odwróciłaś swego oblicza od tak nędznego stworzenia, jakim jestem, nie będąc nawet dojrzałym mężem. Dzięki ci, że nie ukarałaś mnie, choć sądziłem, że zadrwiłaś ze mnie okrutnie..."

I znów, choć modlitwa jego zwrócona była ku bogini, ujrzał pod przymkniętymi powiekami spokojną twarz swej matki.

Z wysiłkiem otworzył oczy.

- Terteusie... -rzekł cicho.

- Cóż chciałeś rzec? - Młody kapitan pochylił się nad nim.

- Czyś... czyś zabrał owe złote skarby z chaty starego. wodza?

- A czemuż pragniesz o tym wiedzieć? - Terteus zmarszczył brwi.

- Gdyż zabrałem je z pewnego grobowca w Egipcie... Był z nimi mój nóż... prosty i nie mający żadnej wartości... Nosiłem go w tej oto pochwie...


Uniósł rękę i dotknął sznura na piersi.

- Spojrzałem raz jeden na ów skarb... - rzekł Terteus wzruszając pogardliwie ramionami. - Leży on pod masztem, zawinięty w płótno. Lecz wstrzymaj się...

Odwrócił się i odszedł ku środkowi okrętu. Po chwili powrócił. Białowłosy, walcząc z ponowną falą słabości. otworzył oczy.

- Czy to ten?

- Tak, panie... tak, Terteusie... Wyciągnął rękę, a kiedy poczuł w niej znajomy kształt, uniósł nóż ku wargom i ucałował go.

- Cóż widzisz w nim tak cennego? Czy przynosi ci szczęście?

Chłopiec zwrócił spojrzenie ku stojącemu nad nim mężczyźnie i uśmiechnął się.

- Jeśli powiem ci, że zabiłem nim rybę, wielką jak czółno, i egipskiego boga-potwora, nazwiesz mnie nikczemnym kłamcą i rozkażesz wyrzucić do morza rybom na pożarcie...

- Nie uczynię tego, gdyż pojmuję, że majaczysz na skutek zadanej ci wczoraj rany. Znałem starszych niźli ty, którzy prawili od rzeczy, gdy gorączka weszła w ich ciała. Uśnij, a gdy zbudzisz się, każę, aby cię nakarmiono i napojono.

Szóstego dnia Białowłosy wstał po raz pierwszy, przeszedł aż do masztu i powrócił na dziób, czując lekki ból w udzie. Na ósmy dzień poruszał się już niemal z dawną swobodą. Wiatr dął niezmiennie z południa i okręty płynęły szybko, oddalając się od gorącej ziemi egipskiej.

Przed zachodem Białowłosy ujął po raz pierwszy wiosło. Wiedząc, że wojownicy-wioślarze przyglądają mu się z drwiącym niedowierzaniem, zanurzył je w wodzie. Było ciężkie, a jego nadwątlone siły nie powróciły jeszcze w pełni, lecz radość, jaką odczuwał, kazała mu zapomnieć o wysiłku. Podobnie jak wszyscy oni był człowiekiem morza i pojmował jego ogrom, zmienną barwę i tajemnice, jak rolnik pojmuje ziemię, a pasterz, nie ucząc się tego nigdy, wróży z zachowania się stada nadchodzącą zmianę pogody lub grożące niebezpieczeństwo. Nawet śmierć sama, gdy miała nadejść na morzu, wydawałaby mu się zapewne inna, mniej straszliwa niźli ta, która krążyła nad nim pośród gorących piasków krainy oddalającej się teraz na południe i coraz bardziej nierzeczywistej, jak przerażający sen w miarę upływu czasu po przebudzeniu.

Na dziesiąty dzień Terteus, stojąc na dziobie okrętu i wpatrując się w migotliwą linię widnokręgu, rzekł do niego:

- Wkrótce ujrzymy mój rodzinny brzeg, jeśli... nie spotkamy ich, gdyż w tej okolicy morza krążą oni niemal nieustannie czatując na nas.

- Kto?

- Kreteńczycy. Żeglarze nieśmiertelnego Minosa. Tędy wiedzie ich szlak handlowy do Egiptu i miast fenickich, także i owego Gubal, o którym mi opowiedziałeś. A mają oni przystanie i składy wszędzie na podbitych przez siebie wyspach, gdyż zbrojne ich ramię unosi się nad wodami świata, które przemierzają na niezliczonych, rządzonych jedną wolą okrętach. Dla tej przyczyny nienawidzą nas i naszego bohaterskiego rzemiosła. Przeszkadzamy im ile sił bogacić się jeszcze bardziej, choć ludzie powiadają, że na wyspie ich są skarby nieprzebrane, a władcy ich żyją w przepychu większym nawet niż boski faraon Egiptu. Byłoby rozumnym, gdyby kiedyś nasze niewielkie floty połączyły się i uderzyły na Kretę. Dzielniejsi jesteśmy niźli oni, lecz rozbici na maleńkie pirackie królestwa. A oni wypływają zwykle na morze wielką flotą i biada wówczas temu z nas, który ich spotka, gdyż żadnego pirata nie trzymają przy życiu, gdy go pochwycą.

- Czy dla tej przyczyny jeden z okrętów płynie dziś daleko w przedzie?

Białowłosy wskazał wysunięty ku przodowi czarny żagiel, który to niknął, to pojawiał się w mgiełce oddalenia, wchodząc na fale i opadając w ich bruzdy.

- Tak. Jeśli dojrzał z daleka okręty kreteńskie, zawróci i będziemy uciekali tak długo, aż noc nie skryje nas przed ich oczyma. Są to okręty wielkie i widoczne z dala, więc łatwo je dojrzeć przy bezchmurnym niebie takim jak dziś, bogom niech będą dzięki!

Mimo że wypowiedział owe słowa pogodnym niemal głosem, Terteus nie opuszczał miejsca na dziobie okrętu i oczy jego nieustannie błądziły po widnokręgu.

Pozostałych siedem okrętów płynęło blisko siebie, tak że można było niemal porozumieć się z nimi głosem. Młody dowódca zwrócił głowę w kierunku najbliższego i nagle wyprostował się, przykładając dłoń do oczu.

- Oto one! - zawołał i wyciągnął rękę. Białowłosy dostrzegł je w tej samej chwili.

Nie znajdowały się na wprost dziobu, tam gdzie płynął samotny okręt, który miał ostrzec o ich pojawieniu się, lecz wynurzyły się z prawej, nadchodząc ze wschodu. Było ich kilkanaście, wielkich, różnobarwnych, o prostokątnych białych żaglach. Wynurzone były z wody znacznie wyżej niż smukłe okręty piratów i w blasku słońca chłopiec ujrzał w oddaleniu jasny rząd wioseł unoszący się i opadający u burty najbliższego okrętu, który zbliżał się zdumiewająco szybko.

Terteus skoczył w stronę masztu, roztrącając zbitą gromadkę przerażonych jeńców. Nałożył hełm, chwycił wysoką tarczę i włócznię. Ludzie przy wiosłach mieli już swój oręż obok siebie, spoczywający na dnie

okrętu.

Białowłosy stał nieruchomo, nie mogąc oderwać oczu od rosnących szybko białych żagli, które przybliżały się ku nim, pragnąc przeciąć drogę okrętom piratów.

Słyszał za sobą w ciszy ostro wypowiedziany rozkaz i czuł, że okręt zakołysał się gwałtownie zmieniając kierunek.

W tej samej chwili wszystkie okręty piratów rozpierzchły się wybierając różne kierunki, tak aby pościg musiał się także podzielić. Okrzyki sternika przestały być śpiewne i stały się szybsze, urywane. Wiosła uderzyły w wodę z głośniejszym pluskiem. Okręt przyspieszył.

W chwili, gdy wykonali skręt, ścigający zniknęli mu z oczu za żaglem, teraz, wychyliwszy się, dostrzegł wielki, błękitny okręt, który przybliżył się znacznie. Pośrodku białego, wzdętego żagla wyobrażona była głowa byka o niemal prostych, purpurowych rogach. Głowa ta zdawała się unosić ponad falami, coraz bliżej i bliżej.

Przez chwilę wydawało mu się, że odległość pomiędzy okrętami rośnie. Głos sternika stawał się coraz bardziej ochrypły i szybszy. Nawoływanie nadbiegało jak bicie rozszalałego serca: "Płyń-przez-fa-le! Płyń-przez-fa-le!"

Lecz wiosła okrętu kreteńskiego także unosiły się i opadały prędzej, niźli mógłby uwierzyć, gdyby nie patrzył na to, a ogromny żagiel, chwyciwszy pomyślny wiatr, pchał błękitny kadłub w ślad po bruździe pozostawionej przez uciekających.

Dalej widział inne okręty piratów rozpierzchające się na wszystkie strony. Odwrócił na chwilę oczy ku morzu rozciągającemu się przed dziobem. I zmartwiał.

Daleko przed nimi wyrastały na linii widnokręgu trzy maleńkie jeszcze białe żagle. Płynęli wprost na nie.

Rzucił się ku tyłowi okrętu i dopadłszy Terteusa, który stał nieruchomo wpatrzony w ścigającego ich wroga, zawołał tylko:

- Tam! Spójrz!

Terteus przysłonił oczy ręką i krzyknął:

- Zwolnić! Gdy zbliży się, zawrócimy! Jeśli nie zdąży uderzyć w nas dziobem, przemkniemy obok niego! Tam, przed nami, nadpływają inni Kreteńczycy!

Ludzie nie unieśli nawet głów znad wioseł. Okręt zwolnił nieco.

Terteus stał wpatrzony w zbliżający się dziób nieprzyjacielskiego okrętu. Rósł on w oczach, rozrastał się nadpływając i Białowłosy, patrząc oczyma pełnymi przerażenia, dostrzegł wyraźnie na dziobie rzeźbioną głowę kobiecą. Głowa ta uśmiechała się spokojnie. Była tuż, tuż...

Terteus, osłonięty tarczą, uniósł rękę i trzymał ją przez chwilę w górze. Nagle opuścił ją.

- Lewe wiosła w tył! Praaaaawe... wprzód! -zakrzyknął sternik, napierając równocześnie na wiosło sterowe.

Okręt pochylił się nagle głęboko i obrócił niemal w miejscu, zataczając maleńkie koło na falach, tuż przed dziobem nadpływającego wroga.

- Haaa... ii!

Wszystkie wiosła uderzyły naraz z potwornym wysiłkiem i czarny, smukły kadłub uniósł się niemal w powietrze, pchnięty nadludzkim wysiłkiem ramion.

Śmignęli tuż pod bokiem kreteńskiego okrętu.

W tej samej chwili sypnęły się na nich strzały. Białowłosy przykucnął kryjąc się za tarczą Terteusa. Usłyszał wysoki wrzask kobiecy i czyjś jęk w pobliżu. Siedzący najbliżej niego wioślarz uniósł się i padł przez wiosło bluzgając krwią z przebitego strzałą gardła.

Jeszcze chwila i okręty oddaliły się od siebie. Chłopiec skoczył ku przodowi i odepchnąwszy trupa, który stoczył się na dno okrętu, pochylił się nad wiosłem.

Nie słyszał niemal głosu sternika. Widział przed sobą rząd pochylających się i prostujących pleców, więc pochylał się i prostował jak one, nie czując niemal wysiłku. Widział teraz jedynie morze po lewej.

Nagle dostrzegł, że wioślarze zrywają się z miejsc chwytając za tarcze i włócznie. Uniósł głowę. Okręt zatrzymał się niemal.

Tuż przed nim i po lewej dostrzegł dwa okręty kreteńskie przecinające im drogę. Byli otoczeni. Porwał tarczę zabitego wioślarza, jego hełm i włócznię i stanął wraz z innymi, przytknąwszy brzeg tarczy do brzegu tarczy sąsiada.

"Nie mam miecza..." -zdążył jeszcze pomyśleć dziwiąc się sobie, że myśli tak spokojnie. Nagle potężne uderzenie zbiło go z nóg.

Starli się burtami z Kreteńczykami. Zrywając się na nogi ujrzał na tamtym okręcie twarze pod wysokimi brązowymi hełmami.

Usta ich były otwarte, lecz nie słyszał krzyku. Coś uderzyło w jego tarczę i osunęło się, nie przebijając jej. Zachwiał się, wyprostował i zamachnął.

Widział wyraźnie swą włócznię, unoszącą się w powietrzu i płynącą ukośnie w górę ku kreteńskiemu pokładowi. Ujrzał człowieka, który osłonięty był wielką, sięgającą od stóp do brody tarczą, lecz poruszył się i przesunął ją o tyle, że włócznia wpadła w tę lukę, zatrzymała się ugodziwszy go w bok, uniosła i z wolna opadła, a wraz z nią ów człowiek, lecący głową w dół... Zniknął.

Obejrzał się. Drugi okręt kreteński był tuż-tuż. Białowłosy skulił się i nakrył tarczą, gdy grad strzał runął ponownie, tym razem w plecy walczących.

Dostrzegł jeszcze Terteusa, który z uniesioną tarczą i wymachując mieczem nad głową rzucił się ku nacierającemu drugiemu okrętowi.

I wówczas stało się coś, czego Białowłosy nie przewidział. Ludzie na kreteńskim okręcie odrzucili oręż, schylili się, unieśli w rękach długą sieć i cisnęli ją na stłoczonych piratów.

Poczuł, jak oplatają go ostre wrzynające się w ciało sznury. Zobaczył czerwony pióropusz Terteusa zagarnięty w głąb sieci i upadł.

A wówczas tamci z mieczami w rękach zaczęli zeskakiwać w dół, na dno pirackiego okrętu.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Nie prosiłem cię o łaskę

Wstał świt, drugi od chwili ich pojmania. Pochylając się nad wiosłem Białowłosy dostrzegł kątem oka niewielką skrzydlatą rybę, która wystrzeliła ponad krótkie fale, przecięła powietrze jak ciemnobłękitna strzała i zniknęła bez plusku pod rozmigotaną zieloną powierzchnią.

Oblizał językiem słone wargi i przymknąwszy oczy naparł piersią i ramionami na wiosło. Przed sobą miał rząd pleców pochylających się wraz z jego plecami i prostujących, gdy głos nadzorcy kończył śpiewnie swój nieustający, powracający rozkaz. Nadzorca był teraz w przedzie. Przechadzał się z wolna, nawołując i zatrzymując od czasu do czasu, by sprawdzić, czy wioślarze-niewolnicy wkładają wszystkie siły w pracę. Chłopiec usłyszał z dala świst bata i ostry odgłos uderzenia w skórę ludzką. Zagryzł wargi. Przed nim pochylał się nagi grzbiet Terteusa, przecięty krwawą pręgą. Przed godziną nadzorca uderzył go bez żadnej przyczyny, gdyż wiosłował jak inni, a może lepiej, będąc człowiekiem młodym, o wielkiej sile i wprawnym do wioseł od dzieciństwa. Lecz Kreteńczycy wiedzieli, że przewodził na zatopionym okręcie pirackim i zapewne czekała go śmierć, a nie napotkał jej jeszcze jedynie dlatego, gdyż wraz z innymi musiał zastąpić wioślarzy kreteńskich, zabitych i rannych podczas starcia.

Ponownie rzucił okiem na morze. Pośród mgły porannej widać było wysoki, odległy samotny szczyt górski, a dalej inne. Wymijali je od południowej strony, kierując się ku północnemu zachodowi. Szczyt ów był daleko, zapewne o pół dnia drogi, może nieco mniej. Lecz nie mogła to być Kreta, gdyż ląd cofnął się i ponownie przed dziobem ukazało się bezkresne morze, coraz jaśniejsze w blasku rozpoczynającego się dnia.

Nieustannie wiał przeciwny wiatr i wczoraj w południe zwinięto żagiel na wysokim maszcie. Złocista głowa byka o pustych oczach zniknęła, lecz wraz z nią i nadzieja, że wioślarze z nogami przywiązanymi do poprzecznych belek swych ław będą mogli wstać, a później położyć się i odpocząć nieco. Nocą kapitan nakazał na pewien czas zaprzestać wiosłowania połowie wioślarzy, a później drugiej połowie. Otrzymali też suche placki i wodę w glinianych naczyniach roznoszoną przez ciemnoskórych żołnierzy. Usnął wówczas z ramionami opartymi na drzewcu wciągniętego wiosła. Zbudziło go uderzenie pięścią w plecy. Ciemnoskóry żołnierz szedł szybko, uderza jąć kole j no siedzących, obojętny i sprawny, jak gdyby uderzał w drewniane figury. Cios pięścią był tak silny, że chłopiec stracił oddech i przez długą chwilę kasłał napierając na wiosło. Nadzorca zbliżył się wówczas i stanął nad nim przyglądając mu się uważnie. Lecz nie uderzył go i odszedł na rufę, skąd nadal dobiegał jego śpiewny, donośny głos. W tej chwili Białowłosy wiedział już, że nadzorców tych było dwóch i pełnili swą powinność na zmianę. W tyle okrętu i w zagłębieniu pod jego wysokim dziobem siedzieli żołnierze, a co pewien czas czterej z nich chwytali swe lekkie oszczepy i ogromne tarcze, uczynione jak gdyby z dwóch spojonych z sobą kół, i udawali się ku podwyższeniu pod masztem, gdzie rozpięto purpurowy namiot wyszywany w rozkwitłe błękitne lilie. Tam stawali przed wejściem i trzymali straż, stojąc tak nieruchomo, jak na to pozwalało kołysanie okrętu.

Białowłosy widział to wszystko dokładnie, gdyż miejsce jego znajdowało się na wprost namiotu.

W namiocie mieszkał człowiek o wielkim zapewne znaczeniu, gdyż nadzorcy mówili do niego zgięci w pokłonie i z dłońmi przyłożonymi do piersi.

Człowiek ów odziany był w złotą opaskę na biodrach i błękitne obcisłe buty z cienkiej skóry sznurowane purpurowymi wstęgami. Włosy miał długie, ciemne, opadające puklami na nagie ramiona, jak gdyby był kobietą, a twarz jego była gładko wygolona jak twarze egipskich kapłanów. Nie był stary, lecz brak brody czynił go w oczach chłopca jeszcze młodszym. A najbardziej zdumiewające było to, że choć był tu najwyraźniej panem i wodzem, nie nosił żadnej broni, a gdy raz wyszedł przed wieczorem z namiotu, trzymał w ręce rozkwitły czerwony kwiat na długiej łodydze i przechadzając się wąchał go od czasu do czasu w zamyśleniu. Gdy minął Białowłosego, pozostawił za sobą woń podobną kwiatom. Zapewne namaszczony był pachnidłami jak córki kupca Ahikara w Gubal. Wraz z owym dostojnikiem dzielił namiot chłopiec, być może nawet czternastoletni, lecz drobny, szczupły i jak gdyby przedwcześnie dojrzały, gdyż ruchy jego były równie wyniosłe i powolne jak ruchy jego brata... Gdyż Białowłosy osądził, że ów dostojnik z kwiatem w dłoni zbyt młody jest, aby mógł być ojcem dorastającego syna.

Stary niewolnik, ubrany jedynie w białą przepaskę i sandały, nosił za owym chłopcem pofarbowaną na żółto i zielono małą małpę, jedyną istotę, wobec której ów okazywał nieco zaciekawienia. Głaskał ją, raz nawet wziął na ręce i kilkakrotnie dał jej jakiś mały owoc z jaskrawo ubarwionego naczynia, które niewolnik miał przytwierdzone do zapaski rzemykiem przeciągniętym przez oba jego ucha.

Chłopcu najwyraźniej nie służyło kołysanie okrętu. Wyszedł w ciągu całego dnia jedynie dwukrotnie, wówczas gdy morze było najspokojniejsze. Zapewne dzień cały spędził leżąc na posłaniu.

Napierając na wiosło zmęczonymi ramionami i mając w uszach rosnący i opadający głos nadzorcy, Białowłosy żałował teraz, że nie poprosił Lauratasa, aby opowiedział mu więcej o swej ojczyźnie. To prawda, że mówili językiem podobnym do mowy jego ludu, lecz brzmiał on nieco inaczej, a niektórych słownie mógł pojąć. Być może były to słowa, których nie pojąłby w żadnej mowie, gdyż dotyczyły spraw i rzeczy nieznanych?,..

Wzeszło słońce. Dostrzegł, że zasłona namiotu drgnęła. Stojący na straży żołnierze unieśli swe ogromne dwukoliste tarcze i wyprostowali ramiona, w których trzymali włócznie. Lecz nikt nie ukazał się, a spoza zasłony dobiegło jedynie kilka słów wypowiedzianych sennym, przytłumionym głosem. Jeden z żołnierzy ruszył pospiesznie ku kapitanowi, zatrzymał się przed nim i wskazując namiot zawołał:

- Bogom podobny Widwojos przebudził się!

Później zawrócił, zbliżył do namiotu i stanął w miejscu, które przed chwilą opuścił.

Białowłosy na pół powstał, naparł na wiosło i z wolna opadł na ławę. Dłonie piekły i czuł ból w plecach, aby więc nie myśleć o tym, wpatrzył się w drgającą zasłonę namiotu.

Dwóch ciemnoskórych niewolników zbliżyło się od strony dzioba niosąc wielkie naczynia, za nimi nadszedł trzeci dźwigający niewielką skrzynię. Wszyscy trzej uklękli przed namiotem i postawiwszy niesione przez siebie przedmioty na deskach pokładu, znieruchomieli. Za nimi zbliżył się stary niewolnik z małpą na ramieniu. Dopiero teraz Białowłosy zauważył, że małpa ta miała na szyi obrożę wysadzoną kamieniami, które migotały odbijając promienie słońca. Niewolnik z małpą mógł zapewne okazywać owym dostojnym ludziom więcej poufałości niż pozostali, gdyż zbliżywszy się do namiotu uchylił lekko zasłonę, spoza której dobiegł głos chłopca. Niewolnik pochylił się i wszedł. Po chwili wynurzył się znowu i odszedł, lecz małpa najwyraźniej pozostała w namiocie, z którego dochodziły teraz dwa głosy - męski i chłopięcy.

Wreszcie ukazali się obaj. Byli nadzy, a włosy ich po przebudzeniu ze snu nie układały się w pukle, lecz spadały W nieładzie. Stary niewolnik powrócił niosąc na ramieniu białe lniane ręczniki. Wszedł do namiotu i wrócił z małpą, która siedząc na jego ramieniu przyglądała się obojętnie przygotowaniom.

Rozścielono na pokładzie ręcznik. Dostojny Widwojos siadł na nim, a niewolnik pochylił się i zaczął polewać z naczynia ciało jego wodą, która tryskała szeroko drobnymi strumykami przez niewielkie otworki zmyślnie hamujące jej spadanie.

Gdy cała woda została wylana, wytarto ciało Widwojosa ręcznikiem, a niewolnik wyjął ze skrzynki alabastrowe flakony i wylewając sobie kolejno na dłoń ich zawartość zaczął ją wcierać w skórę pana, zręcznymi, szybkimi ruchami obiegając rękoma całe jego ciało. To samo czynił inny z chłopcem. Wreszcie opasano ich obu złocistymi przepaskami i obuto nogi w miękkie buty. Później niewolnik zaczął szerokim kościanym grzebieniem czesać i układać im włosy.

Na dziobie rozległ się okrzyk i po chwili pojawił się nadzorca.

- Panie mój - rzekł tak głośno, że słowa jego dobiegły wyraźnie do uszu Białowłosego. - Widać już szczyt wyspy Kazos!

Widwojos lekkim ruchem ręki odsunął dłoń niewolnika, który układał jego lśniące ciemne włosy, przez chwilę nie odpowiadał, później skinął głową.

- Uczyń, jak ci nakazałem wczoraj. Zawiniemy do przystani.

I odwrócił wzrok od stojącego. Nadzorca wyprostował się i szybkim krokiem ruszył ku tyłowi okrętu, gdzie dwaj sternicy stali oparci o grube wiosła sterowe.

Okręt drgnął, pochylił się i Białowłosy uczuł, że wiatr wiejący mu do tej pory prosto w oczy uderza z lewej.

Drugi nadzorca przeszedł szybko wzdłuż rzędu wioślarzy i zawołał ku dziobowi, skąd nadbiegli ludzie i rzucili się ku luźno zwisającym linom ożaglowania. Z wolna wielki biały żagiel uniósł się w górę, a złocisty łeb byka o potężnych purpurowych rogach zakołysał się nad okrętem i wygiął lekko, chwyciwszy wiatr.

Widwojos wstał i skinąwszy na nadzorcę rzekł:

- Daj wypocząć teraz wioślarzom, gdyż nie wiem, jak długo zatrzymamy się na Kazos, a chciałbym, aby byli wypoczęci i gotowi do drogi. Wycieńczony niewolnik nie służy nikomu.

Okręt płynął teraz nieco szybciej niż uprzednio, gdyż pchał go sprzyjający wiatr.

- Unieść wiosła i wciągnąć! - krzyknął nadzorca. Białowłosy pociągnął wiosło ku sobie na długość rzemienia, na którym było umocowane na wypadek, gdyby miało wysunąć się z ręki wioślarza. Podtrzymując je ramieniem, rozplatał rzemień i wysunął go z pierścienia na burcie. Później zaczął powoli cofać wiosło, wstał i wciągnął je na okręt. Widząc, że, inni wsuwają je pod ławy, odszedł dwa kroki, gdyż na tyle pozwalał mu sznur. Zachwiał się i przytrzymał rękami ławy.

- Odwiążcie się! - krzyknął nadzorca i szybko przeszedł wzdłuż wioślarzy, by sprawdzić, czy wszyscy zdolni są powstać. Krzyk jego dobiegł teraz od strony steru: - Podejdźcie tu!

Ruszyli prostując zdrętwiałe nogi i ramiona. Okręt nie był załadowany, więc wielka, ogromna bariera ładownie na rufie była pusta. Tam na znak nadzorcy skupili się, padając na spojone smołą deski. Terteus usiadł obok Białowłosego.

- Przybijamy do Kazos... - rzekł półgłosem. Uniósł głowę i przyjrzał się dalekiemu szczytowi góry widniejącej nieco na lewo przed dziobem pod reją wzdętego żagla. - Tam zapewne zabiją mnie... - Uśmiechnął się bezradośnie. - Lecz ty będziesz żył. Mają oni wielu pisarzy i urzędników, którzy będą pytali każdego z nas, kim jest i skąd pochodzi, aby przydzielić go do pracy, którą umie wykonywać. Jedynie piratów składają na ofiarę Wielkiej Matce lub Minotaurowi, który objawia się widomie jako święty byk, a jest ich bogiem podziemnym.

- Lecz czemuż by nie mieli cię pozostawić jako niewolnika na okręcie? -Białowłosy pokręcił z niedowierzaniem głową. - Jesteś młody, silny i cóż im przyjdzie z odebrania ci życia?

- Każdy pirat, który wpadnie w ich ręce, musi zginąć, jak ci już rzekłem. Gdyż moc ich jest wsparta na morzu, handel ich jest handlem morskim, a ludy przez nich podbite dzieli od nich morze. Jest ono dla nich tym, czym powietrze dla ciebie i dla mnie. A piraci szarpią ich i tych, z którymi oni handlują, porywają ich okręty, towary i ludzi. Słusznie więc czynią zabijając nas. - Wzruszył ramionami. - Człowiek rodzi się po to, aby umrzeć. Skoro mam zginąć na Kazos, nie zginę gdzie indziej. Nie będę też cierpiał smutków starości, pochylonych pleców, osłabłych ramion i na wpół oślepłych oczu. Zresztą tak długą nić uprzędły dla mnie Parki w chwili, gdy narodziłem się, a nie dłuższą. Na nic nie zdadzą się tu łzy ani smutek. Przodkowie moi czekają na mnie w krainie cieni.

- Żyjesz jeszcze, Terteuszu, więc nie uprzedzaj woli bogów. I ja bytem już jedną nogą w Hadesie i żegnałem się z życiem, i to nie raz, lecz kilka razy, choć jestem jedynie chłopcem, a nie dojrzałym mężem. A oto widzisz mnie żywego.

- Dobry z ciebie chłopiec...

- Tertues uśmiechnął się.

- Lękam się jednak, że stanie się tak, jak stać się musi. A nie wiem nawet, czy nie zabiją mnie lub innego ze schwytanych piratów na ołtarzu okrętowym, nim okręt przybije do brzegu. Gdyż bywa i to w ich zwyczaju, gdy powracają po zwycięskiej bitwie. Spójrz na żołnierzy. Nie spuszczają nas z oka, choć nie mamy gdzie uciec, a do brzegu nie przybijemy przed południem, jeśli nie później.

Rzeczywiście, wioślarze odgrodzeni byli od reszty okrętu rzędem wojowników, którzy wsparci na tarczach stali w rozkroku, trzymając w rękach obnażone krótkie brązowe miecze.

Od śródokręcia zbliżył się jeszcze jeden żołnierz, podszedł ku leżącym wioślarzom i końcem włóczni trącił Białowłosego, a później Terteusa:

- Pójdźcie za mną po wodę i jadło dla wioślarzy.

Odwrócił się, nie obdarzywszy ich nawet spojrzeniem, i ruszył ku dziobowi okrętu. Zerwali się i poszli za nim. Żołnierze przepuścili ich rozsunąwszy tarcze i zwarli je za nimi, jak gdyby zamykali wrota.

Na dziobie stały powiązane rzemiennymi sznurami wielkie pitosy z wodą, nakryte glinianymi pokrywami. Obok przytwierdzone były surowe, niemalowane dzbany. Żołnierz zatrzymał się i stojącemu obok pitosów człowiekowi wskazał Białowłosego i Terteusa.

- Jest ich pięćdziesięciu jak wprzódy - rzekł obojętnie. - Żaden jeszcze nie umarł.

Odwrócił się i cofnął szybko, gdy dostrzegł nadzorcę zbliżającego się do dzioba.

- Usuńcie się! - krzyknął nadzorca i po raz drugi uderzył Terteusa batem, tym razem przez pierś.

Odskoczyli Ku obrzeżeniu z desek okalającemu dziób.

Od strony namiotu zbliżał się Widwojos, a towarzyszył mu chłopiec z małpą na ramieniu.

Małpa wydawała się bardziej ożywiona i wyciągała owłosione rączki do owocu, który chłopiec trzymał z dala od niej na długość wyciągniętego ramienia, drażniąc się z nią i przytrzymując ją drugą dłonią.

Dostojny Widwojos był zagłębiony w myślach, uniósł głowę i spojrzał na daleki ląd, a później odwrócił oczy. Szli obaj po pomoście biegnącym przez środek okrętu, mając po obu stronach w dole ławy wioślarzy.

Terteus i Białowłosy nieznacznie zsunęli się w dół, by nie stanąć w drodze nadchodzącym, i przywarli do niskiego podwyższenia burty tuż ponad grzbietami fal.

Dostojny Widwojos zatrzymał się przed pitosami na dziobie i powiódł wzrokiem po morzu. Przed nim była daleka wyspa wynurzająca się z wolna i rosnąca wokół wierzchołka góry, który ujrzeli już wcześniej. W tyle, za nimi, płynęły w znacznej odległości inne okręty kreteńskie.

Białowłosy, pochyliwszy głowę, przyglądał się spod oka miękkim butom dostojnika, lekkim i tak obciskającym nogę, jak gdyby namalowano je na skórze.

W tej samej chwili małpa wyrwała się chłopcu, pochwyciła owoc i skoczyła na obramowanie biegnące od dzioba ku bokom okrętu.

Chłopiec krzyknął i skoczył za nią, potknął się o leżący koniec liny przytwierdzającej dół żagla do burty, zrobił wielki, zbyt wielki, krok ku przodowi, uderzył ramieniem o burtę i nadal mając wyciągnięte odruchowo ręce, pochwycił nimi małpę, zachwiał się i wyrzucony ruchem okrętu zstępującego z fal, zniknął za burtą tak cicho, jak gdyby pragnął tego. Nie wydał przy tym głosu.

Ktoś krzyknął. Dostojny Widwojos uniósł głowę, jakby nie pojmując, co się wydarzyło. Białowłosy odwrócił się i wychylił za obramowanie.

- Stój! -syknął Terteus.

Chłopiec nie usłyszał go. Uniósł się i skoczył w zielone fale, jak najdalej od przesuwającego się błękitnego kadłuba. Lecąc w powietrzu, myślał przez ułamek chwili o tym, jak daleko przesunęli się od czasu, gdy chłopiec wypadł.

Dotknął wody, zanurzył się i wypłynął. Fale nie były, na szczęście, wysokie, lecz nie mógł dostrzec niczego w odległości większej niż kilka stóp. Usłyszał okrzyki na okręcie, który minął go już. Nie zwracał na nie uwagi. Zagarniając wodę ruszył w przeciwnym kierunku.

Płynął, trzymając głowę jak najwyżej, zalewany przez niewielkie grzbiety fal i unoszony przez nie na krótko.

Nagle dojrzał małpę, mignęła mu jej różnobarwna, farbowana sierść. Zbliżył się i walcząc z przeciwnym, wiejącym w twarz wiatrem, rozejrzał się. Chłopca nie było widać. Był już blisko małpy i wtedy ujrzał go. A raczej jego ramię, które wynurzyło się spod wody i zniknęło. Później ukazała się głowa, rozszerzone lękiem oczy i usta otwarte do krzyku.

Pomimo szumu fal, usłyszał chrapliwe rzężenie.

- Zamknij usta! - krzyknął Białowłosy, lecz głowa chłopca znowu zniknęła pod wodą. Jedynie małpa, uczepiona konwulsyjnie jego ciała, była drogowskazem. Ale i ona zniknęła nagle pod nadchodzącą falą.

"Nie wypłyną już..." pomyślał Białowłosy.

Był tuż obok miejsca, gdzie przed chwilą się znajdowali. Chciał zanurzyć głowę, by zobaczyć, czy jeszcze są pod powierzchnią, gdy fala odsłoniła ciało chłopca... jego bezwładne ramię z uczepioną małpą.

Białowłosy chwycił je i szarpnął. Głowa wynurzyła się, lecz oczy były zamknięte, a usta rozchylone.

,, Utonął..." - pomyślał, a raczej mignęło mu to przez głowę, gdyż małpa rozpaczliwie wyciągnęła drobne ramiona i objęła go za szyję dusząc niemal. Uniósł wolną rękę i oderwał ją z wysiłkiem. Poczuł ostry ból w ramionach, które darła pazurami. Nie puszczając ręki chłopca, szarpnął małpę, lecz nie dała się odczepić. Miał ją teraz na karku. Piszczała przeraźliwie, lecz mógł już oddychać. Przyciągnął chłopca i pracując rozpaczliwie nogami, aby nie dać się zakryć falom, uniósł jego głowę, trzymając ją w zagłębieniu łokcia. Drugą ręką zagarnął wodę i odwrócił się ku okrętowi czując, że ranna noga zaczyna omdlewać...

Nadbiegająca fala zalała mu usta i oczy, gdy minęła, dostrzegł okręt zawracający dopiero teraz...

,, Wioślarzy nie było na ławach, a żagiel był rozpięty..." - pomyślał spokojnie, tak spokojnie, że gdy później wspomniał owe chwile, nie mógł pojąć, jak z oszalałą małpą na karku, topielcem podtrzymywanym nad powierzchnią wzburzonej wody, omdlewającą nogą, którą tak niedawno przebiła strzała, głodny i po straszliwym wysiłku przy wiośle, mógł myśleć i walczyć.

Następna fala wyniosła go i dostrzegł blisko okręt. Przez burtę rzucono sieć, spuszczali się po niej w dół ludzie. Ktoś skoczył do wody, za nim drugi człowiek... Byli blisko, lecz fale zakryły, ich przed nimi.

Nagle tuż przed sobą zobaczył jasną głowę Terteusa i usłyszał jego wesoły niemal głos:

- Weźmiemy go między siebie, ty głupcze!

Uczuł przyjazne ramię i nagle siły powróciły. Płynąc obok siebie i podtrzymując bezwładną głowę chłopca, zbliżyli się do okrętu. Sieć była tuż, tuż...

Dołączył do nich trzeci człowiek i dotarli do burty. Wiele rąk wyciągnęło się i bezwładne ciało powędrowało w górę, ociekając wodą.

Nagle ciężar na karku zelżał i Białowłosy, trzymając się sieci i oddychając ciężko, dostrzegł małpę wspinającą się błyskawicznie po sznurze. Z piskiem zniknęła w górze.

Twarze nad burtą cofnęły się. Z wysiłkiem, mając za sobą Terteusa, wspiął się, zawisł na chwilę na obramowaniu burty i niemal runął w dół, gdyż nagle opuściły go siły. Oparty o ławę wioślarską siedział wypluwając wodę, oddychając ciężko, nie widząc i nie słysząc niczego.

Ale z wolna głosy naokół zaczęły docierać do niego.

Usłyszał wysoki okrzyk mężczyzny:

- Synu mój... synu mój!

I drugi głos, smutny i pełen czci:

- Taka była wola bogów, o najdostojniejszy...

Uniósł głowę. Nad nim, na pomoście biegnącym przez środek okrętu, zgromadzili się w jednym miejscu ludzie.

"Nie żyje... - pomyślał leniwie Białowłosy. - Prędko utonął... musiał wypić zbyt wiele wody, gdy krzyczał... biedny, mały głupiec..."

Choć byli zapewne rówieśnikami, tamten wydał mu się dzieckiem. A oto nie żył.

Odwrócił głowę. Terteus siedział za nim na ławie l oddychał ciężko. Widząc, że Białowłosy spogląda na niego, uśmiechnął się lekko. Najwyraźniej nie zmartwiła go śmierć młodego Kreteńczyka.

- Synu mój synu jedyny...

Głos mężczyzny nie był zawodzący, lecz straszliwie spokojny. Słowa nie znaczyły tu nic. Było za późno.

,, A więc to jego syn! -pomyślał Białowłosy ze zdziwieniem. - Czy mój ojciec mówiłby tak, gdybym utonął? Jestem także jego jedynym synem..."

Nie, jego ojciec nie rzekłby słowa. Był jedynie rybakiem, nie dostojnikiem. Walczyłby długo o przywrócenie go do życia, gdyż często człowiek, pozornie umarły po wydobyciu z wody, może ożyć, jeśli się go umie ratować, lecz nie powiedziałby słowa...

Zerwał się nagle. "Czemu go nie ratują?! - pomyślał i wskoczył na pomost. Stał teraz za plecami ludzi otaczających kręgiem leżące ciało.

Białowłosy przecisnął się między nimi i znalazł na wprost dostojnego Widwojosa, który klęczał nad leżącym trzymając jego bezwładną dłoń w swych rękach. Milczeli wszyscy.

- Panie... - rzekł cicho Białowłosy.

Dostojny Widwojos zdawał się go nie słyszeć, a stojący obok nadzorca spojrzał nań straszliwym wzrokiem i porwał za rękojeść sztyletu wetkniętego za opaskę na biodrach.

- Nikczemniku! - krzyknął. - Czy nie widzisz, że pan nasz utracił syna? Teraz przychodzisz po nagrodę?! Wnet ją otrzymasz!

I wyrwał sztylet z pochwy. Widwojos uniósł głowę.

- Stój! - rzekł cicho i kapitan zamarł w bezruchu. - Czego pragniesz, chłopcze? Chciałeś... Chciałeś go ocalić...

- Panie... - rzekł Białowłosy. - Czy ratowaliście go? Przecież niedawno zanurzył się i... - Urwał

- Nie żyje... - rzekł cicho Widwojos. Białowłosy pochylił się.

- Panie, jestem rybakiem... Był krótko pod wodą... Czy zezwolisz mi uczynić to, co uczyniłbym, gdyby mój towarzysz wpadł do wody? Jeśli jest zbyt późno, nie utracisz więcej, niż utraciłeś, lecz jeśli dusza jego nie odeszła do krainy cieni, trzeba czynić szybko to, co należy czynić, gdyż w przeciwnym wypadku odejdzie tam niebawem...

Kreteńczyk uniósł głowę, później wstał i przysłonił oczy dłonią.

- Próbuj... - rzekł cicho. - Czyń, co zechcesz. Jeśli... jeśli uda ci się... - Głos mu się załamał. - Nie będę ci niczego obiecywał, gdyż... gdyż... On nie żyje.

Odwrócił głowę i zamilkł. Białowłosy nie słyszał jego ostatnich słów.

- Terteusie! - zawołał odwracając się. Młody pirat stał poza kręgiem, słuchając. Teraz wysunął się ku przodowi.

- Połóż się twarzą ku ziemi! - zawołał Białowłosy i Terteus skinął głową że zrozumieniem. Położył się, a chłopiec uniósł ciało na wznak i położył je przez jego grzbiet głową ku dołowi, tak że ciemne mokre włosy dotknęły pokładu. Pochylił się i naciskając na pierś leżącego przesunął ręce ku przodowi i ponownie do tyłu. Z ust chłopca popłynęła wąska strużka wody. Białowłosy uniósł ciało i opuścił je z wolna, dziwiąc się w duchu, jak było lekkie. Otworzył usta leżącego i wyprostował jego wygięty ku tyłowi język.

- Usuń się, Terteusie... - rzekł szybko i uniósł ciało. Młody pirat zrobił krok na czworakach i podniósł się z pokładu. Białowłosy uklęknął okrakiem nad leżącym.

Wokół była zupełna cisza przerywana jedynie szumem fal przechodzących wzdłuż błękitnych burt zatrzymanego okrętu.

Dostojny Widwojos obrócił głowę i zaczął wpatrywać się szeroko otwartymi oczyma w to, co działo się u jego stóp. Białowłosy zaczerpnął głęboko powietrza, pochylił się i przyłożył wargi do ust leżącego... wyprostował się i uczynił to raz jeszcze...

Tak czyniono w jego stronach, gdy tonący nie dawał znaku życia. Czasem powracał on do ludzi, a czasem było za późno... lub może bogowie nie pragnęli mu oddać tchnienia przekazanego cudzą piersią.

Pochylał się i prostował, aż poczuł pot zalewający mu plecy i pierś...

Jeszcze raz... i jeszcze raz...

Wyprostował się i spojrzał. Wydało mu się, że powieka leżącego drgnęła. Pochylił się i przyłożył ucho do piersi. Wiedział, że wszyscy spoglądają na niego czekając.

Białowłosy wyprostował się, nabrał powietrza i znowu przyłożył usta do ust leżącego.

I wówczas ręka chłopca uniosła się na krótką chwilę i opadła.

- Żyje! - rzekł cicho bogom podobny Widwojos. i uniósł obie ręce, a później opadł na kolana obok Białowłosego, wpatrując się w twarz leżącego.

Białowłosy pochylił się znowu. Czuł na ustach słone wargi tamtego, chłodne, bezwładne... Oderwał od nich usta, nabrał powietrza i spojrzał.

Chłopiec otworzył oczy i zamknął je znowu, a później zaczął kasłać słabo. Ojciec chciał podtrzymać jego głowę, lecz Białowłosy odsunął go dłonią zapominając, na co się waży, i ująwszy szczupłe ciało jedną ręką w pasie uniósł Je, a drugą pochylił w dół, aby głowa była jak najniżej.

Chłopiec kasłał jeszcze chwilę i zaczerpnął powietrza. Wówczas Białowłosy łagodnie złożył go na deskach.

- Bogowie oddali ci go, panie... - rzekł cichym zmęczonym głosem. - Dusza jego powraca do ciała. A gdy wejdzie w nie, syn twój otworzy oczy i przemówi.

W tej samej chwili chłopiec otworzył oczy i wyszeptał ledwie dosłyszalnie:

- Gdzie ona?

- Kto? - szepnął ojciec z twarzą przy jego twarzy, płacząc jak kobieta i nie próbując nawet otrzeć spadających łez.

- Małpa... - rzekł cicho chłopiec i zamknął oczy.

Zdawało się, że umarł, tym razem naprawdę. Głowa jego opadła bezwładnie na bok.

Bogom podobny Widwojos uniósł przerażone spojrzenie ku Białowłosemu.

- Nie żyje!... - zawołał. - Spójrz!

- Nie, panie. - Chłopiec potrząsnął głową. - Jeśli przemówił, będzie żył. Lecz musi długo odpoczywać. A gdyby zasłabł znowu, potrzebna mu będzie szybka pomoc... - I nagle, jak gdyby bogowie podsunęli mu zbawczą myśl, dodał odwracając się: - Pójdź, Terteusie! Bez ciebie obawiałbym się stawiać czoła jego słabości. Lepiej znasz ją niż ja... - I zwracając się do Widwojosa powiedział z przekonaniem: - Zezwól nam, panie, czuwać nad nim, póki nie wydobrzeje całkowicie. Gdyż nie wiadomo, co dzień i noc mogą przynieść... Teraz winien być złożony na posłaniu i wypoczywać w spokoju.

- Nie opuszczajcie go ani na mgnienie oka! -zawołał gwałtownie Widwojos. - Czuwajcie nad nim. A gdy sam stanie na nogi i będę mógł spojrzeć w jego oczy, nagroda wasza będzie stokrotna.

- Pójdź, Terteusie... - rzekł Białowłosy wskazując ciało. - Trzeba złożyć go na posłaniu w namiocie.

Terteus ujął w swe potężne ramiona chłopca i ruszył pośród rozstępujących się żołnierzy. Białowłosy szedł przy nim spoglądając z uwagą na twarz, która z wolna zaczęła tracić ową straszliwą barwę, jaką śmierć naznacza swych wybranych.

Choć był tak znużony, że nogi ledwo niosły go teraz, Białowłosy uśmiechnął się w duchu. Jeśli ów chłopiec przeżyje, a zaczynał wierzyć, że tak będzie, oznaczało to, że uratował nie jedno istnienie ludzkie, lecz dwa.

Terteus odgadł zapewne jego myśli, gdyż zerknął nań i także uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. Uśmiech ów był tak krótki jak cień drobnego obłoczka przesuwającego się po wodzie i zniknął niemal tak szybko, jak się ukazał. Młody pirat zmarszczył brwi i niechętnie potrząsnął głową. Weszli do namiotu. Za nimi wsunął się Widwojos, a za nim stary niewolnik, tak jak i jego pan ocierający łzy z oczu.

Terteus ostrożnie złożył chłopca na posłaniu z miękkich białych skór, a później począł łagodnie masować jego nogi i ręce. Białowłosy ponownie przyłożył ucho do piersi leżącego. Serce biło nierówno i cicho, lecz biło i nie ustawało. Terteus masował coraz szybciej. Wreszcie chłopiec jęknął i otworzył oczy.

- Wyrwała mi figę i potknąłem się o linę... -wyszeptał cicho. - A później runąłem w dół...

Zaczął kasłać gwałtownie i usiadł. Białowłosy podtrzymał jego plecy. Ojciec i stary niewolnik pochylili się wyciągając bezradnie ręce, lecz lękając się go dotknąć, jak gdyby obawiali się, że nieostrożny ruch może go zabić.

Wreszcie chłopiec przestał kasłać i oparł się na otaczającym go ramieniu Białowłosego.

- Pić...

Terteus skinął twierdząco głową ku staremu niewolnikowi, który szybko wysunął się z namiotu.


Białowłosy łagodnie złożył głowę chłopca na posłaniu i wstał. Później pochylił się i zwinąwszy jedną ze skór podłożył mu ją pod głowę. Chłopiec patrzył na niego przez chwilę, później przymknął oczy. Widwojos szybko pochylił się nad nim.

- Będzie żył, panie... - rzekł półgłosem Białowłosy. - Uśnie teraz, gdyż siły go opuściły, a gdy przebudzi się, będzie tak zdrów, jak był, zanim wpadł pomiędzy fale.

Widwojos wyprostował się i uśmiechnął ku niemu zmęczonym, łagodnym uśmiechem. W oczach jego czaiło się jeszcze przerażenie.

- Kim jesteś?

- Jestem synem rybaka, panie, a on... on... - Urwał.

- A ja jestem wolnym żeglarzem i żeglarzami byli przodkowie moi, odkąd sięga pamięć ludzi na mej wyspie - rzekł spokojnie Terteus, - Lecz żaden z nich nie wpadł w ręce swych wrogów i ja także nie byłbym twym niewolnikiem, gdyby nie owa sieć, którą nas zagarnąłeś jak ryby.

- Czy nienawidzisz synów Krety?

- Po cóż pytasz mnie o to, Kreteńczyku, mając mnie w swej mocy? Czy pragniesz, abym ci skłamał?

- Czemu więc ty także wskoczyłeś do morza, by ratować mego syna?

- Nie uczyniłem tego dla niego, lecz dla stojącego tu młodego Trojańczyka, gdyż uratował mi on życie w pewnej bitwie, choć nie byłem ani jego krewnym, ani rodakiem, ani przyjacielem. Jakże mogłem pozostawić go na łasce fal, gdy wiedziałem, że -może utonąć wraz z twym synem?

Widwojos spojrzał na leżącego chłopca. Drżącymi szczupłymi dłońmi podciągnął on na pierś skórę, którą był nakryty, i otworzył oczy, a później znów je przymknął. Ojciec przyklęknął przy nim i położył mu dłoń na czole. Później wstał z wolna i odetchnął głęboko.

- To mój jedyny syn... - rzekł niemal szeptem. - Uratowaliście go od śmierci... -Uniósł głowę i spojrzał na Terteusa, - Dzielnym musisz być człowiekiem chcąc pomniejszyć swą zasługę, gdy jesteś w mej mocy i wiesz, że będąc rozbójnikiem morskim musisz zginąć... I być może zginąłbyś, gdybyś nawet uratował syna któregoś z możnych Krety... lecz ów, który tu leży u waszych stóp i którego ojciec nie może spoglądać na was bez wdzięczności, kimkolwiek jesteście, jest kimś więcej.

Białowłosy, który ukląkł obok chłopca, by poprawić mu wezgłowie, znieruchomiał. Terteus nie drgnął. Stał wyprostowany naprzeciw Widwojosa patrząc mu prosto w oczy. Górował nad nim wzrostem i potężnymi ramionami i zdawało się, że spogląda ze wzgardą na jego szczupłą postać i długie trefione włosy.

- Gdyż chłopiec ów - dokończył Widwojos spokojnie - to jedyny wnuk Minosa, potomka bogów i władcy wszystkich mórz, które opływają ziemię.

Nawet w półmroku, który panował w namiocie, Białowłosy dostrzegł, że spalona słońcem i wichrem twarz Terteusa pobladła gwałtownie. Z wolna, jak gdyby przeciw woli młodego żeglarza, ręka jego uniosła się ku czołu, którego dotknął zwiniętą pięścią.

- Bądź pozdrowiony, synu bogów... - wyszeptał ochryple. - Ukarz mnie za mą śmiałość, choć nie wiedziałem, ani kogo ratuję, ani do kogo przemawiam tak hardo. Lecz zanim zginę, wiedz, że to, co rzekłem, rzekłem szczerze.

- Jeśli zginiesz - odparł Widwojos - nie stanie się to z mego rozkazu. Czy sądzisz, że potomkowie królów winni okazywać za uratowanie żywota mniej wdzięczności niż zwykli śmiertelnicy?

- Panie... - Terteus odjął dłoń od czoła i opuścił rękę. Głowa jego nadal była pochylona, jak gdyby nie chciał spojrzeć w oblicze mówiącego. - Życie moje jest twą własnością i jakkolwiek postanowisz, pamiętaj, że nie prosiłem cię o łaskę.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY Wy, którzy władacie ciemnością!

Przystań wyspy Kazos zamknięta była długim wygiętym na podobieństwo księżyca w nowiu falochronem z szarych grubo ciosanych i spojonych z sobą głazów. U wejścia na wysokim kamiennym cokole stała kamienna podwójna siekiera na długim drzewcu, górując nad spokojną wodą przystani.

- Zwą ją Labrys... - rzekł Terteus. - Po niej poznasz, czy ląd, do którego przybijesz, jest pod władzą Minosa. To ich święty topór. Jak słyszałem, ścinają nim ludzi na ofiarę w dniu święta Byka, który jest ich bogiem i zamieszkuje podziemną pieczarę w ich stolicy.

Stali obaj na dziobie okrętu, wsparci na obramowaniu burty. Od chwili, gdy wyszli z namiotu, a żołnierz podał im jadło w pięknej misie i wodę w glinianych kubkach malowanych tak zmyślnie, że roiło się na nich od maleńkich stworzeń morza, mogli czynić, co chcieli. Terteus zjadł nieco i podzielił się resztą z towarzyszami u wioseł. Białowłosy dostrzegł, że nadzorcy, którzy obaj teraz czuwali nad załogą, spoglądali na to złym okiem, lecz żaden nie zbliżył się do młodego rozbójnika morskiego, na którego spłynęła łaska książęca.

Bogom podobny Widwojos pozostał wraz ze starym niewolnikiem w namiocie, czuwając nad śpiącym chłopcem. Później, gdy Białowłosy powrócił, ujrzał chłopca uśmiechającego się do ojca i przemawiającego cichym, słabym głosem. Widwojos siedział przy nim, trzymając jego rękę i patrząc nań wzrokiem pełnym miłości. Ujrzawszy Białowłosego uniósł głowę, a później zwrócił się ku synowi:

- Oto młody rybak, który uratował cię z morza. Białowłosy uniósł dłoń do czoła i pozdrowił leżącego tak, jak nakazywała cześć dla władców i ich rodu. Milczał.

- Jesteś wolny... - rzekł chłopiec cicho. - Ty i ów drugi. Gdyż uratowaliście mnie. Także inni rozbójnicy morscy nie zostaną pozbawieni życia, lecz odejdą do kopalni lub do wioseł na okręt. Taka jest moja wola... - dodał słabym głosikiem. - I dzięki ci za to, że uratowałeś mą małpę. Kocham ją bardzo...

Białowłosy pochylił głowę.

- Dzięki ci, wnuku królewski... - Lecz nie uniósł głowy, gdyż nie mógł opanować uśmiechu. Dorastający chłopiec, który dziękował za uratowanie umiłowanej małpki, jak gdyby była człowiekiem, rozśmieszył go, choć był, być może, przyszłym władcą mórz tego świata i tysięcy przemierzających je okrętów. - Czy mogę obwieścić nowinę Terteusowi, którego pojmano wraz ze mną?

- Uczyń tak! - rzekł Widwojos wesoło. - A póki nie odprawimy was z podarunkami do waszych krain, gdziekolwiek się one znajdują, chcę, abyście towarzyszyli memu synowi! Któż wie, gdzie może jeszcze skoczyć jego ukochana małpa?

Mówiąc to roześmiał się, lecz Białowłosy, który w ciągu ostatnich miesięcy nauczył się słuchać czujnie, uniósł głowę i ośmielił się spojrzeć mu w oczy. A oczy te były poważne i pełne niepokoju.

- Panie - rzekł pochylając nisko głowę. - Jeśli zechcesz tak uczynić, a twój najczcigodniejszy syn nie uzna nas za zbyt niegodnych, abyśmy mu towarzyszyli, uczynimy wszystko, co ty lub on nam rozkażecie...

- Jesteście dzielni i... - Widwojos zawahał się. -Nie należycie do mego ludu...

Słowa te wydały się Białowłosemu niezrozumiałe. Milczał.

- Odejdź teraz, chłopcze. Dam rozkaz, aby was odziano godnie i uzbrojono. Zawezwę was przed przybiciem do brzegu.

- Tak, panie... - odparł Białowłosy nie wiedząc, co rzec. Raz jeszcze przyłożył dłoń do czoła i wycofał się z namiotu.

A oto teraz stali obaj, on i Terteus, spoglądając na zbliżające się nadbrzeże, za którym rozciągało się miasto o wysokich czerwonych domach i dwu szerokich ulicach, które zbiegały się w przystani, prowadząc do stóp zbocza porośniętej lasem góry wznoszącej się rozległymi zielonymi zboczami, które wyrastały tuż za dachami ostatnich domów.

Widwojos wezwał ich przed swe oblicze tuż przed przybiciem. Był sam, gdyż chłopiec usnął, a czuwał nad nim nadal stary piastun-niewolnik.

Długo wpatrywał się w stojących przed nim, nie mówiąc słowa. Raz nawet otworzył usta, lecz zamknął je ponownie i potrząsnął głową, jak gdyby nierad z tego, co pragnął rzec. Wreszcie przemówił zwracając spojrzenie ku Terteusowi:

- Darowałem życie twym ludziom, a wolność tobie, choć nie możesz jej jeszcze odzyskać, póki nie dopłyniemy do Krety i nie uzyskam pewności, że będziesz mógł powrócić bezpiecznie ku swoim... - Urwał i dokończył cicho: - Odpłaciłem ci więc za przysługę, którą mi wyświadczyłeś, ty i ów młodzieniec, będący jeszcze niemal dzieckiem... Uratowaliście z fal morza syna mego, który zginąłby w nich niechybnie, gdyż nie umie pływać, a okręt oddalił się, nim ruszyła pomoc. Znowu urwał. Milczeli obaj, nie wiedząc, co mu odrzec. Lecz on także wahał się jak gdyby. Wreszcie rzekł:

- Zadziwią was, być może, moje słowa. Oto ja, potężny książę Krety panującej nad niezliczonymi ludami, będę chciał, abyście wy, jeńcy moi, których obdarowałem życiem, uczynili mi nową przysługę. A choć rzeknę wam, o jaką przysługę chodzi, nie będziecie mnie mogli pojąć nadal, gdyż wiecie, że znajduję się na mym okręcie, a bezpieczeństwa mego i syna mego strzegą liczni żołnierze, podczas gdy wiele innych okrętów z silną załogą płynie za nami, abym nie napotkał trafem przeważających sił wrogów w mej podróży... Nie pytajcie mnie więc, czemu do was się zwracam. Zapewne czynię tak, gdyż los wasz nadal jest w moim ręku, a być może także i dlatego, że okazaliście wielką dzielność, a ty... - znów spojrzał na Terteusa - zaprawiony jesteś w boju i niebezpieczeństwach. Otóż chcę wam krótko rzec, że choć uratowaliście mego syna od śmierci, może ona zagrażać mu nadal, choć nie ukryta pośród fal morza. Pragnę, abyście nie odstępowali go na krok, gdy pozostanie na okręcie. Ja zejdę na ląd, gdy dobijemy do przystani tej wyspy, i muszę go pozostawić. Jest zbyt słaby jeszcze. Namiotu, w którym się znajduje, nadal strzec będą żołnierze, jak to czynią teraz. Lecz... - zawahał się na krótko - wydam rozkaz, aby nikt do namiotu nie wchodził, i pragnę, abyście zabili każdego, kto zechce ów rozkaz złamać, nim powrócę. Jedynie stary niewolnik Alexander, któremu ufam bezgranicznie, może przebywać przy mym synu. A każdego innego człowieka, choćby go nawet przepuścili żołnierze dla znaczenia jego rodu, godności lub dlatego, że nakazałby im tak uczynić ich dowódca, zabijecie bez wahania, gdy przekroczy próg, nie pytając, kim jest ani z czym przybył choćby rzekł, że przybywa ode mnie! Czy uczynicie tak?

- Uczynimy, panie! - Terteus pochylił głowę, a później uniósł ją i uśmiechnął się prostując potężne ramiona. - Jeśli sprawisz, aby dano nam miecze i włócznie, byśmy nie byli bezbronni i mieli czym zadawać śmierć śmiałkom, gdy zajdzie potrzeba.

- Tak się stanie - rzekł książę.

I oto stali teraz przy burcie czekając, aż bogom podobny Widwojos ukończy przygotowania konieczne do zejścia na ląd i opuści namiot.

Na nadbrzeżu widać było gęsty tłum ludzi i oddział wojska stojący równymi szeregami. Słońce połyskiwało pozłociście na ostrzach brązowych włóczni.

Pomiędzy żołnierzami a wodą rozpostarto purpurowe i błękitne kobierce.

Białowłosy obejrzał się. Widwojos stał pośrodku okrętu przed namiotem. Głowę jego zdobił teraz złoty diadem. Nogi kryły się aż po kolana w naszywanych złocistymi płytkami butach. Na obnażonej piersi wisiał kryształowy łańcuch, miejsce opaski na biodrach zajęła długa, sięgająca niemal desek pokładu spódnica w niebieskie i czerwone pasy, obszywana u dołu żółtą frędzlą i spięta złotą klamrą.

W ręce trzymał wysoko laskę zakończoną rozkwitającym potrójnym kwiatem lilii wykutym misternie z lśniącego jasnego metalu.

Za nim stał dowódca żołnierzy znajdujących się na statku. Był wyprostowany i trzymał w ręce obnażony miecz. Za nim w dwu szeregach czekali z włóczniami z wspartymi o deski żołnierze, którzy najwyraźniej byli strażą przyboczną Widwojosa.

Żagiel z głową byka opadł łagodnie na pokład. Rozległ się okrzyk sternika, wiosła sterowe zagłębiły się w wodę, okręt zakołysał się i ustawił bokiem do nadbrzeża.


Tłum na brzegu począł wznosić okrzyki. Wrzawa była coraz głośniejsza. Wiosła z lewej strony okrętu zostały wyciągnięte, te po prawej uderzały lekko w wodę, żeglarz na dziobie, stojący tuż obok Terteusa, zamachnął się i rzucił linę, a później skoczył zręcznie na brzeg w chwili, gdy burta otarła się o kamienne nadbrzeże.

- Powróćmy do namiotu... - rzekł Terteus półgłosem. - Przyrzekliśmy, że będziemy czuwać nad tym królewiczem, choć bogów biorę na świadków, że nie pojmuję, czemu ów pachnący jak ogród wiosną syn Minosa pragnie, abyśmy właśnie my to czynili?

Białowłosy obejrzał się raz jeszcze ku nadbrzeżu i dostrzegł wielką lektykę niesioną przez ośmiu jednako odzianych ludzi. Wynurzała się ona spoza dwuszeregu żołnierzy i zbliżała ku okrętowi.

Obok lektyki szedł człowiek wysoki, lekko zgarbiony i ubrany w spódnicę podobną do spódnicy Widwojosa. Na widok zstępującego z okrętu królewskiego syna zgiął się w pół, przykładając dłoń do piersi.

Widwojos skinął dłonią pozdrawiającym go tłumom

1 wszedł do lektyki.

Ośmiu tragarzy uniosło drągi, rozległ się okrzyk oficera, żołnierze zstąpili z pokładu okrętu i otoczyli lektykę. Oddział wojska stojący w porcie ustawił się sprawnie za nimi i pochód ruszył pośród rozstępującego się tłumu.

Pałac wielkorządcy wyspy Kazos znajdował się tuż poza miastem, otoczony ogrodami i górskim strumieniem, który budowniczowie ujęli w kilka krętych koryt, aby spływając tworzył sztuczne wysepki pośród krzewów, niknął pod kamiennymi mostkami i ożywiał wyłożone różnobarwnymi płytami baseny dające ciału ochłodę w czas upału.

Po szerokich marmurowych stopniach wspinających się tarasami aż po obrzeżone kolumnadą wejście do pałacu lektyka dotarła do ciężkich podwójnych drzwi z brązu otwartych na oścież.

Wielkorządca pochylił się raz jeszcze w niskim pokłonie i otworzył drzwiczki lektyki. Widwojos wysiadł i ruszył ku wejściu.

- Każ wypełnić wannę gorącą wodą. Jest to najbardziej nieznośne w morskiej podróży: nie burze, które prędko przemijają, nie rozbójnicy morscy, których można pokonać, lecz brak kąpieli. Ów, który długo płynie okrętem, żyć musi jak barbarzyńca.

- Czeka ona na ciebie, synu królewski! -Wielkorządca wskazał mu kierunek.

- Gdy wejdę do wody, odpraw wszystkich i pozostań przy mnie sam.

- Tak, panie!

Po pewnym czasie, gdy Widwojos leżał z przymkniętymi oczyma w glinianej wielkiej wannie z wymalowanymi wewnątrz ośmiornicami posplatanymi we wzorzyste girlandy, a niewolnice, które wniosły ręczniki i pachnidła, oddaliły się, wielkorządca zbliżył się do drzwi, zamknął je i powróciwszy do podwyższenia, na którym stała wanna, pochylił się nad nią z uszanowaniem.

- Jestem, synu bogów.

- Mów, czy wiesz, co dzieje się w Knossos?

- W ciągu czterdziestu dni, gdy przebywałeś w Fenicji i na wyspach, zawijały tu co dnia okręty ze stolicy... - Urwał.

- Mów! - Widwojos otworzył oczy i spojrzał na niego.

- Krążą pogłoski, że boski Minos, ojciec twój, był chory...

- Wiem o tym. Ojciec mój był chory, gdy opuszczałem kraj. Jest chory od dawna, wiesz wszakże o tym. Chciałem objechać wyspy, by pojąć, co należy uczynić, jeśli brat mój z kolei zostanie Minosem.

- Tak, panie. Lecz ostatnio nadeszły wieści, że boski twój ojciec zmarł.

- Co rzekłeś? - Widwojos usiadł gwałtownie, rozlewając wodę na lśniącą marmurową posadzkę. - Jeśli zmarł, cały. kraj pogrąży się na pewien czas w żałobie i nie będzie ani jednego wieśniaka w najdalszym zakątku Krety, który by o tym nie wiedział. Czemuż więc tutaj witano mnie wesoło?

- Ciszej, o najdostojniejszy, błagam... - rzekł wielkorządca szeptem, - Krążą wieści, że twój bogom podobny brat utrzymuje to w tajemnicy, gdyż czeka na twój powrót. Obawia się on, jak powiadają na dworze, że jeśli wieść ta dotrze do ciebie, nim przybijesz do wybrzeży Krety, możesz zawrócić okręty na jedną z wysp i stamtąd domagać się korony dla siebie i syna swego, buntując wyspy przeciw niemu, gdyż, jak wszyscy wiedzą, nie ma on dzieci, choć minęło mu już cztery dziesiątki lat, a ty masz syna, będącego dzieckiem królestwa, gdyby on zmarł bezpotomnie... na co się zanosi. Chce on ogłosić o śmierci twego boskiego ojca, pana naszego, gdy stopa twa spocznie na ojczystej ziemi. Wówczas będzie miał cię w swym ręku, gdyż, jak wiesz, ma on liczne stronnictwo złożone z możnowładców, przy dworze. Będąc panem

Knossos i mając ciebie w zasięgu swej władzy, będzie mógł koronować się spokojnie.

- A później? - rzekł Widwojos. - Czy sądzisz, że gdy brat mój zostanie Minosem, pokocha mnie nagle? On, który od chwili narodzin mego syna nienawidzi mnie i nie kryje się z tym?

- Nie może cię zgładzić, panie... - Głos wielkorządcy był niemal niedosłyszalny. - Lud wierzy w boskość twego rodu i chce, aby Minosem był jedynie ów, kto z rodu tego pochodzi. Nie odważyłby się on uczynić

krzywdy tobie lub twemu synowi...

- Gdy dziad mego pradziada - odparł Widwojos spokojnie - uderzał z lądu stałego na Kretę, wiodąc ze sobą dwieście okrętów, byliśmy barbarzyńcami, a mieszkańcy tej wyspy tonęli w przepychu, mieli potężną administrację i wielką flotę. Zdobyliśmy nasze królestwo łatwo... i z wolna lud ten, obcy nam całkowicie, pochłonął nas... staliśmy się czcicielami tegoż przepychu, utrzymaliśmy ich wspaniałą administrację i flota nasza jest równa ich flocie, jeśli nie potężniejsza. Pokonaliśmy ich tak łatwo, gdyż był to lud zgniły... ani księgi, ani pałace, ani pachnidła nie zbawiły ich. Zaraził on nas swą zgnilizną. Zachowaliśmy jedynie naszą dawną mowę i każemy pisarzom spisywać w niej nasze bogactwa. Lecz barbarzyńcy, z których się wywodzimy, mówią nadal tą samą mową i nie są zgnili. I z kolei oni nas zniszczą... Tak sądzę... Dziś, gdy tonął mój syn, wpadłszy do wody, nie skoczyłem go ratować, gdyż ja, syn władcy mórz, nie umiem pływać... Nie skoczył do morza także żaden z najemnych żołnierzy. Chłopca uratowali dwaj pojmani rozbójnicy morscy. Pomyśl o tym... Kreta gnije za życia... I nawet jeśli wszyscy rozumni ludzie w stolicy wiedzą, że brat mój będzie złym, okrutnym i nie dbającym o swe królestwo władcą, nikt mu się nie sprzeciwi, gdyż jedynie dary, jakie można od niego otrzymać, przywileje i stanowiska przy dworze stanowią o ich wierności. A wiedzą oni, że gdybym ja zasiadł na tronie, uczyniłbym wszystko, aby odwrócić nadciągający upadek mego kraju i przywrócić Krecie dawną potęgę, opartą na sercach jej ludu, a nie na najemnych żołnierzach i załogach okrętów.

- Masz, panie, wielu zwolenników...

- Mniej, niż przypuszczasz. Opłynąłem wyspy... Zgnilizna sięga głęboko... Nadal jeszcze flota nasza jest postrachem rozbójników i najeźdźców. Handel nasz nadal obejmuje świat tysiącem ramion, to prawda. Lecz im potężniejsza jest sieć naszych wpływów, tym jaskrawsza wydaje się słabość stolicy i państwa. Być może mylę się... Zapewne i ja nie jestem człowiekiem czynu, a jedynie zniewieściałym księciem, marzącym o kąpieli i pachnidłach... Nie wiem, lecz lękam się teraz... Lękam się o mego syna, gdy brat mój obejmie tron. Nie przeciwstawię się mu, gdyż nie widzę sił, które pozwoliłyby mi zwyciężyć. Jest on przemyślny i wziął zapewne w rachubę wszelkie moje posunięcia. Lecz obawia się mnie i póki żyje mój syn, poty nie uśnie spokojnie, gdyż będzie podejrzewał, że zechcę ocalić królestwo od niego i zapewnić sobie i memu synowi władzę nad Kretą.

- Cóż więc chcesz uczynić, panie mój?

- A cóż mi pozostało? Każ naładować okręty żywnością, winem i wodą. Pozostawię ci kilkunastu rozbójników wziętych żywcem, gdy dopadliśmy jeden z ich okrętów...

- Czy mam ich stracić, gdy dojdzie do mnie przekazana przez kancelarię królewską wieść o śmierci twego boskiego ojca i wstąpieniu twego boskiego brata na tron Minosa?

- Nie. Załadujesz ich na jeden z twych okrętów i wysadzisz tam, gdzie jest ich ziemia rodzinna lub w jej pobliżu ~ żywych.

- Tak mam uczynić, panie mój? - Wielkorządca spojrzał na niego oczyma rozszerzonymi ze zdumienia.

- Tak. Gdyż wódz ich uratował życie Perilawosowi, synowi memu. Darowałem więc im życie.

- Pojmuję, panie mój, i uczynię jak każesz. Widwojos westchnął.

- Wyślij do przystani człowieka z rozkazami. Niechaj ładują żywność na okręty. Chcę odpłynąć rankiem.

- Czym mam posłać lektykę po twego boskiego syna, panie?

- Nie. Niechaj pozostanie na okręcie. Jest wielce wyczerpany swą przygodą. - Uśmiechnął się. - Gdyby brat mój wiedział, jak blisko był dziś kresu swych trosk. Lecz bogowie zechcieli zapewne, aby było inaczej... Czy wierzysz w bogów?

Pytanie było tak niespodziewane, że wielkorządca zmieszał się.

- Panie mój... - Urwał na chwilę.

- Otóż to... - Widwojos wstał i ruchem ręki wskazał. mu ręczniki. - Otóż to... Gdybyśmy więcej wiedzieli o bogach, być może łatwiej byłoby żyć... lecz nie wiemy. Idź już i wydaj rozkazy.

Wielkorządca skłonił się nisko i wyszedł szybko, nim jednak posłał do przystani niewolnika z glinianą tabliczką pokrytą drobnym i śmiałym pismem, nakreślił drugi list, równie krótki, na skrawku papirusu, przyłożył doń małą pieczęć umoczoną w szkarłatnej farbie i rzekł:

- Każ, niechaj natychmiast odbije najszybszy z naszych okrętów i popłynie do Knossos. Kapitan ma wręczyć to pismo bogom podobnemu synowi Minosa.

Niewolnik wybiegł bez słowa. Jeden z listów zawierał rozkaz załadowania prowiantu na okręty. Na drugim wielkorządca nakreślił jedynie kilka słów, które brzmiały:

,, Panie mój i władco, twój boski brat wyrusza jutro do Knossos, nie zyskawszy sprzymierzeńców".

Następnego ranka okręt Widwojosa odbił od nadbrzeża przystani.

Płynęli dzień cały przez odkryte morze ku zachodowi, a gdy po południu ujrzeli góry na widnokręgu, żeglarze unieśli ręce i pochylili głowy na znak czci, a Terteus rzekł półgłosem do Białowłosego:

- Oto Kreta przed nami.

- Czy tu będzie kres naszej podróży?

- Nie, gdyż płyniemy do stolicy, która znajduje się o dwa dni drogi pod żaglem, na północnym wybrzeżu wyspy. Lecz zapewne zawiniemy na noc do którejś z przystani wschodniego brzegu.

Tak się stało. Zmrok już zapadł, gdy okręty wpłynęły do skalistej zatoki, nad którą rozciągało się niewielkie miasteczko rybackie.

Tej nocy Białowłosy minął ostatnie domy i wspiąwszy się na zbocze góry, ściął mieczem kilkanaście wyschniętych gałązek z porastających je krzewów.

Gdy skrzesał ogień i gałęzie strzeliły jasnym płomieniem, zagłębił palce w ziemi dla okazania czci podziemnym bogom i rzekł cicho:

- Wy, którzy władacie ciemnością, usłyszcie mój głos, gdy przemawiam do was w imieniu czcigodnego Lauratasa, który zmarł w ziemi egipskiej. Ten oto stos zapaliłem dla niego na jego ziemi rodzinnej!

Spójrz, Lauratasie!

Unieś głowę i spójrz na mnie poprzez mroki, w których przebywasz!

Oto twój stos pogrzebowy płonie! Uczczony jesteś, jak przystoi zmarłym, abyś nie błąkał się w obcej ciemności, lecz powrócił do ludu twego! Żegnaj mi, przyjacielu, i sprzyjaj mi!

Wyprostował się i stał nieruchomo, czekając, póki ostatnia iskra dogasającego ognia nie znikła.

Później lekko zbiegł w dół ku widniejącym w blasku księżyca okrętom.

Загрузка...