Gdy po dwóch dniach Białowłosy wyruszył do Troi, napotkał w ulicy kramów i winiarni, rozciągającej się nad potokiem przed murami miasta, pierwszych żeglarzy z Angelosa.
Przechadzali się, zaczepiając wesoło dziewczęta, oglądając towary rozłożone na deskach wprost na ziemi, a wysokie pióropusze na ich hełmach zwracały uwagę mieszkańców grodu, gdyż wszyscy zapewne wiedzieli już, na jak niezwykłą wyprawę udaje się okręt kreteńskiego księcia.
Kamon i Orneus na widok Białowłosego, którego spotkali na skraju drogi, wznieśli wesoły okrzyk.
- Wszyscy tu rzekli; że nigdy cię już nie ujrzymy, co będzie z wielkim pożytkiem dla ciebie, gdyż ludzie
opowiadają tu, że wszystkich nas pożrą tam żywcem potwory wiekuiście głodne i nie znające litości! -Kamon roześmiał się.
- Gdzież zamieszkujecie?
- W wielkim domu opodal pałacu królewskiego, gdzie mamy stoły i posłania, gdyż król tego miasta gości nas wspaniale! Żal będzie odpływać!
Orneus obejrzał się za jasnowłosą dziewczyną, która zatrzymała się, wybierając sztukę materiału, usłużnie rozłożoną przed nią przez brodatego kramarza.
- Ojciec zezwolił mi popłynąć z wami, gdyż, jak rzekł, okryłbym się hańbą przed obliczem boskiego księcia, gdybym pozostał więziony trwogą przed owymi potworami! - Białowłosy także się roześmiał. - Nie wiecie, gdzie można odnaleźć Terteusa? -Z zaciekawieniem spoglądał na białe, wysokie mury miasta i otwartą bramę, w której dwu strażników w pancerzach i z długimi włóczniami przechadzało się leniwie, niewiele zwracając uwagi na wchodzących i wychodzących ludzi.
- Zapewne pozostał dziś na przystani. Jest ona tak dobrze osłonięta, a nadbrzeże ma nowe i kamienne, że nie wyciągaliśmy okrętu, lecz stoi on uwiązany przy brzegu. Terteus trzyma tam nieustannie część załogi. Straże zmieniają się rano i wieczór, jak gdyby obawiał się, że ktoś może skraść nam okręt! -Kamon wzruszył ramionami. - Być może wie, co czyni postępując tak, gdyż choć do przystani-z miasta trzeba iść dobry kawał drogi, nieustannie stoi tam mrowie ludzi przyglądających się okrętowi. Nie widzieli nigdy podobnego, jak powiadają, i nie mylą się przecie, gdyż nigdy dotąd podobny Angelosowi okręt nie sunął po błoniach Posejdona. Lecz zapewne między owymi Trojanami kręci się niejeden rzezimieszek, a na niestrzeżonym okręcie zawsze znalazłoby się coś, co wielce by mu się mogło wydać przydatnym. Lecz ludzie nie są zadowoleni. Ma to być bowiem nasza ostatnia przystań, a dalej rozciąga się świat, w którym może nikt nas już nigdy nie ugości niczym... prócz strzały lub pchnięcia mieczem...
- Każe nam także powracać na posiłki do owego domu opodal pałacu, gdyż pragnie wiedzieć nieustannie, czy nikogo nie spotkał jaki przypadek... Czyżby obawiał się, że niejeden może rozmyśla nad tym, co ludzie powiadają, i skryje się w chwili odpłynięcia okrętu, aby później powrócić do Amnizos wraz z przygodnym kupcem kreteńskim? Białowłosy wzruszył ramionami.
- Żadnemu z nas nikt nie nakazywał towarzyszyć boskiemu Widwojosowi. Są tu jedynie ci, którzy sami tego pragnęli.
- Młody jesteś jeszcze... - Orneus uśmiechnął się.
- Bywa tak, że rzecz jakaś w pierwszej chwili zdaje się ponętna i piękna, lecz z biegiem czasu lęk zaczyna brać górę nad pragnieniem przygody... Cóż, ujrzymy to przecie. Wiemy, ilu nas tu przypłynęło. Ujrzymy, ilu odpłynie. Jak mniemam, to właśnie spędza Terteusowi sen z powiek nocą. Król ów gości nas pięknie, jak ci już rzekłem, wino leje się tu z dzbanów jak woda ze źródła, dziewczęta są wesołe, a ludzie tego grodu przychylni cudzoziemcom jak ich władca. Dla tej właśnie przyczyny Terteus narzuca owe obowiązki strażowania i zbierania się na wspólne uczty, gdyż tak trzeba je nazwać, a także obmyśla różne prace dla załogi przy ładowaniu okrętu i naprawach tego, co wcale jeszcze naprawy nie wymaga.
- Cóż... - rzekł Białowłosy. - Gdybym był dowódcą okrętu, pewnie także frasowałbym się na myśl, że mogę utracić ludzi na miejscu, gdzie kończy się świat znany. Tam, dokąd płyniemy, nie znajdzie nowych, którzy ich zastąpią. A i nam gorzej będzie, gdyby przyszło do walki.
- To prawda... - rzekł Kamon. Zasępił się nagle. Później czoło jego rozjaśniło się. - Będzie, jak zechcą bogowie! - zawołał siląc się na wesołość.
Białowłosy pożegnał ich paru wesołymi słowami i skinieniem.
Ruszył ku bramie i minął ją, odprowadzany ciekawymi spojrzeniami strażników, którzy widząc młodego wojownika w kreteńskim hełmie z czerwoną kitą, z mieczem w długiej skórzanej pochwie i potrząsającego lekkim oszczepem, który niósł w dłoni, wzięli go za przybysza z dalekiej wyspy, nie podejrzewając nawet, że jest on synem ubogiego trojańskiego rybaka.
Pałac królewski stał na podwyższeniu wewnątrz murów, a jeden z przestronnych domów gościnnych władcy Troi znajdował się u jego stóp. Białowłosy dotarł tam wąską uliczką zatłoczoną ludźmi przesuwającymi się w obu kierunkach.
Troja była grodem zasobnym, a miejsce, w którym się znajdowała, powodowało, że wiele okrętów z różnych stron znanego świata przybywało tu dla wymiany towarów.
Białowłosy bez trudu rozpoznał miejsce, w którym król trojański umieścił załogę boskiego gościa. Przed wejściem do owego domostwa stało kilku ludzi z Angelosa, rozmawiając z jakimś człowiekiem, najwyraźniej przekupniem, który ukazywał im przyniesione przedmioty w małej drewnianej skrzynce zawieszonej na skórzanym rzemieniu przerzuconym przez ramię.
Pozdrowiwszy ich Białowłosy wszedł do wnętrza i szczęśliwym trafem natknął się na Terteusa.
- A, jesteś! - Przez zasępione oblicze młodego rozbójnika morskiego przemknął cień uśmiechu. - Jakże cię ojciec i matka przyjęli?
- Sen mi oczy klei... - odparł Białowłosy szczerze. - Dwa dni i dwie noce opowiadałem im po stokroć te same przygody, które bogowie pozwolili mi łaskawie przeżyć!
- Jakże się dziwić matce, skoro cię już zapewne opłakała? - Terteus rozłożył ręce, później opuścił jedną z nich na ramię Białowłosego i ścisnął je lekko. - Pójdź, chcę mówić z tobą.
Ruszył pierwszy, a Białowłosy poszedł za nim. Gdy znaleźli się na ulicy i zatrzymali za pierwszym załomem muru, który odgradzał ich od ożywionej ulicy,
Terteus rzekł:
- Król gości księcia i Perilawosa u siebie, na zamku, co jest rzeczą słuszną i nie wzbudziło mych podejrzeń, choć trzymamy tu nasz oręż, aby załoga nie była zdana na łaskę władcy tego grodu, gdyby nagle zapragnął wyciąć nas do ostatniego. W głowie mi się wprawdzie nie mieści, aby mógł to uczynić w mieście, gdzie tylu żeglarzy przybywa ze wszystkich zakątków, gdyż wieść o tym rozniosłaby się po całym mieście, jako że Widwojos jest bratem najpotężniejszego monarchy na morzach. Myślałem o tym długo i gdybym był Minosem... - zniżył głos, choć nikt ich tu nie mógł usłyszeć - to właśnie miejsce lub ową długą cieśninę, która nas czeka po wypłynięciu stąd, wybrałbym, aby rozprawić się z mym bratem. Minos nie rządzi tu już, więc nie na niego spadłaby nasza krew, a równocześnie jest to ostatnia przystań, gdzie zemsta jego może nas odnaleźć, nim powrócimy z wyprawy za przyzwoleniem bogów. Gdy odpłyniemy z Troi i miniemy cieśninę, która znajduje się pod władzą goszczącego nas tu króla, któż będzie wiedział, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje?...
Jakież okręty kreteńskie i jacyż wysłannicy Minosa dopędzą nas lub odnajdą? Tak mniemam od chwili wypłynięcia z Aten. A nadal nie mogę pojąć tego, co cię tam spotkało. Musiał to być jakiś zamysł, który nie udał się władcy Krety. Być może wzięto cię za kogo innego? Za Perilawosa może, bo gdyby jego porwano, nie dziwiłbym się. Nie wiem, lecz nie była to rzecz zwykła w czasie, gdy oczekujemy uderzenia, a boski Widwojos winien pamiętać, że nienawiść królewska towarzyszy jemu i jego synowi...
Urwał na chwilę i odetchnął głęboko, gdyż był nie nawykły do długich przemówień, a teraz przemawiał szybko, gorączkowo, jak gdyby chciał zrzucić z serca ciężar, a raczej podzielić się nim z kimś, komu ufał.
- Oto przyczyna dla której pragnę odpłynąć jak najszybciej. Trzymam załogę w gromadzie. Nie mogę ich zamknąć w owym domostwie, lecz obmyślam sto zajęć, które pozwalają mi mieć ich na oku. Lękam się, sam nie wiem czego? A to jest najgorsze. Wiem, że choć wszyscy możemy znaleźć śmierć z ręki Minosa, lecz nie nas on nienawidzi, a brata swego i jego syna... - I dokończył niemal z wściekłością: -1 oto w takiej chwili, gdy wczoraj jeszcze ostrzegałem boskiego Widwojosa, aby miał się nieustannie na baczności, a nawet przeniósł pod byle jakim pozorem z pałacu, gdzie król oddał mu swe komnaty, do tego domu, gdzie się znajdujemy, a jeśli nie on sam, aby zezwolił Perilawosowi spać wśród nas, gdyż sądzę, że nikt nie uderzy na jednego z nich, aby oszczędzić drugiego. Dla Minosa bowiem jedynie śmierć ich obu może być celem. W takiej właśnie chwili, gdy odjechałem konno przed świtem do przystani dopilnować załadunku jadła, które zakupiliśmy tu w wielkiej ilości, nie wiedząc, co nas czeka, gdy wypłyniemy na północ z owej cieśniny... W takiej chwili, powiadam, przybywa do mnie sługa królewski, aby obwieścić mi, że boski Widwojos z synem i czterema dworzanami króla udał się na odległe pastwiska za górami, by obejrzeć stada trojańskich koni, które tam się wypasają i wybrać z nich kilka, gdyż król wierząc, że są to wierzchowce najpiękniejsze w świecie, pragnie nimi obdarować Widwojosa, aby zabrał je z sobą na okręt, jako że mogą być potrzebne wyprawie, gdy będziemy płynęli na północ pośród stepów wielką rzeką, którą mamy napotkać!
Odetchnął głęboko i zamilkł. Później dodał jeszcze:
- To prawda, że sam doradzałem boskiemu Widwojosowi, by zakupił tu kilka koni. Okręt jest wielki i znajdzie się na nim miejsce na przegrody dla nich, a jeśli mamy płynąć rzekami, nie ucierpią od podróży morzem, gdyż niektóre z nich nie znoszą jej i zdychają, jeśli są zbyt długo narażone na burzliwą falę morską... Nie pomyślałem, że zwiedziony uprzejmością owego króla zechce wraz z synem udać się stąd w nieznane miejsce z całkiem nie znanymi mu ludźmi!... A ma powrócić jutro, gdyż, jak powiadał ów dworzanin, zapewne boski książę i jego syn spędzą noc po tamtej stronie gór, znużeni długą jazdą. I cóż mam uczynić? Niechaj bogowie spalą swym piorunem wszystkich Kreteńczyków i ich mądrość, która okazuje się głupotą, gdy który z nich ma roztrząsać swe sprawy jak dojrzały mąż!
- Są tam stada... - rzekł Białowłosy niepewnie. - Wiem, że królewskie stada latem pasą się za górami.
- I ja pewien jestem, że ów król nie skłamał! Lecz stało się tak, że my jesteśmy tu, cała załoga, stu uzbrojonych ludzi! A Widwojos i jego syn znaleźli się daleko stąd i znajdują się za górami! To jedno pojmuję! Być może... - dodał spokojniej - jutro Widwojos powróci wiodąc z sobą owe konie, a król twój okaże się władcą gościnnym i prawym. Lecz źle się stało, a ja... a my przysięgliśmy, że nie opuścimy ich! - Znowu położył dłoń na ramieniu Białowłosego. - Słuchaj! Czy znasz owe strony? Wiem, że
Widwojos udał się ku stadom pasącym się za Białą Przełęczą. Tak rzekł ów człowiek. Gdzież się znajduje owa przełęcz?
Chłopiec skinął głową.
- Tak i ja sądziłem, gdyż tamtędy przepędzają stada na wiosnę. Inaczej musieliby gnać konie szerokim kręgiem nad morzem i nakładaliby drogi. Przełęcz owa leży w lasach pokrywających góry. Byłem tam kilkakroć, aby zebrać zioła dla matki.
- Mam tu konie... - Terteus spojrzał w ulicę, którą przechodził jakiś dostojnik, poprzedzany przez wrzeszczącego sługę z kijem... - Król Troi użyczył nam ich kilka, abyśmy mogli swobodnie docierać do przystani nie trudząc się. A Eriklewes czuwa dziś nad okrętem. Wydaje mi się doświadczonym i mądrym człowiekiem. Dobrze, że zabraliśmy go z Aten. Innych nie znam jeszcze. Zapewne poznam ich lepiej, gdy zanurzymy się w owym tajemnym świecie, ku któremu płyniemy. Tam każdy okaże swą wartość. I będę mógł im ufać, gdyż wspólny los połączy nas i żaden nie będzie mógł źle życzyć ani czynić innym. Sami bowiem będziemy tam pośród obcego świata. Lecz tu... - Zastanawiał się przez krótką chwilę. - Cóż byś rzekł, gdybyśmy udali się na małe łowy lub na przejażdżkę konną w okolice tego pięknego grodu? Być może droga zaprowadzi nas ku Białej Przełęczy... Nie wiem, czy napotkamy Widwojosa, lecz nie mogę tu tkwić bezczynnie. Lękam się o niego...
- Jak dawno wyruszył? - zapytał Białowłosy.
- Człowiek ów przybył mówiąc, że książę odjechał z synem na krótko, nim tu przybyłeś...
- Jeśli pojechali ku Białej Przełęczy - rzekł Białowłosy - znam ścieżkę w górach, którędy przejdą konie... Krótsza to znacznie droga, lecz niewygodna i łatwo tam może zbłądzić ów, który jej dobrze nie zna. Prowadzi przez wzgórza, które widziałeś z dala, schodzą one ku brzegowi, do miejsca, gdzie stoi dom mój. Znam tam każdy krzew i każde drzewo.
- Jedźmy nie zwlekając! - rzekł Terteus.
Ruszyli szybkim krokiem ku stajniom przyległym do domu.
Stajnie królewskie znajdowały się w obrębie wewnętrznych murów pałacowych, lecz straż w bramie przepuściła ich bez słowa, rozpoznając gości kreteńskich.
Na rozległym dziedzińcu Terteus skręcił w lewo. Białowłosy, który choć był Trojańczykiem, nigdy nie przekroczył świętego obwodu domu królewskiego, rozglądał się ciekawie dokoła.
Dziedziniec był niemal pusty, gdyż słońce grzało mocno i pył unosił się spod stóp, gdy szli po luźno wybrukowanym płaskimi kamieniami podejściu do bocznego skrzydła niskiego budynku, przylegającego do właściwych komnat królewskich.
Przed otwartymi podwójnymi wierzejami stajni siedziało kilku ludzi na kamiennej ławie.
Na widok Terteusa jeden z nich, ubrany okazalej niż inni i mający na szyi srebrny łańcuch, dźwignął się i skłonił lekko.
- Czy pragniecie pojechać do przystani, mili goście kreteńscy? - zagadnął stojąc pomiędzy nimi a ciemnym wejściem stajni.
- Tak, o ty, który władasz stajniami króla! - rzekł Terteus oddając mu ukłon. - A raczej... nie do przystani, gdyż wszelkie sprawy związane z załadowaniem naszego wielkiego okrętu powierzyłem dziś memu sternikowi, który jest doświadczonym człowiekiem i dobrym żeglarzem. By rzec prawdę, pragniemy wykorzystać nieobecność naszego księcia i udać się na łowy w okolice waszego grodu. Ludzie tu powiadają, że macie wiele zwierzyny w lasach porastających wasze wzgórza. Pragniemy przed wieczorem powrócić. Książę nasz, jak mi donieśli, nie przybędzie dziś do Troi, lecz przepędzi noc przy waszych stadach za górami, więc nie będzie nas dziś wzywał do siebie. A bogowie jedynie wiedzą, kiedy znów uda nam się dosiąść koni i pogonić za zwierzyną? Wiesz przecież, jak wielką i groźną wyprawą dowodzi boski Widwojos.
- Wiem i pełen dlań jestem niezmiernego podziwu jako i inni mieszkańcy tego grodu. To prawda, że boski wasz książę może nie powrócić dziś, gdyż droga do naszych stad jest daleka i prowadzi przez góry. Boskiemu bratu króla Krety także zapewne uśmiechała się przejażdżka po tak długiej podróży morzem. Uzbrójcie się jednak w cięższe włócznie i łuki, gdyż możecie napotkać lwa albo niedźwiedzia, a nie są to wrogowie, których można ułowić lub odpędzić lekkim oszczepem. Dam wam także śmigłe i zaprawione w trudach konie umiejące się wspinać, gdyż wszędzie tu, prócz wybrzeża morskiego, droga wasza będzie biegła przez doliny i wzgórza.
- Dzięki ci, panie! - Terteus raz jeszcze skłonił przed nim głowę. - Jeśli upolujemy zwierza godnego twej uprzejmości dla nas, zezwól, abyśmy ofiarowali ci jego skórę!
- Niechaj bogowie dadzą wam dobre łowy i doprowadzą was na powrót szczęśliwie do bram tego grodu, a wówczas i ja będę szczęśliwy.
Po wymianie owych grzeczności główny stajenny wybrał im dwa rosłe konie, na których odjechali ulicą ku domowi przeznaczonemu dla załogi Angelosa, torując sobie z wolna drogę przez tłum. Gdy znaleźli się tam, wzięli łuki i cięższe oszczepy, lecz nie pozbyli się mieczy. Terteus zapowiedział załodze, że powrócą późnym popołudniem lub o zachodzie słońca, i ruszyli kierując się ku południowej bramie, tej samej, którą Białowłosy wszedł wczesnym rankiem do grodu.
- Czy w tym kierunku udał się Widwojos? - zapytał półgłosem Terteus, gdy zrównali się w wąskiej uliczce, jadąc wolno i wymijając ustępujących im pieszych.
- Nie! - Białowłosy potrząsnął głową. - Jeśli, jak ci rzekli, droga jego wiodła ku Białej Przełęczy, opuścił gród inną bramą, ku wschodowi. Rozpoczyna się za nią trakt wiodący przez góry ku leżącej za nimi rozległej równinie, gdzie wypasają się stada królewskie. Droga to łatwa i pozbawiona wielkich przeszkód, lecz jadący zatoczą wielkie półkole wspinając się przez lasy aż ku owej przełęczy. Droga, którą my obierzemy, bardziej trudzi jeźdźców i konie, gdyż wiedzie przez bezdroża, lecz jest niemal o połowę krótsza i wyprowadzi na ową przełęcz. Wszelako ludzie królewscy nie obraliby jej mając z sobą znamienitych gości, a nie wiem, by rzec prawdę, czy słyszeli o niej, gdyż, jak rzekłem, jest to bezdroże i dosiadając konia może je minąć jedynie ów, który zna tam każdy wąwóz i każde łożysko potoku.
- Nie pobłądzisz? - spytał jeszcze Terteus.
- Nie!. - Białowłosy potrząsnął głową. - Znam tę drogę. Ojciec wskazał mi ją, gdyż wiedzie przez gęsty bór, gdzie co prawda możesz napotkać niedźwiedzia, lecz nie napotkasz lwa, który upodobał sobie rozległe równiny i skraj lasów.
- Niechaj nie wiedzą, że jest nam spieszno... - rzekł Terteus pochylając się ku niemu nad głową konia. - Pognamy nasze zwierzęta wówczas, gdy nie będzie nas można dojrzeć z murów.
Chłopiec bez słowa skinął głową. Zbliżali się ku bramie miejskiej.
Konie szły tanecznym krokiem, podrywając głowy, jak gdyby przeczuwały wielką otwartą przestrzeń.
- Sądzisz, że przetniemy drogę księcia? Białowłosy spojrzał ku słońcu, które wspinało się powoli na wierzchołek niebios.
- Jeśli wyruszyli wkrótce po wschodzie w pełnym poranku, dognamy ich na przełęczy lub wówczas, gdy rozpoczną drogę ku dolinom prowadzącym na ową równinę, gdzie pasą się stada królewskie. Z wolna minęli bramę i znaleźli się na kamiennym trakcie.
Człowiek zatrzymał się u wejścia wielkiego megaronu i zgiął w pokłonie tak niskim, że jego długie kędzierzawe włosy musnęły niemal gładkie kamienie posadzki.
- Jestem, królu mój.
Władca Troi rzucił ku niemu krótkie spojrzenie i uniósł rękę na znak, by czekał i milczał. Człowiek nadal trwał zgięty w ukłonie, jak gdyby oczekując nowego ruchu władcy, który zezwoliłby mu się wyprostować. Król był człowiekiem tłustym i nie młodym już, lecz ruchy jego były szybkie. Przechadzał się tam i na powrót po rozległej sali, zdając się zapominać o obecności tego, którego wezwał. Idąc pocierał dłonią szyję, co było u niego oznaką gniewu lub niepokoju. Lecz w owej chwili najwyraźniej nie był gniewny, gdyż zatrzymał się nagle i rzekł cicho:
- Zbliż się!
Człowiek zbliżył się i zgiął w ponownym ukłonie. Był nieco starszy niż król i długie włosy jego były już przyprószone siwizną.
- Wyszedłszy stąd weźmiesz konia i pognasz do przystani, gdzie wstąpisz na okręt - rzekł król nie podnosząc głosu i rozpocząwszy ponownie okrężną wędrówkę pod ścianami megaronu - i popłyniesz do brata mego, króla Tenedos. Rzekniesz mu, że książę Widwojos udał się rankiem w góry dla obejrzenia koni z mych stad, które pasą się na północy. Rzekniesz mu także, że bratu króla Krety towarzyszy syn jego, brat mej małżonki i trzech moich zbrojnych dworzan. I rzekniesz mu prócz tego, że załoga okrętu kreteńskiego pozostała w mieście... - Urwał na chwilę, przeszedł jeszcze kilka kroków i zawrócił, zatrzymując się przed stojącym. - A nikomu nie zwierzysz tych słów, jedynie bratu memu, królowi Tenedos, gdy znajdzie się z tobą oko w oko bez świadka. Gdy. to uczynisz, masz powrócić do mnie i rzec mi, co rzekł usłyszawszy twe słowa brat mój, choć, jak mniemam, nie rzeknie ci on niczego. Jakkolwiek uczyni, winieneś powrócić tu niezwłocznie, aby mi zdać sprawę z twego poselstwa. Odejdź!
Człowiek pochylił się jeszcze niżej, wyprostował i zniknął bez słowa.
Król stał przez chwilę, pocierając szyję otwartą dłonią, później z wolna ruszył ku drzwiom megaronu, minął siedzącą na ławie straż pałacową, która zerwała się na jego widok z chrzęstem pancerzy i mieczy uderzających o płyty posadzki, i wyszedł na pokryty gontowym dachem ganek.
Na dziedzińcu dostrzegł dwóch wojowników kreteńskich, których rozpoznał po czerwonych kitach kołyszących się na wysokich hełmach wygiętych u szczytu jak pęd paproci. Nadchodzili od strony stajen królewskich, prowadząc za uzdę konie, później wskoczyli na nie i odjechali niespiesznie ku bramie pałacowej.
Stojąc w cieniu ganku, odprowadził ich wzrokiem, uśmiechając się lekko. Sam poprosił księcia Widwojosa, aby ludzie jego zechcieli korzystać z koni królewskich, gdyż droga z miasta do przystani była długa i nużąca.
Dumne pióropusze o barwie świeżo przelanej krwi zniknęły w bramie. Król uśmiechnął się ponownie.
Choć przysługa, jaką miał wyświadczyć władcy Krety, była wielka i zapewne będzie mógł po jej wypełnieniu żądać dla swych okrętów i towarów większych ułatwień w handlu na morzach pod władzą Krety, niźli to miało miejsce dotąd, jednak nienawidził tego ludu. Nie on jeden, by rzec prawdę. Od stuleci pomniejsi władcy morscy drżeli, by gniew lub łakome oko panów tej wyspy o tysiącu okrętów nie zwróciło się przeciwko nim. Albowiem Kreta tkwiła jak czujna, nienasycona ośmiornica pośrodku świata, wyciągająca swe ruchliwe macki wszędzie tam, gdzie przeczuwała zdobycz i łatwe zwycięstwo. Ci, którzy nie wpadli jeszcze w owe macki, winni być nie mniej czujni niźli ona. Więc choć gotów był postąpić zgodnie z życzeniem Minosa, jednak sprawa ta wywołała niepokój w jego sercu. Jeśli Kreteńczycy zaczną rozmyślać o przesmyku, nad którym leżała Troja, wówczas...
Wzruszył ramionami i z wolna zawrócił do swego królewskiego pałacu. Idąc rozmyślał nadal. Ostatnie wieści z Krety upewniały o jednym: położenie nowego władcy nie mogło być tak mocne, aby pragnął rozpocząć jakąkolwiek nową wojnę. Ów spór rodzinny i sposób, w jaki Minos pragnął go rozstrzygnąć, wskazywały na walkę stronnictw wewnątrz królestwa na wyspie bądź tez na zagrożenie samej osoby władcy. Król Troi wiedział, że Minos jest człowiekiem bezdzietnym. Można więc było przypuszczać, że sprawy wewnętrzne zajmą mu więcej czasu w okresie nadchodzącego panowania niż obmyślanie nowych wypraw. Lecz któż mógł to przewidzieć z pewnością?
Wszedł do megaronu i nagle zatrzymał się. A jeśli nie było żadnej przyczyny do niepokoju i przedwczesnej trwogi? Jeśli Kreta po prostu traciła siły jak sędziwy drapieżnik z wolna tracący zęby i pazury? Widomym' znakiem tego mogła być zuchwałość rozbójników morskich, która rosła w ciągu ostatnich lat... A nie dochodziły do Troi żadne wieści o wielkich przedsięwziętych przeciw nim wyprawach. Lecz mogło być też inaczej. Jak przyczajony drapieżnik Kreta mogła gotować się do dalekiego skoku, którego celem była Troja odległa, lecz strzegąca drogi do nieprzeliczonych skarbów dalekiej północy?
Zmarszczył brwi i potarł szyję otwartą dłonią. Ponownie ogarnął go niepokój. Postanowił, że w najbliższym czasie winien spotkać się z bratem i rozważyć wraz z nim pewną myśl, która nasunęła mu się w tej chwili. Przygryzł wargi. Kreteńczycy byli uprzejmi i podstępni. A jeśli Minos posłużył się nim dla zgładzenia brata i zatopienia jego okrętu wraz z całą załogą, a później wykorzysta to, aby go oskarżyć o skrytą napaść na święty ród władców Krety? To zdjęłoby z Minosa wszelkie podejrzenia i gniew własnego ludu, a on, król Troi, nie mógłby przecież wyznać, że choć księcia Widwojosa zabito na jego rozkaz, lecz dokonał owego czynu w przymierzu z królem Krety i na jego życzenie! Nikt by temu nie uwierzył i nikogo wezwać nie mógłby, aby świadczył o prawdzie jego słów, gdyż prośbę władcy Krety przekazał mu dostojnik kreteński, znajdujący się teraz na Tenedos, a uczynił to, gdy byli sami w komnacie.
Począł przechadzać się po pustym megaronie, tam i na powrót, tam i na powrót, pełen nienawiści, z czołem pofałdowanym troską. Przeklęci Kreteńczycy!
Wreszcie zatrzymał się pośrodku sali i pokiwał głową, jak gdyby przytwierdzając tym ruchem postanowieniu, które powziął. Skoro Widwojos musi zginąć, niechaj zginie wraz ze swym synem. Lecz okręt jego winien powrócić na Kretę niosąc wieść o nieszczęściu, jakie spotkało ród Minosa. Wszyscy ci żeglarze niechaj zobaczą ciało swego księcia i jego syna. Niechaj dowiedzą się i stwierdzą własnymi oczyma, że zginęli oni bez woli i wiedzy Trojan. Jeśli tak się stanie, wszyscy będą żywym świadectwem niewinności jego, króla Troi. Tak, okręt Widwojosa musi powrócić na Kretę!
Podszedł do małego gongu zwisającego na wysokim trójnogu i uderzył. Natychmiast w drzwiach pojawił się niewolnik.
- Niechaj przybędzie tu Paramas! - rzekł król i człowiek zniknął.
Po chwili pojawił się wysoki starzec w białej szacie i skłonił przed władcą.
- Wezwałeś mnie, panie?
- Tak, gdyż jesteś jedynym, który może stanąć u mego boku, aby wspomóc mnie, nie pojmuję bowiem, jak mam rozstrzygnąć zwycięsko wojnę toczącą się w mojej piersi.
I opowiedział staremu człowiekowi o swych wątpliwościach.
- Jeśli zezwolisz, abym rzekł słowo, władco mój... - rzekł starzec. - Mniemam, że rozumowanie twe jest roztropne i pełne mądrego przewidywania na wypadek, gdyby władca Krety ukrywał przed tobą przyczyny swego kroku. Gdybyś odmówił Minosowi, naraziłbyś gród swój, handel trojański i okręty na nienawiść Krety; gdybyś natomiast spełnił życzenie jego w całości, naraziłbyś się na niebezpieczeństwo ze strony owego władcy, który może ci zapłacić nikczemnością za twą usługę, wykorzystując ją jako przyczynę do wszczęcia wojny z tobą, a wojna taka, gdyby zwyciężył, mogłaby przynieść mu panowanie nad przesmykiem łączącym znany świat z morzem północnym. Lecz jeśli spełnisz główną część jego prośby, a zachowasz przy życiu wielu ludzi, którzy powrócą na Kretę i będą świadczyli, że w śmierci Widwojosa nie było twej winy, a jedynie gniew bogów lub ich niezbadane wyroki zesłały ją, wówczas Minos nie będzie mógł wołać, że pragnie pomścić na tobie śmierć brata, której sam tak bardzo pragnął i którą wywołał. Tak więc, panie mój, choć książę i jego syn zginą, niechaj okręt ów wyruszy w podróż powrotną. A jeśli Minos przez poufnego posła, oczekującego na Tenedos, wyrazi ci swój gniew dowiedziawszy się, że zezwoliłeś okrętowi Widwojosa powrócić, odpowiesz, że wymknęli się pod osłoną nocy zasadzce okrętów twego brata.
- Rankiem wydałem rozkazy, aby okręty nasze czuwały na morzu, na wypadek, gdyby Kreteńczycy chcieli odpłynąć na wieść o śmierci swego wodza. Mają one nie spuszczać ich okrętu z oczu, póki nie dotrze do Tenedos, gdzie brat mój ma w pogotowiu siły morskie, które mają zatopić go na pełnym morzu z dala od brzegów, aby żadna wieść o tym nie dotarła do innych ludów. A gdyby nawet trafem poznał ktoś prawdę o przebiegu wypadków, brat mój rzec może, iż okręty jego wzięły Kreteńczyków nocą za rozbójników morskich, nie wiedząc, że wypłynęli oni z Troi na powrót ku południowi, gdyż wszyscy dokoła wiedzieli przecież, że wyprawa księcia Widwojosa dąży na północ. Tego pragnął ode mnie Minos.
- Dobrze więc będzie, panie mój, jeśli wydasz rozkaz, aby nikt nie trapił owych kreteńskich żeglarzy i dano im swobodnie oddalić się od Troi, w którąkolwiek zechcą udać się stronę.
- Wysłałem człowieka do brata mego z wieścią, że Widwojos wyruszył już na spotkanie swego losu... - rzekł król niepewnie, nadal pocierając szyję. - Znajduje się u niego ów dostojnik kreteński, który czeka na rozstrzygnięcie spraw, aby donieść swemu panu o śmierci jego brata i bratanka.
- Niechże więc odpływa, skoro nikt już nie ujrzy Widwojosa przy życiu. Minos z pewnością oczekuje niecierpliwie wieści o przebiegu wydarzeń, a ów dostojnik musiałby wiele dni jeszcze pozostać na Tenedos, czekając na zatopienie okrętu i załogi, gdyż muszą oni pozostać tu dłużej na czas uroczystości pogrzebowych. A jak mniemam, godnie opłaczemy wielkiego księcia Krety i wyprawimy igrzyska na cześć jego i jego zmarłego syna. .. -rzekł starzec bez uśmiechu.
- Będą to wspaniałe igrzyska! - odparł żywo król. - Takie, jakich nie widział jeszcze ten gród. Albowiem człowiek, którego będziemy opłakiwali, był jednym z najpotężniejszych książąt świata i zginął na mojej ziemi, będąc gościem moim.
Ruszył przed siebie, lecz zatrzymał się natychmiast pośrodku megaronu.
- Aby rzecz doprowadzić do końca, pragnę, abyś nie zwlekając udał się do mego brata. Niechaj rozkaże wszystkim swym okrętom, gdziekolwiek by się znajdowały, aby pozostawiły owych Kreteńczyków w spokoju i nie zbliżały się ku nim. Rzeknij mu, że wyjaśnię tę rzecz, gdy zawiadomię go o śmierci Widwojosa i poproszę go, aby przybył tu na uroczystości żałobne.
- Czy mam niezwłocznie udać się tam, panie mój?
- Tak. Nie wiem, czy odpłynął już okręt, którym posłałem mu inną wieść, przed niedawnym czasem. Jeśli pospieszysz się, zdążysz być może znaleźć się na przystani, nim odpłynie. Gdyby go już nie było, weź drugi okręt. Nie zaznam spokoju, póki nie dowiem się, że okręty mego brata powiadomiono, aby przepuściły Kreteńczyków. Zresztą on sam odetchnie, jak wiem to dobrze, gdyż jemu także nie uśmiecha się zatopienie kreteńskiego okrętu, choćby działo się to na żądanie króla Krety. Bo cóż stanie się, gdy król ów zaprzeczy temu i zechce uderzyć na nas, niosąc nam zemstę za swój własny występek, w którym byliśmy jedynie jego posłusznymi narzędziami?
- Pojmuję cię, panie mój. I powtórzę bratu twemu wszystko, jak mi nakazujesz.
- Uczyń to! A teraz każ zaprzęgnąć do rydwanu i niechaj woźnica odwiezie cię do przystani.
Starzec skłonił się nisko i wyszedł.
Król uniósł rękę ku szyi, lecz opuścił ją. Odetchnął ciężko jak człowiek, który pozbył się wielkiego frasunku, choć brwi miał nadal zmarszczone. Wiedział, że dzień jutrzejszy przyniesie wiele okropnych wydarzeń, a on, król Troi, będzie musiał w ciągu całego dnia tego udawać, że przerażająca wieść, którą otrzyma, jest dla niego równie niespodziana jak dla mieszkańców grodu i osieroconej załogi książęcego okrętu. Albowiem jedynie brat jego małżonki i trzech najbardziej zaufanych wojowników drużyny królewskiej wiedziało, że boski Widwojos nie może powrócić z owej przejażdżki, którą rozpoczął dla ujrzenia stadniny trojańskich koni. I jedynie oni czterej, prócz króla i jego brata, władcy Tenedos, wiedzieli, jaką straszliwą śmiercią zginąć ma kreteński książę i jego syn.
Brat małżonki króla Troi był człowiekiem uprzejmym i wytwornym, jak gdyby nie narodził się w dalekim barbarzyńskim grodzie na północy, lecz w samym Knossos. Odwiedzał zresztą kilkakrotnie Kretę w dniach swej wczesnej młodości, gdy żeglował tam jako dowódca jednego z licznych okrętów, które przewoziły na wyspę ziarno z północy. Od chwili, gdy wyruszyli wczesnym rankiem, zabawiał swych gości rozmową, ukazując im różne miejsca wybrzeża i drogę, która pięła się szerokim łukiem i zakosami w górę, by zniknąć w dalekich, owianych siną mgiełką poranną lasach, porastających zbocza rozległego pasma gór o łagodnych wierzchołkach.
Miasto z wolna oddalało się i choć nie poganiali swych koni, wkrótce znaleźli się w dzikiej okolicy, poza granicą otaczających Troję uprawnych pól.
Perilawos, który rozglądał się ciekawie, wysforował się nieco i celnym strzałem z łuku zabił zająca, który próbował umknąć, kryjąc się wśród głazów.
- Piękny strzał, książę! - zawołał brat królewskiej małżonki i skinął na jednego z ludzi, który zbliżył się do zabitego zwierzęcia, wyrwał strzałę i podał ją nadjeżdżającemu młodzieńcowi. Związawszy nogi zająca postronkiem, zarzucił go na szyję wierzchowca.
- Upieczemy go na popasie! - Brat królewskiej małżonki wskazał dłonią na dwa skórzane wory, które wiózł drugi z ludzi. - Mamy, by rzec prawdę, jadła i napoju dość, lecz świeże mięso lepsze jest niźli placki, miód i sery owcze... - Ruchem ręki ukazał dalekie miejsce pomiędzy dwoma wierzchołkami wzgórz. - Czy widzisz, boski Widwojosie? Las rozstępuje się tam, ukazując białe skały, stąd nazwanie Biała Przełęcz dla owego miejsca. Gdy dotrzemy tam, a stanie się to zapewne wkrótce po południu, będziemy odtąd posuwali się w dół. Dostrzeżesz zresztą stamtąd, panie, rozległe równiny, gdzie pasą się nasze stada, którym równych nie zna świat, jak sam się o tym przekonasz, gdy ujrzysz je z bliska.
- Cieszy mnie to! - rzekł Widwojos szczerze. - Gdyż miłuję piękne konie... - Uśmiechnął się lekko. - Czasem nawet gotów jestem mniemać, że miłuję konie bardziej niźli ludzi, choć może ci się to wydawać głupstwem, niegodnym moich warg i twoich uszu.
- Cóż, każdy z ludzi uczy się z własnego doświadczenia... - odparł brat królewskiej małżonki z wahaniem. - Jeśli tak sądzisz, boski Widwojosie, rzec można, iż ludzie uczynili ci wiele złego lub próbowali uczynić, podczas gdy konie... - Rozłożył ręce. -To pewne, że koń jest wiernym towarzyszem człowieka i nie kieruje się zdradą ni podstępem.
Zbocze stawało się coraz bardziej strome i zwierzęta szły wolno, wybierając zręcznie nogami drogę pośród kamieni. Było coraz cieplej. Widwojos uniósł dłoń i otarł jej grzbietem pot z czoła. Brat małżonki królewskiej dostrzegł to. - Wkrótce dotrzemy do widomej przed nami krawędzi lasów i znajdziemy tam miły chłód, który towarzyszyć nam będzie aż do przełęczy, gdzie, jeśli będzie taka twoja i twego boskiego syna wola, damy wypocząć strudzonym koniom i spożyjemy posiłek.
- Zdajemy się na ciebie we wszystkim, panie... -
Widwojos zmarszczył brwi, gdyż Perilawos wysforował się zbyt daleko ku przodowi. - Jakie rodzaje grubego zwierza zamieszkują owe lasy?
- Są tu niedźwiedzie, pantery leśne, które żyją na drzewach, i lew, lecz on rzadko zapuszcza się w gęstwinę. - Brat królewskiej małżonki obejrzał się na swych wojowników, którzy jechali nieco za nimi. - Żaden z owych drapieżników nie śmie uderzyć na ludzi, gdy jadą w większej liczbie, lecz bywało, że niedźwiedź zechciał wyskoczyć z lasu i obaliwszy jeźdźca wraz z koniem, pożreć obydwu lub poranić śmiertelnie. Jeśli więc zezwolisz. najdostojniejszy książę, pragnąłbym, jako ów, któremu powierzono pieczę nad waszymi boskimi osobami, prosić cię, abyś rozkazał synowi twemu, by trzymał się bliżej nas wszystkich, gdyż ja nie śmiem sam nalegać na to, zważywszy, iż jest wnukiem króla Krety.
Widwojos z ulgą skinął głową i okrzykiem przywołał
Perilawosa, który wstrzymał konia i zaczekał, aż zrównają się z nim.
Czas upływał. Wspinali się coraz wyżej i wreszcie znaleźli się wśród gęstego, odwiecznego boru, porastającego brzegi płytkiego wąwozu, gdzie ślady kopyt końskich wskazywały szlak.
Wąwóz skończył się polaną, z której przez chwilę podziwiali rozległy widok morza i pofalowanej linii wybrzeża. W dole, niewidoczne już niemal, leżało miasto na niewielkim wzgórku, otoczone białymi murami. Ruszyli dalej. Perilawos wypytywał brata małżonki królewskiej o sprawy krainy, która ich gościła, a ów odpowiadał uprzejmie, cierpliwie, z nieodstępnym uśmiechem.
Później dwukrotnie jeszcze zeszli na krótko z koni w pobliżu źródeł, aby obmyć oblicza i dać zwierzętom napić się. Słońce pięło się coraz wyżej.
Wreszcie na jednym z łagodnych zakrętów drogi ujrzeli, ze drzewa, które zdawały się nieskończonymi szeregami rosnąć jedne ponad innymi, nagle zajaśniały prześwitami ukazującymi błękit nieba.
- Oto i przełęcz przed nami! - zawołał wesoło brat małżonki królewskiej. - Kres naszego wspinania się ku słońcu! Jest tam na zboczu szałas, gdzie w czasie swej wędrówki popasają ludzie strzegący stad. Jeśli zezwolisz, boski książę, rozniecimy tam ogień i spożyjemy posiłek, a niechaj i konie nasze najedzą się, gdyż trawa na przełęczy jest wysoka i piękna, a to dla dwu źródeł z obu zboczy, które ją otaczają. Oba przemieniają się w potoki. spadając ku równinie, i będą nam towarzyszyły, gdy poczniemy opuszczać się drogą ku dolinom.
Wkrótce znaleźli się na przełęczy. Widok stąd był zdumiewający, gdyż rozciągał się na dwie zupełnie różne od siebie krainy: przybrzeżną i drugą, leżącą po przeciwnej stronie rozległą dolinę pokrytą kępami gajów i szerokimi pastwiskami, które ciągnęły się daleko, aż ku następnemu pasmu gór, wyższych i groźniejszych niźli te, które właśnie przebyli.
Perilawos chciał zeskoczyć z konia, lecz brat małżonki królewskiej wskazał im niewyraźną ścieżkę, biegnącą wśród traw i znikającą pośród białych skał przełęczy.
- Zjedziemy z traktu w bok, bowiem tam, za drzewami, osłonięty kępą owych gęstych zarośli znajduje się duży szałas pasterski w miejscu dobrze chronionym od wiatru, gdzie rozpalimy ogień - rzekł wskazując wyciągniętym ramieniem. - Także i konie będą tam bezpieczniejsze, gdyż tu, jak widzisz, boski książę, rozciąga się strome urwisko i nawet spętany mógłby któryś z nich dojść do krańca polany i runąć w dół, co utrudniłoby nam dalszą podróż.
Ruszył przodem, obaj goście za nim, a trzej milczący dworzanie na końcu. Po kilku chwilach za załomem skalnym ujrzeli ów szałas ukryty na granicy lasu i wielkich białych głazów pokrywających grzbiet przełęczy.
Brat małżonki królewskiej zeskoczył z konia i trzymał uzdę wierzchowca Widwojosa, póki ów nie zsiadł.
Gdy znaleźli się wszyscy na ziemi, wojownicy spętali konie i jeden z nich zabrał się do rozniecania ogniska, nazbierawszy szybko gałęzi na skraju lasu.
Usiedli na kamieniach, czekając na ukazanie się ognia. Drugi z ludzi zdjął z konia oba skórzane worki i zbliżył się z nimi. Z jednego wyjął kubki i glinianą butlę dużych rozmiarów.
- Pójdę po wodę do źródła, panie? - rzekł zwracając się do brata małżonki królewskiej.
Perilawos nie znoszący bezczynności ruszył z wolna ku wejściu do szałasu, który był chatą zbitą z surowych bali drzewa, nie ociosanych nawet z kory, odpadającej długimi, wyschniętymi pasmami. Wewnątrz był półmrok, gdyż światło wpadało jedynie przez otwór wejściowy pozbawiony drzwi.
W rogu walała się kupa zeschłych liści i gałęzie, które ktoś przed niedawnym czasem przyciągnął tu zapewne, by uczynić z nich sobie posłanie, nieco miększe i wygodniejsze niźli naga ziemia stanowiąca podłogę.
Rozejrzał się i wyszedł na światło słoneczne, zaledwie jednak zrobił krok, pochwyciły go z dwu stron silne ramiona ludzkie, a ciężka dłoń spadająca na usta stłumiła okrzyk. Szarpnął się, lecz poczuł na gardle ostrze sztyletu.
- Jeśli poruszysz się, zginiesz! - rzekł uprzejmie brat małżonki królewskiej, głosem równie miłym jak w chwili, gdy upraszał ich, by zeszli z koni. -Zanieście go i połóżcie obok ojca jego, boskiego księcia.
Chłopiec poczuł, że silny sznur krępuje mu nogi. Porwano go w górę i jeden z wojowników trojańskich, człowiek najwyraźniej olbrzymiej siły, zarzucił go sobie jak piórko na ramię, przeszedł z nim kilkanaście kroków i rzucił go na ziemię obok ojca.
Bogom podobny Widwojos leżał na trawie spętany już, z rękami wykręconymi do tyłu i ściągniętymi mocno sznurem. Obok niego klęczał trzeci z wojowników trojańskich, a krótki, uniesiony w powietrzu miecz zawisł nad jego piersią.
Brat małżonki królewskiej pochylił się nad leżącym i uśmiechnął się niemal serdecznie.
- Zechcesz wybaczyć mi, książę, że miast wypoczynku, wody ze źródła i jadła ofiarować ci muszę najdłuższy z wypoczynków: śmierć. Nie żywię żadnej nienawiści ku tobie lub twemu synowi, lecz taka jest wola mego władcy. Musicie tu obaj zginąć.
- A czemuż miałby żywić nienawiść śmiertelną do mnie twój król? - spytał Widwojos unosząc nieco głowę i patrząc na niego wzrokiem, w którym mniej było przerażenia, a więcej rozpaczy, gdyż przepełniała go w owej chwili jedynie myśl o synu, którego ciężki oddech słyszał tuż obok siebie.
- On także nigdy by nie godził na twe życie i nie wydał nam owego straszliwego rozkazu, gdyby nie brat twój, władca Krety, Minos... - Brat małżonki królewskiej rozłożył bezradnie ręce. - Choć nikt ze śmiertelnych nie może poznać prawdy o tym, lecz ty i syn twój, skoro macie nigdy już nie opuścić tego miejsca żywi, winniście wiedzieć, kto jest waszym zabójcą, gdyż nie pragnę, aby dusze wasze mogły stawać na drodze życia mego lub tych ludzi, którzy także do was nie żywią nienawiści, a będą musieli wykonać ów czyn na rozkaz królewski. Brat twój, Minos, przysłał tu dostojnika kreteńskiego, który tak długo nalegał na mego króla kładąc na jedną szalę przyjaźń twego władcy, a nienawiść na drugą, jeśli Troja nie zgodzi się wysłuchać jego prośby, że król mój, mając na względzie dobro i bezpieczeństwo swego królestwa, zgodził się. Tak więc zginiecie obaj, a my powrócimy do Troi w żałobie, wioząc wasze ciała.
- Jak ukryjecie przed światem ową zbrodnię? Zamordujecie waszych bezbronnych gości, czego nie czynią nawet najnikczemniejsi barbarzyńcy?
- To prawda, lecz rzekniemy, iż nie zważając na nasze prośby ty i twój syn zapędziliście się w las, ścigając dzikiego zwierza, i tam rozszarpali was lew i lwica, polujący u stóp przełęczy...
- Czyżbyście chcieli rozszarpać nas? - Widwojos głęboko zaczerpnął powietrza. - Któż wam uwierzy?
- Przekonasz się, boski książę, że mamy ku temu skuteczne narzędzie, choć nie jesteśmy lwami. - Brat małżonki królewskiej uśmiechnął się lekko i spoważniał natychmiast, oblekając oblicze w smutek. - Rzekłem ci już wszystko, co winienem był rzec. Gdybyś był człowiekiem nikczemniejszego rodu, nie trudziłbym się, aby cię objaśnić, czemu stanie się tak, jak się stać musi. Lecz, jak rzekłem, lękam się, aby dusze was obu, którzy jesteście książętami i potomkami potężnych królów, nie szukały pomsty na mnie i na tych ludziach, gdy zabiją was za chwilę. A prócz tego, skoro jesteś wielkim księciem ludu władającego morzami, winienem ci uprzejmość nawet wówczas, gdy muszę śmierć ci zadać. Pamiętajcie obaj, gdy staniecie przed Tymi, Którzy Władają w Ciemności, że uczyniłem dla was wszystko, co mogłem uczynić, i nie popełniłem wobec was żadnego zbytecznego okrucieństwa, a także nie znieważyłem was niegodnym słowem. A teraz zechciej wybaczyć mi, książę, czas ucieka i słońce wkrótce pocznie zniżać się, gdyż dobiega południe.
- Jestem panem wielkich skarbów... - rzekł gwałtownie Widwojos. - Mogę cię uczynić człowiekiem
równie potężnym lub potężniejszym niźli twój król.
- A gdzież są owe skarby twoje? - Brat małżonki królewskiej wzruszył ramionami. - Na Krecie! Czy sądzisz, że brat twój, wszechpotężny Minos, zezwoliłby mi wziąć choćby odrobinę z nich, gdybym ci darował życie? On, który uknuł twą śmierć i ściga cię swoją nienawiścią, mimo że jedno zrodziło was łono? Zresztą niczym są dla mnie skarby świata całego, skoro król mój wydał mi rozkaz. Jeśli nie wykonam owego rozkazu, zginę, a na cóż mi wówczas skarby twoje lub jakiekolwiek inne? Bierzcie ich do wnętrza szałasu!
I pochylił się, by wraz z jednym z wojowników unieść za ręce i nogi Perilawosa, gdy dwaj pozostali uczynili to samo z bogom podobnym Widwojosem.
Wnieśli ich do szałasu i rzucili obok siebie na podściółkę z suchych liści.
- Tym lepiej... - rzekł rozglądając się po wnętrzu brat małżonki królewskiej. - Krew bluźnie na owe liście, które później spalimy, aby nie pozostało śladu po naszym uczynku, gdyż, jak wiecie, życiem odpowiadamy za to, by nikt nigdy nie dowiedział się, jak zginęli obaj...
Ludzie jego w milczeniu skinęli głowami.
- Sykosie, czas, byś uczynił to, co masz uczynić. Rosły wojownik, który wydawał się człowiekiem ogromnej siły, skinął głową i wyszedł z szałasu. Powrócił natychmiast, niosąc jeden z dwu worków, w których według słów brata małżonki królewskiej znajdować się miało jadło dla podróżnych.
Rozwiązał worek i przechylił go. Coś wyleciało ż cichym chrzęstem na podściółkę.
Leżący na ziemi spętani jeńcy w milczeniu wodzili za nim oczyma, starając się pojąć to, co miało stać się za chwilę. Gdy wojownik wyprostował się, z piersi Perilawosa wyrwał się okrzyk grozy.
Człowiek ów podniósł dłoń i poruszył nią, później wyciągnął ją ku stojącemu obok drugiemu Trojańczykowi.
- Zaciśnij mi rzemienie na przegubie, abym nie mógł z nich wyszarpnąć palców, gdy zagłębię je w ich ciałach - rzekł ze spokojem.
Palce jego wsunięte były w grube spiżowe pierścienie, zakończone ostrymi, zakrzywionymi szponami, lśniącymi lekko w półmroku. Widwojos pojął natychmiast, co miano z nimi uczynić.
- Zabijcie nas wprzódy. Gdyż nie pragniesz chyba, aby człowiek ów...
- Książę, muszę ci rzec ze smutkiem, że nie mogę tego uczynić. Rozmyślałem długo nad tym, jak można by was zabić nie zadając wam tak straszliwych cierpień, lecz nie znalazłem sposobu. Gdybym kazał was przebić mieczem lub oszczepem, a nawet udusić, aby później poorać ciała wasze pazurami, mógłby pozostać ślad. A prócz tego, inny, jak wiesz, jest człowiek żywy, a inny martwy. Załoga twego okrętu, która zapewne będzie chciała ujrzeć zwłoki wasze, gdy powrócimy z nimi do miasta, mogłaby nie uwierzyć, że zginęliście rozszarpani przez lwy, gdyby człowiek ów począł rwać pazurami wasze ciała już po zgonie. Być może krew nie rzuciłaby się z ran, a być może nie zdołałby zatrzeć śladu po ranach zadanych mieczem czy oszczepem. Władca nasz nie pragnie, aby choć cień podejrzenia mógł paść na niego czy innego Trojańczyka. Tak więc, skoro nie mogę temu zaradzić, będziecie żywcem rozszarpani, jak gdyby napotkał was lew... - I zwrócił się do rosłego wojownika: - Sykosie, uczyń to tak, aby obaj nie cierpieli zbytecznie.
- Tak uczynię, panie. Rzucę się im do gardła: najpierw owemu młodzieńcowi, a później ojcu jego. Inne rany zadam im, gdy będą już konali. Wówczas nie odczują bólu straszliwszego jak w pierwszej chwili. Tę jedynie łaskę możesz im okazać, jeśli zechcesz.
Widwojos przełknął głośno ślinę i przymknął oczy. Otworzył je szybko.
- Jeśli możecie wyświadczyć mi większą łaskę, czcigodny Trojańczyku, każ słudze twemu, aby zabił mnie pierwszego, gdyż... byłoby to... nędznym okrucieństwem, abym musiał patrzeć na śmierć jego i słyszeć, jak umiera...
- Ojcze! - krzyknął Perilawos. - Więc nie ma dla nas ratunku?
- Czyżbyś zapomniał, że jesteś potomkiem królów? - rzekł jego ojciec z nagłym straszliwym spokojem. - Oto mamy umrzeć przed obliczem barbarzyńców.
- Tak, ojcze... - rzekł cicho Perilawos i zamilkł przymknąwszy oczy, gdyż ujrzał, że rosły wojownik postąpił krok ku przodowi i uniósł nad leżącym dłoń uzbrojoną w straszliwe, zakrzywione pazury.
- Żegnaj, książę... - rzekł brat małżonki królewskiej - i pamiętaj, abyś dał świadectwo prawdzie, gdy ujrzysz bogów podziemi: nie miałem ku tobie nienawiści i uczyniłem jedynie to, 'co mi nakazał król, którego muszę słuchać.
Widwojos przymknął oczy.
- Czyń, co ci nakazałem! - zawołał ostro brat małżonki królewskiej.
Książę zagryzł wargi do krwi. Czekał, czując już niemal na szyi straszliwy chwyt pazurów. Wstrzymał oddech.
Usłyszał cichy, stłumiony okrzyk i drugi krzyk, głośniejszy, jak gdyby mordowanego człowieka, wydobywający się z przebitego gardła, okropny i chrapliwy.
- Perilawosie! - zawołał i otworzył oczy, szarpiąc z rozpaczą więzy.
W tejże chwili ciężkie ciało zwaliło się nań i krew zalała mu oblicze. Lecz nie była to jego krew. Nie czuł żadnego bólu. Tuż obok swej twarzy dostrzegł dłoń uzbrojoną w owe przerażające pazury.
Lecz nie godziła ona w jego szyję. Leżała bezwładnie, otworzyła się z wolna i zamknęła. Znieruchomiała.
Usłyszał jeszcze jeden okrzyk i nagle zapadła cisza.
- Ojcze! - krzyknął Perilawos. - Czy żyjesz?
- Żyje twój boski ojciec! - odparł młody, jasny głos i w tej chwili ktoś uniósł ciało leżące na ciele Widwojosa i odrzucił je na bok.
- Książę! –rzekł Terteus oddychając ciężko. -Błagam cię w imię przysięgi, którą złożyłem mówiąc, że nie opuszczę w potrzebie ciebie i syna twego, abyś nie oddalał się już tak nierozważnie od załogi twego okrętu!
Widwojos pragnął odpowiedzieć, lecz słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Przymknął oczy i uśmiechnął się słabo. Na czoło wystąpiły mu wielkie krople potu.
- Perilawosie... - szepnął cicho. - Perilawosie, synu mój.
Gdy dotarli do przełęczy i ujrzeli ślady zwierząt skręcające za załom skalny, a później dostrzegli spętane konie, Białowłosy pragnął wyjść na polanę przed szałasem, lecz Terteus powstrzymał go. Przywiązali konie do drzew i zbliżyli się ku siedzącym, nie dostrzeżeni w gęstym poszyciu. Stało się to w tej chwili, gdy wojownicy brata małżonki królewskiej rzucili się na boskiego Widwojosa.
Terteus uniósł łuk, lecz byli zbyt daleko. Lękał się, że strzała mogłaby trafić księcia. Widząc, że Trojanie wiążą jeńców, a później unoszą do szałasu, rzucili się zaroślami za nimi i przyczajeni za ścianą słuchali.
- Gdy ów Trojanin będzie mówił... - szepnął bezgłośnie Terteus - podskoczymy do drzwi... Dwóch musimy przebić strzałami, a dwu następnych nadziejemy na włócznie... Nie spodziewają się natarcia, więc... - Urwał i przesunął się do otworu wejściowego.
Chciał wstrzymać się jeszcze chwilę, by usłyszeć więcej, lecz dostrzegł wysokiego Trojanina, który pochylił się nad jednym z leżących i uniósł dłoń. Ujrzał błysk.
Wówczas Terteus zwolnił napiętą cięciwę i słysząc świst strzały Białowłosego, porwał za ciężki oszczep.
Wpadli obaj do wnętrza szałasu. Obie strzały wysłane z tak bliska nie chybiły. Dwaj pozostali ludzie nie pojęli jeszcze zapewne, skąd nadbiegła śmierć, gdyż żaden z nich nie sięgnął nawet do krótkich mieczy, które zwisały im u pasów. Widząc przed sobą dostojnie odzianego Trojańczyka Białowłosy pchnął mieczem i uczuwszy, że zagłębił się on w miękkie ciało, wyrwał go, by uderzyć ponownie. Lecz człowiek osunął się, nie wydawszy głosu, do jego nóg. Kątem oka dostrzegł, że Terteus trzyma oburącz swą włócznię, którą przebił czwartego człowieka tak straszliwym uderzeniem, że grot jej wbił się w drewnianą ścianę szałasu za jego plecami.
Człowiek uniósł dłonie ku piersi, pochwycił drzewce rzężąc... ręce jego opadły i osunął się w dół. Drzewce pękło z głośnym trzaskiem. Człowiek padł na ziemię, bluzgając jasnym strumieniem krwi z otwartych ust.
Białowłosy, stojąc z uniesionym mieczem, rzucał szybkie spojrzenia naokół, przesuwając oczyma po ciałach powalonych wrogów. Lecz żaden z Trojan nie poruszał się już.
Terteus dysząc ciężko odstąpił, odrzucił ułamane drzewce włóczni i zepchnął z ciała leżącego Widwojosa zwłoki człowieka, który nadal miał nałożone na rozwartą dłoń owe straszliwe, lśniące pazury.
I wówczas Perilawos zawołał:
- Ojcze!
A Terteus odparł:
- Żyje twój boski ojciec!
I pochyliwszy się, odepchnął ramię umarłego, który wciąż jeszcze obejmował nim księcia, a później wyrzekł owe słowa o przysiędze.
Szybko rozcięli więzy leżących, którzy powstali z ziemi, na pół jeszcze oszołomieni owym wydarzeniem, które omal nie zakończyło się tak straszliwie.
Widwojos tarł ręce, do których z wolna powracała krew, gdyż słudzy brata małżonki królewskiej spętali je mocno. Zrobił krok ku przodowi i zatrzymał się nad martwym już bratem małżonki króla Troi.
Pokiwał głową w milczeniu, wspominając jego słowa o Bogach Ciemności, przed którymi zapewne oto stanął, jeśli za mroczną granicą śmierci było miejsce, gdzie przebywali. Oni lub ktokolwiek inny?...
Przeszedł go dreszcz i szybko zwrócił spojrzenie ku Terteusowi i Białowłosemu, ocierającemu w kraj szaty jednego z leżących swój pokrwawiony miecz.
- Ponownie uratowaliście życie syna mego i moje... a ja... ja co dnia mniej mam możności, aby okazać wam wdzięczność moją... gdyż, jak rzekł mi ów umarły człowiek sądząc, że za chwilę zginę, brat mój wymógł na królu trojańskim, aby zamordował nas... Owe pazury miały służyć po to, abyście wy i cała załoga sądzili, iż rozerwał nas lew w górach. Zapewne zabiliby podobnie i nasze konie... A później opłakiwaliby nas zdradzieckimi łzami... Choć jestem księciem i bratem króla, Terteusie, i choć wielu uczyłem się spraw i sądziłem, że udało mi się zasiać w sercu mym ziarno mądrości, okazało się, że jestem jedynie zwykłym głupcem, który rzucił los swój i syna swego na łaskę najemnych morderców, choć tylekroć ostrzegałeś mnie rozumnie, abym nikomu nie dowierzał w tej podróży. Wybacz mi!
- Panie! - Terteus pochylił głowę. - Nie ma ludzi tak mądrych, aby nie popełnili błędu, gdyż los każdego z
nas jest w ręku bogów, którzy czynią z nim, co zechcą, i... jak widzisz... mogą jednym skinieniem uwolnić człowieka nawet z pazurów lwa... - Uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie. - Jedyne, co ma tu wagę, to wasz zachowany od śmierci żywot, lecz teraz z kolei trzeba nam postanowić, jak zakończyć tę sprawę, gdyż łatwiej zapewne było zabić tych czterech, nie spodziewających się naszego natarcia, niż wymknąć się królowi Troi, gdy się o tym dowie. A będzie on teraz musiał, czy pragnie tego, czy nie, dążyć do zamordowania ciebie. Zresztą ani ty, boski książę, ani syn twój nie możecie powrócić już do Troi...
- To prawda... - rzekł Widwojos i zasępił się. Perilawos stanął przy nim, a później zbliżył do Białowłosego.
- Wiedziałem... -rzekł cicho, drżącym jeszcze głosem.
- Ujrzałem cię wpadającego do szałasu... A nim się to stało, usłyszałem świst... Wówczas otworzyłem oczy... I dostrzegłem owego człowieka ze strzałą w gardle... Zatrzepotał rękami jak ptak. I padł od razu... - Położył mu rękę na ramieniu. - Bratem moim odtąd będziesz, choć urodziłem się księciem... Więcej niż bratem, gdyż stryj mój i ojciec są braćmi i... Stryj mój jest wielkim nikczemnikiem... choć jest królem... Obym i ja mógł kiedyś pospieszyć na ratunek tobie, jak ty uczyniłeś wówczas, gdy tonąłem, i dziś, gdy gorszy jeszcze los mi gotowano...
Białowłosy spuścił oczy i zaczerwienił się.
- Wyjdźmy po oręż twój i twego boskiego ojca. Mniemam, że porzucili go przed szałasem, a nie należy, abyście choćby przez chwilę byli bezbronni, gdyż bogowie jedynie wiedzą, co może nastąpić.
Wyszli. Widwojos i Terteus pozostali w szałasie rozglądając się.
- Sam nie wiem, co czynić, boski książę... - Terteus potrząsnął głową. - Choć ocaliłeś swój żywot, popadliśmy w wielką matnię. Okręt nasz stoi w trojańskiej przystani, a my jesteśmy tu, w górach. W dodatku zabiliśmy krewnego królewskiego, który na rozkaz swego władcy chciał wam odebrać życie...
Obaj chłopcy powrócili i zatrzymali się za nimi. Perilawos podał ojcu miecz i lekką włócznię, którą książę wziął i wsparł się na niej zamyślony.
- Jeśli nie wyprowadzimy okrętu... -rzekł Widwojos - jesteśmy zgubieni, gdyż nie umkniemy daleko nieznanymi krainami. Nikt nam nie udzieli gościny... a zresztą, czyż sąsiedzi króla Troi nie zechcą pochwycić nas i zamordować, jeśli zażąda on tego. A czegóż innego może żądać, gdy będzie drżał nieustannie, aby rzecz ta nie wyszła na jaw... A gdybyśmy podjęli samotną ucieczkę stąd, cóż stałoby się z Angelosem i jego załogą? Czy pozwoli im on powrócić na południe, aby rozpowiadali o zniknięciu moim i mego syna? Prędzej każe wyciąć ich podczas snu, a okręt wyprowadzi nocą z przystani i zatopi, aby ślad po nas nie pozostał w Troi! Mieliśmy przeciw sobie jednego potężnego władcę, teraz mamy dwóch! - Uśmiechnął się blado...
- Panie.., - rzekł cicho Białowłosy.
- Cóż chcesz rzec? - zapytał szybko Terteus.
- A gdyby... - Białowłosy zająknął się. Wiedział, że jest zbyt młody, aby zabierać głos w radzie, lecz myśl, która nagle nim owładnęła, wydała mu się tak prosta i niosąca takie możliwości ratunku dla wszystkich, że nie mógł jej zataić.
- Gdyby tak... - zaczął mówić prędko, zacinając się i rumieniąc - ukryć ciała owych ludzi i ich koni. Później niech boski Widwojos i Perilawos udadzą się wraz ze mną do mego domu... nad brzegiem morza... Pojmujesz mnie? - zwrócił się do Terteusa, gdyż wstydził się spoglądać w oblicze księcia, gdy tak przemawiał nie pytany. - Wówczas ty powróciłbyś do Troi, jak gdyby po odbytych łowach... Wyjechaliśmy przecież na łowy, a ludzie w grodzie wiedzą o tym!... A rankiem wyprowadziłbyś okręt z przystani... Król Troi nie będzie jeszcze wiedział, co się wydarzyło. Myśli on, że boski Widwojos i jego syn zginęli. Więc czemu miałby ci zabronić wyprowadzenia okrętu, aby wioślarze nie zgnuśnieli lub dla jakiejkolwiek innej przyczyny... jak, na przykład, wypróbowania nowego żagla bądź czego innego... Pojmuje przecież, że nie odpłyniecie, pozostawiając boskiego księcia w górach, gdzie przebywa, aby obejrzeć stada królewskie. Rzecz taka byłaby nie do wiary. - Mówił coraz gwałtowniej, czując, że rumieniec zalewa mu twarz, i radując się niemal, że w szałasie panuje półmrok. - A wówczas po zmroku moglibyście podpłynąć do wybrzeża i zabrać boskiego Widwojosa i Perilawosa wraz ze mną na okręt... a później, gdy będziemy już na morzu, uzbrojeni i pod żaglem, można będzie uciec z tych wód i przepaść pogoni, aby móc zastanowić się, co czynić dalej. A cokolwiek by się miało wydarzyć, na morzu będziemy wolni, na najszybszym i najpotężniejszym okręcie, jaki zna świat! - Odetchnął głęboko i zamilkł, patrząc na nich.
- Bogowie! - zakrzyknął Terteus. - Czy słyszysz, boski książę! Niechaj mnie przebiją zardzewiałą włócznią, jeśli wpadł kto kiedy na lepszą myśl w gorszym położeniu niźli nasze!
- W rzeczy samej! -Widwojos ożywił się nagle. -Lecz musimy ukryć ślady tego wydarzenia, aby ktoś jadący przypadkiem przełęczą nie doniósł królowi, że wojownicy - Jego zginęli.
Wybiegli z szałasu i po krótkim poszukiwaniu znaleźli rozpadlinę wśród skał, kończącą się ciemną szczeliną, która najwyraźniej prowadziła w głąb góry i wyżłobiona była jesiennym i wiosennym upadkiem wód. Gdy pierwsze ciało zniknęło w niej, Terteus udał się przed szałas i klnąc cicho zabił konie Trojan, aby podzieliły los swych panów. Czyn ów wydał mu się zapewne bardziej okrutny niźli zabicie owych ludzi, gdyż pobladł i ręce mu drżały, kiedy ciągnęli ciała koni ku szczelinie.
Później zatarli ślady krwi w trawie i wewnątrz szałasu, spaliwszy liście, tak jak chcieli to uczynić niedoszli mordercy Widwojosa. Rozejrzeli się jeszcze po okolicy, lecz nic nie świadczyło tu już o losie czterech sług królewskich, którzy, być może, do końca świata mieli pozostać na dnie owej niezgłębionej rozpadliny, a może runęli nią wprost do Hadesu?
Wskoczyli na konie i ruszyli, prowadzeni przez Białowłosego, bezdrożami leśnymi po karkołomnych perciach ku wybrzeżu. Ani razu nie wynurzyli się z gęstego lasu i nie napotkali nikogo, prócz pięknego jelenia o rozłożystych rogach, który na ich widok runął do ucieczki, tratując z łoskotem zeschłe gałęzie. Wreszcie, gdy wąwóz o stromych, poszarpanych ścianach wyprowadził ich na skraj odwiecznych borów, Białowłosy wstrzymał konia.
- Tędy, pośród zarośli, prowadzi ścieżka ku memu domowi... - rzekł półgłosem, choć nikogo nie mogło być w pobliżu. - Pojadę pierwszy, a gdy ujrzysz mnie i dam ci znak, wówczas - zwrócił się do Terteusa - pozostawcie tu spętane konie i pieszo podejdźcie do domu...
Boski Widwojos spoglądał na widoczne pośród ostatnich drzew morze, rozciągające się aż po granice widnokręgu. Uczuł nagły przypływ otuchy. Rozpacz, która ogarnęła go, gdy zjeżdżali z gór, minęła. Jeśli widział morze, istniała możność ocalenia. Oby tylko udało im się ukryć bezpiecznie w owej chatce rybaka i doczekać nocy lub dnia jutrzejszego. Zjechali tak szybko, że popołudnie nie zaczęło się jeszcze chylić ku wieczorowi.
- Idź! - rzekł Terteus i wskazał Białowłosemu brzeg morski.
- Patrz na ów głaz tam... widzisz?... - Chłopiec podjechał do niego i trącił go lekko łokciem. -Jeśli pojawię się na nim, schodźcie.
Zeskoczył lekko z konia i zbiegł w dół, kryjąc się pomiędzy drzewami. Stracili go z oczu, później nagle wyłonił się tuż obok domu i zniknął.
Czekali. Nie było go długo, później dostrzegli, że wychodzi z ciemnego otworu wejściowego, z wolna zbliża do głazu i wchodzi nań. Nie opodal na niewielkiej łączce pasło się stado kóz, dalej był potok i zarośla. Białowłosy rozglądał się, był w białej płóciennej chlamidzie, bez hełmu i bez pancerza.
Spojrzał w stronę oczekujących i wydawało im się z oddalenia, że skinął głową. Później zszedł z głazu i powrócił do domu.
- Ruszajmy... - Przywiązali konie do drzew i poczęli schodzić, pochyleni, kryjąc się wśród krzewów i głazów pokrywających zbocze.
Gdy znaleźli się przed domem, Białowłosy ruchem ręki wezwał ich do środka.
- Rzadko bywają tu ludzie... - rzekł - jeśli nie liczyć naszych sąsiadów, także rybaków, lecz i oni mieszkają za ostrogą lasu i nie widać z ich domostwa naszego domu.
Widwojos wszedł i ujrzał skromnie odzianą młodą jeszcze kobietę i wysokiego mężczyznę, w którym rozpoznał owego rybaka, napotkanego w dniu, gdy Białowłosy skoczył ku niemu z pokładu Angelosa.
- Pokój wam i pokój domowi temu... - rzekł i zdjąwszy hełm skłonił się im i posążkowi nad progiem, przedstawiającemu nieudolnie wyobrażoną Wielką Matkę.
- Pokój tobie, boski książę! - rzekł rybak. Widząc, że oboje pragną uklęknąć przed nim, Widwojos zbliżył się ku nim szybko i powstrzymał ich przed tym.
- Choć jestem księciem - rzekł z uśmiechem - nie byłbym nim już, gdyby nie wasz dzielny syn. Obaj... - wskazał Perilawosa - winniśmy wam cześć i wdzięczność jako naszym dobroczyńcom, gdyż wychowaliście go na dzielnego i uczciwego młodzieńca...
Twarz rybaka rozjaśniła się, a matka Białowłosego uśmiechnęła się uszczęśliwiona.
- Panie - rzekła - gdy straciłam go przed rokiem, czyż mogłam przypuszczać, że ludzie tak bogom bliscy jak ty i syn twój odwiedzą ten niegodny dom. Lecz niezbadane są wyroki bogów i być może Ona... - skłoniła głowę przed posążkiem - i inni bogowie upodobali go sobie, choć ród jego jest tak nikczemny i miał być jedynie skromnym rybakiem w niewielkiej krainie na skraju świata. A oto oczy jego widziały więcej niż oczy niejednego podróżnika i bohatera, choć ma jedynie lat piętnaście.
- I obawiam się, że ujrzą więcej jeszcze... - rzekł z powagą Terteus. - Obawiam się także, abyście wy dwoje nie musieli cierpieć, jeśli król dowie się, że bogom podobny Widwojos u was znalazł schronienie. Jest rzeczą największej wagi, abyśmy mogli ukryć tu księcia i syna jego do chwili, gdy okręt nasz podpłynie nocą ku wybrzeżu. Dla was rzeczą największej wagi jest, aby król wasz - nie dowiedział się o tym nigdy, gdyż zemsta jego może być straszliwa.
- Będzie, jak zechcą bogowie - odparł spokojnie rybak słowami, którymi sam Terteus zwykł był odpędzać niepokój.
- I ja tak sądzę, lecz wiem także, że bogowie nie pragną wspomagać nieroztropnych i gadatliwych. Czy macie tu miejsce, w którym książę Widwojos i syn jego mogą ukryć się aż do zapadnięcia nocy? Jeśli uda nam się dziś przybyć, zbliżymy się tak dalece do brzegu, jak będzie to możliwe, i on... - wskazał Białowłosego - przybędzie po księcia i syna jego. Jeśli nie uda nam się dziś wyprowadzić okrętu, a uczynimy to jutro o świcie, wówczas odpłyniemy daleko od Troi i także powrócimy pod osłoną nocy, dla waszego bezpieczeństwa.
Rybak uniósł rękę na znak, że chce coś rzec. Terteus skłonił głowę i zamilkł.
Ojciec zwrócił się ku Białowłosemu.
- Pojmuję z tego, że masz wraz z owym szlachetnym żeglarzem - wskazał Terteusa - udać się do miasta. Jeśli będziesz na pokładzie okrętu, uda ci się, znając brzeg, doprowadzić okręt aż ku owym głazom na prawo. Będę czuwał i ujrzę was, jeśli noc będzie jasna lub też dasz znak nakrytą hełmem lampą oliwną, którą odsłonisz na krótko po trzykroć i osłonisz tak, że światło jej skierowane będzie jedynie ku domowi, aby nikt z dala nie mógł ujrzeć, że coś się tu dzieje. Pamiętajcie, że okręty króla Tenedos opływają czasem nocą brzegi. Gdyby odkryły was, być może nie tylko my, lecz wy wszyscy będziecie zgubieni... A jeśli okręt nie pojawi się? -dodał nagle, jak gdyby uderzony tą myślą. Spojrzeli po sobie.
- Pojawi się! - rzekł Terteus. - Gdyż nie pozostawimy tu naszego wodza! Lecz gdyby... gdyby zdarzyło się coś, j co nie pozwoli nam tu przypłynąć, zjawimy się także... być może później... A jeśli zginiemy, wówczas... - rozłożył ręce i zwrócił się ku księciu - wówczas śmierć zwolni nas od przysięgi naszej i będziesz musiał, boski Widwojosie, szukać sam ratunku dla siebie. Lecz wierzę, że bogowie nie opuszczą nas teraz, gdy tak wiele niebezpieczeństw dali nam pokonać. !
Skłonili wszyscy głowy przed posążkiem Wielkiej Matki i Terteus skinął na Białowłosego.
- Ojciec twój zapewne najlepiej wie, co uczynić ze swymi dostojnymi gośćmi, aby nie ujrzało ich niepowołane ku temu oko. A my spieszmy do Troi, jeśli chcemy dotrzeć tam przed wieczorem i uczynić to, co zamierzamy uczynić. Żegnajcie, ojcze i matko mego młodego przyjaciela! -1 skłonił się im nisko, niżej może niż chylił głowę przed boskim Widwojosem. Oddali mu ów pokłon. Białowłosy także pokłonił się ojcu i matce, a później, sam nie wiedział dlaczego, dotknął ręką jej włosów i uśmiechnął się wesoło, na znak, aby nie trapiła się.
- A więc, boski książę, czekaj nas nocą! - Terteus zniknął w drzwiach, lecz głowa jego ukazała się ponownie. - W lesie uwiązane są nasze konie. Swoje zabierzemy, gdyż wrócimy na nich do Troi. Lecz tamte zwierzęta musisz zabić, pochodzą bowiem ze stadniny królewskiej i zapewne koniuchowie rozpoznaliby je. A gdy zabijesz je, radzę ci nocą wypłynąć na morze i uwiązawszy do nich wielkie głazy, zatopić ciała w głębokim miejscu.
- Tak uczynię, panie.
Ojciec Białowłosego skinął głową. Przez chwilę on i matka chłopca patrzyli w otwór drzwi, jak gdyby spodziewając się, że ujrzą raz jeszcze syna lub jego przyjaciela. Później rybak szybko zwrócił się ku księciu.
- Panie mój, nim zaprowadzę was obu do kryjówki, którą mamy tu przygotowaną na wypadek napadu rozbójników morskich lub innej groźnej okoliczności, zezwól, że zapytam cię, czy nie jesteś głodny, gdyż zapewne odbyłeś dziś długą drogę, a z tego, co rzekł mi syn mój, pojmuję, że ciężkie były to chwile i być może zapomnieliście o potrzebach ciała. Lecz najpierw zaprowadzę was do owej nędznej nory wśród głazów, gdzie ze wstydem będę musiał prosić was, abyście spoczęli na zwykłej koźlej skórze w miejscu ciemnym, gdyż zawalamy wejście do niego głazem, który jest zmyślnie dopasowany, aby nikt obcy nie poznał, że tam mieści się nasza kryjówka. Żona moja przyniesie wam jadło.
- Uczyń tak, proszę... - rzekł bogom podobny Widwojos i spojrzał na syna. Nagle ku swemu zdumieniu poczuł wielki głód, choć wydało się, że nie będzie miał apetytu po tylu przejściach.
- Skoro jest, jak rzekłeś, królu, nic mnie już nie może powstrzymać od opuszczenia twej pięknej wyspy.
W owym czasie czcigodny Skamonios, pełen niepokoju, spoglądał ponad tonącą w blasku słonecznym błękitną równiną morza – ku Troi.
- Niesłusznie czynisz niecierpliwiąc się, dostojny panie – rzekł król Tenedos, który od kilku chwil przypatrywał mu się z wesołym błyskiem w oku. – Nie pragnij też wyruszyć na morze w chwilę po otrzymaniu wieści, której oczekujesz. Albowiem źle czyni ów, który wyrusza na morze, gdy słońce zachodzi. Jeśli opuścisz moją przystań jutro o świcie, nie przybędziesz na Kretę o wiele później, a spędzisz noc w wygodnym łożu, nie na legowisku na dnie okrętu.
- Skoro goniec twego królewskiego brata, władco, doniósł ci, że Widwojos wyruszył już wraz z tymi, którzy mają go zamordować, a cała załoga jego okrętu pozostała w mieście, mogę śmiało donieść memu boskiemu panu, że los jego spadł z wagi bogów i runął do Hadesu. Czyżbym nie mógł ufać, że nie przekupi on niczym owych ludzi twego królewskiego brata ani nie zdoła uniknąć sideł, które nań zastawiono?
- Ludziom owym przewodzi brat małżonki mego brata - rzekł Tenedos. - Skoro książę Widwojos wyruszył z nimi w góry, nie ma dla niego ratunku. Nie powróci żywy, ani on, ani syn jego. Ci, którzy udali się z nimi, aby ich zgładzić, mają z sobą straszliwe narzędzie na kształt pazurów lwa i obezwładniwszy Widwojosa i jego syna, l rozszarpią nim ich ciała, aby sprawić pozór, że padli oni j| ofiarami dzikiej bestii. A nie znajdzie się człowiek, który | mógłby im zadać kłam, gdyż, jak rzekłem, rany owe taki mieć będą wygląd, jak gdyby pochodzić mogły jedynie z lwich pazurów.
Czcigodny Skamonios wzdrygnął się mimowolnie i szybko odparł:
- Skoro jest, jak rzekłeś, królu, nic mnie już nie może powstrzymać od opuszczenia twej pięknej wyspy. Dzięki ci za szlachetną i wspaniałą gościnę. Wyruszę jednak bez zwłoki, bowiem, jak sądzę, lepiej będzie, abym w chwili gdy ciało Widwojosa powróci do Troi, nie było ani tam, ani tu, gdzie jest przystań do której zawijają różne okręty. Jestem człowiekiem znanym w mym kraju i pobyt mój tu ktoś mógłby skojarzyć z ta śmiercią. Skoro dopłynę do mej ojczyzny, nim wieść o śmierci Widwojosa rozejdzie się szeroko, pozostanę po prostu jednym z tych, którzy prowadzą sprawy handlowe swego władcy z wami, tak jak to wiedzą doradcy twoi i twego brata. Zresztą boski Minos z najwyższą niecierpliwością czeka mego przybycia ze smutną, a jednak pomyślną dla niego wieścią.
- Uczyń według swej woli, czcigodny panie... - Król Tenedos rozłożył ręce. - Załoga twoja jest wypoczęta, a wiatr będzie ci sprzyjał, jeśli nie nadejdą niskie mroczne chmury niosące deszcz, co podejrzewam, choć niebo dziś było pogodne. Zezwól, że każę przygotować dla ciebie kilkanaście dzbanów owego napoju, który tak sobie upodobałeś. Daj go skosztować także twemu władcy, boskiemu Minosowi, a dodaj przy tym, że zachowamy milczenie i nikt nigdy nie dowie się, czemu zginął boski Widwojos. Lub może nie wspominaj o tym, co władca twój pojmuje bez zbytecznych słów równie dobrze jak ja. Rzeknij mu jedynie, że wraz z nim opłakujemy zgon jego brata i bratanka, rozerwanych w lasach trojańskich przez lwa i małżonkę jego, lwicę. Upewnij go też, że wyprawiono im pogrzeb godny królewskiej krwi władców Krety, a także wyprawiono wspaniałe igrzyska na ich cześć, by usposobić przychylnie bogów ciemności.
- Tak rzeknę panu memu... - Skamonios pochylił uprzejmie głowę. - A teraz zezwól, królu, bym udał się do "lej komnaty i wydał rozkazy dowódcy okrętu, na którym przybyłem.
- Proszę cię, czcigodny panie, czyn w mym domu wszystko, co pragnąłbyś czynić we własnym.
Skamonios skłonił się i wyszedł.
Król pozostał na tarasie, który był jego ulubionym miejscem i skąd lubił spoglądać na daleki świat w dole. Odległe wyspy wydały mu się ostrzej zarysowane i bliższe niż zwykle. A była to oznaka nadchodzącej zmiany pogody. Spojrzał na niebo. Było bezchmurne. Słońce grzało ostro.
- Panie mój i królu... - odezwał się cichy głos za jego plecami. Odwrócił się. Był to dowódca straży.
- Czegóż chcesz?
- Przybył dostojny Paramas, doradca twego królewskiego brata, i prosi, abyś zechciał przyjąć go na osobności.
- Jakże to? Dziś jeszcze przed niedawnym czasem odprawiłem już jednego posła mego brata! - rzekł król Tenedos z lekkim zdumieniem w głosie. - Cóż to być może? - Pytanie zadał sam sobie. Odprawił dowódcę straży, mówiąc: - Niechaj tu wejdzie!
Czekał chwilę, zastanawiając się, czy nie zaszło coś nieprzewidzianego. Lecz gdy stary Paramas pojawił i wyjaśnił mu troski swego władcy, król Tenedos szybko pokiwał kilkakrotnie głową.
- Gdy powrócisz do Troi i staniesz przed obliczem mego królewskiego brata, rzeknij mu ode mnie te słowa: "Bracie mój, jesteś mędrcem!" Dodaj też, że niezwłocznie wydam rozkaz wszystkim okrętom, aby na widok wielkiego okrętu księcia Widwojosa wymijały go w tak wielkiej odległości, aby nie mogło nawet powstać podejrzenie, że knują złe zamiary wobec niego. Rzeknij mu też, że mnie samego myśl podobna trapi już od chwili, gdy przybył ów dostojnik kreteński, wioząc żądania swego władcy wobec nas. Być może Minos jest władcą potężnym, lecz nie tak potężnym, aby lęk przed nim zmusił nas do czynów nierozważnych. Niechaj mu dość będzie, ze... - Urwał i skinął głową. - Bądź zdrów, Paramasie. przekaż słowa moje królowi twemu, a bratu memu, i upewnij go o mej braterskiej miłości.
Odwrócił się i rzucił okiem na morze. Tak, brat jego nie był głupcem. Ponownie odwrócił się i zaklaskał w ręce.
- Wezwij do mnie dowódcę okrętów!
Pragnął, aby rozkaz o daniu wolnej drogi okrętowi księcia Widwojosa dotarł jak najspieszniej do wszystkich jego okrętów strzegących morza, przesmyków i wysp rozrzuconych naokół.
Minęli bramę grodu i wjechali w ulicę prowadzącą ku królewskiemu pałacowi, gdy cienie wydłużyły się nieco, lecz piękny dzień wczesnego lata trwać miał jeszcze dość długo.
Terteus skierował się wprost ku domowi, który władca troi dal na mieszkanie załodze Angelosa. Część ludzi znajdowała się wewnątrz, zajęta grą w kości lub strzelaniem z łuku do malowanego różnymi barwami pnia ustawionego pod ścianą. Inni byli zapewne w mieście.
Terteus zeskoczył z konia i nie wchodząc pod dach, zawołał donośnym głosem załogę. #wstawali leniwie, inni wychodzili z głębi domu zaspani, gdyż dzień był gorący, a cóż może być lepszego jak drzemka po południu, gdy człowiek wypije nieco zbyt ciężkiego trojańskiego wina?
- Cóż byście rzekli na to, gdybyśmy przećwiczyli nieco nasze zastałe kości? – roześmiał się Terteus wodząc po nich wesołym okiem. – jutro zapewne bogom podobny nasz wódz powróci wraz z końmi trojańskimi, które pojechał obejrzeć i zakupić od króla tej krainy, a później będzie pragnął jak najszybciej wyruszyć, gdyż nikt z nas nie wie, jak długo trwa lato na północy, jeśli odnajdziemy je tam. Być może krócej niż sądzimy, a wówczas nie Zdołalibyśmy doprowadzić naszej wyprawy do kresu i nie powrócilibyśmy na Kretę przed porą wzburzonego morza. A że żyjąc tu od dni kilku w gnuśności i opilstwie zezwoliliście ramionom waszym zwiotczeć, sądzę, że godzi się nam zaznać dziś nieco pracy przy wiosłach na tej rozległej zatoce, gdyż jeśli jutro każe nam wódz nasz wyruszyć, wpłyniemy wprost w długą cieśninę, o której powiadają, że jest zdradliwa i najeżona skałami... - A słysząc niechętne głosy, dodał szybko: - Abyście nie sądzili, że mniemam, jakobym lepszy był niźli wy i pragnę wygrzewać się leniwie w słońcu udając wodza i spoglądając na wiosło, gdyż i mnie dolega już bezczynność. Czy wszyscy, prócz tych, którzy wraz z Eriklewesem pełnią straż na okręcie, są tu?
Okazało się, że brakuje kilku, którzy odeszli do pobliskiej winiarni.
Terteus kazał przyprowadzić ich i ruszył konno do przystani, poleciwszy uprzednio Białowłosemu, aby pozostał z innymi i razem z nimi pieszo bądź na wozach kierował się ku okrętowi.
Słońce miało jeszcze nieco drogi do przebycia, nim zanurzy się w morzu na zachodzie, gdy cała załoga zebrała się na pokładzie. Dwaj ludzie odnalezieni w winiarni byli tak pijani, że przywieziono ich wozem, spoczywających jak ciała poległych bohaterów, i położono na dnie, gdzie pozostali nieświadomi tego, że nie są już w winiarni, lecz oto mają za chwilę wyruszyć na morze.
Terteus stał jeszcze na brzegu wraz z Eriklewesem i rozmawiał z dowódcą straży nadbrzeżnej, który podszedł do Angelosa wraz ze sternikami kilku okrętów wyciągniętych na brzeg.
- Sam widzisz, panie... - roześmiał się Terteus - że ludziom moim gościnność wasza przynosi tyleż pożytku, co szkody. Książę nasz udał się w góry dla obejrzenia waszych nieporównanych stad, a tymczasem załoga poczyna rozprzęgać się z wolna. A, jak powiadają, droga ku północy przez ową cieśninę nie będzie łatwa.
- Czyżby król nasz nie dał twemu księciu przewodnika, który przeprowadzi was? -zapytał dowódca straży. - Zapewne tak uczyni, gdyż długa to droga i trwa trzy dni lub dłużej, a jeśli kto nie zna dobrze obu cieśnin i małego morza pokrytego wysepkami, które leży pomiędzy nimi, wówczas spędzić może wiele dni walcząc z prądem i wiatrem, bowiem prąd jest tam zawsze przeciwny, a skały zdradliwe jak nigdzie w świecie i skryte tuż pod obliczem | wód.
- Powiadali mi na Krecie - rzekł Terteus uśmiechając się - że są tam skały ruchome, które schodzą się gniotąc na miazgę niebaczne okręty i ich nieszczęsne załogi. Powiadają też, że jedynie Trojanie znają zaklęcia, które każą owym nieprzychylnym skałom trwać w miejscu i nie rzucać się ku przepływającym.
- Ode mnie tego nie usłyszałeś... - rzekł przywódca straży nadbrzeżnej uśmiechając się także. - Gdy ujrzysz owe skały, pojmiesz, jak niewiele kłamstwa jest w tym, co ludzie owi rzekli. Albowiem... - Zamilkł na chwilę. - Sami zresztą przekonacie się! - dokończył. - Czy pragniesz dziś wypłynąć na długo?
- Chciałbym, aby ludzie wzięli się do wioseł ostro, płynąc pod wiatr, a później, gdy słonce skryje już głowę, powrócimy o zmierzchu pod żaglem i udamy się pieszo gościńcem do miasta. Straż pilnująca bram przepuści nas, gdyż została uprzedzona i wie, kiedy nas oczekiwać. A załodze mej zarówno wysiłek przy wiosłach, jak i droga piesza do grodu waszego przydadzą się wielce. Wyparuje im z głów wino i strząsną nieco tłuszczu, który gościna wasza osadziła im pod sercem! Bywajcie mi, ty, dowódco straży, i wy, szlachetni sternicy okrętów!
Skinął im ręką i lekko wskoczył na pokład Angelosa, chwytając oburącz za jego wysoką burtę.
Z wolna odepchnęli się wiosłami od kamiennego obrzeżenia przystani, na krańcu której zapłonął już na podwyższeniu ogień w brązowym trójnogu, wskazujący nocą drogę okrętom.
Terteus, tak jak przyrzekł, zasiadł przy wiośle i słuchając śpiewnego głosu prowadzącego, z radością widomą na obliczu, z większą niźli winna była wywołać tak krótka wyprawa, zanurzał je w migotliwy nurt. Ludzie, choć początkowo klęli nieco na ową nieprzewidzianą przejażdżkę po morzu, poczuwszy chłodny wiatr na obliczu i strząsnąwszy pył nadbrzeża ze stóp, odżyli, a gdy brzeg oddalił się, rozpoczęli miarową pieśń.
Gdy już byli daleko od brzegu, a wieże Troi zniknęły w przedwieczornym błękitnym oparze na odległym wzgórzu, Terteus wciągnął wiosło i dawszy znak sternikowi, skinął na tych, którzy byli najbliżej.
- Unieśmy żagiel, a gdy to się stanie, zbliżcie się wszyscy do masztu!
Wiatr dął z północy. Terteus dał rozkaz Eriklewesowi, aby pod żaglem płynął ku południowemu zachodowi, oddalając się od lądu i wyspy Tenedos, widocznej przed nimi na widnokręgu tuż przy brzegach trojańskich.
W blasku zachodzącego słońca uniosła się i rozwinęła ogromna płachta rozpięta na rei i ślepe oczy Byka spojrzały na spokojne morze. Ludzie z wolna powstali z ław, zbliżyli się i otoczyli wspartego o maszt młodego przywódcę.
- Skłamałem wam i ludziom na wybrzeżu, gdym rzekł, że wypływamy, by wyprostować kości - zawołał donośnie Terteus. - A uczyniłem tak, albowiem, król Troi wysłał rankiem ludzi swych wraz z bogom podobnym księciem Widwojosem i jego synem, aby zamordowali ich obu na górskiej przełęczy. Mieli oni zginąć straszliwą śmiercią, rozszarpani spiżowymi pazurami, abyśmy widząc ciała uwierzyli, że zginęli obaj od uderzenia lwiej łapy! J Rozległ się głośny szmer:. Terteus uniósł rękę.
- Postanowili wszelako bogowie, abyśmy, ja i stojąca tu Białowłosy, obaj nadjechali w miejsce to na chwilę przed zabójstwem i uwolnili księcia i syna jego, zabijając morderców nasłanych przez trojańskiego króla. Boski Widwojos i młody książę znajdują się teraz w pewnym miejscu wybrzeża, ukryci i oczekują naszego pojawienia się nocą, aby mogli połączyć się z nami. Król Troi nie wie do tej pory o śmierci swych ludzi, dlatego zapewne zezwolił nam ujść z życiem. Nie wie on także o tym, że poznaliśmy jego nikczemną tajemnicę i zbrodniczy zamysł zamordowania bezbronnych gości, którzy przybyli pod jego dach i oddali się pod jego pieczę z ufnością. Tak więc pozostaniemy na morzu, a nocą podpłyniemy ku owemu miejscu na wybrzeżu, gdzie oczekuje książę i syn jego. Gdy pod osłoną ciemności weźmiemy ich na pokład, pożegnamy wody tej krainy, aby nie ujrzało nas na nich wschodzące słońce!
Urwał i powiódł po nich wzrokiem. Stali nieruchomo, wstrząśnięci, nie pojmując jeszcze zapewne ogromu nieszczęścia, które ich także spotkało. Postanowił, że powie im dziś wszystko, aby mogli przeżyć ów cios i otrząsnąć się z niego, nim staną oko w oko z niebezpieczeństwem, które musiało nadciągnąć.
- Los nasz - rozpoczął ponownie - jest od tej chwili jedynie w naszych rękach i w męstwie serc naszych. Nie rzekłem wam bowiem jeszcze, iż król Troi pragnął dokonać swego nikczemnego czynu jedynie na życzenie władcy waszego, Minosa. Nienawidzi on brata swego i jego syna, lękając się, że boski Widwojos, który jest mężem mądrym i sprawiedliwym, mającym przy tym potomka, którego Minos nie posiada, mógłby za pomocą ludu kreteńskiego objąć tron, gdyby nadarzyła się ku temu sposobność. Lecz ze sprawy wielkich zwykle nie pomiędzy nimi jedynie mają miejsce, a jak wir potężny wciągają pod powierzchnię wszystkie, nawet najdrobniejsze źdźbła znajdujące się w pobliżu, więc i na nas, którzy stanowimy załogę okrętu. boskiego Widwojosa, padł cień śmierci, jako że wyrok na brata jest wyrokiem także i na każdego z nas, gdyż nie ma wątpliwości, że Angelos nigdy nie mógłby powrócić na Kretę, niosąc wieść o tej zbrodni. Minos rozkaże zabić każdego z nas, gdziekolwiek postawimy stopę na lądzie, aby świadectwo nasze nie mogło uczynić zeń bratobójcy!.
Znowu urwał. Stali naprzeciw niego, nieruchomi, wpatrzeni w jego oblicze, a prawda o tym, że będą ścigani jak dzikie zwierzęta, póki nie zginą, gdy dopadnie ich moc królewska, zdawała się docierać nawet do tych, którzy w pierwszej chwili nie pojęli jej. Jedynie dwaj spici żeglarze spali pod masztem nie wiedząc o niczym.
- Powiadają, że zgubiony jest ów, który wszedł pomiędzy powaśnionych książąt - podjął Terteus. - Lecz i mnie, i wam życie nasze młode miłe jest, podobnie jak i królom, i bronić go będziemy nie gorzej niż oni. A skoro na całym wielkim morzu, które przemierzyliśmy, nie ma już grodu ani przystani, gdzie moglibyśmy bezpiecznie zawinąć, a straszliwe ramię Minosa ścigać nas będzie za dnia i w nocy, nie dając odetchnąć piersi, a oczom zaznać snu, musimy uczynić to, co postanowiliśmy uczynić, odbijając od przystani w Amnizos: płynąć dalej ku owej krainie bursztynu! Gdyż niczym są niebezpieczeństwa owej nieznanej krainy, które mogą być mniejsze, niż chce tego wieść podawana sobie przez tych, którzy nigdy tam nie byli, w porównaniu z niebezpieczeństwami, które nas tu otaczają. A jeśli uda nam się zdobyć ów bursztyn, wówczas być może założymy nowe królestwo lub dokonamy innego wielkiego czynu, albo też powrócicie do krainy swojej na wieść o śmierci Minosa. Lecz nie o tym wam chciałem rzec, gdyż nie wiem tego, co postanowią z nami bogowie. Wiem jedynie o tym, o czym wątpić nie możemy wcale: że pozostając tu, jesteśmy zgubieni.
- Jeśli król Troi pragnął zabić boskiego Widwojosa, czemuż miałby zezwolić nam na przepłynięcie owej cieśniny, której strzegą jego okręty? - zapytał głuchym głosem stojący przed nim barczysty, ciemnowłosy żeglarz.
- Nie wie on jeszcze, że pragniemy dziś odpłynąć. Nie wie także, że na pokładzie znajdować się będzie boski Widwojos, gdyż sądzi, iż jego ludzie zamordowali księcia i doniosą mu o tym rankiem, aby mógł udać przed nami i przed swym ludem, że cierpi i boleje nad śmiercią gości. Później zapewne wyprawiłby wspaniały pogrzeb księciu i młodemu Perilawosowi, a po zakończeniu obrzędów odprawiłby nas na Kretę. Po uroczystym pożegnaniu liczne okręty króla Tenedos opadłyby nas jak sfora psów i zatopiły na pełnym morzu z dala od Troi i oczu ludzkich. Zginęlibyśmy, gdyż najwaleczniejsi nawet muszą ustąpić przed liczbą. A gdyby tak się stało, któż kiedykolwiek w odległej ojczyźnie waszej dowiedziałby się prawdy o losach tej wyprawy? Na morzu tyle czyha niebezpieczeństw i przeciwności, że zaginięcie okrętu nie jest niczym nadzwyczajnym. Matki wasze opłakałyby was i z wolna czas przysypałby wasze imiona w pamięci ludzi. I tak oto jedna tylko pozostała nam droga ocalenia. Gdy weźmiemy nocą na pokład księcia i jego syna, skierujemy dziób ku północy i wpłyniemy pod osłoną ciemności w ów przesmyk, który jest, jak powiadają, tak długi i trudny do przebycia, że być może mieczem będziemy tam torować sobie drogę. A jeśli przedrzemy się, wówczas na owym morzu północnym stawimy czoła losowi, jaki nam przeznaczono, jak gdyby nic się nie wydarzyło, gdyż wszyscy byliśmy na to gotowi wypływając z Krety... - I dodał szybko: - A jeśli wyprawa nasza powiedzie się i będziecie służyli wiernie boskiemu Widwojosowi i synowi jego, wówczas któż może rzec, jakimi zaszczytami władca obdarzy swych tak wypróbowanych towarzyszy, gdy obejmie tron z woli bogów. On i syn jego są przecież jedynymi dziedzicami tronu Minosa! Bądźmy więc dobrej myśli, ufając wysokim bogom i sile naszych ramion, choć czeka nas długa i trudna droga!
Przez chwilę stali nieruchomo, jak gdyby oczekując dalszych jego słów. Nagle jak jeden unieśli miecze i wydali pradawny okrzyk, którym na polu walki lud ich obwieszczał swe zwycięstwo. Później poczęli cisnąć się ku Terteusowi i Białowłosemu wypytując o przebieg wydarzeń na górskiej przełęczy.
Niespodzianie na tyle Angelosa zabrzmiał okrzyk Eriklewesa.
- Okręty za nami! Zamilkli wszyscy.
- Do wioseł! - zawołał Terteus. - Niechaj każdy ma miecz i włócznię przy sobie, a łucznicy swe łuki i kołczany pełne strzał w miejscu łatwym do uchwycenia!
Rozproszyli się w mgnieniu oka. Rzędy wioseł wysunęły się i opadły na wodę.
Terteus przeszedł na tył okrętu. Dostrzegł za sobą sześć białych żagli, zaczerwienionych zachodzącym słońcem. Płynęły one od strony Troi i przesmyku, zmierzając ku Tenedos i dzioby ich zwrócone były ku wyspie.
- Nie ścigają nas... - rzekł Eriklewes. Czekali wpatrzeni w białe żagle, lecz malały one z wolna i wreszcie zniknęły za wyspą.
- Płyną one zapewne za swoimi sprawami... - rzekł Terteus. - Nikt nas jeszcze nie pragnie zatopić, gdyż król Troi sądzi, że po przywiezieniu zwłok Widwojosa i jego syna do miasta winniśmy wziąć udział w uroczystościach i igrzyskach pogrzebowych, a później rozstać się z nim w wielkiej zgodzie, tak aby całe miasto i wszyscy żeglarze z obcych krain, którzy zawinęli do przystani, mogli ujrzeć, że odpływamy w pokoju. Uderzyłby na nas później...
- Lecz mimo to miejmy się na baczności, gdyż nikt nie wie, co spoczywa na dnie serc królewskich-dopowiedział sternik powtarzając stare, krążące po wszystkich krainach słowa.
- Lecz mimo to będziemy się mieli na baczności... - powtórzył jak echo Terteus.
Zapadał zmrok, a wraz z nim ukazały się nad górami pierwsze chmury.
- Jeśli widzą nas jeszcze z wyspy - rzekł Terteus do Eriklewesa - winniśmy płynąć tak, jak gdyby była to przejażdżka po morzu, a nie ucieczka. Zawróćmy więc, lecz nie zbliżajmy się do brzegu, gdyż podpłyniemy tam dopiero wówczas, gdy zapadną zupełne ciemności.
Angelos zatoczył szeroki łuk i płynąc pod lekki wiatr, opuściwszy żagiel, począł posuwać się w kierunku Troi, trzymając się nadal z dala od niknących już w mroku brzegów. Dostrzegli jeszcze okręt nadpływający z południa i zatoczywszy łuk na morzu, wyminęli go w tak wielkiej odległości, że w zapadającym zmroku nie umieli nawet rzec, czy był to ciężki handlowy statek, czy też śmigły czterdziestowiosłowiec strażniczy. On także wyminął Tenedos, pragnąc najwyraźniej zdążyć do trojańskiej przystani przed zapadnięciem nocy.
Siedząc przy wiośle Białowłosy obrzucił przepływający okręt ciekawym spojrzeniem. Lecz zapomniał o nim po chwili, gdyż myśl jego powracała nieustannie do walki w szałasie.
Nie wiedział, że na pokładzie owego okrętu, który zniknął w nadchodzącym mroku, stał, patrząc na przesuwające się brzegi Troady, wysoki, lekko zgarbiony człowiek, ubrany w białą szatę i złociste sandały. Na palcu dłoni obejmującej drewnianą krawędź burty, oddzielającą wąski pokład od głębiny, lśnił złoty pierścień przedziwnej roboty: dwa węże oplatały na nim grzbiet wielkiego żuka, na którym wypisane były tajemniczymi znakami imiona panującego władcy Egiptu.
Het-Ka-Sebek także dostrzegł daleki okręt na powierzchni usypiającego morza, lecz i on nie zwrócił nań większej uwagi. Rozmyślał z niepokojem nad tym, czy cel jego wędrówki przez obce i wstrętne mu barbarzyńskie krainy jest blisko.
Okręty oddaliły się od siebie i gęstniejąca ciemność zatarła ich smukłe kształty. Słońce zaszło już.
Gdy nastała ciemność, Angelos począł zmierzać ku miejscu umówionego spotkania. Stojąc u ramienia Eriklewesa Białowłosy naprowadzał okręt ku skałom, których nie dostrzegał niemal, lecz znając je od dnia swych narodzin przeczuwał, gdzie mogą znajdować się w mroku.
Wreszcie wiosła uniosły się i okręt zatoczywszy mały łuk zatrzymał się w pobliżu ukrytego w ciemnościach wybrzeża.
Od strony gór począł dąć zimny wiatr, morze ożyło i Angelos począł tańczyć na krótkich falach z trudem utrzymując się w miejscu. Terteus dzięki składał w duchu bogom za to, że nadciągające chmury przesłoniły księżyc czyniąc noc nieprzeniknioną. Mimo to dostrzec można było nikły zarys wzgórz wyrastających w głębi za linią brzegu.
Białowłosy uniósł latarnię i opuścił. Później uniósł ją ponownie. Lecz nie odpowiedziało mu światło z brzegu. Czekał nadal. Powtórzył sygnał. Znowu nic.
- Cóż byś rzekł na to, gdybym zwlókł szaty i popłynął tam? - zapytał. - Być może nie widzą nas?
- Wstrzymaj się jeszcze... - Terteus położył mu dłoń na ramieniu. Cała załoga z orężem w dłoni czekała skulona u burt. Milczeli wszyscy, gdyż taki był rozkaz. Podpłynęli do brzegu tak blisko, że choć dmący od lądu wiatr głuszyłby zapewne słowa, lecz ktoś mógł ich usłyszeć, a Terteus pamiętał wciąż o tym, że okręty króla
Tenedos przepływały czasem nocą wzdłuż brzegów. Począł też myśleć z pewnym niepokojem o tym, co dzieje się na przystani trojańskiej. Być może jeszcze w tej chwili nieobecność ich nie wzbudziła wielkiego zaniepokojenia, gdyż mogli odpłynąć zbyt daleko i powracali na wiosłach pod wiatr, który wzmagał się. Wkrótce jednak zaczną tam zastanawiać się, czemu okręt księcia nie powrócił z wieczornej przejażdżki? Wierzył w to, że droga z przystani jest daleka i zanim dowódca straży nadbrzeżnej postanowi zawiadomić króla, minie jeszcze wiele czasu. A zanim ów powiadomiłby swego brata władającego okrętami na Tenedos, czasu owego musiałoby minąć jeszcze więcej. Zapewne przed rankiem nic im nie groziło. Lecz pragnął dopłynąć do ujścia cieśniny nocą i posunąć się nią w ciemności jak najdalej po tych nieznanych, najeżonych skałami wodach, po których nie można było płynąć szybko, nawet gdyby pragnął tego. Jakkolwiek się stanie, świt nie mógł go zastać na morzu nie opodal Troi.
Białowłosy ponownie uniósł osłoniętą lampę. Opuścił ją. Wpatrywali się wszyscy w ciemności.
Nagle dobiegł ich przytłumiony głos z niewielkiej odległości:
- Synu mój! Nadpływamy...
Dopiero po chwili dostrzegli małą łódź, a w niej trzy postaci. Z pokładu Angelosa wyciągnęły się liczne ręce i po chwili boski Widwojos i syn jego znaleźli się na okręcie.
- . Ojcze! - zawołał cicho Białowłosy. - Odpływam!
- Wiem! Niechaj bogowie prowadzą cię bezpiecznie, a z tobą owych dumnych książąt i dzielną załogę okrętu! Matka rzekła, abyś...
Powiał wiatr i Białowłosy nie usłyszał ostatnich stów.
Trwał wychylony ponad krawędzią burty nadsłuchując. Zawołał raz jeszcze cicho. Lecz Terteus łagodnie położył mu dłoń na ustach.
Okręt drgnął i wiosła zanurzyły się. Odpływali. Białowłosy stał wpatrzony w ciemność, lecz nie mógł nawet dostrzec miejsca, gdzie ukryty wśród skał stał dom. Matka zapewne czekała na brzegu. Łódź przybije do brzegu, ojciec wciągnie ją w ciemności. Matka będzie szła obok niego, wspomagając go ramieniem, gdyż była silna, choć niewysoka. Później wejdą kamienną ścieżką do domu i zapalą kaganek. Spojrzą na siebie i nie rzekną słowa, aby nie usłyszeli Ci, Którzy Zawiązują Drogi Powrotu. Był ich jedynym synem.
Wyprostował się i uśmiechnął w mroku, choć w piersi czuł ciężar, jak gdyby niewidzialna dłoń złożyła mu na grzbiecie wielkie brzemię. Jakże musieli być dumni z niego! Jakże niepojętym wydawać się im musiał świat, z którego nadpłynął ku nim, by zniknąć ponownie! A brat króla Krety, największego z mocarzy świata, wszedł pod dach ich nędznego domostwa i spożywał jadło, które mu podali! Ukryte głęboko leżały gdzieś zapewne naszyjniki, które przywiózł, i piękna sieć. Ojciec będzie lękał się wypłynąć z nią, aby inni nie ujrzeli go i nie zapałali nienawiścią. Do tej pory nigdy złodziej nie zawitał do ich domu. Cóż by miał ukraść?
Drgnął, poczuwszy na ramieniu dłoń.
- Czy wiesz, o czym rozmyślałem teraz? - zapytał go cicho Terteus.
- O czym?
- Także i ja mam mój brzeg rodzinny, gdzie oczekują mnie. A choć wiedzą już od stryja mego, że nie zmarłem i jak ojciec twój i matka twoja uradowali się zapewne wieścią, że morze, które pochłonęło mnie, oddało mnie żywym na powrót, wszelako obaj ważymy dziś w myślach jedno: czy ujrzymy jeszcze brzegi rodzinne?
- Będzie, jak zechcą bogowie... - rzekł cicho Białowłosy nie pamiętając, że powtarza ulubione słowa przyjaciela. Westchnął i odwrócił się.
Z wolna podszedł do swej ławy, wsunął wiosło i odczekawszy, póki nie powróciły wiosła towarzyszy, opuścił je do wody.
Okręt płynął nieco nierówno, gdyż fala rosła, a Terteus nie zezwolił, aby głosem podawano czas uderzeń. Każdy więc wyczuwał jedynie ruch innych, wpatrzony w pochylające się plecy tego, który siedział przed nim.
O północy oddalili się już znacznie od brzegów i płynąc pełnym morzem zbliżyli się z wolna do ujścia cieśniny od północy, aby wyminąć w największej odległości przystań trojańską, której daleki płomień dostrzegli po minięciu północnego przylądka.
Terteus rozkazał położyć maszt, aby okręt był najmniej widoczny na tle ciemnego nieba, gdyby nagle chmury rozstąpiły się i rozbłysnął księżyc.
Cieśnina, której ujście Terteus badał oczyma wielokrotnie w dniach poprzedzających, stojąc na przystani trojańskiej, była nadal jeszcze szeroka, lecz jeśli go pamięć nie zawodziła, zdawała się zwężać coraz bardziej w miarę oddalania się ku północy. Okalały ją wzgórza, gdzieniegdzie opadające łagodnie, w innych miejscach zdające się schodzić ku wodzie ostrymi urwiskami. Tyle dostrzegł za dnia. Okręt płynął cicho, wiosła zagłębiały się płytko i sunęły po powierzchni, aby czynić jak najmniej plusku.
Tuż po minięciu północnego krańca cieśniny uczuli prąd i okręt niemal stanął. Musieli mocniej nacisnąć na wiosła, gdyż wiatr nadal był przeciwny.
Stojąc na dziobie Terteus rozpaczliwie wytężał wzrok, starając się dostrzec niespodzianą skałę lub gorszy jeszcze być może niźli ona kształt trojańskiego okrętu.
Lecz nie przypuszczał, aby krążyły tu one nocą. Nikt, kto nie był szaleńcem, nie wypłynąłby na te wody w ciemności. Szaleńcem lub człowiekiem w rozpaczy.
Obejrzał się. Płomień nad przystanią trojańską migotał maleńki i daleki za nimi po prawej stronie okrętu. Musieli być już w głębi cieśniny.
Ktoś stanął obok niego. Terteus obrócił głowę.
- Nie usnąłeś, boski książę? Wierzyłem, że po tak straszliwym i pełnym niewygód dniu sen cię ogarnie.
- Jakże bym mógł usnąć? - Widwojos uśmiechnął się w mroku. - Cokolwiek mogło dziś nastąpić, wyprawa, na którą wyruszyliśmy, rozpoczyna się, choć król Troi nie wyszedł na przystań, aby nas godnie pożegnać. Nie wiem, czy lepiej byłoby nam żeglować przy księżycu, czy też w takiej ciemności jak ta, która się wokół rozpościera? Jedno i drugie zdaje się nieść równe niebezpieczeństwa. Czy lękasz się zasadzki?
- Skoro minęliśmy Troję, nie lękam się jej aż do wschodu słońca. Lecz trapi mnie co innego. Jakże będzie Eriklewes sterował okrętem, gdy zbliżymy się do miejsca, gdzie cieśnina się zwęzi? Nikt z nas nie zna tych wód.
- Cóż, skoro nie możemy płynąć nimi za dnia, niechaj bogowie obmyślą nam bezpieczną drogę. By rzec prawdę, bardziej nam dotąd sprzyjają niźli napotkani śmiertelni.
Terteus zdziwił się słysząc w głosie księcia wesołą niemal nutę. Cóż odmieniło duszę tego pochmurnego, smutnego człowieka?
I niemal w tej samej chwili otrzymał odpowiedź.
- Cokolwiek nastąpi - rzekł Widwojos - lepsze będzie niźli owe straszliwe pazury. Czy przyjrzałeś im się wówczas?
- Nie gniewaj się, boski książę, lecz wziąłem je z sobą. Gdyż pomyślałem, że zarówno ty, jak i twój syn być może zechcecie kiedyś wejrzeć na nie i wspominać ową chwilę.
Zamilkł czekając na odpowiedź księcia. Lecz bogom podobny Widwojos milczał. Dopiero po chwili rzekł:
- Zapewne uczyniłeś słusznie, lecz nie pragnąłbym ich już widzieć.
- A więc nie ujrzysz ich, panie.
Terteus w ciemności skinął głową i pochylił się ku przodowi, próbując przebić wzrokiem gęstniejącą ciemność. W tej samej chwili uczuł na licu i obnażonych ramionach chłodne, lekkie uderzenie jedno... drugie... trzecie... Pierwsze krople deszczu spadły na okręt. Mrok stał się nieprzenikniony, wiatr jak gdyby zmalał i przycichł.
- Cóż czynić teraz? - rzekł Terteus pochylając się w ciemności ku księciu. - Nie możemy płynąć dalej ani też przybić do brzegu, gdyż nie wiemy nawet, czy nie uderzymy w ostre skały, które roztrzaskają nam okręt. A prąd spycha nas na powrót ku Troi... Dobre w tym jest tylko jedno: żaden pościg nie może nas wypatrzyć i póki dzień nie nastanie, bezpieczni jesteśmy od naszych nieprzyjaciół.
Mimo tych słów nie uczynił nic i okręt nadal posuwał się wolno, walcząc z prądem i wiatrem, który raz wzmagał się, raz opadał, tak że czyniło się zupełnie cicho.
Po chwili deszcz przestał padać.
- Wiele bym dał, aby wiedzieć, ile nam pozostało do świtu... - mruknął Terteus. - Nie pragnąłbym, aby dzień napotkał nas pośrodku cieśniny, na oczach straży spoglądającej z gór lub z okrętów ukrytych w zatokach skalistych... Mniemam, że nie upłynęliśmy zbyt daleko, a jeśli pamięć mnie nie zawodzi, cieśnina ta zwęża się dopiero tam, gdzie wzrok z przystani trojańskiej zaledwie sięga...
Obejrzał się. Nikły płomyczek przystani nadal płonął w oddaleniu, lecz był o wiele słabszy niż wprzódy. Posuwali się więc mimo niesprzyjającego prądu.
Nagle deszcz, który ponownie zaczął padać, ustał zupełnie. Zadarli głowy. Ponad nimi biegły nisko postrzępione obłoki, lecz stojący nad ziemią księżyc począł prześwitywać przez nie i niespodzianie ukazały im się czarne kształty gór po obu stronach szerokiego pasma wody, którego środkiem posuwali się z wolna.
- Bogom niechaj będzie chwała! Nie zboczyliśmy... Jeśli owe chmury nie zejdą z niebios i woda nie pocznie odbijać księżycowego blasku, trudno nas będzie wypatrzyć. Bogom dzięki i za to, iż nie jest to pełne oblicze księżyca.
- Jak długo ludzie wytrzymają przy wiosłach nie zaznawszy chwili wypoczynku? - spytał cicho Widwojos.
- Jeśli wiedzą, że żywot ich zależy od tego, wytrzymają długo. Lecz nie dłużej niż siły im na to zezwolą, gdyż nadchodzi czas, gdy człowiek nie dba o śmierć swoją, a pragnie jedynie paść i usnąć bez pamięci. Dopływamy do miejsca, gdzie brzegi zbliżają się ku sobie. Cóż jest za owym miejscem? Jak mniemasz, boski książę, czy dobrze uczynilibyśmy zbliżywszy się nieco ku brzegowi, by dać odpocząć załodze?
- I tu zastanie nas dzień?
- Myślę tak oto: jeśli przybijemy teraz do brzegu i damy ludziom nieco wytchnienia, świt zastanie nas już z dala od Troi, gdyż blask ich płomienia przestał niemal do nas dobiegać, a był on widoczny na morzu z wielkiej odległości. Nie wiedzą oni przecież, że wpłynęliśmy na te wody, a sądzą raczej, że przeciwny wiatr i wysoka fala spotkały nas, gdy zapędziliśmy się zbyt daleko w przeciwnym kierunku, lub że pobłądziliśmy na morzu nie widząc gwiazd. Nie należy tedy przypuszczać, aby o wschodzie wyruszyli oni w pościg za nami. Zresztą to nie okręty trojańskie, lecz flota króla Tenedos strzeże tych wód, a nie pojmuję zgoła, jak mógłby on dowiedzieć się o naszej ucieczce i wysłać pościg z wyspy, który dopadłby tu nas tak wcześnie? Mamy nad nimi niemal pół dnia przewagi, choć do świtu upłynie nieco czasu. Tak więc przybijmy do brzegu i dajmy ludziom posilić się i usnąć na czas krótki, a gdy noc pocznie rzednąć, ruszymy dalej. Pragnąłbym, aby dzień ów był mroczny i deszczowy, gdyż widzielibyśmy, co się znajduje blisko przed nami, a ci, którzy pragnęliby ujrzeć nas z oddalenia, mieliby wielką trudność w uczynieniu tego. Tak więc mniemam, boski książę, że winniśmy przybić do brzegu i wypocząć. Jeśli nie uczynimy tego, możemy napotkać nieprzyjaciela nie mając sił ni by uciec, wykorzystując wielką ilość naszych wioseł, ni by mu stawić czoła w boju. A jak rzekłem, nie wierzę, aby mógł nas kto dopaść, jeśli będziemy płynęli popasając jedynie krótko dla nabrania sił. Trojanie są także jedynie ludźmi, choć lepiej znajdą owe wody. Oni także muszą płynąć walcząc z przeciwnym prądem i wiatrem, choć być może umieją odnajdywać miejsca, gdzie prąd ów jest słabszy.
- Uczyńmy więc tak, jak tego pragniesz, Terteusie. - Widwojos łagodnie dotknął jego ramienia. - Oceniam twą uprzejmość, gdy pragniesz mi rzec, że jestem wodzem tej wyprawy, lecz że nikt nas tu nie słyszy, zapamiętaj jedno: ty nim jesteś, gdy znajdujemy się na morzu, jeśli chcesz znać prawdę, gdyż rządzić ma ów, który wie, jak z największą korzyścią sprawować władzę. A jeśli nie sprzeciwiam się, aby ludzie mniemali, że jest inaczej, czynię tak dlatego, iż wielka jest moc posłuszeństwa, którą mają dla władców. Nie pragną też, aby równi im rozkazywali.
- Panie, uczynię, co w mej mocy, aby pod twym boskim przewodnictwem poprowadzić tę wyprawę tak, abyśmy ocalili życie nasze... - rzekł Terteus skromnie, . lecz w sercu swym ucieszył się bardzo pojmując, że książę kreteński jest człowiekiem rozumnym i pozbawionym pychy tak bliskiej ludziom stojącym niżej niźli on. Skłonił głowę i rzekł: - Zezwól więc, że wydam rozkaz, aby okręt przybliżył się do brzegu.
Zniknął i Widwojos usłyszał, że idąc pochyla się i rozmawia cicho z wioślarzami.
Książę pozostał na dziobie. W pewnej chwili okręt drgnął i dziób jego zwrócił się nieco w lewo, gdzie brzeg wydawał się niższy. Był to zresztą ląd leżący po przeciwnej stronie wód niż Troja.
Widwojos obejrzał się. Na jednej z pogrążonych w mroku ław siedział jego syn pochylony nad wiosłem. Czy jeszcze przed rokiem uwierzyłby w to?
Uśmiechnął się ponownie. Żyli obaj. Żyli i jeśli zdobędą się na to, aby stawić czoła temu, co czas miał przynieść, będą żyli nadal.
Ciemny ląd zbliżał się. I zamyślony książę drgnął nagle. Nisko, tuż nad wodą, dostrzegł nieco na prawo od miejsca, ku któremu dążył Angelos, maleńki ogienek, nie większy z tej odległości niż świetlisty robaczek.
Mrużąc oczy wpatrywał się przez chwilę w tę iskierkę blasku lśniącą wśród mroku. Potrząsnął głową. Lecz nie było to przywidzenie. Zawrócił więc szybko i ruszył ku tyłowi okrętu, gdzie Terteus półgłosem rozmawiał ze sternikiem.
- Czy widzicie? - zapytał książę zniżając mimo woli głos i wskazując dłonią.
Zwrócili głowy w owym kierunku.
- Ognisko - rzekł Eriklewes cicho. - Czyżbyśmy płynęli wprost ku okrętom króla Tenedos, które przybiły tam, by przepędzić noc?
- Zbliżmy się do lądu i wysadźmy dwóch ludzi, aby podążyli brzegiem, jeśli można nim iść, i przekonali się, kto pali ów ogień. Jeśli to okręty strażnicze, wyminiemy je i przybijemy dalej, wiedząc, że pozostawiliśmy je za sobą. Jeśli... - Wzruszył ramionami. Ruszył ku ławom. - Czy widzicie ów ogień? - zapytał szeptem. - Dwaj z was muszą zejść na ląd i upewnić się, kto go rozniecił? Okręt zatrzyma się u brzegu i będzie czekał na was. Któż chce pójść? Musi to być dobry pływak, aby mógł umknąć wodą, jeśli zostanie osaczony. A prąd tu jest silny.
W ciszy dwaj ludzie unieśli się i zdjęli opaski z bioder, przepasując nagie ciała mieczami. Bezgłośnie okręt zbliżył się ku ciemnemu brzegowi, na którym nadal migotał maleńki ogienek.
Byli coraz bliżej.
- Spuścimy was trzymając za ramiona, abyście nie uczynili plusku wskakując do wody - szepnął Terteus.
Okręt zbliżył się do brzegu, tak że dostrzegli jasną smugę piasku. A więc nie były to skały.
Wolno, lękając się uderzyć o ostry, zanurzony pod powierzchnią głaz, który mógłby przebić dno, zbliżyli się jeszcze bardziej, wiosła zanurzały się miękko w wodzie, jak gdyby ludzie obawiali się uderzyć nimi w oblicze któregoś z licznych pomniejszych bogów tego żywiołu, zamieszkujących każdy skrawek jezior, rzek i zatok. Prąd był tu słabszy niż pośrodku cieśniny. Spuszczono obu ludzi w wodę, popłynęli i wkrótce znikli na tle ciemnych skał.
Angelos czekał kołysząc się na wodzie. Łucznicy ujęli w dłonie łuki, aby osłaniać ucieczkę towarzyszy, gdyby natrafili oni na straż wroga... Wszyscy wbili wzrok w ciemność, w której nie było widać już ogniska, gdyż zniknęło ono, zapewne zakryte zagłębieniem brzegu, gdzie je rozpalono dla ochrony przed wiatrem. Czas mijał.
Nagle u burty okrętu rozległo się prycha nie i cichy głos ludzki.
- Hejstos pozostał na brzegu i trzyma go mając miecz na jego gardle!
- Któż to jest? - zapytał cicho Terteus pochylając się nad burtą.
- Rybak, niemłody już. Przerażony wielce...
- Czy był sam?
- Sam. Drzemał przy ognisku. Pochwyciliśmy go i trzymamy.
- Bogom niechaj będą dzięki... - wyszeptał Terteus dotykając dłonią czoła.
- Cóż cię tak cieszy? - zapytał książę.
- Albowiem mamy w naszej mocy człowieka, który zna te wody!
Gdy minął dzień, a po nim drugi, a brat jego małżonki wraz ze sługami swymi nie powrócił, tak jak nie powrócił okręt księcia Widwojosa, choć nic nie wskazywało, aby załoga jego mogła w cudowny sposób pojąć, jaki los zgotowano jej wodzowi, król Troi uląkł się. Wysłał okręt do swego brata błagając, aby ów przybył do niego bez zwłoki. Był tak wzburzony, że machnięciem dłoni zbył swych dworzan, którzy donieśli mu, że na innym kreteńskim okręcie przybył pewien kapłan egipski, który usilnie błaga o posłuchanie.
- Niechaj czeka! Niechaj czeka, aż zechcę go ujrzeć, co może nastąpić jutro lub za lat dwoje! - krzyknął, gdy przypomniano mu o tym ponownie.
Jedna myśl tylko tkwiła w zalęknionym umyśle króla: jakże mogło stać się tak, że brat jego małżonki nie powrócił ze zwłokami Widwojosa? Nie powrócił wcale ani on, ani jego ludzie. Konni, których wysłał wreszcie drogą ku Białej Przełęczy, dotarli aż do stad po drugiej stronie gór i powrócili. Nie, boski Widwojos ani nikt z towarzyszących mu ludzi nie dotarł tam. Nie napotkali ich także w drodze, choć znaleźli wiele śladów kopyt, świeżych śladów, które były zapewne śladami księcia Widwojosa, jego syna i towarzyszących mu Trojan. Kończyły się one na Białej Przełęczy, a później plątały się z innymi, licznymi śladami, lecz ciężko było orzec, dokąd odjechali, gdyż nocą spadł ulewny deszcz i zatarł wiele śladów, szczególnie na ścieżkach górskich, którymi spływały rwące potoczki wody.
A okręt Widwojosa, który wypłynął późnym popołudniem i krążył po zatoce z dala od brzegów aż do zmierzchu, nagle rozpłynął się i zniknął. A nie ujrzał go nikt, odkąd opuścił przystań trojańską. Lecz król wierzył, że być może brat jego sprawujący rządy nad wodami będzie miał o tym jakieś wieści.
Gdy król Tenedos przybył, zastał władcę Troi przechadzającego się po wielkim megaronie.
- Rzeknij mi, cóż mam czynić teraz? Nie wiem, co się stało z tym przeklętym Kreteńczykiem i jego synem! Nie wiem także, co się stało z jego okrętem! Czy uwierzyłbyś w to, gdyby ci ktoś rzecz tę opowiedział!?
- Musi mieć to jednakowoż jakieś wytłumaczenie. Gdzież jest brat twej małżonki, który wyruszył z kreteńskim księciem?
- Nie powrócił ni on, ni ludzie jego!
- Zaiste przedziwna to rzecz... - Król Tenedos zasępił się. - A przecież załoga okrętu pozostała wówczas w grodzie. Nie mieli też sprzymierzeńców. Nie wiedzieli zresztą, co grozi im i ich księciu. Nie pragniesz mi przecie rzec, że ów zniewieściały Kreteńczyk i syn jego, który jest niemal dzieckiem, zabili brata twej żony i trzech krzepkich wojowników, a później ukryli ich ciała tak, że nie możesz ich odnaleźć, i sami zbiegli bez wieści!
- Nie pragnę ci rzec tego, lecz nie pragnę także rzec ci czego innego. Wiem jedynie, że nie wypełniłem woli króla Krety, a jeśli spyta mnie on przez swych posłów, co stanęło mi na przeszkodzie, nie będę umiał mu rzec ni prawdy, ni nieprawdy, gdyż nie znam ni jednej, ni drugiej. A minęło już dni kilka od owego poranka, gdy Widwojos wyruszył na spotkanie losu, który pragnąłem mu zgotować.
Król Tenedos z troską pokiwał głową.
- Abyś nie sądził, żeś sam jeno postąpił nieroztropnie, chcę ci rzec, że odprawiłem owego dnia dostojnika kreteńskiego mówiąc mu, że los Widwojosa dobiegł kresu i może zanieść tę wieść panu swemu. Odpłynął owego dnia i zapewne doniesie to, co mu rzekłem. Tak więc, gdy Minos pozna prawdę, nabierze pewności, że uczyniliśmy coś wbrew jego woli, aby pokrzyżować mu zamysły wobec brata. Będzie pewien, że puściliśmy Widwojosa wolno, mając w tym jakiś cel nie znany mu, zapewne pragnienie obalenia go, choć bogowie mogą zaświadczyć, że nie dbam o to, kto rządzi Kretą, a wiem, że i ty nie dbasz... Nie wiem zresztą, co pomyśli władca Krety? Wiem natomiast, że zapała ku nam nienawiścią. Musimy więc zbroić nasze okręty, gdyż nie wiadomo, jak zechce tę nienawiść okazać.
- Niechaj będzie przeklęty! - rzekł król Troi z bezsilną wściekłością... - Przecież rzecz wyjaśni się w końcu, gdyż musiało wydarzyć się coś nieprzewidzianego. Być może Widwojos spoczywa w grobie, a ludzie moi zostali napadnięci przez zbójców w drodze powrotnej lub zginęli w sposób, o którym dowiem się jeszcze... Cały gród jest poruszony. Szpiedzy przynoszą mi coraz to nowe wieści. Przedziwnym zaiste musi wydawać się ludowi owo zniknięcie kreteńskiego okrętu. A cóż mam rzec mym dworzanom?
Brat jego machnął ręką.
- Mniejsza o lud i o twych dworzan. Chciałbym wiedzieć, jak to się odbyło... gdyż sam nie pojmuję, jak to się mogło stać.
- Ani ja... - rzekł król Troi z rozpaczą w głosie.
- Panie mój... - odezwał się cichy głos w drzwiach megaronu. Ludzie bali się przystępować do króla od kilku dni, gdyż miotał się trawiony niepewnością i na nich wyładowywał swój niepokój.
- Czegóż chcesz? Czy nie widzisz, że rozmawiam z bratem mym, królem Tenedos?
- Panie mój... Sądzę, że jest to wieść, na którą czekasz. Boski Widwojos przesyła ci swe pozdrowienia i podziękowanie za gościnę...
- Co? Cóż rzekłeś?! - zawołał król i podbiegł do stojącego człowieka, chwytając go za ramiona. - Kto ci przekazał tę wieść?...
- Przed niedawnym czasem przybił do przystani okręt króla Tenedos, panie... -Człowiek skłonił się królewskiemu bratu, który stał jak skamieniały. - Dowódca jego oddał dowódcy straży nadbrzeżnej szkatułkę i rzekł, że napotkał okręt księcia Widwojosa u wylotu przesmyku na morze północne.
- Gdzie?! - krzyknął król.
- Na morze północne, panie mój... - powtórzył dworzanin. - Gdy okręty spotkały się, książę Widwojos oddał dowodzącemu okrętem ową szkatułkę i rzekł mu, aby po przybyciu do Troi przesłał ją tobie, mój władco. Dodał też, iż nie może odwdzięczyć się bogatszym darem, gdyż płynąc ku nieznanym krainom nie zabrał z sobą przedmiotów godnych, aby były podarunkami dla królów. Dodał jednak, że dar ów zapewne także cię uraduje.
- Gdzież owa szkatułka?... - zapytał król cicho i potarł dłonią czoło. Wydawało mu się, że śni.
- Sługa trzyma ją za drzwiami, panie mój. Czy ma wejść?
Król bez słowa skinął głową.
Szkatułka była niewielka, lecz wykonana z pięknego ciemnego drzewa, a na wieczku jej srebrnym drutem, wpuszczonym głęboko, wykonano misterny wizerunek podwójnego topora. Król pochwycił ją i otworzył. Spoglądał przez chwilę. Później przymknął oczy.
Brat jego zbliżył się i zajrzał.
Na dnie szkatułki leżał przedziwny przedmiot wykonany ze spiżu. W pierwszej chwili król Tenedos osądził, że są to liczne pierścienie, nanizane na grube druty. Lecz gdy wziął go w rękę, ujrzał, że przypomina on bardziej łapę zwierzęcia ze straszliwymi, zakrzywionymi pazurami.
- A czemu przepuszczono okręt księcia przez cieśninę? - zapytał wreszcie król ochrypłym głosem.
- Gdyż tuż przed nim nadpłynął okręt z Tenedos z rozkazem, aby ktokolwiek dostrzeże okręt boskiego księcia Widwojosa, bądź wymijał go, bądź udzielił mu pomocy...
- Niech będę przeklęty! - rzekł cicho król Tenedos. - Niech będę przeklęty! To ja wydałem ów rozkaz do wszystkich moich okrętów na morzu i w przystaniach... Lecz uczyniłem to na twą prośbę.
Z przerażeniem spoglądali obaj na straszliwy przedmiot, lecz myśleli nie o nim, a o królu Krety, straszliwszym jeszcze po stokroć Minosie.
- Panie mój - rzekł dworzanin cicho. - Zezwól mi rzec, że niespodzianie przybyli tu dwaj królowie...
- Co? - Potrząsnął głową nie pojmując, co słowa oznaczają. - Królowie?
- Dwaj królowie - powtórzył dworzanin z lękiem spoglądając na jego mieniące się gniewem i trwogą rysy. - Władca Tirynsu i władca Myken... Obaj chcą widzieć ciebie i twego królewskiego brata. Przypłynęli niedawno i zbliżają się od przystani, a konny wysłaniec wyprzedził ich z wieścią.
- Królowie? - powtórzył władca Troi. - Czegóż mogą pragnąć od nas królowie Tirynsu i Myken?
- To krainy podlegające Krecie - rzekł półgłosem jego brat i zwrócił się do dworzanina: - Każ, niechaj natychmiast siodłają nam konie, gdyż wyjedziemy im naprzeciw!
Byli obaj tak przybici, że z trudem owego dnia udawało się im bawić dostojnych gości, którzy długo nie zdradzali przyczyny swego przyjazdu z tak odległych krain.
Dopiero wieczorem, po uczcie, gdy czterej władcy pozostali sami, król Myken rozejrzał się i widząc, że nikogo prócz nich nie ma w pobliżu, rzekł:
- Skoro niczyje ucho nie może nas już usłyszeć, zezwól, abym ci rzekł, bracie nasz trojański, że przybyliśmy tu w sprawie największej wagi, a tak groźnej, że życiem możemy przypłacić, jeśli nie utrzymacie jej w największej tajemnicy. Przybyliśmy po długim namyśle i rozwadze, gdyż sądzimy, że przyłączysz się wraz z siłami twymi i twego brata do naszego przedsięwzięcia.
- - Jakież to przedsięwzięcie? - zapytał król Troi siląc się, aby słuchać go z uwagą, choć myśl jego błądziła daleko.
- Gotuje się wielka wyprawa... wielka i mogąca odmienić losy wielu ludów. Czy przyłączylibyście się do nas i innych królów, gdybyśmy rzekli wam, że pragniemy uderzyć na królestwo Krety, by na wieki zmieść z oblicza ziemi najstraszliwszego z tyranów, który dławi całe krainy i dusi handel na morzach, czerpiąc zyski ze wszystkich czynów bohaterskich, których dopuszczają się inni?
- Co?! Powtórz to raz jeszcze, boski królu! -wykrzyknął król Tenedos uprzedzając osłupiałego brata. - Nie pojmuję jeszcze, jaki jest wasz zamysł, lecz przyrzekam, że poprowadzę wszystkie moje okręty wam w pomoc, jeśli... jeśli wyprawa owa nastąpi wkrótce!
l czterej królowie pochylili się ku sobie. Nikt w grodzie, nawet małżonka królewska, nie dowiedział się, o czym mówili, lecz następnego ranka władcy Tirynsu i Myken odpłynęli, a król Tenedos odprowadził ich daleko w morze, płynąc na jednym z ich okrętów, gdzie nadal naradzali się. Później przesiadł się na morzu na własny okręt i powrócił, nie do swego pałacu jednak, lecz do Troi, gdzie do późna w noc mówił długo o czymś ze swym bratem.
Natychmiast po przybyciu do Knossos najczcigodniejszy Skamonios udał się do pałacu. Bogom podobny Minos wezwał go do niewielkiej komnaty przylegającej do rozległego tarasu, wyłożonego białymi i błękitnymi płytami.
Skamonios stanął pochylony w głębokim ukłonie przy drzwiach, spoglądając na swego władcę, który przechadzał się zamyślony po tarasie, przystając od czasu do czasu przy niewielkim wodotrysku, który migotał w słońcu, opadając z cichym szmerem w krągłe wyżłobienie sadzawki, otoczonej jaskrawo malowanymi wazami, pełnymi białych lilii.
Było bardzo cicho. Skamonios stał nieruchomo w głębi komnaty wodząc oczyma za królem, który zdawał się nie dostrzegać jego obecności.
Niespodzianie Minos przerwał powolną przechadzkę i szybkim krokiem przeciął taras, wchodząc w półmrok komnaty. Zatrzymał się przed zgiętym w pół człowiekiem, który pochylił się niżej jeszcze.
- Witaj, o boski...
Niecierpliwy ruch ręki władcy sprawił, że słowa zamarły mu na wargach.
- Mów!
Skamonios nie poruszył się i nie uniósł oczu. -Rzekł półgłosem:
- Stało się według twej woli, panie mój. Usłyszał jak gdyby stłumiony okrzyk. Zapadło krótkie milczenie.
- Pójdź za mną... -rzekł nagle Minos nieoczekiwanie spokojnym głosem.
Skamonios wyprostował się i spiesznie ruszył w ślad za wysoką, szczupłą postacią króla, niknącą w przejściu otwierającym się na taras.
Minos wyminął sadzawkę i począł schodzić w dół po szerokich stopniach prowadzących ku rozciągającym się w dole pałacowym ogrodom. Dwaj wsparci leniwie na długich włóczniach ciemnoskórzy gwardziści wyprostowali się gwałtownie. Włócznie znieruchomiały. Przechadzający się nieco poniżej dowódca straży przybocznej podbiegł i stanął przed nimi z wyciągniętym mieczem, którego ostrze skierowane było skośnie ku ziemi.
Król minął ich, stąpając szybko, a Skamonios, wpatrzony w złote sznury jego sandałów, wszedł za nim pomiędzy pierwsze okryte różowymi kwiatami niskie drzewa.
Na małej polance, ku której zbiegały się cztery ścieżki wyłożone gładko płaskimi, spojonymi z sobą kamieniami, Minos zatrzymał się i rozejrzał. Było bardzo cicho i ciepło, nie wiał najmniejszy nawet wiatr. Jedynie głos niezliczonych pszczół i ptaków w gałęziach drzew wypełniał polankę i stłumił nieco słowa króla, gdy rzekł:
- Zbliż się ku mnie i mów cicho, Skamoniosie. Albowiem każdy pragnie poznać sprawy królów i dlatego często mniemam, że ściany mego pałacu są niby nadstawione uszy, chłonące każdy dźwięk. Być może nawet tu nie jesteśmy sami, choć nie wiemy o tym.
Skamonios przybliżył się, stanął tuż obok swego pana i pochylając się ku niemu, zbliżył wargi do jego ucha.
- Władco mój, jak rzekłem, stało się według woli twojej.
- Czy nie żyją?
- Gdy odpływałem z Tenedos, król owej wyspy, który, jak wiesz, jest bratem króla Troi, prosił, bym przekazał ci od nich obu wieść, że boski Widwojos wraz ze swym synem udał się przez góry do stad jego koni, pasących się na położonych z dala od morza rozległych pastwiskach. Towarzyszył mu brat małżonki królewskiej i trzech wojowników, z których jeden miał z sobą pazury bestii uczynione z brązu. Tymi pazurami rozerwał on ciało boskiego Widwojosa i jego syna, aby sprawić wrażenie, że napadły ich lwy zamieszkujące krainę u podnóża owych gór.
- A cóż z okrętem? Gdzież był wówczas Angeles wraz z całą załogą?
- W przystani, panie mój. Król Troi pragnął, aby wzięli oni udział w uroczystościach żałobnych, a później odpłynęli z ciałami zmarłych książąt na Kretę.
- Czyżbyś oszalał, Skamoniosie? Na cóż nam tu ich zwłoki?! - Minos mimowolnie podniósł głos i chwycił dostojnika za ramię. - Czyżbym miał zezwolić na to, aby załoga Angelosa rozeszła się po mieście i całej krainie, powodując przedziwne domysły i zamęt w głowach ludzkich?! Zbyt wielu mniema, że Widwojos musi zginąć, nim rozpocznie się jego wyprawa! A oto, jak na szyderstwo, ciała jego i jego syna powracają tu dla wyprawienia im uroczystego pogrzebu! Jeśli zginą w dalekiej krainie, a niepewna wieść o tym dojdzie tu po dość długim czasie, wówczas twoją i twoich zauszników rzeczą będzie, aby rozpuścić w mieście inne wieści, bądź o tym, że wyprawa płynie dalej, bądź też, że nic pewnego o jej losach nie wiadomo. A po pewnym czasie ludzie zapomną o Angelosie i jego załodze, jak zapominają o wszystkim, czego nie mają przed oczyma!
- Tak, panie mój. Mogłem przewidzieć, że taka będzie twa królewska wola. Ułożyłem więc z władcami Troi i Tenedos, że zezwolą oni, aby Angelos odpłynął z Troi. Lecz później nigdy już nie ujrzy go żadna przystań ani też napotka go inny okręt na morzu. Los jego stanie się zagadką, której nikt nie rozwiąże, gdyż okręty króla Tenedos dopadną go na pełnym morzu w wielkiej przewadze i zatopią wraz z całą załogą, tak aby ani jeden człowiek nie ocalał z tych, którzy wyruszyli z boskim Widwojosem na tę wyprawę. Zapewne uczyniły już to zresztą.
Minos puścił jego ramię.
- Czemuś nie rzekł tak od razu i wzbudziłeś mój gniew? Czy władca Troi zawiadomi nas o zatopieniu Angelosa?
- Tak, panie mój. Pierwszy okręt trojański, który zawinie do naszych brzegów, będzie niósł wieść przeznaczoną dla mnie... nie dla ciebie, królu mój, gdyż sądziłem, że święte imię twoje nie może być wymienione w owej sprawie. Aby nie znalazł się nigdy człowiek, który mógłby rzec: ,, Boski Minos wiedział o tym". Albowiem znają tę tajemnicę jedynie król Troi, jego brat i brat małżonki królewskiej. Wojownicy, którzy brali udział w zabiciu Widwojosa, zostaną także zgładzeni, aby nikt nie zdradził owej tajemnicy.
- A załogi okrętów, które zatopią Angelosa?
- Są to żeglarze króla Tenedos. Czymże jest dla nich zatopienie jednego okrętu więcej lub mniej? Strzegą oni morza wokół swej wyspy i ślepo wypełniają rozkazy władcy. Przyrzekł mi on, że sam weźmie udział w doścignięciu Angelosa i każe wyciąć do ostatniego załogę i zatopić okręt, nie wdając się w chwytanie jeńców. A gdy rozkaże swym wojownikom, aby milczeli, żaden z nich nie rzeknie o tym słowa, choćby go brano na męki. Milczeć także będą fale, które pochłoną Angelosa pośród nocy wraz z żywymi i umarłymi. A zresztą, panie mój, już pochłonęły go zapewne, gdyż uroczystości żałobne w Troi musiały zakończyć się przed paru dniami.
- Dobrze się stało... - Minos skinął głową i przymknął na chwilę oczy. - Dobrze się stało... - powtórzył cicho, uniósł powieki i spojrzał w twarz swego doradcy. - Skamoniosie, jeśli wszystko, co rzekłeś mi, jest prawdą, a czemuż by miało nią nie być, zważywszy, że życiem swym ręczysz za wykonanie mych rozkazów w sprawie o tak niezmiernej wadze dla całego naszego królestwa, mogę dziś rzec, że ręce moje zostały rozwiązane, a oczy mogą zwrócić się ku sprawom mego ludu.
Umilkł i powiódł wzrokiem za jaskrawo upierzonym małym ptakiem, który siadł na ścieżce niemal, u stóp królewskich i podskakując na cienkich nóżkach, prędko przesuwał się po kamiennych płytach wzdłuż krawędzi trawy. Ptak zatrzymał się, podfrunął, opadł w wysoką trawę i po chwili uniósł się w powietrze, trzymając w dziobie długiego, wijącego się robaka. Skamonios stał nie spuszczając wzroku z królewskiego oblicza.
- Brat mój... - rzekł Minos zniżając głos jeszcze bardziej - miał zapewne słuszność mówiąc, że siły Krety podupadły, a lud nasz nie jest już tak mężny jak ongi. Dziś, gdy cierń tkwiący w mym panowaniu został wyrwany, będę mógł zwrócić oblicze ku sprawom mego królestwa... - Zamyślił się na chwilę, a później z nagłą łagodnością zwrócił się ku Skamoniosowi: - Ty, który byłeś mi i jesteś najwierniejszym z wiernych, powiedz, co dostrzegłeś zawijając w drodze do wielu przystani w miastach, których królowie składają pokłon podwójnemu toporowi?
Ujął swego powiernika pod ramię i ruszył z nim z wolna ścieżką pod kwitnącymi gałązkami drzew.
- Nie dostrzegłem niczego, panie mój, co mogłoby świadczyć o nieposłuszeństwie tych ludzi lub zbliżającej się próbie buntu przeciw tobie...
Skamonios zawahał się. Król ścisnął lekko jego ramię.
- Cóż chcesz rzec?
- Jak wiesz, mój boski władco, pragnę być okiem twoim i uchem wszędzie tam, gdzie mogłoby ci to przynieść pożytek. Stąd wielu mych szpiegów czuwa nad twymi namiestnikami wysp i krain rozrzuconych na morzu lub poza nim. Przesyłają mi wieści o ich rządach nad barbarzyńcami oraz o ich wierności dla ciebie. Mam ich także tam, gdzie rządzą królowie składający hołd i daninę, jak władcy Tirynsu, Myken czy Aten. Nie masz tam Swych wojsk i namiestników, lecz władasz tymi krainami na mocy traktatów, które czynią je wasalami, posłusznymi każdemu twemu skinieniu.
Minos zatrzymał się i puściwszy jego ramię, rzekł niecierpliwie:
- Nie pytałem cię o to, czy masz swych szpiegów wszędzie, gdzie sięga władza Krety! Wiem o tym! Pytałem cię o to, co dostrzegłeś!
- Tak, panie mój... - odparł szybko Skamonios. - Chciałem rzec jedynie, że sam niewiele mogłem dostrzec, lecz mając swych ludzi w każdym niemal mieście, zebrałem wiele wieści, które mogą ci się przysłużyć, jeśli zechcesz łaskawie ich wysłuchać. Otóż zarówno w Jolkos jak w Atenach mówili mi, że opowiada się coraz częściej, i to nie kryjąc się zbytnio nawet przed obcymi, że lęk przed Kretą jest jedynie częścią nędznego dziedzictwa przekazanego im przez przodków, których skruszyła potęga twych dziadów. Mówią, że wystarczyłoby, aby ludy podbite uderzyły, odrzuciwszy trwogę, na naszą wyspę, a królestwo twoje pęknie jak gliniany garnek i nikt nigdy go już nie sklei... - Urwał na chwilę. -Wybacz mi, panie mój, owe nikczemne bluźnierstwa, lecz pragnę, abyś wiedział wszystko.
- Słusznie czynisz... - Minos uśmiechnął się, choć w oczach jego nie było wesołości. - Ulżyłeś sercu memu,
Skamoniosie, gdyż teraz dopiero pojąłem do głębi, że śmierć brata mego i jego syna była jedyną drogą dla położenia kresu marzeniom owych barbarzyńskich psów. Jakże na rękę byłyby im kłótnie w łonie królewskiego rodu i zdrada wstrząsająca tronem Byka!...
Z wolna ruszył przed siebie i ponownie zatrzymał się.
- Skamoniosie, cokolwiek mówią ci ludzie, flota moja nadal jest najpotężniejsza na ziemi, gotowa do odparcia każdego wroga, a także do uderzenia na każdą z tych krain. Czy sądzisz, że któryś z owych królów mógłby odmówić mi posłuszeństwa i odeprzeć później mściwe uderzenie mych wojsk przewiezionych morzem?
- Żaden z nich nie mógłby się na to odważyć, panie mój... - Skamonios zawahał się, lecz dodał: - Gdyby był sam i zdany na własne siły...
- Cóż chcesz rzec przez to?
- Chcę rzec jedynie, panie mój, że gdyby zjednoczyli się oni przeciw tobie, Kreta padnie.
Milczeli przez chwilę. Skamonios pochylił głowę i trwał nieruchomo, wpatrzony w ziemię.
- Cóż mi radzisz czynić? - zapytał wreszcie Minos ochrypłym głosem. - Straszne są wieści, które przynosisz!
- Nie są one straszne, panie mój, póki dawny lęk trzyma podbite ludy na wodzy. Imię twe nadal napełnia serca ich przerażeniem. Gdybym ośmielił ci się poradzić rzecz jaką, panie, rzekłbym jedynie, że winieneś wzmóc ich lęk jakimś nowym wielkim czynem, aby świat cały poznał, że ramię Krety nadal jest szybkie jak piorun. Lecz nie umiem ci rzec, jakie miałoby być to przedsięwzięcie.
- Rozmyślałem nad tym... - Minos skinął głową. - W głębi serca mego, Skamoniosie, rozważałem, czy nie zebrać naszych okrętów z wszystkich wysp i nie uzbroić naszych wasali, by uderzyć na Troję. Teraz, gdy mój boski brat zginął tam, moglibyśmy rzec, że zabili go oni i zatopili jego okręt nie chcąc przepuścić Krety przez ów przesmyk na północ, skąd biorą zboże i bursztyn!
Spojrzał na Skamoniosa, jak gdyby oczekując okrzyku zdumienia i podziwu z jego ust. Lecz Skamonios jedynie skinął głową.
- I ja rozmyślałem nad tym, panie mój. Lecz wyspa Tenedos jest potężną twierdzą, jak mogłem się przekonać, i długo trzeba byłoby ją oblegać, a przedtem jeszcze liczne okręty jej władcy stawiłyby opór najazdowi. Także Troja to gród ludny i opasany potężnymi murami, mogącymi wytrzymać niejedno natarcie, a nie podeszlibyśmy jej znienacka, gdyż leży ona z dala od wybrzeża. Gdybyś więc zebrał wszystkie swe wojska i okręty, ogałacając z nich na długo Kretę, a także wszystkie wyspy i krainy pod twym panowaniem, wrogowie twoi, którzy dziś leżą u twych nóg całując ślad twojej stopy, mogliby wykorzystać to i uderzyć bezkarnie na stolicę, nie napotykając oporu.
- Cóż więc mam czynić?! Wysłać me okręty do podbitych przez nas krain, zakuć wszystkich tych królów w kajdany i przywiódłszy ich tu trzymać w lochach, aby cierpieli za występki, których nie zdążyli popełnić przeciw mnie?!
Skamonios gwałtownie uniósł głowę i spojrzał ze zdumieniem w twarz władcy. Z wolna rysy jego przemieniły się. Uśmiechnął się radośnie.
- Panie mój, wielki jest twój rozum i nie darmo krew Byka i Wielkiej Matki płynie w żyłach twoich!
- Czyżbyś oszalał, Skamoniosie?! Rzekłem to, nie pragnąc ani przez chwilę, aby tak się stało! Jeśli jesteśmy słabi, czyż wolno nam popełniać nierozważne uczynki, które wzbudzą nienawiść wszystkich ludów, a nam nie przyniosą żadnego pożytku?
- Tak, panie mój. Nie myślę też, abyś miał porywać królów z ich ziemi i trzymać w swych lochach. Lecz ludzie ci mają synów i córki, a cóż godniejszego, jak zaprosić ich wszystkich na twój dwór, aby pojęli życie swych panów i nauczyli się żyć, jak my żyjemy? Wielki to będzie, choć niepokój wzbudzający, zaszczyt. A ty mając w ręku synów i córki najmożniejszych spośród twych wasali, uzyskasz pewność, że ojcowie ich nie wystąpią przeciw (obie.
Król przyglądał mu się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, wreszcie i na jego obliczu pojawił się uśmiech.
- Tak... - powiedział półgłosem. - Niełatwo zapewne knuć spiski przeciw temu, który ma w swej mocy potomstwo spiskującego. Uczynię tak. A szczególnie pragnąłbym ujrzeć owego królewicza ateńskiego. Czy wiesz, że gdy wysłałem oficera z rozkazem, aby pojmał i wydał mi białowłosego chłopca, płynącego w załodze mego boskiego brata, odesłał on na Kretę innego młodzieńca, rozbójnika schwytanego w górach! A tamtego ukrył zapewne, gdyż nie odpłynął on z załogą Angelosa, gdy okręt odbił od przystani ateńskiej.
- Tezeusz, syn Erechteusa... - mruknął Skamonios. - Wiem o nim, że choć posłusznie wypełnia rozkazy, pełen jest pychy. Tak mi doniesiono. Dzielny to młodzieniec i dobry wojownik. Zapewne wkrótce zostanie królem, gdyż ojciec jego stary jest i chory.
- Tym lepiej więc, jeśli pozostanie tu długo. Na zawsze, jeśli zajdzie potrzeba... - Minos uśmiechnął się. - Lecz nie pragnę być okrutnym bez potrzeby. Wydaj rozkazy i niechaj okręty odpłyną tam, gdzie według twej wiedzy winny odpłynąć, by powrócić wioząc nam barbarzyńskich gości.
- Tak, panie mój. Uczynię wszystko, co konieczne dla twego zamiaru.
Król skinął głową. Był uradowany, choć pragnął to ukryć.
- A czy nie napotkałeś w drodze kapłana egipskiego, który przybył tu ścigając tego młodego białowłosego barbarzyńcę? Zezwoliłem mu, aby popłynął do Troi na jednym z mych okrętów.
- Nie, panie mój. Żaden, prócz Angelosa, okręt kreteński nie przybył do Troi, gdy czekałem ukryty na Tenedos.
- A więc biedak nigdy już go nie ujrzy, skoro Angelos zniknął w falach morza.
Skamonios nie odpowiedział. Stał pochylony w ukłonach, czekając na znak, by móc oddalić się. Zamysł, który podsunął królowi, był mądry, jak sądził. Być może odsunie on na lata całe zagrożenie Krety. A powiernik Minosa kochał swą ojczystą krainę i brzydził się barbarzyńcami.
Cóż mógł go obchodzić w owej chwili kapłan Het-KaSebek lub białowłosy młodzieniec, którego ścigał on przez lądy i morza, aby złożyć go w ofierze swemu straszliwemu bogu?
Gdy czwartego dnia ujrzeli między wąskimi zwieszającymi się niemal nad okrętem czarnymi skałami przesmyku jasnoniebieską przestrzeń wód, Terteus, który stojąc na dziobie zwrócił oblicze ku trojańskiemu rybakowi, zapytał go:
- Czy umiesz pływać?
Człowiek ów stał przy nim z rękami związanymi luźno na plecach, aby nie mógł uciec skoczywszy do wody. Metalawos, młody żeglarz z Amnizos, którego Terteus wybrał do tego celu, gdyż zdawał się on być obdarzony ogromną mocą ramion, siedział za jeńcem trzymając w ręce okręcony kilkakroć wokół przegubu dłoni koniec sznura. Od trzech dni spał tak nawet, połączony ze swym więźniem w ów sposób.
Od chwili, gdy pojmany rybak pojawił się na pokładzie Angelosa, młody kapitan nie przestawał dziękować bogom, że zezwolili księciu ujrzeć maleńki blask jego ogniska owej pierwszej nocy.
Płynęli w deszczu i mgle, a choć rybak rzekł im, że przecięli duże morze śródlądowe, żaden z nich nie mógłby na to przysiąc, gdyż przesuwali się wśród szarego, wilgotnego oparu, z którego co pewien czas spadało na morze i okręt mrowie drobnych chłodnych kropel. Fale owego śródlądowego morza, cicho szeleszczące po bokach kadłuba, wydawały im się ciemne i tłuste, jak gdyby unosiła się na nich rozlana oliwa. Wiatr nie wiał wcale lub był niewielki i Angelos posuwał się mocą wioseł połowy załogi, gdy druga połowa, otulona mokrymi płaszczami, drzemała dzwoniąc zębami z zimna, lecz nie odpasując mieczy i nie zdejmując hełmów. W każdej chwili z mgły mógł się wyłonić wróg.
Terteus nie mógł uwierzyć, aby nie wysłano za nimi pościgu, a choć Angelos płynął tak szybko, jak na to pozwalały siły ludzkie, jednak okręty trojańskie, znając lepiej tę wodną okolicę, musiałyby pokonać swą drogę prędzej. Zresztą nie chcąc marnować sił załogi, nim nadejdzie chwila, gdy mogą one okazać się najbardziej przydatne, przybijał nocą do odludnych brzegów tej krainy i zmieniając straże, dawał ludziom ile mógł wytchnienia.
Rybak, któremu przyrzekł, że jeśli wprowadzi Angelosa w zasadzkę, będzie pierwszym z tych, których miecz jego wyśle do Krainy Mroków, przysięgał, że prowadzi ich najprostszym i najbezpieczniejszym szlakiem. Lecz któż mógł wiedzieć, na ile można mu było zaufać?
Pewnym było jedno, że znał skały i prądy tych wód i wykorzystywał je jak dotąd uczciwie. Gdyby nie on, zginęliby zapewne lub rozbili okręt na ukrytych tuż pod powierzchnią zdradliwych ostrogach lub wyrastających nagle spośród wód poszarpanych głazach, niemal niewidocznych we mgle.
Nie napotkali w ciągu owych trzech dni nikogo. Lecz bogowie musieliby chyba przyjść z pomocą Trojańczykom, aby natknęli się oni na Angelosa pośród oparu spowijającego świat gęstym, nieprzeniknionym płaszczem.
Jednak, gdy czwartego dnia wpłynęli do drugiego przesmyku, który miał, jak przysięgał rybak, ujście swe w wodach wielkiego morza północy, Terteus postawił całą załogę pod bronią i okrył tarczami burty okrętu, jak gdyby wróg był naprzeciw i gotował się do uderzenia, choć jeszcze nie można go było ujrzeć.
Przesmyk był chwilami tak wąski, że nawet we mgle błyskały po obu stronach wilgotne, czarne skały. Nurt stał się ostry, jak gdyby nie było to morze, lecz rwąca, wezbrana rzeka górska.
Dwukrotnie pochwycony mocą wód Angeles sunął wprost na skały i jedynie niepojęta dla oka sztuka Eriklewesa przy sterze i rady, które wykrzykiwał mu pośród łoskotu fal stojący przy nim rybak, a także siła ramion ludzi, którzy na rozkaz wpierali wiosła w zbliżającą się skalną ścianę, obok której przesuwał się okręt, pchany na nią prądem, ocaliły ich od roztrzaskania i śmierci w odmętach.
I właśnie wówczas, gdy po raz drugi uniknęli zagłady i Angelos przez pewien czas płynął swobodnie pośrodku nurtu pchany pod prąd siłą wioseł i żagla, gdyż wiatr zaczął dąć z południa, mgła rozproszyła się, chmury zrzedły i niespodzianie zabłysło słońce, słabe początkowo i przebijające się z trudem przez resztki rozwiewanych podmuchem mgieł, a później ostre i jaskrawe, jaśniejące za ich plecami pośrodku niebios, ukazując im widok długiego pasma przesmyku ciągnącego się przed nimi pośród mrocznych, urwistych skał.
A na krańcu owego przesmyku ujrzeli rozległą, tonącą w blasku przestrzeń wód, a raczej uwierzyli, że oto mają przed sobą morze, gdyż wysokie, urwiste ściany schodziły się niemal przed ich oczyma i patrzyli na owe upragnione morze jak gdyby przez wąskie okno wiodące z posępnego kamiennego lochu.
Załoga wydała okrzyk dziękczynny, wiosła gwałtownie opadły w wodę i szarpnęły mocniej. Pomimo silnego przeciwnego prądu Angelos pomknął ku przodowi, jak gdyby płynął po spokojnych wodach.
Wkrótce skały poczęły się oddalać i przesmyk rozstąpił się nieco, ukazując spokojniejszą powierzchnię wód.
I wówczas to, nie odrywając oczu od dalekiej powierzchni morza i urwistych skał przesmyku, gdzie mógł kryć się nieprzyjaciel, przed którym nie osłaniała już Angelosa zesłana przez bogów mgła, Terteus zapytał rybaka:
- Czy umiesz pływać?
- Umiem, panie - odpowiedział ów człowiek i uśmiechnął się lekko, choć był spętany i nie wiedział, czy za chwilę ludzie ci,, gdy wiedza jego stanie się im zbyteczna, nie przebiją go mieczem i nie wrzucą do morza. - Woda karmi mnie i dzieci moje. Jakżebym miał nie znać jej? Ów, który ryby łowi, sam musi być jako ryba.
- To prawda. Jeśli pragniesz więc odzyskać wolność, zdejmiemy ci pęta i możesz popłynąć ku brzegowi.
- Zezwól mi, panie, abym uczynił to, gdy okręt twój zbliżać się będzie ku ujściu przesmyku, gdyż w pobliżu morza wybrzeże jest łagodniejsze, a prócz tego stoją tam okręty strażnicze pana mego. Być może ubłagam dowódcę któregoś z nich, aby zezwolił mi potrudzić się przy wiośle, gdy będzie powracał do Troi. Gdyż daleko odpłynąłem od moich stron.
- Ileż ich może być? - zagadnął Terteus usuwając się i kłoniąc głowę, gdyż książę Widwojos zbliżył się ku nim w towarzystwie syna swego i obaj poczęli wpatrywać się w skrawek morza, coraz bliższy, widoczny między ścianami przesmyku.
- Jest tam ich, panie, kilka. Strażują nieustannie wokół ujścia przesmyku, a zmieniają się co pewien czas i powracają na Tenedos, gdy inne nadejdą w ich miejsce. Widzę je zawsze, gdy płyną tu i udają się z powrotem. Możesz ich napotkać pięć lub sześć. Nocą stoją zwykle tuż przy ujściu. Jest tam strażnica drewniana, gdzie ludzie kryją się przed burzą, wyciągnąwszy okręty na brzeg. Lecz za dnia odpływają często daleko, a to dla różnych przyczyn, z których jedną jest wypatrywanie własnych okrętów, powracających od barbarzyńskich brzegów ze zbożem i innymi towarami. Baczą także, by nikt obcy nie przemknął się tędy w jedną lub w drugą stronę.
- Boski książę - rzekł Terteus nie zniżając głosu, gdyż człowiek ów nie mógł opuścić okrętu, nim nie uzyskają pewności, że są bezpieczni - mówi on, jak usłyszałeś, że okrętów owych może być kilka. Zapewne uderzą na nas, gdyż wielce jest prawdopodobne, że szybki okręt z Troi, płynąc z podwójną załogą dzień i noc, mógł przybyć tu przed nami wyminąwszy nas w drodze. A że nie udało im się wypatrzyć nas we mgle, z pewnością będą czekali tu w zasadzce.
- Cóż - rzekł książę - zwykle wojownicy stojący naprzeciw wroga mogą uderzyć lub cofnąć się. Jednak my nie mamy się gdzie cofnąć, Terteusie.
- A więc uderzymy na nich! -Terteus skinął poważnie głową. - Jeśli nie uda nam się wypłynąć na pełne morze, gdzie chyżość nasza wspomóc by mogła ucieczkę, trudno będzie się przedostać. Gdyby wyszli nam do bitwy na tak wąskich wodach okrążając z wszystkich stron, wówczas niechaj bogowie mają nas w swej opiece, gdyż sprawa będzie trudna i bez ich pomocy się nie obejdzie.
- Nastąpi wówczas krwawy bój! - zawołał Perilawos pogodnie, poprawiając hełm. - Lecz cóż, jeśli wypłyniemy na morze, a nie napotkamy nikogo?
- Napotkamy... - rzekł Terteus spokojnie. - Już-ich bowiem napotkaliśmy.
Uniósł rękę, w której trzymał obnażony miecz. Wszystkie oczy poszły w tym kierunku.
Spod stóp ciemnej ściany skalnej wypłynęło na rozmigotane teraz słońcem wody przesmyku sześć smukłych kształtów. Były jeszcze daleko, lecz zmrużywszy oczy Terteus dostrzegł błysk wynurzających się z wody i opadających w nią wioseł. Żagle były opuszczone.
Zwrócił się ku Widwojosowi.
- Prowadź nas, boski książę! Zginiemy tu lub uda nam się przedrzeć! Jak rzekłeś, cofnąć się nie mamy dokąd! Widwojos bez słowa zawrócił ku śródokręciu. Terteus uniósł rękę. Zaśpiew sternika ucichł. Wiosła nadal opadały w wodę, lecz ludzie wyprostowali się w ławach, by lepiej słyszeć. Ci, którzy nie wiosłowali, dopinali rzemyki hełmów powstając pospiesznie. Nad okrętem pojawił się las włóczni.
- Eriklewesie! - zawołał Terteus. - Czyń wszystko, byśmy nie uderzyli w żaden z owych okrętów, lecz wyminęli je, jeśli się nam uda! Jeśli bowiem zatrzymamy się choćby na krótko, spadną na nas ze wszystkich stron, a jest ich tam zapewne czterokroć więcej uzbrojonych i mężnych wojowników. Gdy będziemy przepływali, nie wstawajcie, by rzucić oszczep lub wypuścić strzałę, lecz okryjcie siebie i wiosłujących towarzyszy tarczami, aby jak najmniejszą szkodę ponieść. Nie walki bowiem z nimi pragniemy, lecz musimy okręt nasz wyprowadzić na morze! Jeśli jednak zatrzymają nas, wówczas rzućcie się na nich i zabijajcie każdego, którego dosięgnie wasze ramię!
Odpowiedział mu okrzyk i ucichł od razu. Wpatrzeni w sześć nadciągających okrętów wiedzieli, jak cienka stała się nić, na której uwieszono ich żywot.
- Będziemy płynęli wolno, aby móc uniknąć zderzenia, jeśli przetną nam drogę... - rzekł Terteus. - Gdy tylko dziób nasz minie ich, naprzyjcie na wiosła!
Chciał dodać coś jeszcze, lecz zamilkł. Od śródokręcia przybliżał się książę. Szedł wyprostowany i stanął na dziobie.
Zaległa zupełna cisza.
- Matko! - zawołał Widwojos jasnym, donośnym głosem. - Ty, która strzeżesz dróg mego rodu i mego królestwa, przybywaj!
I z wolna uniósł wysoko ponad głową kamienny, podwójny topór, który wręczyła mu Ariadna, gdy odpływał z rodzinnej wyspy.
Powstał nagle silniejszy podmuch wiatru i przeleciał nad okrętem szeleszcząc w kitach hełmów.
- To Ona! - rzekł zdławionym głosem człowiek siedzący przed Białowłosym, który pochylił się nad wiosłem. - Przybyła!
Widwojos trwał nieruchomo wpatrzony w nadpływające okręty. Po obu bokach miał syna swego i Terteusa.
Okręty były już blisko, płynęły jeden za drugim, nie ustawiając się w szyku. Terteus patrzył na nie, nie-pojmując. Czemu nie zagradzały im przesmyku nadpływając szeregiem? Wówczas musieliby taranować jeden z nich, a wojownicy stojący na innych mogliby się rzucić na Angelosa zasypawszy jego załogę strzałami.
I nagle wiosła pierwszego okrętu, a później innych uniosły się. Wioślarze powstali i pochylili się w głębokim ukłonie.
Okręty zwolniły, tańcząc na nurcie, który płynął tu już o wiele łagodniej, gdyż ujście przesmyku rozszerzyło się. ' - Cześć ci, potomku Wielkiej Matki, Synu Królów! - zawołał donośnie człowiek stojący na dziobie pierwszego okrętu.
Terteus przyglądał mu się bacznie. Wiosła obu okrętów niemal otarły się o siebie. Angeles mijał go na pół odległości rzutu włócznią. Dłoń zaciśnięta na rękojeści miecza mimowolnie zwolniła uścisk. Patrzył nie wierząc własnym oczom. Żaden z ludzi na trojańskim okręcie nie trzymał oręża w ręku.
Terteus uniósł dłoń i opuścił ją szybko. Wiosła zanurzyły się w wodzie i powstrzymały bieg Angelosa. Oba okręty zatrzymały się obok siebie, znoszone nieco prądem w głąb przesmyku.
- Kim jesteście? - zapytał dostrzegając kątem oka, że Widwojos z wolna opuścił podwójny topór i wsparł się o burtę.
- Jesteśmy strażą ustanowioną przez bogom podobnego króla Tenedos, aby strzegła tej cieśniny! Wczoraj przybył ku nam okręt z rozkazem pana naszego, abyśmy oddali cześć boskiemu Widwojosowi, jeśli nadpłyniecie, i zapytali go, czy nie pragnie uzupełnić swych zapasów lub skorzystać z jakiejkolwiek naszej przysługi.
Wielkie milczenie położyło się na pokładzie Angelosa. Siedzący na sąsiedniej ławie młody Kreteńczyk pochylił się ku Białowłosemu i wyszeptał:
- Czy słyszysz! To ona! Wielka Matka nasza! Pomieszała im zmysły!
- Wdzięczni jesteśmy za uprzejmość twoją, czcigodny wodzu okrętów, lecz zapasy nasze, dzięki szczodrobliwości króla Troi, są dostateczne. Boski Widwojos prosi cię, abyś przesłał od niego słowa podzięki za gościnę, której udzielił mu brat twego władcy!
Widwojos nagle odzyskał mowę.
- Terteusie! - rzekł półgłosem. - Gdzież masz owe pazury, które zatrzymałeś sobie? Daj mi je! A także małą" szkatułkę, która znajduje się w mym namiocie pod masztem!
- Tak, panie...
Terteus cofnął się i ruszył w kierunku masztu.
- Wstrzymaj się nieco, dzielny wodzu - zawołał Widwojos - gdyż pragnę przesłać potężnemu królowi Troi mały upominek w zamian za gościnę! Przekaż mu, że proszę o jego wybaczenie, bowiem dar mój jest niewielki, choć okaże się, jak sądzę, miły sercu jego. Wszelako będąc w drodze i rozpoczynając wyprawę ku nieznanym krainom, nie mogłem zabrać z sobą podarunków godnych tak wielkiego i szlachetnego władcy!
Terteus powrócił i stanął przy nim.
- Czy pazury owe znajdują się w tej szkatułce? - zapytał cicho książę.
Terteus bez słowa skinął głową. Nagle dostrzegł kątem oka spętanego rybaka i szybko sięgnął ku jego więzom rozcinając je mieczem.
- Niechaj on ją weźmie, panie...
- Słusznie! - Widwojos pochylił się nad burtą. - Przybliż się tu wraz z okrętem, dzielny kapitanie, nie tylko bowiem dar chcę ci przekazać dla twego władcy, lecz także znajduje się tu pewien rybak, który pomógł nam pokonać zdradzieckie prądy owych przesmyków.
I zdjąwszy pierścień z palca dał go rybakowi, który upadł przed nim na twarz i ucałował jego nogi, a później powstał. Książę podał mu szkatułkę.
Okręty przybliżyły się ku sobie. Człowiek przeskoczył z wyższej burty na niższą.
Terteus uniósł dłoń.
- Żegnajcie nam, dzielni żeglarze! Niechaj Wielka Matka czuwa nad wami, a z Nią Posejdon o Białym Obliczu!
- Niechaj czuwają oboje nad tobą i twoją załogą, boski książę! - zawołał kapitan.
I z wolna sześć okrętów przesunęło się obok nich płynąc w głąb przesmyku, a później zawróciło i ruszyło za nimi ku otwartemu morzu. Trzymały się jednak w tak dużej odległości, nie próbując zmniejszać jej, że Angelos począł oddalać się od nich, gdy załoga mocniej nacisnęła na wiosła i rozpięto żagiel, chwytając weń sprzyjający wiatr południowy.
- Nie pojmuję tego, boski książę... - rzekł Terteus cicho, aby stojący za nim ludzie nie usłyszeli go. - Czemuż król ów, który pragnął zamordować cię, łamiąc odwieczne prawa gościnności, uświęcone nawet wśród najbardziej barbarzyńskich ludów, teraz pragnie cię wspomóc w twej wyprawie, krótko po tym, gdy bogowie cudem niemal zezwolili ci uratować życie z rąk jego ludzi!
- Ja także nie pojmuję tego... - Widwojos mimowolnie uniósł kamienny dwusieczny topór i przyłożył go do piersi. - Odkąd stałem się dojrzałym młodzieńcem i począłem patrzeć na świat własnymi oczyma, a nie oczyma mych nauczycieli, powziąłem przekonanie, że być może bogowie są jedynie naszym wyobrażeniem tego, czego pojąć nie jesteśmy w stanie, a być może nie ma ich wcale. Lecz dziś, gdy uniknąłem już tak wielu niebezpieczeństw w tak krótkim czasie, a sprawy moje układają się tak przedziwnie... nie moje jedynie, lecz także losy mego syna... poczynam wierzyć, że być może myliłem się i... i... - Zawahał się. - Gdy uniosłem ów prastary topór, który przodkowie moi przynieśli na Kretę w czasach, gdy uderzyli na dawnych, barbarzyńskich władców tej wyspy, czy dostrzegłeś, Terteusie, jak owe wrogie okręty nagle przemieniły się w przyjazną nam flotę, a niebezpieczeństwo straszliwe, wiszące nad nami, zniknęło i rozwiało się jak sen płochliwej niewiasty?... Cóż więc mam sądzić?
- Nie jestem godzien, by pouczać cię, boski książę... - rzekł młody rozbójnik morski - lecz w moim mniemaniu śmierć, burza, gromy i błyskawice, a także cały los człowieka, leżą w ręku owych sił. Tak wierzyli moi ojcowie, tak wierzę ja, a jeśli będę miał synów, będę pragnął, aby i oni tak wierzyli. Gdyż usypiam spokojnie wiedząc, że los mój jest w dłoniach nieskończenie potężniejszych niźli moje. Nie znaczy to jednak, bym gardził ostrożnością i nie dbał o to, co się stać może. Bogowie najbardziej miłują tych, którzy najprzemyślniej umieją walczyć z przeciwnościami. - Roześmiał się. - Być może ów, który wierzy, i ów, który nie wierzy, postępują jednako i jednako bronią swego żywota. Lecz sen mój spokojniejszy jest zapewne niźli sen tego, który na sobie jedynie pragnie polegać, nie składając ofiar mogących ubłagać bogów lub nie składając im przysiąg, których łamanie karzą oni surowo.
- Cóż... - rzekł Widwojos uśmiechając się także - złóżmy więc ofiarę bogom, jeśli wydostaniemy się z tego przesmyku i swobodnie wypłyniemy na pełne morze. Albowiem wyprawa nasza, choć nie wiemy, jak się zakończy i gdzie nam powrócić przyjdzie, tu się właśnie rozpoczyna.
- Tak, boski książę! -Terteus poważnie skinął głową. - Źle byłoby, gdybyśmy nie podziękowali Posejdonowi, który prowadził nas pośród owych wirów i skał, a także Wielkiej Matce, która zezwoliła Białowłosemu i mnie przybyć na czas do owej chaty w górach trojańskich, abyśmy mogli uratować jej potomków, a dziś odwróciła od nas gniew przeważających wrogów. Lecz okręty owe nadal płyną za nami, choć nie rozwijają żagli i pozostają w tyle. Być może jeszcze, że inne okręty oczekują nas u ujścia przesmyku, a te służą jedynie, by odciąć odwrót?
Lecz mylił się, bo gdy wreszcie skały cieśniny opadły łagodnie i . po obu stronach otworzyła się daleka linia brzegów uciekających aż po krawędzie widnokręgu, morze przed nimi było puste.
- Rybak ów powiadał, że lewy brzeg, który, jak widzisz, boski książę, ucieka ku zachodowi przechylając się lekko na północ, doprowadzi nas do ujścia wielkiej rzeki leżącej na północy. Tam docierają ich okręty, płynące po zboże.
- Więc wyruszymy na morze, kierując się ku wschodowi - rzekł Widwojos. Obejrzał się. Okręty króla Tenedos nie ukazały się jeszcze w szerokiej gardzieli przesmyku. - Nie wiem, czy ci tak podszeptuje twa wiedza żeglarska, Terteusie, lecz przyznam się, że pragnąłbym zgubić owych tak przyjaznych nam dziś Trojańczyków i nie ujrzeć ich już nigdy. Być może goniec królewski oszalał lub przekręcił słowa swego władcy, a następny przyniesie im rozkaz, aby nas zatopili. Mniej musimy lękać się ich teraz na otwartym morzu, gdzie trudno byłoby im nas doścignąć. Lecz nie pragnę, aby śledzili oni drogę, którą posuwa się nasza wyprawa.
- Tak i ja mniemam, boski książę. Popłyniemy więc ku wschodowi, a gdy zgubimy z oczu owe okręty, przetniemy morze za widnokręgiem i powrócimy ku zachodnim wybrzeżom, aby zawinąć po zmroku do jakiejś ustronnej zatoki dla odpoczynku i nabrania słodkiej wody.
- Wydaj taki rozkaz, Terteusie.
Po chwili dziób Angelosa pochylił się lekko i skręcił ku wschodowi.
Gdy po pewnym czasie Terteus przeszedł na tył okrętu, ujrzał daleko za sobą wylot cieśniny, a przed nim kołyszące się na falach nieruchome okręty króla Tenedos.
Dalekie wzgórza otaczające przesmyk rozpłynęły się w południowej mgiełce. Słońce pełnego lata świeciło jasno i załoga zdjąwszy hełmy i odpasawszy miecze wylegiwała się nago na ławach. Wiatr cicho śpiewał w wielkim czarnym żaglu spoglądającym nieruchomymi oczyma świętego Byka na rozległe nieznane wody, po których nigdy jeszcze nie żeglował kreteński okręt, a nie wpłynąłby na nie, gdyby nie stało się to z wolą króla Tenedos.
Monarcha ów w przeciwieństwie do swego brata był człowiekiem o wesołym usposobieniu i nie umiał się długo dręczyć sprawami, które mogły położyć cień na jego panowaniu, choć walczył z nimi przemyślnie i bezwzględnie, gdy pojawiały się na widnokręgu.
Tego wieczoru, gdy królowie Tirynsu i Myken odpłynęli z Troi do swych odległych krain, zasiadł z bratem w wielkim megaronie i nagle roześmiał się.
- Cóż za igraszki trzymają się naszych wszechpotężnych bogów! - rzekł nalewając sobie sam wina do pucharu, gdyż odprawili sługi, aby nikt nie mógł słyszeć ich słów. - Nie wiem, jak Widwojos umknął twym ludziom, jak przesiadł się na swój okręt i jak przebył we mgle i deszczu owe tak niebezpieczne wody, by ukazać się u wylotu nad północnym morzem, lecz wiem, że dobrze się stało!
- Czemu tak sądzisz? - Brat jego nie był w tak dobrym usposobieniu. Nie uśmiechała mu się ani myśl o uderzeniu wraz z królami owych niewielkich krain na odwieczną potęgę Krety, ani druga myśl, nie dająca mu usnąć od paru dni: co miał donieść Minosowi o losie Widwojosa, jego syna i okrętu? Cóż z tego, że brat odesłał owego dostojnika z pomyślnymi wieściami, skoro Minos dowie się, że wyprowadzono go w pole, a wówczas ogarnięty gniewem może ruszyć na Troję lub co najmniej zniszczyć jej handel z całym poznanym światem, zatapiając każdy okręt trojański lub pochodzący z Tenedos?
- Mniemam tak, gdyż, po pierwsze, nie zamordowałeś swego gościa, czego, jak wiadomo, nie lubią bogowie. Po wtóre: Angeles przedarł się na morze północne i zniknął tam na zawsze.
- Czemu rzekłeś "na zawsze"? Jakże możesz wiedzieć o tym, co przyniesie przyszłość?
- Mogę! Albowiem jedna jest droga, którą kreteński książę może powrócić, a prowadzi ona przez te same cieśniny. Od dnia jutrzejszego okręty moje, które tak godnie przyjęły i pożegnały twego gościa, czekać będą w pogotowiu. Wzmocnię jeszcze tam moją straż, aby nie było chwili za dnia i w nocy, gdy cieśniny pozostaną nie strzeżone. Jeśli powróci, zatopią go i zgodnie z rozkazem, który im wydam, wytną do ostatniego całą załogę, a później pochowają owych ludzi bądź w głębinie morskiej, bądź też w bezimiennym grobie, znajdującym się w odludnym skalistym miejscu, gdzie nigdy człowiek nie zachodzi, choćby nawet był dzikim pasterzem kóz. Tak więc sprawa Widwojosa i jego okrętu jest zakończona i słusznie uczyniłem donosząc Minosowi, że spełniliśmy jego prośbę. Należy jedynie ubrać to kłamstwo w słowa pełne prawdy, które podniosą naszą mądrość w oczach kreteńskiego władcy. Poślemy mu wieść, że Widwojos został uprowadzony w góry i tam zabity wraz z synem, że podstępem zawiadomiłeś sam załogę o tym czynie, a kapitan okrętu wpadłszy w trwogę i wiedząc, że jego także musi czekać podobny los, odpłynął nocą, śledzony z dala przez moje okręty, i skierował się ku przesmykowi na morze północne, wiedząc, że nie może powrócić na Kretę, gdyż tam zapewne czekałaby ich wszystkich jeszcze straszliwsza śmierć. A gdy Angelos znalazł się w najbardziej odludnym miejscu przesmyku, napadły go moje okręty i zatopiły wraz z całą załogą, tak że nikt żywy nie uszedł i nigdy nie powtórzy nikomu o tym, co się wydarzyło!
- Lecz to kłamstwo! - zawołał król Troi i potrząsnął rozpaczliwie głową. - Nie ma w tym słowa prawdy, bracie mój!
Król Tenedos wstał, obszedł wielki kamienny stół, na którym walały się misy z mięsem, okruchy placków i stały dzbany z winem i wodą, służącą do rozcieńczania napoju. Zatrzymał się przed bratem i położył mu dłoń na ramieniu.
- Nie rzekłem ci jeszcze wszystkiego, więc słuchaj mnie pilnie, nim przemówisz, by wyrazić swój sąd. Jak wiesz, przybyli tu królowie Myken i Tirynsu, którzy wraz z wieloma innymi władcami pragną zrzucić panowanie Krety. Dla ciebie, jak i dla mnie, taki obrót rzeczy byłby niemal równie pomyślny jak dla nich, otworzyłoby to nam bowiem drogi handlowe ku najdalszym częściom świata, tam gdzie cały handel przechwytuje Minos dla siebie. Prócz tego, jeśli Kreta runie, czyje floty staną się najpotężniejsze w świecie? Floty książąt fenickich na południu i moja, a więc nasza, na północy... - A widząc, że brat pragnie coś odrzec, uniósł szybko ramię na znak, że jeszcze nie rzekł ostatniego słowa. - Lecz uznajmy, że wyprawa owych królów nie dojdzie do skutku lub zostanie rozbita przez Kretę... Wówczas, jeśli przyłączymy się do walki z Kretą, Minos stanie się naszym wrogiem, to prawda... jednak wyprawa na Troję lub Tenedos byłaby zbyt uciążliwa dla Krety, jak mniemam. Wyspa moja jest potężną twierdzą, której żadna flota nie zdobędzie, a Troi także nikt nie zaskoczy, gdyż wsparta jest o moje okręty. Nie może Minos porzucić swego królestwa i ogołocić go z wojsk i okrętów, aby wszystkimi siłami uderzyć na nas... Lecz my... my będziemy wówczas mieli Widwojosa, jeśli nie pochłoną go niebezpieczeństwa jego wyprawy.
- Nie pojmuję cię - rzekł brat jego i podparł szyję otwartą dłonią. Był to ruch dobrze znany jego dworzanom. Władca Troi czynił tak, gdy był zaniepokojony lub nie mógł czegoś pojąć. - Cóż chcesz rzec? Mów, gdyż słowa twoje są ciemne.
- Chcę rzec jedynie, że jeśli nie stanie się nic, Minos uwierzy przesłanej przez nas wieści o zagładzie Angelosa, a ja dopilnuję, aby nigdy nie dowiedział się, że śmierć spotkała Widwojosa później, niż przypuszcza. "Natomiast jeśli królowie uderzą na Kretę i zniszczą ją, rzecz cała nie ma żadnego znaczenia, gdyż nie będziemy musieli liczyć się z potęgą Krety. A gdyby królowie uderzyli na Kretę, a Kreta zdołałaby się obronić, wówczas wiedząc o nienawiści Minosa, nie zabijemy powracającego z wyprawy Widwojosa, lecz przyjmiemy go najgodniej, gdy okręt jego wpłynie na nasze wody, i ogłosimy go prawym królem Krety, a Minosa nazwiemy tyranem, który chciał zabić rodzonego brata. A któż może świadczyć o tym bardziej niźli ty sam? Wówczas Widwojos może na skutek wojny lub śmierci Minosa objąć władzę, a my miast potężnego wroga będziemy mieli potężnego sprzymierzeńca. Tak więc jedyne, co nam czynić teraz należy, to zawiadomić Minosa o zatopieniu Angelosa i potwierdzić ową wieść o śmierci księcia i jego syna. A później przypatrywać się uważnie, słuchać i wierzyć, że bogowie ześlą nam dobre wieści i szczęśliwy los. Albowiem nim przystąpimy do wojny z Kretą u boku owych królów, wyślę wiele szpiegów na morze i do licznych krain, aby donieśli mi o siłach obu stron. Poznawszy te siły postanowimy, po której stronie się opowiedzieć, aby sobie i naszym krainom przynieść największą korzyść. Choć, by rzec prawdę, wydaje mi się, że dni Krety są policzone, nawet jeśli Minos nie wie o tym jeszcze.
Brat jego westchnął, jednak po chwili rozchmurzył się. Nie wszystko pojął z owego potoku wymowy, lecz ufał przemyślności młodszego brata.
- Więc sądzisz, że nie mam się czym frasować? -rzekł niepewnie.
- Nie! - odparł tamten stanowczo. - Jutro odpływa na Kretę jeden z mych okrętów. Wyślę nim zaufanego człowieka, który powiadomi Skamoniosa, że rzecz została zakończona: Widwojos i jego syn zginęli z ręki twych ludzi, a okręt został zatopiony przez moje okręty. Później uczynimy tak, jak nam doradzą bogowie. Sprawy te same wkrótce ukażą swe oblicze.
- Jednego tylko nie pojmuję - rzekł król Troi. - Jaki los spotkał brata mej małżonki? Gdyż nie mam od niego żadnej wieści.
Lecz i na to pytanie znaleźli wkrótce odpowiedź. Gdy minęło kilka jeszcze dni, dzikie zwierzęta wywlokły ścierwo jednego z zabitych koni z rozpadliny skalnej, a pasterze trojańscy spostrzegli i odnaleźli zwłoki dworzan królewskich.
Płynęli już dziewiąty dzień, kierując się nieustannie ku północy wzdłuż porosłych lasami niskich brzegów owego morza, na których nie dostrzegli śladów życia ludzkiego. Raz jedynie na wysokim obnażonym cyplu ukazał im się człowiek siedzący na niewielkim brunatnym koniu. Gdy przybliżyli się, nawołując ku niemu nad wodą, stał przez chwilę spoglądając na nich, później nagle zawrócił konia i zniknął w lesie. Więc choć lasy owe były pełne zwierzyny, a ujścia niewielkich wpadających do morza rzek i potoków roiły się od ryb, kraina owa zdała im się bezludną lub zamieszkałą przez plemiona nie pragnące poznać obcych przybyszów.
Dziewiątego dnia w południe dostrzegli osadę na skalistym półwyspie, a że nie opodal była przystań, Widwojos wszedł do niej i wysłał kilkunastu ludzi wraz z Terteusem, aby wybadali, jacy ludzie tam zamieszkują, i próbowali dowiedzieć się, jak daleko jest do ujścia wielkiej, prowadzącej na północ, rzeki, która gdzieś winna była się w pobliżu znajdować.
Załoga czekała gotowa w pełnym uzbrojeniu, by przyjść towarzyszom z pomocą, jeśli przyjęcie okaże się nieprzyjazne, a ludzie owi dzicy i niegościnni.
Lecz z osady dostrzeżono ich zapewne wcześnie, gdyż Terteus powrócił wraz z ludźmi, wiodąc z sobą wysokiego męża odzianego w płócienny płaszcz i grube, ciężkie sandały niepięknej i domowej zapewne roboty. Mąż ów zachowywał się swobodnie i przyjaźnie, pozdrowił Widwojosa i przemówił łamaną mową trojańską:
- Wojownik twój rzekł mi, że poszukujecie ujścia wielkiej rzeki, która doprowadzić was ma do krainy, gdzie rodzi się bursztyn... Skąd przybywacie?
- Z dalekiej wyspy na południu, która leży o trzy dziesiątki dni drogi pod żaglem przy sprzyjającym wietrze... - odparł Widwojos - i pragniemy dotrzeć tam, skąd bursztyn przybywa.
- Tego nie wiem ani ja, ani nikt z mego ludu - rzekł człowiek potrząsając głową. - Przybywają tu okręty z południa po zboże, które siejemy my i nasi sąsiedzi, a sprzedajemy im je za miecze miedziane, ozdoby dla naszych niewiast i groty do naszych strzał i oszczepów. Nie zapuszczamy się daleko, gdyż nie jesteśmy ludem morskim. Wiem jednak, że dalej na północ żyją inne ludy. Owe bliższe nam także sieją zboże i sprzedają ziarno Trojanom. Lecz dalej za wielką rzeką rozpoczyna się świat, do którego okręty trojańskie już nie dopływają, gdyż nikt tam nie sieje, a nie słyszałem, by nad brzegiem było tam jakie miasto. Trojańscy żeglarze mówili mi, że lud, który tam zamieszkuje, dziki jest i gardzi handlem, a także nienawidzi obcych. Dziękujemy bogom naszym, że lasy nieprzebyte i bagna wokół owej wielkiej rzeki dzielą nas od nich, gdyż zapewne napadliby na sąsiadów naszych, a później na nas, będąc tak dzikimi jak są. A skoro tak wielką wagę przywiązujecie do owego bursztynu, którego nasze kobiety nie pragną, gdyż przedkładają nadeń brąz i srebro, są one bowiem piękniejsze i lśnią, rzucając blask piękny, rzeknę wam szczerze, że nie handlujemy nim i nie otrzymujemy go znikąd. Lecz sądzę, że Trojanie biorą go od sąsiadów naszych, mieszkających nad wielką rzeką na północy, ku której dopłyniecie przy sprzyjającym wietrze za dwa lub trzy dni. Oni, być może, więcej wam o tym będą mogli rzec, jeśli zechcą.
Podziękowali owemu człowiekowi za uprzejme jego słowa i wsiedli na okręt nie przyjmując gościny w owej osadzie.
Gdy znaleźli się na morzu, Terteus rzekł do księcia:
- A więc wkrótce dopłyniemy do wielkiej rzeki... Widwojos bez słowa skinął na niego i ruszyli w stronę śródokręcia, gdzie stał wsparty o maszt niewielki namiot. Perilawos wraz z Białowłosym siedzieli wewnątrz, przesuwając krążki po małej tabliczce pokrytej kwadratami z różnobarwnej polerowanej kości zwierząt. Młody książę nauczył tej gry przyjaciela i zabawiali się nią podczas długich dni na morzu, gdy okręt płynął pod żaglem, a wiosła były wyciągnięte i ludzie nie mieli wiele do czynienia prócz snu, śpiewania pieśni i snucia opowieści o tym, co ich dotąd spotkało niezwykłego w życiu.
Na widok księcia powstali i Białowłosy skierował się ku wyjściu, lecz Widwojos powstrzymał go.
- Byłeś z nami w podziemiach pałacu, gdy odwiedziłem Ojca Biblioteki przed odpłynięciem. Pragnąłem, abyś pozostał, gdyż każdy z nas mógł inaczej zapamiętać jego słowa.
Pochylił się nad niską skrzynią, otworzył i wyjął z głębi zawinięty w płócienną płachtę płaski okrągły przedmiot.
- Nakazałem sporządzić ów wizerunek świata na podobieństwo owego, który ujrzeliśmy wówczas... - rzekł 0'dwijając płachtę i wyjmując z niej płaską miedzianą tarczę niewielkich rozmiarów.
Zamknął skrzynię i położył na niej tarczę.
- Jeśli dobrze pamiętam, rzekł on, Troja znajduje się tutaj, czy tak?
- Tak, panie... - rzekł cicho Białowłosy.
- A tu winien być ów przesmyk, który minęliśmy, i kraniec znanego świata...
- A więc minęliśmy już ów kraniec? - Terteus uśmiechnął się.
- Mówił on o morzu na północy i na tym morzu znajdujemy się. Mówił także o wielkiej rzece Dun, a człowiek ów, którego dziś napotkaliśmy, także wspomniał o wielkiej rzece na północy. Zapewne mówili oni o jednym.
- Ojciec Biblioteki rzekł, że owa wielka rzeka wpada do morza z zachodu i płynie przez cały północny świat, a za nią są jedynie puszcze i kraniec ziemi, choć sądził, że ludy mieszkające nad nią nie same znajdują ów bursztyn, lecz otrzymują go od innych, mieszkających dalej ku północy... - rzekł Perilawos, - Pamiętam dobrze, że takie właśnie były jego słowa.
- Tak, panie... - dodał Białowłosy. - A mówił też, że skoro bursztyn pochodzi z morza, więc zapewne za ową rzeką na północy znajduje się inne morze, a kraniec świata dopiero poza nim...
- Mam to wyryte w pamięci! - Widwojos skinął głową. - Radził mi też, aby przekroczyć ową wielką rzekę i udać się dalej na północ, aż ku rzekom płynącym nie z zachodu, lecz z północy, gdyż one jedynie mogą być dla nas drogą, którą zdołamy dotrzeć do owego morza.
- Kupcy z Gubal sprowadzają bursztyn z zachodu, a przychodzi on do nich przez góry na zachodzie... - mruknął Terteus. - Lecz przychodzi także z północy, spoza krainy puszcz.
Widwojos dotknął palcem tarczy.
- Oby bogowie zezwolili nam nakreślić na owej tarczy nową drogę! - westchnął. - Lecz któż z nas powróci do Knossos i opowie o tym owemu starcowi, jeśli żyć on będzie nadal? Szukamy tu dróg zawiłych i nieznanych, gdy jedyna droga miła sercu każdego człowieka jest dla nas na wieki zamknięta, droga do krainy ojczystej, której nie ujrzymy już nigdy!
- Tego nie możesz wiedzieć, boski książę. Bogowie czynią bowiem wszystko, co zechcą, a brat twój nie jest wiekuisty jako oni, lecz śmiertelny jako my wszyscy.
- To prawda... - Książę wyprostował się. -Nadchodzi wieczór, Terteusie, i czas wybrać miejsce na nocleg. Zawróćmy ku brzegom.
Wyszli z namiotu. Przed nimi na północnym zachodzie rysowały się na widnokręgu pasma dalekich wzgórz, a pokryta lasami linia wybrzeża poczęła wyginać się ku zachodowi, zamykając im drogę na północ,
- Czyżbyśmy musieli jutro opływać jakiś wielki półwysep? - Terteus przesłonił dłonią oczy, w które wpadał blask nisko stojącego słońca. - Nie podołamy tam dzisiaj dopłynąć, niski ów ląd zdaje się uciekać daleko w morze. Być może dopłynęliśmy już do północnej granicy tego morza?
Spoglądał nadal w owym kierunku, gdy Angelos kierował się ku brzegom.
Zmrok zapadał, gdy wyciągnęli okręt na piaszczysty brzeg i podparli palami. A że morze było spokojne i nic nie zapowiadało zmiany, Terteus pozwolił, aby dziób okrętu dotykał wody. Angelos był ciężki i trzeba było sił całej załogi, aby wyciągnąć go lub zepchnąć na wodę.
Wysłał dwa oddziały, po czterech ludzi każdy, aby rozejrzały się w najbliższej okolicy, a sam z księciem i resztą załogi, pozostawiając przy okręcie silną straż, udał się na poszukiwanie osłoniętej polany, gdzie można by rozpalić ogień na wieczerzę.
Kilku łuczników udało się w kierunku trzcin porastających niedaleką płytką zatoczkę dla ustrzelenia wodnych ptaków, gdyż nadbrzeżne wody roiły się od nich.
Znalazłszy dobrze osłonięte miejsce o kilkaset kroków od okrętu, żeglarze zajęli się zbieraniem suchych gałęzi w lesie. Białowłosy zagłębił się pomiędzy drzewa wraz z młodym żeglarzem Kastorosem, z którym ostatnio wiele przebywał, gdyż ławy ich sąsiadowały z sobą, a prócz tego Kastoros dwukrotnie dopływał do wybrzeży Egiptu na okręcie królewskim i obaj wiele mogli sobie rzec o owej krainie. Był to młodzieniec wesoły i lubił śpiewać, brzdąkając przy tym na prostym instrumencie przypominającym wygiętą jak łuk deskę, na której napięte były trzy struny baranie. '
Przez chwilę zbierali w milczeniu, przedzierając się przez gęste poszycie i ścinając mieczami uschnięte gałęzie.
Wreszcie Kastoros zebrał gałęzie w połę płaszcza, związał je w węzełek i zarzucił sobie na plecy.
Białowłosy uczynił podobnie. Ruszyli ku polance. Kastoros zatrzymał się nagle.
- Ludzie powiadają-rzeki wesoło-że na północy jest krawędź świata! Jak sądzisz, czy dotrzemy tam, jeśli boski Widwojos będzie płynął nieustannie w owym kierunku?
- Nie wiem... -Białowłosy zastanowił się. -W namiocie na pokładzie ma on wizerunek świata uczyniony przez waszych przodków... Nie widać na nim owej krawędzi.
- Powiadają, że kto tam dotarł, ten nie może powrócić, gdyż wody przelewają się z wielkim szumem za ową krawędź jak wodospad i porywają z sobą wszystko, co jest na powierzchni, a największy okręt jest wobec ich mocy jako słomka rzucona do górskiego potoku.
- Ci, którzy zbierają bursztyn, nie mogą mieszkać nad owymi wodami... - rzekł Białowłosy ruszając - gdyż porwałyby ich, jeśli wydobywają go z dna morskiego.
- Nie nad tym rozmyślałem! - Kastoros roześmiał się. -Rozmyślałem nad tym, gdzie owa woda może spadać? Białowłosy zatrzymał się.
- W dół... - rzekł z wahaniem. - Każda woda opada w dół, jeśli może. Musi tam być jakaś czeluść...
- Czemu więc wszystkie wody nie płyną w owym kierunku? - Kastoros potrząsnął głową. - Zawsze byłem tego najbardziej ciekaw, jak wygląda kraniec świata i co jest poza nim?! Dlatego gdy boski Widwojos ogłosił, że szuka młodych i silnych żeglarzy, którzy pragnęliby z nim popłynąć ku krańcom świata znanego i dalej jeszcze, zgłosiłem się. I oto jestem tu, dalej niż był kiedy jakikolwiek Kreteńczyk. Pomyśl, czyż nie jest to rzeczą zdumiewającą?!
- Obyś nie ujrzał nigdy owej krawędzi, za którą tak tęsknisz!
Białowłosy także roześmiał się. Weszli na polanę. Zapadał zmrok. Spod wielkiego stosu gałęzi pośrodku polany buchnął pierwszy cienki słup ognia i z sykiem począł wspinać się w górę, oświetlając oblicza stojących wokół ludzi.
Białowłosy podszedł i rozwiązawszy węzeł płaszcza, rzucił swoje naręcze na stos innych. Cokolwiek miało się stać i jakiekolwiek niebezpieczeństwa czekały na nich za tajemną linią północnego widnokręgu, lubił tę wieczorną godzinę, gdy w kolisku blasku rzucanego przez ogień zasiadał pośród innych zbrojnych jak on i nie dbających o swe życie młodzieńców do prostego wieczornego posiłku, który wydawał mu się smaczniejszy niźli wszystkie przysmaki Egiptu i Krety, jakich zdążył już pokosztować podczas swego krótkiego żywota.
W oczekiwaniu, aż nabite na ostrza mieczy, oskubane już i wypatroszone ptaki przyrumienia się, ktoś zanucił cicho starą pieśń o zatopionych okrętach. Inne głosy podjęły ją. I choć słowa jej były smutne i przejmujące, wydawało się wszystkim, że niesie im ona nadzieję nowego dnia i nowych przygód.
A gdy najedli się i ułożyli do snu na gołej ziemi, okrywszy płaszczami, z wolna cichły rozmowy i usnęli pod wygwieżdżonym niebem, na które zaczął wchodzić cienki sierp księżyca. Na polanie i na okręcie czuwały jedynie otwarte oczy straży.
Drugiego dnia ujrzeli ją.
To, co z dala wydało im się rozległym, niskim lądem północy, było ujściem wielkiej rzeki, płynącej leniwie pośród nieskończonego morza trzcin, po bagnistych mierzejach, z których na widok nadpływającego okrętu zrywały się chmury ptaków tak gęste, że przesłaniały niebo.
Rzeka wiła się wieloma odnogami, a jej główne ujście, toczące mętne, żółtawe, powolne wody, wydało im się niemal równie rozległe jak morze.
Weszli w nie i płynęli przez pewien czas odsłoniętym nurtem ograniczonym z obu stron niską krainą falujących trzcin, sięgającą aż po granice widnokręgu, gdzie rysowały się dalekie wzgórza.
Wreszcie, koło południa, ujrzeli lekką wyniosłość, a na niej pierwsze drzewa. Musiała to być wyspa o lądzie stałym, który nie był grzęzawiskiem. Gdy zbliżyli się, spostrzegli na niej kilka niewielkich drewnianych chat krytych sitowiem.
Eriklewes z trudem doprowadził okręt do brzegu, gdyż wiosła sterowe nie chciały poruszać się posłusznie w jego rękach, spętane nie kończącymi się ramionami wodorostów, przez które kadłub Angelosa brnął, jak gdyby zanurzono go w smole.
Białowłosy, Terteus i Kamon, którzy stali gotowi do zejścia, zeskoczyli i z uniesionymi oszczepami ruszyli ku chatom. Za nimi postępowali inni pod okiem łuczników czuwających na pokładzie ze strzałą położoną na cięciwie.
Chata, do której weszli, była biedna i niemal pusta. Kilka prostych glinianych naczyń stało w popiele, w rogu rzucono pęk skór zwierzęcych. Służyły one najwyraźniej mieszkańcom za posłanie. Lecz gdzież byli owi mieszkańcy?
Obeszli całą wysepkę zaglądając do wszystkich chat i nigdzie nie znaleźli żywego człowieka. Terteus pochylił się nad paleniskiem i dotknął go otwartą dłonią.
- Ktoś zalał ogień wodą... - rzekł. - Ludzie ci uciekli przed niedawnym czasem. - Uniósł głowę ku otworowi w trocinowym dachu, służącemu zapewne, aby dym z paleniska mógł nim uchodzić ku górze. - Byli tu dziś ... - powtórzył.
Wyszli. Terteus podszedł do Widwojosa, stojącego pośrodku wysepki i spoglądającego na leniwy nurt ogromnych wód opływających ją z cichym szumem.
- Nie ma tu nikogo, boski książę! Ludzie ci uciekli zapewne widząc nasz okręt z oddali lub zostali ostrzeżeni przez tego, który ujrzał nas pierwszy, gdy krążyliśmy wokół ujścia... - Powiódł wzrokiem po nie kończącym się morzu trzcin. - Uciekli na łodziach - dodał z przekonaniem - gdyż nie ma ani jednej łodzi na wyspie, a przecież nie mogliby tu zamieszkać, nie mając ich. A nie odnajdziemy ich tam... - zatoczył krąg ręką - choćbyśmy tu pozostali do końca naszego żywota. Albowiem ich to jest kraina i znają ją oni lepiej, niż my ją kiedykolwiek poznamy.
- Rozmyślałem nad tym - rzekł książę - czy jest to owa wielka rzeka Dun, która stanowić ma granicę świata, gdyż być może nieszczęśnicy ci mieszkają na jego krawędzi, a dalej kończy się on w bagnach i mgle wiekuistej?
- Człowiek, którego napotkaliśmy wczoraj, mówił, że bagna owe są granicą między jego ludem a dzikimi plemionami. A płynie ona nie na północ, lecz ku zachodowi.
- Cóż sądzisz więc? Co nam uczynić należy? - Widwojos końcem miecza uczynił krąg na piasku. - Cofnąć się i popłynąć dalej na północ, jak rzekł Ojciec Biblioteki? Dziwne, że ów starzec w podziemiu pałacu, który nie był tu nigdy, a nie mógł dowiedzieć się tego od żadnego z naszych żeglarzy, wiedział o owej rzece.
- Zbyt wielka to rzeka, boski książę, aby wieść o niej nie dotarła do twego królestwa, choćby przed wielu laty... - Terteus rozejrzał się raz jeszcze. Perilawos zbliżył się ku nim i stanął u boku ojca.
- Cóż postanowiliście? - zapytał.
- Boski twój ojciec sądzi, że jest to owa rzeka Dun, i pragnie, abyśmy poszli za radą czcigodnego starca z Knossos i cofnąwszy się ku jej ujściu, popłynęli dalej na północ, póki nie ujrzymy ujścia innej żeglownej rzeki, którą moglibyśmy popłynąć dalej, wprost ku krainie bursztynu... -1 zwracając się do Widwojosa dokończył: - A więc zawracajmy, boski książę, skoro taka twoja wola.
Z wolna zbliżyli się do okrętu, wsiedli i odbili od wyspy, pozostawiając ją za sobą pośród ogromnego rozlanego nurtu.
- Czy nie sądzisz, że dni stają się nieco krótsze, a noc wydłużyła się od chwili, gdy wyruszyliśmy z Troi? - zapytał Perilawos.
Okręt płynął pełnym morzem. Nadal, jak co dnia, świeciło słońce i pomyślny wiatr pchał Angelosa ku wschodowi. Albowiem w kilka dni po opuszczeniu ujścia wielkiej rzeki ląd zakrzywił się i oto płynęli wzdłuż wybrzeża, ciągle na wschód, osiągnąwszy granicę owego północnego morza.
Lecz świat nie kończył się tu. Dzień po dniu przesuwały się przed nimi łagodne wzgórza porośnięte lasem i doliny, którymi spływały ku morzu niewielkie rzeki. Wyminęli kilka głębokich zatok i z wolna poczęła wzrastać w sercach ich niepewność.
A jeśli ląd znów zakrzywi się i skieruje ich ku południowi?
Czyżby miało to oznaczać wówczas, że opływają owo morze, by któregoś dnia powrócić do ujścia przesmyku strzeżonego przez trojańskie okręty?
Tak długo płynęli już nie napotykając ujścia żadnej wielkiej rzeki, że być może mogli jej już nigdy nie napotkać. A dni w rzeczy samej stawały się nieco krótsze. Lato mijało, choć nie pojmowali jeszcze tego.
Białowłosy, siedzący na ławie obok młodego księcia, spoglądał na odległe wzgórza. Później powiódł wzrokiem po niskich falach, na których kołysał się łagodnie Angelos. Powstał nagle.
- Spójrz! - rzekł cicho. Perilawos także pochylił się.
- Cóż takiego dostrzegłeś?
- Woda ma tu inną barwę....
I pozostawiając Perilawosa wpatrzonego w migotliwą powierzchnię, pobiegł na dziób, gdzie Terteus stał wsparty na łokciach i spoglądał na daleki ląd.
- Czy spostrzegłeś to? - spytał Białowłosy.
- Cóż takiego? - Terteus rozejrzał się.
- Wodę! Ma inną barwę! Mniemam, że minęliśmy z dala ujście jakiejś wielkiej rzeki! - rzekł Białowłosy głośno. Ludzie leżący na pokładzie unieśli głowy.
- To prawda - zawołał któryś z nich. - Ma słuszność! Spójrz, Terteusie!
W rzeczy samej morze miało tu inną barwę i wydawało im się, że płynie od strony lądu tworząc jak gdyby jasnobłękitną rzekę pośrodku ciemnozielonych wód morskich. Linia rozgraniczająca obie barwy biegła wyraźnie od strony dalekich wzgórz.
- Podpłyniemy tam! - rzekł Terteus. - Eriklewesie! Steruj ku owym wzgórzom!
Lecz miejsce, do którego dopłynęli, wydało się im nie ujściem rzeki, lecz wielką zatoką otoczoną ramieniem lądu. Mimo to wody wypływające z niej powodowały prąd tak silny, że Angeles wpłynął do owej zatoki na ciężko pracujących wiosłach.
I wreszcie, późnym popołudniem, dostrzegli szerokie ujście rzeki. Znajdowało się ono na samym krańcu zatoki, która odnogami uciekała między łagodne wzgórza.
Angelos zatrzymał się u jej ujścia. Stali wszyscy spoglądając na rozległy, czysty nurt znikający za dalekimi wyniosłościami na północnym zachodzie.
- Czy tędy wiedzie nasza droga, ojcze? - zapytał Perilawos.
Książę spojrzał na Terteusa i po chwili obaj skinęli głowami.
- Być może jest to właśnie owa droga, synu mój, jeśli tak zechcą bogowie! - rzekł donośnym głosem.
Wiosła opadły. Angelos drgnął i dziób jego skierował się ku rzece.
Następnego dnia w południe przybili do lesistego brzegu, gdyż wiatr ucichł, a załoga pracująca przy wiosłach i zmagająca się z przeciwnym nurtem wielce potrzebowała południowego odpoczynku, podczas którego pragnęli rozpalić ogień i spożyć ciepłą strawę.
Jak zwykle kilku ludzi zapuściło się w las w poszukiwaniu zwierzyny. Powrócili obładowani zdobyczą i weseli. A nikt niczego nie dostrzegł i dopiero gdy wsiedli znów na okręt i ludzie mieli zmienić się przy wiosłach, Kamon zawołał:
- A gdzież jest Kastoros?
Poczęto się rozglądać, lecz miejsce jego na ławie było puste i nie widać go było na brzegu.
- Czy widział go kto podczas posiłku? - zapytał Terteus.
Spojrzeli po sobie. Nie, nikt go nie widział. Przypominali sobie jedynie, że był pośród tych, którzy udali się na łowy.
Terteus zmarszczył brew, a później skinął na Białowłosego i kilku najbliżej stojących.
- Trzeba go odszukać!
Weszli w las nawołując i krążąc wokół miejsca, gdzie stał okręt. Lecz choć oddalili się dość daleko, nie odnaleźli go ani też żadnego śladu po nim.
Ze zwieszonymi głowami i sercami pełnymi niepokoju powrócili na okręt.
- Cóż uczynimy? - zapytał Białowłosy. - Cokolwiek mu się przytrafiło, nie zostawimy go przecież samego w obcej bezludnej krainie?
- Zaczekamy jeszcze... - Terteus był zasępiony. - Może zabłądził? - Spoglądał w las, jak gdyby pragnąc odczytać, co mogło spotkać młodego żeglarza.
- Jego węzełek i deska ze strunami, na której wtórował sobie, są tutaj! - rzekł Kamon.
Czekali, lecz Kastoros nie pojawił się. Gdy minął długi czas, Terteus rozkazał, aby dwa oddziały, po trzydziestu ludzi każdy, ruszyły przetrząsając las w dwie strony, a później zawróciły i szły ku sobie, póki się nie spotkają. Uczynili tak, lecz nie znaleźli Kastorosa ani też żadnych śladów, które powiedziałyby im, że rozerwał go dziki zwierz lub spotkała go inna przygoda, tłumacząca jego zniknięcie.
Wreszcie, po naradzie, ze smutkiem odbili od brzegu, nawołując wciąż i czekając odpowiedzi. Płynęli z wolna środkiem nurtu oglądając się nieustannie, czy nie ukaże się na brzegu wymachując ku nim z dala. Lecz nie ukazał się.
- Wie, że nie odpłyniemy dziś daleko! - rzekł Terteus pocieszając siebie i innych, gdyż Kastorosa wszyscy lubili za jego wesołość i piękny głos. - Jeśli odnajdzie się, będzie szedł nocą brzegiem, aż napotka nasze obozowisko lub dostrzeże z dala okręt wyciągnięty na brzeg.
Rzeka weszła w szeroki zakręt wokół nagiego wzgórza. Nadal płynęli środkiem nurtu, lecz nie było słychać rozmów ani śpiewu. Wszyscy rozmyślali o towarzyszu, który błąkał się być może po lesie na skutek nieznanych przeciwności. Gdyż nie wierzyli, aby zabłądził, las bowiem unosił się ku wzgórzom od rzeki i schodząc Kastoros mógł osiągnąć brzeg, a tam by go ujrzeli.
Z wolna Angelos wyminął zakręt rzeczny i otwarła się przed nim szeroka połać nurtu niknąca pomiędzy nowymi wzgórzami.
- Człowiek na brzegu! - zawołał Metalawos siedzący w pierwszej ławie. Unieśli się wszyscy.
Z dala przed nimi stała na krawędzi wody nieruchoma sylwetka ludzka. Angelos zbliżył się ku niej powoli.
Pochylony nad dziobem Terteus przyglądał się jej z natężeniem.
- Nie jest to człowiek... - rzekł cicho. - A jeśli człowiek, to... - Urwał.
Okręt przybliżył się ku stojącemu i schodząc z środka nurtu, zmierzał ukosem ku brzegowi. Byli już blisko. Wiosła na lewej burcie poszły w górę, a dno Angelosa otarło się o piasek. Terteus skoczył na ziemię.
Podbiegł i zatrzymał się.
- Bogowie! - wyszeptał zbielałymi wargami.
Przed nim stał Kastoros przywiązany do wbitego w ziemię świeżo ociosanego pala. Głowa jego zwisała na piersi, a kiedy zbliżywszy się Terteus ujął ją ostrożnie i uniósł, spojrzała na niego pustymi, białymi oczyma.
Głęboko w piersi Kastorosa tkwiła złamana strzała otoczona ciemnym pierścieniem zakrzepłej krwi.
- Panie! - zawołał cicho stary sługa. - O świcie zawinął do przystani pięćdziesięciowiosłowiec kreteński, a dostojnik, który na nim przybył, pragnie cię widzieć niezwłocznie i domaga się, abyś go przyjął!
Młody książę ateński Tezeusz siadł na łożu.
- Czegóż może chcieć od nas kreteński dostojnik? - zapytał sam siebie na głos. - Zapłaciliśmy daninę. Zapewne przed kilku dniami dopłynęła do Krety i znajduje się w ich skarbcu. Gdzież jest ów człowiek?
- Poprowadziłem go do wielkiego megaronu i nakazałem postawić przed nim jadło i napitek, gdyż niecierpliwił się bardzo. Lecz nie tknął niczego.
Niechaj będzie przeklęty on i jego niecierpliwość! Młody książę uniósł się z łoża i narzuciwszy tunikę wyszedł na dziedziniec, gdzie obmył twarz w zimnej wodzie kamiennej sadzawki, zasilanej źródłem, bijącym tuż pod nią. Zawrócił do królewskiego domu.
Ciemnooki człowiek odziany w krótką białą spódnicę i niskie sandały przechadzał się po megaronie spoglądając przez szeroko otwarte podwójne drzwi na daleką zatokę i widne za nią góry. Na widok Tezeusza, który wszedł i stanął przed nim pozdrowiwszy go pokłonem, odwrócił się na pięcie ku niemu.
- Jesteś wreszcie, synu króla tego miasta! Ileż czasu kazałeś mi czekać, bym obwieścił ci wolę bogom podobnego Minosa, władcy świata!
Uniósł dłoń i przelotnie dotknął nią czoła, jak gdyby wykonując wyuczony ruch, do którego nie przywiązywał znaczenia.
- Sługa powiadomił mnie teraz dopiero o twym przyjeździe, panie - rzekł Tezeusz. - Spałem, znużony, gdyż powróciłem późną nocą z wyprawy na rozbójników gnieżdżących się w górach.
Oficer uczynił ruch ręką, jak gdyby chciał dać mu do zrozumienia, że nie obchodzą go wcale przyczyny, dla których musiał tak długo czekać, ani rozbójnicy górscy.
- Jest wolą pana mego i twego, Minosa, władcy świata, abyś przybył na Kretę wraz z synami i córkami innych królów podległych nam krain. A zamieszkacie w pałacu królewskim w miejscu, które będzie wam przeznaczone na czas owej gościny w świętym Knossos. Przybyłem, aby zabrać cię z sobą. Zabierz więc z sobą najgodniejsze twe szaty... - zmierzył pogardliwym wzrokiem prostą płócienną tunikę ateńskiego księcia - jeśli posiadasz, a także klejnoty twe i oręż, gdyż mam rozkaz, abyś bezzwłocznie udał się ze mną. Miałem o tym powiadomić ojca twego, lecz doniesiono mi, że leży złożony ciężką niemocą i być może nie pojąłby nawet moich słów.
- Lecz czemu boski Minos pragnie widzieć mnie na swym dworze? - zapytał Tezeusz ze zdumieniem.
- Nie ciebie jedynie, lecz wielu innych synów królewskich krain podległych, a także wiele ich córek. Jak rzekłem, zamieszkacie wszyscy na dworze władcy. A czemu? Jakże możesz pytać mnie o to, młody książę? Czy naszą sprawą jest badać myśli królów? Idź i zbierz swój dobytek... - dodał łagodniej. - A także zawiadom ojca swego o woli boskiej Minosa. Będę cię tu oczekiwał. Lecz nie każ mi czekać zbyt długo, choć pragnę być wobec ciebie jak najbardziej wyrozumiały, gdyż być może nieraz cię jeszcze spotkam na dworze pana naszego, którego będziesz gościem, co niepomiernie podnosi twą godność w mych oczach.
Uśmiechnął się przy tym łaskawie i opuścił uniesioną rękę na znak, że rzekł wszystko, co było do przekazania.
Tezeusz skinął głową, odwrócił się i wyszedł oszołomiony.
Więc miał odpłynąć na Kretę.
Od pewnego czasu czekał na złą wieść stamtąd.
Gdy kazał uśpić owego chłopca - rozbójnika o jasnych włosach i oddał go Kreteńczykom, a Białowłosego ukrytego w pustym pithosie, tak aby nikt nie mógł dostrzec, że dostał się na pokład odpływającego okrętu, oddał jego towarzyszom, wiedział, że być może uczynił rzecz, za którą przyjdzie mu drogo zapłacić, jeśli wzbudzi swym uczynkiem gniew władcy Knossos. Lecz pocieszał się tym, że chłopiec tak młody i nędznego rodu nie mógł stanowić ani wielkiej zdobyczy, ani wielkiej straty dla nikogo. A spełniwszy ów czyn siebie uratował przed straszliwym gniewem bogów, którzy zsyłają największą karę na głowę każdego nikczemnika, mordującego bezbronnych gości uśpionych pod jego dachem.
Więc byłażby to zemsta Minosa? Lecz co znaczyły słowa o innych synach i córach królewskich?
Ruszył ku swoim komnatom i przechodząc sień skinął na wiernego starego Pominiosa.
- Król Krety wzywa mnie do siebie. Odpłynę wraz z owym człowiekiem czekającym w megaronie, okrętem, który dziś o świcie przybył do przystani.
- Czym sprowadziłeś na swą głowę gniew Minosa, panie? - jęknął starzec ocierając łzy.
- Trudno rzec, jeśli nie jest to sprawa owego jasnowłosego młodzieńca. Lecz, jak rzekł mi ów dostojnik kreteński, być może nie w tym rzecz, gdyż mam zamieszkać na dworze królewskim Knossos wraz z synami i córkami królów innych krain zostających pod władaniem Minosa. Nie wiem, co by to miało oznaczać, lecz... - Zawahał się i nagle oczy mu zabłysły. - Być może szpiedzy Minosa donieśli mu, że rodzi się sprzymierzenie przeciw Krecie. Pragnie on więc mieć dzieci królewskie jako rękojmię posłuszeństwa ojców. Zapewne tak być musi, gdyż jaka inna przyczyna kazałaby mu tak postąpić?
Wszedł do swej sypialni i podniósł z kamiennej podłogi ulubiony miecz o długim ostrzu i drewnianej, rzeźbionej rękojeści wykładanej pożółkłą kością słoniową.
Sługa wsunął się cicho za nim do komnaty i czekał przy drzwiach spoglądając na swego młodego pana przerażonym wzrokiem.
- Czy ujrzę cię jeszcze, książę mój?
- Jeśli bogowie zechcą, ujrzysz mnie. Lecz teraz słuchaj ! - Tezeusz podszedł do niego i pochylił się kończąc szeptem: - Wiesz, że byli u mnie trzej królowie przyległych krain, i wiesz także, o czym mówiliśmy, gdyż naradzałem się z tobą nad ich słowami, gdy odjechali. Weźmiesz okręt i samotnie... słyszysz?... samotnie, jeśli nie liczyć twych wioślarzy, popłyniesz do Myken i Tirensu pod pozorem, że wieziesz towary ateńskie dla ich dworów. Dopilnujesz, aby rzecz ta wyglądała jak najzwyklejsza podróż kupiecka. A gdy staniesz przed obliczem królów, rzeknij im o tym, co mi się przytrafiło. Powiedz też, że przebywając w pałacu Minosa będę czekał na wieści od nich, że będę przypatrywał się wszystkiemu i badał sprawy owego królestwa, do którego mnie zaproszono wbrew mojej woli, że przyjrzę się wojsku i umocnieniom stolicy Minosa, a także wszystkiemu, co może być przydatne w dniu, gdy z pomocą łaskawych bogów ludy dotychczas podbite uderzą na Kretę. A jeśli bogowie zezwolą, a będziemy wiedzieli o chwili ich natarcia, wówczas być może ja i inni synowie królewscy, jeśli zechcą okazać się prawdziwymi synami królów, wspomożemy ich od wewnątrz, uderzywszy na obrońców. Nie wiem, czy uda się nam to, nie wiem także, czy Minos nie każe zabić nas dla nieznanej mi przyczyny lub by rzucić postrach na podległe mu królestwa. Jeśli nie stanie się tak i pozostanę przy życiu, niechaj sprzymierzeńcy moi próbują się ze mną porozumieć. Powtórz im to! Czy pojąłeś wszystko?
- Tak, panie mój! - Sługa ukląkł i objął jego nogi. - Żegnaj mi, mój królewiczu! Obym... - Nie dokończył, gdyż łzy stłumiły jego ostatnie słowa.
Przecięli powrozy z łyka, którymi Kastoros był przywiązany do pala, i ponieśli ciało na okręt, gdzie złożono je pod masztem, na białej płachcie płóciennej, aby zabity żeglarz po raz ostatni mógł ujrzeć niebo, w które nigdy już nie miał spoglądać.
Gdy załoga zasiadła w milczeniu do wioseł i Angelos z wolna odbił od brzegu, kierując się ku środkowi powolnego, przeciwnego nurtu, Terteus pochylił się nad leżącym i ostrożnie, jak gdyby obawiając się sprawić zmarłemu ból, wyciągnął z jego piersi grot ułamanej strzały. Później podszedł do burty i wychyliwszy się, zanurzył koniec strzały w wodzie dla obmycia jej z krwi.
Powrócił do Widwojosa spoglądającego ze smutkiem i troską w nieruchome, szeroko otwarte oczy trupa, w których nie było już ni bólu, ni przerażenia, lecz jedynie biała mgła śmierci.
- Czy widzisz, boski książę? - Uniósł strzałę i ukazał mu wąski kamienny grot zmyślnie osadzony w drzewie.
Widwojos z trudem oderwał wzrok od oblicza umarłego człowieka i spojrzał na strzałę.
- Przebiła mu serce i padł nie wydawszy nawet krzyku...
Książę skinął głową. Nie zdjął jeszcze hełmu i wspaniały pióropusz nad jego głową zatoczył szeroki łuk dotykając niemal narzędzia śmierci.
- Tak zapewne było, lecz nie o tym rozmyślałem patrząc na nią. Jesteśmy w nie znanej nam krainie w obliczu nie znanych wrogów, więc strzała ta może nam rzec niejedno o nich.
- Cóż w niej takiego dostrzegasz? - Widwojos wyciągnął rękę, wziął strzałę z niedostrzegalnym niemal wahaniem i przyjrzał się jej z bliska. - Być może to jedynie, że choć grot ów uczyniony jest z krzemienia... - dotknął ostrza końcem wskazującego palca - uderzył równie silnie i wbił się równie głęboko, jak gdyby był wykuty z brązu.
- To prawda, jeśli jednak lud ów nie zna sztuki wykuwania mieczy lub grotów do strzał i włóczni, wówczas w otwartym boju oręż nasz pozwoli nam odnieść zwycięstwo choćby nad dziesięciokroć przeważającym wrogiem. Strzała taka wystarczy im dla osiągnięcia zwierzyny lub nie zakrytej piersi wojownika, który nie przeczuwa niczego złego. Lecz w starciu cóż mogą przeciwstawić naszym tarczom, pancerzom i spiżowym mieczom?...
Urwał i powiódł spojrzeniem po okalających rzekę wzgórzach, na których las zdawał się przerzedzać, ustępując miejsca kępom gęsto rosnącego jałowca.
- Nie wiemy jeszcze, kim są mieszkańcy tej ziemi... - Widwojos także poszedł wzrokiem za jego oczyma. -Być może nie ma tu żadnego wielkiego plemienia, które pragnie nas zniweczyć, a nieszczęsny Kastoros napotkał przypadkiem jednego lub dwu dzikich łowców, którzy zabili go z łuku, tak jak zabiliby każdego innego obcego.
- Czemuż więc nie porzucili lub nie ukryli ciała, zabrawszy broń, którą mogliby spożytkować? Czy pomyślałeś, boski książę, o tym, że wyprzedzili nas znacznie, ścięli młode drzewo, ogołocili je z gałęzi, wbili głęboko w ziemię na brzegu i przywiązali doń trupa, nim pojawiliśmy się na zakręcie rzeki?
- Cóż ci to mówi, Terteusie?
- Każe mi myśleć, że nie mógł to być jeden ani dwóch nawet wojowników, gdyż nie mogliby tak szybko przenieść zwłok po wzgórkach i dolinach, abyśmy napotkali je tam, gdzie chcieli, aby na nas czekały. A jeśli nawet było ich jedynie kilku, to z pewnością dosiadają koni i posuwają się czuwając nad naszymi poruszeniami. Bowiem jedynie koń pomógł im przenieść zwłoki Kastorosa tak daleko w tak krótkim czasie.
- Lecz mniemasz, że jest ich niewielu, gdyż w przeciwnym razie natarliby na nas, gdy wyszliśmy na brzeg?
- Tak, boski książę. Zapewne dostrzegli nas i być może jedni posuwają się wraz z nami, bacząc na to, co czynimy, a inni udali się tam, gdzie są siedziby ich ludu, aby powiadomić swych władców o naszym przybyciu.
- Jeśli jest tak, a nie wiemy, jak daleko stąd są owe czarne okręty, nakaż, abyśmy przybili do przeciwnego brzegu i pogrzebali naszego towarzysza! - rzekł Widwojos. - Jeśli rozumowanie twe jest słuszne, im prędzej tak uczynimy, tym lepiej, gdyż być może nie zdążą tu przybyć na czas w większej sile, by uderzyć na nas, nim powrócimy na okręt.
Terteus pochylił głowę i odwróciwszy się ruszył ku Eriklewesowi uważnie sterującemu i trzymającemu się środka nurtu, tak aby okręt nie przybliżył się do brzegu na odległość strzału z łuku.
Przed nimi rzeka płynęła rozlewając się pomiędzy dwoma pasmami wzgórz, z których ciągnące się wzdłuż lewego brzegu zdawało się wyższe i bardziej strome.
Terteus wskazał wyciągniętą ręką miejsce, gdzie skłon był łagodniejszy i odsłonięty, gdyż zbocza nie porastało nic prócz trawy.
- Tam przybijemy, Eriklewesie, aby pochować ciało mężnego Kastorosa.
Sternik bez słowa skinął głową.
Okręt z wolna zmienił kierunek, zbliżając się ku lewemu brzegowi.
Słońce nie zaszło jeszcze i dzień stał nadal ponad rzeką i wzgórzami, lecz promienna tarcza dnia nie była już widoczna spoza wierzchołków.
Pozostawiwszy dziesięciu ludzi przy okręcie, którego nie wciągnęli na mulisty brzeg, lecz zatrzymali tuż przy krawędzi głębokiego nurtu okręciwszy linę wokół wielkiego leżącego na piasku głazu, ruszyli w pełnym uzbrojeniu, pnąc się pod górę i otaczając czterech ludzi, którzy na płóciennej płachcie nieśli ciało.
Przed nimi postępowali na odległość rzutu włócznią Białowłosy, Metalawos o potężnych ramionach, jasnowłosy Enexeus rodem z Phaistos na południu Krety, a także Perilawos, który wysunął się naprzód wraz z Białowłosym, gdyż pragnął być wszędzie tam, gdzie jego przyjaciel. Szli z tarczami przerzuconymi przez plecy, a w rękach mieli napięte łuki ze strzałą osadzoną na cięciwie, aby dać pierwszy odpór, gdyby wróg nagle ukazał się w górze.
Zbliżywszy się do wierzchołka wzgórza odstąpili od siebie o kilkanaście kroków, aby idąc zbitą gromadką nie stanowić zbyt łatwego celu dla strzał i oszczepów zasadzki.
Było bardzo cicho, na tej wysokości nie dobiegał nawet szum wielkiej rzeki. Nie wiał wiatr.
Białowłosy wszedł na szczyt wzgórza i rozejrzał się szybko. Kątem oka dostrzegł, że pozostali trzej także osiągnęli już wierzchołek grzbietu.
W milczeniu spoglądał na niezmierzone morze wysokich żółknących gdzieniegdzie już traw, rozciągające się aż po widnokrąg i przecięte z rzadka samotnymi wzgórzami, które niknęły opadając ku wschodowi. Kraina na zachodzie zdawała się wyższa i bardziej pofałdowana. W blasku ostatnich promieni słońca wydało mu się, że daleko po lewej dostrzega linię ciemnych borów.
Bliżej, wzgórze, na którym stali, opadało ku płytkiej dolinie nie porośniętej drzewami. I zbocza, i dolina były puste. A więc wróg, znajdujący się na tamtym brzegu, nie przeszedł tu.
Odwrócił się i spojrzał w dół. Orszak żałobny był już blisko. Widział wyraźnie krwawe kity na hełmach wojowników, ich jasne, jak gdyby spojone z dwóch kół, długie tarcze i białą plamę płachty kołyszącą się miarowo.
Perilawos dał wspinającym się znak uniesioną dłonią, że nie dostrzegają żadnego niebezpieczeństwa.
Wzrok Białowłosego przesunął się dalej, ku ciemnej rozległej smudze rzeki, która na granicy widnokręgu zdawała się rozlewać w wielkie jezioro. Bliżej w dole nie było już słońca. Okręt stojący u brzegu wydawał się czarny w jasnobłękitnej wodzie odbijającej barwę nieba.
Później znów spojrzał w leżącą u stóp dolinę, która zdawała się cicha, piękna i gościnna, jak gdyby nie leżała w krainie, gdzie śmierć czeka na nierozważnego wędrowca, który samotnie oddali się od swoich.
W milczeniu załoga Angelosa weszła na grzbiet wyniosłości i zatrzymała się spoglądając na rozległy widok zamglony blaskiem wieczoru.
Widwojos wyciągnął miecz z pochwy okrytej drobną złotą łuską i nakreślił w trawie czworobok.
- Nie mając innych narzędzi wykopmy tu grób naszymi mieczami - rzekł donośnym głosem. - I przynieście nieco kamieni, abyśmy zbudowali mu dom!
Pierwszy wbił miecz w murawę, wyciął jej kawałek i pochyliwszy się, odrzucił go na bok.
Szybko poczęto poszerzać zagłębienie w miękkiej ziemi, a kilku odeszło, by zebrać pewną ilość niewielkich kamieni, które zaczęto składać obok grobu.
Był już zmierzch, gdy wykopali jamę dostatecznie głęboką, aby drapieżniki nie mogły wywlec ciała.
Wówczas Metalawos wszedł do grobu i ułożył równo kamienie pod ścianami.
Gdy skończył, rzekł:
- Podajcie mi ciało Kastorosa, aby spoczął! Ostrożnie zbliżyli się ludzie z płachtą. Metalawos wziął umarłego w ramiona i łagodnie złożył go w głębi jamy, po czym pochylił się, by, jak każe obyczaj, ułożyć go na boku z lekko podkurczonymi nogami i rękami podłożonymi pod głowę, jak gdyby spał.
Podano jeszcze dzban wina zapieczętowany woskiem i dwie miski, jedną z prosem, a drugą z jęczmieniem. Dzban złożył Metalawos w głowach zmarłego, a obie miski u jego nóg. Gdy to uczynił, zbliżył się sternik Eriklewes trzymając w wyciągniętych dłoniach małe gliniane figurki: Wielkiej Matki o uniesionych błogosławiących rękach i błagalnika stojącego z dłonią przyłożoną do czoła, gdyż tak właśnie winien był stanąć Kastoros przed bogami Krainy Mroku.
A gdy złożono obie figurki na ziemi, tuż przy głowie zmarłego, Metalawos wydźwignął się z grobu i wraz z Eriklewesem opuścili na ciało białą płachtę. Później cofnęli się obaj i spojrzeli w milczeniu na księcia.
Widwojos pochylił się, ujął w dłoń garść świeżo wykopanej ziemi i rzucił na płachtę. Kolejno podchodzili i każdy czynił podobnie, aż odszedł ostatni i wówczas zaczęto spychać ziemię mieczami w głąb grobu, który szybko się wypełnił. Udeptali to miejsce i sypali dalej, aż wreszcie uczcili zmarłego małym kopcem kamieni i odstąpili.
Zmrok już zapadał szybko i jedynie na zachodzie niebo było nadal jasne. Okręt u ich stóp był niemal niewidoczny. Nad dalekim stepem wynurzał się księżyc.
Terteus zbliżył się do księcia i podał mu dwa małe dzbany, jeden z winem, drugi pełen oliwy.
Widwojos podszedł do grobu i pośród ciszy wylał je na kopiec mówiąc:
- Obyś nie błądził w obcej ciemności i wrócił się do ludu twego!
Lekko cisnął puste dzbany, które rozprysły się na kamieniach z cichym klekotem. Później odwrócił się i ruszył grzbietem ku skłonowi zbocza.
Lecz w pewnej chwili przystanął i zwrócił oblicze ku wschodowi.
Daleko na wierzchołkach niewidzialnych już wzgórz migotały ogniki: jeden, drugi, trzeci. Były odległe od siebie, lecz wyraźne w zapadającym mroku jak oczy nocnych zwierząt. Terteus, który zatrzymał się obok księcia, nie rzekł słowa.
Spoglądali wszyscy w milczeniu, a dalekie ognie to wznosiły się, to opadały, jak gdyby ktoś podsycał je i przesłaniał.
Wreszcie Terteus wzruszył ramionami:
- Obym się mylił, lecz mniemam, że oto wieść o naszym pojawieniu się biegnie właśnie przez tę krainę!
Ruszyli w dół ku Angelosowi, który spokojnie kołysał się przy brzegu na skraju łagodnego nurtu.
Gdy zapadła noc, rozpalili wielki ogień nad brzegiem i w jego blasku spożyli wieczerzę, gdyż, jak słusznie rzekł Terteus, jeśli ludzie owi z dala czuwają nad okrętem, niechaj widzą, że przybysze nie dbają o nich i nie lękają się ich.
Księżyc wzeszedł i w blasku jego nagie zbocza wzgórz i nurt rzeki widoczne były dla straży, rozstawionych wokół ognia, tak że Kreteńczycy nie musieli lękać się niespodziewanego natarcia pod osłoną ciemności.
Gdy orszak żałobny powrócił ze wzgórz, Białowłosy wraz z Perilawosem i Kamonem ruszyli wzdłuż brzegu, ścinając na ogień gałęzie rosnących nieco wyżej jałowców. Szli rozglądając się uważnie w bladym księżycowym blasku, gdyż za którymś z krzaków mógł się kryć wróg, podobny temu, który poraził strzałą Kastorosa. W pewnej chwili, gdy mieli już nacięte naręcza kłujących jałowcowych gałązek, Białowłosy zatrzymał się nagle.
- Nie uczyniliśmy tego! - rzekł półgłosem.
- Czego? - Kamon, który szedł nie opodal, zbliżył się ku niemu. Także i Perilawos idący nieco wyżej zbiegł ku brzegowi i stanął przy nich.
- Czemuż stoicie? - zapytał półgłosem. - Czy ujrzeliście coś?
- Nie! -Białowłosy potrząsnął głową. -Gdy chowaliśmy Kastorosa, zdało mi się, że zabrakło czegoś w jego grobie...
- W grobie? - Kamon wzruszył ramionami. - Jeśli człowiekowi brak czego w grobie, to żywota, który pozostał w górze i nigdy nie powróci! - Roześmiał się bezradosnym śmiechem.
- Mów! - rzekł Perilawos. - Nie pojmuję cię?!
- Owej deski ze strunami, na której lubił sobie wtórować, gdy śpiewał... - Białowłosy potrząsnął głową. - Naszą było sprawą, by zabrał ją z sobą na wędrówkę, z której już nie powróci. Czego nie daliśmy mu dziś, tego już nigdy mieć nie będzie.
Zbliżyli się z wolna ku ognisku, które właśnie urosło rzucając krwawy blask na spokojne, rozlane wody i czarny okręt.
- To prawda... - Kamon westchnął. -Wielu nas było, a nikt o tym nie pamiętał. Źle by się stało, gdyby nieżyczliwość jego poszła odtąd w ślad za okrętem, gdyż niezmiernie może mu brakować owej zabawki tam, gdzie dusza jego nie zazna już śmiechu ni wesela.
Podeszli do ogniska, rzucili naręcza gałęzi na inne, już zebrane, i spojrzeli na księcia, który siedział przy ogniu na rozpostartym płaszczu.
Nagle Perilawos ruszył ku ojcu i stanął przed nim.
Książę półgłosem naradzał się z Terteusem rozważając, czy po spożyciu wieczerzy i zagaszeniu ogniska nie wypłynąć pod osłoną mroku na rzekę i nie posunąć się tak daleko, jak się uda, by spędzić resztę nocy przy brzegu w innym miejscu. Co prawda księżyc świecił jasno, lecz nie była to jeszcze pełnia, a gdy jeden z małych, wędrujących nocnym niebem obłoków przesłoni jego oblicze, może uda się niespostrzeżenie dobić do brzegu w miejscu osłoniętym gęstym cieniem rzuconym przez wzgórza.
- Ojcze! - rzekł Perilawos. Książę uniósł głowę.
- Cóż takiego, synu mój?
Uśmiechnął się do niego swym zmęczonym, smutnym uśmiechem, w którym jednak ostatnio pojawiały się rysy prawdziwej wesołości, gdyż wbrew temu, co przypuszczał początkowo, surowe życie żeglarza i przywódcy okrętu, nie mającego żadnej przystani, do której mógłby powrócić, poczynało z wolna przemieniać go w innego człowieka Gdyby nie ciągła obawa o los dziecka, byłby może nawet szczęśliwy, a z pewnością odczuwał, że jest szczęśliwszy i spokojniejszy niż w Knossos pośród niewolników, różanych wodotrysków, wymyślnego jadła, wspaniałych naczyń i czci oddawanej mu jako potomkowi Byka i bratu monarchy.
Gdyż czająca się tam śmierć była bardziej prawdziwa i nieuchronna niźli ta, którą mogli przynieść mu barbarzyńcy zbiegający z wrzaskiem z owych ciemnych wzgórz, aby zgładzić załogę obcego okrętu płynącego przez ich krainę. Takiej śmierci spoglądali w oczy jego przodkowie, którzy uderzyli na dawne królestwo Krety, aby zatknąć nad nim swój znak podwójnego topora. I choć było to bardzo dawno, jednak krew owych wojowników płynęła w jego żyłach i z dnia na dzień tracił rozpaczliwą pewność, że jest wraz z Perilawosem skazany na śmierć, której nic nie zdoła odwrócić. Uniknął dotąd pułapek zastawionych przez nienawiść Minosa i przedarł się wraz z okrętem i dzielną załogą tam, gdzie potężne ramię brata nie mogło już dotrzeć. Przyszłość leżała w ręku bogów, jeśli istnieli, a z pewnością wiele zależeć będzie od jego roztropności, odwagi i siły, którą natchnie swych ludzi. Później, gdy być może odnajdą ową krainę bursztynu, powrócą, aby z dala, na jakimś małym skrawku lądu, założyć niewielkie królestwo i czekać, co los przyniesie. Albowiem Minos nie był wieczny, a któż był jedynym dziedzicem królestwa, jeśli nie Perilawos... Lecz wszystko to ukryte było za gęstą zasłoną nadchodzących dni i książę wiedział, że wiele jeszcze niebezpieczeństw i trudów znieść będą musieli obaj, nim ocalą życie i powrócą. Wystarczyłaby jedna pułapka jakiegoś barbarzyńskiego ludu lub zabłąkana strzała, aby wszystkie jego marzenia zostały zniweczone. Mimo to także i lęk o życie Perilawosa, choć nie minął, przemienił się jednak nieco. Nie drżał już nieustannie o los syna. Chłopiec musiał zostać dzielnym wojownikiem i wytrwałym żeglarzem, jeśli miał uniknąć tego, co leżało przed nim. I ta sama przemiana, której podlegał, kazała mu patrzeć z dumą na jedynego dziedzica coraz bardziej podobnego do otaczających go żeglarzy. Z radością spoglądał z dala na jego ramiona, które przypominały już ramiona dorosłego młodzieńca i z łatwością napinały ciężki łuk lub brały zamach, by miotać długą włócznią o spiżowym ostrzu lub lekkim oszczepem. Od chwili, gdy pojął, że miłość ojcowska, pragnąca uchronić dziecko przed każdym niebezpieczeństwem, niewiele może zdziałać w tej wyprawie, zagryzł wargi i pogodził się w duchu z myślą, że Perilawos będzie spotykać owe niebezpieczeństwa oko w oko jak inni. A być może zdobyta dzielność i doświadczenie staną się kiedyś podwaliną, na której powstanie nowe, potężniejsze królestwo Krety, pozbawione zniewieściałości i zdolne potężnym ramieniem swego władcy nakazać posłuszeństwo niezliczonym podbitym ludom.
- Kastoros, ojcze, przygrywał sobie zawsze, gdy śpiewał, a nie włożyliśmy mu do grobu owej deseczki o trzech strunach...
- To prawda... - mruknął Terteus. - Czyżby miał ją z sobą i zabrali ją jego zabójcy?
- Nie! - Perilawos zwrócił spojrzenie ku niemu. - Białowłosy rzekł, że spoczywa ona pod jego ławą wraz z węzełkiem!
- I cóż chcecie uczynić? - Książę uniósł brwi. - Stało się i pogrzebaliśmy go bez niej. Choć, być może, weselej by mu z nią było w owej Krainie Mroków. Siadajcie do wieczerzy, gdyż placki już się opiekają. A później odpłyniemy stąd, aby znaleźć miejsce na nocleg, dalej, w górę rzeki.
- Ojcze... - rzekł Perilawos.
- Rzeknij wreszcie, co masz na myśli.
- Czyżbyśmy nie mogli, Białowłosy, Kamon i ja, udać się tam i ułożyć ją przy nim? Nie zajmie nam to wiele czasu i wnet zbiegniemy ku wam...
- Lecz zachowajcie ostrożność...
Książę mimowolnie spojrzał ku górze, gdzie nad ich głowami odcinała się nieco od mrocznego nieba linia grzbietu wyniosłości.
- Tak uczynimy, ojcze!
- Bądźcie cisi i znalazłszy się tam, rozejrzyjcie się bystro, gdyż nie wiem, co nas otacza - dodał spokojnie Terteus i sięgnąwszy po misę, na której dymiły placki jęczmienne, podał ją księciu.
Perilawos zawrócił ku dwom towarzyszom stojącym za kręgiem ogniska i po chwili Białowłosy brnąc po pas w wodzie zbliżył się do okrętu i wdrapał na burtę.
W blasku księżyca odszukał miejsce Kastorosa i sięgnąwszy pod ławę wyjął spod niej ową deseczkę. Wyprostował się i przeciągnął palcami po strunach. Odpowiedziały brzękliwie i ucichły, jak gdyby śmierć pana odebrała im śpiewność.
Zsunął się z burty w wodę i dobrnął do brzegu.
Ruszyli w milczeniu i minęli dwu stojących na straży wojowników ukrytych za krzewem jałowca, tak aby mogli widzieć, a sami nie byli widziani z dala w blasku ognia.
Poczęli piąć się pod górę. Kamon szedł pierwszy, kołysząc w dłoni lekkim oszczepem. Zamykający pochód Białowłosy spoglądał w rozgwieżdżone niebo, z którego zdawały się spływać ku ziemi chłód i cisza. Noce były coraz zimniejsze, choć za dnia nadal słońce grzało mocno jak w znanym im świecie, który opuścili.
Przez chwilę rozmyślał nad tym, jaka pora roku była teraz na jego rodzinnym wybrzeżu, a jaka na Krecie? Musiała tam być już jesień, ciepła, niemal upalna, pora owoców i nieustannie rozkwitających kwiatów. Jak dawno wypłynęli z Amnizos? Ani on, ani zapewne nikt z załogi nie liczył dni od owej chwili. Wydawało mu się, że upłynęło ich już bardzo wiele.
Kamon zatrzymał się. Byli na szczycie wzniesienia. U stóp falowała w blasku księżyca nieskończona kraina traw, które wydawały się teraz srebrzyste i ciągnęły aż po krańce nocnego widnokręgu.
Z wolna podeszli do kopczyka kamieni. Perilawos z Białowłosym ostrożnie zdjęli ich kilka i odłożyli na trawę, starając się, by nie uderzyły o siebie. Później wygrzebali dołek w ziemi tam, gdzie, jak im się wydawało, była głowa umarłego i wsunęli deseczkę zważając, aby nie przerwać którejś ze strun. Uważnie zasypali dołek i położyli na powrót kamienie.
Kamon, który stał kilka kroków od nich, wsparty na oszczepie, rozglądając się, syknął cicho. Wyprostowali się, chwytając za wbite w ziemię miecze.
- Ciiicho... - dobiegł ich jego szept.
Cofnął się ku kopczykowi i pochylony, aby sylwetka jego nie odcinała się na niebie ponad grzbietem wzgórza, wskazał dolinę.
Spoglądali przez chwilę idąc spojrzeniem za jego wyciągniętą ręką, lecz nie dostrzegli niczego.
- Nie pojmuję, co dostrzegłeś? - rzekł półgłosem Perilawos. - Ukaż mi to.
Nagle Białowłosy dostrzegł ich i ścisnął go za ramię.
- Tam! - szepnął. - Idą doliną i poczynają się wspinać ku nam!
Widział ich teraz wyraźnie. Byli ciemniejsi niźli oświetlona księżycem trawa: szli jeden za drugim, było ich wielu, może dwustu, może trzystu nawet. Najbliższy wciąż jeszcze był o kilkaset kroków od szczytu i głęboko na dnie doliny.
Wąż ludzki zakręcił teraz i zaczął piąć się ku nim.
- Padnijcie, aby nas nie dostrzegli... - szepnął Kamon -a gdy miniemy szczyt, zbiegnijcie w dół, ile sił w nogach!
Osunął się miękko w wysoką trawę i odpełznął bezgłośnie ku krawędzi wzniesienia.
Po chwili zbiegali już łagodnym zboczem ku czerwonemu ognisku, wokół którego poruszały się maleńkie postacie towarzyszy.
Kamon pierwszy dopadł brzegu i stanąwszy przed księciem przyłożył dłoń do czoła.
- Nadchodzą! - zawołał półgłosem - Są w dolinie, tam! - Oszczepem wskazał szczyt wzgórza.
Wszyscy naokół ogniska zamilkli. Rozległ się cichy brzęk mieczy wyciąganych z pochew.
- Ilu ich jest? - Terteus podniósł się.
- Trudno rzec, lecz musi ich być wielu, dwie albo trzy setki, a może więcej, jeśli idą po dwóch, z góry bowiem dostrzec było można jedynie, że idą jako wąż, jeden za drugim, a nie kupą.
- Cóż rozkazujesz nam uczynić, boski książę? -Terteus zwrócił głowę ku Widwojosowi, który powstawszy dopinał hełm.
- Jak uradziliśmy, nie bój i nie zdobycz są naszym celem, lecz przedostanie się przez tę krainę. Albowiem ktokolwiek z nas padnie dziś bez potrzeby, nie będzie do końca tej wyprawy zastąpiony przez nowego żeglarza. Jesteśmy tu sami i nie wolno nam wykruszać naszych sił. Skoro mieliśmy odpłynąć, aby znaleźć inne miejsce postoju nocnego, uczyńmy to niezwłocznie. Jeśli zdążymy uniknąć boju i nie runą na nas z góry, odpłyńmy na środek rzeki!
- Ściągnijcie straże! - rzekł donośnie Terteus. -1 nie gaście ogniska! Wioślarze niechaj pierwsi biegną na okręt wraz ze sternikiem, a gdy to uczynią, przetniemy liny wiążące Angelosa do brzegu i cofniemy się w porządku, osłaniając okręt, póki nie znajdzie się w gotowości!
Zaledwie to wyrzekł, część ruszyła brodząc wodą ku Angelosowi, a inni zwarłszy tarcze i uniósłszy nad nimi ciężkie, spiżowe włócznie najlepsze do odparcia wroga, zarówno pieszego jak i dosiadającego koni, poczęli cofać się z wolna, gęstym szykiem, spoglądając na szczyt nadbrzeżnego grzbietu, na którym miał pojawić się wróg.
Białowłosy, któremu rzucony jak co dnia los naznaczył dziś miejsce przy jednym z osiemdziesięciu wioseł, podczas gdy każdego dnia dwudziestu innych żeglarzy odpoczywało lub zajętych było przy wielkim żaglu, szybko wyciągnął wiosło spod ławy, osadził je w otworze i opuścił na wodę. Siedział od strony brzegu, więc wyraźnie widział towarzyszy cofających się ku wodzie.
Grzbiet wzgórza wciąż był cichy. Terteus podbiegł do liny okręconej wokół głazu i przytrzymującej okręt. Zamachnął się mieczem i napięta lina zwisła na wodzie. Bez zwłoki wciągnięto ją.
Białowłosy pochylił się szybko i położył sobie pod nogami łuk i strzały. Oszczep, włócznia i miecz leżały także w zasięgu ręki. Cofający się byli już na krawędzi wody. Teraz miały nastąpić najtrudniejsze chwile, gdyż musieli iść po pas w wodzie, a jeśli wróg uderzy nadbiegając z góry, trudno im się będzie bronić.
Spojrzał na grzbiet wzgórza i zmartwiał. Na tle ciemnego nieba dostrzegł wyraźnie małe sylwetki ludzkie pojawiające się na ułamek chwili i zbiegające w dół pędem ku ognisku!
Książę, Perilawos, Terteus i kilkunastu innych byli już u burty okrętu. Wiosła uniosły się wysoko, aby dać im możność łatwiejszego wejścia. Pierwszy żeglarz wspiął się na burtę i wciągnięty rękami towarzyszy opadł między ławy.
Angelos wciąż jeszcze trwał nieruchomo, utrzymywany w miejscu lekkim uderzeniami wioseł przeciwstawiających się prądowi rzeki.
Pierwsza postać przebiegła obok ogniska i nie zatrzymując się dopadła do brzegu. Białowłosy porwał za łuk. Ujrzał uniesione ramię z oszczepem i w tej samej chwili puścił cięciwę.
Nie dostrzegł lotu strzały, lecz wiedział, że trafiła, gdyż napastnik poderwał się w górę i znieruchomiał. Czarny na tle ogniska stał przez chwilę z uniesionym orężem, a później padł twarzą w wodę. Lecz brzeg zaroił się od innych.
- Czy wszyscy weszli?! - usłyszał okrzyk Terteusa.
- Są! Są wszyscy! - zawołały głosy w ciemności.
- Odbijamy!
Wiosła zanurzyły się głęboko. Grad strzał ze świstem leciał ku okrętowi. Ktoś za plecami Białowłosego krzyknął.
Osłonięci wspartymi o burtę tarczami wsunąwszy głowy w ramiona nacisnęli znów na wiosła. Białowłosy dostrzegł jeszcze napastników brnących przez wodę ku okrętowi, jak gdyby pragnęli uczepić się wioseł. W tejże chwili ujrzał przed sobą Terteusa, który skoczył ku przodowi i pochylił się gwałtownie dla zadania ciosu włócznią.
Zamach był tak silny, że Terteus zachwiał się i oparł o burtę. Wówczas Perilawos doskoczył i pchnął mieczem wroga, którego Białowłosy nie mógł dostrzec, gdyż krawędź przesłoniła mu widok. Naparł na wiosło.
Okręt nabierał szybkości. Jeszcze jedna strzała świsnęła i z trzaskiem utknęła w burcie tuż obok głowy Białowłosego. Wrzask na brzegu ucichł nieco, dobiegając z większego oddalenia.
I po chwili ujrzał, że gromadka stojących pod masztem wojowników opuszcza tarcze.
Dopływali do środka nurtu. Księżyc stał teraz nad rzeką i widać było wyraźnie wyniosłość na zakręcie, gdzie koryto, które dotąd kierowało się ku północnemu wschodowi, skłaniało się ku północy.
Terteus, wciąż jeszcze z włócznią w dłoni, szedł od dziobu, rozglądając się i wypytując, czy żaden z nich nie poniósł szkody.
Jeden z wioślarzy odniósł ranę od strzały, więc przeniesiono go pod maszt i boski Widwojos kazał go złożyć w swym namiocie nie wiedząc nawet, jak bardzo pozyskał tak prostym uczynkiem serca swej załogi. Albowiem był bratem królewskim i potomkiem bogów, a oni, gdyby nie owa wyprawa, nie mogliby marzyć nawet, że kiedykolwiek ujrzą go z bliska.
Zebrano też pod masztem strzały nieprzyjacielskie i oszczepy, które upadły na okręt. Było ich wiele i Terteus postanowił nie wyrzucać ich, gdyż choć wszystkie miały krzemienne ostrza i groty, jednak nie można było w czasie wyprawy wykuć nowego oręża, gdyby część jego miała wykruszyć się w przyszłych bojach. Oglądano także z uwagą przy świetle pochodni zabitego wroga, który zginął wspinając się na burtę i został przebity mieczem, nim postawił nogę na okręcie, lecz umierając padł ku przodowi i pozostał między ławami wioślarzy.
Człowiek ów był niski, krępy i miał żółtawą skórę, a kości policzkowe wypukłe. Ubrany był w szatę, którą oglądali ze zdumieniem i podziwem, każdą bowiem z nóg jego otaczała osobna skórzana nogawka, a wyżej, zszyte razem, sięgały mu aż do pasa. Pierś i ramiona okrywał skórzany kaftan obszywany grubymi kawałkami skóry, podobnie jak ich kaftany obszyte były łuską z brązu, by chronić ciała przed ciosem miecza.
Otoczyli go kręgiem i spoglądali bez słowa, a światło pochodni pełgało po jego wyszczerzonych ostrych zębach i złych, otwartych, martwych oczach.
- Cóż uczynimy z nim, boski książę? -zapytał Terteus. - Czy wrzucimy go do rzeki, czy też rankiem przywiążemy ciało jego do pnia nad wodą, podobnie jak oni uczynili z Kastorosem?
Widwojos ruchem ręki wskazał ciemne, szeroko rozlane wody.
Czterej ludzie pochwycili w górę ciało, rozkołysali je i barbarzyńca wyleciał wysoko w górę, aby zniknąć za burtą. Rozległ się cichy plusk. Przez chwilę wydawało im się, że woda unosi go, lecz zniknął w nurcie.
- Zgaście pochodnię! - rzekł Terteus. A gdy zapadła ciemność, wychylił się i spojrzał wstecz.
Daleko nad brzegami nadal płonęło pozostawione przez nich ognisko. Migotliwy blask jego kładł się na wodę.
- Cóż uczynimy teraz, boski książę? Zapewne mają oni konie, choć pozostawili je gdzieś, aby nie zdradziły parskaniem ich nadejścia. Dobrze, że choć nasyciliśmy głód przed nocą... gdyż trudno byłoby teraz przybić gdzieś w pobliżu.
- Nasyciliście głód! - rzekł Perilawos. - Lecz my, którzy byliśmy na wzgórzu, nie zdążyliśmy tego uczynić.
- To prawda! - Terteus roześmiał się. - Wszelako lepiej, że stało się tak, niż gdyby nieprzyjaciel miał nas zaskoczyć podczas wieczerzy... Czy to ty, młody książę, pchnąłeś mieczem owego barbarzyńcę zamierzającego na mnie toporem czy też innym orężem, bom nie zdążył tego dostrzec walcząc?
- Ja... - rzekł Perilawos cicho. - A był to pierwszy człowiek, którego ugodziłem.
- Obawiam się, że niejednego jeszcze będziesz musiał ugodzić, nim Angeles zawinie do swej ostatniej przystani! Stałeś się dziś dojrzałym wojownikiem, Perilawosie, jako my wszyscy!
- Nie wiedziałem, że rzecz ta jest tak prosta... - Perilawos potrząsnął głową, jak gdyby dziwiąc się sam sobie. - Pchnąłem go, a on otworzył ramiona i osunął się w wodę, chrapiąc okropnie. Choć wrzask bitewny był wtedy naokół, słyszałem to wyraźnie i pewnie będę słyszał do końca dni moich.
- Pójdź po Białowłosego i Kamona, synu, gdyż siedzą oni przy wiosłach. A niechaj ktoś ich zastąpi, abyście się wszyscy mogli posilić - rzekł Widwojos pospiesznie, a kiedy chłopiec odszedł przeskakując zwinnie leżący na deskach, poskładany bezładnie oręż, zwrócił oblicze ku Terteusowi.
- Masz słuszność, oto przestał być dzieckiem, którym był jeszcze wówczas, gdy wstąpiliśmy na okręt w Amnizos!
- Jeśli jest synem królów i sam będzie może kiedyś królem, lepiej, aby dojrzewał pośród boju i przeciwności.
Zamilkli, gdyż okręt mijał teraz szerokim łukiem zakręt rzeki i ujrzeli przed sobą rozległe wody, które wydały im się jeziorem. Pośrodku owych wód widniał w wielkim oddaleniu ciemny nieruchomy kształt, jak gdyby grzbiet spoczywającego wodnego potwora. Terteus wpatrywał się weń długą chwilę.
- Boski książę, jeśli mnie oczy nie zwodzą, jest to wyspa, a rzeka ta albo rozlewa się tu szeroko, albo też jest to jej źródło i wypływa ona z owego jeziora, co nie wydaje mi się możliwe, gdyż nie ma tu naokół wysokich gór, z których mogłyby spływać wody ją tworzące. Lecz tak czy inaczej, jeśli wyspa ta jest bezludna, mniemam, że winniśmy tam przybić. Księżyc świeci jasno, więc jeśli nawet lud ów ma wiele łodzi (choć nie przypuszczam tego, gdyż nie napotkaliśmy ani jednej osady nadrzecznej, z czego wnosić można, że nie trudnią się oni rybołówstwem), dostrzeżemy je z dala i łatwiej się nam będzie obronić. A bez snu, płynąc noc całą na wiosłach, nie będziemy rankiem tak dzielni, jak winniśmy być, jeśli spotka nas nowy bój! Jak powiadają, jeden najedzony i wypoczęty wojownik wart jest trzech głodnych i pozbawionych snu.
Widwojos bez słowa skinął głową. Poczęli wpatrywać się w z wolna rosnącą wysepkę. Nie była ona rozległa ani wysoka, lecz pokrywały ją gęste zarośla i kilka kęp drzew. Opłynęli ją po dwakroć, szukając najlepszego miejsca, do którego mogliby przybić nie wprowadzając Angelosa w zbyt gęste łozy przybrzeżne, z których trudno byłoby go szybko wyprowadzić. Wreszcie znaleźli przystań i miękko przybili, dotykając niemal brzegu, gdyż w miejscu owym, odsłoniętym, głęboki nurt ocierał się o krawędź wyspy. Terteus wysłał trzydziestu ludzi, aby przeszli całą wysepkę i wybadali, czy nie kryje niebezpieczeństwa, a gdy powrócili mówiąc, że nie znaleźli nikogo, rozkazał przywiązać okręt do spoczywających na brzegu głazów.
Lecz nie ułożyli się do snu na lądzie. Każdy otulił się płaszczem tam, gdzie leżał, i tak dotrwali do świtu, a często zmieniające się straże nieustannie krążyły po wysepce lub wypatrywały, czy na oświetlonej księżycem powierzchni wód nie pojawią się łodzie.
I tak napotkał ich pierwszy brzask. Mgły snuły się nad wodą przesłaniając brzegi. W milczeniu, zziębnięci, gdyż powietrze było przejmujące, zbierali się przy ogniskach. Terteus z ciężką włócznią w dłoni przechadzał się wzdłuż okrętu, przynaglając ludzi głosem. Chciał odpłynąć jak najdalej stąd, nim mgły uniosą się ukazując Angelosa oczom czuwającym na brzegach rzeki.
Odbili, kierując się pod prąd i okrążając wysepkę, otoczeni mlecznym oparem. Wiosła wolno zanurzały się w spokojnej wodzie. Terteus nakazał ciszę, gdyż we mgle głos ludzki niósł się daleko, wiosłowali więc bez zaśpiewu, lecz że byli już załogą doświadczoną i przemierzyli wspólnie niemal połowę długości znanego świata, okręt płynął równo, a wiosła zanurzały się cicho i bez plusku.
Czyniło się coraz widniej, dzień wstawał i pierwsze promienie słoneczne poczęły przedzierać się ku płynącym, barwiąc kłęby mgły na różowo.
- Jeśli jest to wielkie jezioro, boski książę - rzekł Terteus półgłosem - bogowie jedynie wiedzą, czy płyniemy w pożądanym przez nas kierunku, gdyż być może otaczają nas teraz zewsząd brzegi zamknięte lub przecięte jedynie małymi rzeczkami, na które nie moglibyśmy wpłynąć. A jeśli nawet moglibyśmy to uczynić, nie zaprowadziłyby nas one daleko. Lecz nie wierzę w to, gdyż żadna rzeka nie bywa tak wielka u swego źródła...
Stali na dziobie, wpatrzeni w mgłę i wodę, która z lekkim szelestem uciekała na boki.
- Przedziwna to rzecz, Terteusie... - Boski Widwojos odwrócił wzrok od jeziora i spojrzał na stojącego obok młodego żeglarza. - Płyniemy ku północy przedzierając się przez lądy, morza i rzeki i chroniąc się przed gniewem obcych ludów, których siedziby mijamy, a dzieje się to tak, jak gdybyśmy musieli dotrzeć do owej krainy bursztynu i odnaleźć ją. A przecież nawet gdyby znajdowała się ona tu i ukazała nagle naszym oczom wraz ze swymi skarbami, gdy ta mgła opadnie, cóż by nam z tego przyszło? Myśl o owej wyprawie powstała przecie w głowie mego królewskiego brata, gdy zapragnął, abym odpłynąwszy z Krety padł ofiarą jego podstępu. Nie wierzył on, że Angelos opuści kiedykolwiek obszar znanego świata i pożegluje dalej. A skoro stało się tak wbrew jego zamiarom, dokąd powrócimy i komu służyć ma nasza wyprawa?
- Cóż masz na myśli, boski książę, gdyż nie pojmuję słów twoich? Nie śmiałbym cię pytać o to. lecz skoro chcesz rozważać w mej obecności tę sprawę, zapewne pragniesz, abym wiedział, ku czemu zmierzają twe myśli.
- Masz słuszność, bo choć powiadają, że jestem potomkiem bogów... Widwojos uśmiechnął się nieznacznie - jestem jedynie człowiekiem i myśli moje krążą wokół przyszłości jak myśli każdego innego człowieka. Ufam ci. Jesteś roztropny, rozumny i doświadczony. Oto posuwamy się przez nie znany nam, wrogi ląd, płynąc rzeką, o której nie wiemy, dokąd nas zaprowadzi, ku celowi, który nie jest naszym celem, gdyż królestwo, które wysłało nas, jest krainą, gdzie każdego z nas czekałaby po powrocie niechybna śmierć, choćby czyny nasze były godne bohaterskich pieśni. A któż wie, czy nie są już ich godne, gdyż zaledwie rozpocząwszy naszą wyprawę, znaleźliśmy się tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł. A przecie okręt ten z dzielną, doświadczoną już załogą, która okazała, że nie lęka się trudów ni niebezpieczeństw, moglibyśmy skierować ku innym wodom i innym celom, bardziej zgodnym z naszym położeniem, aby zapewnić sobie choć odrobinę bezpieczeństwa i wiary, że nie zginiemy marnie i bezowocnie na krańcach ziemi.
- Przyznaję, boski książę, że i ja rozmyślałem nad tym, lecz, jak wiesz, jedyna znana nam droga powrotu wiedzie przez cieśniny trojańskie, a później na południe. Gdy bratu twemu doniosą, że Angelos pojawił się ponownie, nie spocznie, póki nie dopadnie nas przeważającymi siłami. Albowiem dowiedział się już zapewne, jak uniknąłeś śmierci w Troi. Dziś wie on jedynie, że wypłynęliśmy na północne morze, a cała moc jego nie może sprawić, aby poznał miejsce, gdzie przebywamy, gdyż my sami wiemy jedynie, że płyniemy ku północy wielką rzeką, otoczeni przez wrogi lud, którego siedzib nie znamy. Jeśli więc posuwając się na północ dotrzemy do innego morza, co nie jest nieprawdopodobne, boski książę, kraina ta bowiem nie leży z pewnością na krawędzi świata, o której nam tak wiele mówiono, gdyż jest jako inne i zamieszkują ją zwykli śmiertelni ludzie, wówczas, być może, znajdziemy inną drogę, którą będziemy mogli zbliżyć się do znanych nam lądów. Wówczas też postanowisz, co czynić ci wypada. Jeśli zechcesz czekać na śmierć króla, brata twego, będziesz mógł to uczynić pozostając w bezpiecznym ukryciu, które sobie wynajdziemy. A jeśli, jak to nieraz bywało, chroniąc się przed przemożnym wrogiem, postanowisz żyć z dala od Krety, być może znajdziemy płynąc nadal na północ jakąś piękną krainę, zdobędziemy sobie żony od sąsiednich ludów i utworzymy nowe królestwo, maleńkie, lecz wolne od lęku. Niejeden lud ścigany przez wrogów uczynił już tak. A gdy się to stanie, zapomnisz tam o nienawiści twego brata Minosa.
- To prawda, że ściga mnie jego nienawiść, lecz jakże mógłbym uwierzyć, że ty lub Białowłosy, lub też inni młodzieńcy, którzy wyruszyli ze mną wierząc, że powiodę ich ku sławie i bogactwom, zechcecie mi towarzyszyć? Czemuż miałbyś żyć ty lub kto inny z was z dala od swych bliskich i swej ojczyzny po to jedynie, aby wspomóc człowieka, któremu towarzyszy nienawiść największego z władców świata?
- Wszyscy Kreteńczycy, którzy ci towarzyszą, książę, wiedzą, że nie ma dla nich powrotu, gdyż słudzy brata twego zabiją bez zwłoki żadnej każdego żeglarza z załogi Angelosa. Minos nie zezwoli żyć nikomu, kto mógłby rzec choćby słowo o tym, jak podstępnie chciał zgładzić cię rękami króla Troi. Ludzie płynący wraz z tobą na tym okręcie jasno pojmują, że jeśli bogowie zezwolą im ujrzeć brzeg rodzinny, może to nastąpić jedynie wówczas, gdy przywiedziesz ich tam ty lub syn twój Perilawos... A stać się to może nie wcześniej niźli w dniu, gdy zemsta królewska przestanie im zagrażać. Dzień ów wielce może być odległy. A jeśli rozważysz sprawy moje i Białowłosego, nie żylibyśmy już, gdybyś nam nie podarował żywota. I dlatego związaliśmy się z tobą i synem twym wielką przysięgą. Jesteśmy młodzi, obu nas wykarmiło morze, oczy nasze ciekawe są nowych krain, a w sercach naszych drzemie pragnienie nowych przygód. Wielka jest ta wyprawa, boski książę, a okrętu takiego jak ów, którym płyniemy, nie nosiły jeszcze fale. Bądź więc i ty dobrej myśli, jeśli wolno mi tak rzec, gdyż choć nas i przyszłość naszą otacza mgła, a nie znamy drogi, którą nam przebyć wypadnie, jednak nie nam pierwszym i nie nam ostatnim los każe spoglądać na nieznane wybrzeża. A reszta jest w ręku bogów i w sile naszych mieczy!
Roześmiał się pogodnym, młodzieńczym śmiechem, a Widwojos także się rozchmurzył.
Mgła rzedła z wolna. Poprzez postrzępione smugi oparu poczęli dostrzegać w oddaleniu niską linię brzegów po prawej na wschodzie, tam skąd dobiegały coraz cieplejsze promienie słońca.
Rzeka w rzeczy samej zdawała się przemieniać w jezioro i gdyby nie powolny nurt rozlanych wód, kierujących się ku ujściu, można by sądzić, że znajdują się na wielkim śródlądowym morzu.
Wiatr zerwał się i rozegnał resztki chmur dmąc z południa. Postawiono więc maszt i wciągnięto wielki żagiel. Ogromna głowa Byka zakołysała się nad wodami i Angelos pospieszył prując niskie fale wprost ku północy. Stojący przy wiosłach sterowych Eriklewes z uwagą wpatrywał się w nurt, gdyż znajdując się z dala od brzegów obawiał się, aby okręt nie minął miejsca, gdzie rzeka ponownie wpada w węższe koryto napływając z północy. Wówczas poczęliby błąkać się po ogromnym rozlewisku, a pragnęli opuścić jak najspieszniej tę niegościnną krainę. Wody zdawały się spływać ze wschodu, a więc rzeka zapewne zmieniała tu kierunek. Dalekie wzgórza w owej stronie przemieniły się w niską, zaledwie widoczną z dala płaską krainę nadbrzeżną, podczas gdy zachodni brzeg biegł łańcuchem stromych wyniosłości i zachodził ku północy.
Choć było ciepło, wiatr dął coraz silniejszy i Angelos przebył do południa dwakroć tyle drogi, ile byłby przemierzył w ciągu dnia całego na wiosłach. Skręcili ku wschodowi i dostrzegli, że z wolna brzegi poczynają przybliżać się ku sobie. Byli u krańca rozlewiska.
Wówczas Terteus dał odpoczywającej załodze rozkaz, aby zasiadła do wioseł, gdyż pragnął, jeśli się to uda, opuścić dziś brzegi zamieszkałe przez owo wrogie im plemię. Wyspa, na której zatrzymali się na nocleg, zniknęła już dawno za rufą okrętu.
Prąd stał się wartki i na wodzie poczęły tworzyć się ' maleńkie oczka wirów, a brzegi przybliżyły się ku sobie bardziej jeszcze. Rozlewisko pozostało za nimi, a przed nimi szerokim kolanem rzeka skręcała wokół skalnego urwiska ku północy. Było ono tak strome, że wisiało niemal nad wodą, nagie i ciemne, choć na wierzchołku widać było kępy krzewów i zarośli.
Przybliżając się unieśli głowy i poczęli przypatrywać się gładkiej skalnej ścianie, czarnej pośród morza żółtozielonych traw pokrywających oba brzegi.
Angelos znalazł się niemal u stóp urwiska i wówczas Eriklewes skręcił nieco, widząc wodę pieniącą się na krawędzi skał.
W tejże chwili olbrzymi głaz runął w dół ze straszliwym świstem i wzbił obłok wody tuż przed dziobem Angelosa. Za nim upadł drugi i woda rozbryznęła się u burty skręcającego gwałtownie okrętu, który zadrżał na całej długości i dźwignął się na wzburzonej nagle powierzchni. Równocześnie runął z góry grad strzał i mniejszych kamieni.
Wierzchołek urwiska zaroił się od ludzi, którzy podbiegali aż ku samej krawędzi, miotając w dół przygotowane pociski.
Lecz czy to wiatr dął zbyt mocno znosząc nieco strzały, czy też nacierający czekali o mgnienie oka zbyt długo, odległość stała się zbyt wielka, nie dosięgły one okrętu i padły za nim, burząc wodę na wielkiej przestrzeni.
Wiosłując z całej mocy środkiem nurtu, bezpieczni już, lecz z sercami pełnymi przerażenia, jakie wywołał w nich widok lecących z góry ogromnych odłamów skalnych, z których każdy, gdyby trafił, roztrzaskałby okręt na drzazgi, wioślarze pochylali się i prostowali, odwracając głowy ku szczytowi urwiska, na którym widać było wyraźnie maleńkie postacie ludzkie dosiadające pospiesznie koni, zawracające i znikające. Zapewne jeźdźcy ci zjeżdżali w dół łagodnym niewidocznym dla patrzących od strony rzeki zboczem, które prowadziło na szczyt urwiska.
Przez chwilę jeszcze widać było z dala kilku jeźdźców stojących nieruchomo i spoglądających za okrętem. Jeden z nich wysunął się przed innych i trwał jak posąg tak blisko przepaści, że przednie kopyta konia wsparły się niemal w jej krawędź.
Wschodzące słońce oświetlało go wyraźnie i migotało na złotym wieńcu otaczającym wysoką spiczastą czapkę, którą miał na głowie.
Okręt był już daleko, gdy jeździec ów zawrócił i zniknął, a za nim zniknęli pozostali.
Pośród dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi znajdujących się na pokładzie Angelosa był młodzieniec z Amnizos, imieniem Harmostajos, z którym Białowłosy często współzawodniczył, gdy okręt płynął pod żaglem i załoga skazana była na bezczynność.
Harmostajos niewiele umiał rzec o swym pochodzeniu, gdyż zapewne go nie znał, będąc jednym z owych dzieci włóczących się po nadbrzeżu, śpiących i żywiących się byle gdzie, a trudniących się po trosze kradzieżą placków ze straganów, zbieraniem odpadków jadła lub najmujących się za miskę strawy do pomocy rybakom przy patroszeniu ryb po połowie. Gdy tylko dorósł, najmował się jako wioślarz na okręty kupieckie, a gdy usłyszał, że boski Widwojos zbiera załogę, by wyruszyć poza granice poznanego świata, zgłosił się jako jeden z pierwszych. Terteus, który nie dbał o nic więcej prócz tego, by ludzie mający odpłynąć na pokładzie okrętu byli silni, młodzi i zżyci z morzem, przyjął go bez wahania.
Harmostajos okazał się pożyteczny nie tylko jako wioślarz. Surowe i głodne dzieciństwo nauczyło go wiele. Umiał polować na stworzenia morza trójzębem lub lekkim oszczepem niemal tak szybko i pewnie jak Białowłosy. Często, ku podziwowi całej załogi, tkwili obaj nieruchomo przy burcie, aby jednym błyskawicznym ruchem uderzyć w wodę i unieść broń, na której trzepotała przebita ryba. Obaj nie chybiali nigdy. Mimo tego współzawodnictwa wywiązała się pomiędzy nimi przyjaźń, a zabawy owe, dzięki którym wszyscy żeglarze mieli zawsze pod dostatkiem świeżych ryb, sprawiły, że Harmostajos począł uczyć Białowłosego także i innej sztuki, w której celował. Otóż będąc chłopcem nauczył się chwytać na trzymaną w ręce i rozkręconą nad głową pętlę małe zwierzęta w górach otaczających Amnizos, a był w tym tak przemyślny, że umiał zatrzymać w biegu zrywającego się do ucieczki zająca. Później doszedł w tym do tak wielkiej wprawy, że na długość trzymanego w ręce sznura umiał, biegnąc, rzucić pętlę i wyrwać z pnia drzewa wbity tam krótki nóż.
Białowłosy i inni żeglarze próbowali kilkakrotnie naśladować go w tym, lecz rzecz ta była niezwykle trudna i nie udawała się nikomu.
W ciągu ostatnich dni, tak wypełnionych wydarzeniami i smutkiem po stracie Kastorosa, wszyscy zapomnieli niemal o tych jego zabawach. Lecz oto teraz, gdy późnym popołudniem okręt nadal mknął pod żaglem trzymając się środka rzeki, która na szczęście nadal płynęła rozległym nurtem wprost z północy, Harmostajos, wbiwszy miecz w ławę, bawił się rzucając swą pętlę z odległości kilku kroków, tak aby nieuchronnie owinęła się wokół rękojeści. Białowłosy stał przy nim, biorąc od czasu do czasu sznur, lecz dopiero po dwakroć udało mu się zarzucić na miecz dość szeroką i niezdarną pętlę, która jednak zawsze zdążyła opaść na deski, podczas gdy Harmostajos podrywał ją tak szybko, że zaledwie znalazłszy się ponad wbitym mieczem zaciskała się na głowicy jak na szyi zwierzęcia.
Ludzie siedzieli naokół żartując i jedząc suche placki, a że byli młodzi, ani lęk przed nieznaną przyszłością, ani to, że nie wiedzieli, dokąd płyną i jakie niebezpieczeństwa mogą czekać ich za najbliższym zakrętem rzeki, nie chmurzyło im oblicza.
Tak ich zastał Terteus, który nadchodził właśnie od dziobu okrętu, aby naradzić się z Eriklewesem, czy nie przybić za dnia do niskiego, prawego brzegu, z którego roztaczał się rozległy widok na pokryty trawą, pozbawiony drzew step, skąd trudno było przypuścić niespodziane uderzenie. Rozmyślał nad tym, by dać ludziom wypocząć i upolować nieco zwierzyny, jeśli nadarzy się w pobliżu, a później, tuż przed zachodem słońca, pragnął odbić od brzegu i spędzić noc na wodzie posuwając się z wolna, jeśli księżyc będzie oświetlał drogę, lub utrzymując pośrodku nurtu do świtu, jeśli mrok będzie zbyt gęsty.
Zatrzymał się teraz i uśmiechnął widząc, że załoga nie straciła ducha, a poranne wypadki nie wpędziły ludzi w przerażenie, które pokonałoby ich w przyszłym boju prędzej niż sprawiłby to nieprzyjaciel.
Harmostajos stał właśnie z pętlą w ręku zamierzając się, by raz jeszcze uchwycić rękojeść wbitego w dno miecza, lecz widząc nadchodzącego Terteusa, opuścił uniesione ramię, aby go przepuścić.
- Rzuć, Harmostajosie! - rzekł Terteus. - Nie na mój miecz się zamierzasz, lecz na własny!
Zaledwie to wyrzekł, pętla jak zaczarowana wystrzeliła z dłoni młodego żeglarza z cichym sykiem nad pokładem i uczuł lekkie szarpnięcie, a po chwili ze zdumieniem ujrzał swój miecz nadlatujący powietrzem ku wyciągniętej ręce Harmostajosa, który pochwycił go zręcznie i skłoniwszy głowę podszedł trzymając go głowicą ku przodowi.
- Zechciej mi wybaczyć ów żart, lecz uczynek bywa czasem szybszy niźli myśl, a gdy wyrzekłeś owe słowa o swym mieczu, ręka moja nie zapytała mnie o zezwolenie, lecz sama uczyniła, to, co uczyniła.
Terteus, nadal nie mogąc uwierzyć swym oczom, dotknął pustej pochwy, wziął z jego ręki miecz i wsunął go do niej.
- Nie proś mnie o wybaczenie, Harmostajosie, gdyż piękną i przemyślną umiejętność posiadłeś, a nie znałem nikogo, kto by umiał rzecz taką uczynić! Oby przydała ci się kiedyś, gdy życie twoje zależeć od niej będzie!
Roześmiał się i położywszy przelotnie Harmostajosowi dłoń na ramieniu, minął go kręcąc głową z podziwem, a siedzący naokół ludzie pożegnali go wesołym okrzykiem. ł
Okręt sunął prosto rozległym nurtem, który zdawał się płynąć bez najmniejszych zakrętów, co najmniej tak daleko jak sięgał wzrok stojących na dziobie. Choć Widwojos, Terteus i dwu zwróconych ku sobie plecami bystrookich żeglarzy, stojących pod masztem i nie spuszczających brzegów z oka, nieustannie badało mijaną krainę, nie dostrzegli już śladu człowieka.
Raz jedynie ujrzeli schodzącego ku wodzie jelenia, który na widok okrętu cofnął się z wolna i zniknął pośród wysokich traw nadbrzeżnych, tak wybujałych, że jedynie korona jego rogów zachwiała się ponad nimi, gdy odchodził, a całe zwierzę zakrywały one przed wzrokiem ludzi.
Przypatrywali się też tysiącom ptaków wodnych, żyjących w nadbrzeżnych szuwarach. Było ich tak wiele, że z łatwością dały się zabijać z łuku, bowiem nie były płochliwe i zrywały się dopiero wówczas, gdy okręt, który zapewne nie przypominał im wrogiej istoty, a raczej pływającą wyspę, znajdował się blisko.
Wiele z nich siadało na burtach i na rei żagla, lecz tych nie zabijano, gdyż jedynie krew ofiarnych zwierząt może zbryzgać pokład płynącego okrętu, a inne są gośćmi. A nikt nie mógł wiedzieć, czy nic zesłali ich bogowie tej krainy lub, co straszliwsze, czy któryś z nich sam nie był bogiem, który przyjął postać ptaka, by spojrzeć z bliska na śmiertelnych. A choć bóg każdy jest nieśmiertelny i strzała ludzka nie może mu uczynić krzywdy, jednak zabicie ptaka, w którego postaci przybył w gościnę, musiałoby wywołać jego zemstę. A któż pragnie zemsty bogów?
Terteus pilnie wpatrywał się w roje nadbrzeżnego ptactwa, gdyż z zachowania ich pragnął pojąć, czy do brzegu nie zbliżali się od strony lądu jacyś ludzie, którzy zapewne by je spłoszyli.
Lecz rzeka nadal była spokojna i gdy nadeszło południe, a później słońce pochyliło się ku wieczorowi i zawisło nad dalekim widnokręgiem, pomyślał z cichą nadzieją, że być może minęli już siedziby owego wrogiego plemienia i wpłynęli na zupełne odludzie, nie znajdujące się pod panowaniem człowieka.
Mimo to po naradzie z księciem postanowił zatrzymać okręt na rzece, gdy nadeszła noc.
Księżyc świecił jasno i świat naokół zatonął w ciszy. Usnęło ptactwo wodne i jedynie od czasu do czasu rozlegał się cichy plusk, gdy wielka ryba wynurzyła się ponad powierzchnię wody, by natychmiast zniknąć na powrót w głębinie.
Terteus nie mógł usnąć. Siedział na uniesionym dziobie okrętu, owinięty w płaszcz, z mieczem leżącym na kolanach, i rozmyślał nad tym, czy nie dałoby się burt Angelosa wzmocnić płotami z wikliny, która była lekka i nie obciążając wielce okrętu, uchroniłaby wioślarzy od strzał, Bowiem można było przypuścić, że długo im przyjdzie wędrować korytami rzek, a wiele z nich może okazać się znacznie węższymi niźli ta, po której teraz płynęli, co zezwoliłoby zaczajonym w zasadzce wrogim łucznikom razić ich z brzegu.
Wstał i ruszył cicho ku tyłowi okrętu, przestępując ostrożnie śpiące postacie i wymieniając skinienia głowy z czuwającymi przy burtach strażami.
W pobliżu ładowni, gdzie stały pithosy z mąką i ziarnem, dostrzegł Białowłosego, który leżał z otwartymi oczyma wpatrzony w niebo, z którego znikły gwiazdy przygaszone blaskiem księżyca. Przysiadł na piętach tuż obok niego.
- Nie śpisz?
- Rozmyślałem... - odparł Białowłosy półgłosem i umilkł.
- Nad czym?
- Opowiedziałem ci już, jak to pojmali mnie Egipcjanie i miałem być rzucony w ofierze ich bogu-potworowi. Nie wierzyłem wówczas, że ocalę me życie. A dziś rozmyślam nad tym, że choć nie pragniemy tego rzec głośno, niewielu z nas, a zapewne żaden nie powróci żywy do swej ojczyzny. A jednak, gdybyś rzekł mi teraz, że bogowie nadali ci moc, dzięki której możesz sprawić, aby cały ów czas... to wszystko, co mi się przytrafiło od chwili, gdy burza pognała mą łódź z rodzinnej zatoki ku dalekim krainom, że możesz sprawić, aby rzeczy te zniknęły i bym znów był w owej łodzi, a wiedząc, że nastanie burza, zawrócił wcześniej ku domowi i uszedł nawałnicy... - Urwał ponownie.
- Cóż byś uczynił? - zapytał Terteus.
- Rzekłbym ci, że nie pragnę tego, albowiem nie znam piękniejszego losu i innego nie chcę, choćbym musiał pozostawić moje młode kości pod małym kopczykiem w nieznanej krainie nad brzegami obcej rzeki, jak się to przytrafiło Kasto rosowi.
Terteus roześmiał się cicho.
- Do dziś mniemałem, że wszyscy inni pragną dostatniego żywota, trzód, bogactw, wielu synów i spokojnego losu u boku urodziwej małżonki, a ja jeden naznaczony jestem przez bogów niepokojem i pragnieniem wałęsania się po świecie w poszukiwaniu strzały lub miecza, które uciszą wreszcie moje serce. Dziś pojmuję, że nie mnie samego skazali oni na wiekuistą wędrówkę! Przewidujesz więc, że nikt z nas nie uniesie głowy z tej wyprawy? Przewidywałem podobnie, gdy kapłani Sebeka mieli mnie w swej mocy, a przecież żyję i mówię z tobą!
Roześmiali się obaj cicho. Jeden ze śpiących w pobliżu żeglarzy drgnął, wymamrotał coś i obrócił się na drugi bok. Na wschodzie niebo zaczęło blednąc.
Rankiem ruszyli nie przybliżając do lądu i nie spożywszy ciepłej strawy. Po pewnym czasie brzegi zbliżyły się ku sobie, a przed dziobem okrętu ukazał się w dali jak gdyby niski taras rzeczny, z którego rzeka toczyła swe wody.
Ujrzawszy go z dala Terteus zmarszczył brwi.
Widwojos przysłonił oczy ręką.
- Wydawać by się mogło, że zbliżamy się do rozległego, choć niskiego wodospadu.
- Jeśli tak jest i Angeles nie będzie mógł posunąć się dalej, pozostanie nam jedno tylko, byśmy mogli nadal płynąć ku północy.
- Czy sądzisz, że udałoby się nam przenieść go lądem? - spytał książę.
- Jeśli przeniesiemy najpierw maszt, pithosy z żywnością, żagiel, wiosła i cały nasz dobytek, a pusty okręt położymy na krągłych, dobrze ociosanych pniach i będziemy pchali go, jak to czynią budowniczowie okrętów, nim spuszczą kadłub na wodę, wówczas możemy go przeciągnąć linami przez niewielkie wzniesienie, jeśli ziemia tam będzie twarda, równa i nie rozmokła. Gdyby droga okazała się trudniejsza, musielibyśmy rozebrać go, a przynajmniej wyjąć ławy i wszystko, co nie byłoby nagim kadłubem. Jeśli, co najgorsze, natrafilibyśmy na progi skalne, przez które nie dałoby się go przetoczyć, trzeba byłoby okręt rozbić i złożyć go na powrót, choć niewiele mamy w zapasie smoły, koniecznej, aby uszczelnić od nowa deski kadłuba.
- Jak długo by to trwało?
- Trudno rzec, boski książę. Różne bywają przeszkody na rzekach, gdyż są nimi nie wodospady jedynie, lecz długie mielizny i najeżone skałami koryto pełne wirów, po którym okręt nie może żeglować, a mogą to być też wodorosty i szuwary tak gęste, że nie sposób się pośród nich przedrzeć. Lecz dla rozebrania okrętu i powtórnego złożenia go w innym miejscu, trzeba by nam było dwu dni co najmniej. Inaczej, przy zbytnim pośpiechu, mógłby zatonąć później lub rozpaść się, gdyby uderzyła większa fala lub wicher. Na szczęście mamy pośród załogi kilku dobrych cieśli, ja sam co dnia przebywałem w Amnizos, gdy Angelos był w budowie. Wszelako nie wiemy jeszcze, co mamy przed sobą?
Lecz wkrótce mieli się tego dowiedzieć. Prąd rzeki stawał się coraz bardziej. wartki, a niespokojna powierzchnia niosła wśród wirów białe strzępy piany. Z dala dobiegał coraz donośniejszy łoskot wód uderzających o skały. Naokół nadal ciągnęły się wzgórza na zachodnim brzegu, a na wschodnim otwierał się ogromny widok na bezkresny, pozbawiony drzew obszar stepów. Przed dziobem okrętu rosła zbliżając się z wolna niska, postrzępiona wytryskami piany zapora skalna, przez którą rzeka przeciskała się bijąc z rykiem w poszarpane ostrogi kamienne, przewalając się przez nie i opadając skłębionymi falami po drugiej stronie. Jak daleko w głąb rzeki sięgała owa zapora, nie mogli stąd dostrzec.
Terteus pokręcił głową i mimowolnie spojrzał na odkryty brzeg.
Jeśli bogowie sprawili, że owo wrogie plemię porzuciło ich trop i odeszło do swych siedzib, rzecz cała wydawała mu się prosta, choć wielce uciążliwa. Angelos nie mógłby się przecisnąć pomiędzy wyszczerbionymi zębami skalnymi, stawiając czoła spienionemu nurtowi wód, groziło to zresztą niemal pewnym roztrzaskaniem i zapewne śmiercią części załogi. Lecz brzeg po prawej był płaski i nawet stąd dostrzec można było, że rzeka nie opada z wielkiej wysokości, a natrafia jedynie na pasmo twardych skał, których nie ma mocy obalić lub zetrzeć w proch, lecz musi przeciskać się pomiędzy nimi. Terteus wierzył, że jeśli poza owym obszarem skał i pian ponownie znajdują się ciche wody, załoga upora się z tą przeszkodą przeciągając okręt naokół niej po wschodnim, niskim i płaskim brzegu.
Lecz nie wiedział jeszcze dwu rzeczy: czy za ową zaporą skalną nie ma drugiej, a także, czy w chwili gdy wyciągną okręt na brzeg, z traw nie wynurzy się mrowie owych niskich wojowników, których oczyma duszy widział podobnych jak krople wody do owego szczerzącego zęby trupa oglądanego przy blasku pochodni?
Byli już blisko tryskającej pianami kamiennej grobli. Choć załoga naciskała na wiosła, a wzdęty żagiel nadal chwytał sprzyjające podmuchy wiatru, Angelos stanął niemal, kołysząc się gwałtownie na niespokojnych wodach. Od dziobu dobiegał głośny ryk rzeki rozdzieranej zębami skał.
- Możemy bądź zawrócić, boski książę, bądź też przybić do brzegu! - zawołał Terteus pochylając się ku Widwojosowi. - Myślę, że dobrze byłoby wyjść na ląd i przekonać się, co kryje się za owymi skałami!
- Uczyń tak! - Widwojos skinął głową.
Dawno już postanowił, że skieruje dziób Angelosa na powrót ku południowi jedynie wówczas, gdy nie pozostanie mu żadna inna droga.
Okręt z wolna cofnął się i ukosem podszedł ku brzegowi, aby stanąć bokiem do nadbiegających od zapory wzburzonych fal.
Terteus pierwszy wyskoczył na brzeg z oszczepem w dłoni i dobytym mieczem.
Gdy tylko wyciągnęli dziób okrętu na lizany jęzorami niespokojnych wód suchy piasek i umocowali go, wyszli jak do bitwy z uniesionymi włóczniami, ustawiając się gęstym szeregiem, tak aby wsparte o siebie wielkie tarcze osłaniały tych, którzy opuszczali jeszcze okręt.
Lecz wokół było cicho. Morze rozfalowanych traw szumiało lekko pod ciepłym południowym wiatrem, a z dala od strony rzeki dudnił grzmot skalnej zapory.
Nie chcąc rozdrabniać sił Terteus wysłał jedynie kilku ludzi na najbliższy niewielki wzgórek, by rozejrzeli się. Załoga nie spuszczała z nich oka, gdy zagłębiali się w wysokie trawy, niknąc w nich niemal Jedynie purpurowe kity pióropuszów na hełmach i uniesione ostrza długich włóczni pozwalały dostrzec, gdzie się znajdują. Gdy osiągnęli szczyt pagórka, stali przez chwilę rozglądając się na wszystkie strony, a później zawrócili.
- Nie dostrzegliśmy nikogo - rzekł jeden z nich, gdy znaleźli się przy okręcie - lecz niepomyślną przynosimy wieść, synu bogów! Z góry objąć można okiem koryto rzeki i choć płynie ona prosto, wydaje się być najeżona skałami na dużej przestrzeni, gdyż jak okiem sięgnąć dostrzec można wiry i wzburzone fale, a woda biała jest jak mleko, tak gęsto pokrywa ją piana!
- Zezwól, boski książę, abym sam przekonał się o tym! Terteus zdawał się niezbyt zafrasowany, usłyszawszy owe niepomyślne wieści. Lecz Białowłosy, który znał go najlepiej, wiedział, że kryje on swe prawdziwe uczucia, aby nie odbierać ducha załodze. Szybko zbliżył się ku niemu.
- Pójdę z tobą! - rzekł półgłosem. - Nie trzeba, abyś oddalał się samotnie!
Przerzucił przez plecy łuk i lekki kołczan ująwszy lewą rękę wielką tarczę, a w prawą włócznię.
- Ruszajmy! - Tertus uśmiechnął się wesoło. Kiedy oddalili się od załogi stojącej półkolem przed dziobem Angelosa, spoważniał. - Tymi trawami... - rzekł rozglądając się - mógłbyś przeprowadzić całe ludy wraz z dobytkiem, a nikt spoglądający z dala nie ujrzałby ich! Wrogie plemię, które napotkaliśmy, zna tę krainę i dobrze wie, że żaden okręt nie przemknie się tędy w górę rzeki. Gdybym był ich wodzem, nie trwoniłbym sił po owej zasadzce, gdy mało nie roztrzaskali Angelosa, lecz przyprowadziłbym mych ludzi tu i czekałbym, póki żeglarze nie wydobędą okrętu na brzeg, aby przeciągnąć go lądem poza owe skały. Wówczas wyciąłbym ich wszystkich do ostatniego! A nie pojmuję, czemu miałby on być tak wielkim głupcem, aby tego nie dostrzec? Mając konie mogli tu przybyć na długi czas przed nami i obrać miejsce stosowne do ukrycia się w oczekiwaniu, aż odciągniemy okręt dość daleko od wody, abyśmy nie mogli go na powrót zepchnąć w nurt, gdy nas napadną. Gdyż na wodzie z pewnością jesteśmy bezpieczni. Gdyby posiadali oni wielką ilość łodzi lub okręty, zapewne napadliby na nas, gdy przybiliśmy na noc do owej wysepki lub w innym czasie. Myślę, że jest to lud stepowy, żyjący z myślistwa lub wypasający stada. A nienawidzą oni obcych...
- Czemuż więc nie uderzą na nas? - Białowłosy wpatrywał się w rozfalowane morze traw, jak gdyby oczekiwał, że lada chwila zaroi się ono uzbrojonymi ludźmi lub że nadbiegnie stamtąd ze świstem obca strzała.
- Gdybym byt owym wodzem... - ciągnął Terteus przyspieszając, gdyż zaczęli podchodzić wzdłuż brzegu ku pierwszym skałom zapory - przepuściłbym dwu wojowników wysłanych na zwiady... takich dwu, jakimi my jesteśmy. Cóż mu bowiem z tego, że zabije nas obu, jeśli ostrzeżona załoga zepchnie okręt na wodę i ucieknie? Gdybym był nim... - podniósł głos, gdyż ryk spienionych fal począł zagłuszać jego słowa - zaczekałbym, aż będę miał wszystkich żeglarzy na lądzie wraz z ich okrętem...
Jeszcze kilka kroków i ujrzeli przed sobą rzekę, widoczną na całej długości aż po granice widnokręgu. Na ów widok serce zamarło w piersi Białowłosego!
Na całej szerokości koryta parła ona wspinając się z hukiem na poszarpane głazy leżące w jej łożysku, przebijała przez nie potokami wytryskującymi w górę i walącymi w dół pośród rozbryzgów piany, a fale jej biegły ku sobie, zderzając się, rozpryskując jak żywe istoty, w drodze ku dalekiemu morzu. Wyglądało to jak straszliwa bitwa wojsk walczących zajadle, pośród ogłuszającego wrzasku i szczęku oręża. A nad całą powierzchnią ulatywały tysiące rzecznych ptaków, najwyraźniej czatując na ryby zagnane tu prądem i roztrzaskane o podwodne skalne iglice.
Owa rycząca grobla biegła przez całą szerokość rzeki, dalej woda zdawała się uspokajać nieco, lecz jeszcze dalej widać było drugą, szeroką wstęgę białych pian, a za nią trzecią. Było ich razem siedem. W wielkim oddaleniu mogli dostrzec błękitny nurt, odbijający bezchmurne niebo.
- Widzisz?! - Terteus wyciągnął rękę. -Tam musimy zawlec Angelosa, jeśli chcemy płynąć dalej. Wierzyłem, że być może to jedynie kilkadziesiąt skał, przez które rzeka przedrzeć się musi nie znajdując innej drogi. Lecz, jak widzisz to sam, musimy okręt przeciągnąć wodą, aż tam... - Wskazał miejsce tuż przed skalną groblą, gdzie niski łagodnie opadający brzeg pozwoliłby wyciągnąć okręt na ląd. Fale nie uderzały tu też z taką wściekłością, gdyż nurt kierował się ku środkowi rzeki. - A -stąd przetoczymy go lub przeciągniemy, podkładając maty z wikliny, której mamy pod dostatkiem, a, jak sądzę, musimy tak uczynić, gdyż nie ma tu nigdzie drzew, jakich moglibyśmy użyć, by obciosać je i uczynić z nich okrągłe kloce do podłożenia pod kadłub. Szczęściem brzeg tu niewysoki i stu ludzi winno podołać tej pracy, jeśli wrogowie zezwolą na to... - dokończył posępnie.
- A jeśli znajdujemy się już poza granicami ich siedzib i zadowolili się przepędzeniem nas, widząc, że nie pragniemy napaść ich lub pozostać tu dłużej?
- I tak być może... - rzekł Terteus, jednak w głosie jego nie było przekonania. Spojrzał na Białowłosego. - Lecz nie mów nikomu o tym, com ci rzekł teraz. Gdyż innej drogi nie mamy. Jeśli zawrócimy i wypłyniemy znów na owo morze, cóż dalej? Czy będziemy szukać innych, przy jaźnie j szych rzek i gościnniejszych ludów? Wszędzie lękają się i nienawidzą obcych przybyszów, uzbrojonych i płynących wielkim okrętem. Albowiem mało kto przybywa do obcych krain w dobrych zamiarach, a zwykle czyni to, by gwałtem lub podstępem uzyskać łup i niewolników. I cóż by nam jeszcze pozostało, prócz tego? Czy próbować raz jeszcze przepłynąć cieśniny trojańskie i znaleźć się ponownie na morzu, gdzie Minos zwiedziałby się o naszym powrocie? Tu nie wiemy jeszcze, jaki los nas czeka, lecz tam mielibyśmy pewność, że prędzej czy później odnajdzie on nas. A choć zadrwiliśmy sobie z niego raz, jednak jest on najpotężniejszym z królów i władcą mórz, a okręty jego i wojska są nieprzeliczone! - Machnął ręką uzbrojoną w oszczep. - Wszystko jest w ręku bogów; a naszą sprawą będzie teraz jak najlepiej przygotować się do owej przeprawy.
Wszedł na małe wzniesienie torując sobie drogę pośród traw, które rozpoczynały się kilkadziesiąt kroków od brzegu.
Białowłosy ruszył za nim. W pewnej chwili drgnął, lecz szelest, który usłyszał, pochodził od stada kuropatw, które prysnęły idącym spod nóg i znikły rozpierzchnąwszy się wśród traw.
- Tędy będzie szła nasza droga... - Terteus wskazał ręką. - A jest tam jedynie niewielki wzgórek opadający ku rzece. Nie da się go ominąć. Później, jeśli owe wody" które wydają się nam spokojne z dala, znajdziemy nie najeżone skałami, spuścimy okręt na wodę i pożeglujemy ku północy!
Lekkim krokiem zbiegł z pagórka i ruszyli ku swoim. Po krótkiej naradzie część załogi ponownie wsiadła na okręt, rzuciwszy linę, którą chwyciło dwudziestu ludzi.
Z wolna, ocierając się chwilami o dno i kołysząc na małych falach nadbiegających od ryczącego nurtu, Angelos począł posuwać się ku przodowi tuż przy brzegu.
Wreszcie dotarli do miejsca, które poprzednio upatrzył Terteus, i rzucono drugą linę. Wioślarze wciągnęli wiosła, położono maszt, aby okręt łatwiej mógł utrzymywać równowagę, i ludzie wyskoczyli na brzeg.
- Cią - gnij! Cią - gnij! - Wolno pociągany miarowymi ruchami obu lin Angelos wysunął się połową swej długości na brzeg. Białowłosy zdumiał się widząc, jak wiele maleńkich stworzeń morskich przylgnęło do kadłuba pod linią zanurzenia. Kilku ludzi wzięło się do zeskrobywania ich mieczami, aby zmniejszyć ciężar, a inni poczęli wyładowywać cały dobytek okrętu, wyniósłszy uprzednio maszt i oba złożone żagle.
Że było ich stu, praca ta nie trwała długo i połowa załogi udała się wkrótce wzdłuż brzegu ścinając naręcza ostrych trzcin i miękkiej nadrzecznej łozy i wiążąc je w pęki. Pozostali oczekiwali w szyku bojowym, osłonięci tarczami, stojąc pomiędzy granicą traw a okrętem, na wypadek, gdyby niespodzianie uderzył nieprzyjaciel. Dwaj strażnicy stojący na wzgórku nie spuszczali oka ze stepu.
Wreszcie nadeszła chwila, której Terteus najbardziej obawiał się w duchu, choć była nieunikniona. Część załogi chwyciła za liny, a pozostali stanęli z dwu stron trzymając wiosła, aby podeprzeć nimi kadłub skierowany dziobem ku wymoszczonej pękami świeżej wikliny drodze, którą miał przebyć.
Na okrzyk Terteusa pociągnęli wspólnie i cały kadłub nieoczekiwanie łatwo wynurzył się z wody. Podbiegli wówczas stojący po bokach i podparli go, a później łagodnie ułożono okręt na boku, podkładając pęki wikliny.
I tak rozpoczęła się ich wędrówka. Najpierw przenieśli o kilkadziesiąt kroków pithosy z jadłem, maszt i cały dobytek, a później wolno, krok po kroku, pochylony okręt począł sunąć po ziemi.
Wreszcie znaleźli się nad pierwszymi skałami zapory. Wiatr zmienił nieco kierunek i wiał od rzeki, rzucając im w oblicza strzępy piany i rozpyloną jak mgła wodę.
Terteus nie usłyszał okrzyku, gdyż grzmot fal głuszył wszelkie inne dźwięki, lecz kątem oka dostrzegł, że obaj strażnicy stojący na wzgórzu rzucili się biegiem ku swoim.
- Stać! - krzyknął wypuszczając linę i chwytając za leżącą o kilka kroków tarczę i włócznię.
Nie rzekł słowa więcej, gdyż wszyscy pojęli jego ruch. Nim biegnący dopadli okrętu, załoga stała już gotowa do boju, wsparta plecami o pochylony czarny kadłub. Przed nimi migotały spoza zetkniętych z sobą tarcz wysunięte ku | przodowi złociste ostrza ciężkich włóczni.
Łucznicy wspięli się na okręt i zajęli miejsca, osłonięci sterczącą ukośnie burtą, tak że jedynie głowy ich w połyskujących hełmach były widoczne. Dłonie trzymające łuki, wsparte o krawędź burty, znieruchomiały. Strzały czekały na lekko napiętych cięciwach.
Dwaj strażnicy podbiegli i stanęli przed Widwojosem, który mając po prawej syna swego Perilawosa, a po lewej Terteusa, zajął miejsce pośrodku szyku, w jednej dłoni trzymając uchwyt tarczy, a w drugiej podwójny kamienny topór. Był synem królów Krety i jeśli miał paść w tym boju, pragnął zginąć ściskając go w ręce.
- Powstali z traw wraz z końmi! - zawołał jeden ze strażników dysząc ciężko. - Nie było ich, a pojawili się spod ziemi!
- Wielu ich jest? -zapytał szybko Terteus spoglądając przed siebie. Wydawało mu się, że dostrzega poruszenie na stepie, choć falujące trawy nadal przesłaniały widok.
- Mrowie! - odparł drugi. - Gdy ukazali się, było to tak, jak gdyby cały step ożył!
I miał słuszność, gdyż stojąc w milczeniu i patrząc przed siebie, ujrzeli wreszcie rozstępujące się trawy. Przed nimi pojawiły się gęste, zbite szeregi jeźdźców na małych, brunatnych koniach, jakich dotąd nie widzieli.
Nie uderzyli oni z wrzaskiem i nie ruszyli bezładnie pędem ku okrętowi, jak tego w duszy pragnął Terteus, lecz z wolna tworzyć poczęli wielkie półkole na kształt księżyca w nowiu, opasując Angelosa. Uzbrojeni byli jedynie w łuki i lekkie oszczepy, nie mając innego oręża, jak osądził Terteus przyglądający się im z dala. Na głowach mieli wysokie czapki ze skóry zwierzęcej, które kołysały się, gdy konie podchodziły stępa.
Załoga Angelosa czekała w milczeniu. Nagle Terteus zawołał tak, aby wszyscy go usłyszeli:
- Niełatwo im przyjdzie uderzyć na nas, gdyż będąc na koniach nie mogą runąć wprost na okręt i ostrza naszych włóczni, a z tyłu i po bokach broni nas i drogę im przegradza rozwścieczona rzeka. Nie traćcie więc ducha, gdyż wasze spiżowe włócznie i miecze wyprawią mrowie ich całe do Krainy Mroku, nim dobiorą się do nas!
Mówiąc to wiedział jednak, że na nic zdały się te słowa. Cóż mogło poradzić stu ludzi skazanych na bój przeciw tysiącom wrogów, choćby gorzej uzbrojonych, lecz mogących przypuszczać jedno natarcie po drugim, aż obrońcom omdleją ręce i miecze wypadną z dłoni? Lecz jeśli bogowie postanowili, że tu muszą umrzeć, niechaj choć zabiorą z sobą tylu wrogów, by cienie bohaterów w owej krainie, z której się nie powraca, zakrzyknęły z podziwu, gdy pojawią się tam skrwawieni. Nie był wart grobu ów, który darmo sprzedawał swój żywot.
Wielkie półkole zacieśniło się z wolna, zbliżając ku okrętowi. Przymrużywszy oczy Terteus dostrzegł pośrodku dwu jeźdźców, którzy jechali nieco przed innymi i odznaczali się bogatszym ubiorem. Jeden z nich miał na piersi pancerz ze złotych, naszywanych na skórzany kaftan łusek i złocisty wieniec, opasujący czapkę tuż nad czołem jak korona.
Terteusowi wydało się, że poznaje go. Był to ów człowiek, który wczoraj spoglądał z wierzchołka urwiska za odpływającym okrętem. Drugi jeździec także miał złoty pancerz, lecz nie nosił wieńca i w przeciwieństwie do pierwszego nie wydawał się dojrzałym mężem, lecz wyrostkiem zaledwie, osiągającym wiek młodzieńczy.
- Czy widzisz, boski książę? Musi to być władca owego ludu, a ów drugi jest zapewne synem jego.
Widwojos nic nie odrzekł, gdyż pomyślał o swym własnym synu i nagła rozpacz ścisnęła jego serce.
- Nie wypuszczajcie strzał na darmo! -zawołał w ciszy Terteus nie odwróciwszy głowy, lecz zwracając się do łuczników. - Czekajcie, aż ruszą przeciw nam i przybliżą się, a mierzcie uważnie, aby każdy wasz grot odnalazł swego wroga!
Zamilkł i mocniej ścisnął włócznię w dłoni, gdyż wydawało mu się, że za chwilę człowiek w złocistym pancerzu da znak i cała owa nawałnica koni i ludzi runie, aby ich stratować i zetrzeć z powierzchni ziemi.
Lecz wódz wstrzymał konia, a na ów znak tysiące jeźdźców i koni zamarło. Patrząc nań Terteus dostrzegł, że odwrócił się i zapewne rzekł coś, lecz dźwięk jego głosu zagłuszyły fale rzeki.
Spomiędzy szeregów wyjechał siwy starzec o długiej, białej brodzie i zbliżywszy się do wodza pochylił, tak że głowa jego dotknęła szyi konia.
chwilę, a później starzec począł zbliżać się ku okrętowi. Był nie uzbrojony.
- Nie gódźcie w niego z łuków! - zawołał Terteus. - Lecz baczcie na tamtych, gdyż może być to podstęp...
Starzec zbliżył się, a gdy koń jego zatrzymał się o kilka kroków przed murem kreteńskich tarcz, zawołał ochrypłym, łamiącym się głosem, lecz mową. którą umieli pojąć, gdyż wielce była zbliżona do ich własnej, a Białowłosego wprawiła w wielkie zdziwienie, gdyż poznał w niej swą mowę rodzinną. Człowiek ów bowiem mówił jak Trojanin.
- Kim jesteście, pyta pan i król mój, i czemu wtargnęliście do jego krainy?
- Zezwól mi odpowiedzieć mu, boski książę... -rzekł Terteus, a widząc przyzwalający ruch głową Widwojosa, odparł szybko: - Jesteśmy wysłannikami wielkiego króla Krety i nie pragnęliśmy wtargnąć do krainy waszego władcy. Płyniemy na północ poszukując ojczyzny bursztynu, a nie chcemy uczynić tu żadnej szkody. Pragniemy krainę waszą opuścić w największym pośpiechu, jak to król twój i pan sam może osądzić, gdyż oto przeciągnąć pragnęliśmy nasz okręt, aby oddalić się stąd.
Stary człowiek odjechał i najwyraźniej powtórzył owe słowa królowi. Po chwili powrócił i wstrzymał konia.
- Pan mój rzekł, że jesteście w jego mocy. Jeśli skinie dłonią, wojownicy jego zabiją was i ciała wasze wrzucą do rzeki, aby odeszły tam, skąd przybyły. Lecz jest was wielu młodych i zdrowych, pragnie więc, abyście odrzuciwszy oręż padli na kolana uniósłszy ręce i dali się spętać. Wówczas sprzeda was do krainy Thi znajdującej się na wschodzie, a w zamian otrzyma wiele naczyń i paciorków szklanych, w których lubuje się jego serce. Tak możecie uratować wasz żywot... - Urwał na krótką chwilę i dokończył szybko: -Możecie uwierzyć tym jego słowom, bowiem znani ich dobrze. Pojmali mnie oni przed wieloma laty, gdy okręt bogom podobnego króla Tenedos, na którym płynąłem, rozbił się u ich wybrzeży. Przebywam odtąd w ich niewoli, a nie zabili mnie, abym znając ich mowę mógł układać się z kupcami trojańskimi, z którymi czasem pragną wymienić swe dobra, choć czynią to niechętnie, gdyż nienawidzą cudzoziemców. Cóż mam odrzec memu władcy?
Umilkł, patrząc wyczekująco.
Terteus spojrzał na księcia, który zwrócił udręczone wejrzenie na swego syna.
- Czemuż patrzysz tak na mnie, mój boski ojcze? - rzekł Perilawos ze spokojem. - Jeśli pragnąc uratować mój żywot, przystaniesz na tę straszliwą hańbę, jakiej nie zaznał nigdy żaden potomek Byka, ja sam tu sobie śmierć zadam przed twym obliczem, rzucając się na miecz, abym będąc potomkiem królów nie musiał być sługą niewolników!
Widwojos odetchnął głęboko. Przymknął oczy, lecz otworzył je zaraz.
- Rzekłeś, synu mój!
I sam odpowiedział starcowi.
- Zanieś władcy twemu słowa Widwojosa, księcia kreteńskiego! Powiedz mu, że synowie Krety nie zaprzedają się w niewolę! A jeśli pragnie uderzyć na nas, niechaj wie, że wiele kobiet zapłacze dziś w jego krainie, gdyż na brzegu tym padnie połowa jego wojowników, nim nas zwycięży!
- Powtórzę mu słowa twoje, książę! - Starzec pochylił głowę i zawrócił. Patrzyli, gdy powtarzał królowi słowa Widwojosa, a później odjechał, by zniknąć między szeregami.
Oczekiwali, że władca owej krainy niezwłocznie da znak swym wojownikom, lecz stał on nadal nieruchomo przypatrując się okrętowi.
Później odwrócił się i zapewne wydał rozkaz, gdyż szeregi jeźdźców poczęły się cofać nieco, jak gdyby pragnąc zyskać więcej miejsca, by konie mogły nabrać szybkości.
Król przejechał ku prawemu, wspartemu o rzekę skrzydłu półksiężyca swych wojowników. Terteus dostrzegł, że stojące twarzą ku Kreteńczykom szeregi, zwracają się w tym samy kierunku. Pojął teraz, co tamten pragnie uczynić, i serce w nim upadło, choć nie dał tego poznać po sobie.
- Natrą oni na nas z boku, boski książę... - rzekł zwracając się ku Widwojosowi. - A nie uderzą wprost, gdyż trudno by im było pognać cwałem konie na leżący okręt, o który jesteśmy wsparci. Straciliby impet, a przerażone przez naszych łuczników konie wraz z tymi, które zginęłyby od naszych włóczni, osłoniłyby nas swymi ciałami i pomogły nam odeprzeć drugie uderzenie. Poprowadzi on ich z boku, aby przelatując przed nami od lewej naszej ku prawej, obsypali nas gradem strzał i oszczepów. I ma słuszność, gdyż tak wielu ich jest, że wkrótce nas wygubią!
Zaledwie wyrzekł te słowa, gdy król uniósł rękę i pierwsi jeźdźcy z okrzykiem ruszyli wymijając Angelosa i miotając w przelocie oszczepami, a za nimi popędzili inni, wyjąc, rażąc z łuków i ciskając swe włócznie o krzemiennych grotach na oślep w mur mijanych tarcz. Białowłosy, który tkwił z łukiem w dłoni na burcie leżącego okrętu, wypuścił strzałę, nałożył drugą, a zaledwie zdążył nałożyć trzecią, dostrzegł młodzieńca w złotym pancerzu, zapewne syna królewskiego, lecz nim puścił cięciwę, przesłonili go inni jeźdźcy.
Ktoś krzyknął. Jedna z tarcz kreteńskich pochyliła się i runęła ku przodowi, a wraz z nią człowiek z oszczepem tkwiącym w boku. Szyk zwarł się ponad leżącym. Po chwili druga tarcza osunęła się w dół. Młody kreteński żeglarz z szyją przebitą strzałą, charcząc okropnie, uniósł dłonie ku gardłu i padł na wznak. I nad nim towarzysze zwarli tarcze.
Terteus, któremu strzała zdarła skórę z policzka, wbijając się w deski okrętu za jego plecami, otarł spływającą krew przedramieniem i z rozpaczą patrzył na nadciągające nowe tłumy jeźdźców.
Położenie obrońców było straszliwe, gdyż nie mogli użyć swych długich włóczni i mieczy, bowiem wróg nie stawał do walki pierś w pierś, lecz raził ich z dala przelatując przed kreteńskim szeregiem. A choć łucznicy trafili już kilku jeźdźców i leżeli oni w pyle tratowani przez innych, jednak Terteus wiedział, że nim słońce minie połowę drogi dzielącej je od zachodu, nikt z załogi Angelosa nie pozostanie przy życiu.
"A gdy zostanie nas jedynie garstka... - pomyślał - wówczas zeskoczą z koni i rzucą się, aby zakłuć oszczepami owych pozostałych przy życiu..."
I cicho prosił bogów, aby dane mu było zginąć wcześniej.
Jedna fala jeźdźców po drugiej przelatywała z wyciem przed okrętem i oto dostrzegł, że sam władca, który zdała przyglądał się walce, dając włócznią znaki do natarcia coraz to nowym zastępom, nagle spiął konia i ruszył wraz z innymi.
Zapewne i on był wojownikiem stepowym, więc choć nosił królewski złoty wieniec, nie mógł długo trzymać się z dala, gdy rozgorzało w nim pragnienie boju.
"Jeśli znajdzie się przede mną, cisnę włócznią i obym wziął go z sobą do Krainy Mroków!" - pomyślał Terteus wytężając wzrok i wychyliwszy głowę ponad . tarczę, w której tkwiło już kilka strzał.
Nagle ujrzał tuż przed sobą jeźdźca w złotym pancerzu, lecz w tej samej chwili przesłonili go inni bojownicy.
Pośród setek pędzących koni, w chmurze strzał i pod gradem lecących oszczepów, wszystko mieszało się w oczach. Ujrzał jedynie, na mgnienie oka, że król ów uniósł trzymany w ręku oszczep. Terteusowi mignął jego złoty wieniec, zamachnął się włócznią wkładając w rzut całą siłę ramienia. Nie rzucił jednak, gdyż nagle nastąpiła rzecz niepojęta.
Barbarzyński władca wyleciał nagle w górę, jak gdyby oderwała go od grzbietu konia jakaś straszliwa, niewidzialna siła. Przez czas długi jak wieczność zdawał się trwać zawieszony w powietrzu i nagle runął na ziemię, lecz nie dotknął jej jeszcze, gdy owa niepojęta moc pociągnęła go bliżej ku Kreteńczykom i ciało jego potoczyło się ku nim przed kopytami pędzących koni.
Nadbiegający jeźdźcy z okrzykiem trwogi wstrzymali wierzchowce, pragnąc ratować króla, lecz z szeregu kreteńskiego wyskoczył jak błyskawica smukły, zwinny młodzieniec, porwał leżącego na ręce i wpadł z nim poza szereg tarcz, nim ktokolwiek zdołał mu przeszkodzić. ?
- Nie zabijać go! - ryknął Terteus i skoczył ku leżące" mu, nad którego głową roześmiany, lecz z dziko płonącymi oczyma Harmostajos unosił krótki miecz.
Terteus podbił mu rękę i powtórzył okrzyk. Trzymając króla za kołnierz skórzanego kaftana jedną ręką, a drugą unosząc nad jego gardłem miecz, wysunął się przed swoich ludzi i stanął odkryty.
Zapadła zupełna cisza. Tłum jeźdźców wpatrzony w swego króla cofnął się. Terteus zawołał:
- Żyje on, lecz jeśli któryś z was rzuci oszczepem lub wypuści ku nam strzałę, odetnę mu głowę na oczach całego jego ludu!
Zapomniał, że nie mogli pojąć jego słów. Lecz najwyraźniej pojęli wymowę miecza, wiszącego nad gardłem władcy, gdyż zamarli w bezruchu. Z tyłu cisnęli się inni i cała równina przed Angelosem, tak niedawno jeszcze wypełniona bitewnym zgiełkiem, ucichła.
Terteus spojrzał w oblicze jeńca. Obawiał się, że zginął on spadając z konia lub może rażony strzałą z okrętu. Lecz dostrzegł, że ciało barbarzyńskiego władcy opasuje pętla z cienkiego, mocnego sznura przyciskająca mu ramiona do tułowia, tak że nie mógł drgnąć. Oddychał ciężko i oczy miał przymknięte.
Zapewne utracił przytomność ducha uderzając o ziemię, gdy spadł z konia, lecz rany żadnej na jego ciele nie można było dostrzec.
W tej samej chwili król otworzył oczy. Były one małe i dzikie, a spoglądały groźnie, choć czaiło się w nich zdumienie. Chciał wyswobodzić się, lecz sznur nie puścił, a Terteus ukazał mu trzymany w dłoni miecz i lekko oparł jego ostrze o szyję władcy.
Wówczas król znieruchomiał.
- Harmostajosie, Harmostajosie! -wyszeptał do siebie Terteus. Dostrzegł już bowiem teraz, że za królem wlecze się długi koniec sznura. A któż inny mógłby w takim zgiełku rzucić pętlę i chwycić na nią władcę wielkiego ludu, aby go wyrwać spośród jego wojsk?
Uniósł głowę.
Wojownicy barbarzyńscy cofnęli się spoglądając w niemym przerażeniu na obcego żeglarza, którego uniesiony miecz wciąż jeszcze wisiał nad szyją ich króla. Najwyraźniej nie wiedzieli, co czynić.
W tej samej chwili Terteus ujrzał owego młodego wojownika w złotym pancerzu, który zapewne był synem królewskim. U jego boku zbliżał się stary trojański niewolnik, który uprzednio do nich przemawiał.
Barbarzyński książę zeskoczył z konia i podszedł wraz ze starcem, lecz na rozkaz Terteusa dwaj Kreteńczycy zagrodzili im drogę.
- Zagroź mu - rzekł Terteus spokojnym donośnym głosem - że jeżeli choć jeden z tysięcy owych wojowników wypuści ku nam strzałę lub rzuci oszczepem, władca wasz zginie bez zwłoki! Niechaj cofną się i czekają!
Starzec odwrócił się i szybko rzekł coś do młodego księcia, który z kolei uniósł ręce i dał swym wojskom znak, aby odstąpiły, co też uczyniły w pośpiechu.
A gdy znalazły się o kilka długości rzutu włócznią, Terteus znów zwrócił się do starca.
- Czy to syn owego króla?
- Tak, panie.
- Rzeknij mu więc, że może uratować żywot ojca swego, jeśli spełni to, czego pragniemy. A nie będzie to zbyt wiele.
Starzec powtórzył jego słowa. Młody książę skinął głową na znak, że pojmuje. Później powiedział kilka stów.
- Zapytuje on, czego pragniecie?
- Pragniemy, aby wasi ludzie przenieśli nasz okręt wokół owych skał i wirów, aż ku miejscu, gdzie rzeka znów poczyna płynąć bez przeszkód. To wszystko.
Znów starzec przemówił krótko, a młodzieniec w złotym pancerzu odparł coś wskazując swego ojca.
- Mówi on, że ludzie jego z łatwością mogą to uczynić. Lecz cóż będzie, jeśli znalazłszy się bezpiecznie na okręcie zabijecie ojca jego i umkniecie rzeką, na której lud jego, nie mając okrętów, nie będzie mógł was doścignąć?
- Rzeknij mu, że nie żywiliśmy nienawiści do ojca jego i nie żywimy jej. Po cóż mielibyśmy go zabijać? Pragniemy jedynie przeprawić się na północ ku naszemu celowi. A nie jest nim zabijanie obcych królów, choćby byli tacy dzicy i plugawi jak ów tu! Niechaj uwierzy nam, skoro nie ma innego wyboru. Gdyż jeśli nam nie uwierzy i każe wojownikom swym powtórnie uderzyć na nasz okręt, wówczas zginiemy zapewne, zbyt wielka bowiem jest przewaga wroga. Lecz nim świśnie pierwsza strzała w tym boju, przysięgam na bogów i cienie mych ojców, że jego ojciec zginie pierwszy spośród wszystkich walczących! A czymże jest dla niego nasz żywot, skoro opłacić go musi śmiercią ojca swego, a kraina ta śmiercią swego króla?
Starzec ponownie powtórzył jego słowa. Młody książę bez wahania skinął głową i znów rzekł kilka słów.
- Mówi on, że jeśli nie uczynicie mu krzywdy, każde wasze życzenie będzie spełnione! Terteus zastanawiał się przez chwilę.
- Czy wiesz, starcze, jakie ludy zamieszkują krainę n; i północy, przez którą płynie ta rzeka?
- Wiem, panie. Choć nie żyją one w przyjaźni z królem, na którego gardle miecz opierasz teraz, wszelako znałem wielu jeńców przywiedzionych stamtąd i poznałem dość dobrze ich mowę.
- Jeśli jest tak - rzekł Terteus - przekaż owemu młodemu księciu, że mam i drugie żądanie: aby oddał cię w darze boskiemu Widwojosowi. A on ci zwróci wolność, której nie miałeś już ujrzeć.
Starzec uniósł dłoń do czoła i milczał przez chwilę. Później zapytał zduszonym głosem.
- Czy prawdę mówisz, panie?
- A czyż czas tu na żarty, stary człowieku? A nie czynię tego jedynie dla ciebie, lecz po to, byś wspomógł nas, gdy napotkamy owe ludy. Często bowiem ludzie muszą umierać dlatego jedynie, że nie umieją rzec, czego pragną, w mowie dla innych zrozumiałej. Lecz mów owemu młodemu księciu, aby nie zwlekał! A my udamy się przodem z ojcem jego i będziemy czekali, aż przywiodą nam nasz okręt! A niechaj nie próbują żadnych podstępów, gdyż nie damy sobie wydrzeć ich króla!
- Nie uczynią oni tego, bowiem władca u nich jest jakoby bogiem, a wszyscy pozostali są jedynie sługami jego, gotowymi na śmierć na jedno skinienie jego! Mając go, wszystkiego moglibyście od nich żądać!
- Tym lepiej!
I cofnął się ku swoim, którzy nadal stali w szyku oparłszy dolne krawędzie tarcz o ziemię. Łucznicy z wolna zaczęli zsuwać się z okrętu na ziemię.
Nie wypuszczając barbarzyńskiego króla z żelaznego uścisku swego ramienia i nadal trzymając miecz w pogotowiu, Terteus stanął przed księciem i jego synem.
Skinął nisko głową.
- Bądź pozdrowiony, boski książę! Bowiem niezmierzona jest łaska, jaką otaczają cię bogowie! Nie wierzyłem, że ktokolwiek z nas żyć jeszcze będzie, nim zajdzie słońce.
- To prawda... - rzekł cicho Widwojos. - Stała się rzecz przedziwna. Sam jej jeszcze nie pojmuję i jestem jako ów, który śni i lęka się straszliwego przebudzenia.
- Zginęlibyśmy wszyscy bez ratunku, gdyby nie Harmostajos! - rzekł Perilawos.
- Któryż to z nich? - zapytał książę, gdyż choć znał każdego wioślarza swej załogi, przebywając tak długo z nimi na jednym okręcie, jednak imiona wielu były mu . nadal obce.
- Ów, który stanął tam z boku i ogląda swą tarczę podziurawioną grotami strzał.
- Zbliż się, młodzieńcze! - zawołał książę i Harmostajos uniósł głowę.
Podszedł i przyłożywszy pięść do czoła stanął w milczeniu, gdyż nie godzi się odezwać będąc przed obliczem potomka bogów, jeśli ów nie zada pytania.
- Harmostajosie, dzielny żeglarzu! - rzekł Widwojos donośnie, aby wszyscy go usłyszeli. - Odwaga twa uratowała dziś okręt i towarzyszy twoich od niechybnej śmierci. A także, choć wiedzą to jedynie bogowie, być może ocaliłeś od zagłady święty ród Byka! Godny jesteś miana bohatera i sławiących twe męstwo pieśni, których tak miło słuchać w długie wieczory zimowe! Abyś pamiętał zawsze ów dzień, ja, książę Widwojos, syn Minosa władcy świata, daję ci znak, który ty i synowie twoi okazywać będziecie ku chwale swego rodu jako dowód zasług twych dla królestwa Krety!
I zdjąwszy z szyi żelazny łańcuch z małym wisiorem uczynionym na podobieństwo podwójnego topora, zawiesił go na szyi młodzieńca.
- Panie mój... - wyszeptał Harmostajos. Uniósł zwiniętą w pięść dłoń do czoła i opuściwszy ją odszedł ze zwieszoną głową.
Szedł, nie wiedząc, dokąd oczy niosą, aż natrafił na burtę okrętu i stanął przed nią. Ujął łańcuch w dłonie, raz jeszcze przyjrzał mu się i ostrożnie, z czcią położył go sobie na piersi.
A później ukrył nagle twarz w dłoniach i rozpłakał się jak dziecko.
- Harmostajosie - usłyszał za sobą okrzyk Terteusa.
Uniósł szybko głowę, lecz mało mógł dostrzec załzawionymi oczyma.
- Czy pragniesz tu pozostać mniemając, że ów schwytany przez ciebie król okaże ci wdzięczność na swym dworze, czy też pragniesz odejść z nami?
Przetarł oczy i ujrzał, że załoga Angelosa, otoczywszy lasem włóczni władcę wrogiego ludu, poczyna oddalać się wzdłuż brzegu, kierując się w górę rzeki.
Więc porwał swój wbity w ziemię oszczep i pobiegł za innymi.
Zapytany o imię, starzec ów myślał długo, wreszcie rzekł, że w Troi zwano go Nasios. Przez cztery dziesiątki lat nie nazywał on siebie tym imieniem, a nie użył go także żaden z barbarzyńców, którzy go schwytali, więc kołatało się ono jedynie na dnie jego pamięci. Nie było więc niczego dziwnego w tym, że choć odzyskało wolność wraz z nim, nie mógł do niego przywyknąć.
Początkowo był tak oszołomiony, że siedział na dziobie okrętu wpatrując się w wielki żagiel z wizerunkiem głowy Byka i nieustannie poruszał wargami, jak gdyby modląc się lub przemawiając do siebie. A że broda jego była długa i siwa, a wiek sędziwy, nikt nie śmiał przerwać jego samotnych rozmyślań. Czekali, że wreszcie przywyknie do swego nowego losu i przemówi do nich, co nastąpiło pod wieczór.
Powstał wówczas i pokłoniwszy się nisko bogom podobnemu Widwojosowi, co było obyczajem, jakiego nabył przebywając wśród barbarzyńców, rzekł, że odradza, aby dobiwszy do brzegu pochowali dziś obu poległych, którzy leżeli obok. siebie pod wielkim masztem, spoglądając w niebo.
- Cóż więc radzisz nam z nimi uczynić? - spytał zdumiony książę, a Terteus zmarszczywszy brwi, począł wpatrywać się z uwagą w oblicze starego człowieka sądząc, że nagła wolność, odzyskana po tak długim czasie, odebrała mu zmysły.
- Pochowajcie ich, boski książę, tak jak nakazuje dzielność, którą okazali, i wasz dostojny obyczaj, lecz nie dziś. Znam bowiem ów lud i nie wierzę, aby król ten, którego zwą Sekh-Ser, co tłumaczy się na mowę naszą jako Siejący Zniszczenie, zniósł łatwo hańbę, jaka go spotkała. Gdy uwolniliście go będąc już na okręcie i kazaliście mu skoczyć z burty do głębokiej po pas wody, skrył się w niej wraz z głową, bowiem potknął się i padł jak długi przed całym swym zgromadzonym, oniemiałym ludem. Starałem się ujrzeć jego lico, gdy podtrzymywany przez swych wojowników wyszedł wreszcie na brzeg ociekając wodą. Ludzie wasi wybuchnęli śmiechem, lecz na rozkaz twój naparli wnet na wiosła, ile sil w ramionach, aby po odzyskaniu władcy żywego i zdrowego nie przyszła im chętka runąć ku okrętowi stojącemu na płytkich wodach. Zdołałem jednak ujrzeć jego oblicze, gdy zwrócił się ku nam. Straszliwa malowała się na nim nienawiść!
- Mniemasz więc, starcze, że wojownicy jego nadal ciągną za nami lub przed nami, kryjąc się w stepie, a uderzą, gdy tylko postawimy nogę na lądzie?
- Tak mniemam, panie. Albowiem czemużby mieli tego nie uczynić i popróbować raz jeszcze zadania wam klęski i wywarcia zemsty za ową hańbę? Król ich jest człowiekiem gwałtownym i okrutnym. Jedynie śmierć wasza mogłaby stłumić jego gniew!
- Lecz cóż mamy uczynić z naszymi poległymi? Nie wrzucimy ich ciał do wody rybom na pożarcie - rzekł cicho Terteus - byli bowiem naszymi towarzyszami i padli w boju!
- Słusznie rzekłeś, dzielny żeglarzu. Lecz zechciej wysłuchać mnie do końca, gdyż pragnę jedynie wywdzięczyć się wam za największą łaskę, jaką jest wolność, choć przyszła ona tak późno. Otóż lud ów jest ludem rozległych! stepów, a zmieniając ustawicznie siedziby, gna swe niezliczone stada z miejsca na miejsce, powracając jedynie! w porze chłodów do swych na pół wygrzebanych w ziemi,! uczynionych z plecionej wikliny i pokrytych mchem domów stojących w miejscu, którego prócz mnie nigdy nie ujrzały oczy cudzoziemca. Ziemie tego plemienia ciągną się od morza po granicę lasów na północy. Tam właśnie zmierzamy i jeśli wiatr nadal będzie sprzyjał, osiągniemy ją po wschodzie słońca. A choć bywa czasem, że po kilku zapuszczają się oni w nieprzebyte gęstwiny tych borów dla porwania kobiet któregoś z niezliczonych plemion lub dla schwytania niewolników, jednak puszcza ta jest tak gęsta i nieprzebyta, że kilkaset koni nie przedarłoby się przez nią nigdy tak szybko, jak to może uczynić wasz okręt, który płynąc wodami rozległej rzeki nie napotka tam przeszkód. Musi więc Sekh-Ser zatrzymać swych wojowników na granicy lasów i zawrócić, choćby miał spłonąć od trawiącego go pożaru zemsty.
- Czy byłeś tam, starcze? - Terteus wskazał ręką rozległy leniwy nurt rozciągający się przed dziobem Angelosa.
- Nie. Lecz wiele jest pośród nich niewiast, które uprowadzili stamtąd i trzymają u siebie, płodząc z nimi dzieci, choć biedaczki owe nie pragnęły tego, a zeszłej wiosny jedna z nich, schwytana, odebrała sobie żywot, wbiwszy po rękojeść we własne serce nóż kamienny. Znałem wielu spośród schwytanych ludzi puszczy i mówiąc z nimi wyuczyłem się też ich mowy, choć inna jest ona niż nasza, a także wiele różni się od mowy owego ludu, którego byłem niewolnikiem. Słyszałem też z ust owych nieszczęsnych jak ja niewolnic wiele opowieści o owej krainie leśnej, ku której zmierzamy. Nie ma tam wielkich ludów ani miast opasanych murem. Ludzie żyją tam w małych osadach wśród gąszczu lub nad brzegami rzek, jedni z dala od drugich, lecz bezpieczni, gdyż żaden najeźdźca nie wedrze się do ich królestwa. Po cóż by miał zresztą pragnąć je zdobyć, skoro nie znajdzie w nim żadnych łupów, prócz dzikich zwierząt i ryb, których wszędzie jest pod dostatkiem?
- Cóż... - rzekł Widwojos. - Uczynimy, jak radzi twe doświadczenie. Dobra też jest owa wieść, że są to plemiona małe i rozrzucone z dala od siebie, gdyż widząc nasz wielki okręt z silną uzbrojoną załogą nie zechcą zapewne uderzyć na nas.
Z wszelką pewnością nie uczynią tego, panie. Nie słyszałem, aby żyło tam jakieś większe plemię, a musiałbym o nim usłyszeć. Lecz wiem, że wielu z nich jest rybakami, więc być może' napotkamy ich łodzie płynąc rzeką, jeśli na wasz widok nie zechcą skryć się przerażeni.
Po krótkiej naradzie bogom podobny Widwojos i Terteus postanowili usłuchać starca i nocy tej okręt nie przybił do brzegu, lecz korzystając z blasku księżyca, znajdującego się niemal w pełni, płynął dalej pod żaglem, trzymając się nieustannie środka rzeki i nie zbliżając ku brzegom.
Gdy nadszedł świt, ujrzeli ową krainę, której ukazanie się przepowiedział im sędziwy Nasios. Początkowo nad brzegami rzeki pojawiły się pojedyncze wielkie drzewa i małe zagajniki, jedne o zielonych jeszcze, inne o czerwieniejących liściach, później było ich coraz więcej, aż wreszcie rozległy nurt rzeki wszedł w bory tak gęste, że patrząc na zarośnięte wikliną i zaroślami brzegi trudno było poznać, gdzie kończy się woda, a gdzie poczyna ziemia. Dalej nie było widać nic prócz wysokich pni i splątanych nad nimi ogromnych koron dębów, lip i innych drzew, których imion nie znali, gdyż widzieli je po raz pierwszy.
Lecz nim to nastąpiło, mogli przekonać się, jak-wiele słuszności było w ostrzeżeniu starego Nasiosa.
Oto gdy mijali granicę stepu i płynąć poczęli wzdłuż brzegów porośniętych rzadkim jeszcze lasem, ujrzeli
mrowie jeźdźców stojących nieruchomo i spoglądających ku nim w milczeniu.
Gdy Angelos zrównał się z owym niemym wojskiem, pokrywającym brzeg gęsto jak zmęczona szarańcza, która opadła niezliczonymi rojami na ziemię, dostrzegli Kreteńczycy stojącego po kolana w wodzie starego wysokiego człowieka spoglądającego ku nim.
Był zupełnie nagi, prócz wąskiej opaski na biodrach. W wysoko uniesionych rękach trzymał kamień. Dalej nieco, na koniach i w złocistych pancerzach, stali: król i syn królewski.
Załoga Angelosa przypatrywała się ze zdumieniem nagiemu człowiekowi, gdyż odległość była zbyt duża, aby mógł on ugodzić ich owym niewielkim odłamkiem skały, nie mogącym nikomu wyrządzić szkody.
Lecz nie pragnął on zgoła uczynić tego.
Wpatrując się płomiennym wzrokiem w przepływający okręt, zawołał coś wielkim głosem i unosząc wysoko kamień, cisnął go w wodę tuż przed sobą.
- Cóż uczynił ów człowiek? - spytał Terteus zwracając się do starca.
- Rzucił na nas wielkie przekleństwo! - Nasios markotnie pokiwał głową. - Wezwał swych bogów, aby okręt ten zniknął w falach podobnie jak ów kamień, by nigdy się już nie ukazać oczom żywych!
- Okażmy wzgardę jego barbarzyńskim klątwom! - rzekł Terteus, lecz w głosie jego nie było zwykłej pewności. Po chwili dodał: - A czy znasz sposób lub zaklęcie, by odczynić owo przekleństwo?
- Mówią, że gdy wbić oręż w powierzchnię rzeki, przekleństwo utraci moc, bowiem nie przyjmie ona tego, kto ją zrani.
Terteus zawahał się i nagle sięgnął po leżący u burty oszczep. Uniósł go w górę.
- Nie czyń tego! - zakrzyknął Nasios. - Gdy rzucisz nim w wodę, wypłynie! Uczyniony jest z drzewa!
Terteus rozejrzał się bezradnie. Uniósł rękę, a później opuścił ją do pasa i wyrwawszy z pochwy swój miecz z lśniącego brązu pochylił się nad burtą i pełnym zamachem ramienia cisnął go w fale, ostrzem w dół.
da otworzyła się i zamknęła. Szeregi milczących wojowników na brzegu były już daleko za nimi. Być może nie dostrzegli niczego?
Terteus wyprostował się i dotknął pustej pochwy kołyszącej się na skórzanym pasie.
- Straciłem dobry miecz! - Roześmiał się, a wraz z nim inni, którzy dostrzegli, co uczynił, i pojęli znaczenie jego uczynku.
Gdyż, choć umieli spokojnie patrzeć w oczy stokroć liczniejszemu wrogowi i nie lękali się śmierci w boju, jednak obawiali się złych, niewidzialnych mocy, jakie może wyzwolić nienawiść. A oto dzięki roztropności Terteusa straszliwe przekleństwo spoczęło na dnie rzeki wraz z jego mieczem, aby nigdy im już nie zagrozić.
Rozweseliło ich to, gdyż poczytali owo wydarzenie za dobrą wróżbę, więc wypłynąwszy w krainę borów podnieśli starą pieśń o bohaterach i bogach, którzy ich kochają.
Późnym popołudniem na lewym brzegu rzeki pojawiła się rozległa polana, wzniesiona nieco wyżej niźli otaczający ją las. Przybili w jej pobliżu do lądu i rozpaliwszy ogień, poczęli piec ptaki wodne, upolowane rankiem, a niektórzy rozeszli się, aby zabić jakieś nadające się do spożycia zwierzę leśne, jeśli natrafią na nie. Wszelako książę nakazał, aby połowa załogi nie rozstając się z orężem, trzymała straż przy okręcie, a pozostałym zezwolił odejść nie samotnie, lecz po czterech, aby łatwiej im było stawić opór lub wycofać się ku swoim, gdyby pojawił się niespodzianie nowy, nie znany nieprzyjaciel.
Lecz nie napotkali nikogo, prócz sarny, którą ustrzelili z łuku /dobili oszczepem.
A gdy najedli się i ugasili dokładnie ognisko, jak to mają w zwyczaju rozbójnicy morscy, gdy zawiną do nieznanych brzegów, a nie pragnąc, aby bez potrzeby mógł ktoś dostrzec z dala dym, wybrali najwyższe miejsce na polanie, tuż obok niewielkiego strumienia, który spływał do rzeki i tam pochowali dwu towarzyszy, a później usypali nad nimi wysoki kopiec ziemny godny bohaterów poległych w boju i okryli go kamieniami.
Miejsce to wydawało się im dobre, by spędzić tu noc, więc opuszczali je z żalem. Nie pragnęli jednak zakłócać snu umarłym, którzy pierwszą noc mieli spędzić w ziemi i których dusze zapewne przebywały w pobliżu ciał. Gdyż nie od razu odchodzą one do Krainy Mroków, lecz czekają, by ujrzeć, jakim pogrzebem je uczczono.
Następnego dnia o świcie rzeka skręciła ku północnemu zachodowi i płynęli nią później w owym kierunku przez dni trzy, nieustannie pod prąd, jak od początku swej śródlądowej podróży, nie napotykając śladu człowieka i nie widząc otaczającego świata, zakrytego nieprzebytą ścianą drzew i gęsto splątanych zarośli.
Gdy na piąty dzień nadciągnęły chmury, spadł zimny deszcz, a powierzchnia szeroko rozlanej rzeki powlokła się mgłą tak gęstą, że okręt sunął w niej po omacku i powoli, a ludzie na dziobie wytężali wzrok, by ostrzec sternika, gdyby nagle pojawiła się jakaś przeszkoda: niektórzy poczęli mówić półgłosem, że pewnie oto zbliżają się ku granicy świata, gdzie nie żyje już żadna istota ludzka, a olbrzymie bory pokryte mrocznym nieprzeniknionym oparem ciągną się aż ku owej straszliwej krawędzi. Za nią, być może, zieje niezgłębiona przepaść, a mogła ona także być właśnie ową bramą Krainy Mroków, siedziby tych, którzy już odeszli i oczekiwali ich przybycia. Wówczas spotkaliby znów Kastorosa i obu wczoraj poległych, lecz nie ujrzeliby już nigdy Krainy Żywych.
Lecz następnego dnia zaświeciło słońce i lęk opuścił ich serca.
Rzeka nadal prowadziła wprost ku północnemu zachodowi, a rozległe i głębokie jej koryto, leniwie tocząc czyste wody ku odległemu morzu, pozwalało Angelosowi posuwać się szybciej, niźli to przypuszczał Terteus, gdy postanowili na nią wpłynąć.
Prąd, choć przeciwny, nie był zbyt silny i zrównoważony sprzyjającym południowym wiatrem. Tak więc posuwali się pod żaglem, a załoga, pracująca przy wiosłach jedynie część dnia, była wypoczęta i coraz lepszej myśli. Bogowie zdawali się czuwać nad księciem Widwojosem i jego wyprawą.
A choć płynęli niestrudzenie, las nie kończył się. Budziło to w nich zdumienie, gdyż nie sądzili, aby gdziekolwiek mogła rosnąć puszcza tak rozległa.
Po południu dostrzegli wierzchołek zalesionego wzgórza, wyrastającego w pobliżu rzeki, a gdy zawinąwszy do brzegu Terteus wraz z księciem, Perilawosem i kilku innymi wdrapał się na nie chcąc pojąć, gdzie się znajdują, oczom ich ukazała się nieskończona kraina lasów, nie przecięta żadną wielką polaną, stepem lub nagą wyniosłością. Rozlewała się ona jak okiem sięgnąć i zdawała nie mieć końca. Na zachodzie świat wznosił się nieco i kończył zamglonym pasmem gór, a może była to jedynie lesista wyżyna? Nie mogli tego dostrzec, gdyż odległość była zbyt wielka.
Przez krainę ową płynęła rzeka, kierując się nadal ku północnemu zachodowi, szerokim łożyskiem, zarosłym wokół borami. I ona niknęła w mgle oddalenia.
- Jeśli pragnęliśmy dopłynąć do morza, które znajduje się na północy, nie uczynimy tego ni dziś, ni jutro! - zawołał pogodnie Perilawos. - Mniemać można, spoglądając na krainę, która rozciąga się przed naszymi oczyma, że wiele jeszcze dni będziemy płynąć pośród lasów!
- To prawda - rzekł Terteus. - Choć nikt nie nakazuje nam pośpiechu, wolałbym widzieć nasz okręt u brzegów morskich niźli na rzekach, po których posuwać się on musi powoli i ostrożnie jak młody koń po pastwisku ogrodzonym płotami, nie mogąc w pełni korzystać ze swych rączych nóg. Na otwartym morzu nie musimy się bowiem lękać żadnej, największej nawet floty. Nie ma wroga, który mógłby nas doścignąć, jeśli zasiądziemy wszyscy do wioseł i podniesiemy nasz wielki żagiel! A drogę po tej rzece raz już niemal przypłaciliśmy życiem.
Bogom podobny Widwojos uśmiechnął się lekko.
- Zrozumiała jest twa troska, lecz czyż to nie ty mówiłeś mi nieraz, że wszystko jest w ręku bogów?
- I wierzę w to nadal, boski książę. Lecz wiem, że najbardziej lubią oni chronić tych dzielnych, którzy są również roztropni. A frasuje mnie rzecz pewna, której nie umiem dobrze pojąć.
- Cóż takiego?
Widwojos raz jeszcze rzucił okiem na rozległy, otaczający ich świat, a później zaczął schodzić pośród splątanych gałęzi krzewów poszycia lasu.
- To, boski książę - odparł Terteus ruszając za nim - że choć według mych obliczeń w krainie twojej i w całym znanym mi dotąd świecie jest późne lato, które wkrótce przemieni się w porę deszczów, tu noce są coraz zimniejsze. I nie wiem, czy krainy, ku którym płyniemy, nie są ową mroźną pustynią nocy, o której mówią pieśni? Gdyż wówczas na nic zdałaby się cała dzielność i przemyślność człowiecza, bo, jak powiadają, nie masz tam życia, a żywa istota, która by się tam zabłąkała, musi zginąć.
- Czemuż tak sądzisz? - Widwojos odwrócił się i spojrzał ku niemu ze zdumieniem. - Czyż nie dostrzegłeś, jak wiele baśni, których wysłuchaliśmy przed wyruszeniem w drogę, okazało się jedynie baśniami? Nie widzę naokół nas krainy śmierci, lecz las, być może większy niźli te, które znałem dotąd, i nieco inny, lecz daleki on jest od obrazu owej krainy mroźnej nocy i wiekuistej śmierci! Ptaki śpiewają tu, ryby pluskają w rzece, a puszcza pełna jest zwierzyny.
- Wiem, boski książę, i widzę to także. Lecz mówiłem dziś z Nasiosem. Stary on jest i nie kłamie, bo po cóż miałby kłamać nam, dobroczyńcom swoim, którzy wyrwaliśmy go z niewoli? Pytałem go, czy nie słyszał o wielkim morzu na północ od tej krainy, na którego brzegach rodzi się bursztyn? Rzekł mi na to, że nigdy podczas wielu dziesiątków lat, które spędził w niewoli owego dzikiego ludu, nikt nie wspomniał o morzu na północy. Jeśli istnieje ono naprawdę i rodzi się w nim bursztyn, musi leżeć bardzo daleko stąd, tak daleko, że żadna wieść o nim nie przedarła się tu. Lecz to nie wszystko, gdyż rzekł mi o innych wieściach, jakie dotarły do niego. Mówi, że na północy rozciągają się wielkie nagie przestrzenie pokryte przez większą część roku śniegiem. Życie budzi się tam jedynie na krótko wiosną, trwa przez lato, gdy ziemia rodzi kwiaty i dojrzewają owoce, lecz później ginie cała zieleń, a ziemia kryje się w zimnym mroku i zamiera. Rzekł też, że w owym czasie rzeki wszystkie... - Terteus zawahał się - ... jeziora i wszelakie inne wody także umierają i przemieniają się w kamień!
- W co się przemieniają? - Widwojos przystanął i uśmiechnął się. - I dałeś mu wiarę?
- Nie, boski książę! Lecz nie mogę rzec, abym mu całkiem nie dał wiary. Wieści owe mogą być przesadzone, jak to bywa, lecz mniemam, że każda z nich zawiera ziarno prawdy. Lecz zapewne przekonamy się wkrótce o ich prawdziwości lub o tym, że są zmyślone.
- Z wszystkich zmyślonych opowieści, jakie słyszałem - rzekł Widwojos wesoło - ta o wodzie przemienionej w kamień najmniej podobna jest prawdzie! Jakże woda, która miejsca swego nic zna ni kształtu, a przelewa się między palcami, gdy ją zaczerpniesz, może stać się kamieniem? W rzeczy samej. Terteusie, starzec ów rozum ma przytępiony latami i miesza mu się w nim wszystko bez żadnego ładu.
i ja sądzę, boski książę-rzekł Terteus-lecz nie pragnąłem, abyś nie był świadom wszystkich wieści, które dochodzą do mych uszu. Mimo to pamiętając, że na morzu widywałem kilkakrotnie białe, lecące z niebios płatki, gdy przyszły chłody, a także wspominając białe, lodowe czapy śnieżne na górach w Grecji i północnych krainach znanego świata, rozmyślałem nad tym, czy tu nie moglibyśmy napotkać tego samego, lecz w groźniejszej postaci? Bo któż z nas wie, co kryją owe niezbadane krainy?
- Cokolwiek kryją, nie mogę uwierzyć, aby rzeki, jeziora, a nawet morze samo przemienić się miały w lód! - Bogom podobny Widwojos potrząsnął głową. - Cóż uczyniłyby wówczas zwierzęta i ludzie zamieszkujący te krainy?
- Nie wiemy przecież, boski książę, czy ludzie lub zwierzęta zamieszkują je?
- Któż, w takim razie, zbiera ów bursztyn? Terteus nie odrzekł nic na to pytanie, gdyż nie wiedział, co odrzec. Począł schodzić za księciem w dół ku okrętowi i rzece, która przebłyskiwała w dole przez konary nadbrzeżnych drzew. Idąc nie uśmiechał się. Bowiem nie sądził, aby stary Nasios był niespełna rozumu, a noce stawały się coraz chłodniejsze. Lecz zapewne książę w jednym miał słuszność: owa wieść o wodzie, przemieniającej się w kamień, musiała przecież być bajką! Nic takiego nie mogło się wydarzyć w świecie od lat nieskończonych rządzonym jednakimi prawami bogów.
Lecz świat ów nie był całkiem bezludny, a przekonali się o tym już po zachodzie słońca. Płynęli aż do zmierzchu, rozglądając się za miejscem, gdzie okręt mógłby przybić swobodnie i znaleźliby jakieś odkryte suche miejsce dla spędzenia nocy przy wielkim ognisku, gdyż miał słuszność Terteus mówiąc, że chłód przed świtem bywał teraz dojmujący. A że mieli jedynie opaski na biodrach, tuniki z cienkiej wełny i płaszcze, nie licząc skórzanych pancerzy obszywanych płytkami z brązu, w których nie dało się spać, gdyż były niewygodne - odczuwali chłód tym ostrzej. Marzły im także obnażone nogi obute jedynie w skórzane sandały wiązane wysokimi sznurami sięgającymi kolana.
Tak więc płynęli, już po zmroku, rozglądając się za zaciszną polaną, oddaloną nieco od rojącej się wieczorami od komarów rzeki, gdy nagle ujrzeli wysoki, wysunięty nad wodą cypel, na którym płonął wielki ogień, rzucając krwawe blaski na spokojną, szeroko rozlaną toń.
Z dala dostrzegli jedynie czerwone, strzelające w górę płomienie, lecz nie mogli poznać, czym się one żywią i czy są sprawą rąk człowieczych. Terteus nakazał więc Eriklewesowi, aby skierował okręt w pobliże brzegu.
Płynąc tuż przy granicy trzcin Angelos zwolna przybliżał się do owego miejsca. Wkrótce dostrzegli na tle ognia poruszające się cienie ludzkich postaci i dobiegł ku nim chór głosów złączonych w pieśni, której kilka stów wypowiadanych dźwięcznie w nieznanej mowie powtarzało się nieustannie, wznosząc i opadając wolno, jak gdyby ludzie ci pragnęli ukołysać się sami do snu.
Wielki biały księżyc w pełni stał nad rzeką oświetlając cypel, wznoszący się na nim biały kamienny słup, ułożony przed nim wysoki stos płonących pni drzewnych i stojących naokół śpiewających ludzi.
Tyle mogli dostrzec z dala. Terteus uniósł rękę. Okręt zwolnił i zatrzymał się kołysząc lekko wśród uśpionych trzcin.
- Cóż czynią ci ludzie? - zapytał szeptem, pochylając się ku staremu Nasiosowi. - Czy pojąłeś słowa ich pieśni?
- Żegnają swego króla... - odparł starzec cicho. - Jest to bowiem noc ostatniej pełni, nim opadną liście z drzew i nastanie zła pora. Zabiją go dziś, aby dusza jego strzegła ich, póki nie nadejdzie wiosna. Wówczas wyprawią się, by schwytać drugiego króla i znów go zabiją jesienią...
- Schwytać? - zapytał Widwojos. - Czyżby musieli porywać swych królów?
- Słyszałem, że wiosną wyprawiają się oni w daleką drogę i porywają młodzieńca z obcych stron. A gdy powracają z nim do owej wioski, czynią go mężem niewiasty, która jest prawdziwym ich władcą. Mieszka on z nią, lecz trzymany jest pod czujną strażą, a podobno poją go nieustannie wywarem z miodu i ziół, aby nie zapragnął uciec. W ciągu całego owego czasu, nim nadejdzie jesień, oddają mu cześć królewską. Taki ma być obyczaj wielu leśnych plemion w tej krainie.
- Mniemam, boski książę, że trzeba nam albo uderzyć na nich i porwać któregoś, aby był nam przewodnikiem, albo też podpłyniemy otwarcie ku ich przystani pod owym cyplem, by wypytać ich o świat otaczający rzekę, który rozciąga się przed nami, gdyż muszą wiedzieć oni więcej o nim niż my! A być może lepiej uderzyć na nich teraz, gdy nie spodziewają się nieprzyjaciela i zajęci są owym królem? Wybilibyśmy ich wszystkich bez trudu i zawładnęli ich dobytkiem. A pewien jestem, że potrzeba nam już mąki, ziarna i grubszych szat, gdyż marzniemy nocami!
Młody rozbójnik morski wypowiedział owe słowa szeptem, lecz oczy mu zabłysły.
Widwojos potrząsnął przecząco głową.
- Wiem, Terteusie, że jesteś synem króla niewielkiej wysepki i ród twój zapewne szukał chwały i dobytku uderzając na wsie i miasta nadmorskie, a także na samotne kupieckie okręty. Lecz nie będziemy tak czynili podczas tej wyprawy, gdyż płyniemy przez nieznany nam świat, nie wiedząc, czyją i jak wielką zemstę możemy na siebie sprowadzić. A jeśli będziemy walczyć, uczynimy to wówczas, gdy któryś z owych ludów okaże nam wrogość i zechce nas zabić lub zawładnąć naszym okrętem. Masz słuszność, że trzeba nam zawinąć tutaj, gdyż starzec, któremu przywróciliśmy wolność, zna ich mowę i będziemy mogli wypytać ich o ludy, mogące napotkać nas w drodze, a także o inne sprawy.
Terteus nie odrzekł nic. A choć przyznał w duchu słuszność księciu, gdy ów mówił z niechęcią o ściąganiu na siebie zemsty teraz, kiedy znajdowali się w obcej krainie, jednak pojmował, że zapasy ich były na wyczerpaniu. A skoro nie wieźli towarów, które mogli wymienić, musieli przecież wszystko zdobyć, złowić lub upolować. Lecz nie on był wodzem tej wyprawy, a zresztą wszystko było w rękach bogów.
Wzruszył więc jedynie ramionami, tak aby książę tego nie dostrzegł, i zawrócił. Idąc między ławami powtarzał szeptem rozkaz, aby każdy wdział pancerz i hełm. Wiedział, że od dawna żaden z nich nie odkładał broni dalej niż na odległość ramienia.
Angeles ruszył cicho, kierując się ku środkowi rzeki, aby ludzie na wysokim brzegu mogli go dostrzec w blasku księżyca, nim przybije do brzegu.
Stos płonął teraz wysoko rzucając krwawe blaski na stojące półkolem niskie chaty, wysoki kamienny słup i otaczających go ludzi. W świetle jego nadpływający ujrzeli przywiązanego do słupa nagiego człowieka. Stał on z opuszczoną głową, a raczej zwisał na sznurach opasujących go pod wykręconymi do tyłu ramionami.
Pieśń trwała dalej, lecz zapewne ktoś obrócił głowę i dostrzegł na rzece okręt, oświetlony blaskiem księżyca i olbrzymią głowę byka na białym żaglu, spoglądającą martwymi oczyma ku wiosce.
Ludzie na okręcie milczeli, wpatrzeni w brzeg, na którym zapadła cisza tak wielka, że słychać było niosący się po wodzie odgłos trzaskających w ogniu kłód drzewa.
Terteus skinął ręką i Angeles obrócił dziób ku brzegowi, kierując się ku przystani.
Wówczas rozległ się okrzyk przerażenia i cypel skalny ożył. Ludzie rzucili się do ucieczki.
Przez chwilę żeglarze widzieli pędzące, oświetlone ogniem postacie odziane w skórzane kaftany. I nagle znikli wszyscy, wpadłszy pomiędzy chaty. Pochłonął ich mrok. Rozległo się jeszcze kilka okrzyków, zapewne matek nawołujących swe dzieci. Później zapadła zupełna cisza i w górze nic się już nie poruszyło.
Stos płonął nadal wysokim, jasnym płomieniem, a za nim w głębi wciąż jeszcze stał uwiązany do kamiennego słupa nagi człowiek. Nie drgnął nawet, gdy wybuchło wokół niego zamieszanie.
Angeles podpłynął bliżej i znalazł się niemal pod cyplem. Stracili z oczu płonący stos, lecz księżyc nadal świecił jasno i w jego blasku dostrzegli miejsce, gdzie leżały wyciągnięte na brzeg małe łodzie wydrążone z pni drzewnych. Wyciągnęli dziób okrętu na piasek i zabezpieczyli go linami uwiązanymi wokół przybrzeżnych drzew. Później, pozostawiwszy dziesięciu ludzi, aby nikt nie mógł zbliżyć się do Angelosa, podpalić go lub przeciąć liny, by puścić okręt bez załogi na rzekę, ruszyli pod górę wydeptaną, wyraźnie widoczną, szeroką ścieżką.
Białowłosy, który wraz z Metalawosem o potężnych ramionach, Harmostajosem i Kamonem, szedł przodem osłaniając osobę księcia, pierwszy przekroczył granicę udeptanego kręgu, wewnątrz którego stał biały kamienny słup i płonął stos.
- Ruszajmy ku owym chatom! - zawołał Metalawos - aby nie mogli nas razić z łuków, sami będąc w mroku, gdy my wejdziemy w krąg blasku!
Uczynili tak, biegnąc od drzewa do drzewa, gdyż las podchodził pod same zabudowania. Nie napotkali jednak nikogo.
A gdy książę pojawił się wraz z pozostałymi i pomimo grożącego niebezpieczeństwa Terteus kazał ludziom wejść w las, by przekonać się, czy mieszkańcy wioski nie kryją się w nim, oni także wrócili nie wiodąc z sobą nikogo.
- Widok nasz w wielką musiał ich wpędzić trwogę! - rzekł Terteus uśmiechając się. - A nie ma się czemu dziwić, gdyż nigdy nie widzieli tak olbrzymiego okrętu! Pojawiliśmy się cicho i nikt nie dostrzegł naszego zbliżania się. Kiedy więc spojrzeli i dostrzegli wielką głowę Byka w świetle miesiąca, musieli nas wziąć za bogów. A zważ jeszcze, boski książę, że przybyliśmy w chwili, gdy rozpoczęli wielkie święto, które zapewne jakiemuś bogu czy bogom musi być poświęcone.
- To prawda... - rzekł Widwojos - lecz jeden z nich pozostał tu. Podejdźmy do niego, gdyż być może żyje, choć nie porusza się wcale.
Obchodząc buchający żarem, dogasający już stos, podeszli do kamiennego słupa.
- Dorzućcie ich kilka! - zawołał Terteus wskazując końcem włóczni leżące obok, przygotowane do spalenia wielkie polana. - A niechaj część stanie ukryta między chatami, gdyż mogą powrócić i zaskoczyć nas niespodzianym natarciem, gdy lęk ich minie i dostrzegą, że jesteśmy ludźmi, nie bogami!
Zbliżył się wraz z księciem, Perilawosem i pozostałymi ku człowiekowi uwiązanemu do słupa.
- Czy żyjesz, młodzieńcze?! - Wyciągnął rękę i ujął go pod brodę, unosząc jego oblicze ku światłu. Człowiek ów był młody i sprawiał wrażenie krzepkiego, gdyż ramiona miał silne i rozrośnięte, a pierś szeroką. Żył, gdyż poruszył oczyma i spojrzał na Terteusa. Lecz zdawał się go nie dostrzegać. W kącikach na pół otwartych ust zaschła zakrzepnięta piana, a szyja zdawała się pozbawiona mocy, gdyż głowa zwisła natychmiast, gdy Terteus puścił podtrzymywany palcami podbródek.
- Uczynił to zapewne ów wywar, o którym mi prawiono... - rzekł stary Nasios, który dopiero teraz wdrapał się na cypel ścieżką prowadzącą stromo pod górę. -Zapewne dali mu go, aby sam poszedł na stos nie wzbraniając się i nie czuł bólu zadawanego przez płomienie.
Białowłosy, który nagle przypomniał sobie ów odległy dzień, gdy Lauratas rzekł mu, że sam wejdzie w paszczę Sebeka nie czując lęku, zadrżał przy tych słowach. Wystąpił ku przodowi.
- Gdy wywar ów z niego wywietrzeje, powróci do sił i rozumu! - rzekł szybko. - Słyszałem o tym... Ja... mnie także pragnęli zmusić do wypicia podobnego napoju...
- Gdzież to? - zapytał Perilawos.
- W Egipcie! Mówię prawdę, boski książę. A jeśli porwali go, jak powiada czcigodny Nasios, z jakiejś odległej krainy, być może posłuży nam niebawem jako przewodnik, gdy uratujemy mu życie i weźmiemy go z sobą...
- Roztropnie to rzekłeś! - Książę skinął głową i spojrzał na Terteusa, gdyż nauczył się porozumiewać z nim bez stów w sprawach związanych z wyprawą.
- I ja tak mniemam, boski książę... -Terteus zbliżył się do słupa i przeciął mieczem najpierw sznur krępujący nogi stojącego, a później węzeł na jego rękach i ramionach.
Uwolniony postąpił krok ku przodowi, zachwiał się, a później uczynił rzecz, która zmroziła im krew w żyłach. Nie spojrzawszy na nich nawet wyminął księcia i ruszył prosto ku stosowi.
I byłby znalazł w nim straszliwą śmierć, gdyby Perilawos nie oprzytomniał pierwszy i skoczywszy za nim nie chwycił go z tyłu w pół. Młodzieniec szarpnął się z całej mocy i byłby, być może, wpadł w płomienie z trzymającym go kurczowo młodym księciem, gdyby nie przyskoczyli inni i nie obezwładnili go.
- Zwiążcie go ponownie - rzekł Terteus - i zanieście na okręt! A Białowłosy, skoro pragnął, abyśmy go zabrali z sobą, niechaj trzyma przy nim straż! Lecz bacz, by razem z tobą nie skoczy} do wody i nie utonął, gdyż niewiele sobie ceni swój żywot, jak można sądzić z tego. co tu ujrzeliśmy!
Białowłosy i dwaj inni żeglarze odeszli ku okrętowi, prowadząc więźnia pod ramiona. Po chwili znów utracił siły, więc musieli go niemal wlec, aż spętanego przywiązali do ławy, a Białowłosy siadł przy nim, zerkając raz na swego więźnia, to znów w górę, gdzie załoga Angelosa rozeszła się po chatach osady.
Choć bogom podobny Widwojos nie pragnął wojny ni rabunku, lecz że mieszkańcy opuścili swe domostwa pozostawiając w nich cały dobytek, Terteus za jego przyzwoleniem nakazał, aby zaniesiono na okręt wiele pęków pięknie wyprawionych skór zwierzęcych, a także pękate gliniane naczynia z ziarnem i parę worów suszonego mięsa, które wydało im się smaczne, choć ususzono je nie dodając soli. Zwyczaj ów uznali Kreteńczycy za równie zdumiewający, co godny podziwu.
- Dziwi mnie, skąd małe to plemię ma ów zapas ziarna? - rzekł Terteus. - Gdyż wokół ich siedzib nie widać żadnych ziem uprawnych...
Stali właśnie w jednej z chat, największej, i przyświecali sobie płonącą gałęzią, przyniesioną z ogniska. W chacie nie było niczego, prócz legowiska ze skór i paru glinianych naczyń ulepionych bez pomocy koła, lecz wypalonych dobrze i ozdobionych jak gdyby odciskiem sznura w mokrej jeszcze glinie. W jednym z naczyń znaleźli krzemienne groty od strzał, a w drugim kolistą zapinkę z brązu, lecz niezdarnie wykutą. Terteus rzucił ją na powrót w głąb garnka i wyprostował się.
- Czy przepędzimy tu noc, boski książę? Czy też odbijemy i poszukamy innego miejsca? Jeśli w pobliżu nie mają innej osady, to policzywszy chaty i ich wielkość rzec można, że nie żyje tutaj więcej niż trzystu ludzi, a to wraz z kobietami i dziećmi. Pokonalibyśmy ich bez trudu, gdyby odważyli się powrócić i uderzyć na nas, choć część ludzi musiałaby czuwać nieustannie...
- Noce są tu coraz dłuższe... –rzekł książę – więc wiele godzin dzieli nas jeszcze od świtu. Odpłyńmy, a gdy zniknie nam z oczu ów płonący stos, poszukamy miejsca na przeciwnym brzegu i tam spokojnie uśniemy. Cieszą mnie owe skóry, gdyż nie byłoby ich jak wyprawić na okręcie, choćbyśmy nawet upolowali dość zwierzyny.
Opuścili więc osadę i zeszli do okrętu, lecz nim odbili, zepchnęli na wodę wszystkie leżące na piasku wydrążone łodzie, aby mieszkańcy nie mając ich, nie mogli wytropić miejsca, gdzie zawinął wielki obcy okręt.
Nie byliby tak uczynili, gdyby wiedzieli, że plemię owo przez dni siedem błąkało się w trwodze z dala od swej siedziby, nim odważyło się powrócić na miejsce nawiedzone nocą przez ów straszliwy okręt spoglądając} ogromnymi oczyma boga-zwierzęcia. A zastawszy wypalony stos i przecięte więzy przy słupie, wznieśli ramiona ku słońcu, które czcili, radując się w podzięce, że oszczędziło ich żywot, a zadowoliło się jedynie ofiarą jednego człowieka, paru pęków skór i garnków ziarna. Odtąd co roku, gdy prowadzili na stos wiosennego króla, rzucali za nim w płomienie skóry i ziarno, bowiem pojęli, co cieszy boga najbardziej.
Przez całą noc Białowłosy czuwał przy owym młodzieńcu, który rzucał się, jak gdyby był niespełna rozumu, próbując rozerwać krępujące go więzy i wykrzykując oderwane słowa w niezrozumiałej mowie. Nad ranem ucichł i zdawało się, że usnął. A gdy niebo poszarzało i żeglarze zaczęli podnosić się i przecierać zaspane oczy, gotując się do odpłynięcia, przebudził się i rozejrzał. Oczy jego pełne były lęku i zdumienia, lecz spoglądały, jak gdyby pojmował to, co wokół się dzieje.
Białowłosy przywołał starego Ńasiosa, który pochylił się nad leżącym i przemówił do niego. On zwrócił ku niemu oblicze i odparł coś. Później wskazał oczyma więzy krępujące mu ręce.
- Mówi, że śnił rzeczy straszliwe, i pyta, gdzie jest niewiasta, którą uczynili jego żoną. Pyta też, czemu skrępowaliście mu ręce i nogi, bowiem przysięga, że nie żywi wobec nas złych zamiarów i nie pragnie też uciec, a nie pojmuje, kim jesteśmy, gdyż usnął w królewskiej chacie przed wieczorem i przebudził się widząc nieznanych wojowników naokół. Błaga też, byśmy nie zabijali go, lecz uczynili niewolnikiem, gdyż dzielnie mógłby pracować przy wiośle, gdyby śmierć została mu oszczędzona.
- Rzeknij mu o tym, coś widział wczoraj własnymi oczyma, Nasiosie. A dodaj też, że gdybyśmy nie przybyli, kości jego dopalałyby się dziś na owym stosie, na który z pewnością by go rzucili lub, co gorsza, w którego płomieniste wnętrze sam by się rzucił.
- Tak uczynię, panie - rzekł Nasios i powrócił do pojmanego.
Począł przemawiać do niego, a wówczas w oczach leżącego pojawiło się przerażenie. Wyrzucił z siebie szybko kilka słów ochrypłym głosem i urwał.
- Przypomniał on sobie teraz wydarzenia nocy, lecz nie pojmuje niczego. Wie jedynie, że pragnął pójść w ogień, i lęka się tego, pojmuje bowiem, że sam chciał popełnić ów szalony postępek. Gdy przypomniał sobie o nim, odebrało mu mowę.
Lecz młodzieniec znów począł mówić. I wówczas zbierający się naokół niego przebudzeni już, choć zaspani żeglarze dowiedzieli się, że jest synem człowieka z dalekiej osady nadrzecznej, o którym mówił, że jest,, głową", więc być może był wodzem lub królem. Porwano go, gdy w łodzi samotnie łowił ryby na rzece. Czterej ludzie w dwu wydrążonych łodziach otoczyli go, a że nie miał broni, pojmali go i popłynęli z nim szybko w dół rzeki. Płynęli przez wiele dni... - Ukazał ilość ich unosząc palce obu rąk. - I wreszcie znalazł się w owej osadzie, gdzie ku zdumieniu jego rzekli mu, że będzie ich królem. Odtąd każdego ranka wypijał napój podawany przez niewiastę daną mu za żonę i nie pragnął uciekać. Nie odstępował go jednak nigdy uzbrojony wojownik, a on sam nie mógł tknąć żadnego oręża i nie mógł zajmować się żadną pracą. Jadł jedynie, pił i był małżonkiem owej królowej, która nie była już niewiastą młodą. Osada nie była wielka, choć w lesie na rozległej polanie znajdowało się ich pole uprawne. Siali tam ziarno w miejscu, gdzie las wypalano ogniem. Tam też znajdowały się ich stada owiec i świń, a jeśli uciekli na widok okrętu, tam musieli się schronić, gdyż obcy nie znaleźliby drogi do owego miejsca, ukrytego wśród nieprzebytej puszczy.
Rozwiązali jego pęta i zapytali, czy pragnie wrócić z nimi do rodzinnego domu, gdyż płyną w górę rzeki na północ, kierując się zapewne ku miejscu, gdzie został porwany.
Zerwał się wówczas i wyciągnął ręce ku wschodzącemu słońcu.
Stary Nasios rzekł, że dziękuje on swemu bogu, stworzycielowi blasku, ciepła i życia, za to, iż wyrwał go mocą swą z mroków śmierci!
Terteus chciał rzec, że nic słońce, lecz oni, kreteńscy żeglarze, uratowali go, bo gdyby nie przybyli na czas do owej osady, oczy jego nie ujrzałyby już więcej wschodu swego boga. Lecz nie rzekł mu nic i ukradkiem przyłożył dłoń do czoła, gdyż nie wydawało mu się niemożliwym, aby słońce nie mogło być prawdziwym bogiem innego ludu, choć nie było jego własnym. Lecz czcił je jako źródło wszelkiej światłości zawieszone przed wiekami na niebiosach przez Wielką Matkę świata.
Odbili płynąc pod wielkim żaglem szybko, wiatr bowiem dął porywisty i okręt pruł powierzchnię rzeki pochylając się lekko na boki i jęcząc w spojeniach. Dnia tego przebyli więcej drogi niźli w ciągu dwu poprzednich.
Trzeciego dnia przed zmrokiem minęli rozwidlenie wód, gdyż do rzeki, którą płynęli, wpadała z północnego wschodu druga, niosąc z sobą niemal potowe jej nurtu. Nic wpłynęli na nią, lecz ruszyli dalej przy lewym brzegu, trzymając się drogi ku północy.
Młodzieniec, którego wieźli z sobą, ucieszył się tym mówiąc, że osada jego leży także na rozwidleniu dwu rzek, lecz czeka ich jeszcze długa droga. Jak długa, nie wiedział, gdyż podczas podróży w dół rzeki leżał skrępowany na dnie łodzi i nie liczył dni.
Tego dnia po raz pierwszy dostrzegli, że las przerzedza się. Ujrzeli falujące, pokryte wrzosowiskami wzgórza. Rzeka także stała się węższa i żeglować po niej trzeba było uważniej. Na dnie pojawiły się płycizny widoczne z dala, gdyż woda nad nimi zmieniała barwę.
I wreszcie, gdy minął jeszcze dzień jeden, ujrzeli drugie rozwidlenie wód. Dwie rzeki spotykały się tu: jedna o korycie bardziej rozległym płynęła z północnego wschodu, a druga węższa z północnego zachodu.
Przybiwszy do brzegu, którego wysunięty piaszczysty jęzor rozdzielał obie rzeki, odbyli naradę przywoławszy owego młodzieńca.
Rzekł on, że zamieszkuje w osadzie, znajdującej się niedaleko stąd, a wie o tym dobrze, gdyż lud jego jest ludem rybackim i on sam często zapuszczał się aż do tego miejsca wraz z innymi. Na znak, że mówi prawdę, powiódł ich w głąb lądu i ukazał im ślady ognisk, tam gdzie zwykle obozowali rybacy z jego plemienia. O drugiej rzece, płynącej z północnego wschodu, niewiele umiał rzec. Słyszał jedynie, że żyją tam plemiona posługujące się inną mową, choć nigdy nie widział żadnego człowieka stamtąd.
I wówczas książę zadał mu owo pytanie. A kiedy później wspomnieli tę chwilę, dziwili się wszyscy wielce, że nikt mu go nie zadał wcześniej.
Bogom podobny Widwojos zwrócił się do Nasiosa i rzekł:
- Spytaj go, czy wie, co to morze lub czy słyszał o nim?
A kiedy starzec powtórzył pytanie, młodzieniec skinął głową i odparł coś. Mówił dość długo, wskazując ręką zachód. Wreszcie umilkł.
- Panie - rzekł sędziwy Nasios. - Mówi on, że choć nie widział nigdy morza, wie, że jest to wielka woda bez kresu. A słyszał o niej od ludzi, którzy raz w roku pojawiają się u nich i za pięknie wyprawione skóry dzikich zwierząt oraz kościane sierpy, groty i ostrza przywożą im sól. Powiadają oni, że sól tę otrzymują od innego ludu, który z kolei otrzymuje ją od plemienia sąsiadującego z tymi, które przywożą sól znanymi sobie drogami leśnymi lub wodą od tych, którzy ją warzą. A pochodzi ona z morza, do którego dążyć trzeba na zachód, a później skierować się ku północy!
Zapadła cisza. Książę splótł ręce i ponownie zadał pytanie.
- Zapytaj go, czy jedynie sól przywożą do jego osady owi kupcy, gdyż tak ich trzeba zwać zapewne?
Młodzieniec zmarszczył brwi, jak gdyby pragnął przypomnieć sobie, i niemal natychmiast znów przytaknął ruchem głowy. Słuchali, gdy mówił do Nasiosa.
- Powiada on, że czasem przywożą ozdoby z brązu, kolczyki lub spinki, lecz że zbyt wiele skór i grotów chcą otrzymać za każdą z owych ozdób, mało ich sprzedają w jego osadzie. Mówi także, że przywożą paciorki żółte, które choć równie drogie, podobają się jego ludowi, gdyż jest to kamień, w który zaklęto blask ich boga, słońca, jaśniejący na niebiosach.
- Czy słyszysz! ? - rzekł cicho bogom podobny Widwojos do stojącego przy nim Terteusa. Z rozjaśnionym obliczem zwrócił się ponownie ku młodzieńcowi. - Niechaj bóg twój jak najdłużej świeci nad twą głową, lepszej bowiem wieści nie słyszeliśmy od dawna! A więc owo morze na północy istnieje! Jeśli prawdą jest to, co rzekł, a owe złociste paciorki są tym, czym pragniemy, aby były, wierzę, że wyprawa nasza wkrótce dotrze do celu!
Wszyscy, którzy usłyszeli jego słowa, wydali radosny okrzyk.
Nie pojmowali jeszcze, gdyż bogowie nie odsłonili przed nimi zasłony, którą okrywają przyszłość, jak bardzo mylił się bogom podobny Widwojos.
Czekało ich bowiem wiele jeszcze trudów, a kości niejednego miały spocząć w obcej ziemi, nim oczom pozostałych przy życiu ukazała się owa błękitna wodna równina, po której z rżeniem pędzą białogrzywe rumaki Posejdona.
Białowłosy siedział na pęku skór i spoglądał w ogień, którego białe języki strzelały wysoko w górę z otoczonego gliną paleniska i uciekały ku otworowi w dachu. Wiatr wył w górze i naokół chaty, wpędzając chwilami na powrót do izby dym ogniska. Wówczas Białowłosy i Terteus przecierali zaczerwienione, załzawione oczy i spoglądali na siebie w milczeniu. Drzwi zbite z grubo ociosanych bali skrzypnęły na skórzanych zawiasach i do izby wpadła wichura, a za nią wsunął się Perilawos. Oblicze miał zaczerwienione od chłodu, a płaszcz mokry.
- Czemuż siedzicie tak wędząc się w dymie, a nie zasiadacie przy uczcie, którą ów barbarzyński wódz podejmuje mego czcigodnego ojca? Ulewa nie ustaje!
Przysiadł obok nich i potrząsnął głową, z której sypnęły się wielkie krople. Kilka z nich wpadło do ognia i zniknęło z sykiem.
- Od dwóch dni człowiek ów gości nas nie dając chwili wytchnienia... - mruknął Terteus. -To prawda, że raduje się z odzyskania syna, którego pożegnał na zawsze, jak się wydawało, gdyż zginął on wiosną na rzece, a powrócił teraz. Jednak, choćbym pragnął wielce najeść się tak, aby wystarczyło mi tego jadła na całą dalszą naszą wyprawę, nie uczynię tego, gdyż nie podołam.
- To prawda - rzekł Białowłosy. - Lud ów wielce jest gościnny! - Westchnął.
- Czy wiecie, co podały dziewczęta memu ojcu, który siedzi wraz z nimi w ich drewnianym megaronie? - Perilawos powiódł po nich rozbawionym spojrzeniem. - Suszone ryby z miodem dzikich pszczół! Razem, na jednej misce! I czy dacie wiarę, że jest to potrawa osobliwie smaczna, choć nie uwierzyłbym w to, gdybym sam jej nie spróbował!
- Bogowie! -jęknął Terteus. -Kiedyż to się skończy? Czyżby ta nawałnica nigdy nie miała minąć?
Wstał, podszedł do drzwi, uchylił je i cofnął się ku palenisku, biorąc kilka szczap drzewa. Stanął nad ogniem i położył je krzyżując, tak aby ogień ogarnął natychmiast jak największą ich powierzchnię. Płomienie buchnęły w górę i w izbie powidniało. Nie miała ona okien, a zresztą nawet gdyby znano je w osadzie, na zewnątrz był już mrok.
Wiatr zawył znowu nad dachem krytym wikliną, przetykaną słomą.
Ściany chaty uczynione były z grubych bali drzewa, obłożonych gliną. Wytrzymywały one dobrze napór wichury.
Terteus siadł ponownie.
- Spać także nie mogę! - rzekł z niechęcią. - Bowiem gdy wiatr uderza mocniej, a wszystko zaczyna dygotać i słyszę chlupot wody pod sobą, wydaje mi się, że cała ta wioska runie do jeziora wraz ze mną! Pół żywota spędziłem na okręcie, lecz nigdy jeszcze nie spałem w domostwie stojącym na wodzie!
I miał słuszność, gdyż wszyscy ujrzeli podobny dziw po raz pierwszy, gdy wyruszywszy ku północnemu zachodowi od miejsca spotkania dwu rzek, wpłynęli późnym popołudniem w boczną, ukrytą pośród bagnistego lasu odnogę rzeczną i znaleźli się niespodzianie na otoczonym puszczą rozległym, krągłym niemal jeziorze, którego skrajem biegł długi pomost wsparty na wbitych w wodę palach. Pomost ów kończył się szeroką platformą unoszącą się nad wodami jeziora na wielu setkach podobnych pali. Stały na niej gęsto niskie domy tworzące dwie ulice i mały plac pomiędzy nimi. Cała ta wzniesiona na palach osada otoczona była ostrokołem, spoza którego wynurzały się jedynie dachy domów.
Gdy Angeles pojawił się u wylotu jeziora, straż najwyraźniej ostrzegła mieszkańców, gdyż drewniany pomost łączący osadę z lądem uniósł się, podciągnięty sznurami, i cofnął, tworząc wielką wyrwę. Kilka małych łodzi znajdujących się na jeziorze co sił w wiosłach pomknęło ku osadzie.
Wówczas młodzieniec, którego mieli na pokładzie, skoczył do wody i wpław dostał się na brzeg, a stamtąd ruszył pomostem ku wyrwie powstałej na nim przed bramą wodnego grodu. A choć szedł wolno, lękając się najwyraźniej, że nim go poznają, śmignie ku niemu strzała z którejś z wąskich strzelnic wyciętych w ostrokole, wołał jednak donośnie w mowie swojej, kim jest i unosił ręce, okazując, że nie dźwiga broni.
Wówczas na niewielkiej drewnianej wieży pojawił się człowiek odziany w skórzany kaftan i czapkę obszywaną futrem. Przyłożył rękę do oczu i przez chwilę przypatrywał się stojącemu. Zawołał coś wielkim głosem.
Z wolna pomost wraz z podtrzymującymi go sznurami opadł i młodzieniec wszedł furtą do wnętrza osady.
Angelos stał pośrodku jeziora, a wszyscy żeglarze spoglądali na ów gród wodny, tak przemyślnie ukryty pośród lasów, że gdyby tysiące razy przepłynęli obok rzeką, nie wpadłoby im na myśl szukać zdobyczy wpływając w mroczną, porośniętą wodorostami odnogę rzeczną, która była ujściem owego jeziora ukrytego za ścianą drzew.
Po pewnym czasie młodzieniec ukazał się na jeziorze w łodzi, a za nim siedział ów człowiek w skórzanym kaftanie, którego dostrzegli uprzednio.
Skłonił się przed Widwojosem. Mówiąc, że jest głową rodu zamieszkującego gród, prosił ich, aby zezwolili mu okazać wdzięczność za ocalenie syna i zechcieli przybić swym wielkim okrętem wprost do pomostu i tam go przywiązali do pali. A sami niechaj przyjmą jego gościnę i zajmą chaty przeznaczone na spichrze i składy.
I oto byli tu nadal. Trzecia noc nadchodziła już, odkąd przybili do owego pomostu. Lecz nie odpłynęli jeszcze, bowiem gdy usnęli pierwszej nocy, zerwała się nawałnica i runął z niebios wielki deszcz. Wiatr zmienił się. Nisko pędzące ciemne chmury nadbiegły z północy, kładąc się niemal na wierzchołkach drzew otaczających jezioro i smagając je zimną ulewą.
Załoga Angelosa spoglądała w mroczne niebo, ciesząc się w duchu, że oto mogą siedzieć w suchych izbach i grzać się przy ogniu, a nie wędrują odkrytymi wodami drżąc z chłodu. Bowiem ich nienawykłym do zimna ciałom więcej sprawiało ono cierpień niźli największe nawet zmęczenie przy wiosłach, nocleg na gołej ziemi, brak ciepłej strawy lub deszcz padający dniami całymi z niebios. W ojczyźnie ich, gdy wyciągano okręt na brzeg w obawie przed nadchodzącą porą wzburzonego morza, cieplej było znacznie niźli tu od kilku dni, choć według ich obliczeń na Krecie jesień rozpoczynała się dopiero.
A z każdym dniem chłód rósł. Przekonani, że gdy minie idąca z północy nawałnica i znów zaświeci słońce, ciepło powróci wraz z jego pojawieniem się, czekali jedząc i pijąc do syta, i ciesząc się, że bogowie zezwolili im uratować owego młodzieńca, dzięki czemu byli tu gośćmi w czasie tak wielkiej niepogody.
Ucieszyła ich też wieść o morzu na północnym zachodzie. Przepłynęli już zapewne niemal cały świat, więc do morza owego, leżącego na jego krańcu, nie mogło być daleko. Niektórzy obliczyli, że znajdą się tam za dni siedem lub dziesięć. Inni przypominali, że powracać będą z prądem rzek, więc droga powrotna zajmie im mniej czasu. Zapominali już z wolna o tym, że nie mają dokąd wracać.
O tym samym rozmyślał zapewne teraz i Perilawos, gdyż rzekł:
- Prawda to, że mają oni bursztyn. Małżonka owego wodza ma wielki naszyjnik z jego odłamków! Lecz co uczynimy z bursztynem, gdy znajdziemy jego ojczyznę?
- Obyśmy tylko dopłynęli tam wreszcie... - mruknął Terteus wyciągając się na posłaniu ze skór. - Wówczas... - zastanowił się - wówczas zdobędziemy go tyle, by napełnić nim wszystkie pithosy Angelosa, i powrócimy do naszego świata. Wielkie to będzie bogactwo, zakupimy za nie wiele okrętów, uzbroimy je dzielną załogą, napadniemy na Minosa, stryja twego i wprowadzimy ciebie lub twego bogom podobnego ojca na tron! - Roześmiał się i siadł na posłaniu. - Cóż byś rzekł na to?
- Nie wiem... - Perilawos potrząsnął głową. - Może ci się to wydać jedynie młodzieńczą, nie pojmującą porządku świata myślą, Terteusie, lecz nie pragnąłbym zostać królem Krety, gdybym miał przybyć do mego królestwa na czele obcych okrętów. Ów, który cudzoziemców sprowadza przeciw swoim, nie wart jest, aby zostać władcą.
Terteus przez chwilę spoglądał na niego z uśmiechem, później oblicze jego spoważniało.
- Pełne mądrości są twoje słowa, Perilawosie, choć nie wszyscy królowie tak mniemają, gdyż wielu było takich, których wypędzono, a powrócili wiodąc obce wojska.
- Być może... - Perilawos znów potrząsnął głową. - Lecz Kreta, raz zdobyta przez obcych, nie byłaby już Kretą.
- I to jest zapewne prawdą!
Terteus wstał i narzucił na plecy futrzaną opończę, którą uczynił sobie sam, zszywając kilka skór zagrabionych w owej nadbrzeżnej osadzie.
- Pójdę, by rzucić okiem na straże. Pewnie wszyscy skryli się i drzemią nie pragnąc wystawiać ciała na nieustanny deszcz i ów zimny wiatr. A przecież, jeśli jedni z nas mają spać spokojnie, inni muszą czuwać za nich!
Podszedł do drzwi i otworzył je. Do izby znów wpadł zimny wicher i zakręcił płomieniem paleniska, który przygasł nagle i wybuchnął w górę.
Lecz Terteus nie patrzył w ogień. Stał trzymając dłonią otwarte drzwi i spoglądał na maleńkie, białe, roztańczone płatki, które wypadały z ciemności, unosiły się przez chwilę w izbie i niknęły dotykając glinianej podłogi.
- Cóż to jest? - zapytał Perilawos ze zdumieniem. - Czyżby ptak jakiś pogubił tu swe... - Nie dokończył. Zerwał się i podszedł ku drzwiom.
Było ciemno, tak ciemno, że nie mogli dostrzec nawet ściany domu naprzeciw, stojącego po drugiej stronie wąskiej, wyłożonej palami ulicy. Lecz w owej maleńkiej rozjaśnionej odblaskiem ognia przestrzeni dostrzegli tysiące białych płatków, gnanych wichurą w ciemność i nadlatujących z niej.
Gdy wysunęli się z izby, uczuli na licach i rękach ich zimny dotyk.
- Śnieg! - rzekł Terteus. - Spotykałem go już na morzu! Pojawia się i topnieje, nim mu się dobrze przyjrzeć, choć na górach czasem umie leżeć długo!
Lecz gdy rankiem następnego dnia wstali z posłania i otworzyli drzwi domu, serca zamarły im w piersi.
Świat cały pokrywała biała powłoka, a z góry wicher niósł wraz z nowymi roztańczonymi tumanami białego pyłu ciemne, umarłe liście otaczających lasów. Opadały one pośród płatków zamieci i szeleściły gnane wichrem po wąskiej uliczce między ścianami niskich domów.
Wraz ze śniegiem wciskało się im pod kaftany przerażające zimno, jakiego nigdy dotąd nie zaznali. Szczypało w odkryte uszy i dłonie, przenikając do głębi.
Gdyż roku owego, wraz z wczesnym nadejściem zimy, uderzył wielki mróz i chwycił całą ową rozległą połać świata. A choć nie wiedzieli o tym, biały płaszcz okrył także wierzchołki wzgórz Krety i pojawił się także na krótko na dachach pałaców świętego Knossos.
Wśród wycia lodowatej nawałnicy Terteus z grozą pomyślał o tym, że być może liny okrętu nie wytrzymały i wicher porwał go na jezioro. Ruszył szybko, zapominając o chłodzie, a Białowłosy pobiegł za nim czując, jak mróz chwyta go za nogi i wpija się w nie, gryząc niemal jak dzikie, głodne zwierzę.
Terteus dopadł bramy grodu i uniósł ciężki rygiel, zamykający małą furtę prowadzącą na pomost. Otworzył ją.
Białowłosy wysunął się za nim. Zamknął oczy i otworzył je ponownie, lecz nie mógł pojąć tego, co widzi.
Coś straszliwego musiało stać się ze światem tej nocy.
Jezioro zniknęło. Na jego miejscu powstała nieruchoma, biała pustynia, zamiatana wichrem.
A na skraju owej pustyni, tuż u pomostu łączącego gród na palach z lądem, stał Angelos.
Podeszli ślizgając się i potykając, gdyż nogi zsuwały się z oblodzonych bali.
I wówczas dopiero Terteus jęknął cicho:
- Bogowie!
Bowiem w miejscu gdzie wichura odwiała śnieg, ujrzał z burty okrętu, tam gdzie wczoraj woda przelewała się z chlupotem między palami, lśniący biały kamień, pofałdowany lekko jakby na znak, że był on ongiś wodą, nim zastygł i przemienił się w kamień.
Zawrócili ku domowi, weszli i Białowłosy rozgrzewał tlące się jeszcze głownie w palenisku, by dorzucić do nich kilka suchych szczap. Przez nic domknięte drzwi wpadła wichura niosąc nowe płatki śniegu i liście z ulicy.
Zamknął drzwi ramieniem i zasunął skobel. Później pochylił się i wziął do ręki suchy, czarny liść dębu. Skruszył go w palcach. Liść rozsypał się na drobne kawałki.
Od dnia owego, gdy Białowłosy wspominał tę krainę. nazywał ją w myślach krainą umarłych liści.
Drugiego dnia po nadejściu mrozów Metalawos o potężnych ramionach wszedł rankiem do małej izby, którą zajmowali Terteus, Perilawos i Białowłosy. Chata znajdowała się tuż przy bramie osady.
- Nie pojmuję tego! - rzekł stając na progu. -Czuwałem przed świtem na straży przy Angelosie, choć bogowie jedynie wiedzą, Terteusie, czemu nam każesz marznąć po nocach i wpatrywać się w ciemność, gdy okręt nasz stoi pośród wód przemienionych w kamień...
- Uczyniłem tak, gdyż strzec go musimy jak własnych oczu! - rzekł porywczo Terteus wstając z posłania składającego się z pęku skór rzuconych na drewnianą podłogę, grubo pokrytą gliną i wiązkami trzciny. - Gdybyśmy utracili Angelosa, pozostalibyśmy na wieki w tej puszczy na krańcu świata, będąc jako ptaki o strzaskanych skrzydłach! Dla tej przyczyny, choć nie wiem, co może zagrażać naszemu okrętowi, wszyscy wystawiamy się na zimno i niewygodę. Pełni tę straż na równi z tobą syn bogom podobnego księcia i ja także! A z nami wszyscy inni. Czemuż więc wpadasz tu, jak gdyby wróg nadchodził?
Metalawos zdjął futrzany kaptur uszyty z dwu połączonych skór lisich i spadający mu na ramiona. Na wzór mieszkańców osady uczynili sobie odzienie chroniące przed mrozem i obuwie z miękkich, zszytych z sobą skórek, włosem do wewnątrz, wyłożonych sianem pod stopami.
- Nie o tym chciałem ci rzec... - mruknął podchodząc do paleniska i wyciągając potężne dłonie nad płomieniem, który zaczął buchać właśnie, gdyż Białowłosy i Perilawos zbudzili się i wsunęli w żar kilka suchych patyków, aby ponownie rozniecić ogień. - Czy sądzisz, że lękam się mrozu lub ciemności? Pragnę ci rzec o tym, co przytrafiło się, gdy pełniłem straż wraz z Anomedesem. A działo się to niedawno, gdyż czas był niemal przed świtem. Przechadzaliśmy się po owej grobli, tuż przy okręcie, radując się, że mróz zelżał nieco, a niebo przestało nas zasypywać owym białym zimnym puchem, gdy nagle brama otworzyła się i wyszli z niej ludzie.
- I cóż takiego? - Terteus zmarszczył brwi. - Czy pragniesz, abyśmy śledzili tych, którzy nam użyczyli gościny? Zapewne wyruszyli na łowy przed rozpoczęciem dnia lub odeszli za innymi swymi sprawami.
Metalawos pokręcił głową.
- Gdybym tak mniemał, nie przybiegłbym tu do ciebie bez zwłoki, gdy inni objęli po nas straż przy okręcie. Posłuchaj: otóż brama otworzyła się i wyszło z niej wielu ludzi, a nie wiedząc, co by to miało znaczyć, ujęliśmy mocniej włócznie w garść na wypadek, gdyby gotowali zdradę. Lecz minęli nas pozdrawiając uprzejmie w swojej mowie, a my im odpowiedzieliśmy w naszej. I nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że jedynie pięciu lub sześciu z nich było dojrzałymi wojownikami, a szły z nimi dziewczęta i młode niewiasty z dziećmi. Niektóre z nich niosły tobołki, jak gdyby wyruszały w dłuższą drogę. Minęli oni nas wszyscy i znikli w mroku...
- I cóż z tego? - rzekł Terteus stawiając na żarze paleniska mały miedziany kociołek pełen miodu otrzymanego od mieszkańców osady. Gorący i gęsty napój rozgrzewał o świcie i sycił bardziej niźli jakiekolwiek inne jadło. Terteus wziął z kąta izby cztery gliniane płytkie miski, ulepione bez pomocy koła i nie wygładzone, a ozdobione wokół niewielkimi wgłębieniami, jak gdyby ów niewprawny garncarz naciskał ostrym patykiem mokrą jeszcze glinę pragnąc w tak niewyraźny sposób uczynić weselszymi swe nędzne naczynia.
Podał każdemu z nich miskę i w milczeniu czekał chwili, gdy nad kociołkiem urośnie lepki obłoczek pary unoszącej się nad ciemną powierzchnią miodu. Wówczas uniósł kociołek i szybko odstawił go z ognia parząc sobie dłonie. Później, chwyciwszy go przez skraj płóciennej tuniki, pochylił się i z wolna lał dymiący złocisty napój do podstawianych kolejno misek. Usiedli dmuchając lekko na miód i czekając.
- Czemuż cię to zafrasowało? - zapytał Terteus.
- Bowiem wyglądała rzecz ta, jak gdyby pragnęli ukryć swe kobiety i dzieci w bezpiecznym miejscu. A gdy lud jakiś czyni tak, różnie można by o tym mniemać, będąc jego gościem...
- Lękasz się, aby nie uderzyli na nas, gdy będziemy pogrążeni we śnie? Uratowaliśmy od śmierci syna ich króla, który sam zapewne zostanie królem po nim, jeśli nie mają innego obyczaju dla obierania swych władców. Jakiż lud i jakiż król zapłaciłby taką niewdzięcznością za tak wielką przysługę? Nawet barbarzyńcy nie czynią tego!
- Bogowie jedynie wiedzą, co mieszka w sercach barbarzyńców! - Metalawos wzruszył potężnymi ramionami. - Przyszedłem po to, byś wiedział, co się stało przed świtem. A uczynisz, jak zechcesz.
- Słusznie postąpiłeś! - Terteus skinął głową. - Bowiem często rzeczy na pozór drobne są przepowiednią innych, donioślejszych...
Uśmiechnął się i uniósł miskę ku wargom, a pozostali uczynili to samo.
Lecz gdy tylko pokrzepiony miodem Metalawos wyszedł, Terteus wstał i wraz z Perilawosem i Białowłosym udał się do księcia, który właśnie dźwignął się z posłania.
Mimo że bogom podobny Widwojos zajmował osobną, najlepszą izbę w chacie królewskiej, jednak niewiele różniła się ona od innych, zajmowanych przez załogę Angelosa.
Gdy weszli. Białowłosy pomyślał, jak bardzo zmienił się ów potomek bogów od chwili, gdy okręt oderwał się od nadbrzeża w Amnizos i skierował dziób ku północy. Pięknie utrefione ongi i przeplecione złotą nicią czarne włosy opadały teraz luźnymi puklami na ramiona nie pokryte już cienką jak pajęczyna, błękitną, wyszywaną złotymi liliami materią, lecz prostą, płócienną tuniką. Oblicze miał ogorzałe, a rysy jego zaostrzyły się. Nie był to już ów wytworny, znużony możnowładca, syn królów i bogów, przechadzający się z wolna pośród wodotrysków i kwiatów pałacu swych przodków, lecz przywódca wojowników, który sam się stał wojownikiem. I o dziwo, zdawało się, że bogom podobny Widwojos nie cierpi dzięki owej narzuconej mu losem przemianie.
Uśmiechnął się i pozdrowił ich skinieniem, a objąwszy ramieniem syna, zapytał:
- Czemuż to niemal nie widzę cię od chwili, gdy zawitaliśmy do tego grodu na palach? Czyżby tak cię zdziwiło widowisko, które zesłali nam bogowie w postaci owej przemiany w kamień wody i świata, który z zielonego stał się nagle biały? - Odsunął go od siebie i przyjrzał mu się. - Jeśli przeżyjemy tę wyprawę i droga nasza zaprowadzi nas na powrót ku ojczyźnie, być może Kreta otrzyma wreszcie władcę, na którego od dawna czeka. Pragnąłbym dożyć chwili, gdy mój boski brat pojmie, jak źle uczynił wysyłając nas na pewną śmierć, która być może okaże się nowym życiem dla nas obu!
- Jeśli miałbym kiedykolwiek rządzić naszym ludem - rzekł Perilawos - nie siedziałbym bezczynnie w pałacu pośród tłumu zniewieściałych pochlebców, lecz pragnąłbym stać się władcą mórz takim, jakim był nasz przodek Minos, gdy prowadził swe czarne okręty przeciw owej wyspie, która odtąd stała się ojczyzną naszego rodu. Lecz zanim to nastąpi, jeśli nastąpi kiedykolwiek, musimy unieść głowy nasze z tych stron i uwieńczyć zwycięsko tę wyprawę, choć wszyscy pojmujemy, że już sam powrót będzie triumfem. Z tym właśnie przybywamy do ciebie, mój boski ojcze.
I powtórzyli księciu to, co rzekł im Metalawos. A gdy to uczynili, postanowiono, że bogom podobny Widwojos zapyta o to króla osady, a do chwili, gdy uzyska szczerą, wiarygodną odpowiedź, załoga będzie się miała na baczności, nie rozstając z orężem i nie rozchodząc bez potrzeby, lecz czuwając w chatach i bacząc, czy uzbrojeni mieszkańcy nie gromadzą się zbyt blisko.
I tak tegoż dnia, gdy król osiedla gościł boskiego Widwojosa, ów zapytał go ustami starego Nasiosa, który siedział na ławie pomiędzy nimi, znając mowę ich obu:
- Czemuż to nie widzę owych pięknych dziewcząt, córek twoich, które tak wdzięcznie usługiwały nam wczoraj?
Władca osady zdawał się być zakłopotany tym pytaniem, lecz odparł szczerze:
- Bowiem jest was tu wielu mężczyzn, którzy przybyli bez kobiet i muszą długi czas spędzić wśród nas. A wiedzą wszyscy, że tam, gdzie obcy przybysze zamieszkują pośród jakiegoś ludu, muszą wybuchać spory i niesnaski. jeśli nie przywiedli z sobą żon swych i córek. Taka jest natura człowieka. Chcąc więc uniknąć sporów i walk pomiędzy naszymi i waszymi młodzieńcami uznałem, że najlepiej będzie, jeśli dziewczęta nasze i młode niewiasty odejdą do osady rządzonej przez pokrewny nam ród, a znajdującej się o dwa dni drogi stąd na zachód. Władcą jej jest brat matki mojej i pod jego strażą będą one równie bezpieczne jak tu. A i ty, książę, weselszy będziesz widząc, że młodzieńcy wasi i nasi podczas długich wieczorów wspólnie zabawiają się w zgodzie i przyjaźni pieśnią, za dnia zaś łowami, a także innymi zajęciami godnymi mężów, nie mając przyczyn do swarów...
- Jeśli taka jest przyczyna ich odejścia, słusznie uczyniłeś, królu, bowiem niewiasty bywają źródłem zła, nawet gdy same go nie pragną - rzekł Widwojos. - Lecz czemu rzekłeś, że długo pozostaniemy w twej gościnie, jak gdybyś wiedział, że inaczej być nie może? Choć jest nam ona wielce miła i chętnie spędzilibyśmy tu wiele dni, radując się twoją uprzejmością, musimy jednak podążyć dalej, gdy tylko minie ów straszliwy chłód, który ściął jezioro i pokrył śniegiem ziemię. Zważ, że czeka nas długa jeszcze droga i sami nie wiemy, którędy ona prowadzi i kiedy powrócić uda nam się do opuszczonego przez nas świata, leżącego daleko na południu. Pragniemy więc wyruszyć nie zwlekając ani o dzień dłużej, niźli to będzie konieczne.
Król osady uśmiechnął się. Nie był jeszcze człowiekiem starym i w przeciwieństwie do wygolonych Kreteńczyków nosił długie wąsy, opadające po obu stronach ust. Odziany był w prostą szatę z grubego płótna tak jak i pozostali mieszkańcy owej wioski na palach. I jak oni był jasnowłosy.
- Starzy ludzie powiadają u nas, że daleko na południu świat kończy się za jednym z czterech mórz... - rzekł wesoło. - Wierzyliśmy w to od wieków, a gdy odpłyniecie, zapewne znów w to uwierzymy. Mówią u nas, że świat cały oblany jest czterema rzekami, które wpadają do czterech mórz, a dalej jest kres wszystkiego. Tam właśnie słońce znika po zachodzie zapadłszy w głębinę i oświetla oblicza umarłych, gdyż oni żyją w owej otchłani żywotem cieni niepowrotnych. A przenoszą promienny jego krąg na swych barkach przez ową krainę dwa słoneczne bobry aż ku miejscu, gdzie wstaje co dnia na wschodzie. Cóż więc jest na południe od krainy, którą zamieszkujesz, książę?
- Morze, a za nim inne krainy, suche i gorące... - odparł Widwojos.
- A jeszcze dalej?
- Nie był tam nikt... - rzekł książę z wahaniem - lecz sądzimy, jako i wy, że tam właśnie jest jeden z krańców świata.
- A cóż mówiono, gdy udawałeś się na północ?
no podobnie, że udaję się ku krawędzi świata. Lecz, jak widzisz, królu, nie dotarłem do niej, gdyż wciąż płynęliśmy przez krainy zamieszkałe przez ludzi, choć mowa ich i obyczaje inne były niźli nasze.
- Na północ od nas żyją inne ludy. Także na wschód i zachód. A choć o morzu na wschodzie nie słyszałem ani ja, ani nikt z mego ludu lub kupców, którzy czasem nas odwiedzają, wiem jednak, że jeśli posuniesz się na zachód i skręcisz ku północy, napotkasz je.
- Tam właśnie pragniemy dotrzeć.
- A jeśli morzem tym nie da się wam skierować później ku południowi? Być może jest ono tym, które oblewa krańce świata?
- Rozważałem to... - Widwojos skinął głową. -Wówczas popłyniemy wzdłuż jego południowego wybrzeża, aż dotrzemy do wielkiej rzeki, która wpadać będzie do niego z południa. I rzeką ową ruszymy ku domowi, tak jak inną rzeką ruszyliśmy na północ, porzucając inne morze.
Król w zamyśleniu skinął głową.
- Nie pragnąłbym nigdy porzucić krainy, w której się narodziłem, gdyż wydaje mi się piękna i jest w niej wszystko, czego pragnę ja i mój lud, prócz soli, lecz wymieniamy ją z innymi za to, co tu zdobywamy. Mimo to pojmuję, że inni budują wielkie okręty, aby odbywać dalekie podróże, tak jak to czynią kupcy, których to jest rzemiosłem. Lecz nie odpowiedziałem jeszcze na twe pytanie, dostojny cudzoziemcze. Rzekłeś, że pragniesz odpłynąć stąd rychło, gdy tylko minie chłód i wody na powrót staną się wodami. Zezwól więc, że powiem ci, kiedy to nastąpi. Jeśli słońce, które włada światem, a jest jego stwórcą i bogiem najwyższym, zechce okazać swą łagodność, trzykrotnie jeszcze księżyc ukaże się w pełni, nim śniegi stopnieją i ruszą pierwsze wezbrane wody. Wkrótce potem świat zacznie zielenić się i zaśpiewają ptaki. Lecz bywa i tak, że gdy niebiosa spuszczą pierwszy śnieg, jak to ujrzałeś przed dwoma dniami, leży on przez cztery i pięć pełni księżyca, a żadna ofiara, choćby było nią życie króla, nie może wzruszyć rozgniewanego Bóstwa.
- Pięć pełni księżyca! - zawołał Widwojos nie mogąc pohamować zdumienia i lęku.
- Gdy byłem młody... - rzekł król - pięć pełni minęło, a nadeszły mrozy jeszcze straszliwsze niźli te, które były przed nimi. Nie mieliśmy już jadła, a ludzie byli zbyt wyczerpani, by upolować dość zwierzyny dla całej osady. Zwierzęta ginęły wówczas w lasach i zasypywał je śnieg. Owego ranka, gdy pierwsze dziecko umarto z głodu, bowiem w wyschniętej piersi matki zabrakło pokarmu, ojciec mój rozkazał zapalić wielki stos pośrodku jeziora, wzniósł ręce ku niebu i błagając jasnego boga, by zechciał swym gorącym promieniem stopić lody i sprawić, by śnieg zniknął z ziemi, wszedł na ów stos i wołał wznosząc ramiona tak długo, aż dym i płomienie zakryły go przed naszymi oczyma. A my dorzucaliśmy do stosu wciąż nowe naręcza przez dzień cały i całą noc, aż wreszcie lód w owym miejscu stopił się i wszystko zniknęło w głębi jeziora. A następnego dnia począł dąć ciepły wiatr...
Urwał czekając, aż stary Nasios wyłoży sens jego słów księciu. Później rzekł:
- Jest rzeczą królów: oddać życie w ofierze, gdy nadejdzie czas. Jeśliby tego nie uczynił, bóstwo daremnie oczekujące ofiary wygubiłoby cały nasz lud. A mówię ci o tym, czcigodny cudzoziemcze, abyś pojął, że nie mogę rzec, jak długo będziecie tu zamieszkiwali czekając, aż rzeki ruszą i okręt wasz będzie mógł odpłynąć. Lecz gdy to nastąpi, wskażemy wam drogę, abyście mogli podążyć ku zachodowi, gdyż sami nie odnaleźlibyście jej. Bowiem na zachód od nas i sąsiadów naszych, do których odesłaliśmy nasze kobiety, rozpoczyna się kraina bezdennych bagien i topieli przeciętych wielu rzekami i strumieniami, gdzie nawet maleńka łódź zabłąkałaby się i ugrzęzła, a wasz wielki okręt musiałby utknąć wśród trzęsawisk. Wówczas zgubieni bylibyście bez ratunku, otoczeni bezkresną topielą, która pochłania nawet drobne nierozważne zwierzęta, jeśli się tam zapuszczą, a żywi jedynie ptactwo wodne, żaby i potwory błotne.
- Straszliwe są te nowiny dla mnie - rzekł cicho Widwojos. - Lecz zapewne ja i cała załoga mego okrętu winniśmy wdzięczność naszym i twoim bogom, że nas tu przywiedli w porę.
- I ja wdzięczny jestem na równi z wami - rzekł król - bowiem jednego mam tylko syna, a zwą go Me-sen, jak mnie zwą Sulnc, a gdy ja umrę, imię moje przejdzie na niego, a jego imię na syna jego.
Słowa te wyłożył Nasios mówiąc, że jedno z nich oznacza księżyc, a drugie - słońce i jest imieniem królewskim.
Białowłosy wszedł do izby i stał przez chwilę pocierając twarz. Wydawało mu się, że mróz tego wieczora jest jeszcze straszliwszy niźli wczoraj. Odetchnął głęboko ciepłym powietrzem przesyconym wonią oliwy.
- Tchnienie zamarzło mi w nozdrzach... - rzekł cicho z trudem poruszając wargami. Podszedł do ognia.. Dotknął palcami nosa, pod którym podobnie jak na ustach czuł kryształki lodu.
Perilawos, który końcem noża przesuwał w kociołku syczące placki, roześmiał się.
- Czy słyszysz, Terteusie? Któż uwierzy nam, gdy poczniemy opowiadać po powrocie, jak to Białowłosy wszedł niosąc w sobie zamarzniętą duszę, bo czymże innym jest tchnienie? Czy uwierzy nam kto? Nikt, bowiem trzeba to ujrzeć na własne oczy! Wszyscy wiedzą, że gdy zginie człowiek, dusza jego żyć może nadal i unosić się wokół ciała, a nawet mścić się na wrogach, lecz czy słyszał kto o człowieku, którego dusza zmarła, gdy on sam dalej kroczył żywy i zdrów?
- To prawda! - rzekł Terteus śmiejąc się. Odrzucił skóry legowiska i powstał. - Czy byłeś przy okręcie?
Białowłosy bez słowa skinął głową i przesunął się do ognia, oddychając głęboko i zacierając ręce. Na brwiach osiadł mu biały szron.
- Czy wicher nie zerwał dachu nad nim?
- Nie! - Z wolna sięgnął ku głowie i zdjął kaptur ze skór tak zimnych, że zachrzęściły, gdy cisnął je na legowisko. - Obłoki śnieżne odeszły i widać gwiazdy, a wiatr także ucichł... Lecz okręt jest zasypany tak, że gdyby nie blask owych gwiazd, nie odnalazłbym go, choć stoi tak blisko.
Czwartego dnia po nadejściu mrozów Terteus za zgodą króla, z pomocą całej załogi i młodzieńców z osady, dźwignął okręt, wyrąbując lód wokół burt toporami. Ustawili go wówczas na zamarzniętej powierzchni jeziora tuż obok domów, tak aby gęsty las osłonił go od północnego wiatru. A gdy to uczynili, podparli mocno Angelosa, otoczyli płotem z wikliny i nakryli dachem, aby śnieg nie przysypał go zupełnie. Wszystko, co dało się unieść, zabrali z sobą do chat, sprawiając wielką radość królowi odnalezionymi dzbanami białej soli kreteńskiej. Zdawało się, że dla ludu owego, zagubionego pośród niezmierzonych borów na krańcach świata, sól ta większą ma wartość niźli kruszce, zresztą niemal mu nie znane. Nie mówiąc o najdroższym z metali, żelazie, którego niewiele można było ujrzeć i na Krecie, nie było w całej osadzie przedmiotów ze srebra lub złota, a jedynie kilka toporków i grotów strzał z brązu, zapewne wymienionych z kupcami, a mających inny kształt niźli te, które załoga Angelosa znała dotąd.
- Bierzcie! - rzekł Perilawos wyrzucając nożem na glinianą misę placki i pochylając kociołek, aby oblać je gorącą oliwą.
Zasiedli i odcinając nożami kawałki, gdyż były one zbyt gorące, dmuchali na nie i unosili ku ustom.
- Świt wstanie niebawem... - Perilawos ziewnął i sięgnął po naczynie z wodą. Przechylił je i wypił kilka łyków. Spojrzał na Białowłosego. - Jeśli tchnienie twoje odtajało, cóż byś rzekł, gdybyśmy rankiem poszli na łowy do lasu? Zbyt długo trwała zawieja i trzymała nas pod dachem! Jeśli nie wyjdę dziś z chaty, niechaj nie ujrzę rodzinnych brzegów!
Białowłosy skinął głową i spojrzał na Terteusa. który zdawał się nie słuchać ich, zajęty jedzeniem. Usłyszał jednak.
- Idźcie! - mruknął z pełnymi ustami. - Młodzieńcy z osady także zapewne dziś wyruszą, bowiem nie ma już świeżego mięsa. - Urwał, a później dodał: - Czyście dostrzegli, że światłość dnia zdaje się coraz dłuższa, a noce krótsze?
- Czy pragniesz rzec, że ta straszliwa pora zbliża się ku końcowi? - Perilawos wzruszył ramionami. -Chłód zdaje się większy, niźli był wprzódy...
Zamilkli.
- A przecież nadejdzie dzień - rzekł Terteus cicho - gdy na jeziorze ożyją wody, a okręt nasz zakołysze się i ruszy. Zagłębimy wówczas wiosła w wodzie, która przestanie być kamienna, a osada ta pozostanie za nami. Sam nie wiem, jak długo tu jesteśmy...
Westchnął. Wiele już dni minęło, odkąd lód skuł jezioro, tak wiele, że dawny świat począł wydawać się im nieprawdziwy jak ciepły, pełen kwiatów i barw sen, z którego budzili się każdego ranka pośród białej, zimnej pustyni smaganej północnym wichrem.
Białowłosy otarł palce w gruby skórzany kaftan i wstał. Podszedł do drzwi, uchylił je i zamknął.
- Świta już - rzekł podchodząc do ściany, aby zdjąć z niej wiszący na kołku łuk. Napiął cięciwę i puścił. Zabrzęczała cicho.
- Nie wyruszę dziś z wami... - Terteus znowu westchnął. - Albowiem, jeśli prawdą jest, co mówią ludzie tutaj, ciepło nadejdzie wkrótce. Trzeba rozłożyć żagiel na śniegu i naprawić, gdyż nie uczyniliśmy tego wcześniej... Oby nadszedł już wreszcie dzień, gdy gotować będziemy się do drogi!
Z niecierpliwością ścisnął dłonie, aż zbielały mu palce. Straszliwa była ta bezczynność. Wiedział, jak trudno będzie ponownie poprowadzić okręt, gdy wsiądzie nań załoga odwykła od wioseł i wysiłku. Gdyby nie łowy, które były jedyną ich rozrywką, pora ta przemieniłaby zapewne dusze ich w dusze niewiast. Spali zwlekając się na posiłki lub nucili pieśni wieczorami przy ognisku. To samo zresztą czynili młodzieńcy z osady, z którymi coraz łatwiej było się Kreteńczykom porozumieć, gdyż z wolna poczęli pojmować ich mowę.
Wydawało się, że z otaczającego świata zatopionego w mroku i śmierci spływa na ludzi drętwota, pogrążając ich w półśnie. Zdawali się obojętni na wszystko, prócz tego jedynie, aby nie zabrakło im jadła. Lecz cóż stanie się, gdy. natrafią po wyruszeniu na niebezpieczeństwa większe niźli te, które napotkali dotychczas?
Niemal ze smutkiem pomyślał, że w tym zagubionym zakątku świata nic nie zmusza ich, by chwycili za broń i walczyli o życie, co kazałoby im przypomnieć sobie, że są mężami.
Nawet na łowy szli niechętnie. Zresztą zwierzyny było w okolicy tak wiele, że ubicie paru saren lub zastawienie sideł na zające nie sprawiało trudności. Choć mróz nie ustępował, a cała otaczająca jezioro kraina zamarła pod lodową powłoką, ludzie z osady twierdzili, że pora ta nie jest surowsza niźli inne, poprzednie, a nawet łagodniejsza nieco.
Lecz to wydawało się Kreteńczykom nie do wiary. Czyż mogła istnieć pora bardziej nieprzyjazna człowiekowi?
Białowłosy i Perilawos wyszli z chaty. Powietrze było mroźne, lecz wydało im się, że mróz zelżał nagle.
Wąska uliczka, biegnąca od bramy do maleńkiego placu na krańcu osady, była niemal pusta. Nad pokrytymi śniegiem spadzistymi dachami unosił się gdzieniegdzie dym. Perilawos minął największy podłużny budynek, gdzie dawniej znajdowały się składy żywności, a teraz spało pokotem pięćdziesięciu żeglarzy Angelosa, i zbliżył
się do jednej z małych chat, także przeznaczonych dla gości. Miała ona wąską sień, z której wchodziło się na prawo i lewo do kilku maleńkich izdebek. Zajrzał do jednej z nich.
Karnon i Metalawos, odziani już, siedzieli po obu stronach paleniska, ostrząc miecze na płaskich kamieniach, które polewali nieustannie wodą z glinianego dzbanka.
- Witaj, młody książę! - rzekł Metalawos wesoło. - Czy nadal pragniesz iść na łowy, czy też mróz zagna cię na powrót do chaty?
Lecz widząc, że obaj są w pełnym uzbrojeniu, gdyż szli na łowy z włócznią, łukiem i mieczem, a jedynie tarcze pozostawiali w osadzie, powstał i narzucił futrzaną opończę, trącając Kamona, który także uniósł się.
Niemal u bramy osady dołączył do nich syn królewski Me-sen, który znał otaczające osadę lasy lepiej niźli oni, a także kryjówki zwierza i drogi jego.
Gdy przeszli pomostem na pokryty śniegiem ląd, słońce wstało już i dzień rozpoczął się jasny i pogodny. Uderzył lekki podmuch wiatru. Lecz mróz zdawał się łagodniejszy z każdą upływającą chwilą i nie szczypał odkrytych twarzy.
Początkowo szli rozmawiając wesoło i podbiegając dla rozgrzania nóg, lecz wkrótce zagłębili się w wysoki cichy bór i umilkli.
Idący przodem Me-sen nie odrywał oczu od śniegu wypatrując śladów zwierzęcych, które biegły krzyżując się w różnych kierunkach. Umiał poznać z ich wyglądu, jak dawno przeszło zwierzę, a nawet, czy było młode, czy stare, co wprawiało ich w podziw, gdyż żyjąc w krainach pozbawionych śniegu nie umieli z niego wiele wyczytać.
W pewnej chwili zatrzymał się i pochylił badając trop stada dzików, które brnęły ciężko w wysokich zaspach.
Dostrzec można było szerokie bruzdy tam, gdzie piersią i łbem przedzierały się przez śnieg.
Las był tu wysokopienny i wzrok sięgał dalej niźli w niskich, zarośniętych poszyciem zagajnikach i splątanej puszczy nad rzeką.
W pewnej chwili dostrzegli z dala małe stado saren, lecz nim ^dolali podejść, kierując się pod wiatr, szybkonogie zwierzęta zostały ostrzeżone słuchem lub dostrzegły ich, bowi?"1 nagle zaczęły biec skacząc z wysiłkiem przez zaspy i zapadając w nie niemal po pierś. Po chwili mroczna głąb lasu pochłonęła je.
- Czy podążymy za nimi? - zapytał Białowłosy wskazując stronę lasu, w której zniknęły sarny.
Me-sen przecząco potrząsnął głową. Uzbrojoną w lekki oszczep dłonią wskazał przed siebie.
Ruszyli dalej, okrążając wielkim łukiem jezioro i kierując się na powrót ku rzece na północy.
Las gęstniał i droga stawała się kręta, gdyż musieli obchodzić przysypane śniegiem pnie zwalonych drzew i gęsto rosnące kępy krzewów pokryte szronem. W pewnej chwili znaleźli się na zalanej słońcem roziskrzonej polanie i przystanęli. Miejsce było całkowicie osłonięte od wiatru. Dając im ręką znak, aby nie szli za nim, Me-sen ruszył ku środkowi polany i zatrzymał się pochylony, spoglądając w dół.
Stali zwróceni ku słońcu, przysłaniając oczy i patrząc zanim.
I nagle po raz pierwszy od wielu dni Białowłosy poczuł, że padający mu na lica promień słońca niesie z sobą ciepła.
Mimowolnie dotknął dłonią policzków, obawiając się, czy nadmierne zimno nie spowodowało, że stały się one niewrażliwe na chłód, jak to się przydarzyło kilku innym żeglarzom ze złym skutkiem, bowiem w miejscach owych powstały im rany, które trzeba było leczyć długo odwarem z ziół przygotowanym przez stare niewiasty, pozostałe w osadzie.
Lecz nie, ciepły promień dotknął obnażonej dłoni. Białowłosy uniósł rękę ku słońcu.
był szalony? - rzekł Metalawos cicho i z przejęciem. - Gdyż wydaje mi się, że słońce tej krainy, które niosło nam dotąd chłód straszliwy, poczyna przygrzewać?!
Spojrzeli po sobie ze zdumieniem i radością, nie dowierzając swym zamysłom.
- Spójrzcie! - Kamon uniósł obie dłonie ku górze wskazując niebo. Zadarli głowy.
- Cóż dostrzegłeś? - spytał Perilawos. Niebo było błękitne i jasne, a nad głowami płynął jeden, zawieszony wysoko niewielki, samotny obłok.
- Wiatr! - Kamon nie opuszczał rąk. - Czyż nie dostrzegacie, skąd napływa owa chmurka?!
I wówczas pojęli go, a w serca ich wstąpiła niespodzianie wielka radość.
Bowiem wiatr, który od wielu dni gnał mroczne śnieżne nawałnice z północy i wschodu, pchał łagodnie ów obłoczek nadbiegając z południa!
W milczeniu spoglądali na przepływającą małą chmurkę, a później unieśli zwinięte w pięść dłonie i przyłożyli je do czoła, pozdrawiając ją. Albowiem była gościem z dalekiej ojczyzny i niosła zapowiedź wiosny.
Wpatrzeni w nią nie usłyszeli cichego nawoływania Me-sena. Stał pośrodku polany przyzywając ich gwałtownymi ruchami rąk.
Zbliżyli się z wolna, ciągle jeszcze rzucając spojrzenia ku niebu, i zatrzymali się.
Ślady były głębokie i nierówne, jak gdyby zwierzę szło zatrzymując się i przysiadając. Wpatrywali się w nie, nie pojmując, jakie stworzenie je pozostawiło. Sprawiały wrażenie, jak gdyby odcisnął je gruby, bosy człowiek. o krótkich, zakrzywionych palcach: lecz wiedzieli, że żaden z ludzi takich tropów nie mógł pozostawić.
Oczy ich zwróciły się ku Me-senowi. Stał wskazując kierunek, gdzie niknęły tropy. Powiedział coś w swej mowie, lecz nie pojęli go. Wyprostował się więc i wyszczerzywszy zęby uniósł ramiona kołysząc głową ku przodowi i na boki.
- Niedźwiedź! - zawołał Białowłosy.
On jeden z nich, mieszkając u podnóża gór trojańskich, widział kilkakroć z dala owego straszliwego zwierza. Inni jedynie słyszeli o nim.
Spojrzeli po sobie, lecz Me-sen ruszył już, położywszy uprzednio dłoń na ustach. Szedł wolno, rozglądając się.
Minęli gęsty zagajnik, który zwierzę obeszło kierując się ku północy. Patrząc na biegnący przed nimi widoczny głęboko w śniegu ślad, Białowłosy dostrzegł, że niedźwiedź szedł jak gdyby chwiejnie, zataczając małe półkola i przysiadając od czasu do czasu, gdyż pozostawił w śniegu dwa wielkie zagłębienia, a na brzegach ich nieco ciemnej sierści. Lecz nie był przecież ranny, bowiem pozostawiłby ślady krwi.
Szli dalej, szybko i cicho, nie schodząc z tropu. Wreszcie, gdy minęli małą polanę i ponownie zanurzyli się w wysokopiennym borze, Me-sen zwolnił i szedł teraz ostrożnie, krok za krokiem, pochylony nisko, ściskając oszczep w dłoni i od czasu do czasu odwracając się, aby ruchem ręki powstrzymać pozostałych. Najwyraźniej pragnął, aby trzymali się nieco za nim. /
Wreszcie zatrzymał się. Zbliżyli się powoli i przystanęli, wstrzymując oddech.
Niedźwiedź szedł niespiesznie, na czterech łapach, unosząc ciemną głowę, jak gdyby węsząc. Zbliżał się do gęstego zagajnika brzozowego. Najwyraźniej nie odkrył ich obecności lub nie znając ludzi nie bał się nikogo i niczego w lesie, gdyż wspiął się na tylne łapy i począł drapać pazurami korę, najwyraźniej poszukując pod nią młodych soków bądź czyniąc to dla innej przyczyny, której nie mogli odgadnąć.
Me-sen skinął głową i rozłożył ramiona na kształt półkola, wskazując oczyma niedźwiedzia. On jeden, znając obyczaje tego zwierza, pojmował, że ów przebudził się dopiero ze snu i zapewne w ciele jego nie drzemią jeszcze potężne moce, które uczyniłyby go tak strasznym wrogiem w niewiele dni później.
Ruszyli, oddaleni od siebie o kilka kroków, zbliżając się z wolna ku niedźwiedziowi, który usłyszał ich i obróciwszy głowę spojrzał małymi oczyma, ukrytymi niemal w gęstym futrze. Z piersi jego wydobył się cichy, ostrzegawczy pomruk, lecz nie zwrócił się ku nim, a ruszył w zagajnik, oddalając się.
Wówczas Me-sen podbiegł kilka kroków i wziąwszy szeroki rozmach, cisnął za nim swym lekkim oszczepem.
Białowłosy widział drzewce lecące niemal prosto ku oddalającemu się cielsku. Wydawało mu się, że syn królewski chybił, lecz włócznia spotkała niedźwiedzia i wbiła się w jego kark.
Usłyszeli nagły, straszliwy ryk i wielkie zwierzę zrobiwszy szybki zwrot, uniosło się na tylne łapy. Lecz najwyraźniej oszczep wbił się głęboko, gdyż niedźwiedź sięgnął łapą za plecy, kręcąc się w koło i rycząc nieustannie.
Perilawos podbiegł ku niemu, cisnął swą ciężką włócznią bojową o spiżowym ostrzu i odskoczył w tył, cofając się pośpiesznie ku stojącym, łon ugodził celnie. Włócznia wbiła się w brzuch zwierzęcia.
Niedźwiedź ryknął znowu, wyrwał włócznię i wlokąc za sobą wbity w kark oszczep ruszył ku ludziom, pędząc szybciej, niźli mogli się tego spodziewać. Z rany w brzuchu tryskała krew.
Szedł wprost na Białowłosego, który czekał z nastawioną włócznią i nagłą trwogą w sercu, bowiem wiedział, że choćby uderzył najcelniej, nie powstrzyma pędzącego ogromnego cielska.
W tejże samej chwili dostrzegł Metalawosa o potężnych ramionach i Kamona, którzy z krzykiem uderzyli na niedźwiedzia z dwu stron, kłując go włóczniami i odskakując pospiesznie.
Wówczas uniósł swój oręż i cisnął z wszystkich sił mierząc w pierś zwierza. Ów zawahał się i uniósł na tylne łapy zwracając ku Metalawosowi, będącemu najbliżej.
Białowłosy widział lecącą włócznię i zacisnął zęby, gdy uderzyła pierś zwierzęcia. Lecz niedźwiedź wyrwał ją, runął ku przodowi i dopadł Metalawosa, który osłoniwszy się włócznią wbił ją głęboko w jego pierś tuż obok miejsca, gdzie uderzyła poprzednia.
Zaparłszy się obu nogami próbował utrzymać napierające zwierzę. Lecz nawet jego wielka siła była przeciw mocy potwora nie większa niźli siła dziecka. Włócznia wygięła się i pękła z trzaskiem.
Metalawos uskoczył. Niedźwiedź rozwarł straszliwie ramiona i patrzący zamarli sądząc, że nic nie uratuje dzielnego żeglarza. Lecz oto nagle wielki zwierz opadł na łapy, a później dźwignął się jak ranny człowiek i sięgnął ku piersi, jak gdyby pragnąc powstrzymać krew buchającą z niej i uciekającą wraz z życiem.
Me-sen, Białowłosy i Perilawos przypadli z wyciągniętymi mieczami, a Kamon zabiegł z tyłu i trzymając włócznię oburącz, uderzył z wszystkich sił w kark zwierzęcia.
I wówczas niedźwiedź po raz ostatni straszliwym wysiłkiem wyprostował się na dwóch łapach, zastygł w mgnieniu oka i nagle zwalił się bezwładnie w śnieg.
Lecz żył jeszcze i długo lękali się podejść do niego, choć bowiem ciało potwora przebiegały przedśmiertne drgawki i leżał na boku, a oczy jego zaszły śmiertelną mgłą, jednak nadal wodził z wolna głową szczerząc ogromne żółte zęby. Z piersi jego wraz z krwawą pianą niósł się rzężący warkot.
Aż wreszcie wyprostował się, głowa opadła i znieruchomiał.
Zbliżyli się i Metalawos ciął straszliwie w kark zwierzęcia, a później uderzył znowu i głowa potoczyła się w śnieg znacząc go ciemną, czerwoną krwią. Wówczas dopiero podeszli i oglądali go, dziwiąc się straszliwym zębom i potężnym pazurom.
Później ucięli kilka wielkich gałęzi i ułożywszy na nich zabitego zwierza, poczęli ciągnąć go ku jezioru, powracając własnym śladem. Serca mieli wesołe, gdyż wielkiego pokonali przeciwnika, a przy tym mróz zelżał i świat cały odmienił się.
Stojące wysoko słońce zaczęło dogrzewać, a z drzew opadały grube kiście śniegu, spędzane jego ciepłym promieniem.
Ciągnęli więc ciężkie cielsko żartując i poganiając się nawzajem wesołymi okrzykami jak ci, którzy wiodą objuczone osły lub konie. Lecz że nie widzieli przyczyny do pośpiechu, a zabity niedźwiedź nie był lekki i z trudem wlekli go wymijając zwalone pnie, wykroty leśne i zaspy, odpoczywali więc kilkakrotnie i wolno postępowali ku osadzie.
W pewnej chwili Me-sen zatrzymał się, puścił gałąź i odszedł kilka kroków w bok, unosząc rękę na znak, aby zamilkli.
Stali spoglądając na niego i nie pojmując, czego poszukuje, gdyż po upolowaniu tak wspaniałego zwierza nie pragnęli dalszych łowów na nikczemniejsze stworzenia. Lecz dostrzegając, że Me-sen zerwał nagle łuk z ramienia, uczynili podobnie.
A syn królewski bez słowa i nie odwracając się już ku nim ruszył w las śladem biegnącym obok ich śladów i odchodzącym ku wschodowi.
Zbliżyli się i spojrzeli. Ślad ów należał do człowieka. Pozostawiając niedźwiedzia, udali się za niknącym już wśród ośnieżonych krzewów poszycia Me-senem.
- Czemuż tak ściga ów trop? Mógł to być przecież któryś z naszych towarzyszy... - rzekł Perilawos półgłosem. - Lub jeden z jego ludu?
- Zapewne pragnie ujrzeć go i przekonać się, że nie jest to obcy przybysz...
Kamon zrównał się z nim. Metalawos i Białowłosy postępowali o kilka kroków z tyłu rozglądając się bacznie, choć także nie pojmowali, czemu Me-sen idzie za owym śladem. Bo jakiż wróg mógłby dotrzeć do owej krainy na krańcu świata w porze tak straszliwych chłodów i zawiei?
W pewnej chwili Me-sen zatrzymał się. Gdy podeszli, dostrzegli, że ślad zatoczywszy łuk, towarzyszy w pewnym oddaleniu ich własnym, widocznym z dala śladom.
Ruszyli z wolna i teraz dopiero zaczęli odczytywać dzieje tropu: człowiek ów postępował zapewne nie tracąc ich z oczu i trzymając się pomiędzy nimi a rzeką. Szedł od drzewa do drzewa i najwyraźniej krył się, gdyż ślady wskazywały, że przystawał, a później pod osłoną pni i krzewów pokrytych śniegiem jak kopce, przemykał się dalej.
Doszli wreszcie do miejsca, gdzie świeża krew i zdeptany śnieg świadczyły o ich zmaganiu się z niedźwiedziem. Człowiek ów przypatrywał się walce z dala, stojąc za drzewem. Musiał tam być długo, gdyż wydeptał stopami zagłębienie, a gdy odeszli, ruszył za nimi.
W pewnej chwili towarzyszący im z dala ślad skręcił nagle ku wschodowi kierując się ku rzece.
Postępowali za nim ostrożnie, aż wreszcie ujrzeli w dole szerokie, pokryte śniegiem zamarznięte koryto. Wyraźny ślad biegł przez nie prosto ku drugiemu brzegowi i niknął tam w lesie.
Patrzyli nań, ukryci za drzewami na skraju lasu, starając się nie czynić najmniejszego szmeru, gdyż człowiek ów nie mógł być daleko.
Me-sen dał im znak, aby cofnęli się, co uczynili bez słowa i ruszyli w głąb lasu rozmyślając nad tym, kim jest ów obcy. Pojęli, że nie mógł to być nikt z zamieszkujących osadę wojowników.
Powrócili do zabitego niedźwiedzia i zabrali go, lecz szli teraz cisi i czujni, rozglądając się. Me-sen dał im znak, że pragnie ruszyć przodem i po chwili oddaliwszy się pospiesznie zniknął w lesie, kierując się ku osadzie.
Gdy znaleźli się wreszcie nad jeziorem, dostrzegli dwóch ludzi, którzy minąwszy bramę, skierowali się po ośnieżonym pomoście w stronę lasu i zniknęli w nim. Uzbrojeni byli w łuki i lekkie oszczepy.
Ciągnąc nadal swą zdobycz weszli na pomost. Brama otworzyła się i zamknęła za nimi. Stali przy niej czterej wartownicy uzbrojeni w długie oszczepy.
Wewnątrz osady wszyscy wylegli z chat. Książę wraz z Terteusem, królem i Me-senem stali przed domostwem królewskim rozmawiając. Towarzyszył im stary Nasios, a naokół gromadzili się uzbrojeni wojownicy.
Na widok nadchodzących wszyscy ruszyli ku nim i otoczyli sanie z gałęzi, podziwiając zabitego niedźwiedzia.
- Syn królewski - rzekł Terteus - przyniósł nam wieść o śladach obcego człowieka, napotkanych przez was w lesie.
- To prawda... - Karnon wskazał ruchem ręki jezioro. - Szedł on za nami, a później podążył za rzekę, a my zawróciliśmy.
- Czyż wszyscy ci wojownicy uzbroili się na wieść, że jeden obcy pojawił się w okolicy?
Książę, który pochylił się nad leżącym niedźwiedziem i przypatrywał mu się ze zdumieniem i grozą, wyprostował się.
- Obawiają się, że nie przybył tu sam, bowiem nie sposób przypuścić, aby w porze zimowej ktokolwiek mógł przebyć samotnie lasy i krążyć wokół osady.
- Kimże więc jest?
- Może on być synem dzikiego wędrownego plemienia łowców leśnych, gdyż, jak powiada król, krążą one po bezkresnych borach tego północnego świata i jeśli natrafią na słabo bronione siedziby ludzkie, napadają na nie mordując mieszkańców i rabując wszystko, co mogą unieść. Dlatego wysłał dwu zręcznych młodzieńców, aby wybadali ślady za rzeką i naokół jeziora. Gdy powrócą, dowiemy się, co ślady owe mogą oznaczać. Lecz nim to nastąpi, nakazał swym wojownikom stanąć pod bronią, a ja uczyniłem podobnie z naszymi, bowiem nie wiadomo, co może grozić tej osadzie, mniej obronnej o tej porze, gdyż nie chronionej wokół wodami jeziora.
Lecz młodzieńcy owi nie powrócili, a gdy nastała noc, w serca wszystkich wśliznął się niepokój.
Z południa nadbiegał ciepły, rosnący wiatr. Śnieg zmiękł. Niebo zachmurzyło się i znikły gwiazdy. Kilku wojowników z osady, a wraz z nimi Metalawos i Białowłosy, pragnęło wyruszyć na poszukiwania, lecz król nakazał im czekać do świtu, bowiem młodzieńcy owi mogli zapędzić się daleko w ślad za obcym i być może spędzili noc ' w lesie, jeśli z dala dostrzegli, że należy on do wędrownego plemienia, którego zamiary chcieli lepiej poznać.
Ułożyli się więc do snu, pozostawiając gęste straże przy bramie, na drewnianej wieży i od strony zamarzniętego jeziora, gdyż noc była nieprzenikliwa i gdyby wróg pragnął podejść niepostrzeżenie do osady, mógłby to uczynić.
Białowłosy śnił o niedźwiedziu. Widział przed sobą zbliżające się potworne, brunatne cielsko, pragnął cofnąć się i osłonić mieczem, lecz nie mógł się poruszyć. Niedźwiedź uniósł się na tylne łapy i runął na niego. Poczuł szarpnięcie i zbudził się z okrzykiem trwogi.
- Wstawaj! - zawołał cicho Terteus.
Chłopiec ocknął się i rozejrzał nie mogąc pojąć, gdzie się znajduje. Po chwili oprzytomniał i dostrzegł Perilawosa opasującego się pospiesznie i wsuwającego miecz do pochwy. Odruchowo sam sięgnął po oręż.
- Wychodźcie! -zawołał Terteus. -Otoczyło nas obce plemię! - I wypadł z chaty.
Ruszyli za nim, porywając z sobą łuki, kołczany, ciężkie włócznie bojowe i tarcze.
Z wszystkich chat wypadali już uzbrojeni ludzie i biegli ku otaczającemu domy ostrokołowi.
Białowłosy wsunął się pomiędzy ściany domostw i wspiął na biegnące przy ogrodzeniu podwyższenie z ociosanych kłód, mające służyć obrońcom, aby mogli swobodnie spoza ostrokołu razić wroga, znajdującego się niżej na jeziorze.
Wyjrzał. Wstawał już świt, choć nad lasami zalegał jeszcze półmrok. Ciemne skłębione chmury sunęły nisko nad jeziorem, po którego białej powierzchni biegły ku osadzie maleńkie ciemne postacie. A z lasu wysypywały się wciąż nowe.
- Jeśli nie wiedzą, że tu jesteśmy, sądzą zapewne, że owej wsi na palach bronią niewielkie siły... - rzekł Perilawos wpatrując się w nadchodzących. Oparł włócznię o pale ostrokołu i ściągnąwszy łuk z ramienia, wyjął z kołczanu strzałę i położył ją na cięciwie. Białowłosy uczynił to samo. Po lewej i prawej ręce wzdłuż całego ogrodzenia widział gęsto stojących obrońców.
Czekali. Terteus, który wszedł na wieżę i patrzył z niej próbując zliczyć siły nacierających, zbiegł w dół i dopadł króla osady, stojącego pośrodku uliczki prowadzącej ku bramie.
- Zapytaj go - rzekł szybko do starego Nasiosa, który nie opuszczał króla, aby nieść pomoc, jeśli Kreteńczycy nie będą mogli się z nim porozumieć - co możemy uczynić, jeśli dobiegłszy tu po lodzie wpadną na pomost, na którym stoi jego wieś? Bowiem jeśli toporami zaczną podcinać pale, gdy inni nacierać będą z wszystkich stron, pomost runie i zginiemy w roztrzaskanych domach nie' zdążywszy nawet stanąć do boju i utworzyć szyku, gdy rzucą się na nas i będą nas razić z bliska.
Król rozłożył ramiona bezradnym ruchem i rzekł:
- Jedyna nasza obrona w tym, by nie dopuścić ich blisko!
Terteus zmarszczył brwi. Przez chwilę stał ważąc włócznię w dłoni, wreszcie podbiegł do bogom podobnego Widwojosa, który zawołał wielkim głosem:
- Dzielni Kreteńczycy! Chwyćcie tarcze wasze i włócznie, bowiem musimy wrogowi stawić czoła w boju na jeziorze, inaczej przepadliśmy, a wraz z nami okręt nasz i nadzieja dnia powrotu!
Rzucili się ku niemu, opuszczając swe miejsca przy ostrokole i pobiegli ku bramie, którą rozwarli na oścież.
Napastnicy byli już pośrodku jeziora, biegnąc z wrzaskiem i wymachując wzniesionym nad głowami orężem.
Lecz nagle poczęli zwalniać i oglądać się za siebie, jak gdyby czekając rozkazu, gdyż oto ujrzeli przed sobą ludzi wybiegających z bramy na pomost, który łączył osadę z lądem. Ludzie ci mieli lśniące hełmy i wielkie podwójne tarcze, jakich nigdy nie widziano wśród puszcz północy, a gdy tylko minęli pomost, zeszli na pokryty śniegiem lód jeziora i utworzyli podwójny szereg, który ruszył równym powolnym krokiem ku nacierającym.
Napastnicy, widząc nieprzyjaciół na otwartej przestrzeni, przestali przybliżać się ku stojącej z dala osadzie i zwrócili się ku nim. Lecz najwyraźniej nie wiedzieli, co dalej uczynić, gdyż zbili się w kilka gęstych kup pośrodku jeziora, czekając zapewne na pozostałych, którzy nadal wysypywali się z głębi lasu.
Było coraz widniej. Białowłosy idący w pierwszym szeregu u boku księcia i Perilawosa, a mając po lewej młodego Orneusa, przypatrywał się z dala nieprzyjacielowi unosząc oczy ponad krawędź wielkiej tarczy.
Wojownicy owego leśnego plemienia odziani byli w skórzane kaftany i obcisłe spodnie z futra, włosem na zewnątrz, co czyniło ich podobnymi do leśnych bestii. Kudłate, pokryte długim włosem głowy mieli odsłonięte, a tylko jeden idący pośrodku, wokół którego zebrali się teraz, nosił futrzaną czapkę. Miała ona dwa otwory po bokach i wyrastały z niej rozłożyste rogi jelenie, kunsztownie przytwierdzone i kołyszące się, gdy nadchodził teraz lekkim, swobodnym krokiem, jak gdyby nie dbając o zbliżających się Kreteńczyków. Idąc wywijał trzymanym w ręce ciężkim kamiennym toporem osadzonym na grubym drzewcu.
Uniósł nagle ów topór i wydał chrapliwy, lecz donośny okrzyk, który podniósł się daleko aż ku drzewom lasu i powrócił od nich echem, nadlatując po powierzchni jeziora wśród ciszy, jaka nagle zaległa.
Na ów znak bezładne kupy barbarzyńców rozproszyły się nieco i załoga Angelosa dostrzegła, że zrywają oni, przerzucone ukosem przez plecy, długie, wąskie łuki. Lecz szyk kreteński nie zawahał się. Szli miarowo, a gdy pierwsza strzała świsnęła nad ich głowami i poszybowała w dal nad śniegiem, przyśpieszyli nieco, unosząc wyżej tarcze.
Rogaty naczelnik plemienia wydał nowy okrzyk. Barbarzyńcy unieśli oręż i z wrzaskiem runęli na nadchodzących.
Bogom podobny Widwojos także uniósł dwusieczny, pradawny topór i wezwawszy mocnym głosem Wielką Matkę, ruszył im na spotkanie.
Dwa rzędy spiżowych włóczni pochyliły się i zabłysły w świetle rosnącego dnia.
Przyspieszając kroku Białowłosy widział ciasno zbity tłum wrogów, dostrzegł już nawet ich otwarte do krzyku usta, lecz nie słyszał go.
Biegli coraz szybciej, starając się nie łamać linii szyku, i uderzyli z potężną siłą, rażąc nieprzyjaciół spoza muru zwartych tarcz. Przez mgnienie oka dwuszereg zachwiał się natrafiwszy na pierwszy opór zbitej gęstwy nieprzyjaciół, lecz wnet zwarł się znowu.
Odrzuciwszy włócznię z braku miejsca do zadania pchnięć, ci, którzy byli na czele, razili straszliwie spiżowymi mieczami nie osłonięte ciała wrogów. A włócznie drugiego szeregu wysuwały się i kąsały jak głowy wężów , | wpadając w skłębiony tłum ciał.
Białowłosy uniósł miecz, dostrzegł kątem oka wykrzywione dzikie oblicze i potężne ramiona wznoszące kamienny młot, który opadł na tarczę walczącego Orneusa, wytrącając mu ją.
Młody Kreteńczyk padł na twarz, pociągnięty ku przodowi, gdyż nie zdołał wyswobodzić ręki z uchwytu własnej tarczy.
Ratując go Białowłosy ciął mieczem z całych sił, uderzając wroga wznoszącego młot do powtórnego uderzenia. Cofnął rękę, naparł tarczą i pchnął znowu, czując jak ostrze zagłębia się w miękkim ciele. Oczy barbarzyńcy otwarły się szeroko, a z piersi wydobyło się ochrypłe rzężenie. Napierany z tyłu, padł ciężko pod nogi walczących, okrywając swym ciałem ciało Orneusa, buchające krwią ze straszliwej rany zadanej toporem, który niemal odrąbał mu ramię, przeciąwszy pancerz.
Białowłosy dostrzegł to, a nawet zdumiał się, gdyż nie wiedział, kto zdążył zadać Orneusowi ów cios. Lecz wszystko to działo się w mgnieniu oka, tak szybko, że sam . później nie mógł pojąć, jak owe pędzące, przemieniające się obrazy pozostały w jego pamięci. Bowiem, zaledwie spojrzał na leżącego Orneusa, przed oczyma jego wyrosła nowa postać z uniesionym toporem i błyskawicznie osłonił się tarczą, na którą spadło potężne uderzenie, niemal zwalając go z nóg. Machnął na oślep mieczem, lecz ostrze przecięło pustkę.
Oto niespodzianie barbarzyńcy rozpierzchli się. Zadał jeszcze jeden cios i nagle wrogowie zniknęli, nie było ich już w zasięgu dłoni. Ujrzał przed sobą przestrzeń jeziora i pochylone grzbiety uciekających postaci, gnających ku ścianie lasu.
Wraz z innymi wydał zwycięski okrzyk i rzucił się w pogoń przeskakując przez nieruchomych umarłych i wijące się ciała, rannych.
Z uniesionymi mieczami gnali leśnych ludzi przed sobą, mordując każdego, którego dopadli, i biegnąc dalej bez zatrzymania i bez wytchnienia.
Dopiero teraz spostrzegł, że mieszkańcy osady także wzięli udział w boju. Lecz jak znaleźli się na jeziorze, nie wiedział.
Zapewne wypadli z osady i uderzyli z boku, aby wspomóc swych gości toczących ciężki bój z przeważającym liczebnie wrogiem. Być może nawet ich natarcie przeważyło i wpędziło lęk w serca leśnego ludu, pewnego, że natrafi na niewielki opór małej wsi nie oczekującej napaści i pozbawionej ochrony otaczających ją wód jeziora.
Powracali dysząc ciężko i rozglądając się. Białowłosy dostrzegł Perilawosa i jego boskiego ojca, a obok Terteusa, który pochylił się i otarł miecz o połę skórzanego kaftana zabitego barbarzyńcy. Szli ze zwieszonymi głowami, choć weseli, trzymając nadal w dłoniach obnażony oręż.
Obejrzał się. Z lasu dochodziły przytłumione okrzyki. To młodzieńcy z osady ścigali pozostałych przy życiu napastników.
Perilawos widząc go uniósł rękę.
- Pierzchnęli jak płochliwe ptactwo na widok orła! - zawołał wesoło, lecz nagle spoważniał. Dostrzegł leżące na ziemi ciało człowieka w kreteńskim hełmie.
Boski Widwojos zatrzymał się i ukląkł przy leżącym odwracając jego lico ku światłu. Człowiek ów nie żył. Straszliwy cios kamiennego młota rozbił mu głowę, tak że nie umieli nawet rzec, jakie nosił imię, nie mogąc go rozpoznać. Dowiedzieć się mieli tego później, licząc żywych.
Dalej Białowłosy dostrzegł drugiego zabitego Kreteńczyka i nagle przypomniał sobie Orneusa, którego znał dobrze i polubił, bowiem wiele rozmawiali z sobą tej zimy. Przyspieszył rozglądając się po śniegu usianym ciałami barbarzyńców. Tam, gdzie leżało najwięcej trupów, było miejsce pierwszego starcia.
Poznał z dala leżącego i przyspieszył. Ukląkł przy nieruchomym ciele.
Orneus leżał jak padł, lecz wokół jego głowy urosła wielka kałuża krwi, jaskrawo barwiąc zadeptany śnieg. U nóg jego spoczywał z rozkrzyżowanymi ramionami trup leśnego człowieka, którego zabił Białowłosy. Cios topora niemal odrąbał ramię młodego żeglarza. Umarł już zapewne, gdyż zbyt wiele krwi z niego wypłynęło. Oczy były zamknięte, a wykrzywiona grymasem bólu twarz, nieruchoma.
Dwaj nadchodzący ludzie zatrzymali się nie opodal. Białowłosy uniósł głowę. Byli to Terteus i Harmostajos. W milczeniu spoglądali na ciało.
- To Orneus... - rzekł Białowłosy widząc, że zbyteczne były to słowa, gdyż poznali leżącego. - Walczył przy mnie. Osłoniłem go, gdy padł. Ktoś zadał mu cios, leżącemu... Nie widziałem tego...
Chciał dodać coś jeszcze, lecz nagle powieki leżącego drgnęły.
- Żyje! - rzekł Terteus i ukląkł obok Białowłosego. Harmostajos pokręcił głową ze smutkiem.
- Nie ujrzy już zachodu słońca... - rzekł cicho. Odsunął się o kilka kroków i wzrok jego spoczął na ciele jednego z barbarzyńców, niemal niewidocznym, gdyż przywaliły je zwłoki dwu innych. Lecz głowę nadal nakrywała skórzana czapka, choć jeden z rozłożystych rogów złamał się w chwili upadku.
- To wódz owego ludu! - zawołał Harmostajos i pochylił się, by zerwać czapkę z głowy zabitego człowieka, gdyż był ciekaw, jak owe rogi trzymały się na głowie nawet wśród walki.
Lecz Terteus i Białowłosy nie usłyszeli jego wołania. Bowiem Orneus otworzył oczy i uśmiechnął się.
- Odchodzę... - szepnął.
Jego błądzący wzrok zatrzymał się na licu Białowłosego i nagle w oczach umierającego pojawiła się trwoga.
- Nie czyń mi zła, gdy odejdę...
- Czyżbym ja lub kto inny miał czynić ci zło? - Chłopiec potrząsnął głową. - Usypiemy ci piękny grób i złożymy ofiary, abyś nie błądził i nie żywił do nas żalu. Bowiem padłeś walcząc dzielnie. A gdy wejdziesz do Krainy Mroku, umarli bohaterowie przyjmą cię między siebie.
- W Atenach... - wyszeptał Orneus z wysiłkiem - przybył sługa kupca egipskiego Re-Se-Neta... pana mojego... gdyż byłem jego niewolnikiem... i oficer Minosa z rozkazem, aby cię zawieziono na powrót do Knossos...
Przymknął oczy. Słuchali go nie wierząc własnym uszom. Orneus jęknął cicho, lecz zebrał ostatek sił i ciągnął:
- Tak chciał Minos, którego uprosił kapłan przybyły z Egiptu... a ja... mnie kazał kupiec Re-Se-Net udać się na wyprawę... abym przekazał mu... jaką drogą bursztyn przybywa... w Atenach, gdyby Tezeusz nie wydał cię Minosowi, miałem cię wprowadzić w zasadzkę... tak chciał mój pan, kupiec Re-Se-Net... obiecał wolność mnie i całej rodzinie... Lecz Tezeusz dał im innego jasnowłosego chłopca... nie ciebie... A ciebie zapewne... dostarczył na okręt w pithosie... aby nikt nie wiedział... Nie mścij się na duchu moim... Miałem cię wprowadzić w sidła. Nie mścij się.
Spoglądali na niego w milczeniu.
Zamknął oczy i wydało im się, że umarł. Lecz otworzył Je po chwili. Widać było na licu walkę, którą toczył ze swą ostatnią słabością. Jak gdyby pragnął odsunąć nadchodzącą nieubłaganie śmierć, aby zdążyć powiedzieć wszystko. Patrzył na Terteusa.
- Wiem... jest ktoś... nie wiem kto... ma rozkaz... zabić... księcia i syna jego, gdyby udało im się ujść z Troi... Nie wiem kto... - powtórzył cicho. - lecz pan mój... Re-Se-Net wiedział i powtórzył mi... Abym ratował się, gdy to nastąpi, i wracał do Knossos... Pragnie wiedzieć... jak to się odbędzie... czy ród Byka zginie... Morderca nasłany przez Minosa... jest tu... z nami... jest tu...
- Któż to jest?! - zapytał Terteus pochylając się nad nim.
Byłby go pochwycił za ramiona i potrząsnął nim, lecz w porę ujrzał straszliwą ranę i pohamował się.
Dusza Orneusa gotowała się już do drogi. Otworzył usta.
- Nie mścij się... na mnie... pamiętajcie... rzekłem wam...
Uniósł powoli zdrową rękę ku licu i dotknął nią czoła pozdrawiając Wielką Matkę, do której powracał.
Krew ukazała się na wargach. Zakasłał i wyprężył się, a później ciało jego zwiotczało nagle i z szeroko otwartych oczu zniknęło życie.
Terteus dźwignął się ciężko i spojrzał na rozciągnięte u ich stóp zwłoki.
- Czyżby nadchodząca śmierć pomieszała mu zmysły? - rzekł niepewnie.
Lecz zarówno on jak i Białowłosy uwierzyli umierającemu.
- Aż tu sięgnęła jego moc... - rzekł chłopiec cicho. - Zapomniałem już o nim niemal, lecz odezwał się do mnie w tym odległym zakątku świata!
- Kto? - Terteus nie pojął go. Myślał o ostatnich słowach Orneusa.
- Sebek - rzekł Białowłosy. - Ów bóg z paszczą krokodyla, któremu byłem poświęcony.
- Lecz nie dosięgnął cię i oto sługa jego leży martwy, a ty żyjesz... -Terteus zniżył głos. - Cóż powiesz księciu?
- O nim czy o owym nasłanym mordercy, który kryje się pośród nas?
- O tym drugim! - Terteus niecierpliwie wzruszył ramionami. - Któż nim jest? Chłopiec potrząsnął głową.
- Orneus wiedział jedynie, że Minos posłał tamtego, aby wśliznął się do załogi Angelosa... Być może był jednym z tych, którzy zginęli...
- Niewielu nas zginęło... trzech jedynie, jeśli nie liczysz tych, którzy dziś padli... - Terteus zasępił się. - Jakby nie dość było niebezpieczeństw, które czyhają w otaczającym nas świecie! Cóż, jeśli mamy z sobą mordercę, witamy go co dnia, dzielimy się z nim jadłem i pokładamy w nim wiarę jak w każdym z nas!
- Jeśli jest on wśród nas, czemuż jeszcze nie zabił księcia lub syna jego? A nawet nie próbował tego uczynić skrycie, choć w podróży tej wiele miał sposobności, choćby dziś w boju, gdy nikt nie miał możności poznać wśród zamętu, kto i komu zadaje ciosy! Gdyby znalazł się u boku księcia i pchnął go szybko, nawet sam bogom podobny Widwojos konając nie wiedziałby, że ginie od kreteńskiego miecza!
- To prawda... - rzekł Terteus po namyśle. - Lecz może sądzi, że jeszcze nie pora uderzyć. Książę jest naszym wodzem i jego święty topór prowadzi nas do zwycięskich bojów. A gdy spojrzysz wstecz na naszą wyprawę, uwierzysz, że bogowie czuwają nad nim i odwracają od niego pewną śmierć, a wraz z nim i od nas. Być może więc morderca ów czeka i będzie czekał tak długo, aż znajdziemy się w świecie, w którym znane mu będą ścieżki powrotu do ojczyzny. Wówczas, powodowany lękiem, posłuszeństwem czy też nadzieją nagrody, wykona rozkaz króla, a Widwojos i syn jego nie ujrzą już więcej ojczystej przystani.
- Gdybyś nawet miał słuszność, a Orneus rzekł prawdę, cóż pragniesz uczynić? Jakże wykryjesz mordercę, póki nie uderzy? Czy sądzisz, że zdradzi ci swą tajemnicę, aby go załoga posiekała mieczami na strzępy i rzuciła je psom, odmawiając zwłokom jego pogrzebu, a duszy ofiar?
- To prawda... - Terteus westchnął. - Nie powie on nam tego... - Uniósł głowę. - Lecz miej otwarte oczy! Ja także będę czuwał.
- Czy ostrzeżemy księcia i Perilawosa? Terteus zawahał się.
- Odbierze im to spokój. Źle jest, gdy wódz nie ufa swym ludziom. A będzie widział w każdym z nich mordercę... póki nie przekona się, który jest nim naprawdę! - Roześmiał się ochrypłym, bezradosnym śmiechem. - Wstrzymajmy się nieco, bowiem wierzę, że póki nie zwróciliśmy dziobu okrętu naszego ku południowej stronie, człek ów nie uderzy. On także pragnie uratować swój żywot i ujść zdrowo z tych krain pełnych dziwów, a nie pomoże sobie, gdy zgładzi wodza wyprawy i jego syna, siejąc nieufność i nienawiść pomiędzy pozostałymi. Bogowie, a cóż to?
Uniósł głowę i spojrzał niemal z lękiem w pochmurne niebo. Białowłosy także to uczynił. Zmrużył oczy. Jedna kropla, druga, trzecia.
Uniósł pięść do czoła i pozdrowił niebiosa nad głową."
Bowiem stała się rzecz zdumiewająca. Na las, na jezioro, na domy osady, na żywych i umarłych począł padać deszcz.