TOM II Cień nienawiści królewskiej

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ujmij w dłoń topór twego królestwa

- Minos nie umiera! - rzekł niemal wesoło Terteus i przeciągnął się leniwie. -O, bogowie! Gdyby ziomkowie moi ujrzeli mnie, cóż by rzekli! Syn króla piratów w Knossos! Syn króla piratów strażnikiem bratanka Minosa! Co dnia budzę się wierząc, że to sen i za chwilę przyjaciele zakrzykną przed domem, abym szedł z nimi do przystani gotować okręt mój czarny do odpłynięcia na nową wyprawę! A ty, białowłosy chłopcze, czy przypuszczałeś kiedykolwiek, patrząc z twej chaty na morze, że tak daleko popłyniesz i tak wiele będzie się z tobą działo?

Wstał i z obrzydzeniem spojrzał na rzeźbione, nakryte błękitnym kobiercem łoże, obok którego spał rzuciwszy , na podłogę posłanie.

- A wejrzyj na to? Czy jest rzeczą godziwą, aby wojownik spał podobnie? Łoże takie przystoi niewieście, która stroi się od rana do nocy, a ma sto służebnych, aby jej usługiwały.

Uniósł z ziemi swój krótki miecz i zamachnął się nim. Wyostrzony i lśniący brąz zaświstał ostro tnąc powietrze. Terteus opasał się i wsunął go do pochwy. Później z niechęcią spojrzał na leżącego.

- Wstawaj! Czyś już tak przesiąkł ich obyczajami, że chcesz wylegiwać się, póki utrefiony, podobny do dziewczęcia sługus nie wniesie tu miednic, dzbanów i ręczników?

Białowłosy roześmiał się i zeskoczył z łoża. Ściany komnaty, w której się znajdowali, pokryte były wspaniałymi malowidłami. Na jednej z nich dwaj zręczni smukli atleci igrali z rozjuszonym bykiem, przeskakując go lekko po chwyceniu za rogi. Jeden z nich zawisł nad głową zwierzęcia, drugi, który zapewne wykonał już skok, patrzył za nim ciekawie. Na drugiej ścianie korowód młodzieńców o długich utrefionych włosach niósł wiekuiście ofiary bogini oczekującej ich z uśmiechem. Dwie pozostałe ściany i drzwi pokryte były różnobarwnymi pasami farb.

- A więc Minos nie umiera... - Terteus wziął do ręki oparty o ścianę krótki oszczep i skinął na Białowłosego. - Gdy jeden władca umiera, wstępuje na tron jego następca przybierając to samo imię. Podobnie dzieje się u nich z wielką kapłanką bogini. Każda z nich zwie się Ariadna. Ona także nigdy nie umiera. Opowiadali mi o tym ongi pojmani Kreteńczycy, których trzymaliśmy na naszej wyspie dla okupu. To ona dziś namaszczać będzie nowego Minosa, brata naszego pana i stryja Perilawosa, którego mamy pod opieką. Choć doprawdy nie pojmuję, jak i przed kim mamy go bronić?... - Znowu się roześmiał. - By rzec prawdę, uratowaliśmy nie jego jedynie, lecz i własne życie, a oto rozpoczęła się dla nas przedziwna przygoda w pałacu władcy mórz. Lecz skoro Wielka Matka postanowiła, że ma być tak, a nie inaczej, nie sprzeciwiajmy się Jej, póki nie wskaże nam sposobu, jak uciec w rodzinne strony...

Białowłosy szybko położył palce na wargach. Terteus otworzył usta i wzruszył niechętnie potężnymi ramionami, lecz umilkł.

Otworzyli drzwi i wyszli na szeroki, pokryty jaskrawymi malowidłami korytarz, na krańcu którego widniał podparty dwoma prostymi kolumnami portyk. Za nim jaśniał ostry złocisty blask słońca. Znaleźli się na dziedzińcu, na którym nie było teraz nikogo. Pośrodku, otoczony kępą kwiatów, widniał niewielki basen, a z niego, niby tryskające źródło, bił niewielki wodotrysk.

Złożyli miecze i włócznie na krawędzi basenu i zanurzyli się. Naokół dziedzińca biegła arkada podparta rzędem kolumn, a za każdą z nich znajdowały się drzwi.

- Nie na darmo zwą ten pałac Labiryntem! Terteus wyprostował się. Woda sięgała mu do piersi. Zanurzył głowę raz jeszcze i wyskoczył na brzeg. Chciał podnieść swą opaskę na biodra, lecz w tej samej chwili od jednej z kolumn oderwał się czarny człowiek, niosący przed sobą przerzucone przez wyprostowane ręce dwa złociste kawałki mieniącej się materii.

- Dla was! - rzekł, skłonił się z uśmiechem i zsunął niemal w dłonie Terteusa obie opaski.

Później uśmiechnął się ponownie, zawrócił i odszedł bez słowa, znikając w uchylonych drzwiach ozdobionych tarczami z żółtego metalu.

Białowłosy wyskoczył z basenu.

- Piękne! - rzekł biorąc jedną z opasek do ręki. - A jak cienkie! Nawet w Egipcie nie widziałem podobnych!

Terteus wzruszył ramionami i otoczył biodra nową opaską. Założył na nią swój skórzany pas z mieczem.

- Odziani jesteśmy jak książęta! - mruknął. -Zaczekaj! Jeszcze dni parę, a zaczną nas nosić w lektykach tuż za lektyką Perilawosa! Abyśmy nie trudzili się zbytecznie!

Ruszyli na powrót ku swej komnacie, gdzie na stole z gładkiego czarnego drzewa czekały już owoce, kozie mleko w pięknym, miedzianym rzeźbionym w bycze głowy dzbanie, i chleb tak jasny, jakiego nigdy przedtem nie widzieli.

Gdy pożywili się, Białowłosy wstał.

- Słońce już wysoko! Zapewne Perilawos zbudzi się wkrótce.

Wyszli na korytarz, lecz nie ruszyli w lewo jak uprzednio, a w przeciwnym kierunku. Minąwszy dwoje drzwi stanęli przed trzecimi.

Terteus zapukał lekko głowicą miecza. Drzwi otworzyły się. Wewnątrz, w pustej niemal komnacie, w której stały jedynie dwie długie kamienne ławy pod ścianami, siedzieli na jednej z nich czterej żołnierze z włóczniami między kolanami, a na drugiej niewolnik zwany Alexandrem. Przy nim na dwu wielkich lśniących tacach stało jadło dla młodego księcia.

Widząc wchodzących stary niewolnik położył palec na ustach.

Weszli cicho i usiedli naprzeciw żołnierzy, którzy obrzuciwszy ich obojętnym wzrokiem, znowu popadli w półdrzemkę. Była to nocna straż, czuwająca nieustannie przed sypialnią młodego Perilawosa, z której jedyne wyjście prowadziło tędy.

Milczeli wszyscy, czas upływał.

Wreszcie spoza drzwi sypialni dobiegło ciche uderzenie gongu.

Alexander zerwał się prostując drżące, starcze nogi. Białowłosy wziął jedną z tac. Z Terteusem zamykającym pochód weszli wszyscy do mrocznej sypialni.

- Witaj, wnuku boga! - rzekł Alexander podchodząc ku łożu oświetlonemu jedynie płonącą na trójnogu małą lampką oliwną.

- Czemu od chwili powrotu z morza ojciec nie pozwala mi spać w izbie z oknem?... - rozległ się żałosny, lecz nieco rozkapryszony głos. - Czy chcecie mnie pochować za życia w tym grobowcu?

- Nie, książę. Pragnie cię jedynie uchronić przed... - stary niewolnik zawahał się - przed wszelakim niebezpieczeństwem. Czyżbyś zapomniał, że na tobie kończy się ród bogów, a więc życie twe i zdrowie więcej są warte dla Krety niźli skarby dziesięciu wysp?

- Niechaj bogowie spalą i zdruzgocą wszystkie skarby! Perilawos usiadł i przetarł oczy. Najwyraźniej był jeszcze senny. Przy łożu na kamiennej, pokrytej lwią skórą podłodze leżały dwa zwoje papirusu, upstrzone drobnym, gęstym pismem, a przy nich skrzynia z glinianymi tabliczkami, o których Białowłosy wiedział, że także zawierają znaki pisma. Albowiem, o czym przekonali się ze zdumieniem on i Terteus, ów szczupły, rozkapryszony chłopiec umiał czytać i pokrywał zwoje papirusu pismem tak szybko, że od spoglądania na to mogło zakręcić się w głowie.

- Witajcie, bracia, rozbójnicy morscy! - Uśmiechnął się ku nim i uniósł powitalnym ruchem rękę w odpowiedzi na ich pełne czci pozdrowienie. - Czemuż nie urodziłem się jak wy synem rodziców, którzy chcieliby widzieć we mnie prawdziwego męża, wojownika, żeglarza... wszystko jedno kogo, lecz żywą istotę! Gdy mnie nauczono jedynie czytać o dziejach bohaterów, a uczyniono wszystko, aby nie został jednym z nich!

Usiadł, spuścił nogi na. podłogę i z wściekłością kopnął skrzynię z której posypały się podłużne gliniane tabliczki. Jedna z nich rozłamała się na dwoje. Stary Alexander, który postawił tacę na marmurowym stole, pochylił się, pozbierał tabliczki i wsunął je na powrót do skrzynki.

Perilawos sięgnął po złoty kubek z młodym sokiem winnym, uniósł go ku wargom, wypił nieco i zapytał:

- Czy dziś także będzie mi wolno wprawiać się wraz z nimi w strzelaniu z łuku na łąkach w pobliżu pałacu? Stary niewolnik potrząsnął głową.

- Czyżbyś zapomniał, książę? Wkrótce rozpocznie się obrzęd ku czci naszego nowego władcy, Minosa, oby żył wiecznie i w chwale równej chwale ojców! Dziś właśnie, gdy promień słońca dotknie strzały południa między głównymi rogami wielkiego portyku, Ariadna, która jest wcieleniem naszej Wielkiej Matki, namaści głowę -jego boskim olejem i włoży na nią koronę o dwu rogach na znak, że oto Minos, Byk Boski, włada od dziś Kretą w nowym swym wcieleniu! A po zachodzie odbędzie się uczta, na którą przybędzie tysiąc najznakomitszych ludzi królestwa wraz z małżonkami! Jakżeby miało na uroczystościach tych zabraknąć ciebie, w którego żyłach płynie ta sama krew Byka-Boga, jaka płynie w twym boskim stryju?

Chłopiec nagle roześmiał się szczerym, wesołym, dziecinnym śmiechem.

- Alexandrze! Alexandrze... -Pokiwał głową i sięgnął po owoc. - Pozostaw te opowieści starcom i niewolnikom podobnym tobie, gdyż wiara taka krzepi was, odsuwając u jednych obawę nadchodzącej śmierci, a u drugich myśl o życiu spędzonym w niewoli. Gdybym miał w sobie odrobinę boskiej, a choćby i zwykłej byczej krwi, przysięgam ci, że wziąłbym ten pałac na rogi i rozrzuciłbym go po żyznej równinie Knossos, a później wdeptałbym go racicami w ziemię, aby śladu po nim nie zostało! Minęło mi już lat piętnaście, a jak to powiada mój czcigodny ojciec, gniję za życia wraz z wszystkim, co mnie otacza! Lecz nie mówmy o tym... - Zwrócił się ku obu stojącym: - Czy będziecie mi dziś towarzyszyć? W tym jedyna moja nadzieja, że wymkniemy się wspólnie po owym obrzędzie.

- Nie wiemy, książę. - Terteus rozłożył ręce, wykonując przy tym kolisty ruch trzymanym w dłoni oszczepem. - Mamy strzec cię od chwili, gdy się zbudzisz, aż do chwili twego spoczynku, gdy owi czarni barbarzyńcy - wskazał na zamknięte drzwi, za którymi czuwali żołnierze - obejmą z kolei straż nad twą sypialnią. Lecz nie znamy tego królestwa i nie wiemy, czy godzi się, aby obcy i w dodatku pojmani ludzie mogli uczestniczyć w tak wielkiej uroczystości jak namaszczanie władcy?

- Obcy! - Perilawos ponownie roześmiał się. - Połowa tego pałacu zamieszkana jest przez ludzi nie zrodzonych na tej ziemi! Cudzoziemcami są oni lub żony ich, a także żołnierze strzegący bram! A czy byliście już w mieście? Mieszkają tam Egipcjanie, Fenicjanie, Kreteńczycy, których ongi podbiliśmy, a którzy nadal mówią własną mową, choć nauczyli się naszej! Wszelkie narody świata! Jeśli ojciec mój, który jest bratem królewskim, polecił wam nie odstępować mnie, wejdziecie tam wraz ze mną jako moja świta! Zresztą pojmuję, że taka jest i jego wola, gdyż owe złociste opaski na biodrach przystoją właśnie straży osobistej obcego pochodzenia w czasie uczt lub obrzędów dworskich. My, Kreteńczycy, musimy występować wówczas w długich spódnicach!

- Książę... -Stary Alexander pochylił głowę z pokorą. - Racz spożyć teraz to, na co masz chęć, a później udaj się do kąpieli, gdyż twój bogom podobny ojciec oczekuje ciebie.

Perilawos otworzył usta, lecz nie odpowiedział. Spojrzał jedynie znacząco na obu stojących, jak gdyby pragnął rzec: ,, Widzicie! Taki oto jest mój żywot. I taki był od dnia moich narodzin! Nędzny żywot księcia królewskiej krwi!"

Lecz Białowłosy nie myślał w tej chwili o nim i jego sprawach. Od siedmiu dni, od chwili, gdy przybyli do Knossos, znajdował się w tym ogromnym, nieskończonym pałacu, będącym plątaniną korytarzy, dziedzińców, wewnętrznych ogrodów, sal, schodów, krużganków, komnat i zakamarków, które rozciągały się na wszystkie strony, a prócz tego w górę i głąb podziemną, jak wielkie miasto mrówek. Przybyli do kamiennej przystani portu wieczorem, tuż po zachodzie słońca, i przeszli ulicami, idąc po obu stronach lektyki młodego księcia.

Był już mrok. Wówczas Białowłosy dostrzegł jedynie, że port jest wielki, domy wysokie, a miasto rozległe. Do pałacu królewskiego w Knossos droga wiodła za miasto i przybyli na miejsce, gdy było już zupełnie ciemno. Dla tej przyczyny niewiele wiedział o ludziach zamieszkujących Amnizos, gdyż tak zwał się ów gród przytykający do morza. Później, w ciągu kilku następnych dni, wolno im było wraz z młodym księciem udawać się na wycieczki w głąb okolicy, aż do stóp gór. Były tam lasy i uprawne pola, i domy, dostojników zapewne, rozrzucone pośród ogrodów, lecz ludzie ci byli z pewnością mieszkańcami tego kraju i nosili strój kreteński. Teraz, usłyszawszy z ust książęcego syna słowo: ,, Egipcjanie!", zadrżał.

A więc znajdowali się tu! Zapewne prowadzili rozległy handel z władcami tego kraju, wymieniając bogactwo Krety na bogactwa Egiptu... A jeśli tak było, mogło się wydarzyć, że...

Potrząsnął głową. Któż mógłby przypuszczać, że samotny chłopiec, który uciekł z grobowca zagubionego pośród wzgórz Egiptu, znajduje się teraz za morzem w pałacu władców Krety? Nie, tu najprzemyślniejszy nawet egipski kapłan szukać go nie będzie, nigdy. A choćby najgorszym zrządzeniem losu któryś z kapłanów Sebeka przybył tu i ujrzał go przypadkiem, cóż mógłby mu uczynić? Życia jego strzegło słowo brata władcy tej krainy.

Uniósł głowę, gdyż Perilawos rzekł zwracając się do niego:

- Chciałbym, abyś nauczył mnie pływać j nurkować, tak jak ty to potrafisz!

- Uczynię, co rozkażesz, książę! Białowłosy pochylił głowę.

Sala, w której miał się odbyć obrzęd włożenia korony na skronie Minosa, nie była wielka, więc ci, którym urodzenie zezwalało być świadkami owej doniosłej chwili, stali gęsto stłoczeni, ą wspaniałe, bufiaste suknie dam dworu kreteńskiego i ich ogromne uczesania, często niemal tak wysokie jak niewiasty, które je nosiły, czyniły ścisk jeszcze większym.

Pośrodku, od drzwi prowadzących z głębi aż do kamiennego tronu, okolonego dwiema stojącymi pod ścianami, także kamiennymi, prostymi ławami, biegła jak gdyby niewidzialna linia, której nikt nie ośmielił się przekroczyć. Nad tronem po obu jego bokach wymalowano dwa skrzydlate gryfy, spoczywające z uniesionymi głowami pośród rozkwitających lilii, ulubionego kwiatu Kreteńczyków.

Na prawej kamiennej ławie tuż obok tronu zasiadł brat królewski Widwojos, a u jego boku syn, który wszedł wraz z dwoma młodzieńcami stanowiącymi jego straż przyboczną. Pozostawili oni, jak i wszyscy inni, oręż swój w wielkim przedsionku, a teraz stali przy drzwiach nieruchomi i wyprostowani w swych złocistych opaskach, bosonodzy w przeciwieństwie do kreteńskich możnowładców.

Zapadła cisza. Wszyscy oczekiwali odległego okrzyku zwiastującego chwilę, gdy promień słoneczny padnie pomiędzy dwa wielkie rogi na dachu pałacowym.

Białowłosy, który był niższy niż Terteus, widział jedynie skłębiony tłum przed sobą, daleki tron, wdychał woń pachnideł, którymi polanę i namaszczone były ciała zarówno kobiet jak i mężczyzn, i słyszał nieustanny cichy szelest, gdyż ludzie szeptali niemal niedosłyszalnie, pochylając się ku sobie, jak gdyby byli wiotkimi i poruszanymi łagodnym powiewem roślinami, a spokój i godne milczenie były im nic znane. Lecz nagle zamilkli.

Daleko, jak gdyby nadbiegający z innego, odległego świata, dobiegł wysoki, wznoszący się coraz wyżej głos ludzki:

- Aiiiiiiiii... aiiiiii... aiiiiiia!

Głos urósł, trwał przez chwilę i ucichł.

Tłum zafalował i znieruchomiał. Z wolna wielkie podwójne odrzwia z brązu otworzyły się bezgłośnie. Białowłosy uniósł się na palcach.

I nagle serce załopotało mu gwałtownie. Mimowolnie uniósł do czoła pięść zwiniętą dla oddania czci.

To była ona, Wielka Matka! Wysoka, nieco przygarbiona, trzymająca w wyciągniętych rękach dwa gołębie. Okrywała ją długa, prosta biała szata, jakże inna niż stroje otaczających ją niewiast.

Uniosła ręce i dostrzegł powolny ruch jej rozwierających się palców. Gołębie wyfrunęły, zatoczyły z trzepotem krąg pod stropem sali i ocierając się niemal o głowy tłumu, frunęły ku otwartym drzwiom i zniknęły.

Wielka Matka szła przez salę nie spojrzawszy na tłum nisko pochylonych głów. Zatrzymała się przed pustym kamiennym tronem i odwróciła. Uniosła ręce. Dopiero w owej chwili Białowłosy dostrzegł, że w drzwiach którymi weszła, stał człowiek. Był wysoki i nagi, prócz białej przepaski na biodrach. Głowę miał uniesioną i spoglądał w oblicze bogini. Na znak jej uniesionych rąk on także ruszył w kierunku tronu. Za nim postępowały trzy biało odziane kapłanki. Jedna z nich niosła wielką podwójną siekierę na długim drzewcu. Siekiera była kamienna. Druga z kapłanek trzymała przed sobą zawiniątko ukryte w płachcie z białego lnu, a trzecia miała w obu rękach dwa małe gliniane dzbanki prostej roboty, najwyraźniej bardzo stare.

Gdy rosły półnagi człowiek zbliżył się do tronu, Wielka Matka ujęła jego dłoń, poprowadziła go ku kamiennym stopniom i odwróciła się wyciągając ręce.

Niosąca dzbanki kapłanka zbliżyła się i pochyliwszy nisko głowę wręczyła jej jedno naczynie. Bogini wylała sobie jego zawartość na dłoń i dotknęła najpierw czoła, później warg, a wreszcie wnętrza obu dłoni stojącego przed nią człowieka.

Wszystko to działo się w zupełnym milczeniu. Tłum trwał zgięty w pokłonie, z oczyma wbitymi w posadzkę. Zerkając, Białowłosy dostrzegł, że nawet Widwojos i syn jego powstali z ławy i trwali w podobnej, pełnej pokory postawie.

Bogini i rosły człowiek stali naprzeciw siebie i przez chwilę spoglądali sobie w oczy milcząc.

- Bądź pozdrowiony, Minosie! - wyrzekła wreszcie niewiasta. - Zasiądź na tronie swoim!

Ujęła go ponownie za rękę i czekała, aż zasiądzie na kamiennym podwyższeniu. Słowa, które . wypowiedziała, były ciche, a głos zdawał się z trudem wydobywać z jej krtani.

Nagle zabrzmiały one jak spiż. Zwracając się ku drugiej z kapłanek zawołała wielkim głosem:

- Oto labrys! Minosie, ujmij w dłoń topór królestwa twego!

Palce wysokiego człowieka zacisnęły się mocno na drzewcu.

- Boże ukryty w Najświętszym Byku, ojcze Minosa, spójrz! Staje się on Tobą, a Ty nim!

Słowa zabrzmiały pod stropem i ucichły. Trzecia kapłanka zbliżyła się. Bogini odwinęła róg białej płachty i ujęła w obie dłonie wąski krąg z ciemnego metalu.

Z kręgu tego wznosiły się w górę dwa proste tępe rogi.

Minos pochylił lekko głowę i czarna nieozdobna korona przodków osiadła na niej, opasując czoło. Bogini odstąpiła o krok i uniosła ręce. Później bez słowa, nadal nie obdarzając nawet jednym spojrzeniem pochylonych przed nią głów tłumu, zwróciła się ku drzwiom i ruszyła z uniesionymi prosto rękami.

Władca Krety powstał z tronu i począł postępować za nią ściskając w ręce kamienny topór.

Zniknęli, a za nimi trzy biało odziane kapłanki.

Wówczas dopiero ruszył za nimi Widwojos mając u boku syna, a dalej tłum, pośród którego poczęły przebiegać przyciszone szepty.

Korytarz kończył się ogromnym, otwartym portykiem opadającym szeregiem rozległych stopni ku wielkiemu dziedzińcowi otoczonemu zewsząd rzędami kamiennych ław.

Wynurzywszy się na światło dzienne, Białowłosy dostrzegł pośrodku dziedzińca kamienny ołtarz, a na nim związanego białego byka trzymanego przez czterech nagich ludzi.

- Byk ów jest równie białowłosy jak ty!... -usłyszał tuż przy uchu wesoły szept Terteusa. Zwrócił się ku niemu głową.

- Kim jest owa bogini? - zapytał niemal z lękiem. - Czy to Wielka Matka zstąpiła, by go namaścić?

- To Ariadna, nieśmiertelna jak i Minos, gdyż odradza się wiekuiście pod tym samym imieniem. Być może Wielka Matka zesłała ją tu, a być może jest inaczej...

Terteus wzruszył ramionami.

Ariadna i Minos zeszli po kamiennych stopniach na dziedziniec. Tłum w milczeniu rozlewał się wzdłuż ław, zajmując miejsca w amfiteatrze.

Ariadna zbliżyła się ku ołtarzowi i stanęła na kamiennym podniesieniu. Pośrodku, ponad spętanym zwierzęciem, stało małe ciemne naczynie z niemalowanej gliny. Ujęła je i uniosła zwracając się ku czterem stronom świata.

Minos przystanął mając u stóp spętanego byka. Powoli uniósł kamienny topór, który trwał przez chwilę nad jego głową lekko wychylony do tyłu.

I nagle topór opadł.

Byk zacharczał głucho i ucichł. Ariadna zbliżyła się i przytknęła naczynie ku buchającej krwią szyi. Po chwili wyprostowała się i podała królowi naczynie. Wsparty na drzewcu topora, uniósł je ku wargom i przechylił.

Gdy oddał je na powrót Ariadnie, Białowłosy dostrzegł z dala, że jego oblicze umazane jest krwią.

Tłum ożył. Rozległ się ryk jak gdyby nagle wzburzonego morza. Stojąc i wymachując rękami, możnowładcy zebrani w Knossos czcili tak, wraz ze swymi żonami i dziećmi, nowego władcę.

A daleko za bramami pałacu ryk ów pochwyciły nieskończone tłumy i powrócił on ogromnym echem.

- Pójdź... - rzekł Terteus pochylając się ku Białowłosemu. - Odbierzemy nasze miecze, które pozostały w przedsionku. Źle mi bez nich...

ROZDZIAŁ DRUGI Część jego ciała zabrali z sobą

Perilawos zręcznie powodował koniem, co nie mogło dziwić, gdyż Knossos otrzymywało w daninie rumaki z Argos, o którym krążyły wieści, że pasą się tam najpiękniejsze wierzchowce w świecie. Co prawda Białowłosy słyszał podobne słowa o koniach trojańskich, lecz te, których teraz wszyscy trzej dosiadali, były szybkie jak ptaki.

Zbliżyli się do porośniętego krzewami grzbietu wzgórza, aby wzdłuż krawędzi rosnącego na zboczu lasu zawrócić ku pałacowi widniejącemu w oddali na równinie.

Perilawos, który jechał pierwszy, odwrócił się i zawołał ku Białowłosemu:

- Ugodziłem je sam, bez waszej pomocy, a jednego w locie! Co możecie przyświadczyć Alexandrowi, a on doniesie o tym czcigodnemu ojcu! Nie wiem tylko, czy go to ucieszy, czy też...

Nie dokończył. Rozległ się krótki, ostry świst i koń Perilawosa stanął dęba, zrzucając go na ziemię.

Białowłosy zerwał łuk z ramienia, napiął i spuścił cięciwę, zanim nisko skulony kształt zdążył przebiec od skraju zarośli ku pierwszym drzewom lasu.

Człowiek ów zatrzymał się, wyprostował, rozłożył ramiona, a później uczynił dwa kroki i upadł na twarz. Lecz nim upadł, ugodził go oszczep Terteusa.

Zeskoczyli z koni i podbiegli ku leżącemu chłopcu. Białowłosy pochylił się nad nim i odetchnął z ulgą, widząc, że zaczyna gramolić się z ziemi.

Odwrócił głowę.

Koń Perilawosa klęczał kwicząc i tocząc z pyska krwawą pianę. Terteus podszedł ku niemu i wyciągnął mu z boku długą, ciemną strzałę.

Koń wyprostował się, opadł na bok i znieruchomiał.

- Niewiele brakowało... - mruknął Terteus. - Gdyby zmierzył nieco wyżej, przeszyłby na wskroś jego, a nie konia.

- Cóż to było? -zapytał Perilawos wstając i pocierając obolałe ramię. - Koń mój stanął nagle dęba. Nigdy dotąd tego nie czynił.

- Bo też nigdy dotąd nie zraniono go śmiertelnie strzałą... - Terteus wzruszył ramionami.

- A któż... któż ośmieliłby się to uczynić?! - W głosie chłopca było więcej zdumienia niż lęku.

- Pójdź, książę, a przekonamy się. Terteus ruszył pierwszy. Białowłosy nałożył drugą strzałę na cięciwę i ruszył za Perilawosem rozglądając się bacznie.

Człowiek leżał z twarzą ku ziemi. Gdy Terteus wyrwał mu oszczep z pleców i podawszy Białowłosemu strzałę tkwiącą pod łopatką umarłego, odwrócił go nogą, ujrzeli szeroko otwarte oczy i oblicze, którego nigdy dotąd nie widzieli.

Obaj, jak gdyby powodowani jedną myślą, unieśli oczy i spojrzeli na młodego księcia, który potrząsnął głową, pojąwszy ich nieme pytanie.

- Nie widziałem go nigdy dotąd... Być może to zbiegły wieśniak lub rozbójnik z gór. Kryją się oni w niedostępnych pieczarach i napadają na kupców przemierzających wyspę lub na spokojnych mieszkańców... - Zmarszczył brwi. - Lecz nie mógł nas przecież wziąć za kupców... było nas trzech i uzbrojonych. Cóż mógł zyskać zabijając jednego?

- Był na skraju lasu i gdybyśmy nie zabili go tak prędko, jak to uczyniliśmy, mógł umknąć z łatwością, dopadłszy pierwszych drzew. Widzisz, książę, jak gęste jest tu poszycie.

- Lecz czemu to uczynił?

- Cóż, wnuk bogom podobnego Minosa nie zna wszystkich mieszkańców królestwa, lecz wielu mieszkańców królestwa zna wnuka bogom podobnego Minosa... Mógł cię łatwo rozpoznać z tak niewielkiej odległości.

- I pragnął mnie zabić, choć nie znam go i nie uczyniłem mu żadnej krzywdy?

Terteus uśmiechnął się i po swojemu wzruszył ramionami.

- Może nie on chciał cię zabić, książę, lecz kto inny? Ktoś, kto go najął, gdyż wydaje mi się, że wygląda on na pospolitego rozbójnika, nie na zabójcę książąt.

Perilawos uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w Terteusa.

- , Być może masz słuszność... - I dodał z nagłym ożywieniem: - Lecz jeśli miłujecie bogów, nie rzeknijcie o tym nikomu, a szczególnie memu czcigodnemu ojcu, gdyż nie zezwoli mi on już nigdy nawet na konną przejażdżkę.

- Myślę, książę, że powinnością naszą jest donieść mu o tym - rzekł Terteus, a Białowłosy potwierdził ruchem głowy. - Był tu zaczajony w zasadzce. Zapewne wiedział już, że odbywamy przejażdżki w tej okolicy. A miejsce wybrał dobre do spełnienia swego zamysłu. Spójrz. Po jednej stronie ciągną się gęste, splątane zarośla, po drugiej rośnie, las. Tędy wiedzie najlepsza droga dla koni pragnących wspiąć się na grzbiet wzgórza. Dla tej przyczyny my także skierowaliśmy się tu. Był to ktoś, kto chciał cię zabić, książę. Dlatego twój bogom podobny ojciec winien dowiedzieć się o tym niezwłocznie. My możemy cię osłonić przed niebezpieczeństwem, jak to uczyniliśmy dziś, lecz nie każdy zabójca będzie strzelał tak niewprawnie i nie każdy pozwoli się zabić uciekając.

Perilawos spoglądał przez długą chwilę na zabitego. Wielka zielona mucha nadleciała z wysokim brzękiem, zawirowała szybko nad zwłokami i usiadła na krawędzi otwartych, nieruchomych ust. Terteus niecierpliwie spędził ją ruchem oszczepu.

- Chodźmy! - rzekł. - Pozostały nam dwa konie. Myślę nad tym, czy ów człowiek nie pozostawił gdzieś swego wierzchowca?

Rozejrzał się nadsłuchując. Później ruszył szybko ku grzbietowi wzgórza i zniknął za nim. Obaj chłopcy pozostali sami. Białowłosy odruchowo skierował spojrzenie ku ciemnej ścianie. Napięty łuk trzymał kierując grot strzały ku ziemi.

- Czy zabiłeś już wielu ludzi? - zapytał nagle Perilawos z dziecinnym zaciekawieniem.

Białowłosy chciał odpowiedzieć, że o dwóch wie z pewnością, lecz że jednym z nich był kreteński wojownik, którego ugodził włócznią podczas walki okrętów, więc nie rzekł słowa, tylko uśmiechnął się w milczeniu.

- Będziesz mi musiał o wszystkim opowiedzieć wkrótce... - Młody książę odwrócił się od zabitego i ruszył w kierunku, w którym zniknął Terteus. -Ja także chciałbym zabijać ludzi i walczyć na morzu! Cóż, kiedy mój najczcigodniejszy ojciec wolałby zapewne przegrać bitwę niż narazić mnie na niebezpieczeństwo. Gdy powracając na Kretę wypatrzyliśmy wasze okręty i postanowiliśmy na nie uderzyć, ukryto mnie w namiocie, a czterej żołnierze osłaniali moje ciało wielkimi tarczami. Nie widziałem nawet walki. Zezwolono mi wyjść z namiotu wówczas, gdy związanych wrzucono was na nasz okręt.

- Nie będziesz musiał walczyć, gdy zostaniesz królem... - rzekł Białowłosy chcąc go pocieszyć. - Królowie nie walczą sami. Wojownicy czynią to za nich.

- Gdy zostanę królem? - Perilawos pokręcił głową. Gdy przemówił ponownie, głos jego nie brzmiał już jak głos dziecka. - Zapewne umrę znacznie wcześniej...

Osiągnęli nagi szczyt wzgórza i ujrzeli Terteusa prowadzącego pięknego czarnego konia.

- Uwiązał go w lesie, tak jak sądziłem, że go uwiąże! - zawołał z dala.

Gdy zbliżył się, poczęli razem schodzić ku pasącym się spokojnie zwierzętom.

- Gdy pozostawimy owego umarłego tutaj? -zapytał nagle Perilawos.

- A cóż chcesz z nim uczynić, książę? - Terteus spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Pomyślałem, że być może należałoby ciało zabrać do pałacu... Ktoś mógł znać tego człowieka... zapewne ojciec mój będzie pragnął wiedzieć, kim był i jak wyglądał.

- Więc udajmy się jak najspieszniej przed oblicze twego bogom podobnego ojca, książę, a jeśli będzie pragnął go ujrzeć, powrócimy z nim tu lub przywiedziemy niewolników, którzy zabiorą ciało.

Wskoczyli na konie i ruszyli ku Knossos widocznemu z dala pośrodku obramowanej wzgórzami równiny.

Gdy przybyli, Perilawos udał się do komnat zajmowanych przez Widwojosa.

Terteus i Białowłosy usiedli na kamiennej ławie pod jednym z niezliczonych portyków i, czekając, leniwie przyglądali się przechodzącym ludziom, których było tak wielu, jak gdyby nie znajdowali się wewnątrz królewskiego pałacu, lecz na ulicy dużego miasta.

Nie był to właściwie jeden pałac, lecz połączone z sobą pomieszczenia, poprzedzielane dziedzińcami, arkadami i krytymi korytarzami biegnącymi to pod ziemią, to wychodzącymi na niewielkie ogrody, za którymi otwierały się przejścia, tarasy na dachach, schody zstępujące ku basenom lub amfiteatrom, a za nimi dostrzec można było kolejne mury, drzwi, bramy i spiętrzone budowle. Białowłosy umiał już, choć z trudem, znajdować drogę do części pałacu zamieszkanej przez księcia Widwojosa i jego świtę. Znajdowała się ona w pobliżu komnat królewskich, jedynych, do których dostępu strzegli czarni żołnierze, zagradzający wszystkie przejścia i wsparci na długich włóczniach. Lecz i oni zdawali się przepuszczać wszystkich przechodzących, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem i nie pytając ich o prawo znajdowania się w pobliżu świętej osoby władcy. Stanowili więc zapewne jedynie widomy znak władzy, a nie rzeczywistą straż. Gdyby ktokolwiek pragnął kiedykolwiek zająć podstępem pałac, nie natrafiłby na ich wielki opór. Wyglądali jak uśpieni.

Terteus, jak gdyby odgadując jego myśli, rzekł półgłosem :

- Czy widziałeś kiedykolwiek tak dziwaczne królestwo i tak bezbronny pałac króla? Nie ma tu nawet murów, które powstrzymałyby nacierającego wroga...

- Rozmyślałem nad tym... - Białowłosy skinął głową. - Powiedz, czemu tak się dzieje? Czyżby nie dbali o swe dobra i bezpieczeństwo?

- Wierzą w swe potężne i liczne okręty. Kreta to wyspa i ktokolwiek zechce ją najechać, musi przebyć morze. A lud ten wierzy, że nikt nie przebędzie morza, jeśli oni nie zechcą do tego dopuścić... Być może mają słuszność. Nikt im nie jest w stanie sprostać, gdy wyprowadzą swe okręty...

Zamilkł na chwilę. Później, jak gdyby wypowiadając skrytą myśl, rozejrzał się i dodał przyciszonym głosem, choć nikogo nie było w pobliżu:

- Lecz jeśli jakiś wróg zechce pod osłoną nocy zawinąć do którejś z bezludnych zatok tam, za wzgórzami... - wskazał głową - a później przejdzie te wzgórza i uderzy na pałac.... potęga Krety może utracić głowę od jednego zamachu... Co się stanie wówczas, trudno przewidzieć... Władcy tego kraju mówią językiem wielce podobnym do tego, którym my mówimy. Podbili oni tę wyspę i rządzą nią, a wraz z nią i morzami... Lecz ów podbity przez nich lud mówi inną mową, której nie pojmujemy. Czy dostrzegłeś, jak wielu ludzi nawet w pałacu porozumiewa się w sposób dla nas niepojęty...? Czy lud ów stanąłby w obronie władców Krety? Jak mniemasz?

- Nie wiem, Terteusie. Zbyt młody jestem, abym mógł zabierać głos w tak głębokich sprawach. Lecz mniemam, że gdyby najeźdźca począł palić, rabować i zabijać, lud ten broniłby się jak każdy inny.

- Zapewne - mruknął Terteus. - Zapewne. - Zadumał się na chwilę, a później nagle uniósł głowę i roześmiał się. - Jak sądzisz, czy młody książę nie zatai przed ojcem swej przygody?

- Za chwilę przekonamy się, gdyż oto nadchodzi.

Białowłosy powstał, a Terteus poszedł za jego przykładem. Przyłożyli zwinięte w pięść dłonie do czoła i pochylili głowy.

Za młodym księciem z otwartych brązowych drzwi j wynurzył się bogom podobny Widwojos. Szedł szybko, a młoda niewolnica, która starała się chłodzić go wachlarzem na długiej rzeźbionej żerdzi, nie mogąc za nim nadążyć zatrzymała się i spojrzała z uśmiechem na Terteusa. "

- Potwierdzą każde moje słowo, ojcze! - rzekł wesoło Perilawos stając przed nimi.

- Czyżby to była prawda, co rzekł mi syn mój o owym łuczniku?

- Tak, panie! - Terteus chciał dodać coś jeszcze, lec;

Perilawos przerwał mu.

- Mój bogom podobny ojciec pragnie sam udać się w to miejsce!

Widwojos odwrócił się i skinął na kilku dworzan którzy wynurzyli się za nim z wewnątrz pałacu.

- Niechaj przyprowadzą konie!

- Czy weźmiesz z sobą straż przyboczną, panie?

- Nie!

Odwrócił się ku Terteusowi.

- Wybawiliście go od śmierci po raz drugi.... - rzeki przyciszonym głosem, tak aby stojący za nim ludzie nie mogli go usłyszeć. - Komuż mam bardziej ufać niźli wam?... - Uśmiechnął się i dodał: - Cóż to za przedziwny świat, na którym powierzamy wszystko, co mamy najdroższego, naszym odwiecznym wrogom, wierząc im bar dziej aniżeli swoim?

Słońce opadło już nisko, gdy zbliżyli się do grzbiet wzgórza.

- To tu, ojcze! - zawołał Perilawos. - Tam leży mój koń, widzisz! A tam ów człowiek! - Przyspieszył i wysforował się przed pozostałych.

Białowłosy uderzył piętami w boki wierzchowca i zrównał się z nim.

Przed nimi w czerwonym blasku dogasającego dnia jaśniała biała plama: zabity koń.

Chłopiec zawrócił i ruszył truchtem ku miejscu, gdzie leżał umarły. Rozejrzał się szybko, później zeskoczył. Zwłoki zniknęły.

- Nie ma go! - Terteus, który zbliżył się wraz z księciem, ściągnął gwałtownie wodze konia.

- Czyżby był ranny? -Widwojos rozejrzał się niepewnie. Gdy wzrok jego spoczął na ciemnej ścianie lasu, przysunął się mimowolnie ku synowi i osłonił go sobą.

- Nie, panie! - Terteus zdecydowanie potrząsnął głową. - Gdy odjeżdżaliśmy, duch jego rozpoczął już wędrówkę ku bramom Hadesu. Miał strzałę Białowłosego w sercu, a oszczep mój przebił go na wskroś. Był martwy jak te oto głazy, które tu widzisz....

Urwał, zeskoczył z konia i począł przyglądać się ziemi. Później, nie unosząc głowy, zrobił kilka kroków w kierunku zarośli i zatrzymał się.

- Czy widzisz? -zapytał Białowłosego, który nie schodząc z konia siedział wyprostowany z napiętym łukiem w rękach, jak gdyby spodziewając się, że choć umarły zniknął, niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze.

Duży ciemny ptak wyleciał z lasu i machając ciężko skrzydłami skierował się ku równinom. Nim Białowłosy zdążył odpowiedzieć przyjacielowi, rozległ się świst strzały, ptak zakrzyczał ostro i runął na ziemię.

- Trafiłem go, ojcze! - Perilawos zeskoczył z konia i pobiegł ku owemu miejscu. Powrócił trzymając w wyciągniętej ręce brzeszczot strzały, na której ranny ptak trzepotał jeszcze słabo. Cisnął strzałę pod nogi Widwojosa - Sam raczyłeś ujrzeć własnymi oczami!

Terteus uniósł głowę i wyprostował się.

- Było tu kilku konnych - rzekł. - Zabrali ciało.

Widwojos odwrócił wzrok od konającego ptaka.

- Czy umiesz powiedzieć, w którą stronę odjechali?

- Tak, panie. Nadjechali spoza grzbietu wzgórza i 'oddalili się w tym samym kierunku. Dokąd prowadzą dalej ich ślady, tego nie mogę wiedzieć, póki nie wyruszymy za nimi.

Książę milczał przez chwilę. Perilawos pochylił się, wyrwał strzałę z ciała ptaka, odrzucił go od siebie i otarł pokryte krwią palce o własne nagie przedramię. Bogom podobny Widwojos wzdrygnął się na ów widok.

- Chciałbym, abyś udał się za nimi, jeśli się nie lękasz uczynić tego samotnie. My zawrócimy ku Knossos. Pragnę się tam znaleźć przed nocą.

- Nie lękam się, panie... lecz trudno mi będzie szukać śladów w ciemności. Będę ich tropił tak długo, jak zdołam, a później powrócę.

- Słusznie uczynisz. Jeśli odnajdziesz go lub odkryjesz j cokolwiek, przybądź do mnie. Wydaję dziś ucztę dla kilku czcigodnych ludzi i ich małżonek. Nie chciałbym, aby wiedzieli, że coś się wydarzyło... Czekaj więc, aż goście odejdą.

- Tak, panie.

Prowadząc konia za uzdę, Terteus ruszył pieszo, wpatrzony w ziemię. Po chwili zniknął za grzbietem wzgórza.

Trzej jeźdźcy zawrócili.

- Nie spojrzałeś nawet na ptaka, którego zabiłem, ojcze! - rzekł Perilawos. - A rozpocząłem już naukę ciskania oszczepem z konia! Terteus, choć jest rozbójnikiem morskim, zdaje się znać wszystko, co należy do umiejętności wojownika stąpającego po ziemi.

Widwojos odwrócił się i skinął na jadącego za nim Białowłosego.

- Zbliż się!

A gdy chłopiec niemal zrównał się z nim, rzekł siląc się na uśmiech:

- Matka jego zmarła, gdy był jeszcze w kołysce. Nie pojąłem drugiej małżonki i jest on moim jedynym dzieckiem. Drżałem o jego życie i drżę nadal. Niewiele miał możności poznania ćwiczeń koniecznych dla wojownika. I, być może, zostanie nim. Wolą boskiego Minosa ojca mego było, aby poznawał księgi i ćwiczył umysł, gdyż Kretą rządzą nie ręce jej królów, lecz ich mądrość. Wszelako nadeszła chwila, gdy musiałem opuścić na pewien czas wyspę i udać się do Fenicji i podległych nam krain. Zabrałem go z sobą... Na szczęście umiał nieco pływać, gdyż w przeciwnym razie nie uratowałbyś go z fal, morskich... Dziś widzę jasno, że siła ramion i zręczność wojownika mogą mu być w życiu równię przydatne jak księgi... Nie o tym pragnę jednak z tobą mówić. Możesz mniemać, że jestem niewdzięczny, gdyż wówczas obiecałem ci jaką zechcesz nagrodę, a wiem, że pragniesz powrócić do swych stron rodzinnych. Lecz jesteś synem ubogiego rybaka, a jeśli pozostaniesz tu, póki... -zawahał się - póki nie upewnię się, że życiu jego nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, powrócisz do swoich z tak wielkimi darami, a król twój dowiedziawszy się, że służyłeś wiernie bratu boskiego Minosa, taką łaską otoczy twą rodzinę, że nigdy już nie zaznacie biedy ani przemocy możnych.

- Panie mój... - Białowłosy pochylił nisko głowę. - Czemu mówisz tak do mnie, skoro życie moje zależy od twej woli i możesz uczynić z nim, co zechcesz, zatrzymując mnie tu tak długo, jak ci się spodoba?

- To prawda, że mogę tak uczynić, lecz przemocą nie kupuje się wierności. Pragnę, abyście od dziś nie rozstawali się z mym synem, abyście dzielili z nim komnatę, gdzie sypia, jedli wraz z nim i nie opuszczali go ani na chwilę. A gdy... gdy ponownie zagrozi mu niebezpieczeństwo, abyście walczyli o jego życie jak o własne!

- A czyż nie uczyniliśmy dziś tego, panie?

- To prawda, to prawda... - Widwojos uniósł głowę i rozejrzał się.

Mrok opadał już na ziemię. Skręcili w lewo i wjechali na gładką, ułożoną z kamiennych płyt drogę prowadzącą ku pałacowi, który rysował się wyraźnie na tle zachodniego nieba.

Milczeli przez pewien czas, wreszcie Perilawos rzekł:

- Czy sądzisz, ojcze, że doprawdy coś mi zagraża?

- Nie wiem. Oby tak nie było. Oby ów człowiek, który strzelił dziś do ciebie, był jedynie zwykłym łotrzykiem, który widząc twą złotem wyszywaną opaskę i klejnot na szyi, zapragnął je mieć!

- Lecz nie wierzysz w to, ojcze?

Widwojos nie odpowiedział. Jego syn dodał po chwili:

- Lękasz się, że stryj mój wolałby, abym nie żył?

- Milcz, nieszczęsny! - odparł półgłosem jego ojciec. - Milcz! Czy zapomniałeś, o kim mówisz?! - Odwrócił głowę ku Białowłosemu. - Nie usłyszałeś słowa z tego, co rzekł! Czy pojmujesz?

- Słyszałem, panie. Lecz nikt nie usłyszy o tym ode mnie.

W zapadającej ciemności książę starał się przyjrzeć uważnie jego twarzy, wreszcie wzruszył ramionami.

- Będzie, jak zechcą bogowie... Jeśli bogowie chcą czegokolwiek!. Lecz milcz, synu mój! Niechaj nikt nie usłyszy o tym od ciebie. Jutro będę mówił z boskim...

Urwał. Za nimi na drodze rozległ się szybki tętent kopyt końskich. Białowłosy uniósł napięty łuk. Jeździec zbliżał się szybko ku nim.

Perilawos także uniósł łuk.

- Nie strzelaj, książę! - zawołał szybko Białowłosy, lecz spóźnił się o ułamek chwili i strzała śmignęła w mrok.

W tejże samej chwili dostrzegli Terteusa, który spiął przed nimi konia, uniósł oszczep i opuścił go z wolna. Bez słowa spojrzał na łuk trzymany przez Białowłosego, a później przeniósł wzrok na Perilawosa.

- Widzę, młody książę, że wypuściłeś strzałę... - rzekł wesoło. - Chybiłeś jednak i to z niewielkiej odległości... Zapewne znów dłoń otarła ci się o policzek, gdy zwalniałeś cięciwę. Jutro, za twym przyzwoleniem, popracujemy nad tym... Oko masz dobre, lecz pośpiech nie zezwala ci mierzyć spokojnie.

- Nie raniłem cię?... - zapytał Perilawos łamiącym się głosem. - A mogłem cię zabić... Myśląc, że to wróg się zbliża.

- Każdy z nas zginie w dniu wyznaczonym mu przez Tych, którzy władają życiem śmiertelnych. Ni wcześniej, ni później. - I zwrócił się do Widwojosa: - Panie mój, odnalazłem go!

- Odnalazłeś go?

- Tak. Nie był daleko. Zawlekli ciało do pieczary w zboczu wzgórza między zaroślami... Wiele jest tam tych rozpadlin. I porzucili je. Lecz część jego ciała zabrali z sobą.

- Co powiadasz? - Widwojos nie pojął jego stów.

- Odcięli głowę. Poszukiwałem jej w pieczarze i naokół, lecz nie znalazłem.

- Po cóż to uczynili? - W głosie Perilawosa nadal były łzy.

- Zapewne po to, aby nikt nie rozpoznał umarłego... - rzekł beztrosko Terteus. - Nie martw się, młody książę. Twój strzał nie był wielce niecelny. Strzała świsnęła mi tuż koło ucha. - Roześmiał się.

- Nie mów już o tym! - zawołał chłopiec. - Gdybym... gdybym cię skrzywdził... nie przebaczyłbym sobie nigdy! Choć jesteście jedynie rozbójnikami morskimi, kocham was bardziej niż wysoko urodzonych rówieśników moich!

- Ja także jestem królewskim synem... - Białowłosy nie widział twarzy Terteusa w ciemności, lecz wiedział, że nadal uśmiecha się. - Choć królestwo mego ojca to maleńka skalista wysepka, tak mała, że dotąd nie dostrzegły jej o kręty potężnego Minosa! A jeśli nawet dostrzegły, wydała im się zapewne nie zamieszkaną skałą pośród morza!

ROZDZIAŁ TRZECI To bursztyn!!!

- Witaj mi, mój najmilszy bracie! Minos powstał z krzesła o rzeźbionych w gryfy poręczach i ruszył ku drzwiom, w których stał Widwojos.

- Witaj, mój boski władco i bracie! - Stojący skłonił się.

Król Krety był znacznie wyższy niż on i pochylił się, by złożyć pocałunek na jego policzku. Widwojos poczuł dotknięcie chłodnych warg i owionął go zapach olejku wytłaczanego z purpurowych róż, którym brat jego namaszczał się najchętniej.

- Nie widziałem cię od dnia, gdy Ariadna włożyła na me skronie Starą Koronę - rzekł król z wesołym wyrzutem. - A tak bardzo pragnąłem ujrzeć ciebie i twego pięknego dziedzica. Chciałem nawet wysłać któregoś z dworzan z podarunkiem i prośbą, abyś raczył tu przybyć. Siadaj!

Rozejrzał się. W komnacie było tylko jedno krzesło, wskazał je stojącemu.

Widwojos potrząsnął głową.

- Jedynie władca winien zasiadać między gryfami - rzekł z powagą. - Czyżbyś pragnął, Minosie, abym spoczął na twoim tronie?

- Czybym pragnął tego? A jakież to ma znaczenie? Jesteś bratem królewskim, pierwszą podporą tronu Siadaj. Pragnę ci się przyjrzeć, gdy tak siedzisz. Jeśli umrę, zostaniesz królem Krety... - Uniósł rękę. - Nie zaprzeczaj. Jeśli umrę bezpotomnie, pozostanie jedynie dwóch żywych, w których żyłach płynie święta krew boskiego byka. Ty i Perilawos, twój miły syn, a mój bratanek.

Niemal siłą posadził Widwojosa w krześle, odstąpi o krok i przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu Później roześmiał się wesoło, jak gdyby przyszło mu nagle na myśl coś niezwykle zabawnego.

- I jakże ci, bracie? Czyż to nie pięknie siedzieć tak z dłońmi opartymi na łbach tych niemych psów skrzydlatych? Czyż to nie wspaniałe: być władcą tak wielu wysp i ludów, tylu okrętów, móc jednym skinieniem zabić lub wznieść na wyżyny? Nie mogę jeszcze do tego przywyknąć. Zapewne jestem zbyt podejrzliwy, nie dowierzam Sobie... Nie dowierzam także innym. - Znowu się roześmiał.

Widwojos wstał.

- Czy słyszy nas tu ktoś? - Wskazał gęste zasłony którymi zakryte były tylne drzwi komnaty.

- Nie! - Minos potrząsnął głową. - Rzekłem ci już, że jestem podejrzliwy. Nie znoszę, gdy ktoś, nawet najwierniejszy, stoi niewidzialny za moimi plecami. Lecz czemu pytasz mnie o to?

- Gdyż chciałbym z tobą mówić, bracie.

- Ach! Z tobą jednym mogę być szczery. Zrodziło nas jedno łono i wykarmiły te same piersi. Jesteśmy braćmi. Cóż może być w świecie bliższego? Mów!

- Czy lękasz się, że będę knuł spisek przeciw tobie, aby cię zabić lub pozbawić tronu i zagarnąć go dla siebie? - rzekł spokojnie Widwojos.

Minos, który przechadzał się tam i na powrót poi komnacie, zatrzymał się nagle, plecami do niego, a póź- niej odwrócił powoli. Twarz jego nie nosiła już śladów uśmiechu.

- Czemu pytasz mnie o to?

- Gdyż prosiłeś mnie o szczerość, królu.

- Tak, zapewne. Więc zapytałeś szczerze... i pragniesz, abym ci odpowiedział?

- Tak, królu.

- Nie nazywaj mnie królem, jeśli możesz. Jestem twoim bratem.

- Tak, bracie.

- A więc zapytujesz, czy sądzę, że pragniesz mnie zabić lub pozbawić tronu w jakiś inny sposób... Cóż, a gdybym na chwilę przestał być twym bratem i zapytał cię, jak pytają królowie, żądając prawdy: "Czy chciałbyś zagarnąć mój tron?" Cóż byś odpowiedział?

- Odparłbym, że go nie pragnę.

- Zapewne... - Minos znów uśmiechnął się. -I cóż by wynikło z tej odpowiedzi? Nic! Jedynie szaleniec mógłby przyjść do władcy i obwieścić mu taki zamiar. Lecz pytałeś mnie, czy cię podejrzewam? Ależ tak! Śledziłem wszystkie twoje poruszenia, gdy jeszcze żył nasz bogom podobny ojciec. Znam wszystkich, którzy ci sprzyjają lub sprzyjali. Wiem, że lud boleje nad brakiem dziedzica. Nie mam dzieci, to prawda. Wiem także, że są tacy, którzy wierzą, że byłbyś wielkim władcą. Mówią o tobie, że jesteś rozumny, że bolejesz nad słabością państwa... Kilkakrotnie mówiłeś, że nie powinniśmy polegać na najemnych wojskach i okrętach o załogach, gdzie coraz mniej jest Kreteńczyków. Przyznaję, że nie rozważałem tych spraw, gdy żył nasz ojciec... Dziś jestem ci wdzięczny za owe spostrzeżenia... Nie wiem, czy zastosuję się do twych wskazówek, lecz to zupełnie inna sprawa...

- Czy nie pragniesz być władcą potężnego państwa?

- Pragnę, ale myślę o tym nieco inaczej niż ty. Państwo jest wówczas potężne, gdy nie ma wrogów potężniejszych niż ono. A nie widzę żadnego wroga, który mógłby zwyciężyć naszą flotę i uderzyć na nasz kraj. Przeciwnie, wyspy i lądy naokół nas żyją pod naszym panowaniem i składają nam daninę. Gdyby wierzyły, że ujdzie im to bezkarnie i mogą nam stawić opór, nie płaciłyby jej. Mamy szpiegów wszędzie i jeśli jakiekolwiek siły zaczną jednoczyć się przeciw nam, dowiemy się o tym zawczasu. Jedyna prawdziwa groźba to wróg wewnętrzny... gdyby się taki pojawił.

Urwał i znowu uśmiechnął się.

- Więc sądzisz, że owym wrogiem wewnętrznym jestem ja?

- Ty jeden mógłbyś nim być, gdybyś zechciał.

- A wówczas, pozbywszy się mnie, mógłbyś panować spokojnie?

- Zapewne, lecz musiałbym okazać czujność, abyś mnie nie uprzedził.

- Czy dla tej przyczyny nakazałeś wczoraj jednemu z twych zbirów zabić mego syna? - wybuchnął nagle Widwojos.

Minos nie odpowiadał przez chwilę. Później jego wysoka szczupła sylwetka zaczęła trząść się od bezgłośnego śmiechu.

- Czy naprawdę mniemasz, mój ukochany bracie, że nakazałem zabić twego syna? - rzekł wreszcie, poważniejąc.

- Nie znam nikogo innego, komu mogłoby zależeć na jego śmierci!

Władca Krety zbliżył się ku niemu i zbliżając twarz do jego twarzy rzekł spokojnie:

- Jesteś głupcem, mój bracie. Gdybym pragnął zabić Perilawosa, czy wierzysz, że owych dwóch uzbrojonych zamorskich barbarzyńców umiałoby go obronić? Czy sądzisz, że władca Krety nie jest w stanie zetrzeć w proch każdego żywego człowieka na wyspie?

- Więc to nie ty nakazałeś owemu człowiekowi wypuścić strzałę?

Minos odwrócił głowę. Gdy ponownie spojrzał na brata, uśmiech na jego twarzy był rozbrajająco szczery.

- Któż ci rzekł, że nie ja? Czy myślisz, że zezwoliłbym, aby zbójcy polowali bez mego zezwolenia na książąt krwi pod bokiem pałacu?

Widwojos opadł na krzesło i zakrył twarz rękami.

- Nie pojmuję cię, mój królu... - rzekł cicho. - Wiem, Że dążysz do mej zagłady, lecz nie pojmuję twych słów.

Minos westchnął jak człowiek, którego zmuszono, by wyjaśnił trudną prawdę małemu dziecku.

- Wysłałem ludzi, gdyż wiedziałem, że Perilawos co dnia ćwiczy tam z owymi dwoma strażnikami, którymi go obdarzyłeś. Kazałem, aby nigdy nie chybiający łucznik zabił jego konia i nie ważył się zranić młodego księcia. Nie mogłem przewidzieć, że będzie tak niezdarny i da się przy tym zabić.

- Czemuż to uczyniłeś?

- Gdyż znam cię i wiedziałem, że przyjdziesz tu. A pragnąłem mówić z tobą, bracie mój. Mówić szczerze i bez obcych uszu nadsłuchujących zawsze, gdy spotkamy się przy ucztach lub na dworze. Prócz tego pragnąłem, abyś otrzymał ostrzeżenie. Wiem, że Perilawos jest jedyną istotą, którą kochasz. Ja także nie pragnę jego śmierci... jeśli uda mi się jej uniknąć... - Znowu uśmiechnął się miłym, spokojnym uśmiechem. ~ Zresztą, gdyby zginął gwałtowną śmiercią... on lub ty, bracie mój... lud wiedziałby, że padliście z mojej ręki. A to byłoby wielce nierozsądne u wstępu mego panowania. Kochają oni nasz ród.

- Czegóż więc chcesz?

Widwojos wstał ponownie, podszedł do stołu, na którym stał alabastrowy dzban rzeźbiony w dwa rzędy maleńkich podwójnych siekier.

Minos także zbliżył się do stołu, ujął dzban za ucha i przechylił go nagle. Z wnętrza wysypały się połyskliwe żółte bryłki i potoczyły po powierzchni stołu. Kilka spadło na kamienną podłogę, a jedna rozprysła się, ukazując ostre, szkliste krawędzie.

- Czy widzisz, bracie?

- Widzę... - Widwojos wzruszył ramionami i przetarł zmęczone oczy.

- To bursztyn! - rzekł Minos. - Sprowadzamy go z dalekich krain północy, gdzie nie dotarł dotąd nikt prócz barbarzyńców. Płacimy zań wiele, przerabiamy go na klejnoty i bierzemy zań wówczas po stokroć więcej. Jest w nim zawarta część naszego bogactwa, gdyż handel nim przechodzi przez nasze ręce. Gdybyśmy mogli sami dopłynąć tam, skąd się bierze, płacilibyśmy nieskończenie mniej i odcięlibyśmy od owego źródła kupców fenickich, którzy zaczynają wchodzić nam w drogę...

- Zapewne - mruknął Widwojos i spojrzał na brata. - Lecz czemu kazałeś uciąć mu głowę, jeśli nie kryjesz przede mną, że to ty dałeś rozkaz łucznikowi?

- Gdyż należał on do mojej straży i mógł zostać rozpoznany. Zresztą ludzie moi sami to uczynili, nie pytając mnie. Uczynili słusznie. Mógłbyś to wykorzystać, bracie, by podburzyć lud przeciw mnie, gdy uznasz, że nadeszła stosowna chwila. Nie wiem zresztą, jak byś to mógł jeszcze wykorzystać. Śmierci owego łucznika nie przewidziałem. Wiem natomiast, że gdy ojciec nasz ciężko zachorował, wyruszyłeś, zabierając z sobą Perilawosa, do Fenicji, dla zawarcia traktatów handlowych, lecz był to jedynie pozór, gdyż odwiedziłeś wiele podległych nam wysp, aby pojąć, jak silna jest tam nasza władza i czy nie da się zbuntować przeciw mnie naszych namiestników i wojsk na wyspach, gdy ojciec umrze. Wiedz, że wszyscy namiestnicy kreteńscy przesłali mi raporty o tym. Czy pragniesz, abym ci przeczytał, o czym mówiłeś, leżąc w wannie, z namiestnikiem Kazos? Musiałem zataić śmierć ojca, abyś nie próbował obwoływać siebie lub swego syna Minosem, gdzieś na jakiejś wyspie, i nic doprowadził do rozdarcia królestwa... Później kazałem namiestnikowi zawiadomić cię, że nasz boski ojciec nie żyje. To najwierniejszy z mych ludzi. Gdybyś wówczas rzekł, że nie powracasz na Kretę, utopiono by cii, w wannie i doniesiono by do stolicy, że zmarłeś, gdyż bogowie porazili cię nagła choroba. Pragnąłem nawet tego, przyzna JŁ;. Lecz najwyraźniej podróż twoja rozczarowała cii;. ,, Kreta gnije..." - tak rzekłeś. Być może. Lecz władca tego gnijącego kraju nie jest głupcem. Nie będę pragnął twojej śmierci, jeśli uda mi się jej uniknąć. Nie chcę także śmierci Perilawosa. Nie. to nie wieży krwi są tu ważne. Zapewne masz słuszność sądząc, że Kreta nie jest tym, czym była za naszych dziadów. Gdybyś zginął wraz z twym synem, ktoś inny wykorzystałby to i począł knuć spiski, a lud mógłby mnie znienawidzić. Nie mam potomka... a zgładziłbym jedynego dziedzica mego tronu. Każdy śmiałek mógłby wiec sięgnąć po władze, gdyż po zabiciu mnie dałby początek nowej dynastii. Jak widzisz, odkrywam przed tobą me myśli. Pozostało jedno wyjście, bracie. Musisz odejść.

- Odejść? - rzekł cicho Widwojos. - Dokąd?

- Tak. Odejść lub zginać wraz z ukochanym twym synem. Gdyż zgładzę was, jeśli będę musiał. Wierzę jednak, że pojąłeś już wszystko, co ci chciałem wyjaśnić.

- Pojąłem, że jeśli pozostaniemy tu, nie uśniesz spokojnie, póki nas nie zgładzisz. Lecz o tym wiedziałem od dawna. Nie pojmuję natomiast, dokąd chcesz, abyśmy się oddalili?

Minos ujął bryłkę bursztynu i przekręcił ja w palcach.

- Jesteśmy ludem morskim... - rzekł cicho. - O ile wiem, kamień ów wydobywają barbarzyńcy z dna morskiego. Czyż może być cos godniejszego królewskiego brata, jak udać się tam, gdzie rozpościera się owo morze. i na czele naszych dumnych okrętów objąć je w posiadanie?

Widwojos spojrzał mu prosto w oczy.

- Mówią -rzekł swobodnie- że jest to kraina wiekuistych mroków, mgieł i śmierci, a za nią kończy się świat i nie ma już niczego. Chcesz, abym tam popłynął i nie powrócił, czy tak?

- Pragnę, abyś tam popłynął! - Minos wrzucił bryłkę do dzbana. Zaklekotała cicho i umilkła na dnie. - A jeśli powrócisz, każę wyryć dzieje twej wyprawy na kamiennych tablicach i uczczę twój powrót igrzyskami jak zakończenie zwycięskiej wojny... jeśli dotrzesz do tej krainy, oczywiście...


Spali jeszcze, obaj wyciągnięci na rzuconych na podłogę pękach skór, gdy stary niewolnik Alexander wsunął się do komnaty i pochylił nad łożem Perilawosa.

- Książę! Twój boski ojciec pragnie cię widzieć! - Dotknął lekko jego obnażonego, szczupłego ramienia. Chłopiec otworzył oczy.

- Czegóż chcesz?! Czyż nie widzisz, że śpię?!

- Twój boski ojciec... - podjął ponownie Alexander. Terteus siadł na posianiu i szturchnął Białowłosego, który nie otwierając oczu sięgnął odruchowo po leżący nie opodal miecz.

- O bogowie... - Młody książę przeciągnął się. - Cóż stało się memu boskiemu ojcu, że pragnie mówić ze mną o tej porze? Czy słońce dawno już wzeszło?

- Wzejdzie za chwilę...

- Co? - Perilawos opadł z powrotem na łoże. - Nie pragniesz mi przecież rzec, Alexandrze, że ojciec mój zerwał się przed wschodem słońca?

- Nie spoczął jeszcze w łożu. Przez noc całą krążył po komnacie, pogrążony w myślach. Niewolnicy trzykrotnie dolewali oliwy do lamp. Teraz, gdy nastał świt, kazał cię wezwać. Masz być gotów wraz z nimi... - Wskazał leżących. - Twój boski ojciec pragnie odbyć z wami konną przejażdżkę.

- Konną przejażdżkę? - Młody książę usiadł i zmarszczył brwi.

Terteus i Białowłosy powstali i nałożywszy na biodra opaski, ujęli pasy z mieczami, łuki i oszczepy. Wyczekująco stanęli przy drzwiach.

- Powiedz memu boskiemu ojcu, że gdy tylko obmyjemy nasze ciała, stawimy się przed jego komnatami.

- Tak, książę... Każę podać posiłek.

Perilawos odprawił go ruchem dłoni. Stary niewolnik wyszedł.

- I cóż powiecie, moi przyjaciele? ~ roześmiał się i zeskoczył z łoża. Naśladując ich ruchy, także podjął swój rynsztunek i ruszył ku drzwiom. Siedzący w przedsionku ciemnoskórzy żołnierze zerwali się na jego widok i potrząsnęli włóczniami. Minął ich i ruszył mrocznym korytarzem ku dziedzińcowi, gdzie nie namyślając się skoczył do basenu.

Spod portyku wynurzyło się natychmiast kilku niewolników. Nieśli ręczniki, pachnidła, a dwu postępowało z wielkimi wazami pełnymi rozkwitłych lilii, które ustawili na skraju basenu. Perilawos wziął jeden z kwiatów i przez chwilę wąchał go z przymkniętymi oczyma. Stojący na brzegu Terteus i Białowłosy przypatrywali mu się z tym samym zdziwieniem, z jakim patrzyli co dnia na to widowisko.

- Wejdźcie do wody! - krzyknął młody książę. Terteus potrząsnął głową i pchnął lekko Białowłosego,! który złożywszy broń na barwnych płytach obramowania, zanurzył się nie opodal Perilawosa. Ten ostatni rzucił kwiat niewolnikowi i wyciągnął ręce ku Alexandrowi, który nadszedł niosąc małpkę, pomalowaną dziś na kolor jasnej purpury. Najwyraźniej nie czyniło jej to większej różnicy, gdyż siedziała obojętnie, opierając jak małe dziecko głowę na ramieniu starego człowieka i obejmując go drobnymi rączkami. Na widok swego pana, zanurzonego po szyję w wodzie, cofnęła się gwałtownie i przywarta do piersi Alexandra.

- Czy widzisz, panie? - rzekł stary niewolnik. - Pamięta ona jeszcze ową chwilę.

- Odejdź od brzegu! -zawołał książę i przesłał małpce tkliwy pocałunek dłonią od ust. - Przeraziła się, biedna!

Terteus odwrócił wzrok z wyraźnym obrzydzeniem, lecz natychmiast skierował spojrzenie na Białowłosego i mrugnął porozumiewawczo. Nie chcąc wybuchnąć głośnym śmiechem, który mógłby urazić księcia, chłopiec zanurkował szybko, przepłynął całą długość basenu i wynurzył się chwytając ręką za obramowanie tuż obok jednej z waz wypełnionych liliami. Prychając przyglądał się jej przez chwilę. Całą wdzięcznie wygiętą powierzchnię zajmował wizerunek wielkiej błękitnej ośmiornicy, spoglądającej okrągłymi, białymi oczyma. Osiem splątanych ramion ginęło wijąc się po drugiej stronie naczynia. Chwycił brzeg, obramowania, podciągnął się i zajrzał. Ramiona ośmiornicy zamykały się na wygiętym rozpaczliwie tuńczyku...

Drgnął. Jak ona pokonała tę ogromną rybę? Czy był to znak? Powstał i szybko przyłożył pięść do czoła, a później opuścił ją prędko i ruszył wokół basenu tam, gdzie stał Terteus obok jego porzuconej opaski na biodra i broni.

Podeszła młoda niewolnica z cienkim płóciennym ręcznikiem w białe, żółte i zielone pasy. Stał wyprostowany, czekając, póki nie otarła jego ciała, lecz gdy skinęła na chłopca trzymającego skrzynkę z pachnidłami i oliwą, usunął się szybko, podniósł opaskę, a później, słysząc głos Perilawosa zapraszający Terteusa do kąpieli, nałożył ^Ino pas z krótkim mieczem, kołczan-z cienkiej skóry, w którym tkwiły strzały, i łuk o cienkiej, jasnej, nowej cięciwie, który przerzucił przez ramie. Wreszcie podniósł krótki oszczep i wsparty na nim, spoglądając na nagie ciała poruszające się w przezroczystej wodzie, raz jeszcze pomyślał o ośmiornicy i schwytanym przez nią tuńczyku. Było jeszcze tak wcześnie, że wschodzące słońce oświetlało dopiero rząd kamiennych rogów nad portykiem. Wewnątrz dziedzińca nic było gorąco. Spojrzał na bezchmurne niebo. A więc lato kończyło się. Lecz może w tej krainie nic było pory chłodnej i gorącej? Lauratas mówił mu. że w Egipcie nic znają chłodu, choć noce bywały tam zwykle zimne.

Odwrócił głowę. Kilka innych niewolnic ukazało się, wychodząc rzędem spod kolumny portyku. Niosły w wyciągniętych rękach tace i dzbany z jadłem i napojami. Zatrzymały się nad brzegiem basenu.

Perilawos wyszedł i otrząsając się stancji, by poddać swe ciało zabiegom niewolnic i masażysty. Skinął na Alcxandra.

- Powiedz, niechaj podadzą mi jadło!

- Podejdźcie do boskiego księcia! - zawołał stary niewolnik.

Zbliżyły się kolejno i przyklękły. Perilawos skinął ręką na Białowłosego i Terteusa. który także wyszedł z wody.

- Jedzcie wraz ze mną, przyjaciele!

Sam sięgnął do płytkiej malowanej w żółte ptaki misy. wyjął z niej garść orzechów i podał jeden z nich małpce, która skoczyła mu na ramię i porwała orzech, sięgając druga rączką po pozostałe.

Białowłosy zbliżył się i przytrzymujcie oszczep przedramieniem, wziął od jednej z klęczących niewolnic kilka miękkich żółtych placków i gliniany kubek wypełniony mlekiem, które było słodsze niż mleko, jakie pijał dotąd.

Perilawos nie tknął posiłku. Wziąwszy wielki zielony owoc skinął na Alexandra:

- Lektyka!

Ośmiu ludzi, niosących na pomoście z malowanych desek wysokie, rzeźbione, obite skórą krzesło, podeszło j uklękło, stawiając swój ciężar na ziemi. Perilawos usiadł j uniósł rękę. Ludzie dźwignęli krzesło.

Białowłosy oddał klęczącej niewolnicy kubek i ująwszy oszczep ruszył za kołyszącym się łagodnie krzesłem. Terteus zajął miejsce na drugiej stronie.

Minęli dwa małe dziedzińce, które tonęły w kwiatach rosnących w wielkich glinianych donicach, zeszli szerokimi schodami nakrytymi dachem wspartym na kolumnach j znaleźli się przed wejściem do komnat królewskiego brata. Lektyka zatrzymała się. Kilku czarnoskórych niewolników stało tu już, trzymając za uzdy wspaniałe białe konie o purpurowych, przyciętych równo ogonach i złocistych grzywach. Co dnia otrzymywali inne konie, lecz te były piękniejsze niż wszystkie, jakie Białowłosy widział tu dotąd.

Perilawos ruszył ku otwartym drzwiom z brązu, a Białowłosy i Terteus poszli za nim jak cienie, kołysząc w dłoniach lekkimi oszczepami.

W tejże chwili w drzwiach ukazał się bogom podobny Widwojos. Odziany był jak zwykle w cienkie skórzane buty i złotą opaskę na biodrach. Dziś głowę jego zdobiła czarna czapka z długimi sterczącymi ku górze piórami. U boku miał krótki miecz, którego wysadzana czerwonymi i zielonymi kamieniami pochwa rzucała wielobarwne iskry.

Perilawos pochylił przed nim głowę i ująwszy jego rękę dotknął jej wargami.

- Jesteśmy gotowi, mój boski ojcze!

Widwojos bez słowa skinął głową i wyminąwszy go, ruszył ku koniom. Postawiwszy stopę na głowie klęczącego niewolnika wspiął się na grzbiet zwierzęcia i obejrzał się dając im znak ręką. Po chwili wszyscy czterej jechali ku otwartej bramie, za którą ciągnął się ogród, a za nim drugą brama wychodząca wprost na gaj oliwny sięgający murów pałacu.

Przez dłuższy czas jechali w milczeniu. Nawet Perilawos zdawał się wyczuwać, że sprawy wielkiej wagi zajmują umysł ojca, gdyż nie paplał jak zwykle i jechał tuż za nim, starając się nie" dopędzać go, gdy konie zwalniały, aby nie przeszkadzać mu w rozmyślaniu.

Wreszcie, gdy gaj oliwny i mury pałacu Knossos pozostały daleko za nimi i wyjechali na rozległą pochyłość prowadzącą ku wzgórzom, Widwojos zatrzymał konia.

- Oto miejsce, gdzie nikt nas nie usłyszy! - rzekł i zeskoczył z konia. - Spętajcie zwierzęta i zbliżcie się ku mnie, ty, mój synu, i wy obaj.

Siadł na wielkim głazie leżącym pośród spalonej trawy późnego lata i przymknąwszy oczy zwrócił się ku słońcu, które grzało coraz mocniej.

Terteus i Białowłosy spętali konie, puścili je luzem w pobliżu i powrócili do miejsca, gdzie siedział brat króla Krety. Perilawos zbliżył się także, skacząc z kamienia na kamień jak dziecko, które zbyt wiele czasu spędziwszy pośród murów, cieszy się widokiem rozległych przestrzeni.

Stanęli wszyscy trzej w milczeniu przed obliczem Widwojosa, który otworzył oczy i starał się uśmiechnąć, lecz lica jego przybrały natychmiast wyraz powagi.

- Jest wolą mego boskiego brata, abyśmy odpłynęli z Knossos na daleką wyprawę morską! - rzekł bez żadnych wstępów. - Pragnie on, abym ja ją przedsięwziął, lecz dla wielu przyczyn nie mogę pozostawić cię tu, mój synu. A jeśli my odpłyniemy, także i wy nie możecie tu pozostać. Nie obawiajcie się, spełnię mą obietnicę i zatroszczę się o to, abyście odpłynąwszy ze mną, ujrzeli wasze strony rodzinne.

- Wyprawa morska, ojcze! - zawołał Perilawos. - A więc znów odpłynę na morze i mogę stać się wojownikiem i żeglarzem! - Urwał nagle i dodał markotnie: - Obym tylko nie chorował tak, gdy nadchodzą wysokie fale niesione wiatrem! Czy daleka będzie to wyprawa?

Widwojos nie odpowiadał przez chwilę, przyglądając się poważnie i z troską jego szczupłej sylwetce.

- Niezwykle daleka... -rzekł wreszcie-i sądzę, że mój boski brat pragnie, abym ją odbył właśnie dlatego, iż nie wierzy, aby twe wątłe siły przetrzymały wszystkie jej trudy... Lecz wszystko jest w ręku bogów... Mamy popłynąć do krainy bursztynu.

- Do krainy bursztynu, panie? - wyrwało się z ust Terteusa. - Tam, gdzie nikt nie dopłynął?! Widwojos rozłożył ręce.

- Jesteś dzieckiem morza, Terteusie, i dowodziłeś okrętem, który przemierzył zapewne wielkie wody od wschodu do zachodu i z północy na południe. Cóż słyszałeś o krainie bursztynu?

- Słyszałem, panie, że leży ona pośród mgieł i nocy na krańcu świata, gdzie morza zamieszkują ryby olbrzymie, Połykające okręty, a na lądzie nieprzyjaznym i nagim gnieżdżą się ptaki wielkie jak chmury i ród złośliwych olbrzymów, które żyją w przyjaźni jedynie z plemieniem karłów na południu. Karłom tym przekazują oni bursztyn wydobywany ich wielkimi rękami z dna morza, a owi mali ludkowie z kolei sprzedają go odzianym w skóry barbarzyńcom północy za mięso owiec i krów, którym żywią się olbrzymy nie mogące dzięki swej wielkiej żarłoczności hodować tych zwierząt, gdyż zjadają je natychmiast. gdziekolwiek wpadną im w ręce, i nie zezwalają im paść się i rozmnażać, jak to czynią ludzie. Mówiono mi, że niejeden śmiałek zapragnął dotrzeć do owej krainy, lecz jeśli okrętu jego nie strzaskały straszliwe burze lub nie pożarły owe ogromne ryby ani nie rozbił się na skałach pośród panującej tam wiekuistej nocy, wówczas, choć uniknął wszystkich tych niebezpieczeństw, zawsze wypatrzył go któryś z czuwających olbrzymów, chwytał okręt i uniósłszy go w górę ponad fale, wyjadał całą załogę wyłuskując ją palcami spoza wioseł, by później odrzucić zmiażdżony okręt jak zbyteczną łupinę!

- Ojcze! - zawołał Perilawos. - Więc tam chce nas wygnać stryj?!

- Jeszcze nie zginęliśmy... - Widwojos zmarszczył brwi. - Czy słyszałeś o tym wszystkim, Terteusie, od kogoś, kto by był tam i powrócił przynosząc owe zatrważające wieści, czy też od kogoś, kto słyszał je od człowieka, który powrócił stamtąd?

- Nie, panie. Powtarzam jedynie to, co żeglarze opowiadają, gdy jest mowa o owej krainie. Wielka jest cena bursztynu i wielu zapewne myślało o tym, by do niego dotrzeć i powrócić z ładunkiem, który biedaka przemienia w pana wszelkich dóbr.

- A czy mówili kiedykolwiek w twej obecności, jaką drogą można dotrzeć do owego morza pośród wiekuistych mroków?

Terteus zastanawiał się przez chwilę.

- Myślę, panie, że mówili o drodze na północ, przez przesmyk, nad którym leży Troja... Mówią, że jest za nim morze. Lecz nie byłem tam, choć znam ludzi, którzy tam dopłynęli. Ojciec mój wyprawił się na owe wody wraz ze swym ojcem, gdy był młodzieńcem. Pod osłoną nocy czterema szybkimi okrętami minęli Troję i ów przesmyk, gdzie skryci w zaroślach spędzili noc, gdyż był on dłuższy, niż przypuszczali. Później znaleźli się na wielkim morzu, zdobyli tam łupy i niewolników i powrócili tą samą drogą, lecz szlak do Morza Mrocznego wiedzie dalej, a tam nie byli. Mówią ludzie, że prowadzi on wielką rzeką ku północy. To wszystko, co wiem, panie.

- Prawdę rzekł Terteus mówiąc o morzu na północy, gdyż urodziłem się nad owym przesmykiem i często ze świętego wierzchołka góry widziałem wielkie wody w tamtej stronie, a za nimi nie można było dostrzec lądu... - Białowłosy skinął głową. - Słyszałem także rybaków mówiących o dalszym jeszcze morzu na krańcu świata. Powiadają, że Posejdon ukazuje się tam widomie, wystawiając swą białą głowę z fal wielkich jak góry. Lśni ona z dala odbijając promienie słońca.

- A więc ujrzymy wiele dziwów, synu mój... -Widwojos wstał. - Ujrzymy dziwy, jakich nie oglądał nikt przed nami. A jeśli bogowie zezwolą nam powrócić i złożymy w bibliotece pałacu zapisy naszej podróży, świat będzie wspominał nasze imiona przez wieki całe... Pożałuj oto tego młodego żeglarza i syna rybaka, którzy odpłyną do swych stron rodzinnych, gdy my skierujemy okute brązem dzioby naszych okrętów na północ!

- Panie! - rzekł Terteus prostując się. - Pojmałeś mnie i mogłeś odebrać mi życie, jak to jest w zwyczaju, gdy rozbójnik morski wpadnie w ręce Kreteńczyków. Nie uczyniłeś tego. Wróciłeś mi wolność i żyję. Jeśli taka będzie wola bogów, powrócę z ładunkiem bursztynu i sławą, którą okryję moją wyspę rodzinną. Jeśli mam zginąć, zginę tam czy gdziekolwiek. Życie moje jest twoją własnością. Byłem niewiele starszy niż on - wskazał Białowłosego - gdy ojciec mój oddał mi okręt i trzydziestu wojowników, z których każdy był starszy i bardziej doświadczony niż ja, lecz odtąd musiał mnie słuchać. Grabiłem wsie i miasta Egiptu, Fenicji i miasta na wyspach należących do twego królestwa, znam sposoby walki otwartej i podstępnej i wiele tajemnic morza i wiatrów. A mniemam, że wyprawa twoja, panie, będzie j bardziej podobna do wyprawy rozbójników morskich, niźli bywa wasza żegluga, gdy wieloma okrętami płyniecie otwarcie po morzu pozostającym pod waszym panowaniem, nie lękając się nikogo i bacząc jedynie, by burza nie zatopiła waszych towarów. Być może umiejętności moje | przydadzą ci się.

- Tak i ja mniemam, Terteusie. Rozmyślałem także o czym innym... - Widwojos uśmiechnął się. -Lecz o tym będę mówił z tobą, gdy nadejdzie czas.

Białowłosy stał słuchając ich. Rozmyślał o domu rodzinnym, do którego tęsknił od dawna. Ojciec zapewne wkrótce wróci z miast. A może wrócił już? Powitają go z największą radością, jak gdyby powstał z martwych. Nadejdzie zima i długie miesiące oczekiwania na czas połowów. A gdyby? Gdyby popłynąć jeszcze na kreteńskim okręcie ku tajemniczemu morzu na północy? Powróci, gdy nadejdzie wiosna. Jeśli bogowie zezwolą, powróci bogaty w łupy dalekiej wyprawy.

Spojrzał na Terteusa, którego twarz rozjaśnił w tej chwili uśmiech. Oczy młodego rozbójnika morskiego śmiały się ku nieznanym lądom i nadchodzącym przygodom.

- Panie mój - rzekł Białowłosy nie wierząc własnym uszom. - Ojciec mój i matka opłakali mnie już i wierzą, że przebywam w królestwie umarłych... A zimą musiałbym tkwić w chacie przez długie miesiące, bezczynny w oczekiwaniu dnia, gdy nastanie znów czas połowów. Jeśli zezwolisz mi, czy mogę i ja wejść na pokład owego okrętu?

Urwał, gdyż coś w nim zaprzeczało gwałtownie słowom, a serce rwało się ku dalekiemu brzegowi trojańskiemu. Lecz owa druga siła, która zmusiła go do wypowiedzenia owych słów, także była wielka, a to samo zasmucone serce śpiewało w nim radośnie na myśl, że u boku Terteusa będzie przemierzał nieznane morze.

- I ty także?! Pragnąłem tego! - Widwojos położył mu na ramieniu dłoń pokrytą ciężkimi złotymi pierścieniami. - Jak wiesz, syn mój upodobał sobie, by wypadać z okrętu na pełnym morzu.

ROZDZIAŁ CZWARTY Dzięki niechaj będą Amonowi za to!

Kupiec Re-Se-Net przymknął na chwilę oczy, westchnął cicho i otulił szczelniej ramiona błękitną wełnianą chustą narzuconą na białą szatę, którą zwykł był nosić przed południem, odkąd zamieszkał na Krecie.

Deszcz padał już od trzech dni, a od morza wiał chłodny wilgotny wiatr, niosąc z sobą niskie chmury, które przesłaniały wierzchołek gór widocznych przez małe okno, obok którego stał. Szyba z czystego jasnobłękitnego przeźroczystego szkła, jedna z kilkudziesięciu, jakie przywiózł z Egiptu, gdy z woli faraona musiał się tu osiedlić, dodawała jeszcze barwy smutku widocznemu za nią krajobrazowi.

- Czy mam przywołać lektykę, panie mój? Sekretarz jego stał w drzwiach tuląc szczupłą dłonią do piersi gruby zwój papirusu.

- Uczyń to... - Re-Se-Net wzdrygnął się i wskazał okno. -Cóż to za straszliwa kraina . Wiosną i latem można tu żyć, lecz gdy nadejdzie pora deszczów... - Wzdrygnął się ponownie. - Oby Ra odwrócił swe słoneczne oblicze od tej wyspy! Niechaj ją wieczna noc pochłonie! - Westchnął ponownie i rzekł z wyraźną niechęcią: - Jeśli okręt zawinął do przystani, winienem być przy wyładunku. Czy goniec, który zawiadomił cię o jego przybyciu, przyniósł jakieś listy?

- Nie, panie mój. Zapewne ma je pod swą pieczą mężny Suti-Mes, lecz nie odejdzie on od towarów do chwili, gdy ujrzy ciebie i zda sprawę z wyładunku.

Sekretarz mówił dalej głosem pełnym pokory, przestępując z nogi na nogę, jak gdyby pragnął rzec, że wszystko, o co pan jego pyta, winno mu być znane od dawna. Mężny Suti-Mes, który odpłynął przed trzema miesiącami mając pieczę na towarami Re-Se-Neta i powrócił dziś wioząc kość słoniową i szklane naczynia z Egiptu, nie mógł przecież zejść z okrętu i stawić się przed panem, pozostawiając cały ładunek na łasce kreteńskiego kapitana, jego załogi i włóczących się po nadbrzeżu złodziejaszków. Nimby powrócił, któraś ze związanych sznurami i opieczętowanych skrzyń mogłaby w nie wyjaśniony sposób zniknąć, a wówczas nawet bogowie, znający każdą tajemnicę ziemi, morza i umysłów śmiertelnych, nie wpadliby zapewne na jej siad. Albowiem Kreteńczycy są narodem wielkich żeglarzy i wielkich kupców. A któż jest większym kupcem niźli ów, który kupuje za darmo?

- Tak, tak, zapewne... - Re-Se-Net raz jeszcze spojrzał w okno. - Czy małżonka moja ma się lepiej?

Tego pytania także mógł nie zadawać, gdy^ znał odpowiedź na nie lepiej niż ktokolwiek.

Od miesięcy żona jego snuła się po owym rozległym domu smutna i przygnębiona. Dorastała ich najstarsza córka. Ukończyła lat piętnaście i należało wyszukać dla niej odpowiedniego małżonka. Właśnie tego ranka, gdy zbudził się, żona po raz tysięczny zadała mu pytanie:

- Cóż uczynimy z Uat-Maati?

- A cóż chcesz, byśmy uczynili? - odparł przecierając oczy. - Jest piękna, zdrowa i kocha nas. Dziękujmy za to bogom: gdyż mogłaby być brzydka, chora i mieć serce pełne nikczemności.

- Czyż nie pojmujesz, że piękna i zdrowa dziewczyna winna mieć godnego siebie małżonka? - zawołała, a w głosie jej wyczuwał wzbierające łzy.

Zerwał się wówczas z łoża ogarnięty nagłą bezsilną wściekłością i krzyknął:

- A kogóż mam jej tu wyszukać? Kreteńczyka?!

- Winniśmy powrócić do Egiptu, Re-Se-Necie! -zawołała wybuchając łzami. - Powrócić i nigdy już nie opuszczać świętej ziemi ojców!

Usiadł złamany na łożu i rzekł cicho:

- A jak mam tego dokonać?

- Jesteś możnym kupcem, panem wielkich bogactw, osobą znaczną! Czyż nie znajdzie się nikt, kto zechce ci pomóc i wstawić się za tobą u tych, którzy znajdują posłuch u Największego z Wielkich? - I ukryła twarz w dłoniach, znając jego odpowiedź, gdyż zdążyła jej wysłuchać wiele już razy.

- Przybyłem tu z woli naszego świętego władcy, oby żył miliony milionów lat... - Re-Se-Net powstał z łoża i skłonił się nisko ku południowi, gdzie za bezmiarem wód morza i równie bezmiernym morzem piasków stał pałac, będący domem człowieka-boga, którego słowo było jedynym prawem Egiptu. - Nakazał mi on przybyć na tę wyspę, abym czuwał nad towarami, które ślą oni do nas, i nad tymi, które my im sprzedajemy. Cóż z tego, że część owych towarów jest moją własnością? Cóż z tego, że mam nieco złota, klejnotów, kości słoniowej, niewolników i ziemi? Kimże jestem ja, ty lub nasza córka w obliczu faraona, oby żył miliony lat? Czy pragniesz, bym ośmielił się napisać do kancelarii mego władcy i rzec mu, że powracam do Egiptu, gdyż moja córka dorosła już do małżeństwa?! Czyż mam mu okazać wolę moją, aby starł mnie na proch? Sam zabiegałem o wysłanie mnie tu! Tak, ja sam! I za twoją namową! Gdyż jest to miejsce, w którym człowiek roztropny może nagromadzić wielkie bogactwa... i z pomocą bogów gromadzę je, jak widzisz! A dopomogli mi moi przyjaciele, którzy także ciągną korzyści z mego pobytu tutaj i sprawili, że jestem głową kolonii egipskiej na tej wyspie. Czyż moja wina, że nie ma tu żadnego młodego Egipcjanina, którego mógłbym wziąć pod rozwagę jako małżonka mojej córki?!... Czyż nie mówiłem ci już po stokroć, że napisałem do brata mego i czekam z wielką niecierpliwością jego odpowiedzi? Czas letniej żeglugi kończy się i okręt, który przybędzie z ojczyzny, będzie ostatnim do czasu, gdy minie pora wzburzonego morza i nastanie wiosna. Jeśli odpowiedź mego brata, którego prosiłem usilnie, aby zakrzątnął się za odpowiednim małżonkiem dla Uat-Maati, nie nadejdzie tym okrętem, musimy czekać cierpliwie. Jeśli będzie to odpowiedź zgodna z mym życzeniem, odpłyniesz wraz z Uat-Maati pod pierwszym wiosennym żaglem do kraju i będziesz czuwała, jak przystoi mądrej i roztropnej matce, aby związek mej córki nie przyniósł mi ujmy, a pomnożył moje znaczenie. Cóż więcej mogę ci rzec?

Dla niej jednak słowa: "pierwszy żagiel wiosenny" oznaczały nieskończone oczekiwanie w barbarzyńskiej krainie. Gdyż, choć władcy tej wyspy żyli w wielkim przepychu, choć obyczaje ludzi były łagodne, a oni sami chętni do rozmów, żartów i zabawy, nienawidziła ich. Najulubieńszą ich rozrywką było oglądanie zręcznych młodzieńców i dziewcząt drażniących w amfiteatrze rozjuszone byki, które chwytali za rogi, by przerzucić się wdzięcznie na grzbiet zwierzęcia, a stamtąd na ziemię. Jeśli byk nie zabił żadnego z nich, składano na ofiarę byka, jeśli róg rozdarł - co zdarzało się niemal podczas każdych igrzysk - zbyt powolnego lub nieostrożnego skoczka, wówczas na ofiarę składano człowieka. Zdumiewające było, jak ci łagodni z pozoru ludzie, którzy nie nosili broni, nigdy nie krzyczeli i nie obrzucali się obelgami, a zawsze mieli na ustach uśmiech i grzeczne słowa, lubowali się w widoku krwi i wlokących się po piasku wnętrzności, a ich niewiasty bardziej jeszcze niźli mężczyźni.

I choć Re-Se-Net wiedział, że małżonka jego jest niewiastą dobrą i mądrą, lecz była jedynie niewiastą i czasem serce jej ogarniało niewieście szaleństwo. Wówczas nic jej nie mogło przekonać.

I choć przy drodze prowadzącej pośród gór z pałacu królewskiego do kamiennej przystani miasta Amnizos wybudował wspaniałą rezydencję, jedną z najpiękniejszych przy owej drodze, gdzie mieszkali możni tego kraju, choć otaczał swą małżonkę przepychem, jakim nigdy nie była otoczona w Egipcie, nie była szczęśliwa.

Spoglądając teraz w okno, po którym spływały strugi chłodnego deszczu, rozmyślał o tym, czy mężny Suti-Mes przywiózł mu odpowiedź brata, także kupca zamieszkałego w ich białym domu rodzinnym w Memfis. A jeśli przywiózł, jaka była to odpowiedź? Re-Se-Net pragnął dla swej córki młodzieńca, który byłby synem kogoś znacznego przy dworze, a może nawet kimś piastującym niewielką, lecz znaczącą godność w pobliżu boskiej osoby faraona? On sam nagromadził już tak wiele dóbr, że mógłby żyć bez wstydu w pobliżu dworu władcy. A może... mógłby otrzymać jakiś urząd przy dworze dzięki poparciu któregoś z radców faraona?

O tym nie śmiał niemal marzyć. Gdyż jak każdy Egipcjanin uważał za najwyższe szczęście móc spoglądać co dnia w oblicze boga na ziemi, obcować z nim z dala, być jednym z tysiąca tych, którzy wypełniali niezliczone sale i krużganki pałacu. Był wysłannikiem do krainy wysp rządzonych przez Minosa. Już to samo było wielkim zaszczytem i mógł spodziewać się, że gdy żyjący Bóg rozkaże mu opuścić Kretę i przyśle na jego miejsce kogo innego, może czekać go nagroda po powrocie. Czuwał tu nad sprawami swej ojczyzny, jak gdyby to były jego własne sprawy. Oprócz tego przesyłał częste długie sprawozdania o tym, co działo się na dworze kreteńskim, o wszelkich wydarzeniach na wyspie i rządzonych przez nią obszarach. Raporty takie gromadzone były przez Wielką Kancelarię Egiptu i nie niszczono ich nigdy, o czym przekonał się wyjeżdżając, gdy wprowadzający go w jego powinności kapłan zaprowadził go do kancelarii zagranicznej. W zapieczętowanych dzbanach leżały tam zwoje papirusu nagromadzone od niepamiętnych czasów. Odczytali jedynie ostatnie sprawozdania jego poprzednika, który zmarł na Krecie, został tu zabalsamowany i przypłynął do Egiptu na okręcie, aby nie leżeć w obcej ziemi. Więc także i jego sprawozdania były odczytywane teraz, gromadzone, a ci, którzy są oczyma władcy, wiedzą, jak pilnie i dokładnie przekazuje Re-Se-Net wszelkie wieści, mogące mieć znaczenie dla Egiptu.

Westchnął. Sekretarz nadal stał w drzwiach.

- Wezwij lektykę! - rzekł Re-Se-Net nieco silniejszym głosem. - I niechaj przyniosą mi skórę lamparcią!

Gdy sekretarz zniknął, ruszył ku drzwiom. Na chwilę myśl jego oderwała się od spraw domowych i rozważań nad przyszłością. Jeśli naczynia z różnobarwnego szkła, które od niedawna stały się ozdobą pałaców Krety, przybyły nie uszkodzone i w tak kunsztownym kształcie, jak to wyrysował, zyski będą wielkie, większe, niż przewidywał przed dwoma miesiącami. Dla dam kreteńskich istniał jeden tylko bóg: nowość. Każda z nich pragnęła mieć na swym marmurowym stole wypełnioną kwiatami egipską wazę, przez którą światło słoneczne przebiegało budząc naokół radosny blask tęczy. A z kolei w Egipcie kochano się w cienkich jak skorupka jaja wazach kreteńskich zdobionych wspaniale różnobarwnymi rysunkami zwierząt i roślin.

Idąc szerokimi przedsionkami, stawiał ciężko stopy obute w grube sandały, Szedł wpatrując się uważnie w różnobarwne płyty marmurowej posadzki. Lecz nie dostrzegał ich. Ręce jego uniosły się j jedna poczęła obliczać na palcach drugiej, zginając je łagodnie.

Uniósł głowę. Przed nim stał czarnoskóry niewolnik trzymając lekką futrzaną opończę z kunsztownie zszytych skór lamparcich.

Re-Se-Net przystanął, Niewolnik otulił jego ramiona futrem, przebiegł kilka kroków i otworzy} przed nim szeroko wielkie podwójne drzwi nabijane lśniącymi gwoźdźmi z brązu.

Lektyka stała tak blisko, że wszedł do niej nie spojrzawszy nawet w ciemne niebo. Usiadł, drzwiczki zamknęły się. Szybkim ruchem zasunął firanki i otulił się futrem. Ośmiu ludzi pochyliło się j miękko uniosło długie kije wspierające pudło.

Re-Se-Net poddał się łagodnemu kołysaniu i przymknął oczy. Długo siedział pogrążony w myślach, póki gwar głosów i nawoływań nie rzekł mu, że znajduje się w mieście.

Odsunął firankę. Deszcz nie padał już. Ulice wypełnione były ludźmi. Przed różnobarwnymi fasadami domów przekupnie ponownie rozkładali na ziemi swe towary, Wyminął kilka zaprzężonych w woły szerokich wozów jadących powoli w kierunku nadbrzeża.

Lektyka skręciła. Re-Se-Net zwrócił głowę ku drugiemu oknu. Przed nim rozciągało się szerokie, wyłożone kamiennymi płytami nadbrzeże ciągnące się aż po skalisty przylądek zamykający przystań. Przymrużył oczy i zaczął przesuwać wzrokiem po długiej linii stojących przy brzegu okrętów. Dostrzegł, że część z nich wyciągnięto już na brzeg i podparto palami. Tak doczekają wiosny. W tejże samej chwili ujrzał wysokiego, odzianego w strój egipski człowieka, zbliżającego się ku niemu.

Człowiek ów przyspieszył na widok lektyki i zaczął biec. Re-Se-Net uderzył laską w przednią ścianę

pudła. Ruch ustał. Tragarze z wolna opuścili kije.

Człowiek podbiegł, upadł na twarz przed lektyką i zerwał się.

Re-Se-Net wysiadł i stanął przed nim.

- Witaj mi, Suti-Mesie! Cieszy mnie twój widok! Uśmiechnął się. Wysoki człowiek pochylił głowę i nie patrząc mu w oczy, tak jak nakazywał szacunek, rzekł radosnym, choć przytłumionym głosem:

- Panie mój, ogarnęła nas burza tuż u wybrzeży Krety. Lecz towary nasze dowieźliśmy nie uszkodzone dzięki biegłości, z jaką ludzie twego najczcigodniejszego brata umieli ułożyć je w wygodnie wymoszczonych koszach.

- Dzięki niech będą Amonowi za to! A czy przywiozłeś pismo od brata mego?

- Tak, panie! Mam je w skrzyni na okręcie, zapieczętowane w dzbanie. Obawiałem się go otworzyć, aby deszcz i fale nie zmoczyły zwoju.

- Idź po nie, Suti-Mesie, gdyż chciałbym je ujrzeć nie zwlekając.

Wysoki człowiek ruszył biegiem ku stojącemu w pobliżu okrętowi, z którego pokładu ludzie znosili powoli i uważnie wielkie krągłe kosze obłożone zszytymi liśćmi palmowymi i ustawiali je rzędem na nadbrzeżu pod strażą wspartych na włóczniach wojowników. Byli to ludzie Re-Se-Neta. Okręt także był jego własnością, lecz zbudowano go w stoczni kreteńskiej i miał załogę kreteńską, gdyż Egipt nie budował okrętów, którymi można było bezpiecznie na pełnym morzu płynąć z ładunkiem. Na widok pana obaj wojownicy rzucili włócznie na kamienie nadbrzeża i upadli przed nim na twarz. Później powstali szybko i stanęli wyprężeni, trzymając włócznie przed sobą w wyprostowanych rękach.

Re-Se-Net rzucił okiem na kosze i spojrzał w kierunku okrętu.

Suti-Mes skoczył na nadbrzeże i zbliżył się do niego trzymając w dłoni prosty gliniany dzban. Uderzył dzbanem lekko o płytę nadbrzeżną. Skorupy rozsypały się ukazując zwój papirusu obwiązany zielonym sznurem zakończonym kulistą zieloną pieczęcią.

Kupiec sprawdził pieczęć i skinął głową. Suti-Mes przeciął sznur długim nożem, który miał u boku, i podał zwój panu, Re-Se-Net rozwinął go z pozornym spokojem. Serce biło mu tak szybko, że miał ochotę przycisnąć je ręką, lecz wiedział, że wiele oczu spogląda na niego. Począł czytać przesuwając zwój drżącymi palcami.

W pewnej chwili uniósł głowę i spojrzał na Suti-Mesa. Znowu opuścił wzrok. Gdy skończył, zwinął dokładnie papirus.

- Suti-Mesie, mój wierny sługo! Gdy tylko dopilnujesz załadowania towarów na wozy, udasz się wraz z nimi do mego domu i tam będziesz czekał, póki cię nie wezwę.

- Tak, panie mój!

Re-Se-Net chciał odwrócić się, by odejść w kierunku lektyki, lecz uśmiechnął się ponownie i skinął głową.

- Przywiozłeś mi dobre wieści i otoczyłeś troską towary, aby nie przepadły w drodze! Czeka cię nagroda!

- Twoja radość jest dla mnie największą nagrodą, panie mój!

- Lecz znam i inne!

Re-Se-Net uśmiechnął się ponownie, obrócił i skinął na ludzi, którzy poderwali lektykę i zbliżyli się biegiem.

Po godzinie wszedł do komnaty, gdzie żona jego spoczywała na łożu słuchając śpiewu ich córki, pięknej Uat-Maati.

Na jego widok powstała z łoża, a dziewczyna zdjęła dłonie z harfy i także podniosła się. Była wyższa niż matka i gdy Re-Se-Net spojrzał na nią teraz, wydała mu się jeszcze piękniejsza niż zwykle.

- Mówiłaś dziś, że pragnęłabyś ujrzeć nasze Strony rodzinne. I oto bogowie wysłuchali cię! - Nie odezwała się, gdy zamilkł na chwilę dla nadania wagi swym słowom, uniosła jedynie obie dłonie ku ustom, jak gdyby chciała powstrzymać okrzyk.

- Ty także słuchaj, córko moja... - rzekł widząc, że dziewczyna pragnie, jak nakazywał zwyczaj, wyjść, skoro rodzice nie nakazują jej pozostać. - Mój dobry brat pisze mi, że sam rozmyślał już nad sprawą twego małżeństwa. Otóż sądzi, że jeśli przybędziecie jak najszybciej, uda mu się doprowadzić do małżeństwa twego z... -znów zawiesił głos - z synem brata głównego poborcy Górnego Egiptu! - dokończył triumfalnie.

" Z synem brata głównego poborcy... - szepnęła matka i nagle ożyła. - Uat-Maati, czy słyszysz! Jakże szczęśliwa jesteś!

- - Ojcze! - Nie zważając na niestosowność swego zachowania Uat-Maati podbiegła i przytuliła głowę do piersi Re-Se-Neta, który pogłaskał ją po włosach i odsunął łagodnie.

- Lecz to nie kres owych wieści. Mój czcigodny brat pisze, że córka nasza winna pojawić się tam jak najszybciej, gdyż nie jest jedyną dziewicą pragnącą pozostać małżonką najczcigodniejszego syna brata głównego poborcy. Należy on przecież wraz z rodziną do tych, którzy przebywają na dworze jego świątobliwości faraona, oby żył miliony milionów lat...

Wszyscy troje skłonili się nisko ku południowi.

- Postanowiłem więc, że wyruszycie natychmiast! Okręt stoi w przystani i wyładowuje towary. Pragnę,

abyście za trzy dni odpłynęły. A o sprawach z tym związanych, o tym, co macie wziąć ze sobą, jakie dary z tej krainy dla mego brata, najczcigodniejszego brata głównego poborcy i dla jego syna, pomówimy o zmroku, gdy zakończę sprawy dnia.

- Matko! - Uat-Maati poczęła tańczyć pośrodku komnaty. - Matko! Będę małżonką dostojnika i ujrzę boskie oblicze pana naszego!

Re-Se-Net pozostawił je we łzach szczęścia i uśmiechając się ruszył w głąb pałacu, gdzie z największą ostrożnością ludzie wyładowywali i ustawiali kosze w przestronnym składzie.

Suti-Mes i nadzorca pilnowali każdego ich ruchu.

- Pójdź ze mną - rzekł czcigodny Re-Se-Net i skinął na wiernego sługę.

Sekretarz czekał przed drzwiami komnaty, w której mieściła się biblioteka rezydencji i archiwum handlowe.

- Wyślij człowieka do najszlachetniejszego Marmarosa, który jest kuzynem rządcy pałacu króla i piastuje godność Towarzysza Przechadzek. Powiedz mu, że czcigodny Re-Se-Net zawiadujący w tej krainie sprawami jego świątobliwości, oby żył miliony milionów lat, prosi go, aby zechciał tu przybyć i obejrzeć naczynia świeżo sprowadzone z Egiptu, gdyż pragnę, aby obejrzał je, nim inni będą mogli wybrać te, które wydadzą im się najpiękniejsze. A gdy nadejdzie... - uśmiechnął się - bo któryż Kreteńczyk oprze się, gdy może spojrzeć na coś nowego, kupić to i pysznić się przed innymi?!... więc, gdy nadejdzie, spraw, abyś słyszał moją z nim rozmowę.

- Tak, panie mój!

Sekretarz oddalił się pospiesznie.

- Suti-Mesie, wiem, że pragniesz za żonę córkę tego oto człowieka, który odszedł - rzekł Re-Se-Net. - Lecz jako pisarz jest on wyższy stanem niż ty, ma piękne stado krów i koni, a ty posiadasz jedynie moją łaskę. Nie jest to wszakże mało. Rzeknę mu dziś, że otrzymasz tyle, ile otrzyma jego córka, i otoczę was oboje opieką...

- Panie mój! - Mężny Suti-Mes upadł mu do nóg i ucałował jego sandały obejmując je rękami.

- Wstań! Służysz mi od dziecka, jesteś wierny i uczciwy, a to wiele. Chcę, abyś był tak szczęśliwy, jak na to zasługujesz, i nie przestawał mi służyć... - Urwał. - Pragnę, abyś popłynął z małżonką moją i córką do Egiptu.

- Na wiosnę, panie... - Suti-Mes ze zrozumieniem skinął głową. Mieszkał w pałacu Re-Se-Neta, a przed domownikami niewiele da się ukryć. - Gdy tylko nadejdzie pora spokojnego morza.

- Nie! - Jego pan potrząsnął głową. - Pragnę, abyś odpłynął za kilka dni.

- Tak, panie mój... –W głosie młodego człowieka było lekkie wahanie.

- Wiem, co chcesz rzec. Sądzisz, że narażam je na niebezpieczeństwo wzburzonych wód o tej porze roku. Lecz morze jest zawsze niepewne, a pora prawdziwie wielkich wiatrów i burz jeszcze nie nadeszła. Jeśli wypłyniecie wkrótce, napotkacie morze nie gorsze niż to, przez które przewiozłeś moje kruche naczynia nie tłukąc ich.

- Stanie się, jak rozkażesz, panie mój.

- A gdy wiosną powrócisz, czekać cię będzie uroczystość twych zaślubin.

I odwrócił się dając mu znak, że może odejść. Sercem jego także tai gały wątpliwości. Wiedział, że większą część okrętów kreteńskich zabezpieczono już na brzegu, a wiele z nich pożeglowało do ustronnych piaszczystych zatok w pobliżu Amnizos i tam zostały wyciągnięte na ląd. jak to zwykle czyniono, gdy zbliżała się pora deszczowa, a nawet śnieżna, gdyż raz ujrzał tu już na własne oczy śnieg przed dwoma laty, biały i przerażająco zimny. Nie byłby jednak wielkim kupcem, gdyby nie umiał podjąć koniecznego ryzyka. Nie wchodził tu w grę jedynie los jego córki, lecz całego rodu. Po to właśnie gromadził majątek, by dzięki niemu przesunąć się w górę po szczeblach prowadzących ku obliczu boga na ziemi. A któż mógł wiedzieć, kim zostanie jego wnuk lub prawnuk? Owe nie narodzone jeszcze dzieci były dlań równie ważne i prawdziwe jak zmarli przodkowie. Wraz z nim i krewnymi jego tworzyły ród, który był, jest i będzie. Jeśli jego mądry brat pragnął, aby Uat-Maati przybyła bez zwłoki, należało go usłuchać. On także wiedział, że pora żeglugi się kończy. Lecz dla niego sprawa ta była równie wielkiej wagi. Obaj pragnęli tego samego.

Jeśli bogowie będą sprzyjali mu, a wierzył w to, że mu sprzyjają, małżonka jego i córka dopłyną szczęśliwie do ujścia Nilu.

Uśmiechnął się do siebie i przywołał skinieniem jednego z domowników. Chciał mu wydać polecenie na wypadek, gdyby najszlachetniejszy Marmaros przybył dziś jeszcze. Później ruszył w kierunku składu, nie widział bowiem jeszcze owych naczyń, a przypatrywanie się im, gdy wydobywano je kolejno z koszy, było dlań połączone z wielką spokojną radością.

- Przepiękne! - rzekł z uczuciem najszlachetniejszy Marmaros i pogładził zieloną główkę papugi, która siedziała na przegubie jego dłoni, przykuta do niej lekkim i misternym złotym łańcuszkiem. - Jeśli zezwolisz, mój drogi przyjacielu, wezmę pięć, dwie dla siebie, dwie dla mej małżonki, a jedną... dla pewnej damy, która na pewno będzie wielce ucieszona, gdyż rozmiłowana jest w rzeczach pięknych. Które radziłbyś mi?

Re-Se-Net rozłożył ręce. Lata pobytu w tej krainie nauczyły go prowadzenia rozmowy w sposób, który odpowiadał ludziom tu zamieszkującym.

- Nie ośmieliłbym się doradzić ci, najszlachetniejszy Marmarosie. Choć przez ręce moje przeszły najwspanialsze dzieła rzemieślników mej ojczyzny, a jak wiesz, nie mają oni sobie równych przy sporządzaniu naczyń szklanych, nie mógłbym iść z tobą w zawody, gdyż oko twoje dostrzega każdy przymiot i każdą wadę w sposób niezrównany. Będę ci wdzięczny, jeśli zechcesz doradzić mi, które z nich winienem wręczyć twemu boskiemu władcy Minosowi, gdyż pragnę złożyć mu je w darze podczas najbliższej bytności w pałacu królewskim w Knossos, gdzie mam być obecny na uczcie. Twój bogom podobny władca otacza wielką opieką Egipcjan w swym królestwie i jest rzeczą słuszną, abyśmy wywdzięczyli mu się tak, jak na to nasze nikczemne możliwości zezwalają.

- Cóż... - Marmaros uśmiechnął się. Papuga skoczyła mu na ramię i zaskrzeczała. Re-Se-Net najchętniej ukręciłby jej głowę, mimo to uśmiechnął się.

Marmaros wstał i przeszedł tam i na powrót całą komnatę, przypatrując się naczyniom stojącym na gładkiej kamiennej podłodze. Zawróciwszy, zatrzymał się.

- Sądzę, że ta waza ma niezrównaną barwę, a kształt jej przypomina szyję niewieścią... myślę o pięknej, smukłej i młodej niewieście! Pan nasz, boski Minos, z pewnością ucieszy nią swe świetliste oko, jeśli... - urwał i uśmiechnął się -jeśli myśli jego nie będą przebywały nieustannie z dala od spraw tego rodzaju, gdyż są zaprzątnięte ostatnio czym innym.

Re-Se-Net wziął do ręki jedno z naczyń, uniósł i spojrzał na nie pod światło. Później pochylił je nad dwiema czarkami z błękitnego szkła i napełnił obie ciemnoszkarłatnym płynem.

- Czy zechcesz spocząć, o najszlachetniejszy? Wino to pochodzi z Gubal i zwą je Radością Książąt.

Odstawił naczynie, podał czarkę gościowi i uprzejmym ruchem wskazał mu szeroki fotel o poręczach wykładanych kością słoniową i różnobarwnym drzewem.

Najszlachetniejszy Marmaros usiadł lekko i wdzięcznie. Papuga zeskoczyła mu na kolana i wyciągając szyjkę zajrzała do trzymanej przez niego czarki. Cofnęła szmaragdową głowę i zamarła w bezruchu. Obaj mężczyźni unieśli naczynia ku ustom i odstawili umoczywszy usta w winie.

- Jest to w rzeczy samej wyborne wino... -Marmaros przeciągnął językiem po wargach i przymknął oczy.

- Mówiłeś, panie, że wasz boski władca może być nierad, gdy przybędę z darami na ową ucztę - podsunął niemal nieśmiało Re-Se-Net.

- Ach, nie, tego bym nie rzekł. Rzekłem jedynie, że myśli jego błądzą ostatnio gdzie indziej. Po cóż mam mówić o tym tobie, czcigodny Re-Se-Necie? Wiesz przecież o sprawach naszego dworu tyle, ile wiedzą w pałacu, a być może więcej. - Roześmiał się cicho.

- Ostatnio i moje myśli błądziły wokół innych spraw - rzekł kupiec szczerze. - Więc jeśli wolno cię spytać, powtórzę moje pytanie, gdyż nie chciałbym popełnić czynu, który mógłby się wydać na dworze niestosowny, a któż mnie objaśni o tym lepiej niż ty, o najszlachetniejszy, który tak często spoglądasz w boskie oblicze Minosa?

- Wiesz przecież, że między boskim Minosem a jego bratem sprawy nie układały się nigdy tak, jak pragnął tego ich ojciec, nasz zmarły władca. Pan nasz jest człowiekiem Ostrożnym, a będąc bezdzietnym, lęka się, że... - Urwał i uśmiechnął się znowu. - Cóż, być może, gdyby zwykli śmiertelnicy mogli odgadywać myśli panujących, mógłbym rzec, że ich zmarły ojciec sądził, iż młodszy z braci byłby lepszym władcą. Widwojos wierzy, że zbyt wielu najemników broni naszego królestwa przed wrogami, a my sami stajemy się zniewieściali i gnuśni. Brat jego sądzi natomiast, że nasza potężna flota wystarczy nam, skoro oblani jesteśmy zewsząd morzem. Tak zresztą myślą wszyscy rozsądni ludzie w kraju. Zresztą... -pochylił się ku Re-Se-Netowi i dokończył niemal szeptem: -nie ma on potomka i mieć go zapewne już nie będzie. A Widwojos ma syna. Ostatnio młodzieniec ów nie przebywa wśród szlachetnych rówieśników z najlepszych rodów Krety, lecz nie odstępują go dwaj cudzoziemcy, których boski Widwojos przywiózł do Knossos powracając z podróży. Krąży wieść, że strzegą oni jego życia, gdyż, jak słyszałem, próbują wszystkich potraf które ma spożyć! - Uśmiechnął się ponownie. - Być może boski Widwojos zanadto się lęka o niego, skoro z rozkazu swego brata wyrusza na wielką wyprawę. Po cóż miałby ktoś zabijać chłopca, który odpływa w nieznane i dalekie strony...

Zamilkł i pogładził głowę papugi, która dziobnęła go lekko w palec.

- Słyszałem, że pragnie odkryć drogę morzem do krainy bursztynu, lecz wydało mi się to nie do uwierzenia... - Re-Se-Net pokręcił głową i dolał wina do czarek. - Nikt nie wie, skąd przybywa ów przedziwny kamień, w którym można czasem napotkać skamieniałe ciała maleńkich stworzeń. Jestem kupcem od lat i kupcem był mój dziad i ojciec. Nawet nasi kapłani wiedzą jedynie, że bursztyn przybywa z północy, a wymieniają go ludy barbarzyńskie na oręż i ozdoby.

- Tyle wiemy i my. - Najszlachetniejszy Marmarps skinął głową. -Lecz nasz boski władca sądzi, że gdybyśmy znaleźli drogę morską do bursztynu i mogli wyprawić okręty, aby powracały z nim do naszych pracowni obrabiających drogie kamienie, moglibyśmy wzbogacić wielce skarbiec królewski i wzmóc jeszcze bardziej nasz handel odbierając zysk pośrednikom. Lecz być może nie to jest główną przyczyną owej wyprawy.

- Zapewne, zapewne... - Re-Se-Net gorliwie przytaknął. - A czy boski Widwojos pragnie udać się wraz ze swym młodym, jedynym synem na ową niebezpieczną wyprawę w nieznane?

- Tak... - I znowu lekki uśmiech przewinął się po wilgotnych pełnych wargach gościa. - Gdybym był nim, także zabrałbym z sobą mego syna. Wszyscy wiedzą i nie jest to tajemnicą na dworze, że władca nasz pragnie, aby nie przebywali, on ni jego syn, w królestwie Krety. Niechaj więc zabierze z sobą syna i owych barbarzyńców, którymi go otoczył, i odpłynie na swą wielką wyprawę.

- A jeśli powróci z niej wioząc bursztyn? Gość uniósł głowę i przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Wreszcie rzekł:

- My, Kreteńczycy, nie jesteśmy ludem gwałtownym, nie lubujemy się w mordach i krwawych porachunkach jak inne ludy. Gdyby nasz boski pan zabił swego brata i jego syna, żyłby otoczony powszechną nienawiścią. Lud także nie wybaczyłby mu śmierci ostatniego potomka krwi Minosa, który mógłby po nim panować. Lecz jesteśmy ludźmi przebiegłymi i dążymy do celu okrężnymi drogami, jeśli droga prosta wydaje nam się zbyt... niedogodna. Gdyby Widwojos nie odpłynął, Minos musiałby go zabić podstępem. Obaj oni wiedzą o tym. Jeśli Widwojos odpłynie, pan nasz musi, jak mniemam, uczynić wszystko, aby nigdy nie powrócił. A brat jego także to pojmuje.

- A jak tego dokona? Kreteńczyk wzruszył ramionami.

- Wiele jest sposobów, gdy się jest królem i panem mórz, a ów, którego nie pragniemy więcej ujrzeć, musi przemierzyć te morza. Widwojos nie powróci, choć sądzi może, że mu się to uda. Minos pozostawił mu nadzieję. To jest piękne w owym rozkazie i przejmuje mnie podziwem dla naszego boskiego władcy. Lecz nie byłby mądrym władcą, gdyby pozwolił się ziścić owej nadziei.

- A jeśli brat jego odpłynie nie po bursztyn, lecz aby sprzymierzywszy się z wrogami uderzyć na Kretę, strącić go z tronu i zająć jego miejsce?

- Gdyby mógł to uczynić, uczyniłby, zanim jego boski brat został królem. Odbył przecież długą podróż morską przed niedawnym czasem, jeszcze za życia swego ojca, boskiego Minosa. I cóż? Powrócił. Zapewne nie znalazł sprzymierzeńców pośród ludów, które płacą nam daninę, ani wśród naszych wielkorządców rozrzuconych po wyspach. Wiem zresztą o tym. Boski nasz władca także o tym wie, gdyż śledził każdy jego krok. Widwojos jest zgubiony. A choć jest królewskim bratem, nikt roztropny na dworze nie przekracza progu jego komnat. Gdyby syn jego nie został przez ojca odcięty od rówieśników, wątpię, czy ktokolwiek z ludzi wysokiego rodu pozwoliłby dziecku swemu brać udział w jego zabawach. Niełaska króla już sama w sobie jest śmiercią i jak zaraza pada na wszystkich, którzy stykają się z zapowietrzonym. Tak więc młody Perilawos, choć jest wnukiem zmarłego władcy, przebywać musi w towarzystwie dwu nieokrzesanych barbarzyńców, z których jeden przybył tu, jak słyszałem, z Egiptu, gdzie był poświęcony któremuś z waszych bogów i uciekł. Tak mi mówiono. Cóż to ma za znaczenie? - Machnął ręką. - Przedziwny to chłopiec, mężczyzna już niemal, gdyż silny jest nad wyraz, zważywszy jego lata, a włosy ma białe jak starzec.

- A więc boski Widwojos wyrusza w tę podróż... - Re-Se-Net znów dolał wina do czarek. Rozmowa zeszła na sprawy handlowe, później gość wybrał pięć spośród stojących w sali naczyń i upewniwszy się, że jeszcze tego samego dnia zostaną one przesłane do pałacu, pożegnał się.

Re-Se-Net odprowadził go do lektyki. Gdy zawrócił, drzwi w głębi przedsionka otworzyły się cicho i ukazał się w nich sekretarz.

- Czy słyszałeś wszystko?

- Tak, panie.

- Opisz to dziś jeszcze pismem pięknym i na najlepszym zwoju. Będzie to list do Wielkiej Kancelarii... - Skłonili się obaj ku południowi. - Nie opuść żadnego z koniecznych słów, lecz bądź zwięzły, gdyż tak przemawia sługa do pana i tak właśnie pragnę mówić ja do świątobliwych doradców mego władcy!

- Tak, panie. Opiszę przyczyny wyprawy boskiego Widwojosa po bursztyn i inne ważne sprawy, o których wspomniał najszlachetniejszy Marmaros. Czy mam także wspomnieć o owym chłopcu, który jest białowłosy i był, jak twierdzi ów dostojnik kreteński, poświęcony jednemu z naszych bogów?

- Uczyń to - rzekł z roztargnieniem Re-Se-Net, który rozmyślał już o czym innym. - Uczyń to, a później przybądź do mnie, gdy ukończysz swą pracę. Pragnę podyktować ci list do mego czcigodnego brata.

Sekretarz oddalił się pospiesznie.

ROZDZIAŁ PIĄTY Kraina Mroku

Schodzili po wilgotnych wysokich stopniach w dół, a lampy oliwne trzymane nad głowami przez idących w przedzie niewolników rzucały nikły migotliwy blask na szare nie pokryte malowidłami mury opadającego korytarza.

Zamykający pochód Białowłosy rozglądał się ciekawie. Nigdy nie był w tej części pałacu i nigdy jeszcze nie zszedł do podziemia, choć podczas kilku miesięcy pobytu zdążył już dowiedzieć się, że pod zamieszkaną częścią Knossos ciągną się niezliczone podziemne przejścia i pomieszczenia.

Stopnie skończyły się i poczęli iść długim niskim przejściem, od którego odchodziły w mrok boczne korytarze. Dostrzegł w nich płonące kaganki oliwne i dwukrotnie zauważył z dala przesuwającą się postać ludzką. Najwyraźniej podziemia pałacowe nie były mrocznymi opuszczonymi lochami, lecz żyły własnym codziennym życiem.

Wreszcie niewolnicy zatrzymali się przed wielkimi okutymi drzwiami, które boski Widwojos otworzył, nakazując pozostałym skinieniem dłoni, aby szli za nim.

- Byłem tu już z mym nauczycielem, gdy żył mój boski dziadek - szepnął Perilawos.

Terteus i Białowłosy weszli za księciem i jego synem i zatrzymali się przy drzwiach, oślepieni blaskiem wielu oliwnych lamp.

W podziemnej, wielkiej, półokrągło sklepionej sali siedziało przy stołach około pół setki ludzi. Część z nich zajęta była pisaniem krótkimi ostrymi trzcinami na tabliczkach z mokrej gliny, którą podawali im stojący za nimi niewolnicy. Inni pochyleni byli nad stosami suchych już tabliczek i zajęci ich odczytywaniem.

Na widok wchodzących wszyscy unieśli głowy i rozpoznawszy królewskiego brata, powstali z łoskotem odsuwanych stołków, pochylając się w niskich pokłonach.

Boski Widwojos zdawał się ich nie dostrzegać. Przeszedł przez salę i otworzył następne drzwi. Całe wnętrze niewielkiej komnaty, do której weszli teraz, wyłożone było kamiennymi płytami. Pod ścianami stały wysokie stare skrzynie z ciemnego drzewa, a pośrodku za wielkim stołem siedział człowiek, który na widok wchodzącego także powstał i skłonił się tak nisko, że jego ciemna głowa o długich, zwiniętych w pukle włosach dotknęła niemal kolan stojącego przed nim boskiego Widwojosa. Gdy wyprostował się, Białowłosy dostrzegł ze zdumieniem, że człowiek ów jest bardzo stary, a oblicze jego pokrywają gęste zmarszczki. Owe czarne, lśniące włosy zdawały się należeć do kogoś młodszego o wiele dziesiątków lat.

- Panie mój - rzekł cichym, świszczącym głosem stary człowiek. - Czyż może być większe szczęście niż ujrzeć cię tu?

- Cóż... - Widwojos uśmiechnął się lekko. - Znam wielu takich, których widok mój przyprawia ostatnio o zakłopotanie. Lecz krótko to potrwa, gdyż wkrótce wyruszam na daleką wyprawę i dla tej przyczyny przybyłem tu wraz z synem mym, Ojcze Biblioteki.

Staruszek wyprostował się z wysiłkiem.

- Doszły mnie wieści o tym i, jeśli mam być szczery, oczekiwałem, że wezwiesz mnie, bogom podobny książę! Usłyszawszy o celu twej wyprawy sam przeszukałem wszelkie miejsca, gdzie mogły spoczywać dawne i nowe wieści o tym, czego poszukujesz. Jeśli wraz ze swym boskim synem zechcesz spocząć na krótką choćby chwilę, ukażę ci wszystko, co od niepamiętnych czasów spisano i złożono tu.

Widwojos skinął głową i usiadł, a Perilawos, który dotąd stał za nim, zbliżył się i pochylił ciekawie nad wielkim kamiennym stołem pokrytym różnego kształtu tabliczkami. Niektóre z nich musiały być bardzo stare, gdyż spękaną ich powierzchnię pokrywał pył, który wżarł się tak głęboko, że nie można go było już zetrzeć, i spoczywał grubą warstwą w zagłębieniach znaków pisma.

Stary człowiek skłonił się ponownie i wyszedł powłócząc nogami okrytymi sięgającymi kolan luźnymi butami z kociej skóry zszytej włosem do wewnątrz, gdyż podziemie było chłodne. Powrócił niemal natychmiast. Dwu ludzi, równie starych jak on, dźwigało za nim podłużną kamienną skrzynkę. Za nimi wszedł młody Kreteńczyk unosząc przed sobą wyciągniętymi rękami wielki krąg miedziany, który w pierwszej chwili wydał się Białowłosemu płaską misą. Człowiek ów złożył misę pośrodku stołu i wycofał się tyłem, bijąc pokłony, podobnie uczynili dwaj starcy, którzy wnieśli skrzynię. Trzeci, nazwany przez Widwojosa Ojcem Biblioteki, uniósł jej wieko, zajrzał do wnętrza, i uspokojony zwrócił się ku leżącej na stole tarczy z brązu, a później skierował wzrok ku Widwojosowi.

- Pytaj mnie, boski potomku Świętego Byka!

- Doszły cię już zapewne słuchy o tym, że gdy tylko morze będzie zdatne do żeglugi, wyruszę na poszukiwanie krainy bursztynu. Chcę, abyś zbadawszy wszelkie zapisy pałacowej biblioteki opowiedział mi, co wiemy o niej.

Ojciec Biblioteki skłonił się. Widwojos skinął głową,

- Mów!

- Jak wiesz, panie, w podziemiu tym od niepamiętnych czasów gromadzone są nie tylko zapiski dotyczące życia naszych boskich władców, bitew, stanu królestwa, trzęsień ziemi i wydarzeń, które czas z sobą niesie, lecz także wieści o dalekich krainach i spostrzeżenia naszych żeglarzy o drogach morskich i ludach zamieszkujących wybrzeża. Otóż gdy nowy władca wstępuje na tron, zbieramy wszelkie nowiny o nowo poznanych przez nas morzach, rzekach i miastach, i umieszczamy je na nowej mapie, tak abyśmy wiedzieli jak najwięcej, Ów spoczywający przed twymi oczyma obraz świata wykonano, gdy twój boski brat wstąpił na tron.

- Gdzież jest Knossos?

- Tu, panie! - Stary człowiek wskazał palcem środek tarczy, gdzie widniał podłużny kształt. - A oto Kreta oblana wokół morzem. Gdy spojrzysz tu, ujrzysz ujście wielkiej rzeki Egiptu, a nad nią miasta Egipcjan: Teby, Memfis i inne. Droga twoja będzie prowadziła cię morzem w przeciwną stronę, ku północy.

- Ukaż mi ją.

Białowłosy i Terteus przysunęli się nieco bliżej i wstrzymując oddech wlepili wzrok w tarczę. Nie dostrzegli jednak na niej niczego oprócz gmatwaniny linii wyciętych ostrym narzędziem w równo wygładzonej powierzchni metalu.

- Panie mój, tego nie mogę uczynić - stary człowiek rozłożył ręce - gdyż drogi tej nie zna nikt. W zapisach naszych mamy pogłoski zebrane przez naszych kupców i dowódców okrętów. Spisujemy je od wielu lat. Wiemy, że bursztyn przybywa z północy. Tu, panie mój, widzisz wybrzeża wielkiego lądu i nasze miasta na tym lądzie: Tiryns, Mykeny, a oto wyspy, nad którymi króluje wszechmocny podwójny topór, święty labrys: Melos, Tera, Naxos, Amorgos, Paros, a dalej na północ Skiza, gdzie mieści się nasza ostatnia przystań... A tu, panie, jeśli spojrzysz ponad morzem ku drugiemu brzegowi, ujrzysz Troję, wielki warowny gród, którego władca jest sprzymierzeńcem Krety, lecz nie jej poddanym. On to włada przesmykiem, za którym otwiera się nowe morze ku północy.

- I stamtąd przybywa do nas bursztyn? - zapytał Widwojos niecierpliwie. - Mam nieco inne wieści o tym!

- Nie, panie mój. Nie przybywa on tą drogą, lecz lądem przez rozległe i wysokie góry na północy leżące poza granicami znanego świata, gdzie żyją barbarzyńcy ukryci w nieprzebytych lasach i bagnach.

Mówił dalej, lecz Białowłosy nie słyszał go już od pewnego czasu. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w miejsce na miedzianej tarczy, gdzie spoczął palec starca, gdy wypowiedział słowo: Troja. Jeśli to było morze, Kreta znajdowała się w połowie drogi między Troją i Egiptem. A więc dzieliło go od niej wiele dni drogi morzem. A ów starzec wiedział, gdzie Troja się znajduje! Z trudem oderwał wzrok od tarczy.

- Panie mój, zdaje się rzeczą niemal pewną, że bursztyn bierze się z morza, tak twierdzą wszyscy, choć nikt z tych, którzy o tym mówili, morza owego nie widział własnymi oczyma. Wiadomo jedynie, że znajduje się ono na północy. - Jego brunatny chudy palec powędrował ku krawędzi tarczy, przekroczył ją i zamarł na stole. Później cofnął się i spoczął na morzu otwierającym się poza Troją. Sięgało ono niemal granic świata. - Jest tam wielka rzeka, panie mój, a zwie się Dun i płynie przez cały północny świat. Jedni twierdzą, że za nią są już tylko nieprzebyte puszcze i krawędź ziemi, za którą mieszkają jedynie bogowie.

Widwojos ruszył niecierpliwie ramionami. Starzec dokończył pospiesznie:

- Wydawać by się mogło, że skoro to nie owe ludy żyjące nad wielką rzeką znajdują bursztyn, lecz otrzymują go od innych, mieszkających dalej ku północy, musi tam być jeszcze jedno morze, a kraniec świata jest dopiero poza nim.

- Rzeknij mi krótko, Ojcze Biblioteki, gdybyś miał tam popłynąć, jaką obrałbyś drogę?

- Niechaj bogowie ustrzegą mnie od tego, panie mój! - zawołał starzec szczerze. - Ów, który pragnąłby tam dotrzeć, musiałby zapewne przekroczyć ową wielką rzekę i udać się na północ. Bądź też... płynąć brzegiem owego morza dalej, póki by nie odnalazł innej rzeki, płynącej nie z zachodu, lecz z północy...

- A później? Cóż winien uczynić, gdy już tam dotrze? Starzec uniósł głowę. Przez chwilę wpatrywał się w księcia, w końcu odwrócił wzrok.

- Tego nie mówi mapa ani nasze zapiski, panie mój. Zebrałem tu - dotknął wieka skrzynki - wszelkie opowieści żeglarzy o owej Krainie Mroku, jak ją nazywają od najdawniejszych czasów. Czy pragnąłbyś je usłyszeć?

- Nie! - Widwojos zdecydowanie potrząsnął głową. - Czy nie masz mi niczego więcej do przekazania, starcze?

Ojciec Biblioteki rozważał przez pewien czas jego słowa.

- Zapewne wyda ci się to dziwne, panie mój, co powiem. Lecz gdy rozmyślałem o twej wielkiej wyprawie, przyszło mi na myśl, że istnieje także inna droga ku owemu morzu na północy...

- Inna? - Widwojos zmarszczył brwi i nagłym ruchem uniósł ze stołu lampę oliwną przybliżając ją ku obliczu starca, aby lepiej je widzieć. - A jakaż może być inna droga morzem ku północy, jeśli nie droga, która prowadzi w owym kierunku?

Stary człowiek otworzył skrzynkę i wyjął z niej kolejno cztery podłużne gliniane tabliczki, leżące na stosie innych.

- Tu, panie mój, spisane zostały wieści o tym, jak kupcy z Gubal wysłali okręty po cynę. Otóż płyną oni do portu, który znajduje się na zachód od Sycylii, jednej z wysp ziejących ogniem ze szczytów gór. Jak wiesz, wyspa owa znana nam jest od dawna i okręty nasze przybijały tam dla wymiany towarów. Powracając do kupców z Gubal... - Znowu palec jego powędrował po miedzianej tarczy ku miejscu, gdzie znajdowała się wyspa poniżej lądu rozpływającego się na granicy znanego świata. - Tam biorą oni cynę od innych Fenicjan, którzy z kolei dopływają, jak wieść niesie, do krainy na północy, odległej o sześć dziesiątków dni żeglugi... Strzegą oni pilnie swej tajemnicy i nie wiemy, ile prawdy zawiera się w owym doniesieniu, lecz wieść ta powraca kilkakroć w ciągu ostatnich stu lat. A gdybym pragnął rzec nie to, co wiem, lecz to, co mniemam o owych krainach północnych, rzekłbym, że kupcy feniccy umyślnie rozsiewają owe przerażające wieści o zaludniających Je karłach, olbrzymach i ptakach-chmurach pożerających okręty. Jak wiesz, potomku królów, jest to lud wielce przemyślny i staje nam on często na drodze, wyprzedzając nas i przejmując nasz handel.

- Tak, mój starcze... - Widwojos uśmiechnął się lekko. - Gdybym był władcą tego królestwa, nie nakazywałbym memu bratu wyprawy w poszukiwaniu bursztynu, lecz wyprawę wojenną przeciw fenickim miastom wschodniego wybrzeża, zdobyłbym je i zniszczył ich flotę. Lecz nie dumajmy nad wolą królów, niechaj sami okazują ją tak, jak tego pragną. Nie rzekłeś mi, Ojcze Biblioteki, czy kupcy z Gubal otrzymują bursztyn drogą, o której wspomniałeś?

- Niczego o tym nie wiem, panie mój... -Starzec znów rozłożył ręce. - Sądzić można, że dzieje się tak, gdyż nie kupowaliby go od nas po wysokiej cenie, gdyby mogli otrzymać go sami od ludzi północy.

- I ja tak sądzę, a więc droga owa nie doprowadziła ich do bursztynu... - Widwojos wstał i raz jeszcze pochylił się nad mapą. - Czy radziłbyś mi żeglować od wyspy do wyspy, wzdłuż brzegów ku Troi i stamtąd owym tu widocznym przesmykiem na północ, by popłynąć ponownie brzegiem morza, które się za nim otwiera, wyminąć wielką rzekę wpadającą do niego od zachodu i szukać innej, płynącej z północy?

- Jeśli taka będzie twoja wola, panie mój, sądzę, że droga to jedyna wprost na północ z Krety. Będzie ona jednak pełna wielkich niebezpieczeństw jak każda droga rzeką przez nieznane, barbarzyńskie krainy... - Mówiąc to spojrzał na Perilawosa i pochylił głowę. - Panie mój - dodał ledwo dosłyszalnym głosem - jestem starym człowiekiem i rozpocząłem pracę tu, gdy twój boski dziad wstępował na tron. Zła to sprawa, gdy ostatni potomek Byka porzuca krainę swych boskich przodków, by wystawiać się na straszliwe groźby nieznanego losu, nie wiedząc nawet, czy obrał słuszną drogę przez wrogi bezmiar na krańcach świata.

- Sądzisz więc, że winienem pozostawić tu mego syna? - Uśmiech Widwojosa stał się gorzki, on także zniżył głos zadając to pytanie.

Stary człowiek nie odpowiedział. Rzucił wylęknione spojrzenie na ścianę komnaty. Później bez słowa szybko potrząsnął przecząco głową.

- Panie mój, rzekłem ci wszystko, com znalazł spisane w królewskim archiwum.

- Dzięki ci, Ojcze Biblioteki. Każ uczynić mi odlew tarczy, abym mógł go z sobą zabrać na okręt. -Widwojos uśmiechnął się. - Być może, że po powrocie z owej wyprawy przywiozę ową tarczą memu boskiemu bratu dodawszy nową krainę na jej krańcu?

Starzec nie odpowiedział. Uniósł dłonie ku oczom i otarł łzy.


W owym czasie, gdy brat jego przebywał w podziemiu, król Minos siedział w fotelu. Oczy miał przymknięte, a głowę oparł o niewielką poduszkę z owczej wełny. Przez okno wpadał blask słoneczny, a za oknem brzęczała pszczoła. Król rozmyślał.

Mijała pora wzburzonych wód. W porcie migotały teraz zapewne lśniące ostrza siekier cieśli okrętowych. Wielkie stało przed nimi zadanie. Okręt Widwojosa był największym, jaki kiedykolwiek miał spłynąć na wodę w królestwie Krety.

Król rozmyślał. Pszczoła przestała brzęczeć. Zapewne odleciała ku kwiatom, które w ciągu ostatnich dni pokryły gęściej łąki wokół pałacu.

Skinął ręką. Dwie siedzące nieruchomo harfistki uderzyły lekko w struny. Jedna z nich zaczęła śpiewać. Była to stara pieśń o okrętach płynących pośród fal ciemnych' jak wino. Król powstał, podszedł do okna i spojrzał na góry widoczne ponad morzem rogatych dachów. Słońce było wysoko.

Odwrócił się od okna. Dwaj gwardziści stojący po obu stronach wejścia do komnaty trwali nieruchomo jak posągi, trzymając długie włócznie w wyciągniętych dłoniach. Pomiędzy nimi dostrzec można było lśniącą posadzkę uciekającą w głąb pałacu. Było bardzo cicho, tak cicho, że głos harf i śpiew dziewczyny zdawały się jedynymi dźwiękami w tym pałacu-mieście zwanym przez obcych Labiryntem od podwójnego topora, który wieńczył jego bramy.

Minos podszedł do fotela, opadł nań ciężko i ponownie przymknął oczy. Tak, miał słuszność. Zbyt długo może musiał czekać na śmierć ojca. Nie był już młody wstępując na tron, a pragnął być królem zawsze, odkąd siebie pamiętał. Nie po to, by zdobywać, walczyć i wznosić wiekopomne budowle, lecz po to, by wiedzieć, że może czynić wszystko, co zechce. To wystarczyło. Czyż człowiek, który może uczynić wszystko, musi czynić cokolwiek? Dla kogo? Dla ludzi, którzy byli prochem u jego stóp? Dla pochlebców, którymi się brzydził, lub dla biedaków, których nienawidził jak wszystkiego, co nie było piękne? Być może Widwojos miał słuszność mówiąc o tym, że należało przebudzić usypiającą Kretę. Widwojos zawsze miał słuszność. Dlatego zapewne nienawidził go od czasów, gdy byli dziećmi. Lecz Kreta taka, jaka była, była najpiękniejszą krainą świata. I najbogatszą. Na podrywanie jej do walki przyjdzie czas, gdy wrogowie znajdą sposób, by jej zagrozić. A to zapewne nie nastąpi za jego życia. I być może nie nastąpi jeszcze długo po jego

śmierci.

Dziewczyna rozpoczęła pieśń o ludach, które każdej wiosny przysyłały okręty z daniną. Była to pieśń prosta, wymieniająca kolejno wszystkie krainy podległe Krecie i ładunek okrętów przybijających do nadbrzeża w Amnizos, skąd szerokie wozy o czterech kołach przewożą dobra do skarbca władcy i jego składów rozległych jak miasto. Towarzyszyły temu ciche dźwięki obu harf.

Król rozmyślał: Widwojos jest mądrym człowiekiem. Jest tak mądrym człowiekiem, że być może dotrze do owych północnych wód, w których spoczywa bursztyn. A jeśli dotrze do nich, łatwiej przecież będzie mu powrócić niż dopłynąć tam. Cóż wówczas? Czy zezwolę mu w triumfie przybić do przystani, aby lud i dostojnicy tego królestwa pomyśleli: "Oto bohater, jakiego nie pamiętają dzieje"? Od owej myśli do innych, groźniejszych, nie było daleko. Choć Kreta gniła, jak twierdził Widwojos, każdy lud pragnie mieć dzielnego króla, a cóż dopiero takiego, który przemierzył krańce świata, a może zajrzał. za jego krawędź i powrócił w triumfie.

Minos wiedział, że Widwojos nie powróci. A jeśli siedział teraz z przymkniętymi oczyma i zmarszczonym czołem, nie działo się tak dlatego, że ogarnęły go wątpliwości lub żal. Rozmyślał jedynie nad tym, jak dokonać owego czynu tak, aby krew własnego rodu nie spadła na jego ręce. Tego się jedynie obawiał i gdyby nie owa obawa, nie musiałby wysyłać brata po bursztyn do Krainy Mroku, gdyż oszczep wbity w serce wysyła bezpowrotnie do krainy największych ciemności. Mógłby zgładzić ich obu tu, w pałacu, lecz wiedział, że tego nie wolno mu uczynić. Nigdy zresztą nie był zwolennikiem czynów gwałtownych.

Nagle dłonie jego zacisnęły się na poręczach fotela. Pieśń harfistki ucichła, urwana w pół słowa. Usłyszał szczęk włóczni uderzających o kamienną posadzkę.

Przez głowę przemknęła nagła straszna myśl o tym, że Widwojos uprzedził go, dotarł tu w jakiś tajemny sposób i oto pojawił się w tej komnacie niosąc mu szybką śmierć. Z wysiłkiem otworzył oczy.

Obaj gwardziści klęczeli ukrywszy w dłoniach pochylone nieco oblicza, a ich porzucone włócznie spoczywały na posadzce. Harfistki klęczały także. I one na znak najwyższej czci przysłoniły oczy dłońmi.

W progu komnaty stała wysoka, przygarbiona nieco niewiasta w długiej białej szacie okrywającej niemal całą jej postać. Ręce miała ugięte w łokciach, a w każdej z nich wił się szmaragdowy wąż.

Król powstał z miejsca. Nie spoglądał w oblicze kobiety, lecz na węże w jej rękach.

- Ariadno! - rzekł drżącym głosem. - Witaj! Nie odpowiedziała. Uniosła jedną z rąk i skinęła na harfistki, które porzuciwszy instrumenty, nadal przysłaniając oblicza dłońmi, wybiegły z komnaty.

- Odejdźcie, wojownicy! - rzekła suchym, ochrypłym głosem.

Obaj gwardziści pochwycili włócznie i zerwawszy się wybiegli za dziewczętami.

- Czy jesteś sam, królu? - zapytała Ariadna nie spoglądając na niego.

- Tak! - Podszedł ku niej. - Mówiono mi, że od lat nie opuszczasz swych pomieszczeń w pałacu. Ja sam widziałem cię jedynie w dniu mej koronacji...

- To prawda, królu... - Nie poruszyła się. Węże w jej dłoniach zamarły i patrzyły na niego ciekawie okrągłymi zielonymi oczyma.

Minos uśmiechnął się niepewnie.

- Sądziłem, że strzegą mnie czujnie straże - rzekł wesoło. - Obu tym strażnikom każę uciąć głowy podwójnym toporem, gdyż porzucili oręż i zbiegli. Także i innym, którzy strzegą mych komnat od zewnątrz. Przeraziłaś mnie niemal, ukazując się tak niespodziewanie.

Uniosła głowę i zwróciła ku niemu chłodne jasne spojrzenie.

- Czy pragniesz ukarać ich, Minosie, za to, że przepuścili mnie?

- To prawda. Strzegą mnie oni jedynie przed ludźmi. A ty jesteś wcieleniem Wielkiej Matki. -Był już zupełnie opanowany. - Bogowie nie mają zwyczaju odwiedzania śmiertelników. Nawet królowie nieczęsto widują ich u siebie. Jeśli opuściłaś, Ariadno, swoje komnaty, zapewne musi kryć się za tym przyczyna wielkiej wagi.

- Tak, Minosie.

- Zechciej spocząć w krześle, ty i twoje węże... - Zrobił uprzejmy gest wskazując jej fotel, który opuścił przed chwilą.

- Królu... - rzekła cichym, dobitnym głosem, nie poruszywszy się z miejsca. -Wiesz, czemu tu przybyłam?

- Wiem, Ariadno... - Westchnął i skinął głową. - Przybyłaś po to, aby powstrzymać wyprawę Widwojosa, który za dni kilka ma odpłynąć wraz z mym bratankiem w daleką, pełną niebezpieczeństw wyprawę.

- Odgadłeś, królu. - Dopiero teraz poruszyła się. Węże, które owinęły się wokół jej rąk i zdawały uśpione, drgnęły. - Przybyłam, aby wyjaśnić ci, że wyprawa ta nigdy nie rozwinie żagla i nie odbije od świętych brzegów Krety. Albowiem nie może lud nasz pozostać bez króla, gdy ty umrzesz! Minosie, chcę, abyś wysłał gońca do przystani i rozkazał wstrzymać przygotowania!

- A jeśli tego nie uczynię? - spytał król cicho.

- Jeśli tego nie uczynisz, ukażę się ludowi tego królestwa i powiem, że oszalałeś i pragniesz przelać krew twego rodu, aby ściągnąć klęskę na całą krainę! - rzekła cicho i spokojnie.

Przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Później król uśmiechnął się.

- Poczynam wierzyć, że uczyniłabyś to!

- Czy sądzisz, królu, że nie uwierzą mi?

- Uwierzą ci z pewnością. Jesteś kimś więcej niż król. Jesteś ich Wielką Matką, wcieleniem siły, która ożywia świat. Komu mieliby wierzyć, jeśli nie tobie?

Znowu spoglądali sobie przez chwilę w oczy.

- Cieszę się, Minosie, że i ty mi uwierzyłeś - rzekła wreszcie - gdyż musiałabym tak uczynić.

- Gdybyśmy umieli oboje, Ariadno, nie rozmawiać ze sobą jak Minos z Wielką Matką tego ludu, a jedynie pamiętać, że jesteś siostrą mego ojca, której w dzieciństwie przeznaczono, aby była nowym wcieleniem Ariadny, jak mnie przeznaczono, abym był nowym wcieleniem Króla Byka, wówczas może zapytałbym cię, dlaczego musiałabyś tak uczynić?

- Gdyż, jak sam wiesz, Minosie, Kreta nie jest tym, czym była. Jestem jedynie niewiastą, lecz konieczność zmusza mnie do rozważania spraw. Ojciec twój wielokrotnie przychodził do mnie. Wierzył mi, a być może sądził, że owa tajemnicza siła Wielkiej Matki przeniknęła mnie, choć jestem śmiertelniczką jak wszystkie niewiasty. Mówił ze mną o wielu sprawach. Nadal władamy morzami, lecz naokół wyrastają niepostrzeżenie inne potężne państwa i nie tylko nasze żagle przemierzają świat. Kreta jest coraz bogatsza i coraz słabsza, a to każe o niej rozmyślać tym, którzy rosną w siłę. Możni naszej krainy nie są już wojownikami i żeglarzami jak ich przodkowie, którzy zdobyli tę wyspę. Nadmiar łatwo zdobywanego bogactwa i przepych naszego życia obezwładnia nas. Lud, który zamieszkuje od tysięcy lat tę ziemię, zawsze będzie nas uważał za zdobywców, a gdy utracimy moc, pierwszy sprzymierzy się z każdym wrogiem. Czyż wiedząc o tym wszystkim wolno ci doprowadzić do upadku dynastii, która po twej śmierci wygaśnie, jeśli Widwojos i syn jego nie powrócą z owej wyprawy? A wierzę w to, że wysyłasz ich pragnąc, aby nigdy nie powrócili. Jeśli pytasz mnie, dlaczego musiałabym sprzymierzyć się z ludem przeciw tobie, usłyszałeś oto mą odpowiedź!

- Roztropnie to rzekłaś, Ariadno.

- Więc odwołasz ową wyprawę?

- Nie! Widwojos jest moim śmiertelnym wrogiem i jeśli pozostanie tu, znajdzie sposób pozbycia się mnie. Jest mądry, rozważny i będzie umiał czekać sposobnej chwili. Czy sądzisz, że mogę przebywać tu wraz z nim, w jednym pałacu, choćby tak rozległym jak ten?

- Pragniesz więc poświęcić losy Krety z obawy o swą koronę?

- Nie pragnę narażać krainy, której jestem królem, na niebezpieczeństwo. Jeśli Widwojos nie powróci, nie oznacza to, że dynastia się skończy.

- Czy wierzysz jeszcze, że będziesz miał potomka, skoro nie masz go do tej pory?

- Wierzę w jedno, Ariadno, że gdybyś poczęła podburzać lud przeciw mnie, być może zginąłbym i wprowadziłabyś na tron mego brata, lecz zachwiałoby to Kretą bardziej niż cokolwiek innego. Jak pojmuję, zapomniałaś o jednym: nie tylko Widwojos i jego syn mają w żyłach świętą krew naszego rodu. Ojciec mój miał dwie siostry. Jedną jesteś ty. Jako Adriadna pozostałaś dziewicą. Lecz ciotka moja ma córkę, której mąż jest mym wielkorządcą w Phaistos. Narodził się im syn. Nie jest wnukiem Minosa jak Perilawos, jest prawnukiem mego dziada. Jeśli... jeśli Widwojos i jego syn nie powrócą z owej wyprawy, wezmę owego chłopca na mój dwór, a ty przypomnisz ludowi, że jest on prawnukiem Minosa.

- A czyż nie będziesz się go lękał podobnie jak ich, skoro drżysz o to, aby cię podstępnie nie pozbawiono władzy?

Minos uśmiechnął się lekko.

- Pytanie twoje, Ariadno, jest roztropne i mogę ci na nie odrzec prosto, jako że prawda jest prosta. Dziecko to jest tak małe, że przez długie lata nie będzie mogło być królem i pragnąć usunięcia mnie. Prócz tego nauczę je kochać mnie i otaczać wdzięcznością. Nie będzie synem mego śmiertelnego wroga jak Perilawos. Usynowię więc owego chłopca i stanie się on następcą tronu Minosa, gdy tylko dojdzie do Knossos wieść, że boski Widwojos i jego syn przepadli w odmętach morskich... lub zginęli w inny sposób. Jedynie to wprowadzi spokój do królestwa Krety, usunie widmo zbrodni i wojny domowej z domu władcy i pozwoli mi zająć się wreszcie sprawami królestwa, o których nie mogę rozmyślać, póki Widwojos krąży jak widmo po mym pałacu.

Ariadna przymknęła oczy. Jej wąskie wargi zacisnęły się. Jeden z węży wyswobodził się z dłoni, którą rozwarła odruchowo, upadł na posadzkę i począł pełznąć wolno w kierunku drzwi. Ariadna pochyliła się i wzięła go do ręki nie myśląc o tym, co czyni. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, nie były one tak chłodne jak uprzednio.

- Czy wierzysz w to, co mówisz, Minosie? - zapytała niepewnie.

- Jestem królem. A ty jesteś wcieleniem siły poruszającej świat. Czyż my dwoje możemy okłamywać się nawzajem? Zbyt szybko odwróciłoby się to przeciwko nam. Nie wiem, czy cię przekonałem. Pragnąłbym jedynie, abyś uwierzyła, że losy tej wyspy i przyszłość jej są mi drogie jak tobie. Widwojos nie jest głupcem. Wiele jego zamiarów wprowadzę w życie. Gdyż jedynie ład i spokój pomogą tej krainie. Gwałt i obalenie króla przyspieszyć muszą rozkład i ośmielą wrogów. Jeśli pragniemy tchnąć nowe życie w zniewieściałe serce królestwa, musimy umocnić władzę monarchy. A jedynie ty możesz w tym pomóc. Choć upada wiara w bogów, ty i podwójny topór naszych przodków jesteście znakami jednoczącymi ten lud. Wierzą jeszcze w waszą nadprzyrodzoną moc, a drwiący ze wszystkiego dworacy nigdy dotąd nie drwili z ciebie. Być może wiedzą, że bez ciebie runęłoby wszystko. Pomóż mi, Ariadno. Kimże jest Widwojos lub ktokolwiek inny wobec losów świętej Krety? Musi on odejść, gdyż inaczej musiałby zginąć, aby kraina ta nie runęła w otchłań wojny domowej, z której mogłaby się już nigdy nie wydźwignąć. To wszystko.

Umilkł. Znowu nastąpiła długa chwila ciszy.

- Widwojos nie wierzy w bogów... - rzekła cicho, jak gdyby odpowiadając na zadane sobie w myśli pytanie. - Zawsze miałam mu to za złe. Być może nie są oni tacy, jak sobie lud wyobraża, lecz istnieją. Bez nich czym bylibyśmy? I czy bylibyśmy? Człowiek, który nie wierzy w bogów, może opierać się jedynie na sobie, a bywają chwile w życiu, gdy nie jest to najlepszym oparciem. A Perilawos to słaby i kapryśny chłopiec... często to rozważałam w duchu, spoglądając na niego, czy zostanie, gdy czas nadejdzie, władcą, który mógłby pokierować trudnymi sprawami tak wielkiego państwa.

Minos poważnie pochylił głowę. Później uniósł ją nagle.

- Pragnę, abyś pojawiła się w Amnizos, gdy będą odpływali. Chciałbym, abyś na kamiennym ołtarzu wywróżyła im, jaki będzie los owej wyprawy... gdyż nic nie stoi na przeszkodzie temu, byś życzyła Widwojosowi szczęśliwego powrotu i oddała mu cześć niemal królewską.

Znowu zamilkli oboje.

Po długiej chwili Ariadna uniosła głowę.

- Uczynię tak, królu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Serce biło mu jak szalone

- Spójrz! - zawołał Terteus przekrzykując głuchy huk toczących się po kamiennym nadbrzeżu fali, na których okręt z wolna posuwał się ku wodzie. - Gdy zanurzy się, morze wystąpi z brzegów!

Stali obaj z Perilawosem przyglądając się dziesiątkom wspartych o burty półnagich ludzi, którzy na słowa nadzorcy popychali kadłub ku brzegowi i zatrzymywali, gdy cieśle przenosili bale ku przodowi, tak by okręt toczył się równo i żadna jego część nie zawisła w powietrzu. Wreszcie dziób zawahał się nad wodą, dotknął jej i zatrzymał. Kilkunastu ludzi wskoczyło na burty.

Nadzorca wydał długi przeciągły okrzyk. Kadłub drgnął raz jeszcze, pochylił się ku przodowi i zsunął na wodę pociągając za sobą kilka ostatnich bali. Ludzie stojący na tyle okrętu rzucili linę, później drugą.

Z wolna przyciągnięto okręt na powrót ku nadbrzeżu. Teraz kołysał się już łagodnie i kiedy ludzie na burcie zrzucili maty z sitowia, sięgające powierzchni, dotknął lekko brzegu i znieruchomiał. Rzucono więcej lin i przytwierdzono je do kamiennych słupów, aby jeśli nadejdzie niespodziewana burza, nagła fala nie mogła go zerwać i pognać w morze.

Tłum przygodnych widzów, odgrodzonych od okrętu dwuszeregiem milczących żołnierzy, których wysunięte włócznie nie wróżyły niczego dobrego śmiałkom, zafalował i postąpił krok ku przodowi.

- Wejdźmy nań! - zawołał Perilawos i szybko ruszył w kierunku okrętu, a Terteus i Białowłosy poszli za nim.

Młody książę zatrzymał się przy burcie i spojrzawszy cofnął się.

- Jak sądzisz, Terteusie, czy nie byłoby słuszne, gdyby mój bogom podobny ojciec pierwszy wszedł na pokład?

- Tak sądzę, książę. Nie jesteśmy robotnikami, lecz tymi, którzy popłyną na nim. Godziwe jest więc, aby dowódca wyprawy pierwszy postawił stopę na okręcie, któremu wszyscy zawierzymy nasze życie. Będzie się to podobało bogom.

- Ach, o tym myślisz! - Perilawos uśmiechnął się lekko. - Miałem na myśli jedynie cześć, jaką syn winien okazać ojcu.

- Jeśli mnie pytasz, książę, sądzę, że cześć tak okazana podoba się także bogom. Oni to ustanowili porządek rzeczy wśród śmiertelnych, a w nim wszystkie sprawy pomiędzy rodzicami a dziećmi.

Perilawos chciał coś odpowiedzieć, lecz dostrzegłszy zbliżającego się niskiego grubego człowieka w błękitnej szacie i złotych sandałach, za którym postępowali czterej cieśle z wielkimi brązowymi siekierami na ramieniu, odwrócił się ku niemu i pozdrowił go uprzejmym skinieniem głowy. Białowłosy i Terteus cofnęli się o krok i wsparli na swych lekkich oszczepach.

Otyły człowiek skłonił się nisko.

- Witaj, bogom podobny wnuku Minosa! Będę dziękował Wielkiej Matce naszej i Świętemu Bykowi za to, że raczyłeś swe niebiańskie oczy skierować dziś na moje skromne dzieło, wykonane pod niedościgłym nadzorem twego boskiego ojca!

- Witaj mi ty, który jesteś Głównym Budowniczym Floty! Zaprawdę, piękne to dzieło. Powiadają, że nigdy Kreta nie miała większego okrętu!

Perilawos obrócił głowę i spojrzał ku wysokiemu kadłubowi wystającemu nieco ponad linię nadbrzeżną.

- To prawda, o boski wnuku bogów! Nikt nigdy nie zbudował podobnego ani u nas, ani gdziekolwiek w

świecie. Będzie on liczył osiemdziesięciu wioślarzy. - Główny Budowniczy zawahał się na mgnienie oka. - Lecz nie pragnę mówić o jego przymiotach, póki nie odbędzie krótkiej choćby próbnej podróży... - Wskazał ręką niewielką wysepkę widoczną wyraźnie naprzeciw przystani. - Zwykle po raz pierwszy każdy nowy okręt opływa wyspę Dia i powraca tu, abyśmy mogli stwierdzić, czy nie przeoczono niczego w jego budowie. Twój boski ojciec pragnie wypróbować go najpierw przy pięknej pogodzie i niskiej fali, a później, po raz drugi, gdy morze będzie nieco wzburzone, gdyż posiada on nieco odmienny kształt niż inne nasze okręty. Widzisz zapewne, o boski, tę ostrogę obitą miedzią, nieco wyższy kadłub i uniesiony tył, a także osłony wokół masztu i na miejscach dla wioślarzy? Tak pragnął to widzieć twój boski ojciec. Uczyniliśmy wszystko, jak nam rozkazał. Lecz okręt jest dzięki temu nieco cięższy. A póki nie popłynie, nikt nie wie, czy owych osiemdziesięciu wioślarzy i wielki żagiel pozwolą mu płynąć równie szybko lub szybciej, niż to bywało do tej pory. Jeśli okaże się wolniejszy, wówczas trzeba będzie dokonać pewnych zmian.

Umilkł i skłonił się ponownie.

- Pewien jestem - rzekł uprzejmie Perilawos - że pod tak niedościgłym okiem jak twoje, o ty, który jesteś Głównym Budowniczym, budowa owego okrętu przebiegała tak, że zmiany trzeba będzie wprowadzić w pozostałych okrętach, by choć w części upodobnić je do twego \ dzieła. A teraz żegnaj mi!

Skinął głową i odszedł, a Białowłosy i Terteus ruszyli za nim. Budowniczy zgiął się w ukłonie i trwał tak, póki Perilawos nie wszedł do lektyki.

Rozległ się krótki okrzyk dowódcy straży nadbrzeżnej i kilku żołnierzy ruszyło szybko, rozpychając cofający się tłum, by zrobić przejście dla książęcej lektyki.

Ocierając się niemal o stłoczonych gęsto mieszkańców Amnizos, Białowłosy szedł osłaniając siedzącego za firanką Perilawosa. Kątem oka dostrzegł Terteusa z przeciwnej strony, idącego równie czujnie i kołyszącego oszczepem w zaciśniętej dłoni. Twarze tłumu uśmiechały się i gdzieniegdzie słychać było przyjazne okrzyki:

- Bądź pozdrowiony, królewiczu!

- Niechaj bogowie czuwają nad waszą wyprawą! Zapewne lud kreteński wiedział już, że wyprawa nie miała na celu jedynie odnalezienia drogi morskiej do krainy bursztynu. Wieści na owej wyspie, gdzie ludzie tyle i tak kwieciście mówili, musiały biec szybko jak wicher na czole burzy. Nikt nie był zdolny do zachowania tajemnicy. Uśmiechnął się mimowolnie. A jednak, jak mówiono, Kreta była potęgą, której składały daniny wszystkie wyspy i krainy nadbrzeżne znanego świata.

Mimowolnie zwrócił oczy ku pnącej się pod górę ulicy, Po obu jej stronach biegły wysokie, kilkupiętrowe domy o wielkich oknach, przez które musiało wpadać wiele światła do wnętrza. Egipcjanie kryli się przed promieniami słońca i przed okiem obcych i także w Gubal niewiele było okien od ulicy. Lecz Kreteńczycy uważali ją prawie za swój dom i nie zdawali się kryć niczego przed sąsiadami. Wszystkie bramy były otwarte i przepływały nimi strumienie ludzi. Oto stojący na chodniku przekupień sprzedawał wino z dwu naczyń zawieszonych na ramionach. Przechylał bądź jedno, bądź drugie ramię, nadstawiając trzymany w dłoni kubek, do którego lała się ciecz, a człowiek, który pragnął pić, wypijał ów trunek wprost na ulicy, stojąc przed nim. Ciekawe, czy pośród żeglarzy, którzy co dnia przybijali do nadbrzeża i wypełniali ulice miasta, byli także Trojańczycy? Z pewnością byli. Lecz że nie odstępowali Perilawosa na krok dniem i nocą, a młody książę nie wałęsał się przecież po zaułkach Amnizos, Białowłosy niewiele wiedział o tym, co się tu dzieje. Terteus, który zaznajomił się z jedną z dziewcząt służących w kuchniach królewskich i z inną, która była harfiarką na dworze, znikał ostatnio wieczorami i powracał późno. Być może on mógłby dowiedzieć się czegoś o okrętach trojańskich? Lecz nie miało to znaczenia, skoro wkrótce pożeglują do Troi na owym wspaniałym okręcie. Nie mógł uwierzyć, że oto przybije do rodzinnych brzegów i postawi stopę na ziemi ojców. Ile czasu minęło od chwili, gdy burza uderzyła sponad wzgórz, przysłaniając mu dom i matkę stojącą na granicy wód? Z pewnością niemal rok. A chwilami wydawało mu się, jak gdyby było to tak dawno jak dzień jego narodzin a może nawet wcześniej, w poprzednim, osłoniętym mgłą żywocie?

- Czy nie słyszałeś mnie? - Perilawos odsunął firankę i ze śmiechem uderzył go lekko w bok. Białowłosy drgnął i niemal potknął się.

- Wybacz, książę...

- Zamyśliłeś się... Czy to jakaś dziewczyna?

- Nie, książę...

- Czemuż się rumienisz? Nie byłoby w tym nic złego. Na to je wymyślili bogowie, byśmy o nich czasem rozmyślali. Lecz nie o tym chciałem wam rzec. Ojciec mój rozkazał nam, abyśmy po powrocie z miasta udali się do jego komnat.

- Tak, książę! - Białowłosy pochylił głowę i uniósł ją znowu.

Domy w ulicy przerzedzały się. Zniknął kamienny chodnik. Rozpoczęły się ogrody. Z jednego z nich wyszły właśnie dwie dziewczyny. Niosły na głowach dzbany i śmiały się mówiąc do siebie. Na widok wspaniałej lektyki zatrzymały się jak wryte. Później zdjęły szybko dzbany z głów i postawiwszy je na ziemi, zgięły się w głębokim ukłonie. Idąc obok lektyki Białowłosy minął je w tak bliskiej odległości, że wyciągnąwszy rękę mógłby pochwycić za ucho dzbana. Schylone-dziewczyny zerkały jednak ku górze i kiedy napotkał spojrzenie jednej z nich, szybko odwrócił głowę.

Wyprostował się mimowolnie i silniej ujął oszczep, starając się iść jak dojrzały wojownik. Wiedział, że spoglądają za nim. Ciemne, wielkie, wesołe oczy.

- Sądząc z powagi, z jaką przemawiał mój boski ojciec - dodał Perilawos - pragnie on obwieścić mi coś ważnego. A skoro wezwał was, więc zapewne i wam to zechce powtórzyć.

- Tak, książę - rzekł Białowłosy nie myśląc O tym, co mówi. - Zapewne tak będzie.


Boski Widwojos ponownie wybrał popołudniową porę ich konnej przejażdżki jako najlepszy czas do rozmowy.

Gdy minęli gaje oliwkowe na południe od pałacu i zbliżyli się ku podnóżu wzgórz, za którymi rozpoczynało się wysokie pasmo górskie, brat królewski wstrzymał konia nad szybko pędzącym potokiem, zeskoczył i zbliżył się do białych głazów rozrzuconych jak stare kości ludzkie pośród świeżej zieleni. Siadł na jednym z nich przywołując skinieniem ręki syna i jego obu towarzyszy.

- Piękna jest wiosna w krainie ojców. A gdy trzeba ją opuścić, wydaje się jeszcze piękniejsza.

Zamilkł. Czekali w milczeniu. Bogom podobny Widwojos przez chwilę zastanawiał się, wreszcie spojrzał na syna.

- Perilawosie, przypatruję ci się uważnie od wielu dni i dusza moja raduje się widząc, że wyrastasz na dzielnego młodzieńca. Wiele zmieniło się w tobie. A zapewne zawdzięczasz to owym cudzoziemcom, których bogowie postawili na naszej drodze. Wyprawa, która nas czeka, będzie trudna, nie wiemy bowiem wszystkiego o wielu sprawach z nią związanych, a o innych nie wiemy niczego. Od tego, czy będziemy rozumowali roztropnie, zależeć będzie nasze życie. W tej samej mierze moje i twoje jak was obu... - Spojrzał na Terteusa i Białowłosego. - Gdyż odpływamy razem i jeden los nas czeka, dobry lub zły.

Umilkł i uniósłszy głowę przesunął po ich obliczach poważnym spokojnym spojrzeniem. Nie poruszyli się.

- Otóż skoro los tak postanowił - dodał Widwojos po namyśle - pojąłem, że muszę z wami mówić szczerze. A mogę tak uczynić jedynie wówczas, gdy zdobędę zupełną pewność, że słowa moje nie tylko że nie obrócą się przeciw mnie lub tobie, Perilawosie, lecz posłużą nart wszystkim do ustalenia tego, czego winniśmy dokonać jeszcze przed odpłynięciem i później...

Znowu zamilkł spoglądając na obu cudzoziemców i spod przymrużonych powiek.

Nie poruszyli się i nie odezwali. Jedynie Terteus wzruszył niemal niedostrzegalnie ramionami, co było u niego oznaką lekkiego zniecierpliwienia. Białowłosy nie drgnął, lecz pomyślał, że Kreteńczycy, nawet gdy są braćmi królewskimi, mówią zbyt wiele i zbyt kwieciście. A w nadmiarze słów zawsze czai się coś, co nie jest jasne i prawdziwe. Gdyż prawdę można rzec krótko. Lecz Widwojos z pewnością nie pragnął uczynić im krzywdy. Czegóż więc pragnął?

Książę powstał z głazu.

- Sprawy moje w tym królestwie ułożyły się tak, że władca jego, choć jest moim bratem, a być może właśnie dla tej przyczyny, nie jest człowiekiem mi przyjaznym, a jeśli kogoś otacza niełaska królów, oznacza to zwykle, że niełatwo znajdzie on kogoś, komu będzie mógł zaufać. Długo nad tym rozmyślałem, gdy król rozkazał mi udać się na tę wyprawę... i nie znalazłem nikogo! -Uśmiechnął się lekko.

Terteus w milczeniu skinął głową. Białowłosy pojął jego ruch: on także nie zaufałby nikomu w tym olbrzymim pałacu pełnym kwiatów, muzyki, szeptów i odurzającej woni.

- Dlatego niech nie zdziwi was to, co pragnę rzec teraz. Po namyśle pojąłem, że jedynymi ludźmi, którym mogę powierzyć moje zamysły lub obawy, jesteście wy dwaj. Zaufałem wam zresztą życie mego syna, które droższe mi jest niż moje własne. I choć wiem, że jesteście dzielnymi wojownikami, wszelako ja, syn mój i cała nasza wyspa wraz z królestwem na niej się znajdującym jesteśmy wam obcy...

Znowu urwał. Tym razem Terteus ze zrozumieniem skinął głową bardziej stanowczo, a Białowłosy z trudem ukrył śmiech.

Jakże różnili się ci dwaj: młody rozbójnik morski i brat królewski natarty wonnościami, o lśniących włosach spadających równymi kunsztownymi puklami na ramiona i przetykanych złotą nicią. Równocześnie chłopiec wyczuwał, że choć bogom podobny Widwojos jest nieodrodnym synem swego ludu, jednak był inny niż ci niezliczeni wysoko urodzeni Kreteńczycy, którzy przechadzali się pod cienistymi kolumnami Knossos. Być może działo się tak za sprawą krwi królewskiej w jego żyłach? A może mądrości? Gdyż Widwojos wydawał mu się człowiekiem pojmującym wszystko, co się naokół niego dzieje, i zapewne, gdyby los uczynił go władcą, umiałby dobrze rządzić owym przedziwnym ludem.

Dostrzegł wpatrzone w siebie oczy księcia, więc wyprostował się mimowolnie i pochylił lekko ku przodowi, pragnąc nie uronić niczego z tego, co miał usłyszeć. Zapewne teraz Widwojos powie mu, czemu pragnął z nim mówić.

- Otóż jeśli mam wam zaufać, tak jak pragnąłbym, abyście i wy mi zaufali łącząc swój los z moim, pragnę abyście złożyli przysięgę, że nigdy w najstraszliwszych nawet przeciwnościach nie zdradzicie mnie przechodząc dla ratowania życia do moich wrogów lub porzucając mnie i mego syna, gdy wyda wam się, że zapewnicie sobie łaskę przemożnego przeciwnika. Przysięga owa wiązałaby was jedynie na czas naszej wyprawy, choć nikt z nas nie wie, jak długo ona trwać będzie. Jeśli przysięgniecie, będę mógł przed wami otworzyć serce, gdyż przeczuwam, że osamotniony na mym okręcie muszę znaleźć zgubę nieuchronną, a syn mój i wy wraz ze mną. Z wami natomiast znajdę być może sposób, jak stawić czoła przeciwnościom i doprowadzić ową wyprawę do szczęśliwego końca. Czy pragniecie przysięgnąć?

Zapadła cisza. Widwojos milczał przenosząc spojrzenie z Białowłosego na Terteusa. Wreszcie spytał:

- Czemuż nie odpowiadacie?

- Wybacz mi śmiałość, panie... - odparł Terteus. - Białowłosy, będąc młodszym niźli ja, czeka, póki nie odpowiem, a ja okazałbym brak czci dla ciebie chcąc przysięgać, nim uczynisz to ty, boski książę, który jesteś osobą stokroć godniejszą niźli ja.

Perilawos, który przyglądał się im z niezwykłym u niego skupieniem, rzekł cicho:

- Słusznym jest, mój ojcze, abyśmy żądając tak wielkiej przysięgi w sprawach życia i śmierci, sami odwzajemnili ją. Rzekłeś, że są cudzoziemcami, nie są więc winni czci ani przywiązania dla naszej krwi królewskiej, a jeśli mają przysiąc, że będą trwali przy nas w dobrym i złym, czyż nie należy im się rękojmia, że i my także nie opuścimy ich w potrzebie?

Książę, który w pierwszej chwili spoglądał z gniewem na syna, rozchmurzył się.

- Dostrzegam, Perilawosie, że przemiana twoja sięgnęła głębiej, niźli początkowo sądziłem. Przemówiłeś jak dojrzały mąż i nie mogę żadnemu ze słów twoich odmówić słuszności. To prawda, że gdy podniesiemy żagiel i zanurzymy wiosła w błękitnych wodach, które mają nas ponieść ku dalekiemu celowi, niewiele pozostanie z tego, co dzieli królewskiego syna od syna rybaka... lecz, jak powiadają, kapryśna jest łaska książąt. Wiem o tym, gdyż sam jestem księciem... - Uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie. - Dlatego słusznie postąpimy i my przysięgając, że także uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby przyjść im z pomocą, gdy los obróci się przeciw nim. A więc przysięgnijmy wszyscy...

- Na co mamy przysiąc, panie mój?

Terteus wbił oszczep w ziemię. Białowłosy poszedł za jego przykładem. W Troadzie także nie składano przysiąg z bronią w ręku, gdyż śmiertelny nie może będąc uzbrojonym mówić z bogami. Odpasali miecze i cisnęli wraz z pochwami na trawę, a Białowłosy zdjął z szyi swój nóż, ucałował jego ostrze i ostrożnie złożył go u swych stóp.

- Powtarzajcie za mną... -Widwojos przyłożył zwiniętą pięść do czoła i czekał, póki pozostali nie uczynią tego samego. - Niechaj bogowie, rządzący ziemią, powietrzem, ogniem i wodami nieskończonego morza, zwiążą na wieki drogę mego powrotu i nie dozwolą mi ujrzeć nigdy ziemi ojców moich, jeśli sprzeniewierzę się któremukolwiek z tych, z którymi wspólnie składam dziś tę oto przysięgę! Zapamiętaj to ty, o Wielka Matko, która rządzisz ziemią, ty, Posejdonie, który rządzisz falami, wy, lotni bogowie wiatrów, i ty, Hefajstosie, który nakazujesz górom rodzić ogień!

Zamilkł, przez chwilę stał nieruchomo, później zwolna opuścił rękę.

Mała chmura przysłoniła słońce, cień padł na trawę i oblicza stojących i zniknął. Znów zaświeciło słońce.

- Usłyszeli... - rzekł Terteus ze spokojnym przekonaniem i pochyliwszy nisko głowę, skłonił się ku promiennemu słońcu.

Białowłosy uniósł nóż, zawiesił go na szyi i wyrwał oszczep z ziemi.

"Wielka to była przysięga... - pomyślał. - Dokąd mnie ona zaprowadzi?"

- Podejdźcie tu! - zawołał Widwojos, który zawrócił ku głazom i usiadł w miejscu zajmowanym uprzednio.

Znów zbliżyli się i otoczyli go półkolem. Nawet Perilawos zamilkł. Od chwili, gdy złożyli przysięgę, z ust jego nie padło ani jedno słowo.

- Nie będę wam powtarzał tego, o czym zapewne już wiecie, gdyż wie o tym całe Knossos - rzekł Widwojos - że brat mój pragnie, abym wyruszył na ową wyprawę jedynie dlatego, gdyż sądzi, że nigdy z niej nie powrócę. Wszelako, skoro mogę przemawiać do was tak otwarcie, jak gdybym przemawiał do siebie, przewiduję, że nie chce on złożyć biegu wydarzeń w ręce ślepego losu. Gdyż mogłoby się tak trafem wydarzyć, że powróciłbym z owej wyprawy przywożąc bursztyn, a wówczas, jak sądzi mój brat, wykorzystałbym swą świeżą sławę i niebezpieczeństwa, przez które przebrnąłem zwycięsko, by strącić go z tronu i zapewnić panowanie memu synowi lub sobie. Dlatego wierzę głęboko, że gotuje mi on śmierć. Nie jedynie mnie zresztą, lecz i jemu... - Wskazał głową Perilawosa. - A nastąpić to winno, jeśli słusznie rozważyłem jego zamysły, zanim opuścimy wody, nad którymi panuje znak podwójnego topora. Byłby głupcem, gdyby nie pragnął tego uczynić tam, gdzie słowo jego jest najwyższym prawem. Wiem także, że musi się to stać tak, aby krew nasza nie padła na jego głowę. Nie wiem, jak i kiedy uderzy. Lecz wiem, że uderzy z pewnością. Otóż wydaje mi się, że mógłbym uczynić coś, zanim jeszcze odbijemy, co by mogło pokrzyżować jego zamiary. - Umilkł na chwilę. Później uniósł głowę. - Chciałbym zapytać ciebie, Terteusie, który jesteś żeglarzem, czy miałbyś ochotę rzec coś po tym, co wam powiedziałem? Terteus milczał przez chwilę.


- Nie wiem, panie mój, czy to, co powiem, wyda ci się godne wysłuchania, gdyż zapewne sam już o tym nieraz myślałeś, lecz od czasu, gdy po raz pierwszy ujrzałem okręt twój w budowie, rozmyślałem z niepokojem nad tym, jaka będzie jego załoga.

Widwojos skinął głowę.

- Tak, Terteusie, roztropnie to rzekłeś. Rozmyślałem o tym, lecz przyznam ci się, że nie postanowiłem niczego. Załoga jego, jak ustaliłem początkowo, składać się będzie z osiemdziesięciu wioślarzy, dwudziestu żeglarzy i cieśli i trzydziestu ciężkozbrojnych rycerzy oraz dwu nadzorców. Nie licząc nas, a także służby mojej i Perilawosa. Wszelako pomieści on nas wszystkich, a sądząc z tego, co wiem, nie będziemy musieli przecinać otwartego morza tak, aby długo przebywać z dala od lądu. Oznacza to, że nie musimy mieć z sobą zbyt wielkich zasobów żywności. Otrzymamy je we wszystkich miastach nadbrzeżnych pod panowaniem Krety, a później także od króla Troi, który jest naszym sprzymierzeńcem. Co będzie dalej, tego nikt nie wie. Jeśli jednak mamy szukać ujścia rzeki płynącej z północy, nie możemy oddalać się od lądu. Oznacza to, że zdobędziemy pożywienie nawet wówczas, gdy ludy tam zamieszkujące nie będą pragnęły wymienić żywności na towary, które będziemy mieli z sobą. Jak sądzę, nie pytałeś o sprawy żywnościowe, lecz o to, kim będą nadzorcy dowodzący mym okrętem i jego sternicy, gdyż oni to mogą nas wprowadzić do z góry upatrzonej pułapki. Tego jeszcze nie postanowiłem. Zapewne będą to ludzie doświadczeni i wierni. Lecz choć znam wielu doświadczonych, wiernego nie poznałem dotąd ani jednego. A jeżeli jest gdzieś taki człowiek w Knossos lub na obszarze całej Krety, uzna on zapewne, że rozsądniej jest być wiernym królowi.

- Nie nad tym rozmyślałem, panie - Terteus potrząsnął głową - choć zapewne wiele znaczenia będą mieli owi ludzie dowodzący okrętem i czuwający nad jego drogą.

- Więc cóż masz na myśli?

- Otóż jeśli zezwolisz mi, boski książę, rzec, co mnie niepokoi, sądzę, że nie taką załogę winien mieć okręt płynący u wybrzeży nieznanych krain ku celowi, który musi odszukać z dala od granic poznanego świata.

Widwojos zmarszczył brwi.

- Mów, Terteusie! Wiem, że znasz swe rzemiosło.

- Otóż nawet jeśli w wypadku napotkania nieprzyjaciela uda się użyć, prócz owych trzydziestu żołnierzy, także cieśli i żeglarzy nie zajętych prowadzeniem okrętu w czasie boju, wówczas twoje siły wyniosą jedynie czterdziestu ludzi, a pamiętać trzeba, że gdy będziemy płynęli ową rzeką przez nieznane krainy, plemiona tam zamieszkujące nieraz zapewne będą pragnęły uderzyć na nas.

- A jakąż widzisz radę na to? Okręt mój, choć jest wielki, większej ilości ludzi nie pomieści.

- Z tego, co rzekłeś, panie, o wioślarzach, pojmuję, że będą to niewolnicy, gdyż nie zaliczyłeś ich do wojowników.

- Tak, będą to niewolnicy. Lecz wybiorę najsilniejszych spośród tych, w jakich będę mógł przebierać. Mogę także dokupić wioślarzy w miastach nadbrzeżnych, do których zawiniemy.

- Wiem, że takie są obyczaje na Krecie, panie. Flota wasza żegluje w oparciu o swe liczne rozrzucone po całym morzu przystanie na wyspach, a wasze okręty z towarami nigdy nie płyną same, towarzyszą im liczne żagle ochrony. Wasi niezliczeni niewolnicy są siłą, która przenosi wasze towary z jednego krańca świata na drugi. Nie musicie troszczyć się o to, skąd ich weźmiecie, gdyż potęga wasza i bogactwo wciąż dostarczają wam ich tylu, ilu potrzebujecie. Lecz my będziemy samotni, nie znamy ani naszej drogi, ani niebezpieczeństw, na które możemy być narażeni. Mogą być one liczne, tak liczne, że ów oddział trzydziestu żołnierzy wyginie lub padnie z ran, nim osiągniemy cel. A jeśli zabraknie żołnierzy, któż zmusi niewolników, by pochylali się nad wiosłami? Któż zabroni im rzucić się na nas w pierwszej dogodnej chwili? Albowiem niewolnicy, panie mój, mogą w takiej wyprawie stać się większym wrogiem niż ów, który będzie na nas czyhać na brzegach. Nie mają oni przecież nic do zyskania, a życie do stracenia. A będzie ich od pierwszej chwili więcej niż nas.

- Jeśli nawet masz słuszność, a sądzę, że rozumowanie twoje nie jest jej pozbawione, jakąż widzisz na to radę?

- Panie, my, rozbójnicy morscy, gdy płyniemy, sami jesteśmy wioślarzami, sami wciągamy i opuszczamy żagle, sami chwytamy za oręż, gdy nadchodzi niebezpieczeństwo. Sądzę więc, że wyprawa taka jak twoja winna posiadać tylu ludzi zdolnych napiąć łuk, rzucić oszczepem i unieść miecz, ilu ich będzie żywych na pokładzie. Nie wiem, czy wystarczy nam to, by ocalić nasz żywot, lecz wiem, że siły nasze będą zdwojone, a okręt nasz nie będzie wiózł osiemdziesięciu wrogich nam ludzi, gardzących tym, czy zginiemy, czy zwyciężymy. Cóż im może grozić, prócz innej niewoli? A mogą także żywić utajoną nadzieję, że klęska nasza stanie się dla nich dniem wolności!

Widwojos pochylił się, zerwał długie źdźbło trawy i w milczeniu począł je obracać w pakach.

- Tak, zapewne masz słuszność... - rzekł wreszcie. - Lecz nie pojmuję, jak mogę tego dokonać? Jeśli do wioseł nie zasiądą niewolnicy, muszą uczynić to ludzie wolni, którzy popłyną ze mną z własnego Wyboru. Musieliby to być młodzi wojownicy, którzy nie lękają się niebezpieczeństw i płoną pragnieniem bohaterskich przygód... Czy znajdę ich?

- Z pewnością, panie. Amnizos jest wielkim miastem i wielu w nim musi być młodych żeglarzy, którzy rzucą wszystko, aby wyruszyć pod twoją wodzą do krainy baśni.

- A pośród nich zapewne wejdą na okręt nasłani przez mego brata mordercy, którzy wykonają swą powinność, gdy oddalimy się od brzegów Krety...

Widwojos uśmiechnął się gorzko.

- Jeśli przy wiosłach twego okrętu zasiądą niewolnicy, mordercy ci znajdą się pośród żołnierzy lub żeglarzy, skoro muszą się znaleźć. Nie wiemy przecież, czy takie są właśnie zamysły królewskiego brata. Być może pragnie wpędzić okręt twój w zasadzkę w inny sposób.

- Tak, zapewne. Sądzę, że gdy zgładzi on nas, okręt ten ani nikt z załogi nie powróci do Amnizos. Nie wiem zresztą. A cóż z nadzorcami? Nawykli oni do żeglowania z niewolniczą, przykutą do wioseł załogą...

- Panie mój, jeżeli pozwolisz mi rzec jeszcze słowo... - Terteus zawahał się.

- Mów, Terteusie. Nie lękaj się zdradzić mi wszystkich swych myśli. Wiem przecież, że rozmyślając nad naszą wyprawą myślisz nie o tym jedynie, jak uchronić moje życie, lecz i własne. Ufam ci.

- Jeśli tak, panie, zezwól, abym rzekł coś, co może wyda ci się uwłaczające twej królewskiej godności. Czemuż nie miałbyś sam dowodzić okrętem i poprowadzić go ku krainie bursztynu?

- Ja? - rzekł Widwojos ze zdumieniem i roześmiał się niespodzianie. - Nie jestem żeglarzem, mój młody zapaleńcze. Odrzucając nawet niesłychane wzburzenie w pałacu, gdyby dowiedziano się, że brat króla Krety miałby czuwać nad wioślarzami i tkwić po nocach na dziobie okrętu wypatrując zdradliwych skał lub wirów wodnych, nie umiałbym tego uczynić, nawet gdybym pragnął. Żegluga nie jest moim rzemiosłem i nie uczyłem się jej, choć żeglowałem wiele, by w imieniu mego boskiego ojca sprawować władzę nad podległymi nam obszarami. Nie jestem także wojownikiem. Popłynę na ową wyprawę jako ofiara złożona przez władcę Krety na rozległym ołtarzu mórz, aby ukoić jego lęk!

- Panie! - rzekł szybko Terteus. - Nie lękaj się twej niewiedzy w owych sprawach! Wspomogę cię, gdyż ja z kolei nie trudniłem się niczym innym od dnia, gdy miałem już dość sił, by udźwignąć wiosło! A rozważ, że jeśli utrzymasz podobne postanowienie w tajemnicy aż do dnia wyruszenia wyprawy, wówczas być może pokrzyżujesz plany twego boskiego brata, który nie domyśla się, że mógłbyś tak uczynić. Nie jestem człowiekiem nazbyt przebiegłym, lecz gdybym nim był, zapewne powierzyłbym zamiar zgładzenia ciebie komuś zręcznemu, w czyim ręku leży możność sterowania okrętem. Jeśli na krótko przed odbiciem od brzegu obwieścisz, że sam poprowadzisz okręt, być może pozostawisz na lądzie morderców, których się tak obawiasz, co uratuje życie tobie i twemu bogom podobnemu synowi!

- Tak, ojcze. Uczyń to! - rzekł nagle Perilawos. -Jeśli nie zginiemy, a wyprawa nasza powiedzie się, wówczas chwała twoja przetrwa wieki!

- A oprócz tego, panie - dodał Terteus, któremu wiekuista chwała zdawała się w tej chwili sprawą nie najwyższego znaczenia - gdy będziesz miał wolnych ludzi przy wiosłach, nie będzie ci potrzeba dwóch nadzorców okrętu czuwających nad załogą i niewolnikami ni ich zastępców z batami, ni żołnierzy, którzy by strzegli dzień i noc tych niewolników. Załoga twa będzie twym wojskiem, a ty jego wodzem. Jeśli to, co mówię, jest głupstwem, które powstało w mym nie pojmującym wielkich spraw umyśle, wybacz mi. Lecz jeśli uznasz, że mam słuszność, tak jak sądzę, że ją mam, wówczas zechciej usłuchać mej rady, a być może wyprawa nasza zyska wiele już przed odpłynięciem.

Widwojos milczał. Białowłosy, który przysłuchiwał się im, wodząc oczyma od jednego do drugiego, spoglądał z podziwem na Terteusa. Oczy młodego rozbójnika morskiego płonęły, a na oblicze jego wystąpił lekki rumieniec.

Wreszcie książę powstał i rzekł:

- Muszę rozważyć wszystko, co rzekłeś tu, Terteusie. Sądzisz, że sam winienem poprowadzić załogę złożoną ze śmiałków, poprowadzić ją na stracenie. Ponownie być może masz słuszność. Jak powiedziałem, muszę rozważyć twą radę. Życie nasze stało się szalone... Jak dotąd żyjemy, a to najważniejsze...

I roześmiał się ponownie. A Białowłosego, który przysłuchiwał się jego słowom, ogarnęło nagłe zdumienie. Nigdy jeszcze do dnia dzisiejszego nie słyszał bogom podobnego Widwojosa śmiejącego się wesołym swobodnym śmiechem.

- Przyprowadź mi konia! - Książę dał mu znak ręką. Białowłosy pobiegł ku pasącym się spokojnie wierzchowcom.

Powracali jadąc parami. Książę z synem w przedzie obok siebie, a Białowłosy i Terteus w pewnej odległości za nimi, rozmawiając przyciszonymi głosami i rozglądając się bacznie, gdyż od dnia, w którym usłyszeli świst strzały wybiegającej z zarośli, nie opuszczała ich myśl o zasadzce.

- Oto związaliśmy się z nimi wielką przysięgą - rzekł chłopiec przyciszonym głosem. - Los nasz złączyliśmy z ich losem tak, że bądź ujrzymy ową krainę bursztynu, bądź też wraz z nimi zejdziemy do krainy cieni.

Terteus roześmiał się.

- Lecz wyruszamy na wielką wyprawę, mój białowłosy przyjacielu! A jeśli uda się nam wedrzeć do owej krainy północy i powrócić stamtąd, przemierzywszy ziemię i morza, których nie widział nikt prócz barbarzyńców, wówczas matki dzieciom będą śpiewały przy ogniu wieczorami pieśni o nas! Czegóż pragnąć więcej? Każdy zejść musi do krainy cieni, prędzej czy później, i nie ma nikogo, komu udałoby się tu pozostać na długo! - Roześmiał się znowu i spojrzał z ukosa na Białowłosego. - Zmężniałeś! - Pokiwał głową. - Oto i broda zaczyna ci się wysypywać... - Dotknął dłonią jego podbródka. - Na jedno mogę przysiąc: że gdy odbijemy od wybrzeży tej wyspy, nikt nie zmusi mnie, abym zgolił moją po raz wtóry!

Albowiem tak jak wszystkim pojmanym zgolono mu brodę, gdy rzucono ich na pokład kreteńskiego okrętu. I od owego dnia nie zapuścił jej, złożywszy ślub, że uczyni to dopiero gdy opuści Kretę i odzyska prawdziwą wolność. Nie raziło to zresztą w Knossos, gdzie wszyscy byli gładko ogoleni kreteńskim obyczajem, a jedynie kupcy feniccy w Amnizos przechadzali się po nadbrzeżu głaszcząc swe farbowane purpurą długie brody.

Białowłosy nie odpowiedział. Zwolnił nieco. A gdy znalazł się za plecami przyjaciela, szybkim, ukradkowym ruchem uniósł dłoń i dotknął nią policzka.

Wyczuł miękkie, krótkie włosy. Przesunął po nich palcami i szybko opuścił rękę. Przynagliwszy nieco konia znowu zrównał się z Terteusem.

- Jak sądzisz...? - rzekł zacinając się. - Kiedy będę mógł rzec, że jestem dojrzałym mężem?

- Ty? - Terteus zwrócił ku niemu oczy, a później wyciągnąwszy rękę dotknął jego ramienia. -Cóż, masz już niemal siłę dojrzałego wojownika...

Wzrok jego spoczął na wysokim rosnącym przy drodze samotnym cyprysie, który mijali właśnie jadący przed nimi.

- Gdybyś stanąwszy na ziemi cisnął w górę oszczep i przerzucił ponad szczytem owego drzewa tak, by nie tknął on go, wówczas mógłbym rzec, że... lecz jeszcze nie czas na to. Mniemam jednak, że nim minie rok, uda ci się to, gdyż, jak rzekłem, zmężniałeś i gdyby nie młodość wypisana na twym obliczu, z tyłu można by cię wziąć za dojrzałego męża.

Dojeżdżali właśnie do owego drzewa. Białowłosy zeskoczył nagle z konia i rzuciwszy łuk i kołczan, stanął przed nim i spojrzał w górę. Było bardzo wysokie.

Odsunął się nieco i ścisnął oszczep w dłoni.

- Po cóż to czynisz? - zawołał ze śmiechem Terteus. - Czy pragniesz, aby cię wydrwił duch, który je zamieszkuje?

Książę i Perilawos wstrzymali konie słysząc jego słowa i odwrócili głowy. Białowłosy ważył oszczep w dłoni zaciskając zęby.

"Po cóż to uczyniłem?! - pomyślał z rozpaczą. - Wystawiam się na pośmiewisko i osądzają oni słusznie, że jestem głupim wyrostkiem, który pragnie zbyt wcześnie okazać się mężem!"

Odchylił dłoń z oszczepem, zrobił dwa kroki ku przodowi i wkładając całą siłę swej rozpaczy w zamach ramienia, wypuścił oszczep w górę.

Przez chwilę stał kołysząc się i starając utrzymać równowagę.

Oszczep uniósł się i zwalniając dosięgną! niemal wierzchołka drzewa. Białowłosemu wydało się, że zacznie opadać. Lecz nie, drzewce pochyliło się i lekkim łukiem przesunęło ponad liśćmi korony. Zniknęło mu z oczu i dostrzegł je dopiero spadające w dół o kilkanaście kroków od drzewa.

Powoli ruszył ku oszczepowi, który wbił się głęboko w trawę. Wyjął go i oczyściwszy ostrze z ziemi, powrócił, by podnieść łuk i strzały. Serce biło mu jak szalone.

Wrócił do konia. Terteus czekał na niego.

- Błagałem bogów, abyś tego dokonał... - rzekł poważnie. - To dobra wróżba. A opadając wbił się głęboko. To jeszcze lepsza wróżba. Lecz nie czyń tego już nigdy, byś igraszkami takimi nie obraził Tej, która Ziemią włada.

Przyłożyli obaj do czoła zwinięte dłonie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Ujrzał na jego palcu pierścień

Gwiazdy świeciły już ostrym, niezmąconym blaskiem, gdy lektyka czcigodnego Marmarosa, otoczona strażą ośmiu zbrojnych w długie włócznie Nubijczyków, zatrzymała się przed domem kupca Re-Se-Neta.

Jeden z czarnych wojowników podszedł do okutej miedzią bramy i uderzył w nią kilkakrotnie drzewcem.

Otworzyła się niemal natychmiast.

- Najczcigodniejszy Marmaros, pan mój - rzekł żołnierz - oczekuje szlachetnego Re-Se-Neta i zaprasza go, aby udał się wraz z nim do przystani.

Ktoś odparł półgłosem i brama pozostała uchylona.

Siedzący wewnątrz lektyki najczcigodniejszy Marmaros przeciągnął się i ziewnął.

Nic nie mogłoby go zmusić do opuszczenia łoża o tej porze: nic, prócz świadomości, że dziś o świcie całe Knossos zgromadzi się na przystani Amnizos, aby być świadkiem odpłynięcia owych śmiałków. A sprawa ta będzie zapewne w ciągu najbliższych dni przedmiotem wszystkich niemal rozmów na dworze królewskim. Nie można więc było tego nie ujrzeć własnymi oczyma.

Ziewnął ponownie i wyjrzał. Dostrzegł drugą lektykę, która wynurzyła się z mroku i zatrzymała przed drzwiami domu.

Marmaros wysiadł. Noc była ciepła, przeszedł kilka kroków po nierównym bruku drogi i zawróciwszy zbliżył ku drzwiom w tejże chwili, w której kupiec Re-Se-Net ukazał się na progu domu.

- Witaj mi, nasz egipski przyjacielu! - rzekł Marmaros. - Czy mogę cię prosić, abyś uczynił mi zaszczyt i zajął miejsce wraz ze mną w mojej lektyce, a twoja niechaj podąża za nami?

Kupiec Re-Se-Net skłonił się głęboko.

- Zaszczycasz mnie swą wspaniałomyślnością, panie, i nie śmiem ci odmówić, choć niegodny jej jestem. Zajęli miejsca i lektyka ruszyła.

- Cóż za straszliwa pora! - westchnął Marmaros. - Mogłoby się wydawać, że brat królewski zechce wyspać się przed taką wielką i pełną niebezpieczeństw podróżą!

- Doszły mnie słuchy, że pragnie odbić od brzegu w chwili, gdy skraj tarczy słonecznej ukaże się ponad wodami, gdyż poczytuje to sobie za dobrą wróżbę.

- Wróżbę! - Marmaros nieznacznie wzruszył ramionami, lecz siedzący tuż obok niego Egipcjanin wyczuł ów ruch. - Byłem towarzyszem jego zabaw dziecięcych i wierz mi, że już od najwcześniejszych lat niewiele on sobie robił z bogów, wróżb, zaklęć i tego wszystkiego, czego nie mógł dotknąć ręką lub pojąć swymi zmysłami.

- Skoro nie troszczy się o bogów i zsyłane przez nich znaki - rzekł Re-Se-Net bez zbytniego zaciekawienia - jakże może pragnąć, aby bogowie troszczyli się o niego? Może to właśnie ich niełaska, którą ściągnął na siebie swą bezbożnością, sprowadziła nań nienawiść brata i każe mu na zawsze opuścić krainę ojców dziś o wschodzie słońca?

Milczeli przez chwilę, wreszcie najszlachetniejszy Marmaros roześmiał się cicho.

- Przyznaję - rzekł - że kazałem obudzić się pośrodku nocy nie dla tej przyczyny jedynie, że obowiązkiem moim jest znajdować się w pobliżu mego władcy, gdy będzie żegnał swego odpływającego brata, lecz również po to, aby ujrzeć to pożegnanie! Czyż nie będzie to pięknym i pouczającym widowiskiem: widzieć obu tych śmiertelnie nienawidzących się ludzi w chwili rozstania na oczach tysięcy widzów, z których jedynie niewielu wie, o co toczy się gra, a pozostali sądzą, że oto są świadkami jednego z najdumniejszych przedsięwzięć rodu Minosa! Lud wierzy, że nie słabość tego królestwa, lecz jego potęga są przyczyną owej wyprawy! Ach, Re-Se-Necie, który wiesz więcej niż niejeden z powierników Minosa, czyż nie odczuwasz cichej radości na myśl o czekającym cię widowisku? - Znowu się roześmiał. - Zapewne odpowiesz mi znów, że jesteś cudzoziemcem i sprawy tego królestwa nie są twymi sprawami. Lecz pomyśl, proszę, o pożegnaniu obu braci! Lud wierzy, że bogom podobny Widwojos z własnej -woli i własną wiedziony nieustraszoną dzielnością wyrusza na ową wyprawę. Okręt jego nie opuścił jeszcze nadbrzeża w Amnizos, a już śpiewają o nim pieśni. Gdy ogłosił przez heroldów, że popłynie z wolną załogą i sam będzie nią dowodził, ogarnęło wszystkich zdumienie. Następnego dnia wielu najdzielniejszych młodzieńców zgłosiło się na wezwanie, chcąc dzielić z nim niebezpieczeństwa! A wszystko to dzieje się w chwili, gdy jasne jest, że największe niebezpieczeństwo czyha tu, zamknięte jak dzikie zwierzę w klatce serca jego królewskiego brata! - Znowu roześmiał się. - Ach, cóż by to było, mój przyjacielu, gdyby Widwojos uszedł niezliczonym sidłom, jakie z pewnością zastawił Minos na niego, odkrył tę krainę bursztynu i powrócił!

- Sądzę... - odparł cicho Re-Se-Net - że potęga morska Krety jest wielka, tak wielka, że może rozstrzygnąć losy każdego okrętu, choćby nawet odpłynął on na kraj świata, tak daleko, że wieść o jego rozbiciu nie dotrze nigdy do Knossos.

Marmaros zwrócił ku niemu w półmroku swe gładkie, ciemne oblicze.

- Masz słuszność - rzekł z nagłą powagą. - Widwojos jest już człowiekiem umarłym... On sam wie o tym także, bardziej niż my obaj. Lecz nie jest głupcem... - I nagle roześmiał się. - Dla tej przyczyny właśnie kazałem obudzić się tak wcześnie! Aby nie utracić ni jednej, choćby najdrobniejszej chwili owego pożegnania obu braci.

- Wielkie tłumy żegnać zapewne będą bogom podobnego Widwojosa i jego dzielną załogę...

Re-Se-Net wyjrzał. Po obu stronach lektyki zaczęli w mroku pojawiać się ludzie. Szli pieszo w tym samym kierunku, ku morzu i miastu. Było ich z każdą chwilą więcej. Gwiazdy świeciły nadal jasno, a pierwszy blask przedświtu nie pojawił się jeszcze na wschodzie.

- Wczoraj załadowano na okręt sprzęt i jadło konieczne do przemierzenia morza na północ, aż do Aten, niewielkiego nadbrzeżnego miasta, gdzie zawiną po raz pierwszy - rzekł Marmaros. - A dziś, jak słyszałem, Ariadna nada mu imię, które przekaże jej Wielka Matka, gdy będzie wieściła o losach wyprawy. Rzadka to uroczystość. Po raz ostatni widziano w porcie żywe wcielenie bogini za dni pradziada obecnego Minosa, gdy okręty nasze udawały się na zdobycie Cypru. Tam też po zwycięstwie wzniesiono jej wielką świątynię i niektórzy twierdzą, że przebywa ona tam dotąd chętniej niż na Krecie... - Uśmiechnął się. - Jak gdyby można było wiedzieć, gdzie są bogowie i co ich raduje!

Re-Se-Net skinął poważnie głową, lecz nie odpowiedział, gdyż nie byli to jego bogowie.

Tłum gęstniał. Rzeka ludzi płynęła ulicami miasta ku wybrzeżu. W oknach domów zapalały się nikłe, migotliwe światła lamp oliwnych.

- Już wkrótce przybędziemy na miejsce... -westchnął Marmaros. - Wówczas nastąpi kres naszych niewygód.

Dom, który posiadam w Amnizos, spogląda na wybrzeże. Kazałem ustawić dla nas krzesła na dachu, skąd będziemy wszystko doskonale widzieli. Lecz mam nadzieję, że nim rozpocznie się obrzęd, zechcesz spożyć ze mną wczesny posiłek... O bogowie, któż by przypuszczał, że będziemy musieli śniadać w blasku gwiazd jak barbarzyńcy lub dzikie zwierzęta!

Wreszcie dotarli do celu, skrzypnęła otwierająca się brama, wpuszczając obie lektyki, później zamknęła się i gwar ulicy ucichł nagle.

W blasku trzymanych przez niewolników pochodni, oświetlających sklepiony podwórzec, najszlachetniejszy Marmaros i jego gość wysiedli i udali się do niewielkiej sali wyłożonej do wysokości oczu różowym marmurem pochodzącym z wysp na północy. Ponad nim biegły wokół ścian malowidła przedstawiające stada krów pasących się wśród kwiatów. Nad stadem czuwał błękitny byk spoglądający groźnie ku drzwiom, którymi weszli.

Czcigodny Re-Se-Net pochwalił, zasiadłszy przy stole, malowidła i dobór biegnących pod nimi jednakich, nieskazitelnych płyt marmurowych. Najczcigodniejszy Marmaros podziękował z uprzejmą skromnością, a później, gdy unieśli ku ustom czarki z gorącym miodem pszczelim zmieszanym z winem i umoczyli w nich wargi, zapytał:

- Skoro zechciałeś, mój drogi przyjacielu, pochwalić ów skromny przybytek, który odwiedzam jedynie wówczas, gdy każą mi to czynić nieznośne obowiązki handlowe, gdyż, jak wiesz, ród mój ma przywilej kupna i sprzedaży pszenicy dla pałacu i miasta, wyznaj mi, proszę, czy spodziewasz się nowego ładunku towarów ze swej ojczyzny? Naczynia owe, które przybyły przed nadejściem zimy, doprawdy odznaczały się wielką pięknością i rad bym posiadać ich jeszcze kilka, jeśli to będzie możliwe.

- Jesteś pierwszym, o najszlachetniejszy, który dowie się o ich przybyciu... - Re-Se-Net pochylił nisko głowę. - Nie dlatego jedynie, że ubliżyłbym twojej godności, gdybym ukazał je komu innemu, nim ty je ujrzysz, lecz również dlatego, że rzeczy piękne winny przebywać tam, gdzie są oczy, mogące je ocenić. Wówczas uroda ich podwaja się.

- A kiedyż spodziewasz się ich?

- Jak wiesz, o najszlachetniejszy, wyprawiłem przed nadejściem burzliwej pory żonę moją i córkę do Egiptu. Okręt ów miał powrócić z nadejściem wiosny. Wiosna nadeszła właśnie, więc sądzę, że ujrzę go wkrótce w przystani tego miasta. Nie muszę ci dodawać, że oczekuję go z wielką niecierpliwością, gdyż spodziewam się dobrych wieści o małżeństwie mej córki. Lecz póki nie przybędzie, cóż mam ci odpowiedzieć? Inne nasze okręty przezimowały w Amnizos i wyprawiły się przed kilkoma dniami do Egiptu. Nie powrócą one prędko. Mogę cię jednak upewnić, że już wkrótce, jeśli bogowie władający falami będą nam sprzyjali, ukażę twoim oczom najpiękniejsze naczynia świętej ziemi mych ojców.

Wymienili jeszcze kilka spostrzeżeń o pogodzie, zbliżającej się podróży Widwojosa, pszenicy i naczyniach z barwnego szkła. Wreszcie ukończyli posiłek i udali się wąskimi schodami w górę na płaski dach domostwa, gdzie osłonięte od płynącego z gór nocnego powiewu rozpiętą na palach grubą, złocistą oponą stały dwa szerokie fotele nakryte skórami, zwrócone w stronę rozciągającego się u stóp nadbrzeża niezmierzonego, ciemnego morza, nad którym zaczęła blednąc noc, ukazując w oddaleniu ciemny zarys niewielkiej wyspy.

Re-Se-Net rozejrzał się. Po obu stronach ciągnęły się przylegające do siebie dachy domów. Wszędzie roiło się od ludzi i migotały lampy. W dole okolone czworobokiem pochodni trzymanych przez żołnierzy było miejsce, gdzie stał okręt.

- To prawda, że większy okręt nie pruł nigdy fal morza! - rzekł Marmaros sadowiąc się wygodnie. - Nie wierzyłbym, gdybym nie spoglądał nań własnymi oczyma.

- W ojczyźnie mojej - Re-Se-Net usiadł i otulił nogi futrem, gdyż powietrze przedświtu przeniknęło go nagłym chłodem - budują większe nieco, lecz służą one do żeglugi po rzece i nie wystawione są na walkę z falami i wiatrem. Spójrz, o najszlachetniejszy, zapewne cała ludność tej krainy zeszła się tutaj!

Poza granicami rozjaśnionego pochodniami pustego czworokąta i opróżnioną z ludzi drogą, niknącą w wylocie ulicy prowadzącej do Knossos, cała niezmierzona powierzchnia nadbrzeża pokryta była gęstym, stojącym głowa przy głowie tłumem, który oblepiał okna, słupy i pokłady stojących w przystani okrętów. A z ulic, które wychodziły ku morzu, słychać było gwar zbliżających się i wlewających na plac nowych gromad ludzkich.

Najszlachetniejszy Marmaros zerknął ku niebu, a później powiódł oczyma po szarzejącym widnokręgu.

- Wkrótce pojawią się ci, o których mówiliśmy. Jak wiesz, winienem znajdować się w orszaku Minosa - rzekł półgłosem, tak aby nie słyszał go stojący za ich plecami niewolnik. - Lecz przyznam ci się, mój przyjacielu, że sama myśl zejścia tam - wskazał pokrytą pierścieniami dłonią nadbrzeże - przeraża mnie! Cóż za wonie muszą się tam rozprzestrzeniać: pomyśl tylko! Tysiące zbudzonych o świcie niedomytych wieśniaków, niewolników, sług, rzemieślników i żeglarzy! Nie licząc ich niewiast i dzieci, które zapewne przywiedli z sobą. Nie, to zbyt wiele! Tym bardziej że z miejsca, gdzie się znajdujemy, ujrzymy wszystko równie dobrze i usłyszymy, gdyż dom ten, jak widzisz, znajduje się na wprost kamiennego ołtarza i labrysu, a okręt stoi tuż przed nami.

Re-Se-Net wejrzał ku wysokim, wynurzającym się ponad kamienne nadbrzeże burtom, na których dostrzec można było w półmroku krzątających się ludzi. Przez wolny, odgrodzony szeregami żołnierzy obszar placu przeszła grupa półnagich postaci, niosących przewiązane sznurami pakunki. Zbliżyły się one ku okrętowi i zaczęły podawać je stojącym na pokładzie ludziom. Nieco na prawo było kamienne wzniesienie, a obok niego słup, w który wbity był drzewcem ogromny dwusieczny topór górujący nad przystanią.

Tłum falował niespokojnie, raz po raz gwar rósł i opadał; szeregi żołnierzy stały nieruchomo, a przywódcy ich, uzbrojeni w świetliste, lśniące miecze z brązu, przechadzali się zerkając ku wylotowi ulicy, skąd miał wynurzyć się orszak, gdy czas nadejdzie.

Niebo na wschodzie z granatowego stało się brudnoszare. Kilka małych obłoków wisiało nieruchomo nad górami i one pierwsze rozjaśniły się odległym jeszcze blaskiem nadchodzącego dnia.

Re-Se-Net ziewnął mimowolnie. Myśl jego odbiegła od wydarzeń, które miały rozegrać się za chwilę, ku dalekim brzegom krainy ojców. Od chwili, gdy wierny Suti-Mes odpłynął ponownie wraz z jego małżonką i piękną Uat-Maati, ani jeden okręt z Egiptu nie zawitał do Amnizos. Re-Se-Net wierzył w rozum i wpływy swego roztropnego brata, lecz chwilami duszą jego targała niepewność. Nie wiedział, czy okręt wiozący małżonkę jego i córkę dotarł do ujścia Nilu. Co prawda niebo wokół Krety było wówczas przez wiele dni pogodne, a morze spokojne, lecz któż mógł wiedzieć, co działo się na południu? Bywało przecież, że nad jednym obszarem jakiejś krainy przechodziły burze i gwałtowne wiatry, podczas gdy ludzie mieszkający nie opodal dowiadywali się o tym później z największym zdumieniem. A cóż dopiero na bezmiarze wód morskich.

Niepokój nie opuszczał go przez całą zimę i choć wypełniał swe obowiązki wobec dalekiego władcy i siebie samego równie dokładnie jak dawniej, a oblicze jego było spokojne i pogodne, jak przystało obliczu wielkiego kupca, jednak wiele by dał, aby ujrzeć wreszcie upragniony błękitny żagiel ozdobiony spoglądającą w lewo głową ibisa, któremu poświęcony był i składał ofiary jego ród.

- Czy słyszysz?! - Poczuł na ramieniu lekkie dotknięcie szczupłych palców Marmarosa i szybko uniósł głowę.

W głębi ulicy prowadzącej z Knossos słychać było wielki gwar i dobiegały stamtąd radosne okrzyki tłumów.

Re-Se-Net uniósł się nieco z fotela i obrócił w owym kierunku. Dowódcy stojący przed żołnierzami cofnęli się ku szeregom i znieruchomieli z mieczami uniesionymi na długość wyprostowanego ramienia.

W wylocie ulicy zamigotały pochodnie. Było to, jak gdyby rzeka światła zaczęła wylewać się do rozległej mrocznej przystani. Szeregi idących gęsto półnagich czarnych niewolników ruszyły w kierunku ołtarza, ustawiając się w czworoboku przed żołnierzami. Nadchodzili następni i czyniło się coraz widniej, aż wreszcie rozległ się miarowy krok gwardii pałacowej i blask pochodni zamigotał na ostrzach włóczni.

Plac ucichł i zastygł w oczekiwaniu. Nagle wybuchnął wielkim okrzykiem.

Z góry Re-Se-Net dojrzał wyraźnie pozłocistą platformę niesioną przez dwudziestu młodzieńców jednako odzianych w białe opaski. Szli tak równo, że tron spoczywający na ich ramionach zdawał się płynąć nad głowami tłumu.

Na tronie siedział nagi człowiek, a raczej postać niemal ludzka, gdyż głowa jej lśniła złotym blaskiem i była głową byka. Postać ta była zupełnie nieruchoma, a dłonie jej spoczywały oparte na kolanach w sposób, w jaki Egipcjanie ukazują swych władców na pomnikach kamiennych.

Przez chwilę wydawało się Re-Se-Netowi, że jeden z bogów jego ojczyzny zawitał nocą do tej krainy. Mimowolnie chciał powstać z fotela, by oddać mu cześć padając na kolana i dotykając czołem i rękami dachu, lecz pohamował się w porę.

Młodzieńcy zatrzymali się przed ołtarzem i z wolna opuścili tron na ziemię. Wówczas posąg drgnął, uniósł dłoń ku masce, dotknął jej i opuścił znowu rękę zwykłym, ludzkim ruchem. Zaległa cisza przerywana jedynie szelestem stóp ludzi, którzy nadeszli pieszo za niosącymi tron młodzieńcami. W świetle pochodni kupiec rozpoznał kilku z nich. Ustawili się półkolem za tronem i także znieruchomieli. Byli to możni tego królestwa. Zwykle szaty ich były wspaniałe i różnobarwne, lecz dziś mieli na sobie wszyscy jedynie okalające biodra białe opaski nie różniące się niemal od tych, które okrywały niosących tron.

- Oto skutki nadmiernej ciekawości i pragnienia, aby znajdować się nieustannie w pobliżu władcy-szepnął mu do ucha najszlachetniejszy Marmaros. - Musieli iść pieszo z Knossos za tronem króla, gdyż tak przystoi poddanym w czasie, gdy przybiera on postać Byka. Niejeden ze starszych przypłaci to zapewne chorobą, choć noc nie jest chłodna. Albowiem nikt w tym królestwie nie może towarzyszyć władcy mając płaszcz na ramionach, gdy Byk jest nagi. Przyznasz więc zapewne, mój przyjacielu, że jestem rozsądnym człowiekiem.


Król Krety nadal tkwił nieruchomo na tronie, wpatrzony w ołtarz i uniesiony nad nim Wielki Labrys.

W ulicy znów wybuchł gwar, dotarł do placu nadbrzeżnego i ucichł. W pierwszej chwili Re-Se-Net sądził, że nadchodzi nowy oddział wojska, gdyż dostrzegł blask pochodni pełgający na orężu i napierśnikach z lśniącego brązu. Lecz gdy zbliżył się, stanęli przed tronem i odrzuciwszy ze szczękiem miecze, łuki i włócznie na kamienne płyty placu, unieśli ręce w pozdrowieniu, dostrzegł Widwojosa i stojącego obok niego smukłego chłopca, w którym rozpoznał dziedzica korony kreteńskiej.

- Spójrz! - szepnął Marmaros. - Jakże zmężniał Perilawos! A za nim możesz ujrzeć obu cudzoziemców, którzy są jego nieodłącznymi towarzyszami. Nigdy większa załoga nie opuściła tej wyspy na jednym okręcie. Jest ich stu, a może i więcej! Któż by uwierzył!

Re-Se-Net nie odpowiedział, odruchowo począł liczyć stojących za Widwojosem ludzi przesuwając po nich oczyma. Dwaj z nich odróżniali się od innych, gdyż pozdrawiali władcę pochyliwszy głowy, przykładając do czoła dłoń zwiniętą w pięść. Nie byli Kreteńczykami... Przemknęło mu przez myśl to, co usłyszał ongi o jednym z nich, który podobno poświęcony był któremuś z bogów egipskich i uciekł. Lecz myśl ta rozwiała się równie szybko, jak pojawiła, gdyż na placu zaległa nagle cisza tak zupełna, jak gdyby nie przebywał na nim ani jeden żywy człowiek.

Król Byk wstał powoli i uniósł ręce zwrócone otwartymi dłońmi ku ołtarzowi.

- Bądź pozdrowiona! - rozległ się głuchy donośny głos spod złotej maski.

Wówczas Re-Se-Net dostrzegł ją na stopniach ołtarza. Nie wiedział, jak się tam pojawiła. Stała wysoka, wyprostowana, w długiej, opadającej faliście spódnicy, która kryła jej stopy. Na głowie miała wysoki diadem z pereł, kryjący czoło i ozdobiony kręgiem srebrnego księżyca w pełni, spoczywającego między rogami byka. Stała uniesiona nad głowami tłumu, oświetlona migotliwym blaskiem pochodni i wstającego przedświtu, zdając się górować nad całym nadbrzeżem. Skłoniła lekko głowę przed Minosem, który ponownie opadł na tron, później obróciła się ku morzu i uniosła rękę.

Wówczas Re-Se-Net. ujrzał długą łódź dobijającą do brzegu. Była oświetlona wieńcem lamp oliwnych. Z dala dostrzegł krótki skośny pomost, do którego łódź przybiła.

Przymrużył oczy, aby lepiej widzieć. Dzień wstawał z wolna r szare jego światło, zmieszane z blaskiem pochodni, mąciło obraz.

Wreszcie ujrzał białego konia, którego sprowadzono z łodzi po pomoście. Koń był spętany i szedł wolno, otoczony dwuszeregiem młodzieńców w białych przepaskach na biodrach.

- To synowie ośmiu najmożniejszych rodów Krety... - szepnął Marmaros. - Jest tam także i mój Apareus! Nadchodzi drugi z prawej.

Re-Se-Net zwrócił oblicze ku gospodarzowi.

- Nie znam tego obyczaju... - rzekł.

- Przynieśli go tu nasi przodkowie. Kreteńczycy nie znali go, nim tu przybyliśmy. Mówią, że na długo przed uderzeniem na Kretę, na całe wieki przedtem, byliśmy ludem stepowym, wędrowaliśmy, a poświęciliśmy konia wsiadając na okręty, aby stać się ludem morskim. Inni wierzą, że przed wielką wyprawą należy poświęcić konia, gdyż jest on zwierzęciem Posejdona, władcy mórz, który raduje się mogąc powiększyć swe białogrzywe stado i sprzyja wówczas żeglarzom. Jak jest naprawdę, nie wiem.

W zupełnej ciszy odgłos kopyt zwierzęcia donośnie rozlegał się na bruku nadbrzeża. Przed ołtarzem młodzieńcy zatrzymali się. Dwaj z nich trzymający wodze przygięli gwałtownie głowę koma ku ziemi, a czterej inni ściągnęli trzymane w rękach postronki opasujące mu nogi. Biały ogier upadł na bok, zarżał donośnie, chciał dźwignąć się, lecz głowa jego opadła na kamienną płytę ołtarza i znieruchomiała, gdy młodzieńcy przeciągnęli postronki przez dwa znajdujące się po rogach płyty pierścienie.

W ciszy zwierzę zarżało raz jeszcze, jak gdyby przeczuwając to, co musiało nastąpić. Kopyta usiłowały odnaleźć miejsce oparcia, osunęły się po gładkim bruku i znieruchomiały na chwilę.

A wówczas Ariadna uniosła z ołtarza niewielki kamienny labrys i uderzyła dwukrotnie, raz jednym ostrzem, a później drugim, obróciwszy topór w dłoniach. Zwierzę krzyknęło straszliwym, niemal człowieczym głosem, wyprężyło się i opadło nieruchomo.

- Widwojosie, synu Minosa! Zbliż się! - zawołała wysokim donośnym głosem, opuściwszy skrwawioną siekierę. Podszedł i stanął u stóp ołtarza, później wyciągnął ręce i zanurzył je we krwi buchającej z szyi zwierzęcia.

- Ojcze białogrzywych fal, przyjmij tę ofiarę łaskawie i prowadź okręt mój na chwałę Wielkiej Matki i Boskiego Byka, Ojca jego królestwa!

Uniósł ręce i dotknął nimi czoła, piersi i powiek. Ariadna zwróciła się ku leżącemu zwierzęciu i pochyliła lekko, spoglądała przez chwilę na krew spływającą w szerokie zagłębienie u stóp ołtarza.

- Widwojosie, synu Minosa, ofiara twoja została przyjęta. A okręt twój zwać się będzie Angeles, na znak, że jest Wysłannikiem Byka, abyś odkrył na nim drogi nie znane na chwałę królestwa Krety!

Kolejno podchodzili, by umoczyć ręce w krwi konia, i powracali do swej leżącej na bruku broni.

Niebo nad morzem błękitniało. Czarny kadłub stojącego przy nadbrzeżu wielkiego okrętu i jego wysoki maszt stawały się coraz wyraźniejsze.

Pośród tłumów urósł gwar przyciszonych głosów i nagle ucichł ponownie.

Naga postać w złotej masce powstała z wolna. Rogata głowa zwróciła się ku księciu stojącemu przed swą załogą.

- Widwojosie, bracie mój! - rozległ się głuchy głos. - Wielki jest czyn, którego się podjąłeś! A wkrótce wzejdzie słońce i okręt twój, nasz Wysłannik, odbije od świętych brzegów. Niechaj płynie tak długo, jak długo myśli nasze będą mu towarzyszyły, i dokona dzieła tak wielkiego, jak wielka jest nasza miłość dla ciebie!

Być może wydało się patrzącemu z dala Re-Se-Netowi, że przez oblicze księcia przebiegł nagły, przelotny uśmiech, lecz zapewne było to złudzenie.

Widwojos uniósł głowę i zwrócił wyciągnięte ręce ku Bykowi. Nie odrzekł ani słowa. Później zwrócił się ku stojącej przy ołtarzu Ariadnie i pozdrowił ją w podobny sposób. Wreszcie pochylił się i ujął rękojeść miecza. Uniósł go i wskazał okręt. Cała załoga, która powtarzała każdą jego czynność, uniosła także swój oręż.

Książę wsunął miecz do pochwy.

- Podejdź tu, Widwojosie, synu Minosa! - rzekła donośnie Ariadna.

Re-Se-Net dostrzegł, że książę zawahał się na ułamek chwili, jak gdyby słowa jej nie były przewidziane obrzędem pożegnania. Także Minos, który zasiadł znów na tronie, drgnął i rogata maska obróciła się z wolna ku wcieleniu, ku Wielkiej Matce.

Widwojos zbliżył się i stanął przed martwym koniem, którego śnieżnobiała sierść zbryzgana była zastygłymi czerwonymi kroplami.

- Słuszne jest, abyś będąc synem bogów i sam bogom podobny wziął z sobą w dalekie krainy znak najświętszy, który wbijesz w brzeg u celu podróży, aby ludzie i bogowie wiedzieli, że ziemie owe bierzesz w posiadanie Podwójnego Topora!

Wyciągnęła ręce i podała mu ów mały labrys, którym zabiła konia. Widwojos ujął go i pochyliwszy głowę ucałował z czcią drzewce siekiery.

- Strzeż go, a on ciebie ustrzeże! Odejdź w pokoju i powracaj!

Cofnęła się i znieruchomiała wsparta o płytę ołtarza. Książę odwrócił się, uniósł wysoko topór i skłonił się przed królem, a później, nie oglądając się już więcej, ruszył ku okrętowi ulicą utworzoną przez szeregi żołnierzy. Za nim postępowała załoga.

Wśród tłumu wzniosły się pojedyncze okrzyki, urosły i pośród wielkiej wrzawy i nawoływań idący dotarli do okrętu. Widać było z dala, jak wchodzą na burtę i zeskakują w dół. Tłum znowu ucichł. Oczy ludzi zwróciły się ku niebu i dalekiej linii widnokręgu na wschodzie, za którą urósł już blask niewidzialnego jeszcze słońca.

Na okręcie podniesiono reję ze zwiniętym żaglem. Wszyscy zamilkli w oczekiwaniu. Wygaszono pochodnie.

Król nieznacznie skinął ręką. Tron uniósł się i znieruchomiał nad głowami tłumów.

Re-Se-Net spojrzał na morze. Daleko, w pobliżu wysepki osłaniającej port Amnizos, dostrzegł niewielki ciemny punkcik. Jakiś okręt zbliżał się do brzegu. Jeśli przybywał z daleka, załoga nie wiedziała zapewne, że całe nadbrzeże pokryte jest nieprzeliczonym tłumem.

- Jeszcze chwila... - rzekł najszlachetniejszy Marmaros - a słońce ukaże się. Czy dostrzegłeś zdumienie bogom podobnego Widwojosa, gdy Ariadna podała mu Labrys?

- Tak, lecz nie wiem, czemu je przypisać? Czyżby Wielka Matka twego ludu postąpiła inaczej, niż chcą zawsze obyczaje? Sądziłem, że każda posiadłość kreteńska oddaje cześć podwójnemu toporowi przywiezionemu z wyspy.

- Masz słuszność, jest on świętym godłem Byka i towarzyszy jedynie królowi, a jako jego znak panuje nad innymi krajami, które są mu podległe. Dostrzegłeś zapewne, jak zaskoczony był Widwojos biorąc go z rąk Ariadny. Ma to wielkie znaczenie, bo gdyby Minos, pan nasz, umarł, nim ta wyprawa powróci, nie można by ukoronować kogo innego, zanim Widwojos i jego syn nie staną na ziemi kreteńskiej lub Ariadna nie otrzyma pewnej wieści, że zginęli. Czyżby więc Minos złagodził swą nienawiść do brata? Być może, lecz...

Urwał i powstał z fotela, a Re-Se-Net poszedł jego śladem. Na krawędzi widnokręgu zabłysnął wąziuteńko świetlisty rąbek blasku.

Król powstał z tronu, uniósł rękę i opuścił ją.

Przez chwilę Angeles stał nieruchomo przy nadbrzeżu, jak gdyby załoga jego nie dostrzegła znaku. Nagle drgnął, odepchnięty długimi drągami. Uniesione wysoko wiosła lewej burty opadły w wodę, uniosły się powoli i znowu opadły nadając mu wsteczny ruch i obracając dziób ku otwartemu morzu. Błysnął długi rząd wioseł z prawej, wsunięty w zagłębienia burty. Z pokładu w zupełnej ciszy dobiegł okrzyk niosący rozkaz.

Okręt obrócił się rufą ku nadbrzeżu. Wiosła uniosły się równocześnie, opadły, pióra zniknęły w wodzie i znów się uniosły. Nabierał z wolna szybkości. Z wysokiej rei opadł złocisty żagiel i błysnęła pośrodku niego wielka czarna głowa byka o białych oczach.

Tysiące rąk poczęły wymachiwać ku odpływającym, a ogromny okrzyk uniósł się nad miastem i zatoką.

Żagiel chwycił sprzyjający wiatr i wydął się głęboko.

- A więc wyruszyli... - rzekł najszlachetniejszy Marmaros. - I znów rzeka dworskich spraw powróci do zwykłego koryta.

Przez chwilę spoglądali za okrętem malejącym na błękitnych wodach zatoki.

Tłum z wolna rozpraszał się na powrót w wyloty ulic, choć wielu stało jeszcze na nadbrzeżu spoglądając na morze i niknący w oddaleniu żagiel. Orszak królewski ruszył formując się.

Re-Se-Net dopiero wówczas dostrzegł Wielką czarną lektykę, ozdobioną srebrnymi liliami, która> zatrzymała się nie opodal ołtarza dla przyjęcia Ariadny, żywego wcielenia Wielkiej Matki.

- Czy pójdziemy już, mój przyjacielu? - spytał najszlachetniejszy Marmaros. - Sądzę, że widowisko zostało szczęśliwie zakończone i pozostaje nam jedynie długie... lub nieco krótsze... - dodał znacząco - oczekiwanie na wieści o losach wyprawy bogom podobnego Widwojosa. Odwrócił się ku otoczonemu balustradą otworowi w dachu, z którego opadały kręte kamienne schody w głąb domu. Zrobił przy tym uprzejmy ruch dłonią.

- Dzięki ci, o najszlachetniejszy, że umożliwiłeś mi ujrzenie tak doniosłej uroczystości! - rzekł z uśmiechem Re-Se-Net składając mu głęboki ukłon. Wyprostował się i zrobił krok ku schodom, raz jeszcze rzucając okiem ku morzu.

Nagle zatrzymał się.

- O, bogowie! - wyszeptał. - O, Ra, Horusie i Wy, Wielkie Stowarzyszenie Nieśmiertelnych!

- Czy stało się coś? - zapytał Marmaros, nadaremnie wodząc oczyma po morzu i nadbrzeżu dla znalezienia przyczyny tak nagłej zmiany w zachowaniu kupca.

- Tam! - rzekł Re-Se-Net. - Czy widzisz, panie? Był już opanowany, choć głos jego drżał nieco.

- Nie... - rzekł Marmaros z wahaniem. - Czy masz na myśli odpływający okręt? - Wskazał ręką daleki żagiel, zlewający się już niemal z powierzchnią morza tuż obok zielonej wyspy, którą musiał minąć w swej drodze na północ.

- Nie, o najszlachetniejszy. Mam na myśli ów okręt, który zbliża się ku przystani od wschodu! Ów o błękitnym żaglu, gdyż wydaje mi się, że dostrzegam na nim zwróconą w lewo głowę ptaka. Lecz może to jedynie przewidzenie? - Przysłonił oczy dłonią.

- Masz słuszność, Re-Se-Necie. Wydaje mi się, że dostrzegam zarys ptasiej głowy, a żagiel jest błękitny. Czy to twój okręt?

- Mój, jeśli na żaglu jest głowa ibisa. Oznaczałoby to, że małżonka moja i córka szczęśliwie dopłynęły jesienią do ujścia Nilu, a dziś okręt powraca wioząc dla mnie towary i wieści o mej rodzinie.

Marmaros, który ożywił się na dźwięk słowa: towary, ujął go pod ramię i także osłonił czoło dłonią. Przez chwilę spoglądali obaj w milczeniu, wreszcie Kreteńczyk rzekł:

- Tak, nie ma najmniejszej wątpliwości! Jest to głowa ptaka o długim dziobie, wymalowana czarną farbą i spoglądająca w lewo! A więc to twój okręt! Czy sądzisz, że przyobiecane naczynia znajdują się na nim?

- Najpewniej, o najszlachetniejszy! - odparł Re-Se-Net, który nie myślał teraz zgoła o naczyniach. - Sądzę, że winienem zejść, aby być tam, gdy przybije do brzegu.

Uwolnił łagodnie ramię i ruszył ku schodom.

- Zezwól, że będę ci towarzyszył! - rzekł Marmaros uprzejmie. - Zaspokoję też moją ciekawość, dowiedziawszy się, czego mam oczekiwać w najbliższym czasie. Prócz tego tłumy płyną z nadbrzeża przez miasto i rad bym odczekać nieco, aby lektyka moja nie grzęzła pośród motłochu.

Ruszyli w dół, wsiedli na podwórcu do lektyk i wkrótce znaleźli się na pustoszejącym nadbrzeżu, gdzie stały jeszcze grupki ludzi spoglądających na morze, choć Angelos, okręt bogom podobnego Widwojosa, zniknął już od dawna, ukryty za wyspą, którą opływał.

Re-Se-Net nakazał niosącym zatrzymać się tuż przy krawędzi nadbrzeża, wysiadł i z bijącym szybko sercem, starając się nie okazywać wzburzenia, spoglądał na okręt, który opuściwszy żagiel posuwał się powolnymi uderzeniami wioseł ku brzegowi. Mrużąc oczy próbował pośród stojących na dziobie sylwetek rozpoznać wiernego Sutimesa. Ujrzał go wreszcie. Okręt był coraz bliżej.

Re-Se-Net uniósł rękę, a gdy nabrał pewności, że go już słyszą, zawołał:

- Jakież wieści mi niesiesz, Suti-Mesie?

- Dobre, panie! -dobiegł go nad wodą okrzyk wiernego sługi. Wyciągnięto wiosła i wyrzucono maty z sitowia, które chroniły burtę przed zbyt ostrym zderzeniem z nadbrzeżem. Okręt przesunął się nieco i oddalił od miejsca, gdzie stał Re-Se-Net. Nie byłoby słuszne, aby szedł teraz pospiesznie wzdłuż nadbrzeża, okazując niecierpliwość. Skinął więc na tragarzy i wsiadł do lektyki, która ruszyła za przybijającym do brzegu okrętem. Marmaros i jego ludzie udali się za nim i zatrzymali w pewnym oddaleniu.

Najszlachetniejszy Marmaros wyjrzał zza firanki. Okręt właśnie dobił i rzucono z burty pomost. Zdziwiło go nieco, że dwaj żeglarze, którzy uwiązali liny do kamiennych pali, podbiegli do pomostu i wraz z dwoma innymi rozpostarli czerwony chodnik sięgający aż po kamienie placu. Dostrzegł też, że lektyka kupca Re-Se-Neta zatrzymała się tuż przed pomostem, a ten ostatni wysiadł i przystanął patrząc z równym jak on zdumieniem na owe przygotowania do zejścia z okrętu.

Czyżby słudzy wielkiego kupca i kreteńska załoga okrętu czcili go tak, że kończąc zwykłą handlową podróż postanowili położyć pod stopy oczekującego kobierzec, jeśli zechce wejść na pokład?

I nagle przyszła mu druga myśl: któż miał powiadomić ich, że Re-Se-Net będzie oczekiwał błękitnego żagla z głową ibisa o tak wczesnej porze właśnie tego dnia? Żaden kupiec nie stał przecież na wybrzeżu wypatrując od wschodu słońca, czy nie nadpływają jego okręty!

Lecz oto stała się rzecz dziwna: po chodniku zaczął schodzić wysoki, biało ubrany człowiek, trzymający w ręku długą laskę, którą wspierał się lekko. Zatrzymał się przed Re-Se-Netem i uniósł dłoń ukazując mu coś, czego z dala Marmaros nie mógł dostrzec.

I oto wielki kupiec Re-Se-Net ugiął kolana, ukląkł i pochyliwszy głowę ucałował sandał wysokiego człowieka, a później dźwignął się szybko, podbiegł ku swej lektyce i padł przed nią, aby gość mógł zająć miejsce, wchodząc do wnętrza po jego grzbiecie. Lecz wysoki człowiek zatrzymał się, uniósł go łagodnie i rzekł kilka słów, których echo nie dobiegło do lektyki Marmarosa.

Przez chwilę Marmaros zastanawiał się, czy nie przywołać go i nie ofiarować mu ponownie miejsca u swego boku. Lecz szybko odrzucił tę myśl. Nie należało wkraczać w sprawy obcego ludu, nie mając pewności, czy słusznie się czyni.

Kazał swym ludziom ruszać ku domowi. Zaciekawiło go, kim mógł być tak znamienity przybysz. Jednak wielce był senny i postanowił, że gdy powróci do pałacu, spożyje południowy posiłek i zdrzemnie się nieco przed wieczorną ucztą. Lecz usnął o wiele wcześniej, ukołysany równym krokiem niosących go ludzi.

Tymczasem kupiec Re-Se-Net szedł szybko do pałacu obok lektyki i nie mogąc zdobyć się na śmiałość, aby zerknąć w głąb na oblicze gościa, rozmyślał gorączkowo, cóż oznaczać mogło jego przybycie na Kretę.

Albowiem gdy stanął naprzeciw pomostu, przyglądając się ze zdumieniem niecodziennym przygotowaniom, dostrzegł wysokiego kapłana stojącego przy burcie. A gdy ów zaczął schodzić wspierając się na złocistej lasce, zakończonej rękojeścią w kształcie głowy krokodyla, pojął, że jest to jeden z dostojnych sług Sebeka. Gdy kapłan zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę, Re-Se-Net ujrzał na jego palcu pierścień ze złotym żukiem oplecionym dwoma świętymi wężami na znak, że słowa tego, który go otrzymał, są słowami faraona, a ów, który by mu się sprzeciwił i nie usłuchał go, będzie zgubiony i starty na proch jak ów, który nie okaże posłuchu słowom faraona, albowiem taka jest Moc i Boska Godność, którą Pan Świata przelewa na kogo chce, wysyłając go w poselstwo lub z poleceniem nie znoszącym sprzeciwu.

Gdy znaleźli się w domostwie Re-Se-Neta, kupiec oddał na mieszkanie kapłanowi swe najpiękniejsze komnaty i nakazał przygotować kąpiel dla nowo przybyłego. Później zapytał z najgłębszą czcią, czy nie zechciałby on spożyć posiłku pod jego dachem, niegodnym tak wielkiego zaszczytu. Ów zgodził się, lecz nakazał, aby jadło było najskromniejsze, każąc sobie równocześnie opowiedzieć o sprawach tego królestwa. Gdy Re-Se-Net rzekł o wyprawie księcia Widwojosa, kapłan spytał go o owego białowłosego chłopca, o którym kupiec napomknął w swym ostatnim sprawozdaniu. Re-Se-Net odparł, że pewien jest, iż chłopiec ów odpłynął wraz z księciem, gdyż nieustannie towarzyszył jego synowi. Gość drgnął, lecz nie rzekł słowa, podano bowiem posiłek.

Jadł powoli, odłamując palcami kawały suchego jęczmiennego placka i popijając je chłodną źródlaną wodą z prostego kamiennego kubka, bowiem był to dzień postu dla sług Sebeka.

Milczał ze zmarszczoną brwią, jak gdyby rozważał coś, czego nie raczył zdradzić, a gdy skończył, Re-Se-Net sam podał mu srebrną miednicę i ręcznik, a później ruszył z nią ku drzwiom, oddał ją słudze i zawróciwszy, milcząc stanął naprzeciw fotela z rękami opuszczonymi wzdłuż boków, jak nakazywała cześć, którą winien był okazywać nieustannie swemu gościowi.

Przez dłuższą chwilę Het-Ka-Sebek, gdyż on to był, milczał. Oczy miał przymknięte, a na dolnej wardze zawisł maleńki okruch placka, który usunął uniósłszy jedną ze spoczywających na kolanach dłoni. Później opuścił rękę, splótł palce i znieruchomiał.

Stojąc z opuszczoną lekko głową Re-Se-Net nie mógł oderwać oczu od dłoni siedzącego. Na jednej z nich lśnił łagodnie w blasku wpadającego przez otwarte okno wiosennego słońca ów wielki pierścień przedstawiający żuka otoczonego dwoma wężami. Były to święte kobry-ureusze, a pomiędzy nimi, na grzbiecie owada, wyryto otoczone królewską obwódką szenu imię władcy. Re-Se-Net stał, starając się oddychać jak najciszej, czujny i nieruchomy w oczekiwaniu najświętszych słów.

Wreszcie kapłan drgnął i otworzył oczy.

- Usiądź, czcigodny kupcze - rzekł cichym zmęczonym głosem, wskazując mu drugi fotel stojący naprzeciw.

- Nie śmiem, o najczcigodniejszy... - Re-Se-Net nie poruszył się. .

Het-Ka-Sebek uśmiechnął się łagodnie i powtórzy głosem równie cichym, lecz pełnym uprzejmości:

- Jestem twoim gościem i proszę cię o to. Zatroskał mnie słowa, które wyrzekłeś. Pragnąłbym naradzić się z tobą, abyśmy wspólnie znaleźli drogę, mogącą przemienić złe wydarzenie w dobre. Ze sprawozdań twych wynika, że jesteś człowiekiem roztropnym, Re-Se-Necie, znającym dobrze tę krainę i jej władców. - Wyciągnął rękę i podsunął mu fotel.

Kupiec usiadł na brzegu siedzenia, wyprostowany, z pochyloną głową.

- A więc jeśli, jak mówisz, odpłynęli, bogowie podziemni postanowili, że mogę zaczekać na jego duszę nieco dłużej, a być może chciał tego prosty traf, aby chłopiec ów opuścił tę wyspę właśnie w owej chwili, gdy okręt mój przybijał do przystani...

Het-Ka-Sebek zamilkł i potrząsnął głową, jak gdyby zdumiała go obojętność bogów podziemnych wobec niezwykłej wagi zadania, jakie mieli do spełnienia.

- Cokolwiek nastąpi - rzekł kapłan - pragnę cię upewnić o wdzięczności świątyni Sebeka za przesłanie owej wieści do Kancelarii Głównej Pana Naszego... - Uniósł się lekko w fotelu i skłonił ku południowi, Re-Se-Net poszedł za jego przykładem. - Wiedziano tam już o straszliwym świętokradztwie zabójstwa Żywego Wizerunku Boga, jakiego się dopuścił ów białowłosy barbarzyńca, gdyż święte kolegium kapłańskie Domu Boga nad Jeziorem zawiadomiło ich o tym. Przesłano nam niezwłocznie wieść o odnalezieniu jego śladów. A że wieść ta przybyła z dalekiej krainy w chwili, gdy utraciliśmy już wszelką nadzieję, pojąłem, że jest w niej zawarta wola bogów, i wyprawiłem się na Kretę pierwszym okrętem, aby sprawy tej nie powierzać nikomu i czuwać nad nią z bliska. Szczęśliwe zrządzenie losu chciało, że był to twój okręt, Re-Se-Necie. Połączmy więc myśli nasze. Ów świętokradca unika kary w sposób niemal niepojęty dla umysłu ludzkiego. Dość, gdy rzeknę, że uciekając nie zginął podczas wielkiego wiatru ani w ciągu wielu dni, gdy był zamurowany w pewnym grobowcu, ani też na pustyni i na morzu, pośród walk, trudów i niebezpieczeństw ucieczki. Oznaczać to musi, że Sebek zachowuje go w dobrym zdrowiu, gdyż pragnie go ujrzeć żywego nad Wielkim Jeziorem.

Znowu zamilkł. Kupiec Re-Se-Net otworzył usta, lecz zamknął je szybko. Nie mógł przemówić, nim gość nie zada mu pytania.

Het-Ka-Sebek, jak gdyby pojmując jego powściągliwość, pochylił się ku przodowi, położył mu dłoń na ramieniu i uśmiechnął się przyjaźnie.

- Cóż wiesz o owej podróży morskiej królewskiego brata? Jaką radę pragnąłbyś dać sługom świątyni i jak pragniesz dopomóc im, aby ich rada i pomoc powróciły do ciebie w dniu, kiedy będą ci pomocne?

- Najczcigodniejszy, jedyną zapłatą, jakiej pragnę, będzie dla mnie radość serca mego, jeśli nędzny mój umysł i nikczemne siły zdadzą się na coś wielkiej świątyni Sebeka i tobie, który nosisz na palcu twoim Najświętszy Rozkaz. Mów, a uczynię wszystko, co rozkażesz.

- Wiesz już, że pragnę go żywego i zdrowego sprowadzić przed oblicze Boga. Radź mi, jak mam to uczynić?

- Jak ci już rzekłem, o najczcigodniejszy, odpłynęli oni na północ, aby poza granicami poznanego świata odnaleźć drogę wiodącą do miejsca, gdzie rodzi się bursztyn. Z tego, co usłyszałem, a słyszy się tu niemal wszystko, gdyż ludzie ci niewiele tajemnic umieją przechować, boski Widwojos, brat królewski, zatrzyma się dłużej w przystani miasta Ateny i w innym grodzie nadmorskim dalej na północ, Jolkos, który jest ostatnim na jego drodze, znajdującym się pod panowaniem Krety. Stamtąd ma przeciąć morze na wschód ku Troi, która leży u wejścia do morza, znajdującego się na północ ud przesmyku, łączącego je z naszym morzem. U tym, co znajduje się dalej, nie wie ani on, ani nikt z tych, którzy mu towarzyszą, choć znane są mgliste wieści, że jest tam wielki ląd, a dalej jeszcze na północ za nim inne morze, mroczne i straszliwe, gdzie rodzi się bursztyn. Taka jest przewidywana droga owej wyprawy, lecz... Urwał. Het-Ka-Sebek szybko uniósł głowę.

- Mów, proszę, czcigodny Re-Se-Necie.

- Tak, o najczcigodniejszy. Otóż wiem, gdyż i to także nie jest tajemnicą na dworze królewskim, że władca Minos rozkazał płynąć swemu bratu na północ, aby go zgubić: jego i jego syna, do którego straży należy ów białowłosy młodzieniec, świętokradca.

- A czy nie wiesz, jak pragnie dokonać tego król Krety? Gdyż być może chłopiec ów zginie, nim zdążymy podjąć jakiekolwiek kroki?

- Nie sądzę, aby tak się stać miało, o najświątobliwszy sługo Sebeka. Wierzę, że Minos zezwoli im odpłynąć dość daleko, choć nie wiem, czy pragnie on wymordować ich w jakiejś odległej krainie, z której wieść nie mogłaby tu j dotrzeć, czy też, co bardziej prawdopodobne, pragnie | dokonać tego tak, aby upozorować przypadek lub gniew bogów, zachowując przy tym czyste ręce, nie zbrukane krwią swego rodu.

- Wierzysz więc, że póki okręt królewskiego brata znajduje się na wodach podległych Krecie, jest bezpieczny?

- Tak sądzę, o najczcigodniejszy, gdyż król Minos wie równie dobrze jak my, że gdyby nasłał swe okręty, by napadły na okręt jego brata i zatopiły go, wówczas rzecz rozniosłaby się natychmiast po powrocie załóg biorących udział w tym przedsięwzięciu. A musiałby użyć wielu okrętów, gdyż morze jest wielkie i okręt brata łatwo mógłby przemknąć obok pułapki. Istnieje wiele rodzajów śmierci prócz tej, która czyha w falach morskich. Może zechce ich otruć? Może także obmyślić coś bardziej zawiłego, co przyniesie podobny ostateczny skutek. Byłoby to zgodne z duszą tego ludu. Nie lubią oni działać wprost, chodzą zawsze krętymi i przemyślnymi drogami, często okazując przyjaźń i serdeczność ty m, których jutro mają ugodzić. Nie pragnę tu snuć przypuszczeń, o których nie wiem niczego pewnego. Jakkolwiek by było, Minos jest władcą potężnym i nie ma ludu morskiego ni króla nadmorskich krain, który nic uczyniłby tego, czego od niego zażąda, i nie wspomógłby go w każdym jego zamiarze. Jedyni, którzy nie słuchają jego rozkazów, to rozbójnicy morscy, lecz oni nie słuchają nikogo.

- A więc gdybyśmy uzyskali jego przychylność, każdy z władców miast, do których ma zawinąć okręt jego brata, schwytałby owego chłopca i odstawił na Kretę?

- Z pewnością, o najczcigodniejszy.

- Lecz czy zechce on okazać swą wolę zgodnie z naszymi pragnieniami?

- Zbyt marnym jestem człowiekiem, świątobliwy Het-Ka-Sebeku, abym mógł upewnić cię o tym, jaka okaże się wola króla, sądzę jednak, że serce władcy Krety pełne jest przyjaźni dla Egiptu, a handel z nami wielce dogadza zarówno jemu jak i możnym tego królestwa. Wierzę, że król Minos będzie ucieszony mogąc w tak drobnej sprawie okazać swą uprzejmość Panu Świata - skłonili się obaj ku południowi - w niewiele czasu po wstąpieniu na tron ojców. Pojmie on z pewnością, że będzie to w Egipcie poczytane za rękojmię przyjaźni w nadchodzącym czasie jego panowania.

- A więc jeśli możesz, uczyń tak, abym mógł królowi Krety wyłożyć w jak najkrótszym czasie moje poselstwo! - rzekł Het-Ka-Sebek szybko. - Skoro, jak rzekłeś, brat królewski zamierza zatrzymać się na dłużej w dwu różnych miastach nadbrzeżnych dla wzmożenia sił swej załogi, wówczas szybki wysłany stąd okręt winien go dopędzić i przekazać mu wolę królewską. Oby tylko Minos zechciał uczynić zadość mojej prośbie!

- Nie wątpię, że tak uczyni, o najczcigodniejszy. Jeśli miałoby być inaczej, znam, jak mniemam, sposoby, dzięki którym uda nam się zakończyć szczęśliwie twe poselstwo bez jego pomocy i rozkazu.

- Znasz, takie sposoby? - Het-Ka-Sebek uniósł cienko wygolone brwi. - A jak byś pragnął tego dokonać? Re-Se-Net rozejrzał się i ściszył głos.

- Mam tam swego człowieka, a jest on dzielny i oddany mi bezgranicznie dla wielu przyczyn. W ostateczności użyję go, choć nie umiem ci rzec, o najczcigodniejszy, jak by miał on owego Białowłosego porwać, gdyż sam jeszcze nad tym nie rozmyślałem i rzecz ta jest nowa dla mnie.

- Gdzież masz owego człowieka? W jednym z miast nadbrzeżnych, do których ma zawinąć ów okręt?

- Nie, o najczcigodniejszy... - Re-Se-Net skromnie spuścił głowę. - Na okręcie królewskiego brata.

- Na okręcie?. Jakże mogłeś przewidzieć moje przybycie tu i sprawę, która mnie przywiodła, nie wiedząc niczego o niej?

- Nie przewidziałem twego przybycia, o najświątobliwszy sługo Boga nad Jeziorem, ani nie doszły mnie wieści o straszliwym świętokradztwie owego wyrostka. To prawda. Lecz sądziłem, choć niemal nikt w to nie wierzy, że wyprawa owa może wyminąć wszelkie niebezpieczeństwa i pułapki i osiągnąć swój cel. Wówczas Kreteńczycy odkryliby drogę wiodącą ku bursztynowi, a może i ku wielu innym bogactwom, bo któż wie, co kryją owe dalekie, nieznane krainy? Osądziłem więc w mym nikczemnym umyśle, że skoro ustanowiono mnie tu uchem i okiem Egiptu, słuszne będzie, abym wiedział jak najwięcej o owym przedsięwzięciu. Gdy brat królewski ogłosił, że szuka śmiałków, którzy pragną wejść w skład jego załogi, wybrałem młodego niewolnika, pochodzącego ze wschodniego krańca tej wyspy. Dowodził on jedną z moich barek, która utrzymuje handel towarami egipskimi i skupuje dobra kreteńskie w miasteczkach wzdłuż północnego wybrzeża. Zna on morze i, jak rzekłem, ufam mu. Rodzice jego także są mymi niewolnikami. Oświadczyłem, że odzyska wolność, i przysięgłem, że bliscy jego także ją otrzymają, jeśli powróci z wyprawy. Padł mi do nóg, a później zgłosił się na okręt i przyjęto go, gdyż jest silny i sprawny w robieniu wiosłem. Nie wspomniał o tym, że był mym niewolnikiem, a że zawdzięcza mi wszystko, może zaś otrzymać w dodatku to, czego pragnie najbardziej: wolność dla ojca, matki i sióstr swoich, więc uczyni bez namysłu to, co mu rozkażę, choćby rzecz połączona była ze stokroć większym niebezpieczeństwem niźli zręczne uprowadzenie jednego cudzoziemskiego chłopca, którego może omamić pod lada pozorem. Lecz, jak rzekłem, nie sądzę, abym musiał uciekać się do usług tego człowieka, o najczcigodniejszy. Niechaj pozostanie on im nie znany. Minos uczyni zadość twej prośbie.

- Jeśli nawet niewolnik twój okaże się zbyteczny w naszym przedsięwzięciu, dobrze uczyniłeś, Re-Se-Necie, umieściwszy ucho i oko Egiptu na owym okręcie. Nieczęsto wypływają wyprawy ku celom tak odległym i przerażającym. Wierz mi, że nie zapomnę o tym po powrocie, gdy dostojni pisarze z Wielkiej Kancelarii pytać mnie będą o ciebie.

- Jestem, o najczcigodniejszy, jedynie prochem pod stopami Pana Świata - skłonili się ku południowi - a któż z nas zawahałby się uczynić dla Jego chwały wszystko, co w naszej mocy? - odparł kupiec nie unosząc oczu. - Lecz teraz błagam cię, zezwól mi odejść, abym użył wszelkich znanych mi sposobów mogących sprowadzić cię w jak najkrótszym czasie przed oblicze króla Minosa. Gdyż jedynym rzeczywistym nieprzyjacielem twego zamiaru może stać się zbytecznie utracony czas! Jeśli, w co nie wierzę, wyprawie tej udałoby się minąć granicę poznanego świata i zniknąć wśród wiekuistych mroków na północy, musiałbyś długo czekać na jej powrót... jeśli powróciłaby ona kiedykolwiek.

Het-Ka-Sebek przytaknął mu powolnym skinieniem głowy i odprawiwszy go uprzejmym ruchem dłoni, pogrążył się w zadumie.

ROZDZIAŁ ÓSMY Żywot nasz mniej wart jest niźli dzban oliwy

Bogom podobny Widwojos zbliżył się ku sternikowi i zatrzymał kołysząc na szeroko rozstawionych nogach, gdyż wiejący od wczoraj silny wiatr wzburzył nieco morze i wysoka fala rozpryskiwała się na dziobie, który bądź unosił się wysoko, bądź opadał ciężko w ruchome zielone doliny.

Choć wiatr wiał z południa i wydął zawieszony nad głowami załogi wielki żagiel z wizerunkiem głowy byka, ludzie siedzieli przy wiosłach unosząc je i opuszczając miarowo, aby zmniejszyć boczne przechyły i nie dopuścić, by któraś z fal wtargnęła zatapiając dno okrętu, gdzie czterech nagich młodzieńców podawało sobie z rąk do rąk drewniane cebry i wylewało wodę, nieustannie chlustającą od dziobu. Szybko gnany sprzyjającym wiatrem Angelos parł na północ.

Sternik był starym człowiekiem o szerokich plecach i ciemnej, spalonej słońcem i wichrami skórze, od której ostro odcinały jego siwe włosy. Miał doprowadzić okręt do Aten i powrócić stamtąd do Amnizos. Wybrano go, gdyż całe życie przemierzał ten właśnie szlak tam i na powrót. Z Aten na północ miał poprowadzić Angelosa sternik tamtejszy.

Widząc stojącego nie opodal księcia, zdjął na krótką chwilę dłonie z rzeźbionych uchwytów wioseł sterowych i skłonił nisko głowę.

- Bądź pozdrowiony, boski potomku Minosa!

- Jak sądzisz, czy dziś jeszcze ujrzymy przystań ateńską?

- Tak mniemam, panie mój. Wiatr sprzyja, okręt twój dobrze znosi falę, mimo obaw, że będzie zbyt ciężki, aby ją przezwyciężyć, a słońce świeci, co zezwala nie zgubić kierunku i płynąć najkrótszą drogą. - Wskazał oczyma tarczę słoneczną, która uniosła się już spoza wschodniego widnokręgu i nadal tkwiła nad nim nisko, rzucając blask w oczy. - Bogowie i Wielka Matka sprzyjają twej wyprawie, boski książę! Nieczęsto udaje się tak szybko przemierzyć morze z Krety ku wielkiemu lądowi. Owa wyspa na prawo to Kitnos, a tę mniejszą, na lewo, zwą Velve. Miniemy ją od północnego wschodu i tam - wskazał ręką ku dalekiej, lekko zamglonej linii gór wyrastających z morza - ujrzysz, potomku bogów, wysoko zawieszony nad wodami przylądek Sunion. A gdy przepłyniemy u jego stóp, niewiele już czasu dzielić nas będzie od widoku ateńskiej przystani.

Widwojos w milczeniu skinął głową, wpatrując się w daleki ląd, którego wszystkie miasta nadbrzeżne i przy-1 legające do nich krainy trwały pod władzą podwójnego topora. Bywał w tej okolicy świata już kilkakrotnie.

Zawrócił i mijając ławy z siedzącymi na nich żeglarzami, zbliżył się do śródokręcia, zatrzymał się i spojrzał ku dziobowi, gdzie dostrzegł rosłą postać Terteusa. Zdawał się on nie dbać o smagające jego obnażoną pierś i oblicze bryzgi piany. Stał wpatrzony w daleki ląd, wyłaniający się coraz wyraźniej na północy. Widwojos zajrzał do rozpiętego pod masztem niewielkiego namiotu. Uchyliwszy zasłonę wszedł, pochylając się, do wnętrza.

Perilawos siedział na posłaniu z miękkich białych skór i ściskał głowę dłońmi. Na widok ojca spróbował uśmiechnąć się.

- Jakże ci?

- Nie tak źle, jak było nocą, ojcze mój. Pragnąłbym pójść i zmienić Białowłosego przy wiośle, jeśli mi zezwolisz.

- Ty? - Widwojos zmarszczył brwi. - Wnuk Minosa przy wiośle?

Chłopiec powstał i zachwiał się, gdyż dziób okrętu wspiął się właśnie na grzbiet fali, która przesunęła się po nim. Lecz nie utracił równowagi. Stał dotykając głową dachu namiotu, a głos jego, gdy przemówił, był spokojny, jak gdyby choroba morza nie dręczyła go przez całą noc, do tej chwili.

- Czy nie sądzisz, ojcze mój, że nadejdzie w tej wyprawie czas, gdy bardziej potrzebna mi będzie moc mych ramion niż me boskie pochodzenie? A jakże mam ćwiczyć me ciało, jeśli zabraniasz mi tego wszystkiego, co zniewieściałego młodzieńca może przemienić w dojrzałego wojownika?

Widwojos usiadł na posłaniu i skinął nań wskazując miejsce obok siebie. Chłopiec niechętnie osunął się na kolana, spełniając jego polecenie.

W złocistym półmroku, jaki dawało słońce przeświecające przez cienkie płótno namiotu, twarz syna wydała się księciu starsza i bardziej dojrzała.

- Być może masz słuszność... - Skinął głową, jak gdyby potakując własnym myślom. - Tak, zapewne wiele jest słuszności w twoich słowach, lecz jesteś wnukiem Minosa, a jeśli będziesz dzielił ławę z jednym z owych mężnych prostaków, może to mieć dwojaki skutek: jeden, jak rzekłeś, że praca ta przyda mocy twym ramionom i uczyni cię bardziej odpornym na trudy naszej wielkiej wyprawy. Jest i drugi skutek: ludzie ci mogą pojąć, że jesteś takim samym śmiertelnikiem jak oni, a wówczas owa tajemnicza więź, która każe jednemu człowiekowi słuchać rozkazów drugiego, choć często tamten nie ma mocy ukarać go za nieposłuszeństwo, może pęknąć i ludzie ci poczną czynić, co zechcą, a wówczas może nas to doprowadzić do zguby. Żaden z potomków Minosa nie spełniał prac, które mieli wykonać jego poddani.

- A sam Minos? Ów pierwszy Minos, ojcze, który przybył ongi z wielkiego lądu i zdobył Kretę? Czy sądzisz, że nie był wojownikiem i nie umiał posługiwać się wiosłem, on, który stworzył największe morskie królestwo świata?

- Działo się to bardzo dawno, mój synu, i nie wiemy niczego o nim, prócz tego, że przybył z morza, zajął miasta Krety i pozostał na wyspie ze swymi wojownikami, kobietami i dziećmi, aby jego i ich potomkowie rządzili ludem, który tam zastali. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Choć wiele jest podań o nim, to, co rzekłem, wiemy z pewnością, a także i to, że on i przybyli wraz z nim ludzie posługiwali się mową podobną tej, jaką mówią na wielkim lądzie, do którego się zbliżamy. Jakże inaczej mógłbyś pojąć słowa Terteusa i Białowłosego, choć mowa ich różni się nieco od naszej? Wszystko inne to baśni lub prawda tak przemieniona wiekami, że niełatwo ją pojąć. Wiele o tym rozmyślałem swego czasu. Powracając do twego zamiaru, czy sądzisz, że załoga mego okrętu pokocha cię, gdy staniesz się jednym z nich, czy też zacznie gardzić tobą, gdyż orzeknie, że sam odrzuciłeś swą godność?

- Nie wiem tego, ojcze. Jedni z nich z pewnością pomyślą tak, a inni przeciwnie. Wiem natomiast, że będą mną gardzili szczerze i słusznie, gdy w chwili boju okażę się tchórzliwy i słaby jak niewiasta. Lecz nie o tym pragnę mówić z tobą, mój ojcze, za twym przyzwoleniem...

- Wiesz, Perilawosie, że droższy mi jesteś ponad cały świat, wszelkie jego królestwa i dobra, i mój własny żywot. Mów, o czym zechcesz, ze mną, gdyż po to żyję, abym mógł ci udzielać rad i chronić cię przed złem w miarę możności.

Rozłożył bezradnie ręce, jak gdyby pragnąc dodać, że nadszedł czas, gdy zło może okazać się silniejsze niż oni obaj.

- Wiem, ojcze mój, jak bardzo gnębi cię nasze położenie i jak wiele przyczynia ci zgryzoty. Lękasz się nieustannie, że stryj zechce zgładzić nas przy pierwszej nadarzającej się sposobności, i drżysz, gdyż nie wiesz, skąd śmierć może uderzyć. Cierpisz także widząc mój los, gdyż żywisz ciche podejrzenie, że może to twe własne uczynki sprowadziły na nas gniew królewski. Pragnąłeś skrycie, abym został panem królestwa Krety, aby nałożono mi na skronie koronę i dano do ręki labrys. Czy to prawda? Widwojos milczał przez chwilę, wreszcie rzekł cicho:

- Tak, to prawda. Gdyż wierzę głęboko, że byłbyś dobrym władcą, gdy dojrzejesz, a z pewnością lepszym, niż jest nim mój brat. I cóż w tym dziwnego, że ojciec pragnie dla swego dziecka największej chwały, jaką może dać ziemia?

- A czy nigdy nie pomyślałeś o tym, że pragnąłbym być szczęśliwy?

Zadał to pytanie z taką powagą, że książę spojrzał nań z największym zdziwieniem. Jego smukły, dorastający syn klęczał naprzeciw, spoglądając w jego oblicze spokojnymi oczyma, z których znikła nagle cała dotychczasowa beztroska i wesele lat dziecięcych.

- Myślę o twym szczęściu od owego dnia, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy, maleńkiego i ssącego pierś twej mamki. Cóż chcesz rzec mówiąc o szczęściu? Czy być władcą rozległej i potężnej krainy, panem niezliczonych miast i okrętów, nie jest największym szczęściem dla potomka królewskiego rodu?

, Perilawos potrząsnął głową.

- Być może, mój ojcze, lecz ja nie odczułbym tego jako szczęście... - I szybko, jak gdyby lękając się, że rozgniewany ojciec przerwie mu i nie pozwoli dokończyć tego, co chciał wypowiedzieć, dodał: - Stryj mój, chcąc nas zgubić, nakazał ci wyruszyć wraz ze mną na tę wyprawę. Wierz mi, ojcze mój, że gdyby wiedział, jak bardzo rozkaz jego uradował mnie, zaniechałby pewnie swego zamiaru. Albowiem jeśli kiedykolwiek będę musiał stanąć do walki z nim lub objąć tron Minosa po jego śmierci, wiem, że jako doświadczony żeglarz i wojownik, z męstwem nabytym pośród niebezpieczeństw i znajomością świata, będę dla niego wrogiem straszliwym, a gdyby już nie żył, gdy powrócimy, stanę się władcą, który podźwignie Kretę ponownie do wielkiej chwały. Gdyż sam przecież twierdzisz nieustannie, że moc tego królestwa ginie dzięki zniewieściałości władców i możnych.

Umilkł i odwrócił głowę, jak gdyby zawstydzony tym, co rzekł tak gwałtownie.

Widwojos wyciągnął rękę i lekko dotknął jego obnażonego ramienia.

- Wydawało mi się dotąd - szepnął -że jesteś dziecięciem nie pojmującym spraw, które rozważają władcy. Dziś pojąłem, że przemieniasz się w męża. Od tej chwili sam będziesz postanawiał, co masz czynić. Pamiętaj jedynie o tym, że władza na tym okręcie w moich spoczywa rękach, a żywot nasz w oczach najnędzniejszego lichwiarza w Knossos mniej jest wart niźli dzban oliwy, odkąd wstąpiliśmy w cień, który rzuca nienawiść króla.

- Pamiętam o tym, ojcze, i wierzę, że mężny Terteus ma słuszność twierdząc, że nikt nie będzie żył dłużej ni krócej, niż mu naznaczono.

Uśmiechnęli się obaj ku sobie. Perilawos pochylił się i ucałował szczupłą dłoń ojca.

Później wstał i odchyliwszy zasłonę namiotu wyszedł.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY A spośród nich Skamonios wiedział najwięcej

Wielka żółta pszczoła przeleciała brzęcząc gniewnie tuż obok głowy króla, siadła na jednym z purpurowych kwiatów i zniknęła w głębi jego korony. Jedynie ruch płatków dawał poznać, że znajduje się w środku.

Minos w milczeniu wpatrywał się w kwiat, a gdy pszczoła wynurzyła się ponownie i odleciała, zwrócił spojrzenie ku siedzącemu na niskim zydlu kapłanowi, za którym stał kupiec egipski Re-Se-Net.

Znajdowali się w gaju oliwnym, rosnącym tuż u stóp pałacu, a wysokie ocienione błękitnym rozpiętym na czterech złocistych żerdziach baldachimem krzesło króla stało w równo skoszonej gęstej trawie. W pewnym oddaleniu dwaj dostojnicy dworscy czekali na skinienie władcy, rozmawiając szeptem, z głowami lekko pochylonymi ku sobie. Było bardzo cicho i ciepło.

- Gdy powrócisz do swej szczęśliwej krainy - rzekł król uśmiechając się uprzejmie - powiedz swemu boskiemu panu, przyjacielowi memu, władcy Egiptu, że serce moje pełne jest wielkiej przyjaźni dla niego.

Nadal uśmiechając się urwał i czekał, aż Re-Se-Net przełoży kapłanowi jego słowa. Gdy kupiec skończył mówić, Het-Ka-Sebek powstał i skłonił się nisko.

- A ponieważ przyjaźń, której owocem nie są czyny, jest jedynie uprzejmą obojętnością, więc uczynię to, czego pragnie mój przyjaciel syn Bogów, władca Egiptu, a co przekazał mi twymi ustami. Jeśli młodzieniec ów, który znalazł się na dworze mego brata i odpłynął wraz z nim, jest świętokradcą, który znieważył jednego z bogów Egiptu, słusznie będzie, aby został wam zwrócony dla ukarania. Czy śmierć ma być karą?

- Tak, potężny władco.

- Cóż - Minos uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie - brat mój wyruszył na wielce niebezpieczną wyprawę, tak niebezpieczną, że odradzałem mu ją długo z obawy o jego życie. Lękam się, że nigdy nie ujrzą go już moje oczy. Lecz nie mogłem użyć mej woli królewskiej, by go powstrzymać, gdyż zapragnął, aby udziałem jego stał się czyn wielki i bohaterski, godny krwi płynącej w jego żyłach. Z bólem i troską myślę jednak o jego losie, jego i całej załogi, wśród której znajduje się także mój ukochany bratanek Perilawos. Przekaż panu twemu wieść, jak znalazłeś mnie pogrążonego w wielkim smutku. Gdyż przeczuwałem, że runą odłamane dwie piękne gałęzie rodu Minosa i zejdą do krainy wiekuistych mroków, skąd nie ma powrotu. A jeśli tak się stanie, niewątpliwie ów młodzieniec świętokradca pójdzie tam za nimi, gdyż, choć niczego bardziej bym nie pragnął, nie wierzę, aby przekroczywszy krańce świata, ktokolwiek z nich mógł powrócić.

Zamilkł. Re-Se-Net przyciszonym głosem wykładał jego słowa kapłanowi, który odparł coś żywo.

- Panie i królu, najczcigodniejszy Het-Ka-Sebek mówi, że jest pragnieniem świętego kolegium kapłanów Boga, a także życzeniem pana mego, Syna Słońca, Władcy Górnego i Dolnego Egiptu, aby młodzieniec ów stanął żywy przed obliczem Boga, jeśli będzie to zgodne także i z twą wolą.

- Żywy?

Minos uśmiechnął się lekko, później odwrócił głowę i skinął na stojących z dala dostojników, którzy zbliżyli się pospiesznie i zatrzymali na kilka kroków przed nim z nisko pochylonymi głowami.

- Powiedz mi, Skamoniosie, gdyż twoją powinnością było znać czyny i myśli ludzi otaczających mego brata, boskiego Widwojosa, co wiesz o młodzieńcu, którego czcigodni Egipcjanie tu obecni opisali jako mającego niezwykle jasne włosy, a który odpłynął wraz z nim na pokładzie Angelosa?

- Panie mój i władco, twój boski brat przywiózł go tu po swej ostatniej wyprawie morskiej, wraz z drugim barbarzyńcą. Obaj zostali pojmani, gdy zatopiono ich rozbójniczy okręt. Nie zostali oni straceni, gdyż traf chciał, że uratowali życie jego syna i książę raczył obdarować ich wolnością.! wielkim zaufaniem. Tak wielkim, że zapewne ów starszy barbarzyńca poprowadzi okręt ku...

- Nie pytam cię o to, co uczyni ten czy ów barbarzyńca. Mów, czy masz jakie inne wieści o owym młodzieńcu?

- Tak, panie mój - odparł pospiesznie dostojnik. - Jest on synem rybaka trojańskiego, tak o sobie powiada. Gdy wypłynął na połów samotnie, burza porwała go i wyłowiony przez przypływający okręt fenicki dostał się do Egiptu, skąd zbiegł, gdy rozbójnicy morscy napadli na jedną z nadbrzeżnych wiosek, w której był uwięziony. Przedtem, jak powiadał, przeżył wiele przygód, był żywcem pogrzebany w grobowcu i zabił jakiegoś potwora, czczonego tam jako...

Minos odprawił go ruchem ręki.

- A więc pochodzi on z Troi - rzekł niemal wesoło i uśmiechnął się ponownie. Później zwrócił się ku obu Egipcjanom: - Ponieważ, jak rzekłem, serce moje pełne jest miłości dla pana Egiptu, którego w myślach pełnych serdeczności nazywam bratem mym czcigodnym, poślę dziś jeszcze okręt do Aten z tajnym pismem skierowanym do króla tego miasta, aby oddał dowódcy okrętu owego chłopca, żywego. Czy będziesz tu czekał na jego powrót, szlachetny kapłanie, czy też pragniesz udać się do Aten, aby wypełnić swe zadanie?

- Jeśli obdarzasz mnie tak wielką łaską swoją, królu, zezwól mi, błagam, abym mógł udać się tam za nim i

w powrotnej podróży strzec więźnia wraz ze sługami obecnego tu Re-Se-Neta, który mi ich użyczy.

Minos skinął głową na znak, że zezwala mu na to i dodał po pewnym namyśle:

- Pragnę, abyś nikomu nie zdradził celu twej podróży, a jedynie czekał w ukryciu, póki król Aten nie wykona mego rozkazu. Nie pragnę, aby mój bogom podobny brat książę Widwojos sądził, że pragnę choćby w najmniejszej mierze utrudnić mu wyprawę, pozbawiając go jednego z członków załogi. Król Aten ma rzecz tę tak przeprowadzić, aby zniknięcie owego chłopca przypisane było przyczynie, z którą nie mógłbym mieć nic wspólnego. Okręt, którym odpłyniesz, zawiezie ode mnie pismo skierowane do księcia Widwojosa, mego brata, które odda mu kapitan. Odczyta z niego, jak bardzo go miłuję i jak pragnę ułatwić mu wszelkie jego poczynania, póki nie opuści rozległych granic mego morskiego królestwa - urwał na chwilę - a opuści je dopiero wówczas, gdy z Jolkos skieruje się ku Troi. Gdybyś dla jakichkolwiek przyczyn nie mógł przeprowadzić swego zamiaru w Atenach napotkawszy przeciwny wiatr lub nawałnicę, która nie zezwoli ci przybić na czas do przystani, lub też z woli bogów, którzy często działają wbrew naszym pragnieniom, słowem, gdybyś przybył do Aten już po odpłynięciu mego boskiego brata do Jolkos, nakaż, aby okręt skierował się wprost do Troi. Jest to znacznie dłuższa podróż, lecz władca owego miasta przyjmie cię uprzejmie. Uprzedzę go o możliwości twego przybycia. Wie on już o tym, że boski Widwojos zawita tam w drodze na północ i zapewne zechce przyjąć go okazale. A że Troja jest wielce nam przyjazna i król jej pojmuje, że cały handel jego miasta zależy od naszej dobrej woli i zgody, gdyż na nasze skinienie ani jeden z jego okrętów nie przemknąłby się z towarami na południe, tak jak żaden inny okręt bez naszej zgody nie mógłby zawitać z południa do Troi, więc uczyni wszystko, o co go zechcę prosić. Ów chłopiec jest zapewne jego poddanym, synem prostego rybaka. Bądź więc dobrej myśli, szlachetny kapłanie. Powrócisz do ojczystej krainy dobrze wypełniwszy swe zadanie. A zechciejcie obaj, ty, i ty, czcigodny Re-Se-Necie który jesteś naszym gościem, zapewnić Pana Waszego a brata mego, władcę Egiptu, o serdeczności mej i przywiązaniu, które oby były wystawione na większe próby niźli ta drobnostka.

Zamilkł i skinął im przyjaźnie głową. Powstali i skłonili mu się głęboko aż ku ziemi, po czym zrobiwszy kilka kroków tyłem, skłonili się raz jeszcze i odwróciwszy odeszli ku pałacowi.

Król przymknął oczy. W gałęziach, wysoko nad jego głową, niewidzialny ptak ćwierkał głośno. Z sąsiedniego drzewa nadbiegła świergotliwa odpowiedź.

Minos otworzył oczy i skinął na stojących.

- Lektyka - rzekł do jednego z nich. A drugiemu przyciszonym głosem, patrząc za oddalającym się szybko człowiekiem, rozkazał: - Stawisz się u mnie wraz z zaufanym pisarzem. Napisze on pismo do króla Aten. A gdy pismo to będzie gotowe, powiesz mu, że jeśli jakiekolwiek wieści o jego treści przedostaną się do pałacu, zginie w okrutnych męczarniach.

- A może, nie uprzedzając go, zabić bezzwłocznie tego człowieka, panie mój?

Minos zmarszczył brwi.

- Czyżbyś doprawdy nie miał pośród twych ludzi nikogo, komu król Krety może zaufać? Ty, który jesteś okiem mych oczu i uchem mych uszu na całym obszarze królestwa?

- Mam takich ludzi, panie mój. Jakże inaczej mógłbym wypełniać me obowiązki? Lecz umarłym ufam najbardziej. Więc jeśli pismo to zawierać ma wielką tajemnicę...

Król potrząsnął głową.

- Kapłan ów pragnie zabrać do Egiptu białowłosego młodzieńca, znajdującego się na pokładzie okrętu mego brata. Pragnę, aby król Aten dopomógł mu w tym i aby rzecz nie nabrała rozgłosu, to wszystko. Nie chcę, aby w Knossos ponownie zaczęto mówić o tej wyprawie. Odpłynęli i niechaj ludzie z wolna poczną zapominać. Każda nowa wieść pobudzi domysły. Czy pojmujesz już?

- Tak, panie mój... - Dostojnik chciał dodać coś jeszcze, lecz zawahał się.

- Cóż chciałeś rzec, Skamoniosie? - zapytał król unosząc głowę i przypatrując mu się uważnie.

- Pragnąłem jedynie, panie mój, zapytać cię, czy nie sądzisz w boskiej mądrości twojej, że należałoby sprawdzić, czy pismo, które wysłałeś do króla Troi, dotarło do niego, a także, czy uczyni on wszystko, czego sobie życzyłeś. Gdyż jeśli boski Widwojos odpłynie bezpiecznie z Troi, wówczas zniknie w nieznanych krainach i będzie żeglował po wodach, do których moc twoja nie sięga, co oznacza, że... - Zamilkł i pochylił głowę czekając odpowiedzi władcy.

- Tak, ja także rozważałem to - odparł Minos. - Sprawa ta jest tak wielkiej wagi, że nie można powierzyć jej przypadkowi. Okręt, którym wysłaliśmy tajemne nasze życzenia królowi Troi, mógł dla stu przyczyn nie dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Gdyby się tak stało, władca trojański przyjąłby boskiego Widwojosa z czcią i przyjaźnią należną księciu Krety. Zaopatrzyłby go we wszystko, czego żeglarzom mogłoby brakować, i odprawił ich po królewsku licząc na to, że zaskarbi sobie tym moją wdzięczność. Pojmujesz zapewne, że nie może to nastąpić.

- Tak, panie mój.

- Otóż, według moich obliczeń, Widwojos po wypróbowaniu okrętu w drodze do Aten zatrzyma się tam na przeciąg dni kilku, a później będzie również odpoczywał przez pewien czas w Jolkos, gdyż musi oszczędzać sił załogi płynąc nadal po wodach, które są mu dobrze znane i gdzie znajduje pożywienie i możność dokonania napraw okrętu. Z Jolkos popłynie do Troi i zapewne postój jego w przystani owego miasta będzie najdłuższy, gdyż od chwili wypłynięcia stamtąd zdany będzie już tylko na swe siły.

- Tak, panie mój. Lecz...

Minos uniósł rękę i stojący przed nim człowiek zamilkł. - Słuchaj mnie uważnie, Skamoniosie. Król trojański, jeśli otrzymał już moje tajemne pismo, a nie pragnie się narazić na nienawiść Krety, zarządzi igrzyska na cześć mego brata i jego wyprawy, zaprosi go na dworskie łowy i wyda wiele uczt na jego cześć. Jest to zwykła rzecz i nie powinna wzbudzić podejrzeń Widwojosa. I wówczas właśnie król Troi musi dokonać tego, czego życzę sobie w mym piśmie: sprawić, aby podczas łowów brat mój i jego syn zostali rozdarci przez dzikie zwierzęta lub zginęli w inny sposób, w każdym bądź razie tak, aby krew ich nie mogła paść na stopnie tronu Krety. Wówczas ty, gdy wieść ta dotrze wreszcie do Knossos, spowodujesz pogłoski, które ogarną całą wyspę: będą one mówiły o tym, jak to Widwojos obraził bogów owej krainy i został za to ukarany, bądź też, że wcale nie pragnął odpłynąć po bursztyn, a jedynie burzyć podległe nam ludy przeciw naszemu panowaniu, aby zagarnąć przy pomocy zbuntowanych lenników tron. A Wielka Matka, która strzeże Krety, wysłała panterę czy dzika, który rozdarł go wraz z jego dziedzicem, gdyż brzydzi się ona przeniewiercami. Słowem: spowodujesz pogłoski rzucające cień na jego pamięć. Lud chętnie wierzy podobnym wieściom o możnych tego świata.

- Tak, panie mój.

- Niepokoi mnie tylko jedno: otóż król Troi może zabrać się niezręcznie do dzieła lub też może przerazić go myśl o zabójstwie księcia kreteńskiego, a wówczas wszystko mogłoby potoczyć się nieco inaczej, niż tego pragnę. Muszę mieć całkowitą pewność, Skamoniosie.

- Tak, panie mój. Czy pragniesz, abym udał się tam?

- Rozważałem to. Lecz jesteś człowiekiem tak znacznym, że nieobecność twoja tu, a obecność tam będą świadectwem przeciwko mnie, jeśli powstaną domysły. Rzecz ta musi odbyć się w zupełnej tajemnicy.

- Wiem, panie mój. Odpłynę dziś jeszcze i z ukrycia będę kierował ręką i myślami owego barbarzyńskiego króla. Pragnę upewnić cię, że boski Widwojos, choćby udało mu się przedrzeć przez wszystkie zastawione w Troi pułapki, nigdy nie powróci do Knossos.

- Jakże możesz o tym wiedzieć?

- Gdyż mam wśród załogi Angelosa swego człowieka. I zgodnie z twą świętą wolą ma on nakazane, aby, jeśli wyprawa znajdzie się poza granicą poznanego świata, dokona dzieła i będzie sposobiła się do powrotu, zabił boskiego Widwojosa i jego syna, księcia Perilawosa. Użyje do tego bądź broni, bądź trucizny, w którą go zaopatrzyłem.

- Czemuż nie rzekłeś mi o tym słowa, gdy okręt odpływał stąd?

- Gdyż do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy uda mu się znaleźć na pokładzie. Wielu było chętnych i twój boski brat mógł go nie wybrać.

Minos skinął głową i przymknął oczy na chwilę. Później otworzył je i spojrzał zimnym obojętnym wzrokiem na stojącego przed nim dostojnika, który opuściwszy głowę wpatrywał się w czubki złotych sandałów.

- Dopilnuj, aby ów kapłan egipski otrzymał pismo z moją pieczęcią dla króla Aten i okręt, którym dziś jeszcze zapewne odpłynie. Czy to nie zdumiewające, że ów białowłosy chłopiec będzie jedynym człowiekiem, który ocaleje z całej załogi okrętu?

- Tak, panie mój. Lecz znając nieco Egipcjan sądzę, że będzie on tego żałował, gdyż czeka go zapewne los stokroć straszliwszy niż zwykła śmierć od strzały, fal morskich czy miecza.

- Masz słuszność... - Minos uśmiechnął się do niego uprzejmie i niemal serdecznie. - Odejdź już, mój wierny Skamoniosie, gdyż zbliża się lektyka. Wierzę, że i ty dziś jeszcze wyruszysz w podróż.

- Tak, panie mój. Lecz nocą i nie z Amnizos. Mam okręt, który zawsze czeka w jednej z małych przystani północnego wybrzeża.

- Czyń, jak zechcesz, lecz pamiętaj, że oczekuję cię po wykonaniu twej powinności.

- Panie mój, pragnę służyć ci i oddać życie za ciebie, jeśli zajdzie potrzeba!

Minos uniósł lekko rękę i pożegnał go bez słowa, Spoglądał długo za oddalającym się. Ów człowiek także musi zginąć, gdy los Widwojosa i jego syna rozstrzygnie się w dalekiej Troi.

Gdyż, choć Skamonios był głową jego szpiegów i człowiekiem gotowym wykonać każdą, najstraszliwszą zbrodnię na rozkaz władcy, Minos nienawidził go skrycie.

Lektyka zbliżyła się i stanęła przed nim. Król uśmiechnął się lekko i usiadł położywszy dłonie na poręczach krzesła, czterech rosłych czarnych niewolników ujęło je ostrożnie za nogi i przeniosło wprost na pomost otwartej lektyki. Dowódca otaczającego ją oddziału żołnierzy wyprostował się i ruszył wybijając miękko takt stopami. Lektyka drgnęła i uniosła się.

"Tak być musi - myślał król, - Winni zginąć w jak najkrótszym czasie wszyscy ci, którzy będą wiedzieli, jak do tego doszło."

A spośród nich Skamonios wiedział najwięcej.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Czy po mnie przychodzisz, zjawo?!

Sądzili, że spędzą noc w Atenach, lecz gdy późnym popołudniem wzgórza Attyki zarysowały się wyraźnie przed nimi, uderzył mocny wiatr przeciwny, więc za radą sternika cofnęli się ku Velve, gdzie na bezludnym wybrzeżu wyciągnęli okręt na brzeg w świetle dogasającego dnia.

Rozpalono ogień i załoga zabrała się do przygotowywania wieczerzy.

W mroku, siedząc na rzuconych na ziemię skórach, boski Widwojos rozmyślał, patrząc na poruszające się w blasku ognia postacie ludzkie. Dalej był opadający ku wodzie brzeg, szum fal i ostatnie przebłyski światła na ciemniejącym widnokręgu.

Z wolna książę odwrócił głowę i rozejrzał się. Usłyszał głośny śmiech i sam uśmiechnął się cicho. Wielka zmiana zaszła w jego synu. Stał-na skraju kręgu blasku rzucanego przez ognisko i rozmawiał o czymś z Białowłosym i trzecim młodzieńcem, starszym niż oni obaj, który był jednym z załogi.

Widząc, że ojciec spogląda ku nim, Perilawos zawołał:

- Orneus powiada, że skoro Białowłosy zabił w Egipcie tak straszliwą bestię zwykłym nożem, który ma na szyi, wyprawa nasza zaiste płynie pod szczęśliwą gwiazdą, gdyż mając miecz, łuk i włócznię zabije zapewne wszystkie potwory, jakie mamy napotkać, a my odrzuciwszy zbyteczny oręż będziemy mogli zająć się zbieraniem bursztynu!

Widwojos uśmiechnął się raz jeszcze, skinął głową i znów spojrzał na morze. Jakże piękna była młodość, dla której żadne niebezpieczeństwo nie było prawdziwe, póki nie zetknęła się z nim oko w oko.

On sam lękał się. Nie swojej śmierci, a zguby, która czaiła się w mroku i godziła w jego syna. Gdyż wiedział, że brat jego jest mądrym, roztropnym i niegodziwym człowiekiem.

Cień jakiś pojawił się przy nim i cicho trzasnęła pęknięta gałązka. Bogom podobny Widwojos drgnął.

Przed nim stał wysoki młody żeglarz trzymając w jednej ręce kubek i dzban z winem, a w drugiej małą misę wypełnioną plackami i miodem pszczół kreteńskich, którego kilka pithosów wiózł okręt.

- Panie mój, oto wieczerza! - Pochylił się i położył misę przed księciem, a później przełożył kubek do drugiej ręki i wyswobodził trzymany dwoma palcami za ucho dzban. Nalał ostrożnie i z głębokim pokłonem podał kubek księciu. - Czy pragniesz czegoś jeszcze, boski potomku Minosa?

- Nie... - Widwojos dotknął ustami krawędzi kubka. - Jak cię zwą?

- Kamon, panie mój.

- A więc, Kamonie, przywołaj tu dzielnego Terteusa, gdyż nie widzę go w pobliżu.

- Jest on na brzegu morza, panie mój. - Ostrożnie postawił dzban z dala od ognia i odbiegł w mrok.

Widwojos sięgnął do misy i odgryzł kawałek placka. Poczuł nagły głód. Wypił jeszcze kilka łyków wina.

- Jestem, boski książę! -odezwał się głos w ciemności, z której wynurzyła się rosła znajoma sylwetka. Zatrzymał się na skraju blasku i skłonił się.

- Nie widziałem cię od chwili, gdy przybiliśmy do brzegu. Czyżbyś nie jadł wieczerzy?

- Będę ją jadł za twym pozwoleniem, boski Widwojosie. - Terteus uśmiechnął się w ciemności. - Chciałem dokładnie obejrzeć okręt, póki nie zapadnie zupełna noc. Ale kończyłem oględziny przy blasku płonącej gałęzi.

- I jaki jest sąd twój?

- Mogę rzec, że jedna przynajmniej troska spadła mi z ramion. Lękałem się, że jest zbyt ciężki i fale mogły uderzeniami rozluźnić wiązania kadłuba. Lękałem się także... - ściszył głos i mimowolnie zbliżył się do ogniska - że posiada on ukrytą skazę, nie dającą się dostrzec w pierwszej chwili, a mogącą stać się jego grobem, gdy nadejdzie większa fala. Po tym, co usłyszałem od ciebie, boski książę, rozmyślałem nad tym już w Amnizos. Byłby to piękny sposób wyprawienia nas do Krainy Mroku, a nikt nie mógłby rzec, że zawinił tu ktoś, prócz bogów. Mieliśmy dotąd jako towarzyszkę wysoką falę, która najpierw gnała nas, a dziś była nam przeciwna, i rzec mogę, że jeśli pojmuję cokolwiek w tych sprawach, cieśle kreteńscy dokonali pięknego dzieła. Wydaje mi się także, że jest on najszybszym z okrętów, jakie przemierzają morza. A to, boski książę, może nam być wielce przydatne.

Bogom podobny Widwojos skinął głową.

- Siądź tu - rzekł z pewnym wahaniem, które natychmiast opanował. - Jutro dobijemy do Aten i chciałbym podzielić się mymi myślami z tobą.

- Nie, boski książę... - Terteus przybliżył się tak, że , stał teraz obok niego, pochylony nisko nad jego uchem. , Z mroku wynurzył się jeden z żeglarzy, dorzucił do ognia naręcze gałęzi i cofnął się w cień. - Byłaby to nadmierna poufałość, która nie przystoi ani mnie, ani tobie. Jestem jedynie, za twym przyzwoleniem, zastępującym cię przywódcą tego okrętu, a ty jesteś synem bogów i dowódcą wyprawy. Jeśli wydaję rozkazy, są one twymi rozkazami. Nie jestem przecież Kreteńczykiem i niejednego może mierzić myśl, że przewodzi nad nimi barbarzyńca. Gdybyś dopuścił mnie do zbyt wielkiej poufałości, mogłoby się to kiedyś zemścić na nas wszystkich.

- Sądzisz więc, że i syn mój winien trzymać się z dala od tych młodzieńców?

- Nie, boski książę, gdyż przystoi młodemu królewiczowi przyjaźnić się z towarzyszami broni lub wyprawy takiej jak ta. Lecz nie tobie. Zechciej wybaczyć mi śmiałość, synu Minosa, i wierz mi, że jedynie troska o nasze losy ośmiela mnie do mówienia tego, co czuję.

- Słusznie czynisz... - Widwojos uniósł głowę i uśmiechnął się ku niemu. - Pragnąłbym, abyśmy wypłynęli już na to nieznane morze! - rzekł nagle gorąco. - Wiedziałbym, że niebezpieczeństwa, którym mamy stawić czoła, pojawią się przede mną, a nie będą czaić się w mroku mych myśli, pełnych niepokoju i przewidywania, zdrady i podstępu.

Terteus potrząsnął głową. Przez chwilę spoglądał w ogień.

- Rozmyślałem nad tym, boski książę, i rozmyślam nadal. Czy wierzysz, że twój bogom podobny brat... - Urwał, później dokończył cicho: - Załoga nasza liczy stu ludzi. Wybraliśmy ich spośród wielu. Nie są to synowie wielkich rodów kreteńskich, jacy winni towarzyszyć księciu krwi królewskiej, lecz pasterze, młodzi żeglarze i synowie drobnych kupców, których wybraliśmy, gdyż są krzepcy, umieją władać bronią i wiosłem, a niemal wszyscy odbyli morskie podróże. Cóż wiemy o nich więcej?

- Nic - odparł bogom podobny Widwojos. - Ja nie wiem o nich nic i ty także nie wiesz. Lecz skoro miniemy granice, do których sięga władza mego bogom podobnego brata, wówczas ich los i nasz staną się jednym losem i wspólnie będziemy musieli stawić czoła nieznanym niebezpieczeństwom. Komuż będą wierni wówczas: mnie czy dalekiemu królowi?

- Długie są ręce królów - odparł Terteus. - Obym się mylił, boski książę. Lecz, jak wiesz, wierzę, że los człowieka nakreślony jest raz jedynie i nic go później zmienić nie może. Jeśli takie jest nasze przeznaczenie, ujrzymy wnuków naszych dorosłymi młodzieńcami. Jeśli nie... - Rozłożył ręce i uśmiechnął się.

- Wielka Matko! Jakże głodny jestem . '-zawołał nagle Perilawos. Lekko przeskoczył ponad ogniskiem i stanął przed ojcem. W dłoni trzymał oszczep podobny do tego, jaki miał w ręce Terteus, i krótki miecz u boku.

- Czemu wyskakujesz w ciemności, uzbrojony jak do bitwy? - zapytał go ojciec.

- Jego pytaj... - Perilawos ostrzem oszczepu wskazał Terteusa. - Rzekł całej załodze, że od chwili wyruszenia wyprawy do dnia powrotu zawsze, gdy dobijamy do brzegu, mamy mieć oręż w zasięgu ręki. Rzekł, że taka jest twoja wola.

- Panie... - szepnął zmieszany Terteus.

- Słusznie rzekł! - Widwojos skinął głową. -Taka jest moja wola i tak nakazałem mu rzec wam. Lecz że myśli me były zaprzątnięte czym innym, ja sam pozostawiłem miecz mój i hełm na okręcie. Idź i przynieś mi go wraz z tarczą.

- Dzięki ci, boski książę! - szepnął Terteus.

Książę uniósł z ziemi misę pełną placków i podał mu ją.

Noc minęła im spokojnie i przed świtem zepchnęli Angelosa na wodę.

Straż czuwająca na wysokim przylądku u wejścia do cieśniny uprzedziła zapewne mieszkańców miasta, że nadpływa okręt z wizerunkiem Wielkiego Byka, gdyż w przystani czekał wielki, milczący tłum, a przed nim na pustej przestrzeni rosły młodzieniec w krótkiej tunice i złocistym płaszczu spiętym złotą zapinką stał czekając chwili, gdy dziób Angelosa dotknie piasku.

Wówczas ruszył wyprostowany i wyminąwszy kilka wyciągniętych na brzeg okrętów kupieckich, zatrzymał się.

Gdy boski Widwojos znalazł się na ziemi, młodzieniec zbliżył się i złożył mu głęboki ukłon.

- Panie mój i władco, potomku Świętego Byka, racz wybaczyć, że nie wita cię król tego miasta, ojciec mój Erechteus, lecz ja, który jestem jego synem. Ojciec mój leży od wielu dni w łożu, rzucony na nie ciężką niemocą.

Widwojos nie poruszył się.

- Jak zwą cię, synu króla Aten?

- Imię moje jest Tezeusz, panie mój.

- Przekaż więc, Tezeuszu, ojcu swemu życzenia nasze, aby bogowie tego miasta przywrócili mu zdrowie - rzekł nagle kreteński książę z niespodziewaną uprzejmością.

Młody królewicz drgnął.

- Dzięki ci, panie - rzekł zdumiony, zamilkł na chwilę i szybko podjął: - Ojciec mój pyta cię, boski książę, czy raczysz zatrzymać się w domu jego, a załoga twoja w izbach takich, jakie według dostojeństwa ich będą im przeznaczone?

- Tak, mój młody królewiczu... - Bogom podobny Widwojos uśmiechnął się lekko, widząc, jakie zdumienie wywierają jego słowa. Żaden dostojnik kreteński nie przemawiał tak łagodnie do żadnego z władców podbitych ludów. - Podziękuj ojcu twemu za gościnę i powiedz, że przyjmujemy ją. Zatrzymamy się tu przez dni kilka.

Tezeusz odwrócił się i uniósł rękę.

Tłum rozstąpił się i ukazało się kilka zaprzężonych w białe konie rydwanów, które zbliżyły się z klekotem kół podskakujących na wystających z piasku wybrzeża kamieniach.

- Czy zechcesz, panie mój, odjechać teraz do domu ojca mego? - Wskazał jedno z kilku wzniesień widocznych w oddali. Na jednym z nich Białowłosy, który poszedł oczyma za jego ruchem, dostrzegł rozległe zabudowania o ścianach malowanych na czerwono i niebiesko. Lecz odległość była wielka i blask słońca bił z nieba na całą okolicę, kładąc się na niej jasną mgiełką. Widwojos milcząc skinął głową.

Białowłosy, Terteus i czterej jeszcze wioślarze pozostali przy okręcie, gdyż taka ugoda zapadła między księciem a młodym rozbójnikiem morskim, nim okręt zawinął do portu.

Terteus pewien był, że nic tu nie może zagrażać życiu królewskiego brata i jego syna, z czym Widwojos zgodził się łatwo, choćby dlatego, że zbyt długi lęk uczynił go w końcu niemal obojętnym, i zbudził się dziś pogodniejszy. Terteus sądził natomiast, że jeśli gdzie może czaić się niebezpieczeństwo, to w próbie uszkodzenia okrętu lub w innym przemyślnym rodzaju zdrady połączonym z przedostaniem się na pokład czegoś, co może okazać się zgubne dla wyprawy. Czego? Tego, jak sam przyznawał, nie wiedział. Dlatego ustanowiono nieustanną straż na wybrzeżu i na okręcie. Tych czterech ludzi miało zostać rankiem wymienionych przez czterech innych. Terteus zaś z Białowłosym mieli rozejrzeć się na przystani. Nie byli Kreteńczykami i łatwiej mogli usłyszeć coś, co mogłoby okazać się rzeczą pewnej wagi.

Rozkazawszy czterem wioślarzom, którzy w hełmach, z tarczami, mieczami i mając włócznie w ręku, bardziej przypominali ciężkozbrojną piechotę kreteńską niż żeglarzy, aby nie oddalili się od okrętu i nie dopuścili, aby ktokolwiek nieznajomy wszedł na pokład, Terteus skinął na Białowłosego i ruszyli obaj wolno wzdłuż nadbrzeża. Tłum ciekawych, który zebrał się na wieść o zbliżaniu książęcego okrętu, rozszedł się już, jedynie tu i ówdzie małe grupki gapiów przyglądały się w oddaleniu czterem wojownikom przechadzającym się nie opodal wyciągniętego na brzeg i podpartego prostymi balami okrętu. Kilku spojrzało także za Terteusem i Białowłosym. Wyglądali obaj wspaniale w wysokich lśniących zakończonych purpurowymi kitami hełmach. Obaj odziani byli w krótkie białe tuniki i okrywające pierś lekkie pancerze. Szli postukując drzewcem oszczepów w kamienie i rozmawiając przyciszonymi głosami, jak gdyby czuli na sobie obce spojrzenia.

- Byłem tu raz z ojcem jako chłopiec - rzekł Terteus. - Wymienialiśmy niewolników na wino i oliwę, gdyż na naszej wyspie jedynie trawa trzyma się w szczelinach skał i parę krzewów kolczastych.

- I nie tęskno wam za cienistymi gajami i łąkami, gdzie mogłyby się pasać wasze konie? - zapytał Białowłosy ze zdumieniem.

- Nie mamy koni, a jedynie osły do przenoszenia ciężarów z przystani do naszej siedziby, która nie jest wsią ani miastem. Być może przesadziłem nieco, gdyż mamy także kilka krów i muszą się one gdzieś paść, więc pewnie w głębi wyspy jest między skałami tu i ówdzie jakaś kamienista łąka. A czy tęsknimy do łąk i gajów? Gdybyśmy mieli rozległe pastwiska i wielkie gaje, nie bylibyśmy wolni, gdyż okręty Minosa od dawna zatknęłyby na naszej wyspie podwójną siekierę i płacilibyśmy daninę z owych łąk i gajów, utraciwszy wolność, która jest cenniejsza niźli wszystkie te bogactwa i radości życia. Czy widziałeś tego młodego księcia, gdy stał z pochyloną głową na czele swego ludu, korząc się przed Kreteńczykami? Czy sądzisz, że jest on szczęśliwy, choć zapewne równina ta, rozciągająca się aż do owych gór, które widzisz w oddali, zasobna musi być w gaje, potoki i pastwiska? Pierwszy rzuciłby się na nas, a wszyscy za nim, i starliby z powierzchni ziemi nas i nasz okręt, gdyby nie lęk przed straszliwym imieniem Krety, który wprawia w drżenie ich kolana! A przecież... - Urwał i roześmiał się złym, suchym śmiechem. -Gdyby tylko umieli nie lękać się-westchnął - i zjednoczyli swe siły: ci wszyscy mali królowie z tysiąca miast, dzięki którym Knossos kwitnie i włada! Byłeś tam wraz ze mną i wiesz: pomimo wszystkich swych okrętów Kreta runęłaby jak spróchniały pień! Lecz musieliby...

Urwał i zatrzymał się nagle, wpatrując się w dziób leżącego na nadbrzeżu okrętu. Na dziobie tym widać było wyrzeźbioną dawno i zapewne przeniesioną z innego okrętu głowę spoglądającego gniewnie brodatego starca, pomalowaną na barwę ciemnej purpury.

Bez słowa Terteus zrobił kilka szybkich kroków i zatrzymał się ponownie, wpatrując w rzeźbę. Obok okrętu płonął pokrzywiony miedziany trójnóg, na którym leżały krótko ucięte grube szczapy drewna, a wyżej stał wielki garnek dymiącej smoły, w którym dwaj pracujący przy okręcie ludzie zanurzali owinięte szmatami pęki rózeg i malowali nimi deski kadłuba. Obok nich stał wysoki barczysty człowiek w płóciennym kaftanie, bosy, i doglądał pracy rzucając od czasu do czasu jakieś słowo. Na widok Terteusa i Białowłosego skierował ku nim spojrzenie i rzekł:

- Cóż was zajęło tak, szlachetni wojownicy? Stary to już okręt i zaczął przeciekać nieco, więc naprawiamy go przed odpłynięciem.

Mimo że głos jego brzmiał wesoło, siwe oczy patrzyły uważnie spod gęstych brwi. Z wolna zapadał mrok i ociemnione hełmami oblicza obu stojących plecami ku zachodowi ludzi nie mogły mu się rysować wyraźnie.

- Inaonie! - rzekł Terteus ze śmiechem. - Czyżbyś mnie nie poznawał, choć rozstaliśmy się dopiero przed porą wzburzonego morza?

Stary człowiek drgnął, zawahał się, a później podszedł ostrożnie z ręką na rękojeści krótkiego miecza zwisającego u boku na starym wytartym rzemieniu.

Zbliżył się, zajrzał w oblicze śmiejącego się nadal Terteusa i cofnął się gwałtownie.

- Bogowie! - szepnął. - Terteus powrócił z Krainy Cieni! Czy po mnie przychodzisz, zjawo mego bratanka?

- Nie, stryju. I nie powracam z Krainy Cieni, lecz żyję, jak może zaświadczyć ci stojący tu przy mnie ów białowłosy młodzieniec,

- Żyjesz? - Stary człowiek potrząsnął głową, a później nagle wyciągnął ramiona, objął Terteusa i z niespodziewaną siłą podźwignął go w górę, a później postawił na ziemi. - Żyjesz! Oto nowina, którą zawiozę twemu ojcu, który stos ci żałobny wzniósł na brzegu wyspy ojczystej i kazał usypać grób, w którym złożył oręż twój! Żyjesz! Więc nie pojmali cię Kreteńczycy? Ojciec twój sam rzekł mi, że widział z dala, jak okręt twój, uchwycony w kleszcze trzech kreteńskich, dopadnięty został przez nie i zatopiony! Jak ocalałeś?

- Książę Widwojos, brat Minosa, który dowodził owymi okrętami, darował mi życie i wolność, gdy pojmał mnie rzuciwszy sieć z góry na nasz pokład.

Stary człowiek spoważniał nagle i cofnął się o krok, ponownie chwytając za rękojeść miecza, jak gdyby dla obrony.

- A więc jesteś zjawą! Precz ode mnie!

- Nie jestem, stryju. Wiem, co sądzisz. Ja także nie miałem żadnej nadziei, szczęśliwy traf chciał jednak, że <ów tu młodzieniec uratował życie syna książęcego, a że z kolei ja uratowałem jego życie, więc... - Rozłożył ręce. - Długo by rozpowiadać można o tym, stryju. Oto jestem tu, żywy i zdrów, a przybyłem wraz z owym księciem i jego wyprawą. A jeśli chcesz wiedzieć więcej, dowodzę jego okrętem!

- Dowodzisz okrętem brata Minosa! A więc przeszedłeś na służbę Krety?! Ty, syn mego brata?...

Mimowolnie stary człowiek ściszył głos, przypominając sobie, gdzie się znajduje. W pobliżu przechodzili ludzie, a w kramach i winiarniach otaczających nadbrzeże rozbłysły już kaganki oliwne i gliniane lampy.

- Nie, stryju. Lecz jeśli pragniesz usłyszeć rzecz całą, pójdź z nami.

Gdy znaleźli winiarnię, w której dzięki jeszcze wczesnej porze niewielu było ludzi, zasiedli przy małym stole w kącie otoczonym dwoma ławami, a usłużny gospodarz, który zapewne widział ich obu schodzących z książęcego okrętu, podał dzban wina, drugi z wodą i trzy kubki. Zmieszali wino, unieśli je ku ustom, wychylili z powagą, a później Terteus opowiedział Inaonowi dzieje swoje i Białowłosego aż do dnia tak osobliwego spotkania na przystani ateńskiej.

- Przybyłem tu... - odparł jego stryj ściszając głos - pod pozorem kupna i sprzedaży jako kupiec z Troidzeny. Stąd ubogi strój mój i mej załogi. Przywiozłem kilka nie najlepszych, ale i nie najgorszych koni, sprzedałem je, a teraz pragnę nabyć pewną ilość malowanych naczyń glinianych, które Ateńczycy dość przemyślnie wyrabiają we wsi Keramejkos niedaleko stąd. Lecz nie to jest prawdziwą przyczyną mego przybycia...

Urwał i spojrzał przelotnie na Białowłosego. Terteus pojął natychmiast.

- Młodzieniec ów jest mym wiernym przyjacielem i co chcesz rzec, stryju, mów mi przy nim, jakbyśmy byli tu sami, lub nie mów wcale, gdyż ufam mu jak sobie.

- Otóż - rzekł stary żeglarz pochylając ku nim nad stołem - przybyłem, by spotkać króla Erechteusa, ojca młodego księcia, którego ujrzeliście dziś na przystani. Za młodu odbyliśmy wspólnie kilka wypraw i łączyła nas przyjaźń, a choć jestem, jak twój ojciec, jedynie królem skalistej wysepki i lud mój cały pomieścić bym mógł na pięciu okrętach, jednak wierzyłem, że zechce mnie wysłuchać... - Znowu urwał i po chwili dokończył niemal szeptem: - Różne wieści krążą po krainach nadmorskich i od wyspy do wyspy. Wielu jest takich, którzy pragnęliby zrzucić jarzmo Krety. Lecz że Minos ma wszędzie swych szpiegów, milczą i kryją się z tym. I jedynie najbliższym zdradzają swe myśli. Gdyby udało się wybudować wiele okrętów, tak aby Kreteńczycy o tym nie wiedzieli, uzbroić je i uderzyć wspólnie... Cóż sądzicie, czy Minos odparłby podobne natarcie, gdyby nadeszło z morza, czego nie mógłby się spodziewać?

- Czy nie rzekłem ci dziś tego?! -Terteus spojrzał na Białowłosego, który słuchał w milczeniu z policzkami zarumienionymi winem i tym, co usłyszał.

- Rzekłeś to samo, co twój czcigodny stryj, Terteusie! Inaon pokiwał głową. Blask nagle zgasł w jego szarych starych oczach.

- Przybyłem tu - rzekł - pełen nadziei. Lecz pewien zaufany człowiek w mieście oznajmił mi, że Erechteus, który rządzi dziś tą krainą, nie jest już owym dawnym Erechteusem, z którym przemierzyłem trzy morza aż po dymiącą świętą górę Sycylii! Stary jest, chory i pragnie jednego tylko, aby boski Minos raczył przyjąć łaskawie daninę doroczną, którą składa w pokorze, gdy okręty pana zawijają do przystani dla załadowania czekających pithosów z winem, worów ziarna, niezliczonych dzbanów oliwy, a z nimi wybranych dziewcząt i chłopców ateńskich, aby odtąd byli niewolnikami w kreteńskich winnicach, sługami sług pana i często, jak powiadają, krwawymi ofiarami składanymi w Knossos i pomniejszych miastach wyspy w dniu święta Byka! Jakże więc przemówić mam do jego serca, skoro ono także zostało rzucone jako danina owemu rogatemu kreteńskiemu bydlęciu?

- Ów młody książę, syn jego. nie wyglądał mi na człowieka, który pragnie służyć Minosowi - mruknął Terteus. - Rzekł to, co musiał rzec, lecz bez uniżoności. Także i lud w tym mieście nie wznosił przyjaznych okrzyków na widok kreteńskiego księcia i jego załogi.

- Mniemasz więc, że można by z nim mówić? - Inaon zastanowił się, nalał powtórnie po pół kubka wina, uważnie dolał wody i poruszywszy koliście naczyniem, aby płyny przemieszały się, wypił. - Być może masz słuszność. Nie od siebie jedynie przybywam z poselstwem. Jest nas więcej, niźli można by przypuszczać, gdy widzi się, jak pokornie wszystkie otaczające krainy znoszą panowanie owych zniewieściałych czcicieli Byka. Żałuję wielce, że odpływasz na tę wyprawę, z której zapewne nigdy nie powrócisz, gdyż lepiej byłoby, abyś padł w walce z prawdziwym wrogiem niźli wojując z potworami północy. Lecz skoro przysiągłeś wielką przysięgą, nie godzi ci się cofnąć. Rzeknę ojcu twemu, że widziałem cię zdrowego. Mówią, że komu usypano za życia kopiec grobowy, ten będzie żył dłużej niźli wszyscy, których poznał. Oby tak było, mój bratanku. Tak, zapewne masz słuszność. Popróbuję jutro dotrzeć do młodego Tezeusza.

Powstali wszyscy trzej. Wkrótce potem Terteus i Białowłosy spali na legowisku ze skór rzuconych na dno okrętu. Nad równiną ateńską rozciągnęła się ciepła, cicha, gwieździsta noc. Na wysokim słupie na skraju przystani płonęło podsycane nieustannie krwawe oko strażniczego ognia, wskazującego drogę zagubionym i spóźnionym okrętom.

Lecz ani następnego ranka, ani też dzień później stary król rozbójniczej wysepki, Inaon, nie zdołał dotrzeć do młodego Tezeusza, gdyż był on zbyt zajęty goszczeniem boskiego brata króla Krety, aby znaleźć czas dla marnego kupca z Troidzeny, za jakiego podał się Inaon, by ukryć swe prawdziwe rzemiosło, którego ujawnienie musiałoby zakończyć się jego pewną śmiercią w każdej krainie pozostającej pod panowaniem Minosa.

Tegoż dnia straże graniczne przywiodły z obszaru rozległych wzgórz, otaczających z dala miasto, kilku złodziei bydła, schwytanych w zasadzkę. Byli to ludzie dzicy, jasnowłosi i milczący. Wiedząc, jaki los ich czeka, milczeli i stali dumnie, gdy miody książę stanął przed nimi, aby się im przyjrzeć.

Nie rozkazał ich ściąć mieczem jeszcze tegoż dnia przed zachodem słońca, aby ich głowy zatknąć na granicy państwa, jak to było w zwyczaju, gdyż radosnych uroczystości połączonych z pobytem w Atenach bogom podobnego Widwojosa nie należało łączyć z przelewem krwi, jako że dusze owych rabusiów bydła mogły wałęsać się jeszcze przy ziemi, podążyć za wyprawą i przyczynić jej szkód. Tak więc rozkazał ich rzucić do głębokiego lochu, wykutego w skale pod domem królewskim, aby tam czekali swego losu.

Terteus, który szybko zaprzyjaźnił się z młodym księciem ateńskim, gdyż byli podobni sobie, zarówno usposobieniem jak i z postaci, i obaj pragnęli wielkiego losu i bohaterskich czynów, a nie długiego i gnuśnego żywota l pośród okupionych trwogą i uległością dostatków, szepnął mu podczas trzeciego dnia swego przebywania w Atenach, że pewien znajomy mu kupiec, który przybył tu przypadkiem wraz z nimi, lecz na innym okręcie, pragnie zamienić z nim słów kilka i, być może, dobrze byłoby, gdyby przyszły król Aten ujrzał go i odbył z nim rozmowę, przy której nie będzie zbyt wielu świadków.

Tak więc, gdy trzeciego dnia boski Widwojos wraz z synem udał się po uczcie do królewskiej sypialni, z której na czas ich odwiedzin kazał wynieść się wraz z łożem chory Erechteus, Inaon wspiął się krętą skalistą drogą na wzgórze Akropolis ateńskiej i minąwszy bramę, został zaprowadzony przed oblicze młodego księcia, który w wielkim megaronie siedział jeszcze za stołem wraz z Terteusem i towarzyszącym mu jak cień Białowłosym, rozmawiając o krainie północnej, do której zmierzała wyprawa, mająca jutro odpłynąć. Pora nie była późna i ostatnie promienie słońca jeszcze oświecały szczyty dalekich gór. Boski Widwojos odszedł wcześniej, gdyż obawiał się, że syn jego znów może popaść w chorobę morza, jeśli fala będzie wysoka. Pragnął więc, aby wyszedł na pokład wypoczęty, a nie chciał wysyłać go samego wcześnie do łoża jak małe dziecię, gdyż zraniłby tym jego dumę.

W tejże chwili, gdy Inaon wkraczał do megaronu królewskiego na wzgórzu ateńskim, do odległej przystani miasta wpłynął cicho smukły pięćdziesięciowiosłowiec kreteński, który nie wiózł towarów, lecz dowodzony przez młodego oficera wysokiego rodu niewielki oddział wojska oraz kilku ludzi odzianych w szaty noszone przez poddanych faraona dalekiego Egiptu. Najznaczniejszym pośród nich wydawał się młody smagły człowiek zwany Su-Ti-Mesem, sługa zaufany kupca Re-Se-Neta. On to miał wypełnić zadanie, którego wykonać nie mógł kapłan Het-Ka-Sebek, gdyż zachorzał tego samego wieczora, gdy miał wstąpić na pokład, i leżał teraz ogarnięty gorączką w domu kupca Re-Se-Neta, który czuwał nad jego słabością, czyniąc wszystko, by jej zaradzić.

Tak więc młody Su-Ti-Mes wszedł teraz do domu jednego z egipskich kupców w Atenach, by tu oczekiwać w ukryciu rozstrzygnięcia sprawy, a oficer kreteński udał się na Akropolis ateńską, by tam oddać bogom podobnemu Widwojosowi pismo od brata, boskiego Minosa, a także przekazać królowi Aten tajemny rozkaz władcy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY Czyżby szczęście odebrało ci siły?

Wielki megaron opustoszał już.

- Tezeuszu - rzekł Inaon odstawiwszy srebrny puchar. - Nie czas dziś mówić o wydarzeniach, które mają nastąpić po zwycięstwie, lecz pragnąłbym wiedzieć, a także pragnęliby wiedzieć ci, z którymi jestem w zmowie sekretnej, czy, gdyby nadeszła chwila, Ateny pozostaną na uboczu lub, co gorsza, wierne przemocy, czy też uda ci się przygotować w ukryciu okręty gotowe do boju i obsadzić je młodzieńcami tego miasta, żądnymi wolności i chwały? Wiem, że ojciec twój jest człowiekiem starym i chorym, a choć znany był za młodu z męstwa, siły jego zapewne wykruszyły się, a odwaga zmalała, jak to zwykle bywa, gdy wiek i choroba pochylą plecy.

- Nie zawsze bywa to prawdą-odparł Tezeusz uśmiechnąwszy się lekko. - Gdyż nie jesteś młodszy niż mój ojciec. Jak sam powiadasz, byłeś mu towarzyszem za młodu, lecz serce twoje i dziś nie osłabło, skoro przybyłeś tu niosąc mi wieść tak groźną. Gdyż każdy z nas wie, jak wielka jest potęga Minosa, a także wiemy wszyscy, że jeśli przedsięwzięcie takie zakończy się klęską, lub jeśli Kreta dowie się zawczasu o przygotowaniach, lepiej byłoby tym, którzy wezmą w nim udział, nie rodzić się, a miastom ich lepiej byłoby, gdyby je ciernia pochłonęła, gdy Posejdon zechce nią wstrząsnąć. Albowiem żaden Minos nie znał litości dla tych, którzy odmówili mu posłuszeństwa.

- Czy taka jest twoja odpowiedź, Tezeuszu? - Stary król rozbójników wsparł się dłońmi o stół, jak gdyby pragnął dźwignąć się z ławy i odejść bezzwłocznie po usłyszeniu odpowiedzi.

- Inaonie, jesteś człowiekiem mądrym, gdyż tak nakazują ci twoje lata. Wiesz więc zapewne, że nikt nie da ci w ciągu chwil kilku odpowiedzi na pytanie, które postawiłeś, a tym bardziej ja, który nie jestem królem tej krainy, a jedynie synem królewskim. Lecz nawet gdybym był królem ziemi ateńskiej, musiałbym, nim odpowiem, zadać ci wiele jeszcze pytań: zapytałbym cię, kim są ci, z którymi jesteś w zmowie, jaka jest ich siła, jakie zamiary, czy zdolni są do zgodnego działania, gdyż często pycha i kłótnia niszczą największe zamierzenia? Zapytałbym cię także, czy nie przewidujesz, że jeden z owych królów, z którymi mówiłeś, może okazać się zdrajcą lub tchórzem i donieść Minosowi o spisku, aby zaskarbić sobie tym jego łaskę, a na nas sprowadzić nieuchronną zgubę, gdy Kreta uderzy przeważającą mocą, nim będziemy gotowi? Jak widzisz, gdy mowa jest o wielkich sprawach, mężowie, w których ręku leży los ludów, muszą wiedzieć, czy rzecz cala jest z góry skazana na stracenie...

- Zamilkł na chwilę, a później dokończył pewniejszym głosem: - Jeśli okaże się, że siły wasze dają choćby cień nadziei, wierz mi, że ludowi ateńskiemu i mnie ciąży straszliwie ta niewola i jarzmo, pod którym wolność nasza czołga się w prochu jak niewolnica. Jesteśmy dobrymi budowniczymi okrętów, a że kraj nasz jest zasobny, moglibyśmy je zakupić lub wybudować tam, gdzie nie sięga wzrok Minosa. Sądzę, że wiele jeszcze wody upłynie, nim siły nasze będą dostatecznie wielkie, by uderzyć.

- Pamiętaj, że wszyscy rozbójnicy morscy, którzy są śmiertelnymi wrogami Krety, także przystąpią do tego dzieła. A jest ich wielu. I choć nie mogą stawić czoła flocie kreteńskiej w walce na otwartym morzu, to...

Urwał, gdyż u wejścia megaronu pojawił się sługa i szybko zbliżył do stołu.

- Książę Tezeuszu, przybył morzem dostojnik z dworu Minosa i pragnie widzieć cię na osobności, a jak rzekł, później każe zaprowadzić się do izby, gdzie przebywa brat królewski, boski Widwojos.

Tezeusz zmarszczył brwi, powiódł niepewnym wzrokiem po zgromadzonych i wyszedł za sługą.

- Nie lękaj się, stryju - rzekł Terteus. - Choć mowa jego jest ostrożna, sądzę, że książę ów wyruszy wraz z wami, gdy nadejdzie chwila.

- Oby tak się stało! - Inaon spojrzał ku drzwiom, za którymi zniknął Tezeusz. - Gdyż lud ateński jest największym z ludów pod opanowaniem Krety, a flota jego, ' choć pozbawiona wielkich okrętów, mogących służyć w boju na otwartym morzu, jest wielka i mogłaby przewieźć tysiące wojowników, którzy pod osłoną nocy...

- Czyż nie mówiłem ci tego w Knossos!? - Terteus zwrócił się ku Białowłosemu. - Czy pamiętasz jeszcze moje słowa?

- Pamiętam... - Białowłosy skinął głową. - Terteus nieraz mówił mi, gdy mieszkaliśmy w pałacu, że miejsce to, pozbawione murów, łatwo zdobędzie ów, kto przedrze się siłą lub podstępem przez osłonę okrętów kreteńskich, przybije do brzegu gdzieś w bezludnej górskiej przystani, których wiele znajduje się na północy wyspy, a później szybkim marszem uderzy na miasto. Rzecz w tym, że nie ma sposobu ani podstępu, który mógłby -zebrać wielką flotę w jednym miejscu, tak aby Minos nie dowiedział się o tym, mając swe załogi i okręty na wszystkich wyspach. Trzeba wielu dni, aby okręty z miejsc najrozmaitszych, odległych od siebie, mogły spotkać się i popłynąć razem. Jeśli Minos dowie się o tym, połączona potęga jego wszystkich żagli skruszy każdą taką wyprawę, nim wyruszy.

- A gdyby... - Terteus zastanowił się. - A gdyby okręty owe nie musiały spotkać się przed wypłynięciem?

- Cóż chcesz rzec?

- Gdyby ruszyły one ze swych przystani wszystkie w jednym kierunku i spotkały się na morzu, nocą, z dala od Krety? Wówczas Minos, choćby mu nawet o tym doniesiono, nie zdąży ściągnąć swej floty. A nie musiałaby to być jedna wyprawa, lecz dwie, gdyż ci, którzy mieszkają na południe i na wschód od wyspy, mogliby uderzyć na jej południową stolicę Fajstos, drugie miasto królestwa. A inni uderzyliby od północy. Ci z południa, jeśli zdobędą konie, tego samego dnia będą mogli wspomóc natarcie tych, którzy uderzyli z północy, i przetną wyspę na pół, uniemożliwiając wojskom, które by szły na pomoc, szybki ruch ku Knossos...

- Wstrzymaj się, Terteusie! - Stary rozbójnik morski uniósł rękę. - Powtórz mi raz jeszcze to, coś rzekł. Gdyż nie są to słowa, które pragnąłbym puścić mimo uszu, lecz zapamiętać dobrze.

Mówili szeptem, spoglądając na drzwi, lecz wielki megaron domu królewskiego był pusty i nikt nie zakłócił ich rozmowy.

W tym czasie Tezeusz przebył przedsionek i wszedł do izby, którą w milczeniu wskazał mu sługa na znak, że tam wprowadził kreteńskiego dowódcę.

Stał on pośrodku pomieszczenia, rysując linie końcem sandała na kamiennej posadzce. Słysząc kroki młodego księcia, uniósł szybko głowę. Tezeusz zatrzymał się w drzwiach i pozdrowił go lekkim pokłonem.

- Tyś jest Tezeusz, syn króla tego miasta? - Zapytał Kreteńczyk wprost, nie odpowiadając na powitanie.

- Tak, panie...

- Doniesiono mi, że ojciec twój powalony został ciężką słabością i sprawujesz władzę w jego mieście. Wysłuchaj więc, co mam ci rozkazać w imieniu pana mego - wyprostował się - boskiego Minosa, potomka. Świętego Byka.

- Słucham cię, panie?

- Czy jesteśmy tu sami i nikt nas nie może usłyszeć?

Tezeusz cofnął się, rozejrzał po przedsionku, zamknął ciężkie drzwi obracające się na brązowych wrzeciądzach i zbliżył do Kreteńczyka.

- Nikt nas nie może usłyszeć.

- To dobrze. Otóż jest wolą pana mego, abyś schwytał i dostarczył mu młodzieńca o jasnych włosach, zwanego Białowłosym, który przybył tu na okręcie brata pana mego, boskiego księcia Widwojosa. A masz to uczynić tak, aby nikt nie spostrzegł, że młodzieniec ów został porwany. Gdy to się stanie, ukryjesz go i dostarczysz mi żywego i zdrowego po odpłynięciu okrętu Widwojosa. Jak wiem, odpływa on jutro. Będę czekał w przystani na wieść od ciebie. To wszystko. Czy wiesz, o jakim młodzieńcu mowa?

- Wiem, panie... - Tezeusz w osłupieniu skinął głową. - Lecz jakże boski Minos, pan mój, pragnie, abym to uczynił? Cóż powie książę Widwojos, gdy nie ujrzy go na pokładzie?

Kreteńczyk zmarszczył brwi.

- Nie twoją i nie moją sprawą jest przewidywać, co powie książę Widwojos, lecz wykonać rozkazy króla. Uczyń to, co ci nakazano, i w sposób, jaki ci to nakazano uczynić. Taka jest wola władcy.

- To mój gość... - Tezeusz rozłożył ręce. - Przybył on z bogom podobnym Widwojosem-i teraz znajduje się w moim megaronie. Czy pragniesz, abym porywał mych gości?

Kreteńczyk zbliżył się o krok i stanął przed nim wyprostowany.

- Niczego nie pragnę i nudzi mnie rozmowa z tobą, młody Ateńczyku. Jeśli nie pragniesz wykonać woli pana mego, rzeknij mi to, a powiodę cię na postronku uwiązanym do szyi na okręt i popłyniesz tam, gdzie dowiesz się, jaką śmiercią umierają nieposłuszni barbarzyńcy. Pytam cię więc, czy pojąłeś wolę pana mego i wykonasz ją?

- Tak, panie... - rzekł cicho młody książę.

- Wreszcie! - zawołał Kreteńczyk z gasnącym gniewem i rysy jego wypogodziły się. - Czemuż dręczysz mnie swymi wahaniami jak płocha dziewczyna? Płynąłem niemal trzy dni i noce po wzburzonym morzu i chcę wypocząć. Przedtem jednak muszę wręczyć bogom podobnemu Widwojosowi pismo królewskie. Zaprowadź mnie do niego i sprawdź, czy nie usnął już, gdyż byłoby niewybaczalne, gdyby zwykły śmiertelnik ośmielił się przerwać sen potomkowi krwi Byka.

- Tak, panie - powtórzył Tezeusz głuchym głosem. Ruszył ku drzwiom.

- Zaczekaj!

Kreteńczyk zbliżył się ku niemu. Jego ciemne oczy zajrzały w twarz młodego księcia i napotkały mroczne spojrzenie niebieskich, pełnych smutku źrenic.

- Jest wolą pana mego, aby rzecz ta otoczona była największą tajemnicą. Nikt z załogi okrętu bogom podobnego Widwojosa, ani on sam lub jego syn, ani nawet mieszkańcy twego miasta, nie mogą dowiedzieć się, że uczyniłeś to z woli władcy Krety. Chcę, aby młodzieniec ów został dostarczony na okręt tak, aby żadne oko nie mogło tego dostrzec. Możesz to uczynić pod osłoną nocy, spętaj go i przewiązawszy mu usta, lecz bacząc, by się nie zadusił, wrzuć go do wora lub skrzyni i tak odeślij mi na okręt. Lecz uczynisz to dopiero po odpłynięciu bogom podobnego Widwojosa, a do owej chwili ukryjesz go tam, gdzie nikt go nie będzie mógł odnaleźć. I pamiętaj, abym go otrzymał żywego i zdrowego, gdyż jeśli on umrze z twej przyczyny, ty także umrzesz. Czy pojmujesz?

- Pojąłem wszystkie twe słowa, panie... - Tezeusz skłonił głowę. - I wykonam wolę pana mego, boskiego króla Krety.

- Pięknie! A teraz prowadź mnie do bogom podobnego brata królewskiego.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności książę Widwojos nie spał jeszcze. Upewniwszy się, że Perilawos, który w czasie uczty wypił wiele wina, a nie pijał go przedtem niemal wcale, usnął głęboko, wyszedł na dziedziniec domu królewskiego i przechadzał się tam samotnie, zamyślony, poddając ciało chłodniejszemu powiewowi wieczoru.

W blasku wetkniętych w uchwyty z brązu, oświetlających dziedziniec pochodni Kreteńczyk rozpoznał księcia, zbliżył się i złożywszy mu głęboki ukłon, oddał pismo królewskie, zapewniając, że boski Minos korzystając z tego, że nikczemny jego sługa odpływał okrętem do Aten i wierząc w to, że uda mu się jeszcze napotkać tam bogom podobnego Widwojosa, przesyła mu swe braterskie życzenia i wnosi modły do Wielkiej Matki i bogów władających głębinami, aby uciszyli fale przed dziobem Angelosa i dęli w jego żagiel nieustannym, sprzyjającym wiatrem aż do dnia, gdy zawinie powtórnie do ojczystej przystani w Amnizos.

Widwojos rozkazał mu, aby podziękował jego boskiemu bratu za troskę i modły, które, pochodząc z ust tak potężnych, niewątpliwie zostaną wysłuchane przez Tych, Którzy Wszystko Słyszą. Odczytał pismo w drżącym blasku pochodni, lecz zawierało ono jedynie to, co rzekł mu oficer. Odprawił więc go uprzejmym skinieniem i wysłuchawszy kwiecistego pożegnania, rozpoczął ponownie swą samotną przechadzkę.

Tezeusz odprawiwszy Kreteńczyka do bram Akropolis, gdzie czekali jego żołnierze, wraz z którymi powrócił do przystani, gdzie znajdowały się rozległe i dobrze zaopatrzone domostwa przeznaczone na nocleg dla załóg okrętów Minosa, zawrócił i wszedł do megaronu. Widząc jego zasępioną twarz Terteus zapytał, czy ów dostojnik z Krety przyniósł mu złe wieści.

Młody książę zbył go kilkoma uprzejmymi słowami. Znać było, że nie chce już mówić. Powstali więc wszyscy, gotując się do odejścia. Terteus rzekł, że odprowadzi stryja do przystani, tam gdzie zamieszkiwał w jednej z gospod wraz ze swą załogą, i zwróciwszy się do Białowłosego dodał:

- Udaj się na spoczynek, gdyż jutro o świcie czeka nas wiele pracy przed odpłynięciem.

Tezeusz odprowadził ich do bramy domu królewskiego. Później on i Białowłosy, który zajmował izdebkę nie opodal Terteusa na tyłach domu, gdzie spał książę Widwojos wraz z synem, zawrócili.

- 1 cóż, chłopcze, czy nie lękasz się wyruszać, na tak daleką wyprawę? –zapytał uprzejmie młody książę ateński.

- Nie, panie! - Białowłosy stanowczo potrząsnął głową. - Rok już mija od chwili, gdy burza porwała mnie, samotnie łowiącego ryby nie opodal rodzinnych trojańskich brzegów, i od dnia owego przemierzyłem świat cały, od piasków Egiptu po Kretę - zająknął się i umilkł.

Tezeusz, który słyszał już o jego losach od Terteusa, położył mu rękę na ramieniu.

- Ów, którego pragną uratować bogowie, nie zginie, choćby tysiąc włóczni godziło w jego odkrytą pierś... Tak mówią tu, w mojej ojczyźnie.

- A Terteus powiada, że los człowieka wypisany jest, gdy się on rodzi. I nie umrze, aż los ów się nie dokona, co zapewne na jedno wychodzi - odparł Białowłosy. - A choć nigdy bym w to nie uwierzył, panie, płynę oto do Troi i zapewne ujrzę ojca mego i matkę, co sprawi im wielką radość, gdyż nie mają oni innych dzieci, prócz mnie. Wiozę im także piękne dary - dodał. - Dał mi je Perilawos, gdyż uratowałem go z fal morza.

Zamilkł.

Tezeusz spoglądał nań w mroku smutnymi nieruchomymi oczyma.

- Młody jesteś, a życie twoje płynie jak opowieść śpiewana przy uczcie, pełna rzeczy dziwnych i straszliwych. Czy chciałbyś pójść ze mną, jeśli sen ci oczu nie klei, i opowiedzieć jeszcze o owych dziejach, które cię spotkały? - I nie czekając jego odpowiedzi, dodał: - Muszę odejść na krótko w sprawie związanej z owym dumnym Kreteńczykiem, niechaj bogowie przetną nić jego żywota! I powrócę niebawem. Zaczekaj na mnie w megaronie!

Pchnął lekko Białowłosego ku otwartym na oścież drzwiom wielkiej sali królewskiego domu i odszedł w mrok.

Szedł szybko, kierując się ku kuchniom królewskim. Przeciął dziedziniec i zatrzymał się w progu rozległego niskiego budynku wciągając w nozdrze woń pieczonego barana.

- Czy jest tu pośród was stary Pominios? Pomiędzy kilku postaciami krążącymi wokół wielkiego ogniska, nad którym obracały się rożny, przesunęła się ku drzwiom jedna, niska i lekko przygarbiona.

- Czy wołałeś mnie, książę?

- Tak, Pominiosie.

Ujął go za ramię i skierował się wraz ze starym człowiekiem na dziedziniec, gdzie przystanęli. Przyciszonym głosem wypowiedział niewiele stów. Stary człowiek przytaknął w milczeniu i odszedł starając się iść tak szybko, jak na to pozwoliły jego sędziwe nogi. Tezeusz powrócił do megaronu. Szedł nie spiesząc się.

Białowłosy powstał z ławy na jego widok.

- Przejdźmy do izby, w której sypiam - rzekł książę - gdyż tu niebawem wejdą słudzy, aby usunąć to, co

pozostało z uczty... - Wskazał walające się na stole ogryzione kości zwierzęce, okruchy placków i plamy rozlanego wina.

Gdy usiedli na posłaniu ze skór, Tezeusz uśmiechnął się.

- Niechaj cię nie dziwi, że chcę usłyszeć twą opowieść, choć późno już i noc zapadła. Jutro odpłyniesz i, być może, nie ujrzę cię więcej, gdyż niezbadane są wyroki bogów. A, jak rzekłem, lubię słuchać opowieści o czynach walecznych i niewiarygodnych przygodach.

Zaklaskał w dłonie. Ukazał się stary człowiek i skłonił w milczeniu.

- Przynieś, Pominiosie, dzban najlepszego wina i dwa puchary!

Stary człowiek skłonił się i zniknął.

- Nim on powróci - rzekł Tezeusz uśmiechając się zagadkowym uśmiechem - chcę ci rzec, mój młody przyjacielu, że często człowiek musi czynić to, czego czynić nie pragnie i przed czym wzdraga się jego dusza. Gdyż szlachetny ulega przemocy na równi z nikczemnymi. Różni ich jedno tylko: szlachetny pragnie obronić się przed przemocą, gdy nikczemnik znajduje radość w uleganiu jej. Lecz, jak rzekłeś, człowiek nie rządzi ani swym losem, ani swymi uczynkami, a wszystko jest w ręku bogów. Niechaj więc spojrzą oni przychylnie na nas obu, na ciebie i na mnie.

Wszedł stary człowiek i podał im puchary dwuuszne, po czym nalał do. obu pełną miarkę.

- Jest ono już zmieszane, książę - rzekł cichym ochrypłym głosem. Tezeusz skinął głową.

- Za pomyślność waszej wyprawy. Obyś ujrzał krainę bursztynu, białowłosy przyjacielu, i powrócił z niej żywy!

Uniósł puchar ku wargom, a Białowłosy nie pragnąc urazić go, choć wypił już dziś dwie pełne czarki podczas uczty i nie miał ochoty pić więcej, także uniósł obu rękami swój puchar, przechylił go ku ustom i wypił.

Ujrzał, jak Tezeusz odstawia na kamienną podłogę swój puchar i zwraca ku niemu oczy. poważne i niespokojne.

I nagle widok ów zmącił się, twarz księcia zamazała i rozpłynęła, a później znikło wszystko i świat pogrążył się w mroku.

Byłby padł, gdyby Tezeusz nie podtrzymał go ramieniem i nie złożył na łożu. Wówczas stary człowiek ukazał się ponownie.

- Pominiosie - rzekł książę - trzeba ukryć tego młodzieńca do chwili, gdy nadejdzie pora odesłania go. Będą szukali go wszędzie do świtu. Jak długo będzie spał?

Pominios zbliżył się i spojrzał na puchar, który Białowłosy wciąż jeszcze trzymał w zaciśniętych dłoniach. Jedynie kilka kropli płynu wylało się na posłanie.

- Jeśli wszystko wypił, a uczynił tak, jak mi się wydaje, będzie spał do południa lub dłużej.

- Nie krócej?

- Upewniam cię, panie, że nie.

- Gdzież ukryjemy go?

Stary człowiek podrapał się w łysą głowę.

- Są lochy pod domem królewskim - rzekł - lecz wrzucono tam owych rabusiów bydła, którzy mają być straceni po odpłynięciu bogom podobnego Widwojosa. Lochy owe są wielkie i jest tam komora tajemna, którą otwiera kamień obracający się, panie, tuż obok skarbca ojca twego.

- To prawda! Idź przodem i bacz, abym nie napotkał nikogo, a ja go poniosę.

Wyszli. Minąwszy korytarz stary człowiek otworzył okute brązem drzwi, za którymi ukazała się ciemna czeluść wąskich stopni wykutych w nagiej skale. Weszli i zamknęli drzwi za sobą.

- Skrzesaj ognia - rzekł półgłosem książę. Po chwili błysnęła iskra, upadła na głowicę pochodni wetkniętej w pierścień wpuszczony w ścianę i migotliwe światło rozjaśniło mrok.

Stary człowiek uniósł pochodnię nad głową i ruszył przodem. Schody skręciły i ukazała się rozległa podziemna komnata. Pośrodku podłogi był otwór mogący pomieścić człowieka. Tezeusz wyminął go i idąc za Pominiosem zbliżył ku przeciwległej ścianie. Była ona chłodna i wilgotna, jak całe to podziemie. Stary człowiek przyglądał się jej przez chwilę, wreszcie naparł na skałę, która cicho obróciła się, ukazując ciemne przejście. Za nim było puste pomieszczenie.

Tezeusz pochylił się i złożył śpiącego chłopca na skalnej gładkiej podłodze. Później cofnął się i wyszedł.

Wracając wziął pochodnię z ręki starca i zatrzymał nad otworem, obok którego leżała długa drabina. Wsunął w otwór dłoń z pochodnią i spojrzał.

Głęboko w dole ujrzał półnagich ludzi. Było ich ośmiu, może dziesięciu, spoglądali w górę, mrużąc oczy. Milczeli. Niektórzy byli w sile wieku, inni młodzi, jeden zdawał się niemal dzieckiem. A przecież i on zaprawiał się już w rozbójniczym rzemiośle. Tezeusz wiedział, że mówią mową podobną do tej, jakiej używali Ateńczycy. Lecz należeli do ludu, który przybył tu wcześniej. Tak przynajmniej głosiła legenda. To przodkowie Ateńczyków pokonali ich i zepchnęli w góry, gdzie gnieździli się w niedostępnych jaskiniach, napadając na stada i samotnych wędrowców. Był to lud dziki, nieokrzesany; nigdy żaden z nich nie zjawił się dobrowolnie w mieście, choć dziad Tezeusza czynił nawet pewne próby, aby ich pozyskać i osiedlić na równinie u stóp gór. Zabijali oni każdego Ateńczyka, którego udało im się zaskoczyć, a każdy z nich także ginął okrutną śmiercią.

Książę cofnął dłoń trzymającą pochodnię i wyprostował się. Trzeba będzie ich zgładzić, gdy tylko okręt Widwojosa wypłynie z przystani. Niegodni byli, aby karmić ich choćby o dzień dłużej.

Ruszył ku schodom, słysząc za sobą człapiące kroki Pominiosa. Nagle zatrzymał się. Kroki starca także ucichły. Książę ruszył dalej i wstąpił na pierwszy stopień schodów.

Słońce stało już wysoko, a ludzie króla Erechteusa dawno już wnieśli na zepchnięty na wodę okręt zalane woskiem dzbany z wędzonym mięsiwem, zamknięte, oplecione powrósłami z trawy morskiej dzbany z winem i dwa wielkie pithosy pełne przemielonego na mąkę ziarna dla liczącej stu ludzi załogi Angelosa, która zasiadła już przy wiosłach.

Lecz bogom podobny Widwojos nie wszedł jeszcze na pokład okrętu i przechadzał się tam i na powrót po piasku nadbrzeża, mając u obu ramion postępujących nieco za nim, syna swego i Terteusa.

Stojący w oddaleniu gęsty tłum ciekawych przypatrywał się im w milczeniu. Jedynie niektórzy szeptali, że książę kreteński nie odpływa, gdyż zniknął bez wieści jeden z załogi, ów młodzieniec, który pozostał przy okręcie, gdy Angelos wpłynął do ateńskiego portu.

- Sam nie wiem, co winienem uczynić? - rzekł Widwojos. - Jakże mamy tu pozostać, gdy okręt już załadowany, a nikt nie wie, jak długo trwać ma nasza podróż do owej krainy?

- Nie możemy tu pozostać, boski książę... --Terteus ze smutkiem potrząsnął głową. - Albowiem tak być musi pośród żeglarzy, że ów, co nie zadba, aby być w pobliżu, gdy okręt gotuje się do odpłynięcia, musi pozostać tam, gdzie go własna zostawiła głupota. Lecz nie mogę uwierzyć, aby zawieruszył się gdzieś z głupoty. Czemuż nie zajrzałem do niego, gdym odprowadził stryja mego do przystani?! Być może byłby tu z nami. Wypiłem zapewne zbyt wiele wina i sen mnie morzył! - Potrząsnął głową z gniewem.

- Książę Tezeusz powiada, że w łożu jego nikt nie spał tej nocy, a ja to widziałem na własne oczy. Wyglądało ono, jakby skóry świeżo i równo ułożono, przewietrzywszy je uprzednio - rzekł Perilawos. - Nie pozostawimy go tu przecież, ojcze mój boski? Przysięgliśmy wszyscy, że będziemy się wspomagali i nie opuścimy się nawzajem w potrzebie. Gdyby nie on i jego męstwo, nie żyłbym od dawna.

- Nie zapomniałem o tym, synu mój. Zaczekamy jeszcze. Może odnajdzie się? Może nie będąc nawykłym do picia wina usnął gdzieś wyszedłszy na nocną przechadzkę i nie przebudził się jeszcze? Ów syn króla ateńskiego kazał go szukać wszędzie i rozesłał ludzi, aby przebadali wszystkie wykroty i rozpadliny wzgórza, na którym stoi dom króla. Inni przeszukują miasto pytając, czy kto go nie widział. Zaczekajmy jeszcze, aż przybędzie tu ów młody książę ateński i obwieści nam, czego dokonali jego ludzie.

- Oto i on! - zawołał Terteus wskazując jeźdźca na pięknym białym koniu, który zbliżał się ku nim cwałem i ściągnął wodze tuż przed boskim Widwojosem. Za nim nadjechało kilkunastu innych i zatrzymali się w pełnym uszanowania oddaleniu.

Tezeusz zeskoczył z konia i podszedł oddychając ciężko. Skłonił nisko głowę przed bogom podobnym bratem królewskim.

- Przeszukano całe wzgórze, pałac i okoliczne gaje - powiedział. - Nie ma go nigdzie ani też nie widział go nikt, kogo pytano.

- Jakże to być może? - zapytał książę. Tezeusz rozłożył ręce.

- Nie umiem ci na to odrzec niczego, co by rozjaśniło mroki, panie, póki nie odnajdzie się.

- Czyżby uciekł? - rzekł nagle Widwojos i odpowiedział sobie od razu: - Po cóż miałby to czynić, on, Trojańczyk, skoro okręt nasz płynie do Troi wioząc piękne dary dla jego ojca i matki? A dary te pozostały na pokładzie. Był wolny i mógłby pozostać w Atenach, gdyby zechciał.

- Mógł - mruknął cicho Terteus - lecz nie mógł, gdyż złożył wielką przysięgę, która nakazywała mu płynąć dalej. Być może nie śmiał nam tego rzec i wstydził się swej słabości. Wiele przeżył i myśl o rodzinnym domu mogła wydać mu się przemożna. Wiedział, że nie zdoła nam tego rzec.

- Sądzisz, że mógł tak uczynić? Czemużby więc nie uciekł w Jolkos, które bliżej jest jego ojczyzny?

- Nie wiem, boski książę. Nie wiem także, czy nie krzywdzę go? Lecz oto minęła dawno chwila, gdy mieliśmy odbić od przystani, a jego nie ma. Cóż mam innego pomyśleć, jeśli nie to, że ukrył się przed nami. Gdyż, jak powiadają, najtrudniej odnaleźć to, co samo się skryło.

Boski Widwojos raz jeszcze spojrzał w przysłonięty głowami tłumu wylot ulicy, po obu stronach której stały niskie białe domy. A Tezeusz rzekł spoglądając na Terteusa:

- U nas powiadają, że najłatwiej trafić oszczepem tego, który stoi odwrócony plecami, lecz czyn taki nie podoba się bogom.

- Cóż chcesz rzec przez to? - Twarz młodego rozbójnika morskiego oblała się rumieńcem i mimowolnie dłoń jego zacisnęła się na rękojeści miecza.

- Chcę rzec, że ów młodzieniec nie wyglądał mi na takiego, który lekce sobie waży wysoką przysięgę, wiec póki nie wiesz, co mu się przytrafiło, lepiej będzie, abyś nie wypowiadał głośno uwłaczających mu myśli.


Terteus chciał odrzec ostro, lecz boski Widwojos uniósł rękę i zamilkli obaj, spoglądając sobie gniewnymi oczyma.

- Skoro nie odnalazłeś go, synu króla ateńskiego, musimy odpłynąć bez niego. Lecz gdyby odnalazł się wkrótce, a będzie odchodził z tej przystani okręt na północ, wiedz, że zatrzymamy się w Jolkos, a później zapewne na nieco dłużej w Troi, by zebrać siły i odnowić zapasy przed wyruszeniem ku owym nieznanym krainom. Będziemy wyglądali go i ucieszy nas jego widok. A jeśli... jeśli przytrafiło mu się jakieś nieszczęście, wdzięczny ci będę, gdy mając sposobność zdołasz mnie jeszcze o tym powiadomić. A teraz żegnaj mi i dzięki za gościnę.

Uniósł na pożegnanie dłoń i odwróciwszy się ruszył ku nadbrzeżu, a za nim Perilawos ze spuszczoną głową.

Terteus zatrzymał się przed młodym księciem.

- Ostrymi słowy uczęstowałeś mnie na pożegnanie, lecz gniew mój minął, gdyż ja sam pragnę, abym okazał się oszczercą, a on młodzieńcem wiernym swej przysiędze. Nie ujrzymy się już zapewne, książę, gdyż droga moja oddala nas od siebie. Lecz powiem ci jedno: pamiętaj, że Kreta słabsza jest, niźli mówi wasz lęk przed nią... - Urwał. - Wiedz, że pragnąłbym być z wami, gdy uderzycie na ów labirynt, który złotymi rogami urąga promiennemu słońcu!

- Żegnaj mi, Terteusie - odparł syn ateńskiego króla. - Zapamiętam twoje słowa.

Stał długo samotny przed zebranym tłumem, a gdy wiosła zanurzyły się w wodę i ogromny okręt ruszył kierując dziób ku środkowi prowadzącej ku morzu rozległej cieśniny, uniósł rękę i skinął nią stojącym na pokładzie maleńkim postaciom. Później zmarszczył brew i westchnął ciężko. Czyn, którego się dopuścił, niełatwo miał pójść w zapomnienie.

Wskoczył na konia i odprawiwszy ruchem dłoni jadących za nim, ruszył wolno wzdłuż wybrzeża pośród rozchodzących się ludzi, którzy pozdrawiali go serdecznie, gdyż roztropnie rządził od chwili, gdy ojca jego powaliła długa choroba.

Pomyślał o ojcu i znów zasępił się. Później odszukał oczyma inny kreteński okręt wyciągnięty na brzeg. Stało przy nim kilku żołnierzy rozprawiając najwyraźniej o wyprawie królewskiego brata, a bliżej domów nadbrzeżnych przechadzał się samotnie ich dowódca, wyprostowany, wzgardliwy, zdający się nie dostrzegać mijających go ludzi.

Tezeusz podjechał i zeskoczył z konia.

- Możesz dać rozkaz ludziom, panie, aby zepchnęli okręt na wodę. Przywiozą go wozem zaprzężonym w dwa białe woły. Leży uśpiony mocnym wywarem i nie przebudzi się łatwo. Będzie ukryty pod matą trzcinową, a więc ludzie twoi mogą wnieść go jak pakunek i złożyć na dnie między wioślarzami, a gdy odbijecie, odsłonić go.

- Czy nie udusi się, gdy go będą tu wieźli?

- Nie, panie. Jest zdrów i zdrów dopłynie do Krety. jeśli taka będzie wola bogów. Uśpiłem go napojem, który oszałamia zmysły. Kreteńczyk wzruszył wzgardliwie ramionami.

- Cóż rzekł boski Widwojos? - zapytał.

- Był zatroskany, zarówno jak syn jego, tym, że ów białowłosy młodzieniec nie pojawia się. Zwlekali długo z odpłynięciem, lecz gdy przybyłem i rzekłem im, że nigdzie go nie ma, choć przeszukaliśmy całą okolicę, musiał pogodzić się z tym i wstąpił na pokład.

- Tak. Dobrze uczyniłeś, Tezeuszu. Wiedz, że doniosę o tym panu mojemu.

- Dzięki ci, panie. Czy nie trzeba ci czegoś, co byłoby przydatne w podróży?

- Nie. Kazałem pobrać to, co było konieczne, ze spichrzów twego ojca. Żegnaj mi.

I odwrócił się plecami do młodego księcia, dostrzegłszy wyjeżdżający z wylotu portowej uliczki wóz zaprzężony w dwa białe woły i strzeżony przez dwóch uzbrojonych ludzi. Wóz zbliżył się ku brzegu. Kreteńczyk podszedł szybko, pochylił i z dala Tezeusz dostrzegł, że zajrzał pod okrywającą zawartość wozu matę. Później opuścił ją i ruchem ręki dał znak woźnicy, aby zbliżył się jeszcze bardziej do okrętu. Zabrzmiały suche rozkazy.

Tezeusz wskoczył na konia i skierował go ku widocznemu na dalekim wzgórzu domowi królewskiemu.


W tym samym czasie dostojnik kreteński wysłał żołnierza po młodego Su-Ti-Mesa, który oczekiwał w domu jednego z kupców egipskich.

Su-Ti-Mes przebiegł natychmiast wraz ze sługami swymi, a gdy okręt odbił od brzegu, kazał spętać śpiącego i przeciągnąć sznur przez pierścień masztu, tak aby młodzieniec ów przewidując być może, jaki los go czeka, sam nie próbował pozbawić się życia, skacząc w morskie fale.

Lecz ów najwyraźniej nie miał chęci uczynić tego. Gdy przebudził się, siadł patrząc na nich zdumionym wzrokiem, zjadł także to, co mu dano, lecz nie przemówił do nikogo w ciągu trzech dni podróży, a że wierny Su-Ti-Mes nie widział żadnej przyczyny, aby rozmawiać z nikczemnym świętokradcą, więc więzień siedział spętany i milczący, aż wreszcie w oddali żeglarze ujrzeli święty szczyt góry i unieśli ręce na znak czci. Tego samego popołudnia okręt zawinął do Amnizos.

Wierny Su-Ti-Mes rozluźnił nieco więzy chłopca i w otoczeniu swych czujnych sług wsiadł z nim do najętej lektyki, aby jak najprędzej znaleźć się przed obliczem swego pana. Wiedział bowiem, z jaką niecierpliwością oczekuje on wieści o wyniku wyprawy.

Gdy otoczywszy więźnia pierścieniem straży, nadal trzymając w zaciśniętej dłoni koniec postronka, zakołatał do bramy domu, odetchnął z ulgą. Oto wykonał swą powinność i nie popełnił niczego, co mogłoby mu przynieść naganę.

Czcigodny Re-Se-Net, jak gdyby przeczuwając, kto nadchodzi, nie wołany pospieszył ku drzwiom tuż za odźwiernym.

Wierny Su-Ti-Mes zgiął się w głębokim ukłonie.

- Witaj, panie mój! Oto on, zdrów i cały, jak mi nakazałeś.

Bez słowa Re-Se-Net zawrócił i szybko udał się do pomieszczenia, gdzie spoczywał najczcigodniejszy HetKa-Sebek, co prawda osłabiony jeszcze bardzo gorączką, lecz powracający już z wolna do zdrowia.

- O najczcigodniejszy! - rzekł kupiec stając w drzwiach z promieniejącym obliczem i składając mu pokłon. - Mam dla ciebie wieść, która uzdrowi cię zapewne szybciej niż leki, które przepisał ów lekarz kreteński. Su-Ti-Mes powrócił z Aten i ma z sobą owego świętokradcę... żywego i zdrowego.

- Chwała niechaj będzie wszechmocnemu Sebekowi! Na bladą twarz kapłana wystąpił rumieniec, który zdawał się nagle przywracać jej zdrowy wygląd. Uniósł się na łokciu.

- Każ, niechaj przywiodą go tu, abym mógł nasycić oczy me jego widokiem!

Re-Se-Net cofnął się i skinął na stojących. Podeszli i Su-Ti-Mes wepchnął chłopca do wnętrza.

Przez chwilę kapłan patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma, później osunął się na łoże i przymknął powieki.

Lękając się, że radość mogła mu zaszkodzić, Re-Se-Net podbiegł i pochylając się powiedział:

- Najczcigodniejszy! Czyżby szczęście odebrało ci siły?

Het-Ka-Sebek powoli otworzył oczy. Był już spokojny, lecz oblicze jego stało się bledsze niż wprzódy.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Ziarnko piasku w oku człowieczym

Wypłynęli na szeroko rozlane wody, mając po prawej rozległą zieloną wyspę, zwaną Aigina, i widok dalekich gór Argolidy, a po lewej wznoszące się nieustannie coraz bardziej strome i nieprzystępne wybrzeże Attyki. Dzień był bezwietrzny, więc okręt płynął pchany siłą wioseł.

Terteus przeszedł wzdłuż okrętu starając się nie spoglądać tam, gdzie Perilawos zajął na ławie miejsce opróżnione przez Białowłosego. Wód zatoki nie marszczył najmniejszy nawet powiew i sunęli niemal bez kołysania.

Bogom podobny Widwojos stał pod masztem patrząc na mijane brzegi. Uśmiechnął się do przechodzącego, lecz nie wezwał go. Zniknięcie chłopca rzuciło cień na wyprawę, nim jeszcze zdążyła odbić od greckiego lądu.

Terteus zbliżył się do sternika. Był on znacznie młodszy niż ów, który prowadził ich morzem do Aten i miał poprowadzić okręt aż do Jolkos lub nawet do Troi, gdyż wiele pływał w tych stronach i, jak powiadał, nie było wyspy na północ od Aten, do której nie przybiłby choć raz, ani przystani, w której nie zjadłby placka i nie wypił kubka wina. Zwano go Eriklewes i był Ateńczykiem. Tego wszystkiego Terteus dowiedział się od niego na lądzie, dziś patrzył pilnie i radował w duchu, widząc, jak człowiek ów lekkimi poruszeniami rękojeści wioseł sterowych utrzymywał okręt na linii prostej, jak gdyby posuwali się ulica miasta, a nie pustym bezmiarem wód.

Terteus chciał podejść teraz do niego i wypytać o drogę wodną, którą mieli dziś przebyć, lecz nie podszedł i nadal stal, wsparty o jeden z olbrzymich pithosów z mąką, spoglądając na morze.

Pithosy owe, wykonane z jasnej gliny i ozdobione dokoła jaskrawo wymalowanymi pasami farby, stały wsunięte ostrymi końcami w otwory wielkich, przeznaczonych do tego belek, a przywiązane były oprócz tego sznurami i otoczone plecionką z trawy morskiej, aby nie pękły w czasie gwałtownych przechyłów na pełnym morzu. Terteus uśmiechnął się mimowolnie. Miody książę ateński zaopatrzył ich znacznie obficiej niźli tego pragnęli, jak gdyby okręt miał przebywać na morzu wiele dni nie widząc lądu. A przecież płynąć mieli wzdłuż wybrzeża, zawijając o zmroku do dogodnych przystani, jeśli wiatr nie będzie sprzyjający, a płynąć nocą jedynie wówczas, gdy rozpięty żagiel pozwoli wypocząć wioślarzom.

Wiosła pracowały równo, spokojnie, od dziobu niósł się miarowy zaśpiew młodego Orneusa, który podawał ramionom wioślarzy chwilę wspólnego wysiłku i tę, gdy wynurzone wiosła winny cofnąć się nad wodę. Zdawało się, że świat naokół, owe zielone wyspy, daleki ląd i błękitna, roziskrzona słońcem woda zatoki, zawieszone są w ogromnej ciepłej ciszy. Nad Attyką wiosna trwała w pełnym rozkwicie.

- Wciąż rozmyślam o nim - usłyszał za sobą cichy głos księcia i równocześnie pomyślał o tym, że nigdy nie słyszał dotychczas, aby brat królewski krzyknął lub roześmiał się głośno. Odwrócił się.

- I jak boski książę, nieustannie mam go przed oczyma. A nie mogę pojąć, co go spotkać mogło. Miał słuszność ów ateński syn królewski, gdy mnie skarcił za me odezwanie. Nie należał Białowłosy do tych, którzy nikczemnie umykają przed swym losem i wyrzekają się najwyższych przysiąg. Był szczery i prosty, taki, jakim mąż być winien, choć trudno jeszcze zwać go dojrzałym mężem.

- Tym większa jest moja troska o niego. Gdyż musiało go spotkać coś, co nie zezwoliło mu pojawić się na pokładzie.

Zamilkli obaj i przez chwilę spoglądali na morze.

- Jeśli nie zginął - rzekł Widwojos - cóż mogło go powstrzymać?

- Któż go mógł zabić, panie? I kiedy? Komuż potrzebna była jego śmierć?

- Gdybym to wiedział - Widwojos odwrócił wzrok - być może wiedziałbym także, kto mnie zabije i komu potrzebny jest mój zgon. Przypadek ów ukazuje mi, jak marne są me nadzieje. Brat mój uczynił rzecz tę jedynie dlatego, aby ukazać, jak potężne i długie jest jego ramię, i doprowadzić mnie do rozpaczy, która sama uśmierca ludzi. Młodzieniec ów znajdował się pośród nas, na przyjaznym dworze, i pozostał sam na krótko, gdy ja i cała załoga znajdowaliśmy się wewnątrz owych królewskich zabudowań. A mimo to znikł i nikt z nas nie wie, jak to się stało ani gdzie się znajduje.

Terteus skinął głową. Poczuł nagły dreszcz, który przeszedł mu po grzbiecie, mimo że słońce grzało mocno.

Człowiek mógł walczyć z każdym wrogiem, mógł umknąć walcząc lub używając podstępu, lecz jak walczyć z nieznanym i jak umknąć temu, który zabija nie objawiając się.

- Są tu dary, które wiózł dla matki i ojca - rzekł młody pirat, aby przerwać milczenie. - Oddamy je im, aby spełnić jego wolę. Jeśli dusza jego jest jeszcze gdzieś blisko i nie zeszła dotychczas do Krainy Cieni, uraduje się tym pewnie.

- Terteusie!... Terteusie!...

Głos był głuchy i dochodził jak gdyby z innego świata. _ cóż to było?... - wyszeptał Terteus zbielałymi wargami. - Czyżby usłyszał?

Książę cofnął się o krok i oparł o pithos.

- Myślałem dotąd - rzekł cicho - że nic takiego nie istnieje, że ludzie odchodzą tak jak przybyli z wiekuistej ciemności w wiekuistą ciemność i nie pozostaje śladu po nich. A oto sam usłyszałem jego głos z dala... Czy nie było to złudzenie? Wołał cię, czy tak?

Nie mogąc wymówić słowa, młody pirat skinął głową.

- Terteusie!...

Widwojos odskoczył od pithosu i odwrócił się gwałtownie.

- Głos ów dobiegał jak gdyby stamtąd... – rzekł wskazując drżącą dłonią.

Zbliżyli się obaj i zaciskając zęby Terteus przeciął mieczem sznur przytrzymujący pokrywę ogromnego naczynia. Zdjął ją.

A wówczas z wnętrza wysunęła się dłoń ludzka i chwyciła za krawędź.

- To człowiek! -wykrzyknął Terteus. Pochylił się nad pithosem i cofnął, lecz po chwili powrócił i wsunąwszy obie ręce do naczynia, uniósł z głębi smukłe ciało i złożył je na deskach pokładu.

Białowłosy przetarł oczy i rozejrzał się, mrużąc je. Później pojąwszy, że znajduje się wśród swoich, spróbował powstać i zaraz opadł na łokcie.

- Podał mi puchar wina... -rzekł szczękając zębami. - I wpadłem w mrok... A przebudziłem się teraz...

Przymknął oczy i znowu je otworzył. Odruchowo sięgnął szyi, dotknął wiszącego tam noża i opuścił ręce.

- Usłyszałem głos twój - próbował uśmiechnąć się do Terteusa - i począłem wołać, choć zdawało mi się, że nadal śnię. Czy usłyszałeś mnie?

- Usłyszałem!

Terteus pokręcił głową i nagle parsknął wesołym, młodym śmiechem. Bogom podobny Widwojos także uśmiechnął się, lecz czoło jego przecięła głęboka zmarszczka.

- Żyjesz?! - Perilawos przybiegł i rzucił się na kolana obok leżącego. - Gdzież się ukrywałeś?!

Terteus rozejrzał się, okręt zwalniał, wszystkie wiosła uniosły się i nie opadły, gdyż wioślarze siedząc na ławach patrzyli ze zdumieniem na rozgrywające się przed ich oczyma widowisko. Podający zaśpiew Orneus także zamilkł nagle.

- Hej tam! Czy pragniecie dokonać żywota na wodach tej zatoki?! - krzyknął Terteus. - Czemu nie wiosłujecie? Czyżby zdumiało was, że zamiast mąki w pithosie załadowaliśmy tego oto lenia, który ukrył się tam, aby nie męczyć się wraz z wami przy wiośle?!

Odpowiedział mu jedynie śmiech. Spod masztu zabrzmiały powolne słowa zaśpiewu. Wiosła opadły i zanurzyły się w wodę.

Angelos drgnął i począł przyspieszać.


Późnym popołudniem, gdy minęli ogromną, stromo spadającą ku morzu skałę suniońskiego przylądka, bogom podobny Widwojos wezwał ich do swego małego namiotu rozpiętego pod masztem.

- Jakże chcecie tłumaczyć to zdarzenie? - zapytał. - Jeśli Białowłosy twierdzi, że ów młody książę ateński zadał mu czegoś omamiającego zmysły w pucharze wina, czemu później oddał go nam, ukrytego w pithosie? Byłże by to żart?

- Nim podał mi ów puchar - Białowłosy potarł czoło i zmarszczył brew - rzekł mi, że... że... wiem, co rzekł: "... że szlachetny ulega przemocy na równi z nikczemnikiem, lecz szlachetny usiłuje obronić się przed nią, a nikczemnik nie". I życzył sobie i mnie, aby bogowie spojrzeli na nas przychylnie, gdyż los człowieczy spoczywa w ich rękach... Tak, tak rzekł, a później wypiłem i przestałem widzieć i słyszeć cokolwiek.

- Czy pojmujesz coś z tego? - Zwrócił się książę do Terteusa.

- Nie, panie... - Zapytany potrząsnął głową. - Czyn jego wydaje mi się haniebnym czynem niedowarzonego głupca, a nie mogę pojąć zgoła, czemu udawał tak wiele i frasował się wraz z nami, gdy odpływaliśmy? Był tak przejęty poszukiwaniem i tak dzielnie sobie ze mną poczynał, strofując mnie surowo, gdy zwątpiłem w jego... - wskazał Białowłosego - szczerość, że nie do wiary wydaje mi się, aby mógł wiedzieć, że znajdowałeś się już na pokładzie.

- Całe miasto patrzyło na nas wówczas... -odezwał się nagle Perilawos, który wszedł i ukląkł przy ojcu. - Być może Tezeusz nie chciał zdradzić, że oddaje nam Białowłosego.

- A kogóż miałby się obawiać? - zapytał książę.

- Przemocy - szepnął niemal Terteus. - Przemocy, o której rzekł Białowłosemu podając mu ów puchar. Pragnął pozostać człowiekiem szlachetnym i przeciwstawić się jej. Nie wiem, czy tak było, lecz mogło tak być.

- I któż kazałby mu porwać Białowłosego? - pytał nadal Widwojos.

Nikt nie odpowiedział. A książę, jak gdyby odpowiedziawszy sobie w myśli, dodał:

- Po cóż by chciał go porywać? Mógł przecież wybrać ciebie!... - Wskazał Terteusa. - Jesteś dowódcą tego okrętu i wspomagasz mnie we wszystkim. Lecz jego? To jeszcze chłopiec. Kimże jest on dla potężnego władcy Krety? Ziarnkiem piasku, jednym z tysięcy.

- I ziarnko piasku nabiera wagi, jeśli wpadnie w oko człowiecze... - rzekł nagle Perilawos i roześmiał się. - Radzimy tu, lecz nie ma z nami jedynego człowieka, który mógłby dać nam godziwą odpowiedź, jeśliby zechciał. Pozostał w Atenach. Jest nim Tezeusz.

- To prawda - rzekł Terteus. - Wielce dziwna to sprawa, a jeśli nawet nie zakończyła się złowieszczo, sądzę, że koniec jej był inny, niż przewidywał ów, który rzecz rozpoczął, kimkolwiek on był. I dla tej przyczyny, boski książę, rad będę, jeśli zezwolisz mi rzec słowo.

- Mów, Terteusie! - Widwojos uśmiechnął się do niego.

- Mówiłem ze sternikiem, który poprowadzić nas winien do Jolkos. Rzekł on, że wygodniejsza to i bezpieczniejsza, choć dłuższa droga do Troi. A zna on krótszą znacznie, która wiodąc od wyspy do wyspy przeprowadzi nas na wschodnie wybrzeże morza, wzdłuż którego popłynąć możemy wprost do trojańskiej przystani.

- Czemu sądzisz, że należy obrać tę drogę?

- Gdyż w pierwszym mieście, w jakim stanęliśmy, wydarzyła się rzecz dziwna, której nie umiemy pojąć. A któż wie, co może wydarzyć się w Jolkos, gdzie także nas oczekują, gdyż wiedzą, że przybędziemy? Okręt nasz jest potężny, mamy stu uzbrojonych i dzielnych ludzi, na morzu nikt nas nie doścignie, gdyż okręt szybszy niż Angeles nie pruł nigdy dotąd fal. Czegóż więc mamy się lękać w miejscach, gdzie zawitamy niespodziewanie? Wierzę, że grozi nam wszędzie mniej niebezpieczeństw niźli tam, gdzie sięga władza twego boskiego brata.

- To prawda - rzekł Widwojos. - Skoro o tym mówisz, wspomnieć też trzeba owego człowieka, który przybył do mnie z pismem od boskiego Minosa. Działo się to w tym samym czasie, gdy uśpiono...

- Jakże mogliśmy zapomnieć o nim?! - Terteus zerwał się i omal nie rozerwał głową płótna namiotu, siadł więc zaraz na powrót i dodał szybko: - Siedzieliśmy w megaronie, ów książę ateński, pewien przyjaciel mój i Białowłosy, gdy wszedł sługa i rzekł, że oficer ów chce mówić z Tezeuszem na osobności. Ów wyszedł, a gdy powrócił, wypisane miał na licu, że złą otrzymał wiadomość.

- Więc może brat mój nakazał mu ustami owego posłańca swego uśpić Białowłosego, zabić go, a później w pithosie umieścić na okręcie, a Tezeusz nie pragnąc być nikczemnikiem, który morduje swego gościa, oddał go nam żywego?

- Być tak może, boski książę, lecz jedna to jeszcze przyczyna, abyśmy popłynęli inną drogą niźli ta, którą postanowiłeś przemierzyć będąc jeszcze na Krecie, gdyż znana jest ona zbyt dobrze twym wrogom.

- Zapewne... - Widwojos zastanawiał się przez chwilę. - Być może bogowie dali ci większy dar przewidywania niż mnie. Czyń więc, Terteusie, jak ci się wyda słuszne.

- Dzięki ci, boski książę! -Terteus wstał i nie czekając zniknął za osłoną wejścia namiotu.

- Zazdrościłem ci twych przygód! - zawołał wesoło Perilawos. - Lecz dziś widzę, że bogowie naznaczyli ci żywot przedziwniejszy niźli innym ludziom. Bo któż z nas zniknąłby i odnalazł później na morzu w pustym pithosie.

Roześmieli się obaj.

W tejże chwili okręt drgnął i zakołysał się lekko, zmieniając kierunek.

Miast ku północy dziób jego skierował się wprost na wschód.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Jestem, matko

Najczcigodniejszy Skamonios podszedł do kamiennego obramowania tarasu przed domem królewskim i spojrzał w dół. Z najwyższym wysiłkiem opanował pragnienie gwałtownego cofnięcia się. Pod nim, głęboko w dole, morze łagodnie rozpryskiwało się na skałach. Było to tak głęboko, że nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Skamonios stał przez chwilę z dłońmi wspartymi na obramowaniu. Wiedział, że król wyspy Tenedos stoi za nim i przygląda mu się.

- W rzeczy samej, dostojny władco, przodkowie twoi osiedli w orlim gnieździe! - Odwrócił się i z uśmiechem podszedł do młodego wysokiego mężczyzny ubranego w krótką białą nie sięgającą kolan szatę, na którą narzucona była spływająca z pleców lwia skóra, tak że jej ogon wlókł się po ziemi, gdy król poruszał się. Najczcigodniejszy Skamonios kilka już razy w ciągu ostatnich pięciu dni chwytał się na dziwacznej myśli, że w ogonie owym pozostała jeszcze resztka życia.

- Nie urodziłem się tu, lecz w Troi...

Władca Tenedos wskazał gościowi kamienną ławę wspartą o ścianę przylegającego do stromej skały rozległego domu. Usiadł pierwszy, a najczcigodniejszy Skamonios zajął miejsce w pewnej odległości od niego, gdyż, jak każe obyczaj, ów, który nie jest królem, niechaj nie siada w obecności króla bliżej niż na odległość wyciągniętego ramienia.

- Jest u nas w zwyczaju - dodał król - że gdy władca Tenedos umrze nie pozostawiając syna, zostaje nim młodszy syn króla Troi, a to samo dotyczy i Troi, gdyż oboma królestwami rządzi od stuleci jeden ród. Mimo to państwa nasze - jego rozległe, a moje maleńkie - są, jak to dostrzegłeś, niezależne, choć złączone jak dwie ręce jednego ciała. Ojcowie nasi wiedzieli, że nigdy król Troi i król Tenedos nie będą wrogami. Tenedos byłoby niezdobytą twierdzą nawet bez owych murów, które wznieśliśmy, a przystań nasza jest zapewne najlepszą i najłatwiejszą do obrony przystanią w świecie. Może ona pomieścić bardzo wiele okrętów, lecz ów, który pragnąłby ją zdobyć, musiałby przyprowadzić nie tylko mrowie okrętów, lecz i potężne wojska, jakich nigdy dotąd nie przeprawiono morzem. Dla tej przyczyny wierzymy, że nigdy stopa nieprzyjaciela nie dotknie tej wyspy... - Uderzył lekko stopą, obutą w zwykły skórzany sandał, o kamienną podłogę tarasu. -Gdyż wystarczy jedno moje skinienie, a droga pnąca się tu pod górę zniknie pod nawałnicą spadających skał i wróg musiałby mieć skrzydła, aby do mnie dotrzeć. Dla tej przyczyny nie rozmyślam o nieprzyjaciołach. Nie lękam się zresztą nikogo, gdyż flotą moja jest potężna. Lecz nie mógłbym jej wybudować i utrzymywać w gotowości bez pomocy Troi, a Troja, która leży odkryta między morzami i narażona jest na natarcie zewsząd, wie, że pod osłoną floty Tenedos może rozwijać się spokojnie. Moje maleńkie królestwo jest tarczą dla całej rozległej krainy na lądzie stałym, nad którą panuje brat mój. Zresztą wiesz o tym dobrze, będąc dostojnikiem kreteńskim i człowiekiem zaufanym swego władcy. Czyż wasi potężni królowie nigdy nie pragnęli zatknąć podwójnego topora przed przesmykiem wiodącym ku północnemu morzu? Czyż nie musicie korzystać z naszego pośrednictwa w zakupie zbóż rozmaitych, które tam uprawiają? Sprzedajemy je wam taniej, niż czyni to Egipt, choć i z Egiptu je bierzecie. My kupujemy je od ludów mieszkających za przesmykiem. A bursztyn, który dociera do was przez nasze ręce? Przecież nie my go zbieramy i nie wiemy nawet, jaki lud go znajduje. Kupujemy go od plemion mieszkających wokół morza za przesmykiem, on zaś od innych ludów, które żyją dalej jeszcze na północ. Słusznie zamierzał brat królewski Widwojos odbyć wyprawę dla zbadania ojczyzny bursztynów. Wiedział też, że przepuścilibyśmy jego okręt, gdyż jest księciem Krety. Szczerze mówiąc nie wierzę, aby powrócił on kiedykolwiek z owej wyprawy, gdyby zapuścił się w którąś z rzek wpadających z północy do owego morza. Żyją tam ludy niezwykle dzikie i wrogie przybyszom. Inaczej i my pragnęlibyśmy tam dotrzeć, choć wolimy handel, jaki prowadzimy z osadami nadbrzeżnymi owych krain. Lecz wiemy, że okręty nasze, które zapuściły się zbyt daleko, nie powróciły nigdy. Szczerze mówiąc: nigdy nie dotarliśmy w głąb lądu na północy. Zresztą świat tam zimą przemienia się w białą umarłą pustynię, gdzie zginie każdy, kto nie zna jej tajemnic i nie narodził się tam. Lecz znam Kreteńczyków i wiem, że mimo to pragnęlibyście mieć w ręku ów rygiel, oddzielający oba morza, jakim jest Troja. Jeśli nie próbowaliście go uchwycić, to nie dlatego, że brak wam ludzi lub okrętów, lecz dlatego, że zawsze umiecie rozpoznać, kto z bliższych lub dalszych sąsiadów jest słabszy niźli wy, może stać się waszą ofiarą i zostać przemieniony w sługę! - Roześmiał się pogodnie.

- Szlachetny władco tej wyspy! - Skamonios uniósł obie dłonie w geście zaprzeczenia. Na jego obliczu widniał równie miły i pogodny uśmiech. - Boski Minos, jak wiesz, uważa ciebie i najszlachetniejszego brata twego za swych przyjaciół. On także jest waszym przyjacielem! Czyż inaczej wysłałby mnie tu z zadaniem tak wielkim i otoczonym tak gęstą tajemnicą?


- Słusznie rozumuje pan twój, władca Krety, sądząc, że jesteśmy jego przyjaciółmi! My także wiemy aż zbyt dobrze, że nic dobrego nie przyszłoby nam z tego, gdybyśmy nimi nie byli. Gdyby zechciał, odciąłby drogę na południe naszym okrętom, a na północ okrętom fenickim i tych ludów, którymi władacie. Wówczas handel nasz zacząłby ponosić ogromne straty, a Troja, strzegąca przesmyku między morzami, upadłaby wreszcie lub musiała szukać zysku i chwały w walkach z ubogimi ludami koczowniczymi lub silnymi na lądzie sąsiadami, którzy mogliby do boju wyprowadzić wojska liczniejsze niż nasze. Nie, los nasz związany jest z morzem i dla tej właśnie przyczyny brat mój i ja uczynimy wszystko, by zadowolić twego potężnego króla. Gdyż wielce będzie on nam wdzięczny za tak straszliwą przysługę i milczenie. A na morzach tego świata wdzięczność Minosa i jego przychylność znaczą tyleż lub więcej niż przychylność Posejdona.

- Dzięki ci, królu, za tak piękne słowa. Przekażę je memu panu, gdy czas nadejdzie.

- Uczyń to. Lecz zna on nasze myśli bez twej pomocy. Albowiem nie ma większej przyjaźni niźli ta, której źródłem jest wspólna korzyść z niej płynąca!

Roześmiał się ponownie, wstał i zrobiwszy kilka kroków odwrócił się, by spojrzeć ku wznoszącemu się nad skalnym pałacem ostremu wierzchołkowi góry. Później zawrócił i usiadł.

- Pragniemy królowi twemu wyświadczyć tę przysługę, a brat mój obmyślił pewien piękny podstęp, który posłuży do jej wypełnienia. Podstęp tak piękny, że choć pan twój pragnął, aby okręt Widwojosa także zaginął, wierzymy, że może załodze zezwolić na powrót do Knossos, gdyż wieści, które ludzie ci przywiozą, będą w wielkiej zgodzie z zamysłem Minosa. Lecz, jak dotąd, ów dzielny brat królewski nie nadpływa ku nam z południa na swym wielkim okręcie! A patrząc na ciebie, czcigodny Skamoniosie, obawiam się, że twoja przywykła do dworskich obyczajów dusza i przywykłe do dworskich wygód ciało cierpią od pięciu dni, odkąd tu się ukryłeś, aby Widwojos po przybyciu do Troi nie spotkał ciebie lub kogoś z twej załogi. Surowe życie w moim kamiennym zawieszonym nad przepaścią zamku musi wydawać ci się nędzne i prostackie po wspaniałościach Knossos. W Troi byłoby ci weselej, lecz miałeś słuszność przypuszczając, że byłaby to nieostrożność, a prócz tego gdzieżby miał cię ukryć mój brat wraz z twym okrętem i całą jego załogą?

- Królu, gdyby nie obawa, że zawadzam w tym pięknym pałacu będąc nieproszonym gościem, wyraziłbym większą radość z twej gościny! - Skamonios złożył ręce i pochylił nisko głowę przymykając na chwilę oczy, - Lecz jeden cierń tylko tkwi w mym sercu: drżę na myśl, aby jakaś siła nieznana nie pokrzyżowała naszych zamierzeń.

- Wydobądź z serca ów cierń, mój kreteński przyjacielu! - Król lekko wzruszył ramionami. - Jeśli brat Minosa nie wpadł, zmierzając ku Troi, na podwodne skały lub nie zginął na skutek innego trafu w falach morza, nic naszych zamierzeń nie może pokrzyżować. Spójrz! - Znowu obrócił się i wskazał wierzchołek góry. - Jeśli bystrooki strażnik, który czuwa tam zawsze, dostrzeże okręt płynący morzem otwartym lub przemykający się chyłkiem wzdłuż wybrzeży Troady, lecz nie zmierzający ku naszej wyspie, wówczas zapala bez zwłoki stos gałęzi na wierzchołku góry, aby zobaczyły go nasze okręty strzegące wejścia do przesmyku na północy, a także te, które nieustannie czekają w przystani, gotowe do odebrania tego znaku. Wypłyną one na spotkanie owego okrętu, aby doprowadzić go tu lub, jeśli płynie on do Troi w przyjaznych zamiarach, skierować go tam. Nie obawiaj się więc, czcigodny panie, że ktokolwiek mógłby przepłynąć obok mej wyspy nie dostrzeżony. A gdyby nawet uczynił to nocą i chciał się przemknąć na morze północne, wiedz, że cieśnina owa długa jest bardzo i zawsze panuje w niej prąd przeciwny tym, którzy płyną na północ, jak gdyby tamto morze wlewało się nieustannie do naszego, co zapewne jest prawdą. Nikt jeszcze nie przepłynął owej cieśniny ku północy szybciej niż w dni trzy lub cztery, a wszędzie na jej obszarze są albo moje okręty, albo strażnice. Bez naszej zgody nikt nie przedostał się jeszcze na północ ani nie przybył stamtąd.

Zamilkł. Siedzieli przez chwilę w milczeniu spoglądając na niezmierzoną pustynię błękitnych wód widomą za kamiennym obramowaniem tarasu. Na zachodzie i na północy tkwiły w morzu zamglone w słońcu dalekie wyspy i jęzory lądu z zarysem gór wyrastających jak gdyby z rozedrganego powietrza i nie wspartych podstawami o ziemię.

Król skinął ręką. Podbiegł niewolnik niosący złoty dzban, a za nim drugi z dwoma pucharami.

- Jest to wino z owych wysp... - Władca Tenedos wskazał dalekie wierzchołki gór. - A przemieszano je z miodem pszczół trojańskich i wysuszonym korzeniem pewnego ziela, które rośnie jedynie w naszej krainie. Czy zechcesz go skosztować?

Czcigodny Skamonios odrzucił wdzięcznym ruchem do tyłu długi ciemny warkocz, w który zapleciono mu rankiem włosy, i odparł, że byłby to dla niego niewypowiedziany zaszczyt i rozkosz równa tej, jaką odczułby przyjmując nektar z rąk bogów tej krainy, których, jak pojmuje, jest wielu, choć służą oni Wielkiej Matce, tej samej, która jest Panią Krety.

Niewolnik ukląkł u ich stóp, nalał wina do pucharów, uderzył czołem o kamienne płyty tarasu i cofnął się na klęczkach.

Unieśli ku wargom puchary. Król Tenedos, który był człowiekiem żywego usposobienia, wychylił swój szybko i powstał, aby raz jeszcze rzucić okiem na szczyt góry.

- Panie... - rzekł Skamonios odstawiając ostrożnie swój wspaniały puchar na ławę - wino to jest...

Los chciał, aby nigdy nie dokończył wypowiadać swej myśli. Król uniósł rękę.

- Stos na górze zapłonął! - rzekł szybko. - Nie oznacza to, że nadpływa okręt brata twego władcy, lecz może to być on!

Skamonios zerwał się i podszedł do obramowania. Stali przez chwilę wpatrując się w nieskończoną pustą powierzchnię wód, na której jedynie w kierunku Troi dostrzec można było kilka maleńkich łodzi rybackich. A jeśli to był Widwojos, nie mógł przecież znajdować się na północ od Tenedos.

- Tam! - rzekł król spokojnie i wyciągnął ramię wskazując kierunek. - Nic widać go jeszcze niemal, lecz musi to być w rzeczy samej wielki okręt!

Skamonios podszedł oczyma za jego wyciągniętą dłonią. I nagle dojrzał go!

Na błękitnej, białej niemal w promieniach porannego słońca, rozedrganej równinie morza dostrzegł maleńki ciemny kształt.

Z tej odległości przypominał on mrówkę posuwającą się powoli ku północy, a gdyby Skamonios nic widział, że okręt ów płynie pod żaglem wzdętym sprzyjającymi podmuchami, mógłby przysiąc, że stoi on w miejscu.

Nawet z tak wielkiego oddalenia wydało mu się, że dostrzega na owym żaglu ogromną głowę Byka o okrągłych spoglądających złowrogo oczach.


- Tenedos! Tenedos, boski książę! - Białowłosy uczuł, że głos mu się łamie. Pragnął powstrzymać wzruszenie, lecz nie mógł i zamilkł oddychając gwałtownie, jak gdyby po szybkim biegu.

Od świtu stał na dziobie wypatrując znajomego wierzchołka góry na widnokręgu. Teraz szczyt był jeszcze daleko, lecz za nim na prawo dostrzegł znajomy widok pasma Idy, zmieniony nieco, gdyż nigdy dotąd nie widział go z tej strony. Był pewien, że nie mogą to być inne góry.

Stali zbici w gromadkę na dziobie. Okręt płynął pod rozpiętym żaglem i wioślarze odpoczywali śpiąc lub wygrzewając się w słońcu. Kilku śpiewało tęskną pieśń o dziewczynie z gór, którą porwał rozkochany orzeł.

Sternik Eriklewes, oddawszy ster jednemu z ludzi, także zbliżył się do księcia.

- Okręty z Tenedos wypłynęły nam na spotkanie, boski książę! - rzekł. - Zawsze tak czynią. Lecz znam drogę do Troi. Gród ów nie leży nad morzem. Jest tam łagodna przystań i miejsce, gdzie łatwo wyciągnąć okręt na brzeg. Stamtąd prowadzi droga do miasta.

- A gdzież twój dom rodzinny? - spytał cicho Perilawos trącając Białowłosego w bok.

- Tam, za wyspą... - Chłopiec wskazał nieokreślony punkt na widnokręgu. - W połowie drogi między Tenedos a Troją. Jest tam brzeg i... i moje domostwo ukryte między skałami... - Potrząsnął głową. - O, Matko... - szepnął. - O, Wielka Matko... wysłuchałaś mnie... - I uniósłszy zwiniętą dłoń dotknął nią ukradkiem czoła.

Brzeg lądu przesuwał się z wolna, a wyspa zdająca się do tego lądu przylegać, lecz oddzielona od niego cieśniną, zbliżała się i wkrótce dostrzegli lasy porastające jej zbocza, a także nagi szczyt skalny górujący nad nimi.

- Czyżby góra ta należała do owych, które zieją ogniem? - zapytał boski Widwojos wskazując ręką wierzchołek skały, na którym pojawił się pióropusz dymu, pochylony wiatrem ku północy.

- Nie, panie! - Białowłosy nie odrywał oczu od znajomego widoku. - Jest to znak dla okrętów, że obcy zbliżają się do Tenedos. Pewnie nas to dotyczy, gdyż nie widzę dokoła żadnego innego żagla.


- Tak, boski książę - przytaknął Eriklewes. - Byłem tu kilkakroć. Okręty króla Tenedos strzegą ujścia przesmyku ku morzu na północy, a wraz z nim Troi, której przystań znajduje się u wejścia do owego przesmyku.

- Czy zapuszczałeś się także i w jego głąb? Terteus nie zwrócił na niego oczu zadając pytanie. Uważnie rozglądał się po okolicy, jak gdyby pragnął wbić sobie w pamięć rysy wybrzeży i wymierzał odległości.

- Nie, nigdy. Gdyż nie zezwalają oni obcym, aby minęli Troję. Wyprawa ta będzie zapewne pierwszą, która to uczyni.

- Lecz Trojanie wpływają tam?

- Tak - rzekł szybko Białowłosy. - Ojciec mój był tam kilkakrotnie, będąc młodzieńcem, król bowiem nakazuje często rybakom, aby pełnili powinność na okrętach strażniczych i kupieckich, gdy ludy z południa przybywają po zboże, które zakupujemy na północy.

- A więc i my napotkamy tam ludzi, nie potwory... - , Widwojos uśmiechnął się. - A jeśli zajmują się oni handlem, nie mogą być wrogami Troi i zapewne także od nas przyjmą podarki i wskażą nam drogę...

- Okręty! - zawołał Terteus. - Zezwól, panie, abym wydał załodze rozkaz uzbrojenia się, choć każdy z ludzi ma oręż w pogotowiu... - Przysłonił oczy dłonią. - Cztery! Lepiej będzie, jeśli ujrzą nas potężnie uzbrojonych i gotowych do obrony, choć zapewne nie natrą na okręt kreteński.

Cofnął się ku masztowi i donośnym głosem wydał kilka poleceń.

Ludzie poczęli dźwigać się na nogi, ucichła przerwana pieśń i po chwili na głowach żeglarzy zalśniły

skórzane hełmy nabijane pięknie oczyszczonymi płytkami z brązu. Pancerze mieli podobne, osłaniające pierś, brzuch i ramiona przed strzałą, a nawet cięciem miecza. Część zasiadła na ławach i ujęła wiosła.

Terteus znowu zakrzyknął i boki okrętu okryły wielkie tarcze, uczynione jak gdyby z dwu spojonych z sobą kół. Na wszystkich był ten sam wizerunek czarnego byka o pustych białych oczach spoglądających groźnie jak oczy śmierci. Obnażone miecze i włócznie leżały obok wioślarzy.

Stojący na dziobie także cofnęli się i unieśli zbroje, choć niechętnie, gdyż dzień zapowiadał się upalny, a skóra kaftanów, obciążonych naszytymi miedzianymi blachami, grzała niemiłosiernie. Wsparty na włóczni, powiewając wspaniałą kitą na okrytym złotym hełmie, boski Widwojos stanął pod masztem, mając u boku syna swego i kilku innych.

- Skręć ku nim, Eriklewesie - rzekł Terteus. - A na znak, że przybywamy w przyjaznych zamiarach, opuśćmy żagiel i z wolna przybliżmy się ku nim wiosłując.

Zdjęto liny z zaczepów i opuszczono reję wraz z żaglem, lecz nie składano go. Wkrótce znów pragnęli go podnieść, aby nie wyczerpać niepotrzebnie sił ludzi i nie zwalniać, gdyż do Troi było jeszcze daleko.

Okręty zbliżyły się. Były niskie, zwinne, a Terteus z uznaniem spoglądał na wiosła ich, unoszące się i opadające, jak gdyby jeden człowiek i jedna wola nimi kierowały. Zatoczyły łuk przed dziobem Angelosa i przystanęły kołysząc się na wodzie.

Okręt kreteński także zwolnił i wpłynąwszy pomiędzy nie, zatrzymał się. Był znacznie wyższy, tak że stojący na nim widzieli dobrze wnętrze owych okrętów. Wioślarze byli wpół nadzy, a pomiędzy nimi stali żołnierze, wśród których dostrzegli łuczników. Lecz mieli oni łuki przerzucone przez plecy.

Gdy zbliżyli się na odległość rzutu włócznią, stojący na dziobie jednego z okrętów człowiek w białym narzuconym na ramiona płaszczu zawołał:

- Jesteśmy żołnierzami króla Tenedos, który panuje na tych wodach! Kim jesteście i dokąd płyniecie?

- Okręt ten wiezie bogom podobnego Widwojosa, brata najpotężniejszego, boskiego władcy Krety Minosa, który udaje się w odwiedziny do króla Troi!

- Bądź pozdrowiony, boski książę! - odparł donośnie ów człowiek unosząc zwiniętą pięść i dotykając nią czoła. - Czy znacie drogę do Troi, gdyż w pobliżu przesmyku jest kilka zdradliwych skał i płycizna, na której mógłby utonąć okręt tak wielki jak nasz?! Mamy polecenie, aby przeprowadzić was, jeśli tego pragniecie!

- Sternik nasz zna te wody i bywał już w Troi! Lecz wdzięczni jesteśmy panu twemu, królowi tej wyspy, za przysługę, którą chciał wyświadczyć boskiemu Widwojosowi! Boski Widwojos pragnie, abyś powtórzył mu te słowa!

- Uczynię tak!

Człowiek w białym płaszczu raz jeszcze przyłożył dłoń do czoła i odwróciwszy się, zawołał krótko do ludzi. Wszystkie okręty drgnęły, gdyż wiosła opadły jak jedno. Kolejno śmignęły przed dziobem Angelosa i poczęły się oddalać ku wyspie.

Okręt ruszył, uniesiono żagiel.

- Czy widziałeś, jak patrzyli na nas?! - zaśmiał się Terteus zdejmując hełm i odkładając tarczę. - Nic dziwnego. Nigdy nie widzieli tak wielkiego okrętu i zapewne nigdy podobnego nie zobaczą, jeśli nie ujrzą nas powracających z owej wyprawy.

Żagiel chwycił wiatr i okręt począł sunąć po powierzchni spokojnego morza, rozcinając drobne fale i okrążając łagodnym łukiem wyspę.

Białowłosy znów powrócił na dziób. Widząc, że książę i Perilawos zbliżają się tam także, usuną} się. Zdjął hełm, lecz był tak przejęty, że wciąż miał u boku długi miecz, a w ręce ciężką włócznię.

- Cóż to, pragniesz uderzyć na rodzinną wioskę?! - roześmiał się Perilawos. - Nie oczekują cię tam i jeśli ujrzą cię nadchodzącego po falach w pełnym uzbrojeniu, orzekną, że jesteś rozbójnikiem morskim i zabijacie, nim pokłonisz się ojcu i matce!

- Ojcu i matce... - rzekł Białowłosy cicho. Uniósł głowę. - Będziemy płynęli wzdłuż wybrzeża, gdyż okręt musi wyminąć płyciznę za przylądkiem. Gdybym skoczył do wody, dopłynąłbym łatwo do domu.

- Czemuż miałbyś to czynić? - zapytał książę. - Jeśli woda jest tam dostatecznie głęboka, a zapewne pamiętasz jeszcze, jakie dno ma ów skrawek morza, nad którym przyszedłeś na świat, zbliżymy się tak, abyś mógł wraz z darami dotrzeć do swego domu. A jutro lub pojutrze napotkasz nas w Troi, jeśli zechcesz nadal nam towarzyszyć. - Uśmiechnął się widząc, że twarz chłopca okrył rumieniec.

- Dzięki ci, panie...

Białowłosy nisko pochylił głowę. Później uniósł oczy i począł wpatrywać się w linię brzegu.

Mijali wyspę. Dym na wierzchołku skalnym nadal unosił się ku górze. Być może władca Tenedos dawał znak do Troi, że obcy okręt zbliża się ku przesmykowi.

I oto dostrzegł znajomy grzbiet przylądka. Wysoko w górze kołował nad wodami orzeł morski...

,, Czyżby był to ów ptak, którego ujrzałem wówczas?" - pomyślał Białowłosy. Stał nieruchomo, nie słysząc rozmowy księcia z Terteusem, wpatrzony w zbliżający się przylądek.

Z wolna... z wolna wysuwało się spoza przylądka pasmo lądu. Znajome... nierzeczywiste, jak gdyby wydobyte z owych snów, które tak często go nawiedzały i w których widział je z łodzi na chwilę przed

uderzeniem nawałnicy nadbiegającej spoza gór.

Mimowolnie uniósł wzrok, lecz nad górami lśnił gładki jasny błękit nieba.

- Tak, tam! - Nie mógł się mylić. Wyciągnął ramię i wskazując, rzekł niemal szeptem: -Tam jest . mój dom!

- Co rzekłeś? - Terteus, który właśnie zamilkł odpowiedziawszy na pytanie księcia, pochylił się ku niemu.

- Tam jest mój dom! - powtórzył Białowłosy. - Tam, gdzie owe dwie skały i zarośla. A wyżej las podchodzi do grzbietu wzgórza.

- Widzę tam same skały i zarośla! - roześmiał się Terteus. - Lecz jeśli widzisz już dom swój, podziękuj bogom.

Białowłosy pochyliwszy głowę i uniósłszy obie ręce, w myśli ukorzył się przed Wielką Matką, która rządzi ziemią, i przed Posejdonem, który wiódł go po morzach, składając im dzięki za to, że przywiedli go tą samą drogą, którą porwała go burza, by oto mógł ujrzeć rodzinną ziemię, choć tak wiele razy serce w nim upadało i przestawał wierzyć, że ujrzy ją jeszcze kiedykolwiek.

Spoglądali na niego w milczeniu, póki modlił się, a w serca ich wstąpiła również radość. Wydarzenie to zdawało się być dobrą wróżbą dla wyprawy.

Białowłosy opuścił ręce i patrzył. Byli jeszcze daleko. Pomiędzy nim a owym odległym miejscem wybrzeża rozciągało się pasmo wód, a na nim tkwiła maleńka samotna łódź rybacka, której ciemny żagielek odcinał się od roziskrzonego słońcem morza. Jakiś rybak łowił na skraju płycizny jak niegdyś on. Ileż tuńczyków musiało odwiedzić te wody od owej chwili! Być może niektóre z nich przepłynęły nie opodal Krety, a nawet nie opodal brzegów Egiptu? A ów, którego zabił? Czyżby był on zaklętym w rybie ciało groźnym duchem, który pomścił na nim swą śmierć, gnając go po morzach i lądach, od brzegu do brzegu? Lecz nie mógł to być duch wielce straszliwy, skoro udało mu się powrócić.

Angeles płynął teraz blisko brzegów, opuszczono ponownie żagiel i wioślarze posłuszni głosowi przodownika wolno zanurzyli wiosła, gdy sternik zręcznie prowadził okręt na skraju jasnej wody, oddalając się od niej i przybliżając, aż wreszcie zniknęła i znowu naokół morze przybrało mroczną zieloną barwę.

Mała łódeczka była coraz bliżej, zeszła z drogi okrętu i stojący w niej człowiek oparł się o maszt, zaprzestawszy połowu. Zapewne ze zdumieniem wpatrywał się w ogromny okręt, na jakim nigdy dotąd nie spoczywały jego oczy.

Zbliżył się do łodzi tak, że wyraźnie dostrzegł miejsce, gdzie żagielek był zszyty, świecąc nową łatą.

Białowłosy zmrużył oczy. Łódź była tuż przed nimi po lewej, pomiędzy okrętem a brzegiem, a dalej był pas niskich skał i miejsce, gdzie...

- Ojcze! - krzyknął nagle. - Ojcze!

Cofnął się i w pancerzu, rzuciwszy włócznię i miecz na dno, skoczył do wody, nurkując tuż pod uniesionymi wiosłami okrętu. Płynął przez chwilę pod wodą i wynurzył naprzeciw łodzi.

Stojący pochylił się, gdy chwycił rękami za burtę.

- Ojcze! - zawołał wypluwając wodę; - Ojcze! Poznałem cię z dala i oto jestem!

Zobaczył, że ogorzała twarz ojca zbladła gwałtownie. Dwie silne ręce pochwyciły go i jak piórko uniosły w górę.

- Żyjesz... - rzekł ojciec cicho. - Żyjesz... -1 objął go tuląc ku sobie jak małe dziecko, lecz tak silnie, że łódź zachwiała się i omal nie wpadli obaj do wody. - Synu mój... - Odsunął go od siebie. - Żyjesz...

Białowłosy dotknął jego ręki i wyprostował się.

- Żyję, ojcze... - rzekł cicho. - I powróciłem na tym okręcie... - Nie wiedział, co jeszcze może rzec. Myśli pomieszały się, a serce biło mu tak, że zaledwie mógł oddychać. Mokra skóra pancerza lepiła się do ciała.

- Hej! - usłyszał za sobą okrzyk.

Odwrócił głowę. Zapomniał na chwilę o okręcie, a oto Angeles cofał się, lekko popychany uderzeniami wioseł i niemal otarł o nich po chwili.

- Odnalazłem ojca, panie! - zawołał Białowłosy ku stojącemu na dziobie Widwojosowi.

Widząc wspaniały strój księcia, ojciec jego uniósł dłoń i przyłożył ją do czoła pochyliwszy głowę.

- Bądź pozdrowiony, wielki panie, kimkolwiek jesteś - rzekł donośnie, lecz głosem, który drżał nieco, choć walczył jak mógł, aby nie okazywać wzruszenia. - Bądź pozdrowiony, albowiem miałem jedynego syna tylko i opłakałem go, a tyś mi go zwrócił! Oby Wielka Matka czuwała równie szczęśliwie nad tobą i twymi synami!

- Dzielnego masz syna, rybaku! -zawołał wesoło boski Widwojos. - Niechaj sam ci opowie o swych przygodach, a ja jedynie pragnę, aby zabrał dary, które wiózł dla ciebie i swej matki, a których zapomniał opuszczając nas bez pożegnania! - roześmiał się.

Białowłosy nic nie odrzekł, lecz spuścił głowę. Podpłynęli i podano im wszystkie wspaniałe przedmioty, którym podobnych nigdy nie widział ich ukryty wśród głazów kamienny dom.

A gdy Terteus, pochyliwszy się nad burtą, spuszczał mu z wolna piękną kreteńską sieć, Białowłosy szepnął:

- To dla ciebie, ojcze...

Oddali mu jeszcze miecz, hełm i włócznię o lśniącym ostrzu z brązu. Złożył je ostrożnie na dnie łodzi, na którym leżało kilka ułowionych już ryb.

- Czekamy cię w Troi na dworze królewskim! -zawołał Perilawos. - Przybądź, gdy ojciec i matka nacieszą się tobą, a ty nimi!

- Przybędę, nim trzy dni przeminą! - zawołał i wraz z ojcem pochylili głowy, przykładając raz jeszcze zwinięte w pięść dłonie do czoła, gdy padł okrzyk na pokładzie i wiosła zanurzyły się w wodę.

Angelos zmierzał teraz ku pełnemu morzu, by wyminąć trzy niskie wystające ponad wodą wysepki leżące na drodze do Troi.

Podniósł się ogromny żagiel i wydął półkoliście, chwyciwszy wiatr nadbiegający z południa.

Stojąc w kołyszącej się łodzi patrzyli za nim przez chwilę, później zwrócili oczy ku sobie. Milczeli.

- Nie będę już dziś łowił... - rzekł ojciec zacinając się i zamilkł pojmując, że słowa owe brzmią niedorzecznie w takiej chwili. Siadł na tyle łodzi i sterując wiosłem pozwolił, aby wiatr zaczął spychać ich ku brzegowi.

Białowłosy patrzył na zbliżające się znajome głazy.

- Matka... - rzekł wreszcie cicho - czy zdrowa jest?

- Zdrowa... - Ojciec znów zamilkł i nagle uśmiechnął się. - Było to dla niej, jakby jej życie zatonęło wraz z twoim owego dnia. Milczy... A nocami płacze... Wierzyłem, że to minie... lecz płacze niemal co noc... -1 nagle dodał wesołym głosem: - Nie będzie tej nocy płakała!

Łódź uderzyła o kamyki wybrzeża. Wyskoczyli i wyciągnęli ją na brzeg. Białowłosy rozwiązał biały płócienny węzełek i wyjął z niego naszyjnik ze złotych listków, przetykany bryłkami bursztynu.

- To dla niej... - powiedział.

- Idź! - rzekł ojciec. - Sam tu uczynię, co trzeba. Odwrócił głowę i patrzył za wysokim młodzieńcem, który tak niedawno był niemal dzieckiem. Ów wspaniały wojownik w hełmie z czerwoną kitą, w pancerzu i z mieczem brązowym u boku, był to syn jego... syn, który oto piął się szybko biegnącą pośród skał kamienną ścieżką.

Białowłosy biegł niemal, przeskakując z kamienia na kamień, lecz zatrzymał się jak wryty przed skórą przesłaniającą wejście.

Z głębi domu dochodził miarowy szum żaren. Nie śpiewała.

Przymknął oczy. Później otworzył je i oparłszy włócznię o ścianę domu, ściskając w ręce naszyjnik, wszedł.

Odwróciła się, gdyż cień jego przesłonił wejście. Stał nie poruszając się.

Wypuściła rękojeść żaren i widząc cień wysokiego wojownika w hełmie podeszła o krok i zatrzymała . się.

- Matko... - rzekł Białowłosy i zamilkł. Gardło zacisnęło się i żaden dźwięk nie chciał już przejść przez nie.

Cofnęła się o krok i uniosła dłonie do szyi.

- Jestem, matko... - rzekł wreszcie cicho. Nie poruszyła się. Nagle powiedziała wyraźnie:

- Podejdź i podtrzymaj mnie. Nie chcę, aby radość mnie zabiła, nim cię dotknę.

Zbliżył się i objął ją ramieniem. Jakże to było możliwe, że była niższa niźli przed rokiem? Położyła głowę na jego piersi. Czuł, że serce jej bije jak szalone. Dygotała cała.

Wreszcie wyszeptała:

- Synu mój...

Objęła go ramieniem i zaczęła płakać.

Загрузка...