5. SMOK Z WYSPY PENDOR

Na zachód od Roke, pomiędzy dwoma wielkimi lądami Hosk i Ensmer, leży stłoczona gromada Dziewięćdziesięciu Wysp. Najbliższa Roke jest wyspa Serd, a najdalsza to Seppish, -która znajduje się już niemal na Morzu Pelnijskim; czy jest ich w sumie dziewięćdziesiąt — to pytanie nigdy nie rozstrzygnięte, ponieważ jeśli liczyć tylko wyspy mające źródła słodkiej wody, można ich naliczyć siedemdziesiąt, jeśli natomiast brać pod uwagę każdą skałę, można się doliczyć stu i więcej; a w dodatku przypływy zmieniałyby wynik. Kanały pomiędzy wysepkami są wąskie, toteż umiarkowane przypływy i odpływy Morza Najgłębszego, napotykając tu ścieśnienia i przegrody, wznoszą się wysoko i opadają nisko; wskutek tego w miejscu, gdzie podczas przypływu mogły być trzy wyspy, w czasie odpływu bywa jedna. Mimo zresztą wszystkich niebezpieczeństw związanych z przypływami, każde dziecko umiejące chodzić potrafi tu wiosłować i ma swoją łódkę; gospodynie przepływają łodziami przez kanał, aby wypić z sąsiadką filiżankę ziółek; domokrążcy zachwalają swoje towary w rytm uderzeń wiosłami. Wszystkie tutejsze drogi to słona woda, którą przegradzają jedynie sieci, rozciągnięte od domu do domu w poprzek cieśnin dla połowu rybek zwanych turbikami — wytwarzany z nich olej jest bogactwem Dziewięćdziesięciu Wysp. Jest na nich parę mostów, nie ma zaś ani jednego większego miasta. Na każdej wysepce tłoczą się zagrody i domy rybaków; dziesięć do dwunastu wysepek tworzy wspólną gminę. Jedną z takich gmin był Low Torning, obszar wysunięty najdalej na zachód, otwierający się nie na Morze Najgłębsze, ale na zewnątrz, ku pustemu oceanowi, temu odludnemu skrajów, Archipelagu, gdzie znajduje się już tylko Pendor, wyspa spustoszona przez smoki, a poza nim rozciągają się niegościnne wody Zachodnich Rubieży.

Dom dla nowego czarnoksiężnika był już przygotowany. Stał na wzgórzu pośród zielonych pól jęczmienia, osłonięty od zachodniego wiatru przez pendikowy zagajnik, którego drzewa tonęły właśnie w czerwonych kwiatach. Od drzwi roztaczał się widok na inne strzechy, zagajniki i ogrody, na inne wyspy pełne strzech, gajów i ogrodów oraz na wijące się pomiędzy nimi niezliczone, błyszczące kanały morskie. Dom był skromny, pozbawiony okien, z glinianą podłoga, a mimo to lepszy niż ten, w którym Ged się urodził. Naczelnicy wysp z gminy Low Torning, czując lęk wobec czarnoksiężnika z Roke, prosili, aby im wybaczył ubóstwo domostwa. „Brak nam kamienia do budowy”, powiedział jeden z nich. „Nikt z nas nie jest bogaty, choć nikt nie głoduje”, dorzucił drugi, a trzeci: „Będzie tu przynajmniej sucho, panie, bo ja sam doglądałem krycia strzechą”. W oczach Geda dom był nie gorszy od pałacu. Podziękował szczerze naczelnikom wysp, tak że cała ich osiemnastka powróciła, każdy w swojej łodzi wiosłowej, na rodzinne wyspy, aby oznajmić rybakom i gospodyniom, że nowy czarnoksiężnik to dziwny, posępny młodzieniec, który mówi mało, ale grzecznie i bez wyniosłości.

Zapewne, niewiele było powodów do wyniosłości na tej pierwszej posadzie maga, jaką Ged objął. Czarnoksiężnicy kształceni na Roke udawali się zwykle do miast lub zamków, aby służyć wielkim władcom, którzy gościli ich w wielkich domach. Ci rybacy z Low Torning normalną koleją rzeczy mieliby u siebie co najwyżej czarownicę albo prostego guślarza, który rzucałby urok na sieci, śpiewał nad nowymi łodziami oraz leczył ludzkie i zwierzęce dolegliwości. Ale w ostatnich latach Stary Smok z wyspy Pendor miał młode — i podobno dziesięć smoków miało teraz legowisko w ruinie wież Władców Morskich z Pendoru, wlokło pokryte łuską brzuchy w górę i w dół po marmurowych schodach i przez rozwalone bramy zamku. Potrzebując pożywienia na tej martwej wyspie, smoki wyleciały z niej któregoś roku, gdy podrosły i zaczął im doskwierać głód. Widziano już cztery smoki lecące nad południowo-zachodnimi wybrzeżami wyspy Hosk: nie siadały na ziemi, ale wypatrywały stajen, owczarni i osiedli ludzkich. Głód smoka budzi się powoli, lecz nasycić go trudno. Toteż naczelnicy wysp z gminy Low Torning posłali na Roke prośbę o czarnoksiężnika, który ochroniłby ich lud przed tym, co zagrażało mu spoza zachodniego horyzontu — i Arcymag osądził, że ich obawa jest całkiem uzasadniona.

— Nie ma tam wygód — mówił Arcymag Gedowi tego dnia, kiedy pasował go na czarnoksiężnika — nie ma sławy, nie ma bogactwa, zapewne nie ma też niebezpieczeństw. Pojedziesz?

— Pojadę — odparł Ged, nie tylko z posłuszeństwa. Od owej nocy na Pagórku Roke pragnął uniknąć popisywania się i sławy tak usilnie, jak usilnie przedtem do nich dążył. Teraz już bezustannie powątpiewał w swą siłę i lękał się wystawiać na próbę swą moc. Z drugiej strony, wieści O smokach zaciekawiły go ogromnie. Na wyspie Gont nie, było smoków od wielu setek lat, podobnie też żaden smok nie przelatywał w zasięg węchu, wzroku albo zaklęcia mieszkańców Roke, toteż i tam są one tylko tematem legend i pieśni, czymś opiewanym, ale nie widzianym. W Szkole Ged nauczył się o smokach wszystkiego, czego mógł, lecz co innego czytać o smokach, a co innego je spotkać. Dogodna sposobność otwierała się przed nim jasno, więc i ze szczerą ochotą odpowiedział:

— Pojadę.

Arcymag Gensher skinął wówczas głową, ale z mrocznym wyrazem twarzy.

— Powiedz mi — odezwał się wreszcie — czy lękasz się opuścić Roke? Czy też pragniesz stąd odejść?

— I jedno, i drugie, Mistrzu. Gensher znów skinął głową.

— Nie wiem, czy postępuję słusznie wyprawiając cię stąd, gdzie jesteś bezpieczny — powiedział bardzo cicho. — Nie umiem ujrzeć twojej drogi. Kryje się cała w ciemności. Na Północy zaś istnieje jakaś moc, coś, co mogłoby cię zniszczyć, ale co to jest i gdzie się znajduje — czy na twojej przeszłej, czy przyszłej drodze — nie potrafię powiedzieć, wszystko okryte jest cieniem. Gdy przybyli tu ludzie z Low Torning, pomyślałem zaraz o tobie, bo gmina ta wydala mi się bezpieczna i na uboczu położona okolica, gdzie mógłbyś mieć czas na nabranie sił. Nie wiem jednak, czy jakiekolwiek miejsce jest dla ciebie bezpieczne, ani też dokąd prowadzi twoja droga. Nie chciałbym wyprawiać cię w głąb mroku…

Dom pod kwitnącymi drzewami wydał się jednak z początku Gedowi miejscem wystarczająco jasnym. Młodzieniec mieszkał w nim, przyglądał się często niebu na zachodzie i nastawiał swoje ucho czarnoksiężnika na szum łuskowatych skrzydeł. Ale żaden smok się nie zjawiał. Ged łowił m nadbrzeżu ryby i pielęgnował grządki w ogrodzie. Całe dnie spędzał na rozważaniu stronicy, linijki albo słowa w Księgach Wiedzy, które przywiózł z Roke, na przesiadywania na dworze, w letnim powietrzu pod drzewami pendikowymi; otak spał wtedy obok niego albo wyprawiał się na łowienie myszy w gąszczu traw i stokrotek. Ponadto Ged służył ludziom z Low Torning jako uzdrowiciel i zaklinacz pogody, ilekroć go o to poprosili. Nie przychodziło mu do głowy, że czarnoksiężnik miałby prawo czuć się upokorzony wykonywaniem tak prostych sztuk: bawił się przecież niegdyś jako dziecko gusłami pośród ludu uboższego niż ten- Ludzie z Low Torning rzadko go zresztą o coś prosili, obawiając się go, po części dlatego, że był czarnoksiężnikiem z Wyspy Mędrców, po części z racji jego milczenia i pokrytej bliznami twarzy. Choć był tak młody, było w nim coś, co sprawiało, że w jego towarzystwie czuli się nieswojo.

Mimo to Ged znalazł przyjaciela — budowniczego łodzi, który mieszkał na najbliższej od wschodu wyspie. Nazywał się Pechvarry. Spotkali się po raz pierwszy na jego nadbrzeżu, gdzie Ged przystanął, aby przyjrzeć się, jak Pechvarry stawia maszt na małej żaglówce. Cieśla, szczerząc zęby, podniósł oczy na czarnoksiężnika i powiedział:

— Cały miesiąc trwała ta robota; dopiero teraz zbliżam się do końca. Myślę sobie, że ty umiałbyś to zrobić w jednej chwili za pomocą słowa, co, panie?

— Mógłbym — rzekł Ged — ale zatonęłaby najpewniej w następnej chwili, gdybym nie podtrzymywał zaklęć. Lecz jeśli chcesz… — urwał.

— Tak, panie?

— To taka sobie zabawna sztuczka. Tej łodzi niczego nie brakuje. Ale jeśli chcesz, mógłbym rzucić zaklęcie związujące, które chroniłoby ją przed uszkodzeniem, albo zaklęcie znajdujące, które pomagałoby jej wrócić z morza do domu.

Mówił z wahaniem, nie chcąc urazić rzemieślnika, ale twarz Pechvarry’ego rozpromieniła się.

— To łódka dla mojego syna, panie, i jeśli zechciałbyś tak ją zaczarować, byłby to dowód wielkiej dobroci i życzliwości. — I wspiął się na nadbrzeże, aby od razu uścisnąć dłoń Geda i podziękować mu.

Po tym wydarzeniu często pracowali razem; Ged dołączał swoją sztukę czarodziejską do pracy ręcznej Pechvarry’ego przy budowie lub reperowaniu łodzi, w zamian zaś uczył się od rzemieślnika, jak łódź jest skonstruowana, a także, jak nią sterować bez pomocy magii; ta bowiem umiejętność zwykłego żeglowania była na Roke czymś w rodzaju uświęconego tabu. Często Ged i Pechvarry oraz jego synek Ioeth wypływali na kanały i laguny, żeglując i wiosłując na tej czy innej łodzi, póki Ged nie stał się niezłym żeglarzem, a przyjaźń pomiędzy nim a Pechvarrym nie okrzepła ostatecznie.

Pewnego razu, późna jesienią, syn budowniczego łodzi zachorował. Matka sprowadziła z wyspy Tesk czarownice, która była dobrą znachorką, i przez parę dni zdawało się, że wszystko jest w porządku. Potem, wśród burzliwej nocy, zjawił się Pechvarry, waląc w drzwi Geda i błagając go, aby przyszedł uratować dziecko. Ged popędził wraz z nim do łodzi i powiosłowali pośpiesznie, płynąc przez ciemność i deszcz do domu rzemieślnika. Tam Ged ujrzał leżące na wyrku dziecko, przykucniętą przy nim w milczeniu matkę oraz czarownicę, która kadziła dymem z korzenia corly i śpiewała Pieśń Nagiańską, co było najlepszym ze znanych jej środków leczniczych. Wyszeptała jednak do Geda:

— Czarnoksiężniku, ta gorączka to chyba róża i dziecko pewnie umrze na nią tej nocy.

Gdy Ged ukląkł i położył dłonie na dziecku, pomyślał to samo i cofnął się na moment. W końcowych miesiącach jego własnej długiej choroby Mistrz Ziół przekazał mu wiele z wiedzy uzdrowicielskiej, a pierwsze i ostatnie przykazanie tej wiedzy brzmiało: „Uzdrawiaj ranę i lecz chorobę, ale umierającemu duchowi pozwól odejść”.

Matka dostrzegła jego ruch i zrozumiała jego znaczenie; zapłakała głośno z rozpaczy. Pechvarry schylił się nad nią, mówiąc:

— Nasz czarnoksiężnik Krogulec uratuje go, żono. Nie trzeba płakać! On jest teraz z nami. Potrafi to zrobić.

Słysząc matczyny lament i widząc ufność, jaka w nim pokładał Pechvarry, Ged poczuł, że nie może ich zawieść. Zwątpił w swoje własne rozeznanie i pomyślał, że może dałoby się uratować dziecko, gdyby można było obniżyć gorączkę. Powiedział:

— Zrobię, co będę mógł, Pechvarry.

Przystąpił do kąpania chłopca w zimnej deszczówce, którą, świeżo spadłą, przynieśli ze dworu, i zaczął wypowiadać jedno z zaklęć powstrzymujących gorączkę. Zaklęcie nie podziałało jeszcze i nie dobiegło do końca, gdy nagle Ged zdał sobie sprawę, że dziecko umiera w jego ramionach.

Przywołując całą swoją moc naraz i nie myśląc o sobie samym, wysłał swego ducha w pogoń za duchem dziecka, aby sprowadzić go z powrotem do domu. Wykrzyknął imię dziecka: — Ioeth! — Czując, że jakaś nikła odpowiedź dotarła do jego wewnętrznego słuchu, puścił się w dalszą pogoń i zawołał raz jeszcze. Wtedy ujrzał chłopczyka zbiegającego szybko, daleko przed nim, po ciemnej pochyłości, po zboczu jakiegoś ogromnego wzgórza. Żaden dźwięk nie mącił ciszy. Gwiazdy nad wzgórzem były takimi, jakich oczy Geda nigdy dotąd nie oglądały. Minio to znał nazwy konstelacji: Snop, Drzwi, Ten Co Się Obraca, Drzewo. Były to te gwiazdy, które nigdy nie zachodzą, które nigdy nie bledną przy nadejściu dnia. W pogoni za umierającym dzieckiem Ged zapędził się za daleko.

Wiedząc to zdał sobie sprawę, że pozostał sam na ciemnym zboczu wzgórza. Zawrócić z drogi było trudno, bardzo trudno.

Zawrócił powoli. Powoli postawił przed sobą jedną stopę, aby wspiąć się z powrotem na wzgórze, potem drugą. Szedł krok za krokiem, przymuszając się do każdego stąpnięcia. I każdy krok był trudniejszy niż poprzedni.

Gwiazdy nie drgnęły. Ponad suchym spadzistym obszarem ani razu nie powiał wiatr. W całym niezmierzonym królestwie mroku tylko Ged poruszał się, powoli wspinając pod górę. Dotarł do szczytu wzgórza i ujrzał tam niski kamienny mur. Ale za murem, naprzeciwko niego, był cień.

Cień nie miał postaci człowieka ani zwierzęcia. Był bezkształtny, ledwie widoczny, lecz szeptał coś do Geda, choć w tym szepcie nie było słów, i sięgał w jego stronę. I cień stał po stronie życia, a Ged po stronie śmierci.

Musiał albo zejść ze wzgórza w pustynne krainy i bez-świetlne miasta zmarłych, albo powrócić ku życiu przekraczając mur, za którym ten bezkształtny zły stwór czekał na niego.

Magiczna laska tkwiła w dłoni Geda; podniósł ją wysoko. Wraz z tym poruszeniem napłynęła weń siła. Gdy zbierał się do skoku przez niski kamienny mur wprost na cień, laska nagle zapłonęła białym światłem, które w tej ciemnej przestrzeni jaśniało oślepiająco. Skoczył; poczuł, że pada, i przestał widzieć.

Tymczasem Pechvarry, jego żona oraz czarownica widzieli, co następuje: młody czarnoksiężnik urwał w połowie zaklęcia i przez chwilę trzymał dziecko bez ruchu. Potem łagodnie złożył małego Ioetha na sienniku, podniósł się i stanął bez słowa, z laską w dłoni. Naraz podniósł wysoko laskę; ta zapłonęła białym ogniem, jak gdyby trzymaj w garści błyskawicę, i wszystkie sprzęty w chacie wyłoniły się na moment z półmroku, dziwne i jaskrawe w tym krótkotrwałym świetle. Gdy z oczu patrzących ustąpiło olśnienie, ujrzeli, że młodzieniec leży skulony, twarzą do glinianej podłogi, obok siennika, na którym leżało martwe dziecko.

Pechvarry’emu wydawało się, że czarnoksiężnik też nie żyje. Żona rzemieślnika płakała, on sam zaś miał w głowie zupełny zamęt. Czarownica posiadała jednak trochę zasłyszanej wiedzy dotyczącej magii i sposobów postępowania prawdziwych czarnoksiężników; widziała przy tym, że Ged, choć leży zimny i bez życia, nie sprawia wrażenia człowieka martwego, lecz raczej kogoś chorego czy będącego w stanie odrętwienia. Zaniesiono go do domu i pozostawiono przy nim staruchę, aby miała nań baczenie i dostrzegła, czy zasnął, aby się. obudzić, czy też zasnął na zawsze.

Mały otak ukrywał się wciąż w krokwiach domu od chwili, gdy weszli nieznajomi ludzie. Pozostał tam nadal, podczas gdy deszcz bił o ściany, a ogień przygasał; noc wlokła się powoli, toteż starucha zdrzemnęła się wreszcie przy kominku. Wtedy otak spełznął z góry i zbliżył się do Geda, który leżał wyciągnięty sztywno i nieruchomo na łóżku. Otak zaczął lizać jego dłonie i przeguby, długo i cierpliwie, swoim suchym, brązowym jak liść języczkiem. Przycupnięty przy głowie Geda, lizał jego skroń, pokryty bliznami policzek i delikatnie muskał językiem jego zamknięte oczy. Pod tym miękkim dotknięciem Ged bardzo powoli zaczął się budzić. Ocknął się, nie wiedząc, gdzie był przedtem ani gdzie jest teraz, ani też czym jest blade, szare światło wokół niego — światło, które było spływającym na świat porannym brzaskiem. Wówczas otak zwinął się jak zwykłe w kłębek przy ramieniu Geda i ułożył do snu.

Później, kiedy Ged wracał myślą do owej nocy, wiedział, że gdyby nikt go nie dotknął wtedy, gdy leżał tak bez ducha, gdyby nikt w żaden sposób nie przywołał go z powrotem — byłby zapewne zgubiony na zawsze. Była to tylko niema, instynktowna mądrość zwierzęcia, które liże swojego zranionego towarzysza, aby dodać mu otuchy, a jednak w tej mądrości Ged widział coś pokrewnego swej własnej mocy, coś, co sięgało tak głęboko, jak czarnoksięstwo. Od owego czasu wierzył, że człowiek mądry to taki, który nigdy nie stroni od innych żywych stworzeń, niezależnie od tego, czy posiadają mowę, czy też nie; i później długo starał się nauczyć tego, czego można się nauczyć w milczeniu z oczu zwierząt, z lotu ptaków, z wielkich powolnych poruszeń drzew.

Po raz pierwszy udało mu się przebyć bez szwanku tam i z powrotem tę drogę, którą tylko czarnoksiężnik może przebyć z otwartymi oczyma i której nawet największy mag nie może przebyć bez ryzyka. Ale droga powrotna przywiodła go do żalu i trwogi. Żal dotyczył jego przyjaciela Pechvarry’ego, trwoga jego samego. Nie wiedział, dlaczego Arcymag lękał się wyprawić go w świat i co zaciemniało mroczną chmurą nawet przewidywania maga co do jego przyszłości. Oczekiwała bowiem Geda właśnie ciemność, ta rzecz bez nazwy, istota nie należąca do świata, ten cień przez mego uwolniony czy stworzony. Przy murze granicznym, który w duchu oddzielał śmierć od życia, cień przez te długie lata czekał na Geda. Znalazł go tam nareszcie. Teraz będzie na jego tropie, będzie usiłował zbliżyć się do niego, przejąć w siebie jego silę, wyssać zeń życie i oblec się w jego ciało. Wkrótce potem Ged miał sen: przyśniło mu się stworzenie podobne do niedźwiadka, bez głowy i bez twarzy. Zdawało mu się, że krążyło wokół domu, obmacując ściany w poszukiwaniu drzwi. Nie przyśniło mu się dotąd nic takiego od czasu uleczenia ran, które stwór niegdyś mu zadał. Gdy Ged się obudził, był słaby i czuł zimno, a blizny na jego twarzy i ramieniu ściągnęły się i bolały.

Odtąd zaczai się zły czas. Gdy Ged widział w snach cień albo gdy choćby tylko o nim pomyślał, czuł zawsze to samo zimne przerażenie: rozum i moc odpływały zeń, pozostawiając go bezmyślnym i zagubionym. Wściekał się na swoje tchórzostwo, ale to nic nie pomagało. Poszukiwał jakiejś obrony, lecz żadnej nie mógł znaleźć: ten stwór nie miał ciała, nie był istota żywą, nie był duchem, nie miał imienia, nie posiadał innego istnienia prócz tego. które sam Ged mu nadał — był straszliwą mocą poza prawami słonecznego świata. Ged wiedział o tym stworzeniu tylko to, że coś przyciąga je ku niemu i że będzie próbowało spełniać swą wolę poprzez niego, jako że jest jego tworem. Ale w jakiej postaci może nadejść, skoro nie ma jak na razie własnego realnego kształtu, i w jaki sposób nadejdzie, i kiedy nadejdzie — tego Ged nie wiedział.

Wzniósł wszelkie możliwe czarodziejskie zapory wokół swego domu i wokół wyspy, na której mieszkał. Takie ściany czarów muszą być wciąż odnawiane, wkrótce więc Ged spostrzegł, że gdyby roztrwonił całą swoją siłę na te umocnienia, mieszkańcy wysp nie mieliby zeń żadnego pożytku. Co mógłby uczynić pomiędzy dwoma wrogami, gdyby smok przybył z wyspy Pendor?

Znów miał sen, ale tym razem śniło mu się, że cień jest wewnątrz domu, obok drzwi, i ze sięga ku niemu poprzez mrok, szepcząc słowa, których Ged nie rozumiał. Obudził się przerażony i posiał przez powietrze błędny ognik, który poty oświetlał swym płomieniem każdy kąt domku, póki Ged nie przekonał się, że cienia nigdzie nie ma. Potem ułożył na węglach w kominku świeże drwa i siedział w blasku ognia; dumał tak długo, słysząc, jak jesienny wiatr szeleści słomą strzechy i zawodzi w wielkich, ogołoconych z liści koronach drzew. Dawny gniew obudził się w sercu Geda. Nie mógł ścierpieć tego bezradnego czekania, tego siedzenia w pułapce na małej wyspie i mamrotania bezużytecznych zaklęć, które miały go odgrodzić i ochronić. Jednakże nie umiał po prostu wymknąć się z potrzasku: uczynić tak znaczyłoby zawieść zaufanie mieszkańców wysp i zostawić ich bezbronnych na pastwę zagrażającego smoka. Pozostawała tylko jedna droga.

Nazajutrz rano Ged zszedł w tłum rybaków na głównej przystani Low Torning i znalazłszy tam starosty gminy powiedział doń:

— Muszę stąd odejść. Jestem w niebezpieczeństwie i narażam was na niebezpieczeństwo. Muszę sobie pójść. Dlatego też proszę cię o pozwolenie na wyjazd i zniszczenie smoków na wyspie Pendor, tak abym zakończył zadanie, jakiego się dla was podjąłem, i mógł odejść bez przeszkód. Jeśli zaś mi się nie uda, to nie udałoby mi się również, gdyby smoki tu się zjawiły, lepiej więc wiedzieć to teraz niż później.

Starosta gapił się nań z otwartą gębą.

— Krogulcze, panie mój — odezwał się — tam jest dziewięć smoków!

— Osiem z nich to podobno młode.

— Ale stary…

— Powiadam ci, muszę stąd odejść. Proszę cię o pozwolenie, abym mógł, jeśli potrafię, uwolnić was przedtem od groźby; smoków.

— Jak sobie życzysz, panie — przystał starosta ponuro.

Wszyscy, którzy słuchali tej rozmowy, uważali, że młody czarnoksiężnik pozwala sobie na szaleństwo albo akt wariackiej odwagi, toteż z markotnymi minami spoglądali na odjazd Geda, nie spodziewając się już wieści o nim. Niektórzy napomykali, że Ged ma zamiar po prostu popłynąć z powrotem przez Hosk na Morze Najgłębsze, pozostawiając ich własnemu losowi; inni, wśród nich Pechvarry, utrzymywali, że oszalał i że szuka śmierci.

W ciągu życia czterech pokoleń wszystkie statki brały kurs omijający z daleka wybrzeża wyspy Pendor. Nie przybył na nią nigdy żaden mag, aby stoczyć bój ze smokiem, wyspa leżała bowiem na nie uczęszczanym szlaku morskim, a jej władcy byli piratami, łowcami niewolników, sprawcami wojen, znienawidzonymi przez całą ludność południowo-zachodnich obszarów Światomorza. Z tej przyczyny nikt nie próbował pomścić władcy Pendoru, odkąd smok napadł nagle z zachodu na niego i na jego ludzi, gdy siedzieli w wieży przy uczcie, odkąd zalał ich płomieniami buchającymi z paszczy i wpędził do morza całą wrzeszczącą ludność miasta. Nie pomszczony, Pendor został wydany na pastwę smoka, wraz ze wszystkimi kośćmi zmarłych, z wieżami i z kosztownościami, które zrabowano dawno nieżyjącym książętom z wybrzeży wysp Paln i Hosk.

Wszystko to Ged dobrze wiedział, i nie tylko to, odkąd bowiem przybył do Low Torning, stale miał w pamięci i przemyśliwał wszystko, czego się dotąd uczył o smokach. Gdy prowadził swoją małą łódź na zachód — nie wiosłując tym razem ani nie używając marynarskich umiejętności, których go nauczył Pechvarry, lecz żeglując czarodziejsko z magicznym wiatrem dmącym w żagiel i zaklęciem rzuconym na dziób i stępkę, aby utrzymać łódź w kursie — wypatrywał martwej wyspy wznoszącej się ponad linię morskiego horyzontu. Chciał płynąć szybko, dlatego też użył magicznego wiatru, gdyż bardziej obawiał się tego, co było za nim, niż tego, co przed nim. Lecz gdy dzień upłynął, niecierpliwość Geda przeistoczyła się z trwogi w jakąś radosną zawziętość. Nareszcie szukał tego niebezpieczeństwa z własnej woli; im bardziej się do niego zbliżał, tym pewniejszy był, że tym razem, w tej godzinie, być może przedśmiertnej, nareszcie jest wolny. Cień nie odważył się podążyć za nim w paszczę smoka. Fale, białe na wierzchołkach, sunęły po szarym morzu, szare chmury niosły się nad głową w północnym wietrze. Ged płynął na zachód z szybkim magicznym wiatrem w żaglu i wkrótce w zasięgu jego wzroku znalazły się skały Pendoru, wymarłe ulice miasta i wypalone, chylące się ku upadkowi wieże.

U wejścia do portu, w płytkiej półokrągłej zatoce, Ged uśmierzył wywołany zaklęciem wiatr i powstrzymał płynącą łódkę, tak że leżała, kołysząc się na falach. Wtedy przywołał smoka:

— Uzurpatorze z Pendoru, chodź bronić swojego skarbu!

Jego głos przepadł w szumie przybrzeżnych fal, bijących w wybrzeża barwy popiołu; ale smoki mają dobry słuch. Już po chwili jeden z nich, jakby olbrzymi czarny nietoperz o cienkich skrzydłach i kolczastym grzbiecie, wyfrunął z jakichś pozbawionych dachu miejskich ruin i zataczając koła w północnym wietrze nadleciał w kierunku Geda. Serce Geda urosło na widok stwora, który był takim mitem dla jego ludu; młodzieniec zaśmiał się i krzyknął:

— Wracaj i powiedz Staremu, żeby tu się zjawił, ty latający robaczku!

Był to bowiem jeden z młodych smoków, zrodzonych tutaj przed laty przez samicę z Rubieży Zachodnich, która złożyła swoje wielkie skórzaste jaja — jak podobno lubią to robić samice smocze — w jakiejś słonecznej, zburzonej komnacie wieży i odleciała, pozostawiając Starego Smoka z Pendoru, aby strzegł młodych, gdy już wypełzną z pękniętych błon jak złowieszcze jaszczurki.

Młody, smok nic nie odpowiedział. Nie był zbyt wielki jak na swój gatunek; mógł mieć długość czterdziestowiosłowego statku i był chudy jak robak mimo wielkiej rozpiętości swych czarnych, błoniastych skrzydeł. Nie osiągnął jeszcze dostatecznego wzrostu ani głosu, brak mu też było smoczej chytrości. Pomknął wprost na Geda stojącego w chybotliwej łódce i, rozwierając swoje długie, zębate szczęki, spadł z nieba lotem strzały; toteż Gedowi wystarczyło jednym sprytnym zaklęciem unieruchomić i usztywnić jego skrzydła i członki, i sprawić w ten sposób, że gruchnął w morze obok jak spadający kamień. I szare morze zamknęło się nad smokiem.

Dwa smoki podobne do pierwszego wzleciały z podstawy najwyższej wieży. Tak jak pierwszy, zbliżyły się szybkim lotem wprost ku Gedowi, lecz mimo to złowił obydwa, strącił je i utopił; a nie podniósł jeszcze nawet swojej czarnoksięskiej laski.

Nie minęło wiele czasu, gdy nadleciały ku niemu z wyspy trzy następne. Jeden z nich był znacznie większy i jego paszczęka rzygała kłębiącym się ogniem. Dwa smoki pofrunęły ku Gedowi, plaskając skrzydłami, ale trzeci, ten większy, zbliżył się kolistym lotem z tyłu, bardzo chyżo, aby spalić wroga wraz z łodzią swym ognistym oddechem. Żadne zaklęcie unieruchamiające nie ogarnęłoby wszystkich trzech, gdyż dwa nadleciały z północy, a jeden z południa. W mgnieniu oka, gdy to zrozumiał, Ged uczynił czar Przemiany i pomiędzy jednym a drugim oddechem wzleciał z łodzi pod postacią smoka.

Rozpościerając szerokie skrzydła i wyciągając przed siebie szpony, starł się z dwoma smokami i spopielił je ogniem, a potem zwrócił się ku trzeciemu, większemu niż on sam i też uzbrojonemu w ogień. W wietrze wiejącym nad szarymi falami miotali się w gwałtownych skrętach, kłapali zębami, spadali nagle i rzucali się na siebie, aż powietrze wokół nich zamącił dym, czerwono prześwietlony żarem ich ognistych paszcz. Ged wzleciał nagle w górę, a smok, który pozostał niżej, rzucił się za nim w pogoń. W połowie lotu smok-Ged uniósł skrzydła, zawisł w powietrzu i rzucił się jak jastrząb z wyciągniętymi w dół szponami, zwalając się na przeciwnika i uderzając w jego szyję i bok. Czarne skrzydła zatrzepotały w popłochu i czarna smocza krew zaczęła kapać wielkimi kroplami w morze. Smok z wyspy Pendor wyrwał się prześladowcy i pofrunął niskim i niezdarnym lotem ku wyspie, gdzie ukrył się, wpełzając w jakąś studnię czy jamę w miejskich ruinach.

Natychmiast Ged przybrał swą zwykłą postać i powrócił do łodzi, było bowiem niezmiernym ryzykiem pozostawanie pod postacią smoka dłużej, niż tego wymagała potrzeba. Jego ręce były czarne od parzącej smoczej krwi; głowę miał osmaloną ogniem, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Poczekał tylko, aż mógł na nowo zaczerpnąć tchu, po czym zawołał:

— Widziałem sześć, zabiłem pięć, mówiono mi o dziewięciu: wyłaźcie, robaki!

Przez długą chwilę na wyspie nie poruszyło się żadne stworzenie ani nie odezwał żaden głos; tylko fale biły z hukiem o brzeg. Potem Ged uświadomił sobie, że najwyższa wieża z wolna zmienia swój kształt, wybrzuszając się z jednej strony, jakby wyrastało jej ramię. Poczuł obawę przed smoczą magią, bowiem stare smoki władają wielką mocą i przebiegłością w czarach podobnych i niepodobnych do czarów ludzkich; po chwili jednak zrozumiał, że nie była to sztuczka smoka, lecz złudzenie jego własnych oczu. To, co wziął za część wieży, było ramieniem smoka z Pendoru, gdy rozprostowywał on swoje cielsko i powoli dźwigał się w górę.

Gdy smok był już na nogach, jego pokryty łuskami łeb, uwieńczony kolcami i ze zwisającym potrójnym jęzorem, wyrósł ponad zburzoną wieżę, a szponiaste przednie łapy potwora wsparły się na leżących niżej gruzach miasta. Łuski smoka były szaroczarne; odbijały światło dzienne jak rozłupany kamień.

Smok był chudy jak ogar i wielki jak pagórek. Ged wpatrywał się weń, przejęty grozą. Nie było takiej pieśni ani opowieści, która mogłaby przygotować umysł na ten widok. Ged omal nie zapatrzył się w oczy smoka i nie został usidlony; człowiek bowiem nie może spoglądać w smocze źrenice. Umknął wzrokiem przed lepkim, zielonym spojrzeniem, które go obserwowało, i wystawił przed siebie laskę wyglądającą w tej chwili jak drzazga, jak cienka gałązka.

— Ośmiu miałem synów, mały czarnoksiężniku — odezwał się potężny oschły głos smoka. — Pięciu zginęło, jeden umiera: wystarczy. Zabijając ich nie zdobędziesz mojego skarbu.

— Nie chcę twojego skarbu.

Żółty dym wydobył się z sykiem z nozdrzy potwora: był to smoczy śmiech.

— Nie chciałbyś zejść na brzeg i obejrzeć go, mały czarnoksiężniku? Jest wart obejrzenia.

— Nie, smoku.

Smoki są spokrewnione z wiatrem i ogniem, niechętnie zaś walczą ponad morzem. W tym kryła się jak na razie przewaga Geda, której nie chciał stracić; ale pas wody morskiej pomiędzy nim a wielkimi szarymi szponami nie wydawał się już teraz dostateczną ochroną.

Trudno było ustrzec się spojrzenia w głąb zielonych, bacznych oczu.

— Bardzo młody z ciebie czarnoksiężnik — rzekł smok. — Nie wiedziałem, że są ludzie, którzy swoją moc osiągają w tak młodym wieku. — Mówił, tak jak i Ged, Dawną Mową, bo ona właśnie jest do tej pory językiem smoków. Choć używanie Dawnej Mowy zmusza człowieka do mówienia prawdy — smoków to nie dotyczy. Jest to ich własny język, toteż mogą w nim kłamać, naginając prawdziwe słowa do fałszywych celów, chwytając niebacznego słuchacza w labirynt słów-luster, z których każde odbija prawdę, ale donikąd nie prowadzi. Ostrzegano przed tym często Geda i gdy smok przemówił, czarnoksiężnik słuchał go nieufnie, gotów do powątpiewania we wszystko. Ale słowa zdawały się proste i jasne:

— Czy po to przybyłeś tutaj, aby prosić mnie o pomoc, mały czarnoksiężniku? :

— Nie, smoku.

— A jednak mógłbym ci pomóc. Będziesz potrzebował wkrótce pomocy w walce przeciwko temu, co ściga cię w ciemności.

Ged stał oniemiały.

— Czym jest to, co cię ściga? Powiedz mi jego imię.

— Gdybym mógł to nazwać… — Ged zawahał się. Żółty dym zakłębił się nad długim łbem smoka, wydobywając się z nozdrzy, z dwu okrągłych ognistych jam.

— Gdybyś mógł to nazwać, mógłbyś to zapewne ujarzmić, mały czarnoksiężniku. Może będę umiał zdradzić ci jego imię, kiedy ujrzę to z bliska. A to się zbliży, jeśli zaczekasz u brzegów mojej wyspy. To się zjawi wszędzie tam, dokąd ty przybędziesz. Jeśli nie chcesz, aby to się zbliżyło, musisz przed nim uciekać, uciekać, bez przerwy uciekać. I mimo wszystko będzie to szło w ślad za tobą. Czy chciałbyś znać jego imię?

Ged znów stał w milczeniu. Nie umiał odgadnąć, skąd smok dowiedział się o uwolnionym przezeń cieniu, ani też skąd może znać imię cienia. Arcymag powiedział kiedyś, że cień nie ma imienia. Lecz smoki mają swoją własną mądrość i stanowią rasę starszą niźli człowiek. Niewielu ludzi potrafi się domyślić, co smok wie i skąd się tego dowiedział; ci nieliczni — to Władcy Smoków. Dla Geda tylko jedno było pewne: choć smok mógł rzeczywiście mówić prawdę, choć byłby w samej rzeczy zdolny wyjawić istotę i imię owego cienia i w ten sposób dać Gedowi władzę nad nim — nawet wówczas, nawet jeśli mówił prawdę, czynił to wyłącznie dla swych własnych celów.

— Bardzo rzadko się zdarza — powiedział wreszcie młodzieniec — aby smoki chciały wyświadczać ludziom przysługi.

— Ale jest rzeczą bardzo zwyczajną — odparł smok — że koty bawią się myszami, zanim je zabiją.

— Ja jednak nie przybyłem tu, aby się bawić, czy też być czyjąś zabawką: Przybyłem, aby dobić z tobą targu.

Szpic smoczego ogona, ostry jak miecz, ale pięciokrotnie od miecza dłuższy, wygiął się łukowato ku górze jak ogon skorpiona ponad pokrytym łuską niczym kolczugą grzbietem smoka, wznosząc się wyżej niźli wieża. Smok przemówił oschle:

— Ja nie dobijam z nikim targu. Ja biorę. Co takiego możesz mi zaofiarować, czego nie potrafiłbym odebrać ci, kiedy tylko zechcę?

— Bezpieczeństwo. Twoje bezpieczeństwo. Przysięgnij, że nigdy nie polecisz na wschód od Pendoru, a ja przysięgnę, że pozostawię cię frez szwanku.

Zgrzytliwy odgłos wydobył się z gardzieli smoka, jak odległy łoskot kamiennej lawiny spadającej pośród gór. Ogień tańczył po jego rozszczepionym na troje języku. Smok uniósł się wyżej, wyłaniając się spoza ruin.

— Ofiarujesz mi bezpieczeństwo! Grozisz mi! Czym?

— Twoim imieniem, Yevaud.

Głos Geda zadrżał przy wymawianiu tego imienia, lecz wypowiedział je wyraźnie i głośno. Na jego dźwięk Stary Smok zamarł w bezruchu. Minęła chwila, potem następna; wreszcie Ged, stojąc w swojej małej jak łupina, rozkołysanej łodzi, uśmiechnął się. Zaryzykował swym życiem, stawiając je na przypuszczenie zaczerpnięte ze starych historii o smoczej wiedzy, jakich uczył się na Roke, przypuszczenie, że smok z Pendoru jest tym samym, który ograbił zachodni Osskil w czasach Elfarran i Morreda, a potem został stamtąd przepędzony przez znającego się na imionach czarnoksiężnika nazwiskiem Elt. Przypuszczenie to okazało się trafne.

— Nasze siły są równe, Yevaud. Ty masz swoją moc: ja znam twoje imię. Zawrzesz ze mną układ?

Smok wciąż jeszcze nie odpowiadał. Przez wiele lat wylegiwał się na wyspie, gdzie napierśniki i szmaragdy walały się rozsypane w pyle pośród cegieł i kości; przyglądał się swojej czarnej, jaszczurczej dziatwie, igrającej między zmurszałymi domami i wypróbowującej skrzydła w lotach z urwisk; sypiał długo w słońcu i nie budził go nigdy głos ani żagiel. Zestarzał się. Trudno było teraz się ruszyć, stawić czoło temu niedorosłemu magowi, temu wątłemu przeciwnikowi, którego laska wywoływała grymas pogardy na paszczy starego smoka Yevauda.

— Możesz wybrać dziewięć drogich kamieni z mojego skarbu — odezwał się wreszcie głosem syczącym i skomlącym w długiej paszczęce. — Dziewięć najlepszych: wybieraj. Potem odejdź!

— Nie chcę twoich klejnotów, Yevaud.

— Gdzie się podziała ludzka chciwość? W dawnych czasach na Północy ludzie kochali błyszczące kamienie… Wiem, czego chcesz, czarnoksiężniku. Ja także mogę ofiarować ci bezpieczeństwo, bo wiem, co może cię ocalić. Znam to jedno, co może cię ocalić. Okropność idzie twoim śladem. Zdradzę ci jej imię.

Serce Geda zabiło mocniej; zacisnął w dłoni laskę, stojąc równie nieruchomo jak smok. Przez chwilę walczył z nagłą, wstrząsającą nim nadzieją.

To nie o swoje własne życie się targował. Mógł mieć nad smokiem jedną, i tylko jedną przewagę. Odsunął nadzieję i uczynił to, co uczynić musiał.

— Nie tego żądam, Yevaud.

Gdy wymawiał imię smoka, było to, jakby trzymał olbrzymiego potwora na delikatnej, cienkiej smyczy, zaciskając ją na jego gardzieli. Mógł wyczuć odwieczną złośliwość i znajomość ludzi w spojrzeniu smoka, które na nim spoczywało, mógł widzieć stalowe szpony, każdy długości ludzkiego przedramienia, twardą jak kamień skórę, niszczący ogień, który czaił się w smoczej gardzieli; a jednak wciąż się zaciskała.

Ged znów przemówił:

— Yevaud! Przysięgnij na swoje imię, że ty ani twoi synowie nie zjawicie się na Archipelagu.

Płomienie buchnęły nagle jasno i głośno ze smoczej paszczy i smok odezwał się:

— Przysięgam na swoje imię!

Cisza zapadła na wyspie i Yevaud spuścił swój wielki łeb.

Gdy podniósł go znowu i spojrzał, czarnoksiężnika już nie było, a żagiel jego łodzi jawił się białą plamką ponad balami na wschodzie, plamką sterującą ku żyznym i obsypanym klejnotami wyspom wewnętrznych mórz. Wtedy Stary Smok z Pendoru dźwignął się w ataku wściekłości, burząc wieżę skrętem wijącego się cielska i bijąc skrzydłami, które sięgały na całą szerokość zrujnowanego miasta, Lecz był związany przysięgą — więc nie poleciał, ani wtedy, ani kiedykolwiek później w kierunku Archipelagu.

Загрузка...