4. UWOLNIONY CIEŃ

Tej wiosny Ged niewiele widywał zarówno Vetcha, jak i Jaspera, jako czarownicy bowiem uczyli się oni teraz u Mistrza Wzorów w tajemniczych gąszczach Wewnętrznego Gaju, gdzie uczniowie nie mieli wstępu. Ged pozostał w Wielkim Domu, pracując pod kierunkiem Mistrzów nad wszelkimi sztukami praktykowanymi przez czarowników, tych którzy dokonują sztuk magicznych, ale nie noszą lasek: nad wywoływaniem wiatru, zaklinaniem pogody, znajdowaniem przedmiotów i magią związywania, a także nad kunsztem magicznego kowalstwa i ciesielstwa, opowiadania legend i baśni, leczenia i zielarstwa. Nocą, sam w celi służącej mu za sypialnię, przy małej kuli błędnego ognika, płonącej nad księgą zamiast lampy czy świecy, Ged uczył się Dodatkowych Runów i Runów z Ea, których używa się w Wielkich Zaklęciach. Wszystkie te umiejętności przychodziły mu łatwo i wśród uczniów niosła się fama, jakoby ten czy ów Mistrz powiedział, iż chłopak z Gontu jest najbystrzejszym uczniem, jaki kiedykolwiek przebywał na Roke; urastały legendy na temat otaka, o którym mówiono, że jest zamaskowanym duchem wszeptującym wiedzę do ucha Geda; powiadano nawet, że kruk Arcymaga pozdrowił Geda w dniu jego przybycia jako „przyszłego Arcymaga”. Niezależnie od tego, czy wierzyli w takie historie czy też nie i czy lubili bądź nie lubili Geda, jego koledzy w większości podziwiali go i chętnie go słuchali — wtedy gdy opanowywał go niecodzienny nastrój podniecenia i Ged przyłączał się do nich, aby przewodzić ich zabawom podczas coraz dłuższych wiosennych wieczorów. Przeważnie jednak istniały dlań tylko praca, ambicja i opanowanie i na ogół trzymał się, na osobności. Pośród wszystkich kolegów nie miał — w czasie nieobecności Yetcha — przyjaciela i nigdy nie czuł, że chciałby go mieć.

Miał lat piętnaście, był więc bardzo młody jak na naukę któregoś z Wyższych Kunsztów czarnoksiężników lub magów, tych którzy noszą laskę; ale tak prędko uczył się wszelkich sztuk iluzyjnych, że Mistrz Przemian, sam człowiek młody, wkrótce zaczął nauczać go w odosobnieniu od innych i opowiadać mu o prawdziwych Zaklęciach Nadawania Kształtu. Wyjaśniał Gedowi, w jaki sposób rzecz, która ma być naprawdę przeobrażona w inną, musi zostać przemianowana na tak długo, jak długo trwa działanie czarów, i opowiadał, jak oddziałuje to na imiona i istotne właściwości przedmiotów, które znajdują się w pobliżu przeistoczonej rzeczy. Mówił o związanych z przemianami niebezpieczeństwach — wtedy przede wszystkim, kiedy czarownik przeistacza swoją własną postać i w ten sposób naraża się na to, -że zostanie usidlony przez własne zaklęcie. Stopniowo zachęcony tym, że chłopiec rozumie wszystko niezawodnie, młody Mistrz zaczął nie tylko opowiadać mu o tych tajemnicach. Nauczył go pierwszego, a potem następnego z Wielkich Zaklęć Przemiany i dał mu do przestudiowania Księgę Nadawania Kształtu. Uczynił to bez wiedzy Arcymaga i postąpił nieroztropnie, choć działał w dobrej wierze.

Ged pracował obecnie także pod kierunkiem Mistrza Przywołań, ten Mistrz jednak był człowiekiem surowym, postarzałym i zahartowanym przez głębię i posępność sztuki czarodziejskiej, której nauczał. Nie zajmował się złudzeniami, lecz wyłącznie prawdziwą magią, przywoływaniem takich energii, jak światło, gorąco, siła przyciągająca magnesu i te siły, które ludzie odbierają jako ciężar, kształt, barwę, dźwięk; przywoływał prawdziwe moce, Czerpane z niezmiernych, bezdennych zasobów energii wszechświata, których żadne ludzkie zaklęcia lub spożytkowania nie byłyby w stanie wyczerpać ani wytrącić z równowagi. Używane przez zaklinaczy pogody lub mistrzów morskich wezwania wiatru i wody były to umiejętności, które uczniowie już znali, ale dopiero Mistrz Przywołań wskazał im, dlaczego prawdziwy czarownik używa takich zakląć tylko w potrzebie: jako że przywołać takie siły ziemskie oznacza zmienić świat, którego część one stanowią. — Deszcz na Roke może być posuchą w Osskil — powiadał Mistrz — a cisza morska na Wschodnich Rubieżach może być burzą i zniszczeniem na Zachodzie, jeśli się nie wie, co się czyni.

Co do wzywania prawdziwych rzeczy i żyjących ludzi, wskrzeszania duchów zmarłych i zwracania się do Świata Niewidzialnego, a więc tych zaklęć, które są szczytem sztuki Przywoływania i mocy wyobrażania — o tym Mistrz ledwo im wspomniał. Raz czy dwa Ged próbował skłonić go, aby powiedział coś niecoś o tego rodzaju tajemnicach, ale Mistrz milczał, spoglądając nań przeciągle i srogo, póki Ged nie poczuł się nieswojo i nie zamilkł.

Czasami w istocie było mu nieswojo, kiedy czynił nawet te pomniejsze czary, jakich go uczył Mistrz Przywołań. Były pewne runy na niektórych stronicach Księgi Wiedzy, które zdawały mu się znajome, choć nie pamiętał, w jakiej księdze mógł je widzieć wcześniej. Były pewne zdania, które trzeba wypowiadać w zaklęciach Przywoływania, a których wypowiadać nie lubił. Nasuwały mu na mgnienie oka myśl o cieniach w mrocznej izbie, o zamkniętych drzwiach, o cieniach próbujących go dosięgnąć z kąta obok drzwi. Pośpiesznie odsuwał na bok takie myśli czy wspomnienia i dalej robił swoje. Te chwile grozy i ciemności, mówił sobie, były jedynie cieniami jego niewiedzy. Im więcej się uczy, tym mniej będzie musiał się bać, aż w końcu, mając jako czarnoksiężnik pełną władzę, nie będzie musiał lękać się niczego w świecie, zupełnie niczego.

Gdy nastał drugi miesiąc tego lata, cała Szkoła zgromadziła się znów w Wielkim Domu, aby święcić Noc Księżyca i Długi Taniec — które to święta tego roku zbiegły się w jedno, trwające dwie noce, co nie zdarza się częściej niż raz na pięćdziesiąt dwa lata. Całą pierwszą noc, najkrótszą w roku noc pełni księżycowej, grały wśród pól piszczałki, wąskie uliczki Thwil pełne były bębnów i pochodni, a dźwięk śpiewu niósł się ponad oświetlonymi przez księżyc wodami Zatoki Roke. Gdy nazajutrz wzeszło słońce, Kantorzy z Roke zaczęli śpiewać długie Czyny Erreth-Akbego, opowieść o tym, jak zbudowano białe wieże Havnoru i jak Erreth-Akbe podróżował ze Starej Wyspy Ea poprzez cały Archipelag wraz z Rubieżami, aż w końcu na najdalszej Zachodniej Rubieży, na skraju Morza Otwartego, spotkał smoka imieniem Orm; i kości bohatera leżą w potrzaskanej zbroi między kośćmi smoka na brzegu odludnego Selidoru, ale jego miecz umieszczony na szczycie najwyższej wieży Havnoru wciąż płonie czerwono, gdy słońce zachodzi ponad Morzem Najgłębszym. Gdy śpiew się skończył, rozpoczął się Długi Taniec. Mieszczanie, Mistrzowie, uczniowie i chłopi, wszyscy razem, mężczyźni wraz z kobietami, ruszyli tańcząc w ciepłym zmierzchu i w tumanach kurzu wszystkimi drogami wyspy w dół ku plażom, w rytmie bębnów i przy zawodzeniu fujarek i piszczałek. W świetle księżyca, który zeszłej nocy był w pełni, dotarli tańcząc aż do samego morza i muzyka zginała w szumie przyboju. Gdy rozjaśniło się na wschodzie, wrócili idąc pod górę plażami i drogami; bębny zamilkły i tylko piszczałki grały cicho i przenikliwie. Tak działo się tej nocy na każdej wyspie Archipelagu: ten sam taniec, ta sama muzyka wiązały ze sobą lądy rozdzielone przez morze.

Gdy Długi Taniec się skończył, większość ludzi przespała cały dzień i wszyscy zeszli się znów wieczorem, aby jeść i pić. Gromadka młodzieży, uczniów i czarowników, wyniosła swą wieczerzę z refektarza, aby urządzić własną ucztę na dziedzińcu Wielkiego Domu; byli tam Vetch, Jasper i Ged oraz sześciu czy siedmiu innych, a także paru młodzików zwolnionych na krótko z Wieży Osobnej, bowiem to święto wywabiło z niej nawet Kurremkarmerruka. Wszyscy jedli, śmiali się i z czystej swawoli wyprawiali sztuczki, które mogłyby zadziwić królewski dwór. Jeden z chłopców oświetlił podwórzec setką gwiazd utworzonych z błędnych ogników, barwnych jak drogie kamienie: ich rozkołysana sieć przesuwała się powoli pomiędzy biesiadnikami a prawdziwymi gwiazdami; paru chłopców grało kulami z zielonego płomienia i kręglami, które podrygiwały i odskakiwały, gdy kula się zbliżała; Yetch, jedząc pieczone kurczę, siedział cały ten czas. ze skrzyżowanymi nogami, zawieszony ponad kolegami w powietrzu. Jeden z młodszych chłopców usiłował ściągnąć go na ziemię, ale Vetch uniósł się tylko trochę wyżej, poza jego zasięg, i uśmiechając się spokojnie siedział nad ich głowami. Od czasu do czasu odrzucał na bok kość kurczęcia, która zmieniała się w sowę i latała pohukując w sieci gwiezdnych świateł. Ged strzelał do sów strzałami utworzonymi z okruchów chleba i strącał ptaki, a gdy dotykały ziemi, leżały już na niej tylko kości i okruchy — całe złudzenie rozwiewało się. Ged próbował też zasiąść obok Yetcha w powietrzu, nie mając jednak klucza do zaklęcia, musiał trzepotać ramionami, aby utrzymać się w górze, i wszyscy śmiali się z jego wzlotów, trzepotań i nagłych upadków. Wygłupiał się dalej, aby wzbudzić śmiech, i śmiał się razem z nimi, bowiem po tych dwu nocach tańca, światła księżycowego, muzyki i magii był w nastroju szalonym i nieokiełznanym, gotów na przyjęcie wszystkiego, cokolwiek się stanie.

Nareszcie zeskoczył lekko na ziemię obok Jaspera, a Jasper, który nigdy nie śmiał się głośno, odsunął się ze słowami:

— Krogulec, który nie umie latać…

— A czy Jasper nie oznacza „jaspis”? — odciął się Ged, szczerząc zęby. — O, klejnocie pośród czarowników, o, drogocenny kamieniu z Havnoru, zabłyśnij dla nas!

Chłopak, który wprawił w ruch światła ponad nimi, zmusił jedno z nich, aby spłynęło w dół i pląsając rzucało blaski wokół głowy Jaspera. Nie całkiem tak opanowany jak zwykle, marszcząc się gniewnie, Jasper zmiótł i zgasił światło jednym ruchem ręki.

— Mam już dość tych chłopców z ich hałaśliwością i pustotą — rzekł.

— Wchodzisz w wiek średni, bracie — rzucił z góry Yetch.

— Jeśli cisza i ponurość są przedmiotem twoich pragnień — wtrącił się jeden z młodszych chłopców — zawsze możesz wrócić do Wieży.

Ged zwrócił się do niego:

— Zatem cóż jest przedmiotem twoich pragnień, Jasper?

— Pragnę towarzystwa ludzi mnie równych — odparł Jasper. — Chodź, Vetch. Zostaw uczniaków z ich zabawkami.

Ged obrócił się, aby stanąć twarzą w twarz z Jasperem.

— Cóż takiego mają czarownicy, czego brakuje uczniom? — zapytał. Jego głos był spokojny, ale wszyscy pozostali chłopcy nagle ucichli, bowiem zarówno w tonie głosu Geda, jak i w tonie Jaspera ich wzajemna niechęć pobrzmiewała teraz jasno i wyraźnie jak stal wysuwająca się z pochwy.

— Moc — odpowiedział Jasper.

— Dorównam twej mocy we wszystkim, cokolwiek uczynisz.

— Rzucasz mi wyzwanie?

— Rzucam ci wyzwanie.

Vetch opadł już przedtem na ziemię, a teraz wkroczył pomiędzy nich ze stanowczym wyrazem twarzy.

— Pojedynki na czary są nam wzbronione i dobrze o tym wiecie. Koniec z tym!

I Ged, i Jasper stali w milczeniu, bo prawdą było że znali prawo Roke, i wiedzieli także, że Yetchem powoduje miłość, a ich obydwu popycha nienawiść. Mimo to ich gniew został tylko okiełznany, ale nie ochłódł. Zaraz też Jasper odsuwając się trochę na bok, jak gdyby chciał być słyszany tylko przez Vetcha, odezwał się ze swym chłodnym uśmiechem:

— Byłoby chyba lepiej, gdybyś ponownie przypomniał swemu przyjacielowi pastuchowi o prawie, które go chroni. Wygląda na nadąsanego. Zastanawiam się, czy on naprawdę myślał, że przyjmę jego wyzwanie? Jegomość, którego czuć kozami, uczniak, który nie zna nawet Pierwszej Przemiany?

— Jasper — powiedział Ged — cóż ty wiesz o tym, co ja znam?

Na mgnienie, nie wymawiając żadnego słyszalnego słowa, Ged zniknął sprzed ich oczu, a na jego miejscu zawisł w powietrzu wielki sokół otwierający swój haczykowaty dziób, jakby chciał zaskwirzyć; trwało to jedno mgnienie, po czym Ged znów stał w migoczącym świetle pochodni, z mrocznym spojrzeniem utkwionym w Jaspera.

Jasper cofnął się był o krok, zdumiony, ale teraz wzruszył ramionami i wyrzekł jedno słowo:

— Złudzenie.

Inni zaszemrali. Vetch powiedział:

— To nie było złudzenie. To była prawdziwa przemiana. Dość już, Jasper, posłuchaj…

— Dość, aby udowodnić, że za plecami Mistrza zapuścił żurawia w Księgę Nadawania Kształtu: co z tego? Dalej, kozi pastuchu. Podoba mi się ta pułapka, którą sam na siebie zastawiasz. Im bardziej usiłujesz dowieść sobie, że jesteś mi równy, tym bardziej okazujesz się tym, czym jesteś w istocie.

Na te słowa Vetch odwrócił cię od Jaspera i powiedział bardzo łagodnie do Geda:

— Krogulcze, bądź mężczyzną i daj temu spokój, chodź ze mną…

Ged spojrzał na przyjaciela i uśmiechnął się, ale rzekł tylko:

— Potrzymaj mi przez chwilkę Hoega, dobrze?

Włożył w dłonie Yetcha małego otaka, który jak zwykle siedział był na jego ramieniu. Otak nie pozwalał nigdy dotykać się nikomu oprócz Geda, ale teraz poszedł do Yetcha i, wspiąwszy się po jego ręce, skulił mu się na ramieniu, wielkie jasne oczy kierując wciąż na swego pana.

— No — zwrócił się Ged do Jaspera, spokojnie jak poprzednio — co uczynisz, aby mi dowieść swojej wyższości?

— Nie muszę nic czynić, pastuchu. Mimo to uczynię. Dam ci szansę — dogodną sposobność. Zawiść zżera cię jak robak jabłko. Wypuśćmy tego robaka. Chełpiłeś się niegdyś przy Pagórku Roke, że gontyjscy czarnoksiężnicy nie bawią się w sztuczki. Chodź teraz na Pagórek Roke i pokaż nam, co takiego robią w zamian. A potem, być może, ja ci pokażę troszkę czarów.

— Tak, chętnie to zobaczę — odpowiedział Ged.

Młodsi chłopcy, przyzwyczajeni do jego gniewu wybuchającego przy najmniejszym cieniu lekceważenia albo zniewagi, wpatrywali się weń, zdumieni jego obecnym opanowaniem. Vetch spoglądał na Geda nie ze zdumieniem, lecz z rosnącą trwogą. Spróbował znowu wmieszać się w spór, ale Jasper rzekł:

— Ty, Vetch, nie wtrącaj się. Co uczynisz z szansą, jaką ci dałem, pastuchu? Pokażesz nam jakieś złudzenie, kulisty piorun, zaklęcie, które leczy kozy ż parchów?

— Co chciałbyś, żebym uczynił, Jasper? Starszy chłopak wzruszył ramionami.

— Jeśli o mnie chodzi, możesz przywołać ducha zmarłego!

— Zrobię to.

— Nie zrobisz. — Jasper spoglądał wprost na niego; wściekłość nagle przebiła się przez jego pogardę. — Nie zrobisz. Nie potrafisz. Przechwalasz się i przechwalasz…

— Klnę się, że to zrobię!

Wszyscy stali przez chwilę całkiem bez ruchu.

Wyrywając się Yetchowi, który starał się go powstrzymać ze wszystkich sił, Ged wyszedł wielkimi krokami z dziedzińca, nie oglądając się za siebie. Pląsające nad głowami błędne ogniki wygasły, opadając w dół. Jasper sekundę się wahał, potem podążył za Gedem. A reszta ruszyła bezładną gromadą z tyłu w milczeniu, z ciekawością i przestrachem.

Pagórek Roke wznosił swe ciemne zbocza w mrok letniej nocy, czekającej na wschód księżyca. Obecność tego wzgórza, na którym dokonano tylu cudów, ciążyła chłopcom jak wiszące w powietrzu brzemię. Gdy zbliżali się do stoku wzgórza, myśleli o tym, jak głęboko, głębiej od dna morskiego tkwią jego korzenie, sięgające w dół aż do odwiecznych, niewidzialnych, tajemnych ogni w jądrze świata. Zatrzymali się na zboczu wschodnim. Gwiazdy wisiały nad czarną trawą, która porastała widniejący wyżej wierzchołek wzgórza. Nie było wiatru.

Ged wspiął się parę kroków w górę zbocza, oddalając się od pozostałych, po czym odwracając się, powiedział czystym głosem:

— Jasper! Czyjego ducha mam przywołać?

— Wołaj, kogo chcesz. Nikt cię nie wysłucha. — Głos Jaspera zadrżał trochę, zapewne od gniewu. Ged odpowiedział łagodnie i drwiąco:

— Boisz się?

Nie słuchał nawet odpowiedzi Jaspera, jeśli ten cokolwiek odpowiedział. Nie obchodził go już Jasper. Teraz, gdy stali na Pagórku Roke, nienawiść i wściekłość znikły, zastąpiła je całkowita pewność. Nie musiał nikomu zazdrościć. Wiedział, że tej nocy, na tym ciemnym zaczarowanym obszarze jego moc jest wielka jak nigdy dotąd; wypełniała go tak, że aż. zadrżał od poczucia siły ledwie utrzymywanej w ryzach. Wiedział teraz, że Jasper ustępuje mu znacznie, że został przysłany przez los zapewne tylko po to, aby go tu dzisiaj sprowadzić — nie rywal, lecz zwykły sługa przeznaczenia Geda. Pod stopami czuł korzenie wzgórza zagłębiające się w mrok, a nad głową widział suche, dalekie ognie gwiazd. Pośrodku — wszystko czekało na jego władzę, jego rozkazy. Stał w środku świata.

— Nie bój się — powiedział z uśmiechem. — Przywołam ducha kobiety. Kobiety nie musisz się lękać. Przywołam Elfarran, piękną panią z Czynów Enladzkich.

— Zmarła przed tysiącem lat, jej kości leżą w głębi Morza Ea, a zresztą taka kobieta może nigdy nie istniała.

— Czyżby lata i odległość znaczyły cokolwiek dla zmarłych? — Czyżby Pieśni kłamały? — zapytał Ged z tą samą uprzejmą drwiną, a potem mówiąc: — Obserwujcie powietrze między moimi dłońmi — odwrócił się od reszty chłopców i stanął bez ruchu.

Szerokim powolnym gestem rozpostarł ramiona, gestem przywitania, który rozpoczyna inwokację. Zaczął mówić.

Czytał niegdyś runy Zaklęcia Przywołania w księdze Ogiona, przeszło dwa lata temu, i od owego czasu ani razu ich nie widział; Wtedy czytał je w ciemności. W ciemności, która teraz go otaczała, było tak, jak gdyby czytał je na nowo na stronicy otwartej przed nim wśród nocy. Ale teraz rozumiał, co czyta, wymawiając na głos słowo po słowie, i widział oznaczenia, wskazujące, jak należy tworzyć zaklęcie dźwiękiem głosu oraz poruszeniami ciała i rąk.

Inni chłopcy stali zapatrzeni, bez słowa i bez ruchu, drżąc tylko z lekka; wielkie było bowiem to zaklęcie, które zaczynało swoje działanie. Głos Geda brzmiał wciąż łagodnie, ale zmienił się, miał w sobie głęboki zaśpiew, a słowa, które wymawiał, nie były chłopcom znane. Nagle Ged zamilkł. Znienacka podniósł się wiatr i zaszumiał w trawie. Ged opadł na kolana i zawołał wielkim głosem. Potem upadł przed siebie, jakby chciał wziąć ziemię w objęcie rozpostartych ramion, a gdy podniósł się trzymał w naprężonych dłoniach i ramionach coś ciemnego, coś tak ciężkiego, że dygotał z wysiłku, stając na nogi. Gorący wiatr zawodził w czarnych, falujących trawach na wzgórzu. Jeśli nawet świeciły gwiazdy, nikt ich teraz nie widział.

Słowa zaklęcia sykiem i mamrotaniem wydobywały się z ust Geda, aż wreszcie Ged wykrzyknął głośno i wyraźnie: — Elfarran!

Znowu wykrzyknął to imię: — Elfarran!

I po raz trzeci: — Elfarran!

Bezkształtna bryła mroku, którą był podźwignął, oderwała się od niego. Odłączyła się i pomiędzy jego rozwartymi ramionami zajaśniało blade wrzeciono światła, mglisty owal, sięgający od ziemi na wysokość jego uniesionych rąk. W świetlistym owalu przez chwilę poruszał się jakiś kształt, ludzka postać: smukła kobieta spoglądająca w tył przez ramię. Jej twarz była piękna, pełna smutku i trwogi.

Duch jaśniał w tym miejscu tylko przez chwilę. Potem żółtawy owal pomiędzy ramionami Geda zabłysnął silniej. Rozszerzył się i rozprzestrzenił jak rozdarcie w ciemności ziemi i nieba, rozprucie w tkaninie świata. Poprzez nie buchnęła straszliwa jasność. A poprzez jasną, niekształtną wyrwę wygramoliło się coś jak gruda czarnego cienia, szybka i ohydna, i to coś skoczyło wprost w twarz Geda.

Cofnąwszy się chwiejnie pod ciężarem owej rzeczy, Ged wydał z siebie krótki, chrapliwy krzyk. Mały otak patrzący z ramienia Yetcha, zwierzę pozbawione głosu, wydał także głośny krzyk i skoczył jak gdyby do natarcia.

Ged upadł szamocząc się i wykręcając, podczas gdy ponad nim rozszerzało się i rozciągało jasne rozprucie w ciemności świata. Chłopcy, którzy się przyglądali, uciekli, zaś Jasper zgiął się ku ziemi, osłaniając oczy przed straszliwym światłem. Jedynie Vetch wybiegł naprzód ku przyjacielowi. Toteż tylko on widział bryłę cienia, która wpiła się w Geda, rwąc jego ciało. Było to jakby czarne zwierzę, wielkości małego dziecka, choć zdawało się że puchnie, to znów się kurczy; nie miało głowy ani twarzy, jedynie cztery łapy z pazurami, którymi wpijało się w Geda i szarpało go Vetch zaszlochał ze zgrozy, mimo to jednak wyciągnął ręce, chcąc odciągnąć ową rzecz od Geda. Zanim jej wszakże dotknął, coś go unieruchomiło; stracił zdolność poruszania się.

Nieznośna jasność przygasała i stopniowo krawędzie rozdartego świata zrosły się z powrotem. Opodal przemawiał jakiś głos tonem łagodnym jak szmer drzewa albo tryskanie źródła.

Gwiazdy zabłysły na nowo, a trawy na zboczu pobieliło światło wschodzącego właśnie księżyca. Noc została uzdrowiona. Światło i ciemność trwały w przywróconej i stałej równowadze. Zwierz-cień zniknął. Ged leżał na wznak jak długi, z ramionami rozrzuconymi, jak gdyby zachowującymi jeszcze szeroki gest przywitania i inwokacji. Jego twarz pociemniała od krwi, a na koszuli widniały wielkie czarne plamy. Mały otak skulił się przy jego barku, drżąc. A ponad Gedem stał starzec, którego płaszcz jaśniał blado we wschodzącym księżycu: Arcymag Nemmerle.

Koniec laski Nemmerlego uniósł się srebrnym błyskiem nad piersią Geda. Dotknął delikatnie okolicy jego serca, potem jego warg, podczas gdy Nemmerle coś szeptał. Ged drgnął, a jego wargi rozchyliły się, łapiąc oddech. Wtedy stary Arcymag podniósł laskę, postawił ją na ziemi i wsparł się na niej ciężko ze schyloną głową, jak gdyby ledwie starczało mu sił, aby ustać.

Yetch poczuł, że może się swobodnie poruszać. Rozglądając się wokół, dostrzegł, że byli tu już inni, Mistrz Przywołań i Mistrz Przemian. Akt wielkiego czarnoksięstwa nie może nie obudzić takich ludzi; mieli oni sposoby, aby zjawić się bardzo szybko, gdy wzywała ich potrzeba, choć żaden nie był tak szybki jak Arcymag. Posłano teraz po pomoc i część z tych, którzy się zjawili, odprowadziła Arcymaga, zaś inni, wśród nich Vetch, zanieśli Geda do komnat Mistrza Ziół.

Całą noc Mistrz Przywołań pozostał na Pagórku Roke, czuwając na straży. Nic się nie poruszało na zboczu wzgórza, tam gdzie materia świata rozdarła się na oścież. Żaden cień nie przypełzł poprzez światło księżycowe, szukając rozdarcia, przez które mógłby wgramolić się z powrotem w swoje królestwo. Cień uciekł był przed Nemmerlem i przed potężnymi ścianami czarów, które otaczają i chronią wyspę Roke, ale teraz przebywał w świecie. I gdzieś w świecie się ukrył. Gdyby Ged umarł tej nocy, cień mógłby próbować odnaleźć wejście, które przedtem otworzył, i wstąpić za Gedem w królestwo śmierci, wśliznąć się z powrotem w owo miejsce, z którego przybył; właśnie dlatego Mistrz Przywołań czekał na Pagórku Roke Ale Ged żył.

Położono go do łóżka w izbie uzdrowień i Mistrz Ziół zaopiekował się ranami, które Ged miał na twarzy, szyi i ramieniu. Były to głębokie, poszarpane i złośliwe rany. Płynąca z nich czarna krew nie dawała się zatamować, tryskając nawet mimo działania czarów i owiniętych w pajęczynę liści perriotu, które przykładano na rany. Ged, niewidomy i niemy, leżał w gorączce jak patyk w tlącym się ogniu i nie było zaklęcia, które mogłoby ochłodzić to, co go spalało.

Nie opodal, na otwartym podwórcu, gdzie tryskała fontanna, leżał Arcymag, również nieruchomy, lecz zimny, bardzo zimny: tylko jego oczy żyły, obserwując spadanie oświetlonej księżycem wody i poruszanie się oświetlonych księżycem liści. Ci, którzy byli z nim, nie wypowiadali zaklęć i nie czynili uzdrawiających czarów. Od czasu do czasu mówili coś spokojnie między sobą, po czym zwracali wzrok na Mistrza: leżał bez ruchu, a księżyc bielił jego orli nos, wysokie czoło i siwe włosy, nadając im barwę …kości. Aby opanować rozpętane czary i odpędzić cień od Geda, Nemmerle zużył całą swoją moc, a wraz z nią odeszła także jego siła cielesna. Leżał w agonii. Ale śmierć wielkiego maga, który w swym życiu wiele razy przechadzał się po wyschłych, spadzistych wzgórzach królestwa śmierci, jest osobliwą rzeczą: umierający bowiem, znający już drogę, odchodzi nie po omacku, lecz pewnie. Gdy Nemmerle spoglądał w górę poprzez liście drzewa, ci, co go otaczali, nie wiedzieli, czy patrzy na letnie gwiazdy blednące w świetle brzasku, czy też na tamte inne gwiazdy, które nigdy nie gasną nad wzgórzami nie znającymi świtu.

Kruk z Osskil, który był jego ulubieńcem przez trzydzieści lat, znikł. Nikt nie widział, dokąd odleciał. — Kruk leci przed nim — rzekł Mistrz Wzorów, gdy czuwali przy Arcymagu.

Dzień nastał ciepły i jasny. W Wielkim Domu i na uliczkach Thwil panowała cisza. Nikt nie podnosił głosu, póki koło południa nie odezwały się głośnym, ostrym tonem żelazne dzwony na Wieży Śpiewów.

Nazajutrz Dziewięciu Mistrzów z Roke zebrało się w miejscu ukrytym gdzieś pod ciemnymi drzewami Wewnętrznego Gaju. Nawet tam ustawili naokoło siebie dziewięć ścian ciszy, toteż żaden człowiek ani żadna moc nie mogły przemówić do nich ani ich usłyszeć, gdy wybierali spośród magów całego Światomorza tego, który miał być nowym Arcymagiem. Wybór padł na Genshera z wyspy Way. Natychmiast wysłano przez Morze Najgłębsze na wyspę Way statek, aby przywiózł Arcymaga na Roke. Mistrz Wiatrów stanął na rufie i zbudził magiczny wiatr, który dął w żagiel; statek szybko wypłynął z portu i zniknął w oddali.

O wydarzeniach tych Ged nic nie wiedział. Przez cztery tygodnie tego gorącego lata leżał ślepy, głuchy i niemy, choć czasami jęczał i krzyczał jak zwierzę. Nareszcie, gdy cierpliwe umiejętności Mistrza Ziół wywarły nań swoje uzdrawiające działanie, rany Geda zaczęły się zasklepiać i opuściła go gorączka. Po trochu zaczął sprawiać wrażenie, że znów słyszy, choć nigdy się nie odzywał. Pewnego pogodnego jesiennego dnia Mistrz Ziół otworzył okiennice izby, w której leżał Ged. Od czasu ciemności tamtej nocy na Pagórku Roke znał tylko ciemność. Teraz ujrzał światło dzienne i blask słońca. Schował w dłoniach pokrytą bliznami twarz i zapłakał.

Kiedy jednak nadeszła zima, Ged potrafił mówić tylko zająkując się i Mistrz Ziół wciąż trzymał go w izbie uzdrowień, próbując stopniowo przywrócić siłę jego ciału i umysłowi. Była wczesna wiosna, kiedy wreszcie Mistrz go wypuścił, poleciwszy mu, aby najpierw złożył hołd Arcymagowi Gensherowi. Poprzednio bowiem Ged nie był w stanie przyłączyć się do reszty Szkoły w spełnieniu tej powinności, kiedy Gensher przybył na Roke.

Żadnemu z kolegów Geda nie pozwalano odwiedzić go w miesiącach choroby i teraz, gdy przechodził mimo, niektórzy z nich zapytywali się wzajemnie: „Kto to taki?” Dawniej był zwinny, gibki i mocny. Teraz, złamany przez cierpienie, szedł niepewnie i nie podnosił twarzy, której lewa strona była biała od blizn. Unikał znajomych i nieznajomych, kierując się prosto na Podwórzec Fontanny. Tam, w miejscu gdzie on. sam niegdyś oczekiwał Nemmerlego, teraz oczekiwał go Gensher.

Jak poprzedni Arcymag, tak i nowy był odziany w biały płaszcz; ale, jak większość ludzi z Way i ze Wschodnich Rubieży, Gensher był ciemnoskóry i ciemne było jego spojrzenie spod gęstych brwi.

Ged ukląkł, złożył mu hołd i przysiągł posłuszeństwo. Gensher milczał przez chwilę.

— Wiem, co uczyniłeś — powiedział wreszcie — ale. nie wiem, kim jesteś. Nie mogę przyjąć twojego hołdu.

Ged powstał i wsparł się dłonią o pień rosnącego koło fontanny drzewka, aby utrzymać równowagę. Wciąż jeszcze znajdowanie słów przychodziło mu z trudem.

— Czy mam opuścić Roke, mój panie?

— Czy chcesz opuścić Roke?

— Nie.

— A czego chcesz?

— Zostać. Uczyć się. Przemóc… zło…

— Sam Nemmerle nie umiał tego zrobić. Nie, nie pozwolę ci odejść z Roke. Nic cię nie chroni oprócz mocy tutejszych Mistrzów i wzniesionych wokół tej wyspy obwarowań, które nie dopuszczają złych istot. Gdybyś teraz odjechał — to coś, co spuściłeś z uwięzi, znalazłoby cię natychmiast, weszłoby w ciebie i wzięłoby cię w posiadanie. Byłby z ciebie nie człowiek, lecz gebbeth, kukiełka spełniająca wolę tego złego cienia, który podźwignąłeś w światło dnia. Musisz tu zostać, póki nie nabędziesz dosyć siły i mądrości, aby móc samemu się przed nim bronić — jeśli będziesz kiedyś do tego zmuszony. Nawet teraz to coś czeka na ciebie. Niechybnie czeka. Czy widziałeś to od czasu tamtej nocy?

— W snach, mój panie. — Po chwili Ged ciągnął dalej, mówiąc z bólem i wstydem: — Mistrzu Geńsherze, nie wiem, co to było — to coś, co wydostało się z czarów i wpiło we mnie…

— Ja również nie wiem. To nie ma imienia. Masz w sobie wielką wrodzoną moc i użyłeś tej mocy niewłaściwie: rzuciłeś zaklęcie, nad którym nie panowałeś, nie wiedząc, jak to zaklęcie wpływa na równowagę światła i mroku, życia i śmierci, dobra i zła. A do tego postępku przywiodły cię pycha i nienawiść. Czy można się dziwić, że skutek był opłakany? Wywołałeś ducha z ciała zmarłej, ale wraz z tym duchem zjawiła się jedna z Mocy Przeciw-Życia. Przybyła wezwania stamtąd, gdzie nie ma imion. Będąc złem, czynić zło za twoim pośrednictwem. Władza, która pozwoliła ci ją przywołać, daje jej władzę nad tobą: jesteście powiązani. Jest to cień twojej buty, cień twojej niewiedzy, który rzucasz. Czyż cień ma imię?

Ged stał chory i zmizerniały. Wreszcie odezwał się:

— Byłoby lepiej, gdybym wtedy umarł.

— Kim jesteś, aby to orzekać, ty, za którego Nemmerle oddał życie? Jesteś tu bezpieczny. Będziesz tu mieszkał i dalej się kształcił. Mówiono mi, że byłeś zdolny. Dalej więc, zabierz się do pracy. Wykonuj ją jak należy. To wszystko, co możesz zrobić.

Na tym Gensher zakończył i nagle zniknął, jak to jest w zwyczaju magów. Fontanna podskakiwała w słońcu; Ged przyglądał się jej przez chwilę i słuchał jej głosu myśląc o Nemmerlem. Niegdyś na tym dziedzińcu poczuł się słowem wymówionym przez światło słoneczne. Teraz przemówiła także ciemność: wymówiła słowo, którego nie można było cofnąć.

Ged opuścił dziedziniec, zmierzając do swej dawnej izby w Wieży Południowej: izbę tę trzymano dla niego pustą. Pozostał tam w samotności. Gdy gong obwieścił kolację, Ged poszedł na dół, ale niemal nie odzywał się do innych chłopców przy Długim Stole i nie podnosił ku nim twarzy, nawet ku tym, którzy pozdrawiali go najoględniej. Toteż po paru dniach wszyscy zostawili go w spokoju. Samotność była tym, czego pragnął, lękał się bowiem zła, które mógłby spowodować uczynkiem lub słowem, nie zdając sobie z tego sprawy.

W Szkole nie było ani Yetcha, ani Jaspera i Ged nie pytał o nich. Chłopcy, którym poprzednio przewodził i nad którymi górował, teraz wszyscy go wyprzedzili, z przyczyny miesięcy, które utracił; tej wiosny i lata uczył się więc z chłopcami młodszymi od siebie. Nie błyszczał też wśród nich, bowiem słowa każdego zaklęcia, nawet najprostszej sztuki iluzyjnej, wychodziły z jego ust z wahaniem, a jego ręce nie były pewne w swoim kunszcie.

Na jesieni miał udać się raz jeszcze do Wieży Osobnej na naukę u Mistrza Imion. Obowiązek ten, którego niegdyś się obawiał, teraz odpowiadał mu, gdyż tym, czego szukał, była cisza — a także długa nauka, przy której nie czyni się zaklęć i podczas której ta moc, o której wiedział, że wciąż w nim jest, nie musi być ani razu przywołana do działania.

W nocy poprzedzającej jego przeprowadzkę do Wieży odwiedził go w jego izbie człowiek ubrany w brązowy płaszcz podróżny i trzymający dębową laskę okutą żelazem. Ged podniósł się na widok laski czarnoksiężnika.

— Krogulcze…

Na dźwięk głosu Ged podniósł oczy: to Yetch stał przed nim, krępy i kwadratowy jak zawsze; jego ciemna, szczera twarz stała się starsza, ale uśmiech nie zmienił się. Na ramieniu Vetcha kuliło się zwierzątko o cętkowanym futerku i jasnych oczach.

— Został u mnie, gdy byłeś chory, i teraz przykro mi się z nim rozstawać. A jeszcze bardziej przykro rozstawać się z tobą, Krogulcze. Ale jadę do domu. Dalej, Hoeg! Idź do swojego prawdziwego pana! — Vetch poklepał otaka i posadził na podłodze. Zwierzątko ruszyło przed siebie, usiadło na sienniku Geda i zaczęło myć swoje futerko suchym brązowym językiem podobnym do listka. Yetch zaśmiał się, ale Ged nie potrafił się uśmiechnąć. Schylił się, głaszcząc otaka, aby ukryć twarz.

— Myślałem, że nie przyjdziesz do mnie, Yetch — powiedział.

Nie miał zamiaru robić mu wymówek, ale Yetch odparł:

— Nie mogłem. Mistrz Ziół zabronił mi; a od zimy przebywałem z nim zamknięty w Gaju. Nie byłem wolny, póki nie zdobyłem swojej laski. Posłuchaj: gdy też będziesz wolny, przyjedź na Wschodnie Rubieże. Będę na ciebie czekał. W tamtejszych miasteczkach wesoło się żyje, a czarnoksiężnicy są mile widziani.

— Wolny… — mruknął Ged i wzruszył odrobinę ramionami, próbując się uśmiechnąć.

Yetch patrzył na niego, nie całkiem tak jak zwykle: z nie mniejszą miłością, ale zapewne z większą czarnoksięską wiedzą. Powiedział miękko:

— Nie pozostaniesz na zawsze na Kokę.

— Cóż… miałem nadzieję, że będę mógł pójść na naukę do Mistrza w Wieży, aby zostać jednym z tych, którzy szukają w księgach i gwiazdach zgubionych imion, i w ten sposób… w ten sposób nie czynić przynajmniej nic złego, jeśli już nic dobrego nie mogę…

— Zapewne — powiedział Yetch. — Nie jestem jasnowidzem, ale widzę przed tobą nie komnaty i księgi, lecz dalekie morza, ognie smoków, wieże miast i wszystko to, co widzi sokół, gdy leci wysoko i daleko.

— A za mną — co widzisz za mną? — spytał Ged i mówiąc powstał, tak że błędny ognik, który płonął pośrodku nad ich głowami, rzucił jego cień w tył, na ścianę i podłogę. Ged zwrócił twarz w bok i rzekł, zająkując się: — Ale opowiedz mi, dokąd ty się udasz, co ty będziesz robił.

— Pojadę do domu odwiedzić braci i siostrę, o której ci nieraz mówiłem. Zostawiłem ją jako małe dziecko, a wkrótce będzie obchodziła swoje święto Nadania Imienia — dziwnie jest o tym pomyśleć! A potem znajdę sobie zajęcie jako czarnoksiężnik gdzieś wśród małych wysp. Och, zostałbym dłużej i pogadał z tobą, ale nie mogę, mój statek wyrusza w rejs dziś wieczorem i przypływ już się zaczął. Krogulcze, jeśli kiedykolwiek twoja droga powiedzie na wschód, odwiedź mnie. A jeśli będziesz mnie kiedykolwiek potrzebował, sprowadź mnie, wezwij mnie moim imieniem: Estarriol.

Na te słowa Ged podniósł swoją pokrytą bliznami twarz; ich spojrzenia spotkały się.

— Estarriol — powiedział — mam na imię Ged.

Potem w milczeniu pożegnali się ze sobą; Vetch odwrócił się i zszedł do kamiennej sieni, po czym opuścił Roke.

Ged stał przez chwilę bez ruchu, jak ktoś, kto dowiedział się wielkich nowin i musi rozszerzyć swą duszę, aby je przyjąć. Wspaniałym darem było to, co ofiarował mu Vetch: znajomość jego prawdziwego imienia.

Prawdziwego imienia mężczyzny nie zna nikt oprócz niego samego i tego, kto mu je nadał. Mężczyzna może się w ostateczności zdecydować, aby zdradzić je swemu bratu, żonie czy przyjacielowi, jednakże nawet ci nieliczni nie użyją nigdy owego imienia tam, gdzie może je usłyszeć ktoś trzeci. W obecności innych ludzi będą, tak jak inni, nazywać mężczyznę jego imieniem użytkowym, jego przydomkiem — takim imieniem, jak Krogulec, Vetch, co oznacza „wyka”, albo Ogion, co oznacza „szyszka jodłowa”. Jeśli zaś prości ludzie ukrywają swoje prawdziwe imię przed wszystkimi oprócz tych paru, których kochają i którym ufają bezgranicznie, tym bardziej muszą tak czynić ludzie zajmujący się czarnoksięstwem — bardziej niebezpieczni i bardziej narażeni na niebezpieczeństwo. Kto zna imię człowieka, ten ma w swojej mocy jego życie. I właśnie Gedowi, który utracił wiarę w siebie, Vetch ofiarował ten dar, na który stać tylko przyjaciela — dowód niezachwianego, nie dającego się zachwiać zaufania.

Ged usiadł na sienniku i pozwolił zgasnąć kuli błędnego ognia, od której, gdy znikała, doleciał słaby zapach bagiennego gazu. Pogłaskał otaka, który przeciągnął się rozkosznie i ułożył do snu na jego kolanach, jak gdyby nigdy nie sypiał gdzie indziej. W Wielkim Domu panowała cisza. Ged zdał sobie sprawę, że jest to przeddzień rocznicy jego własnego Przejścia, dnia, w którym Ogion nadał mu imię. Od owego dnia minęły cztery lata. Ged wspomniał chłód górskiego źródła, przez które brodził nagi i pozbawiony imienia. Pogrążył się w rozmyślaniach o innych lśniących rozlewiskach Rzeki Ar, gdzie zwykle pływał; o wiosce Dziesięciu Olch pod wielkimi, porastającymi zbocze góry lasami; o cieniach poranku padających w poprzek zakurzonej wiejskiej ulicy, o ogniu podrywającym się pod podmuchem miechów na kowalskim palenisku w zimowe popołudnie, o ciemnej i wonnej chacie czarownicy, gdzie powietrze było ciężkie od dymu i kłębiących się zaklęć. Nie myślał o tych rzeczach już od dawna. Powróciły doń teraz, w nocy, w której kończył siedemnaście lat. Wszystkie lata i miejsca, W których spędził swoje krótkie, rozbite na części życie, znalazły się w zasięgu umysłu i na powrót utworzyły całość. Nareszcie, po tym długim, gorzkim, zmarnowanym okresie wiedział raz jeszcze, kim jest i gdzie się znajduje.

Ale dokąd ma się udać w nadchodzących latach — tego nie potrafił dostrzec; i bał się ujrzeć.

Nazajutrz rano wyruszył w drogę przez wyspę, niosąc jak zwykle na ramieniu otaka. Tym razem dotarcie piechotą do Wieży Osobnej zajęło mu trzy, nie dwa dni: był śmiertelnie znużony, gdy w zasięgu jego wzroku znalazła się Wieża, wznosząca się ponad prychające, syczące wody północnego przylądka. Wewnątrz Wieży było ciemno, tak jak pamiętał, i chłodno, tak jak pamiętał, a Kurremkarmerruk siedział na wysokim zydlu, spisując listy imion. Rzucił okiem na Geda i rzekł bez przywitania, jak gdyby chłopak nigdy się nie oddalał: — Idź do łóżka; kto zmęczony, ten głupi. Jutro możesz otworzyć Księgi Przedsięwzięć Stwórców i wyuczyć się zawartych w niej imion.

Pod koniec zimy Ged powrócił do Wielkiego Domu. Był już wtedy pasowany na czarownika i Arcymag Gensher tym razem przyjął jego hołd. Odtąd Ged zgłębiał wyższe sztuki i czary, porzucając sztuki iluzyjne na rzecz dzieł prawdziwej magii i ucząc się tego, co musiał wiedzieć, aby zasłużyć na swą laskę czarnoksiężnika. Trudność, jaką sprawiało mu poprzednio wymawianie zaklęć, znikła po paru miesiącach, a w jego ręce powróciła zręczność; mimo to me spieszył się do nauki tak jak dawniej: strach udzielił mu ostrej i długotrwałej lekcji. Jego czary nie wywoływały zresztą żadnych groźnych mocy ani konfliktów, nawet gdy wymawiał Wielkie Zaklęcia Stwarzania i Nadawania Kształtu, które są najbardziej ryzykowne. Nieraz Ged zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem uwolniony przezeń wówczas cień nie osłabł tymczasem albo jakimś sposobem nie umknął ze świata, nie nawiedzał go bowiem już więcej w snach. Ale w głębi serca wiedział, że taka nadzieja jest nierozumna. Od Mistrzów i ze starodawnych ksiąg wiedzy Ged uczył się, czego mógł, o istotach takich jak ów cień, który wtenczas uwolnił; niewiele jednak można się było o tym nauczyć. O żadnym takim stworzeniu nie pisało się ani nie mówiło wprost. W najlepszym razie trafiały się tu i ówdzie w starych księgach wzmianki o rzeczach, które mogły przypominać owego zwierza — cień. Nie był to duch człowieka i nie było to coś stworzonego przez Dawne Moce Ziemi, a mimo to sprawiało wrażenie, że ma z tym wszystkim jakieś powiązanie. W Rzeczy o Smokach, którą Ged przeczytał bardzo dokładnie, znajdowała się opowieść o starożytnym Władcy Smoków, który dostał się pod władanie jednej z Dawnych Mocy — mówiącego Kamienia, spoczywającego w dalekim północnym kraju.

„Na rozkaz Kamienia”, głosiła księga, „przemówił, aby wywołać ducha z królestwa zmarłych, lecz jego czarnoksięstwo wypaczone zostało przez wolę Kamienia i wraz z duchem zjawiła się rzecz nie przywołana, która wywabiła Władcę z jego powłoki i w niej chodziła po świecie ludzi zabijając”. Księga nie mówiła jednak, czym była ta rzecz, ani też nie zdradzała zakończenia opowieści. Mistrzowie zaś nie wiedzieli, skąd mógł przybyć taki cień: z Przeciw-Życia, powiedział Arcymag; ze złej strony świata, rzekł Mistrz Przemian, a Mistrz Przywołań powiedział: „Nie wiem”. Mistrz Przywołań przychodził dawniej często, aby posiedzieć przy Gedzie w czasie jego choroby. Był srogi i poważny jak zawsze, ale Ged czuł teraz jego współczucie i kochał go bardzo.

— Nie wiem. Wiem o tej rzeczy tylko to: że przywołać ją mogła jedynie wielka moc, i to być może tylko jedna moc — tylko jeden głos — twój głos. Ale co to z kolei znaczy, nie wiem. Ty to odkryjesz. Musisz to odkryć albo umrzeć, gorzej niż umrzeć… — Mistrz mówił cicho i jego oczy były posępne, gdy spoglądał na Geda. — Myślałeś, będąc chłopcem, że mag to ktoś, kto potrafi uczynić wszystko. Tak i ja niegdyś myślałem. Tak myśleliśmy wszyscy. A prawda jest taka, że im bardziej rośnie prawdziwa moc człowieka, im bardziej poszerza się jego wiedza, tym bardziej zwęża się droga, którą może on kroczyć; aż wreszcie niczego już nie wybiera, lecz czyni tylko i wyłącznie to, co musi czynić…

Gdy Ged ukończył osiemnaście lat, Arcymag wysłał go na naukę do Mistrza Wzorów. O tym, co jest przedmiotem nauki w Wewnętrznym Gaju, nie mówi się wiele poza jego obrębem. Podobno nie czyni się tam wcale czarów, a mimo to miejsce to samo w sobie jest zaczarowane. Czasami drzewa Gaju są widoczne, czasami zaś nie są i nie zawsze znajdują się w tym samym miejscu i w tej samej części wyspy Roke. Podobno już same drzewa Gaju mają w sobie mądrość czarnoksięską. Podobno Mistrz Wzorów uczy się swej najwyższej magii tam, wewnątrz Gaju; gdy tylko drzewa obumrą, jego wiedza czarnoksięska obumrze również, a wówczas wody podniosą się i zatopią wyspy Światomorza, które Segoy wydźwignął z głębin w przedmitycznych czasach, zatopią wszystkie lądy, na których żyją ludzie i smoki.

Ale wszystko to tylko pogłoska; a od czarnoksiężników nie można się o tym niczego dowiedzieć.

Upływały miesiące, aż wreszcie pewnego wiosennego dnia Ged powrócił do Wielkiego Domu, nie mając pojęcia, czego odeń teraz zażądają. Przy drzwiach, które wychodzą na ścieżkę wiodącą przez pola do Pagórka Roke, natknął się na starca oczekującego u wejścia. Z początku Ged nie poznał go, ale po namyśle przypomniał go sobie jako tego, który wpuścił go do Szkoły w dniu przybycia, pięć lat temu.

Starzec uśmiechnął się, pozdrawiając go po imieniu, i zapytał:

— Czy wiesz, kim jestem?

Ged myślał właśnie przed chwilą o tym, że zawsze mówiło się Dziewięciu Mistrzów z Roke, a on znał tylko ośmiu: Mistrza Wiatrów, Sztuki, Ziół, Pieśni, Przemian, Przywołań, Imion, Wzorów. Zdawało się, że to o Arcymagu mówi się jako o dziewiątym. A przecież gdy wybierano nowego Arcymaga, w sprawie jego wyboru zebrało się Dziewięciu Mistrzów.

— Myślę, że jesteś Mistrzem Odźwiernym — powiedział Ged.

— Owszem. Ged, zdobyłeś prawo wejścia do Roke, wymawiając swoje imię. Teraz możesz zdobyć prawo odejścia stąd, wymawiając moje. — Tak rzekł starzec, uśmiechając się, i czekał. Ged stał bez słowa.

Znał oczywiście tysiąc sposobów, sztuk i środków dowiadywania się imion rzeczy i ludzi; umiejętność taka wchodziła w skład tego wszystkiego, czego uczył się na Roke, bez niej bowiem magia na niewiele by się przydała. Ale odkryć imię maga i Mistrza — to była inna sprawa. Imię maga jest ukryte lepiej niż śledź w morzu, lepiej strzeżone niż jaskinia smoka. Zaklęcie podpatrujące natknie się na silniejsze zaklęcie, misterne fortele zawiodą, dociekania będą okrężnie udaremnione, a przemoc zostanie zwrócona zgubnie przeciw samej sobie.

— Wąskie są drzwi, które otwierasz, Mistrzu — powiedział wreszcie Ged. — Muszę chyba usiąść tu wśród pól i pościć, póki nie schudnę na tyle, aby się prześliznąć.

— Jak długo zechcesz — odparł Odźwierny uśmiechając się.

Tak więc Ged oddalił się trochę i usiadł pod olchą na brzegu Thwilburn; wypuścił otaka, który zbiegł nad wodę, aby igrać w strumieniu i przetrząsać błotniste brzegi w poszukiwaniu krabów. Słońce zniżało się, późne i jasne, wiosna bowiem była w pełni. Światła latarń i błędnych ogników zajaśniały w oknach Wielkiego Domu, a u stóp wzgórza uliczki miasta Thwil napełniły się mrokiem. Nad dachami pohukiwały sowy i nietoperze przelatywały w zmierzchu ponad strumieniem, a Ged wciąż siedział, rozmyślając nad tym, jak mógłby — przemocą, podstępem albo czarami — poznać imię Odźwiernego. Im więcej dumał, tym mniej był w stanie dostrzec pośród wszystkich sztuk czarodziejskich, jakich się wyuczył przez te pięć lat na Roke, tę jedną, która pozwoliłaby wydrzeć laka tajemnicę takiemu magowi. Położył się w polu i zasnął pod gwiazdami, wraz z otakiem, który umościł się w jego kieszeni. Gdy słońce wstało, podszedł, wciąż z pustym żołądkiem, do drzwi Domu i zapukał. Odźwierny otworzył.

— Mistrzu — rzekł Ged — nie potrafię wydobyć z ciebie twego imienia siłą, nie będąc dostatecznie silnym, i nie potrafię wydobyć go podstępem, nie będąc dostatecznie mądrym. Toteż wystarczy mi, że zostanę tutaj, aby się uczyć lub służyć, cokolwiek sobie życzysz: chyba że przypadkiem odpowiesz mi na jedno pytanie.

— Zapytaj.

— Jakie jest twoje imię?

Odźwierny uśmiechnął się i wymówił swoje imię; i Ged powtarzając je, wkroczył po raz ostatni w progi Domu.

Kiedy zeń na powrót wyszedł, miał na sobie ciężki ciemnobłękitny płaszcz, podarunek od mieszkańców Low Torning, dokąd się udawał, gdyż potrzebowano tam czarnoksiężnika. Niósł także laskę równą swemu wzrostowi, wyrzezaną z drzewa cisowego i okutą brązem. Odźwierny życzył mu szczęśliwej drogi, otwierając przed nim tylne drzwi Wielkiego Domu, drzwi z, rogu i kości słoniowej, i Ged zszedł uliczkami Thwil do statku, który czekał nań na jasnych porannych falach.

Загрузка...