7. LOT SOKOŁA

Ged obudził się; przez długi czas leżał świadom tylko tego, Że przyjemnie było się obudzić — nie oczekiwał bowiem, że obudzi się znowu — i bardzo przyjemnie widzieć światło, Obfite, zwyczajne światło dnia otaczające go zewsząd. Miał uczucie, jak gdyby pływał w tym świetle albo był niesiony w łodzi przez prąd po bardzo spokojnych wodach, wreszcie zdał sobie sprawę, że leży w łóżku, ale nie w takim, w jakich dotąd sypiał. Było to łoże spoczywające na tamie, którą podtrzymywały cztery smukłe rzeźbione nogi; materace były wielkimi jedwabnymi worami puchu — to dlatego Gedowi zdawało się, że pływa — a nad tym wszystkim zwisał purpurowy baldachim dla osłony przed przeciągami. Zasłona po obu bokach była podwiązana i rozsunięta, toteż Ged miał widok na komnatę o kamiennych ścianach i kamiennej posadzce. Przez trzy wysokie okna widział gołe, brunatne wrzosowisko, z łatami śniegu tu i ówdzie, oświetlone łagodnym zimowym słońcem. Komnata musiała znajdować się wysoko nad ziemią, gdyż rozpościerał się z niej rozległy widok na okolicę.

Kołdra z wypchanego puchem atłasu ześlizgnęła się na gdy Ged usiadł; zobaczył, że jest odziany po wielkopańsku w tunikę z jedwabiu i materii tkanej ze srebrnych nici. Na krześle obok łoża leżały, czekając na niego, wysokie buty z miękkiej skóry i płaszcz oblamowany futrem pellawi. Ged siedział przez chwilę spokojny i otępiały jak ktoś pod działaniem uroku, potem zaś powstał, sięgając po laskę. Ale laski nie było.

Jego prawa ręka, choć natarta maścią i obwiązana, miała poparzenia na dłoni i palcach. Ged poczuł teraz ból od oparzeń i obolałość całego ciała.

Stał znów przez chwilę bez ruchu. Potem szepnął, nie-głośno i z niewielką nadzieją: — Hoeg… Hoeg… — Albowiem wierne, waleczne stworzonko też zniknęło, ta mała, milcząca dusza, która niegdyś wyprowadziła go z powrotem z królestwa śmierci. Czy otak był wciąż przy nim tej nocy w czasie ucieczki? Czy było to ostatniej nocy, czy wiele nocy temu? Ged nie wiedział. W jego myślach wszystko było mgliste i niezrozumiałe — gebbeth, płonąca laska, bieg, szept, brama. Nic z tego nie przypominało mu się teraz wyraźnie. Nic w tej chwili, nie było jasne. Wyszeptał imię swojego zwierzątka raz jeszcze, lecz nie mając nadziei na odpowiedź, i łzy wezbrały w jego oczach.

Gdzieś z oddali doniósł się dźwięk dzwoneczka. Drugi dzwoneczek zabrzmiał miłym dźwiękiem tuż zza ścian komnaty: Za Gedem, po drugiej stronie pokoju, otwarły się drzwi i weszła jakaś kobieta.

— Witaj, Krogulcze — powiedziała z uśmiechem.

Była młoda i wysoka, odziana w białe i srebrne szaty: srebrna siateczka wieńczyła włosy, -które opadały prosto w dół jak czarny wodospad.

Ged skłonił się sztywno.

— Nie pamiętasz mnie chyba.

— Ciebie, pani?

Nigdy przedtem nie widział pięknej kobiety, ubranej stosownie do swej urody, poza jednym w życiu wypadkiem: poza ową Panią z O, która przybyła u boku swego władcy na wyspę Roke w święto Powrotu Słońca. Tamta była jak wiotki, jasny płomień świecy, ta natomiast kobieta, którą widział teraz, była jak biały księżyc w nowiu.

— Przypuszczałam, że nie będziesz pamiętał — powiedziała z uśmiechem. — Ale choć tak łatwo zapominasz, witam cię tu jak starego przyjaciela.

— Co to za dom? — spytał Ged, wciąż sztywny, wymawiając z trudem słowa. Czuł, że trudno mu jest mówić do niej i trudno odwrócić od niej wzrok. W książęcych szatach, które miał na sobie, czuł się nieswojo, kamienie, na których stał, były obce, nawet samo powietrze, którym oddychał, było odmienne; nie był sobą, nie był tym, kim był przedtem.

— Ta warownia to Dwór Terrenon. Mój pan, imieniem Benderesk, jest władcą udzielnym tej krainy od północnego skraju Wrzosowisk Keksemt aż do Gór Os i strażnikiem drogocennego kamienia zwanego Terrenon. Co do mnie, tu na wyspie Osskil zwą mnie Serret, Srebro w ich języku. A ty, jak wiem, nosisz niekiedy imię Krogulca i pasowano cię na czarnoksiężnika na Wyspie Mędrców.

Ged spuścił wzrok na swą poparzoną dłoń i powiedział po chwili:

— Nie wiem, kim jestem. Posiadałem moc — niegdyś. Teraz chyba ją utraciłem.

— Nie! Nie straciłeś jej; odzyskasz ją dziesięćkroć większą. Jesteś tu bezpieczny przed tym, co cię tu przygnało, przyjacielu. Tę wieżę otaczają potężne mury, i to nie tylko kamienne. Tutaj możesz odpocząć nabierając na nowo sił. Tutaj możesz też znaleźć odmienną siłę i laskę, która nie spali się na popiół w twoich rękach. Zła droga może w końcu prowadzić do dobrego celu. Chodź teraz ze mną, pokażę ci naszą posiadłość.

Mówiła tak słodko, że Ged ledwie słyszał słowa, pobudzany raczej przez samą obietnicę zawartą w jej głosie. Poszedł za Serret.

Jego komnata znajdowała się istotnie wysoko na wieży, która jak ostry ząb wyrastała z wierzchołka wzgórza. Ged zszedł za Serret krętymi schodami z marmuru; szli przez wspaniałe komnaty i sale, mijali wysokie okna wyglądające na północ, zachód, południe, wschód, ponad niskimi brunatnymi wzgórzami, które ciągnęły się, pozbawione domostw i drzew, niezmienne, aż do skraju zimowego nieba zalanego słońcem. Jedynie daleko na północy odcinały się ostro od błękitnego tła niewielkie białe szczyty, a w kierunku południowym można było się domyślić lśnienia morza.

Słudzy otwierali drzwi przed Gedem i panią, po czym odsuwali się na bok; byli to wszystko bladzi Osskilczycy o srogim wyglądzie. Serret miała jasną cerę, ale w przeciwieństwie do służby mówiła dobrze po hardycku, nawet, jak się zdawało Gedowi, z gontyjskim akcentem. Później, tego samego dnia, zaprowadziła go przed oblicze swego małżonka Bendereska, Władcy Terrenonu. Trzykrotnie od niej starszy, biały i chudy jak kość, o chmurnych oczach, władca Benderesk pozdrowił Geda z surową, chłodną uprzejmością, prosząc go, aby został w gościnie tak długo, jak zechce. Potem nie miał do powiedzenia wiele więcej; nie zapytał Geda o nic, co by dotyczyło jego podróży lub wroga, przed którym tutaj uciekł; podobnie i Serret nie zadała ani jednego pytania na ten temat.

Jeśli nawet było to dziwne, stanowiło tylko część dziwności, jaka cechowała to miejsce i jego, Geda, w nim obecność. Umysł czarnoksiężnika wciąż chyba nie był całkiem jasny. Ged nie potrafił widzieć rzeczy zwyczajnie. Znalazł się w tej warownej wieży przypadkiem, a jednak w przypadku była jakaś celowość; albo też dostał się tu celowo, a mimo to cała celowość objawiła się jedynie dzięki przypadkowi. Wybrał się był w drogę na Północ; nieznajomy w Orrimy poradził mu szukać tu pomocy; czekał na niego osskilski statek; za przewodnika posłużył Skiorh. Jak wiele z tego było dziełem cienia, który Geda ścigał? A może nic tu nie było dziełem cienia; może obaj, Ged i jego prześladowca, zostali tu przyciągnięci przez jakąś inną moc, może Ged szedł za tą przynętą, a cień szedł za nim i zawładnął Skiorhem, czyniąc zeń swoją broń, kiedy nadeszła właściwa chwila? Musiało tak być, bowiem z pewnością cień, jak powiedziała Serret, nie miał dostępu do Dworu Terrenon. Ged nie czuł żadnej oznaki ani groźby jego przyczajonej obecności, odkąd obudził się w tej wieży. Ale co w takim razie przywiodło go tutaj? Nie było to bowiem miejsce, do którego trafia się przez przypadek; Ged zaczynał to rozumieć mimo całej ospałości swych myśli. Żaden inny przybysz nie podchodził do tych bram. Wieża stała na pustkowiu, odosobniona, zwrócona tyłem ku drodze prowadzącej do Neshum, które było najbliżej położonym miastem. Nikt nie przybywał do warowni, nikt jej nie opuszczał. Jej okna spoglądały z góry na pustkowie.

Z owych okien wyglądał Ged, gdy spędzał samotnie dzień po dniu w swojej komnacie u szczytu wieży, otępiały, przybity i zziębnięty. W wieży było wciąż zimno mimo wielu dywanów, gobelinowych obić, bogatych okryć futrzanych i szerokich marmurowych kominków. Było to zimno przenikające do kości, do szpiku, zimno, którego nie można się było pozbyć. A i w sercu Geda zagnieździł się zimny wstyd i nie dawał się usunąć, gdy młodzieniec myślał wciąż o tym, jak zmierzył się ze swym wrogiem, poniósł porażkę i uciekł. W jego myślach zbierali się wszyscy Mistrzowie z Roke. z chmurnym Arcymagiem Gensherem pośrodku, byli też z nimi Nemmerle i Ogion, i nawet czarownica, która nauczyła Geda pierwszego zaklęcia: wszyscy wpatrywali się w niego, a on wiedział, że zawiódł ich zaufanie. Usprawiedliwiał się, mówiąc: „Gdybym wtedy nie uciekł, cień wziąłby mnie w posiadanie; miał już całą siłę Skiorha i część mojej, nie mogłem go więc pokonać: cień znał moje imię. Musiałem uciekać. Gebbeth czarnoksiężnik byłby straszną siłą wywołującą zło i zniszczenie. Musiałem uciekać”. Ale nikt z tych, którzy słuchali w jego myślach, nie odpowiadał. Ged Wpatrywał się w śnieg, rzadki i nieustanny, padający nad widoczną z okna pustą okolicą, i czuł, jak rośnie w nim ospałe zimno, aż zdawało mu się, że poza czymś w rodzaju znużenia nie pozostało w nim żadne uczucie.

Tak przeżył wiele dni, w poczuciu własnego nieszczęścia unikając ludzi. Kiedy wreszcie wyszedł ze swej komnaty i zjawił się na dole, był milczący i skrępowany. Piękność Pani Zamku przyprawiała go o zmieszanie, a w tym bogatym, zadbanym, uporządkowanym, dziwnym dworze czuł się z krwi i kości wiejskim pastuchem.

Zostawiano go w spokoju, kiedy chciał być sam, a kiedy nie mógł już znieść rozmyślań i wpatrywania się w padający śnieg, Serret spotykała się z nim często w jednej z półkolistych sal, obwieszonej gobelinami i oświetlonej ogniem z kominka, na niższym piętrze wieży, i tam rozmawiali. Nie było wesołości w Pani Zamku; nigdy nie śmiała się, choć często się uśmiechała; a jednak umiała sprawić niemalże jednym uśmiechem, że Ged pozbywał się skrępowania. W jej towarzystwie zaczynał zapominać o swej sztywności i swoje hańbie. Niebawem zaczęli spotykać się codziennie, aby długo, spokojnie i leniwie rozmawiać przy kominku albo pod oknem którejś z wysokich komnat wieży, z dala od służek, które zawsze dotrzymywały Serret towarzystwa.

Stary władca przebywał na ogół w swych własnych komnatach, wychodząc z nich tylko rano; spacerował wtedy tam i z powrotem po zaśnieżonych wewnętrznych podwórcach warownego zamku, jak stary czarownik, który spędził całą noc na przygotowywaniu uroków. Gdy wraz z Gedem i Serret jadł wieczerzę, siedział w milczeniu, ogarniając czasem swą młodą żonę zimnym, zawistnym spojrzeniem. Wtedy Ged współczuł jej. Była jak zamknięta w klatce biała łania, jak biały ptak o podciętych skrzydłach, Jak srebrny pierścień na palcu starca. Była jedną z kosztowności w skarbcu Bendereska. Gdy Pan Zamku ich opuszczał, Ged zostawał z nią, próbując dodać Serret otuchy w jej osamotnieniu, podobnie jak ona dodawała otuchy jemu.

— Co to za drogi kamień, od którego pochodzi nazwa waszego zamku? — spytał jej, gdy siedzieli rozmawiając nad opróżnionymi złotymi talerzami i pucharami w przepaścistej, oświetlonej blaskiem świec sali jadalnej.

— Nie słyszałeś o nim? To coś bardzo sławnego.

— Nie słyszałem. Wiem tylko, że władcy z Osskil posiadają sławne skarby.

— Ach, ten klejnot przyćmiewa je wszystkie. Chodź, chcesz go zobaczyć?

Uśmiechnęła się, z miną kpiącą i śmiałą, jak gdyby lekko przestraszona tym, co robi, i wyszła wraz z młodzieńcem, z sali; poprowadziła go przez wąskie korytarze w podstawie wieży, a potem schodami w podziemie, do zamkniętych drzwi, których Ged nie widział nigdy przedtem. Drzwi te otworzyła srebrnym kluczem, podnosząc przy tym oczy na Geda z tym samym uśmiechem, jakby ośmielała go, aby szedł z nią dalej. Za tymi drzwiami był krótki korytarzyk i następne drzwi, które otworzyła złotym kluczem, a za nimi kolejne, trzecie drzwi, które otworzyła jednym z Wielkich Słów — zaklęć rozwiązujących. Za tymi ostatnimi drzwiami blask świecy ukazał im małe pomieszczenie podobne do więziennego lochu: posadzka, ściany, sufit całe były z nie. ociosanego kamienia, bez sprzętów, nagie.

— Widzisz go? — spytała Serret.

Gdy Ged rozglądał się po pomieszczeniu, jego oko czarnoksiężnika dostrzegło jeden kamień spośród tych, które tworzyły posadzkę. Był chropawy i wilgotny jak pozostałe — ciężki, niekształtny brukowiec; a jednak Ged poczuł jego moc, jak gdyby kamień przemówił doń na głos. Zaparło mu dech i przez chwilę ogarnęły go mdłości. To był kamień węgielny wieży. To było centrum — i było w nim zimno, przejmująco zimno; nic nie byłoby w stanie ogrzać tego małego pomieszczenia. Była to rzecz niezmiernie stara: stary i straszliwy duch tkwił uwięziony w tej bryle kamienia. Ged nie odpowiedział Serret twierdząco ani przecząco, lecz stał bez ruchu; po chwili Serret, rzucając nań szybkie, ciekawe spojrzenie, wskazała na kamień.

— Oto Terrenon. Czy cię dziwa, że trzymamy tak drogocenny kamień schowany pod kluczem w naszym najgłębszym skarbcu?

Ged wciąż nie odpowiadał: stał niemy i przezorny. Było całkiem możliwe, że poddawała go próbie; pomyślał jednak, że Serret nie ma pojęcia o właściwościach kamienia, jeśli mówi o nim tak lekko. Nie wiedziała o kamieniu dostatecznie wiele, aby się go lękać.

— Opowiedz mi o jego mocach — powiedział wreszcie.

— Terrenon powstał, zanim jeszcze Segoy wydźwignął wyspy świata z Morza Otwartego. Powstał wtedy, kiedy powstawał sam świat, i przetrwa aż do końca świata. Czas nic dla niego nie znaczy. Jeśli położysz na nim dłoń i zadasz „mu pytanie, on odpowie zależnie od mocy, która tkwi w tobie. Ma głos, jeśli umie się go słuchać. Będzie mówił o rzeczach, które były, są i będą. Zapowiedział twoje przybycie na długo przedtem, zanim zjawiłeś się w tej krainie. Czy zadasz mu teraz jakieś pytanie?

— Nie.

— Odpowie ci.

— Nie ma takiego pytania, które chciałbym mu zadać.

— Mógłby ci powiedzieć — rzekła Serret swym łagodnym głosem — jak masz pokonać swojego wroga.

Ged stał bez słowa.

— Czyżbyś lękał się kamienia? — zapytała, jakby z niedowierzaniem, a on odpowiedział:

— Tak.

W nieubłaganym zimnie i ciszy lochu otoczonego kolejnymi ścianami czarów i ścianami z kamienia, w świetle jednej świecy, którą trzymała w dłoni, Serret obrzuciła Geda spojrzeniem iskrzących się oczu.

— Krogulcze — powiedziała — ty się nie boisz.

— Ale nie będę rozmawiał z tym duchem — odparł Ged i patrząc jej wprost w twarz, mówił poważnie i śmiało:

— Ten duch, pani, jest zamknięty w kamieniu, zaś kamień otaczają zaklęcia wiążące, zaklęcia oślepiające, czary zamykające i ochronne, a wreszcie potrójne Warownie mury stojące na pustkowiu — nie dlatego, że kamień jest drogocenny, ale że może zdziałać wiele zła. Nie wiem, co ci powiedziano o tym kamieniu, gdy tu przybyłaś. Ale ty, tak młoda i tak szlachetnego serca, nie powinnaś nigdy dotykać tej rzeczy ani nawet na nią patrzeć. To nie przyniesie ci nic dobrego.

— Dotykałam go już. Mówiłam do niego i słyszałam jego mowę. On nie czyni mi krzywdy.

Odwróciła się; wyszli przez drzwi i korytarze, póki w świetle pochodni na szerokich schodach wieży Serret nie zdmuchnęła świecy. Nie mówiąc wiele, rozstali się.

Tej nocy Ged spał mało. To nie myśl o cieniu nie dawała mu zasnąć; przeciwnie, myśl tę wyparł nieomal z jego umysłu powracający wciąż obraz kamienia, na którym spoczywała wieża, i wizja twarzy Serret, zwróconej ku niemu i okrywającej się w blasku świecy -to jasnością, to cieniem. Wciąż na nowo Ged czuł na sobie jej wzrok i usiłował rozstrzygnąć, jakie było spojrzenie Serret, gdy odmówił dotknięcia kamienia — pogardliwe czy urażone. Gdy wreszcie ułożył się do snu, jedwabna pościel łoża była zimna jak lód i raz po raz budziły go mroczne myśli o kamieniu i o oczach Serret.

Nazajutrz znalazł ją w półkolistej sali z szarego marmuru, oświetlonej właśnie przez zachodzące słońce; „tutaj Serret często spędzała popołudnia t dworkami przy grach lub przy krosnach. Zwrócił się do niej:

— Pani, obraziłem cię. Żałuję tego.

— Nie — zaprzeczyła w zadumie i powtórzyła: — Nie… — Odprawiła towarzyszące jej służki i gdy zostali sami, odwróciła się ku Gedowi. — Mój gościu, mój przyjacielu — powiedziała — wzrok masz bardzo bystry, lecz chyba nie dostrzegasz wszystkiego, co należy. Na wyspie Gont, na wyspie Roke uczą wysokich kunsztów czarnoksięskich. Nie uczą jednak wszystkich kunsztów. Tu jest Osskil, Kraina Kruków; to nie kraina hardyoka: magowie ani nią nie rządzą, ani nie mają o niej wielkiego pojęcia. Zdarzają się tu sprawy, z którymi nie mieli do czynienia uczeni Mistrzowie z Południa, i istnieją tu rzeczy nie wymienione w spisach Mistralów Imion, Czego Człowiek, nie zna, tego się lęka. Lecz ty nie masz czego się lękać tu, na Dworze Terrenon. Ktoś słabszy istotnie mógłby się lękać. Nie ty. Ty przyszedłeś na świat z mocą zdolną zapanować nad tym, co tkwi w zamkniętym na cztery spusty lochu. To pewne. Właśnie dlatego jesteś tu teraz.

— Nie rozumiem. …

— Oto dlaczego mój pan Benderesk nie był z tobą całkowicie szczery. Ja będę szczera. Chodź, usiądź tu przy mnie.

Usiadł obok niej w głębokiej, wyściełanej poduszkami niszy okiennej. Gasnący blask słońca padał poziomo przez okno, zalewając ich jasnością, w której nie było ciepła; na wrzosowiskach w dole leżał, pogrążając się już w cieniu, nie stopniały śnieg, który spadł ostatniej nocy — przyćmiony biały całun przykrywający ziemię.

Serret mówiła teraz bardzo cicho:

— Benderesk to władca i spadkobierca Terrerionu, ale nie umie zrobić z niego użytku, nie potrafi go zmusić, aby w pełni służył jego woli. Ja też nie potrafię, ani sama, ani wspólnie z nim. Żadne z nas dwojga nie posiada jednoczę^ śnie i umiejętności, i mocy. Ty masz jedno i drugie.

— Skąd to wiesz?

— Od samego kamienia! Mówiłam ci, że przepowiedział twoje przybycie. On, kamień, zna swojego pana. Czekał na twoje przyjście. Zanim jeszcze się urodziłeś, on czekał już na ciebie, na kogoś, kto umie nim władać. A ten, kto potrafi zmusić Terrenon, aby odpowiadał na jego pytania i spełniał jego życzenia, posiada władzę nad swym własnym przeznaczeniem: siłę, którą zmiażdży każdego wroga, czy to śmiertelnego, czy z tamtego świata: posiada dar jasnowidzenia, wiedzę, bogactwo, władzę i ma na swoje rozkazy sztukę czarnoksięską, która mogłaby upokorzyć samego Arcymaga! Cokolwiek z tego zechcesz wybrać, wiele lub mało — możesz mieć za darmo.

Raz jeszcze podniosła ku niemu swoje dziwne oczy i jej spojrzenie wpiło się weń tak, że zadrżał, jakby przeniknięty zimnem. Mimo to był w jej twarzy lęk, jak gdyby szukała jego pomocy, ale była zbyt dumna, aby o nią prosić. Ged był oszołomiony. Serret, mówiąc, położyła dłoń na jego ręce: jej dotknięcie było lekkie, dłoń wydawała się wąska i biała na ciemnej, mocnej dłoni Geda Powiedział tonem usprawiedliwienia:

— Serret! Nie posiadam takiej mocy, jak sądzisz — to, co miałem niegdyś, zmarnowałem. Nie mogę ci pomóc, na nic ci się nie przydam. Ale wiem jedno: Stare Moce ziemi nie są przeznaczone do ludzkiego użytku. Nie zostały nigdy oddane w nasze ręce; w naszych rękach mogą czynić tylko zniszczenie. Złe środki wiodą do złego celu. Nic mnie tu nie przyciągnęło, natomiast zostałem przygnany i siła, która mnie gnała, działa na moją zgubę. Nie mogę ci pomóc.

— Ten, kto trwoni swoją moc, jest nieraz pełen wielekroć większej mocy — powiedziała uśmiechając się, jak gdyby jego lęki i skrupuły wydawały jej się dziecinne. — Wiem może więcej od ciebie o tym, co cię tu przywiodło. Czy na ulicach Orrimy nie zwracał się do ciebie pewien człowiek? To był posłaniec, sługa Terrenonu. On sam był niegdyś czarnoksiężnikiem, ale odrzucił laskę, aby służyć potędze większej niż moc jakiegokolwiek maga. A ty przybyłeś na Osskil i na wrzosowiskach próbowałeś walczyć z cieniem swoją drewnianą laską; już prawie nie byliśmy w stanie cię uratować, gdyż ten stwór, co cię ściga, jest przebieglejszy, niż sądziliśmy, i zdążył ci już odebrać wiele siły… Tylko cień może zwalczyć cień. Tylko ciemność może pokonać mrok. Posłuchaj, Krogulcze! Czego zatem potrzebujesz, aby pokonać ów cień, który czeka na ciebie za tymi murami?

— Potrzebuję czegoś, czego nie mogę znać. Jego imienia.

— Terrenon, który zna wszystkie narodziny i zgony, wszystkie istnienia przed i po śmierci, a także to, co nie narodzone i nieśmiertelne, który zna świat jasności i świat mroku, powie ci to imię.

— A cena?

— Nie trzeba nic płacić. Powiadam ci, że będzie ci posłuszny, będzie ci służył jak niewolnik.

Wstrząśnięty i udręczony, Ged nie odpowiadał. Serret trzymała teraz jego dłoń w swoich, spoglądając mu w twarz. Słońce zapadło w mgły, które szarzały na horyzoncie, i powietrze również zszarzało, ale twarz Serret jaśniała aprobatą i triumfem, w miarę jak przypatrywała się Gedowi, dostrzegając słabnącą w nim wolę. Szepnęła cicho:

— Będziesz potężniejszy niż wszyscy ludzie, będziesz królem pośród nich. Będziesz panował, a ja będę panowała z tobą…

Nagle Ged powstał i postępując krok naprzód, stanął w miejscu, skąd mógł widzieć, tuż za wycięciem długiej ściany komnaty, obok drzwi, Władcę Terrenonu, który stał przysłuchując się i uśmiechając z lekka.

Oczy Geda przejrzały; jego umysł także. Popatrzył z góry na Serret.

— Pokonać mrok może światło — powiedział zająkując się — tylko światło.

Gdy to mówił, zrozumiał — tak jasno, jakby jego słowa były ukazującym mu to światłem — jak w samej rzeczy został tu przyciągnięty, zwabiony, jak wykorzystywali jego lęk, aby wieść go dalej, i jak, mając go już tutaj, zatrzymaliby go na zawsze. Ocalili go przed cieniem, istotnie, ponieważ nie chcieli oddać go cieniowi w posiadanie, zanim Ged nie stanie się niewolnikiem kamienia. Z chwilą gdy moc kamienia zawładnęłaby wolą Geda, wpuściliby cień w obręb murów, bowiem gebbeth jest lepszym niewolnikiem niż człowiek. Gdyby raz dotknął kamienia albo doń przemówił, byłby ostatecznie zgubiony. Jednakże, podobnie jak cień nie całkiem był w stanie doścignąć go i nim zawładnąć, tak i kamień nie był w stanie go wykorzystać — do końca. Ged prawie już ustąpił, ale nie całkiem. Nie zgodził się na to. Bardzo trudno jest złu pojmać duszę, która się na to nie zgadza.

Stał teraz pomiędzy dwojgiem tych, którzy ustąpili, którzy się zgodzili, i spoglądał to na jedno z nich, to na drugie, gdy Benderesk podszedł bliżej.

— Mówiłem ci — rzekł suchym głosem do swojej żony Władca Terrenonu — że on wyśliźnie się z twoich rąk, Serret. Sprytne błazny z tych waszych gontyjskich czarowników. A i ty zbłaźniłaś się, kobieto z Gontu, zamierzając oszukać i jego, i mnie, zamierzając rządzić nami obydwoma przy pomocy swej piękności i wykorzystać Terrenon do swych własnych celów. Ale ja jestem Władcą Kamienia, ja, i oto co czynię wiarołomnej żonie: Ekavroe ai oelwantar…

Było to zaklęcie Przemiany; długie ręce Bendereska podniosły się, aby przeobrazić skuloną kobietę w coś szkaradnego, w świnię, psa albo śliniącą się wiedźmę. Ged postąpił naprzód i zmusił do opuszczenia uniesione ręce władcy uderzeniem swoich własnych rąk, wypowiadając przy tym tylko jedno krótkie słowo. I choć nie miał laski, choć stał na obcym terenie, na złym terenie, w królestwie mocy ciemności — jego wola wzięła jednak górę. Benderesk stał nieruchomo, z posępnymi i niewidzącymi oczyma utkwionymi nienawistnie w Serret.

— Chodź — powiedziała Serret drżącym głosem — Krogulcze, chodź prędko, zanim on będzie w stanie przywołać Sługi Kamienia.,.

Jakby odbrzmiewając echem, poprzez wieżę, przez kamienie posadzki i ścian dobiegł szept — suchy drżący pomruk, jak gdyby sama ziemia miała przemówić.

Serret chwyciła dłoń Geda i popędziła razem przez korytarze i sale, a potem zbiegli długimi kręconymi schodami. Wyszli na podwórzec, gdzie ostatnie srebrzyste światło dnia unosiło się jeszcze ponad zabrudzonym, zdeptanym śniegiem. Trzej słudzy zamkowi zastąpili im drogę z ponurym, badawczym wejrzeniem, jak gdyby podejrzewali jakąś intrygę tych dwojga przeciw swemu panu.

— Robi się ciemno, pani — rzekł jeden, a drugi dodał: — Nie możesz, pani, teraz wyjeżdżać.

— Precz z mojej drogi, plugastwo! — krzyknęła Serret i przemówiła w syczącym języku osskilskim. Mężczyźni odskoczyli od niej i wijąc się, przypadli do ziemi; jeden z nich zawył w głos.

— Musimy wyjść przez bramę, nie ma innego wyjścia na zewnątrz. Czy możesz dostrzec bramę? Czy możesz ją znaleźć, Krogulcze?

Szarpała go za rękę, jednak Ged wahał się.

— Jaki urok rzuciłaś na tych ludzi?

— Nalałam w szpik ich kości gorącego ołowiu; umrą od tego. Prędzej, mówię ci, on wypuścił Sługi Kamienia, a ja sama nie mogę znaleźć bramy — jest zamaskowana potężnymi czarami. Szybko!

Ged nie wiedział, o co chodzi Serret, on sam bowiem mógł widzieć zaczarowaną bramę tak wyraźnie, jak kamienne sklepione wyjście z podwórca, poprzez które ją oglądał. Poprowadził Serret przez to wyjście, potem po nie tkniętym stopą śniegu zewnętrznego dziedzińca i wreszcie, wymawiając zaklęcie Otwarcia, przeprowadził ją przez bramę w magicznym murze.

W chwili gdy wydostali się sklepionym wyjściem ze srebrzystego półmroku Dworu Terrenon, Serret zmieniła się.

Nie była mniej piękna w posępnym świetle wrzosowisk, ale jej urodę skaził wygląd zawziętej czarownicy; i Ged poznał ją nareszcie — córkę władcy z Re Albi, córkę czarodziejki z Osskil, tę, która naigrawała się zeń na zielonych łąkach ponad domem Ogiona, dawno temu, i wysłała go, aby przeczytał zaklęcie wyzwalające cień. Nie zaprzątał sobie tym jednak myśli, rozglądał się bowiem teraz naokoło, ze wszystkimi zmysłami w pogotowiu, szukając owego wroga-cienia, który miał czekać na niego gdzieś poza obrębem magicznych murów. To mógł być wciąż jeszcze gebbeth przyodziany w zwłoki Skiorha albo też ów cień mógł się. ukrywać w gęstniejącej ciemności czekając, aż dopadnie Geda i stopi swą bezkształtność z jego żywym ciałem. Ged wyczuwał bliskość cienia, lecz go nie widział. Wpatrując się, dostrzegł jednak o kilka kroków od bramy coś małego i ciemnego, na wpół zagrzebanego w śniegu. Nachylił się, a potem delikatnie podniósł to w obu dłoniach. Był to otak; jego gładkie, krótkowłose futerko było całe zlepione krwią, a drobne ciałko leżało lekkie, sztywne i zimne w rękach Geda.

— Zmień- swą postać! Zmień postać, to one! — krzyknęła przeraźliwie Serret, chwytając go za ramię i wskazując na wieżę, która sterczała za nimi w zmierzchu jak smukły, biały ząb. Z wąskich niby szczeliny okien przy podstawie wieży wypełzały ciemne stwory; trzepotały długimi skrzydłami, powoli machały nimi i zatoczywszy krąg nad murami nadlatywały w stronę Geda i Serret, którzy stali bezbronni na zboczu wzgórza. Rzężący szept, który słyszeli przedtem wewnątrz zamku, przybrał na sile, przeszedł w drganie i pojękiwanie ziemi pod ich stopami.

Gniew wytrysnął w sercu Geda, gorąca furia nienawiści do wszystkich tych okrutnych, trupich stworów, które wciąż oszukiwały go, chwytały w pułapki, dościgały.

— Zmień postać! — krzyknęła doń Serret i sama, jednym tchem wypowiadając zaklęcie, pomniejszyła się i przeobraziła w szarą mewę, po czym pofrunęła. Ale Ged pochylił się i zerwał źdźbło dzikiej trawy, które sterczało wyschnięte i kruche ze śniegu w miejscu, gdzie leżał martwy otak. Podniósł to źdźbło i gdy przemówił do niego głośno w Prawdziwej Mowie, wydłużyło się i zgrubiało; gdy skończył mówić, trzymał w dłoni wielką laskę — laskę czarnoksiężnika. Tym razem nie zapłonęła czerwono-jadowitym ogniem na całej swej długości, gdy czarne, trzepoczące się stwory z Dworu Terrenon rzuciły się na Geda, a on bił je laską po skrzydłach; rozjarzyła się jedynie białym ogniem magicznym, który nie parzy, lecz tylko przepędza mrok.

Stwory natarły ponownie: niezdarne bestie, wywodzące się z epok, kiedy nie było jeszcze ptaków, smoków ani ludzi, od dawna już zapomniane przez światło dzienne, lecz na powrót przywołane przez odwieczną, złośliwą, nieskłonną do zapominania moc kamienia. Stwory nękały Geda, rzucając się nań z góry. Czuł wokół siebie ich szpony machające jak kosy i mdlii go trupi odór. Zawzięcie parował ciosy i sam uderzał, odpierając stwory gorejącą laską, którą uczynił ze swego gniewu i ze źdźbła dzikiej trawy. I nagle wszystkie one wzbiły się w górę jak kruki odstraszone od padliny, zatoczyły koło i, trzepocząc w milczeniu skrzydłami, pomknęły w kierunku, w którym odleciała przeistoczona w mewę Serret. Ruchy ich olbrzymich skrzydeł wydawały się powolne, ale stwory leciały szybko; każde uderzenie skrzydeł popychało je daleko przez powietrze. Żadna mewa nie wytrzymałaby długo ucieczki przed tym potężnym pędem.

Szybko, jak to kiedyś uczynił na Roke, Ged przybrał postać wielkiego sokoła: nie krogulca, którym go nazwano, ale Sokoła Pielgrzyma latającego jak strzała, jak myśl. Pofrunął na pręgowanych, ostrych, mocnych skrzydłach, ścigając swych prześladowców. Ściemniło się, a pomiędzy chmurami świeciły coraz jaśniejsze gwiazdy. Ged dostrzegł przed sobą czarne, strzępiaste stado mknące w dół, ku jednemu punktowi ponad ziemią. Dalej za tą czarną chmarą leżało morze, blado rozjaśnione ostatnim szarym błyskiem dnia. Ged rzucił się prostym i chyżym sokolim lotem w stronę służących kamieniowi stworów, a one rozprysły się, gdy wpadł pomiędzy nie, jak krople wody rozpryskują się od rzuconego kamyka. Schwytały jednak już przedtem swą ofiarę. Krew była na dziobie jednego ze stworów, a białe pierze przylgnęło do szponów innego, i żadna mewa nie szybowała przed nimi ponad bladym morzem.

Stwory znów zamierzały zaatakować Geda, zbliżając się szybko i niezdarnie, z wyciągniętymi, rozdziawionymi dziobami z żelaza. Ged zatoczył ponad nimi koło, wydał z siebie wyzywający i wściekły krzyk sokoła, a potem pomknął w poprzek niskich plaż wyspy Osskil, ponad łamiącymi się o brzeg falami, nad pełne morze.

Stwory służące kamieniowi kołowały przez chwilę kracząc, po czym jeden za drugim, bijąc ociężale skrzydłami, zaczęły wracać ponad wrzosowiskami w głąb lądu. Stare Moce nie mogą przeprawiać się przez morze, każda z nich jest bowiem przywiązana do jakiejś wyspy, do określonego miejsca, jaskini, kamienia czy tryskającego źródła. Czarne zjawy poszybowały z powrotem do warownej wieży, gdzie Benderesk, Władca Terrenonu, może płakał widząc ich powrót, a może się śmiał. Ale Ged leciał dalej na skrzydłach sokoła i szalony jak sokół; leciał jak nie spadająca nigdy strzała, jak nie dająca się zapomnieć myśl, ponad Morzem Osskilskim na wschód, w zimowy wicher i w noc.

Ogion Milczący późno powrócił do Re Albi ze swych jesiennych wędrówek. Z upływem lat stał się jeszcze większym niż dotąd milczkiem i samotnikiem. Nowy Władca Gontu z miasta leżącego w dole nigdy nie wydostał z Ogiona ani słowa, choć wspiął się aż do samego Sokolego Gniazda, szukając pomocy maga w pewnej pirackiej wyprawie na Andrady. Ogion, który przemawiał do pająków tkających sieci i którego widywano, jak uprzejmie pozdrawiał drzewa, nie odezwał się ani słowem do Władcy Wyspy, który odszedł rozgoryczony. Zapewne i w sercu Ogiona tkwiła jakaś gorycz czy niepokój, spędził bowiem całe lato d jesień sam na szczycie góry i dopiero teraz, gdy zbliżał się Powrót Słońca, zjawił się znowu w swoim domostwie.

Nazajutrz rano po powrocie mag wstał późno i chcąc wypić kubek naparu z ziół, wyszedł, aby przynieść wody ze źródła, z którego sączyła się strużka po zboczu wzgórza o parę kroków od domu: Krawędzie małej sadzawki utworzonej przez bijące źródło były zamarznięte, a uschnięty mech między skałami poznaczyły kwiaty mrozu. Był już jasny dzień, ale słońce jeszcze przez godzinę nie miało oświetlać potężnej grani górskiej: cały zachodni Gont, od plaż morskich aż do szczytu, był bezsłoneczny, cichy Uwyraźnię widoczny w zimowym poranku. Gdy mag stał przy źródle, spoglądając w dal ponad obniżającymi się połaciami lądu, ponad portem i szarym morskim przestworzem — zatrzepotały nad nim skrzydła. Spojrzał w górę i uniósł nieco jedno ramię. Wielki sokół zniżył się z głośnym trzepotem skrzydeł i usiadł na przegubie Ogiona. Wczepił się weń jak ptak przyuczony do polowań, nie miał jednak na sobie żadnej zerwanej linki, żadnej obrączki ani dzwonka. Szpony wbiły się mocno w przegub Ogiona, pręgowane skrzydła drżały; okrągłe, złote oko było zmętniałe i dzikie.

— Przynosisz wieści czy sam jesteś wieścią? — spytał łagodnie sokoła Ogion. — Chodź ze mną… — Gdy mówił, sokół spoglądał na niego. Ogion milczał przez chwilę. — Zdaje się, że nadałem ci kiedyś imię — powiedział, a potem pomaszerował w kierunku domu i wszedł doń, -wciąż niosąc ptaka na przegubie. Postawił sokoła przy kominku, w cieple ognia, i podsunął mu wodę. Ptak nie chciał pić. Wtedy Ogion zaczął czynić zaklęcie, bardzo cicho, tkając pajęczynę magii bardziej dłońmi niż słowami. Gdy zaklęcie zostało w całości utkane, powiedział cicho: — Ged — nie patrząc na stojącego przy kominku sokoła. Czekał jakiś czas, potem obrócił się, powstał i podszedł do młodzieńca, który stał przed ogniem drżący i ze zmętniałymi oczyma.

Ged był ubrany w bogaty cudzoziemski strój z futra, jedwabiu i srebra, ale szaty były podarte i sztywne od morskiej soli, a on sam stał wycieńczony i zgarbiony! włosy spływały wokół jego pokrytej bliznami twarzy.

Ogion zdjął zabrudzony płaszcz książęcy z ramion Geda, zaprowadził go do alkowy, gdzie jego uczeń niegdyś sypiał, i zmusił młodzieńca, aby się tam położył na sienniku; zamruczał jeszcze usypiające zaklęcie i odszedł. Nie odezwał się ani słowem wiedząc, że Ged nie włada teraz ludzką mową.

Jako chłopiec Ogion myślał, jak wszyscy chłopcy, że bardzo przyjemną igraszką byłoby przybieranie za pomocą sztuki magicznej dowolnego kształtu, postaci człowieka czy zwierzęcia, drzewa lub chmury, i bawienie się w ten sposób w tysiąc różnych istnień. Lecz jako czarnoksiężnik poznał też cenę tej igraszki, cenę, jaką jest ryzyko utraty własnego ja, przegrania prawdziwego istnienia. Im dłużej człowiek pozostaje w cudzej postaci, tym większe jest ryzyko. Każdy uczeń czarownika uczy się opowieści o czarnoksiężniku Bordgerze z wyspy Way, który znajdował przyjemność w przybieraniu postaci niedźwiedzia i czynił to coraz częściej, póki niedźwiedź nie urósł w nim, a człowiek nie zanikł; Bordger stał się niedźwiedziem, zabił w lasach swego własnego synka, po czym schwytano go i uśmiercono. Nikt też nie wie, jak wiele delfinów pląsających w wodach Morza Najgłębszego było niegdyś ludźmi, mądrymi ludźmi, którzy zapomnieli swej mądrości i swojego imienia, radując się wiecznie niespokojnym morzem.

Ged przybrał postać sokoła, nękany rozpaczą i wściekłością; gdy odlatywał z wyspy Osskil, miał w głowie tylko jedną myśl: nie dać się doścignąć zarówno kamieniowi, jak cieniowi, uciec z zimnej zdradliwej krainy, powrócić do domu. Gniew i dzikość sokoła były jak jego własna dzikość i gniew: uczucia te stały się jego własnymi, a jego wola lotu stała się wolą sokoła. Tak więc przeleciał nad wyspą Enlad, zniżając lot, aby napić się z samotnego leśnego jeziorka, ale potem natychmiast znów zerwał się do lotu, gnany lękiem przed ścigającym go cieniem. Tak też przeleciał nad wielkim szlakiem morskim zwanym Paszczą Enladu i leciał dalej i dalej na południowy wschód, mając po prawej majaczące daleko wzgórza wyspy Oranea, po lewej jeszcze słabiej widoczne wzgórza wyspy Andrad, a przed sobą jedynie morze — póki wreszcie w dali przed nim nie wyrosła z fal jedna zastygła fala, wznosząca się coraz wyżej: biały szczyt Gont. Przez wszystkie słoneczne dni i mroczne noce tego wielkiego lotu Ged unosił się na sokolich skrzydłach, spoglądał sokolimi oczyma i, zapominając swoje własne myśli, znał w końcu tylko to, co zna sokół: głód, wiatr, szlak, którym leci.

Przyleciał do właściwej przystani. Niewielu było ludzi na Roke, a tylko jeden na wyspie Gont, który mógł przywrócić mu postać ludzką.

Ged był oszołomiony i milczący, gdy się obudził. Ogion nie odzywał się do niego, lecz karmił go mięsem i poił wodą, pozwalał mu siedzieć zgarbionemu przy ogniu, ponuremu jak wielki, zmęczony, posępny sokół. Z nadejściem nocy Ged zasnął. Trzeciego dnia z rana podszedł do kominka, przy którym siedział zapatrzony w płomienie mag, i odezwał się:

— Mistrzu…

— Witaj, chłopcze — powiedział Ogion.

— Wróciłem do ciebie tak samo, jak cię opuściłem: jako głupiec — powiedział młodzieniec głosem szorstkim i ochrypłym. Mag uśmiechnął się z lekka, dał znak Gedowi, aby usiadł po drugiej stronie kominka, a sam zabrał się do parzenia ziół dla nich obu.

Padał śnieg, pierwszy śnieg, który tej zimy pojawił się na niższych zboczach góry, Gont. Okna Ogiona były szczelnie zamknięte okiennicami, ale mogli słyszeć miękkie spadanie mokrego śniegu na dach i głęboką ciszę śniegu wszędzie wokół domu. Długi czas siedzieli przy ogniu i Ged opowiadał swemu dawnemu Mistrzowi o latach, które minęły, dokąd odpłynął z wyspy Gont na pokładzie statku o nazwie „Cień”. Ogion nie zadawał pytań i gdy Ged skończył, mag milczał jeszcze długo, cichy, zadumany. Potem podniósł się, postawił na stole chleb, ser i wino i spożyli razem posiłek. Gdy skończyli i uprzątnęli izbę, Ogion przemówił.

— Dotkliwe są twoje blizny, chłopcze — rzekł.

— Brak mi siły do walki przeciw temu stworowi — odpowiedział Ged.

Ogion potrząsnął głową, ale przez jakiś czas milczał. Nareszcie powiedział:

— Dziwne. Miałeś dość siły, aby pokonać zaklęciem czarownika na jego własnym terenie, tam, na wyspie Osskil. Miałeś dość siły, aby oprzeć się pokusom i odparować na- tarcie sług Starej Mocy Ziemskiej. A na wyspie Pendor miałeś dość siły, aby stawić czoło smokowi.

— Na Osskil miałem szczęście, nie siłę — zaprzeczył Ged i zadrżał znowu, gdy wspomniał koszmarne, trupie zimno Dworu Terrenon. — Co zaś do smoka, znalem jego imię. Ten zły stwór, ten cień, który mnie ściga, nie ma imienia.

— Wszystkie rzeczy mają imiona — rzekł Ogion z taką pewnością, że Ged nie śmiał powtórzyć tego, co mówił mu Arcymag Gensher: że złe siły jak ta, którą wyzwolił, są bezimienne. Smok z Pendoru w samej rzeczy proponował, że zdradzi mu imię cienia, ale Ged nie ufał zbytnio rzetelności tej propozycji, ani też nie wierzył obietnicy Serret, że kamień powie mu to, co Ged pragnie wiedzieć.

— Jeśli cień ma imię — powiedział w końcu — nie sądzę, aby się zatrzymał i zdradził mi je…

— Nie — odparł Ogion. — Ty też nie zatrzymałeś się i nie zdradziłeś mu swojego imienia. A jednak cień je znał. Na osskilskich wrzosowiskach zawołał cię po imieniu, wymówił imię, które ci nadałem. To dziwne, dziwne…

Pogrążył się znów w rozmyślaniach. Wreszcie Ged odezwał się:

— Przybyłem tu po radę, nie po schronienie, Mistrzu. Nie chciałbym sprowadzać! tego cienia na ciebie, lecz on wkrótce tu się zjawi, jeśli zostanę. Niegdyś przegnałeś go właśnie z tej izby…

— Nie; to było tylko jego przeczucie, cień cienia. Teraz nie potrafiłbym go odegnać. Tylko ty mógłbyś to zrobić.

— Ale ja jestem na razie bezsilny. Czy jest gdzieś miejsce, gdzie… — Jego głos zamarł, zanim zadał pytanie.

— Nie ma bezpiecznego miejsca — powiedział łagodnie Ogion. — Nie przeistaczaj się ponownie, Ged. Cień usiłuje zniszczyć twoją prawdziwą istotę. Omal tego nie uczynił, gdy wpędził cię w istotę sokoła. Nie, nie wiem, dokąd powinieneś się udać. Jednakże wiem coś o tym, co powinieneś zrobić. Trudno mi mówić ci o tym.

W milczeniu Geda było żądanie prawdy, więc Ogion powiedział w końcu:

— Musisz zawrócić.

— Zawrócić?

— Jeśli będziesz szedł przed siebie, jeśli nie przerwiesz ucieczki — dokądkolwiek uciekniesz, wszędzie napotkasz niebezpieczeństwo i zło, ono bowiem cię popycha, ono wybiera dla ciebie drogę. To ty musisz wybierać. To ty musisz poszukać tego, co ciebie szuka. Musisz ścigać to, co ciebie ściga.

Ged nic nie powiedział.

— Nadałem ci imię u źródeł Rzeki Ar — mówił mag — nad strumieniem, który spływa z gór do morza. Człowiek może poznać cel, do którego zmierza — ale nie potrafi go poznać, jeśli nie odwróci się, jeśli nie powróci do swego początku i nie zawrze tego początku w swoim istnieniu. Jeśli nie chce być patykiem porwanym przez wir i pochłoniętym przez prąd, musi być samym owym prądem, całym, od źródła aż do pogrążenia się w morze. Wróciłeś na wyspę Gont, wróciłeś do mnie, Ged. Teraz zawróć już zupełnie z drogi, szukaj samego źródła i tego, co leży przed źródłem. Tam spoczywa twoja nadzieja na odzyskanie siły.

— Tam, Mistrzu? — odezwał się Ged z trwogą w głosie. — Gdzie?

Ogion nie odpowiedział.

— Jeśli zawrócę — rzekł Ged, gdy Upłynęło kilka chwil — jeśli, jak mówiłeś, zacznę ścigać ścigającego, pościg zapewne nie potrwa długo. On tylko tego pragnie, by spotkać się ze inną twarzą w twarz. Dwa razy tak uczynił i dwa razy mnie pokonał.

— Do trzech razy sztuka — powiedział Ogion.

Ged chodził po izbie tam i z powrotem, od kominka do drzwi, od drzwi do kominka.

— A jeśli pokona mnie całkowicie — rzekł, spierając się może z Ogionem, a może z sobą samym — wtedy odbierze mi wiedzę i moc i będzie czynić z nich użytek. Teraz zagraża tylko mnie. Lecz jeśli wejdzie we mnie i weźmie mnie w posiadanie, będzie czynić poprzez mnie wiele złego.

— To prawda. Jeśli cię pokona.

— Lecz jeśli będę uciekać, znów mnie z pewnością znajdzie… A ucieczka pochłonęła już całą moją siłę. — Ged chodził jeszcze przez chwilę, potem nagle odwrócił się i klękając przed magiem powiedział: — Przebywałem wśród wielkich czarnoksiężników i byłem na Wyspie Mędrców, ale moim prawdziwym Mistrzem jesteś ty, Ogionie. — Mówił tonem pełnym miłości i radosnym mimo przygnębienia.

— Zgoda — rzekł Ogion. — Teraz już to wiesz. Lepiej późno niż wcale. Ale to ty będziesz moim Mistrzem — w końcu. — Podniósł się, podsycił ogień, aż buchnął mocnym płomieniem, zawiesił nad nim kociołek do gotowania, a potem, wciągając na siebie kożuch, rzekł: — Muszę doglądnąć kóz. Popilnuj mi kociołka, chłopcze.

Gdy wszedł z powrotem, cały oproszony śniegiem, otrząsając tupnięciem śnieg z butów z koźlej skóry, niósł długi, nie obrobiony drąg z cisowego drewna. Przez całe to krótkie popołudnie i potem znowu po wieczerzy siedział przy świetle lampy, obrabiając drąg nożem, kamieniem do polerowania i zaklęciami. Wielokrotnie przesuwał dłonie wzdłuż drewna, jakby szukając skazy. Pracując często podśpiewywał cicho. Ged, wciąż zmęczony, słuchał, a gdy naszła go senność, poczuł się jak dziecko w chacie czarownicy z wioski Dziesięć Olch, w rozświetlonym przez ogień mroku śnieżnej, nocy, w powietrzu ciężkim od dymu i zapachu ziół; myśli Geda unosiły się na falach marzeń, gdy słuchał długiego i cichego śpiewu o czarach i o czynach bohaterów, którzy walczyli z ciemnymi mocami i zwyciężali lub przegrywali na odległych, wyspach, w dawnych czasach.

— Masz — powiedział Ogion i wręczył mu wykończoną laskę. — Arcymag dał ci laskę z drewna cisowego; dobry to był wybór, więc trzymałem się go i ja. Chciałem zrobić z tego drąga łuk, ale tak jest lepiej. Dobranoc, mój synu.

Gdy Ged, nie mogąc znaleźć słów podzięki, odszedł do swej alkowy, Ogion spojrzał w ślad za nim i rzekł, zbyt cicho, aby Ged mógł usłyszeć:

— Szczęśliwego lotu, mój młody sokole!

O chłodnym świcie, gdy Ogion się zbudził, Geda już nie było. Pozostawił tylko, jak to robią czarnoksiężnicy, wiadomość nagryzmoloną na kamieniu paleniska srebrzystymi runami, które gasły w momencie, gdy Ogion je czytał: „Mistrzu, wyruszam w pościg”.

Загрузка...