2. ŻYWOSTATKI

Wąż płynął przez wodę, bez wysiłku sunął za pozostawianym przez statek śladem. Łuskowate ciało stworzenia lśniło jak skóra delfina, było jednak bardziej opalizująco błękitne. Głowę, którą stwór podniósł nad wodę, zdobiło mnóstwo kolców i długie niczym u suma wąsy. Intensywnie błękitne oczy wpatrzyły się w Brashena, po czym rozszerzyły się i znieruchomiały w charakterystycznym dla flirtującej kobiety oczekiwaniu. Potem szeroko otworzyła się paszcza, olśniewająco purpurowa i pokryta rzędami nachylonych do wnętrza zębów. Paszcza pozostała rozdziawiona. Była tak wielka, że mogła pomieścić stojącego mężczyznę. Wiszące dotąd wąsy podniosły się nagle, tworząc podobną lwiej grzywę jadowitych żądeł. Wąż pochwycił Brashena w szkarłatną paszczę i pochłonął go.

Mężczyznę otoczyła ciemność. Z gardzieli docierał chłodny smród przywodzący na myśl odór padliny. Brashen rzucił się dziko w tył, przeraźliwie krzycząc. Jego ręce napotkały drewno i chwyciły je, a wtedy powrócił spokój. Na szczęście był to tylko koszmarny sen. Drżąc, mężczyzna zaczerpnął oddechu. Przed chwilę słuchał znajomych dźwięków: skrzypienia drewnianych belek “Vivacii”, oddechu śpiących towarzyszy i plusku uderzającej w kadłub wody. Nad głową Brashen słyszał tupot bosych stóp; któryś z marynarzy wypełniał oficerski rozkaz. Wokół wszystko było znajome i bezpieczne. Młody żeglarz głęboko wciągnął w płuca powietrze, niemal gęste od aromatu smołowanego drewna, smrodu przebywających od dłuższego czasu w zamkniętych kwaterach mężczyzn oraz słabiutki niczym kobieca woń zapach ładunku statku. Przeciągnął się, rozpychając się ramionami i stopami o brzegi ciasnej drewnianej koi, a następnie ponownie się zawinął w koc. Do wachty zostało jeszcze kilka godzin. Jeśli teraz się nie prześpi, później będzie tego żałował.

Zamknął oczy, po chwili jednak znowu je otworzył i wpatrzył w półmrok dziobówki. Czuł, jak kusi go senny koszmar, jak się czai, by znowu zawładnąć jego umysłem i ciałem. Zaklął cicho pod nosem. Wiedział, że musi się przespać, jeśli jednak jego myśli zaprzątnie sen o wężu, nie wypocznie odpowiednio.

Koszmar ten śnił mu się już od jakiegoś czasu i Brashenowi wydawał się niemal bardziej rzeczywisty niż niektóre wspomnienia. Dręczył go w najdziwniejszych chwilach, zwykle wtedy, gdy zamierzał podjąć jakąś ważną decyzję. W takich sytuacjach wąż wyłaniał się z czeluści jego snu, wbijał się długimi zębami w jego duszę i próbował nim zawładnąć. Niewiele znaczył fakt, że Brashen był już człowiekiem dorosłym, świetnym marynarzem, lepszym niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent znanych mu ludzi morza. Kiedy ten sen spadał na niego, mężczyzna cofał się do czasów, gdy był chłopcem, do okresu, gdy wszyscy – nawet on sam – słusznie nim pogardzali.

Zastanowił się, jaki problem najbardziej go niepokoi. Tak, jego kapitan go lekceważył. Taka była prawda, choć opinia Kyle'a w niczym nie umniejszała jego marynarskich umiejętności. Jeszcze do niedawna Brashen był na tym statku pierwszym oficerem, zastępcą kapitana Vestrita. I dobrze się na tym stanowisku sprawował. Kiedy Vestrit zachorował, Brashen ośmielał się mieć nadzieję, że obejmie po nim dowództwo “Vivacii”. Zamiast tego starzec przekazał statek swojemu zięciowi, Kyle'owi Havenowi. No cóż, rodzina to rodzina i młody marynarz musiał się z tym faktem pogodzić. Niestety kapitan Haven postanowił sam sobie wybrać pierwszego oficera i nie został nim on, Brashen Treli. Nie było w tym jego winy, o czym wiedział każdy członek załogi na statku i każdy człowiek w Mieście Wolnego Handlu. Brashen nie miał się czego wstydzić; Kyle po prostu chciał mieć na stanowisku zastępcy własnego człowieka. Brashen przemyślał tę sprawę i doszedł do wniosku, że woli służyć jako drugi oficer na “Vivacii” niż jako pierwszy na innym statku. To była jego decyzja i ponosił za nią całkowitą odpowiedzialność. Na nieszczęście, gdy statek wypłynął z doków, Haven postanowił wprowadzić zaufanego marynarza również na stanowisko drugiego oficera. Brashen zacisnął zęby i pozostał posłuszny decyzji kapitana. Jednak mimo wielu lat spędzonych na “Vivacii” i mimo wdzięczności wobec Ephrona Vestrita, podejrzewał, że będzie to jego ostatni rejs na tym statku.

Kapitan Haven nieraz dawał mu do zrozumienia, że nie cieszy się z pozostania Brashena i że nie ceni go jako członka swojej załogi. Podczas ostatniego etapu podróży nic, co Brashen robił, nie zadowalało dowódcy. Jeśli młody marynarz dostrzegał jakieś zadanie i wyznaczał człowieka, by je wykonał, Haven twierdził, że Brashen przekracza swoje kompetencje. Jeśli wypełniał tylko ściśle przydzielone mu obowiązki, słyszał, że jest leniwym głupkiem. Z każdym upływającym dniem zbliżało się Miasto Wolnego Handlu, a Haven stawał się coraz bardziej irytujący. Młody marynarz wiedział, że jeśli po zacumowaniu w macierzystym porcie Vestrit nie wróci na stanowisko kapitana, on opuści pokład “Vivacii” raz na zawsze. Myśląc o tym, przeżywał katusze, ale przypominał sobie, że istnieją przecież inne żaglowce, wiele bardzo pięknych, i że cieszył się teraz reputacją całkiem dobrego żeglarza. Zupełnie inaczej było, gdy zaczynał pływać i musiał przyjmować pierwszą lepszą posadę na byle jakim statku. Zresztą pierwszy rejs okazał się nie lada wyzwaniem i młodziutki wówczas majtek miał szczęście, że w ogóle go przeżył. Wówczas zaczęły się senne koszmary.

Miał czternaście lat, gdy po raz pierwszy zobaczył morskiego węża; dziesięć długich lat temu, kiedy był jeszcze żółtodziobem. Przebywał dopiero niecałe trzy tygodnie na pokładzie swego pierwszego statku, powolnej chalcedzkiej łajby o nazwie “Rozprysk”, która nawet na najlepszych wodach poruszała się jak ciężarna kobieta pchająca wózek, a na gorszych trudno było przewidzieć jej prędkość. Przez większość czasu Brashen leżał dotknięty morską chorobą i obolały, ponieważ nie nawykł do tak ciężkiej pracy. Czasem bolały go też plecy po zasłużonych oficerskich batach. Odczuwał też niesmak na wspomnienie pewnego wieczoru, gdy obleśny Farsey przyszedł do niego do forpiku, przykucnął przy nim, wypowiedział kilka słów współczucia, widząc siniaki, a potem… nagle wsunął rękę pod jego koc i zaczął tam po omacku gmerać. Brashenowi udało się przepędzić mężczyznę, lecz i tak poczuł się poniżony. Mimo wyglądu tłuściocha, baryłkowaty Farsey okazał się silny i umięśniony; przez jakiś czas obmacywał Brashena, mimo iż ten kłuł go, okładał pięściami i usiłował wywinąć się z jego uścisku. Żaden z pozostałych marynarzy, śpiących w forpiku, nie tylko nie pomógł chłopcu, ale nawet nie wystawił nosa spod koca. Brashen nie był zbyt lubiany na pokładzie z powodu swego gładkiego jeszcze ciała i zbyt wyszukanego – jak na gusty marynarzy – języka. Nazywali go “uczniakiem”, nie domyślając się nawet, jak bardzo go tym epitetem ranią. Nie potrafili mu zaufać, nie interesowały ich jego sprawy, więc najczęściej go ignorowali.

Brashen uciekł przed Farseyem z forpiku, pobiegł na rufę, usiadł tam zakutany w koc i trochę sobie popłakał. Szkoła, nauczyciele i niekończące się lekcje, które niegdyś uważał za tak trudne do zniesienia, teraz wydały mu się niezwykle pociągające. Były niczym syrena, wzywająca go do mięciutkiego łóżka, gorących posiłków i godzin, które należały tylko do niego. Tu, na “Rozprysku”, często sam szukał sobie zajęć, bojąc się, iż marynarze zobaczą, że próżnuje, a wówczas natychmiast obarczą go pracą. Wiedział, że nawet w nocy, gdy tak siedział na rufie, każdy oficer może go zagonić do roboty. Powinien spróbować się gdzieś przespać, a jednak wpatrywał się w tłustą wodę kilwateru, aż poczuł napływające mdłości. Na pewno zwymiotowałby ponownie, gdyby tylko miał czym. Pochylił czoło na reling i starał się wciągnąć do płuc powietrze, które nie smakowałoby smołowanym drewnem ani morską solą.

Gdy patrzył w lśniące czarne wody, toczące się tak lekko za “Rozpryskiem”, przyszło mu do głowy, że może zrobić jeszcze jedną rzecz. Nigdy przedtem o tym nie myślał, dopiero teraz. Decyzja wydawała się prosta i logiczna. Skoczyć do wody! Kilka przykrych minut, a potem wszystko się skończy. Nigdy już nie będzie musiał nikomu odpowiadać ani znosić uderzeń liny o żebra. Nigdy nie będzie się wstydził, nie poczuje się nieszczęśliwy ani niemądry. Wyjście to wydało mu się najlepsze z możliwych. Jeszcze tylko chwila i wszystko minie. Nie będzie się musiał dręczyć, modlić o nic ani przed niczym bronić. Potrzebny był tylko jeden moment stanowczości, a potem koniec.

Wstał i pochylił się ponad relingiem, szukając w sobie siły, dzięki której przejąłby kontrolę nad własnym losem. Kiedy wszakże zrobił głęboki wdech i już miał się rzucić w fale, zobaczył węża. Stwór sunął za żaglowcem, milczący jak czas. Jego wielkie, faliste ciało kryło się w łagodnym łuku śladu statku. Ciało bestii idealnie naśladowało poruszające się fale: gdyby nie poblask łusek w świetle księżyca, chłopiec nawet nie wiedziałby, że w ich kilwaterze płynie bestia.

Serce zamarto mu wtedy w piersi i zabrakło oddechu; niemal poczuł ból. Chciał krzykiem oznajmić, co zobaczył i zawołać wartownika, który by to potwierdził. Węże widywano niezwykle rzadko, a wielu mieszkańców lądu mówiło wręcz, że są one jedynie czystym wymysłem morskich szczurów. Brashen wiedział również, co marynarze mawiają o dużych wężach – że człowiek, który takiego zobaczy, widzi własną śmierć. Nagle poczuł pewność, że nikt nie powinien się dowiedzieć o jego spotkaniu z wężem. Załoga uznałaby zapewne ten fakt za złą wróżbę dla całego statku. A wówczas istniałby tylko jeden sposób odczynienia pecha: przypadkiem ktoś nie naciągnąłby wystarczająco mocno żagla i Brashen spadłby z rei prosto w otwarty luk i złamał kark… albo po prostu cicho zniknąłby którejś nocy podczas długiej, nudnej wachty.

Mimo że jeszcze przed chwilą rozmyślał o samobójstwie, teraz uświadomił sobie, iż wcale nie chce umierać. Ani z własnej ręki, ani z ręki kogoś innego. Pragnął przeżyć tę po trzykroć przeklętą podróż, zejść na brzeg i wrócić do wcześniejszego trybu życia. Postanowił pójść do ojca, uklęknąć przed nim i błagać o przebaczenie jak nigdy przedtem. Chyba przyjmą go z powrotem. Może nie będzie już dziedzicem fortuny Trellów, ale nie dbał o to. Niech dziedziczy Cerwin, Brashen zadowoli się losem młodszego syna. Obiecał sobie, że porzuci hazard, przestanie pić i zażywać cindin. Zrobi wszystko, czego zażądają ojciec i dziad. Chwytał się życia równie mocno jak pełnymi pęcherzy rękoma trzymał się relingu, podczas gdy obserwował pokryte łuskami walcowate ciało lekko sunące w kilwaterze.

Potem przyszło najgorsze. To, co nadal powracało w jego snach. Wąż najwyraźniej zrozumiał, że poniósł klęskę. Jego podstęp się nie udał i nie dopadnie swej ofiary. W tym momencie Brashen poczuł dreszcz tak nieprzyjemny jak wówczas, gdy ręka Farseya dotykała jego krocza i uprzytomnił sobie, że nagła myśl o samobójstwie zrodziła się w jego głowie z sugestii węża. W tym momencie stwór niedbale się obrócił, opuścił zasłaniający go kilwater i popłynął wzdłuż statku, ukazując Brashenowi swe ciało w całej okazałości. Był już na wysokości śródokręcia “Rozprysku”. Błyszczał i mienił się kolorami. Poruszał się bez wysiłku, chłopcu wydawało się, że to statek ciągnie bestię za sobą. Głowa stwora nie przypominała płaskiego, trójkątnego łba charakterystycznego dla węży lądowych; była pełna, sklepiona, o zakrzywionym czole i ogromnych, umieszczonych po bokach oczach. Jadowite wąsy zwisały pod dolną szczęką.

Nagle stworzenie przetoczyło się na bok, obnażyło jaśniejsze łuski brzuszne i popatrzyło na chłopca jednym z wielkich oczu. Owo spojrzenie zupełnie pozbawiło Brashena sił i sprawiło, że młodziutki majtek porzucił reling, uciekając do skrajnika dziobowego.

Minęło już tak wiele lat, a Brashena te oczy stale budziły z sennych koszmarów. Pamiętał je – ogromne, pozbawione brwi i rzęs – i nie potrafił zapomnieć, że było w nich coś straszliwie ludzkiego. W tych okrągłych, błękitnych oczach, które tak szyderczo mu się przypatrywały.


* * *

Althea tęskniła za kąpielą w słodkiej wodzie. Kiedy z trudem wspinała się po drabince prowadzącej na pokład, bolały ją wszystkie mięśnie, a w głowie jej huczało od gęstego powietrza rufowej ładowni. Na szczęście wykonała zadanie. Pójdzie do swojej luksusowej kabiny, przetrze się wilgotnym ręcznikiem, przebierze i może nawet trochę podrzemie. A potem pójdzie stawić czoło Kyle'owi. Odkładała to spotkanie już bardzo długo i z każdą chwilą jej niepokój rósł. Musi wreszcie mieć je za sobą, a potem pogodzić się z jego konsekwencjami.

– Panno Altheo – odezwał się Mild, ledwo stanęła na pokładzie. – Kapitan panią wzywa. – Chłopak pokładowy uśmiechał się do niej, na wpół przepraszając, na wpół rozkoszując się faktem, że przyniósł właśnie taką wieść.

– Bardzo dobrze, Mildzie – odparła cicho. Bardzo dobrze, powtórzyła sobie w myślach. Nie umyje się, nie zmieni ubrania, nie zdrzemnie się przed tą konfrontacją. Bardzo dobrze… Zdążyła tylko przygładzić włosy i wsunąć bluzkę w spodnie. Zanim przystąpiła do wykonania zadania, było to jej najczystsze ubranie robocze. Teraz, po pracy w zamkniętych pomieszczeniach ładowni, szorstka bawełna przepoconej bluzki lepiła się Althei do pleców i szyi, a spodnie były zapaćkane pakułami i smołą. Wiedziała również, że ma brudną twarz. No cóż, niech Kyle się cieszy ze swojej przewagi. Althea schyliła się, jak gdyby zamierzała zawiązać but, jednak zamiast na bucie, położyła otwartą dłoń na drewnie pokładu. Na chwilę zamknęła oczy i czekała, aż moc “Vivacii” przepłynie przez jej rękę.

– Och, statku – szepnęła łagodnym, modlitewnym głosem – pomóż mi stawić mu czoło. – Potem wstała, znowu absolutnie pewna swoich racji.

Kiedy szła do kwater kapitańskich po oblanym zmierzchającym światłem pokładzie, nikt na nią nie patrzył. Wszyscy marynarze nagle byli bardzo zajęci albo po prostu udawali, że jej nie widzą. Althea nie odwracała się, nie sprawdzała, czy za nią spoglądają. Wyprostowana i z podniesioną głową zmierzała ku swemu przeznaczeniu.

Zastukała głośno do drzwi kwatery kapitana i poczekała na burkliwą odpowiedź. Kiedy ją usłyszała, weszła i stanęła nieruchomo, przyzwyczajając oczy do żółtego światła latarni. Nagle poczuła straszliwą tęsknotę za domem. Bardzo tęskniła, jednak nie za lądową rezydencją Vestritów, ale za tą właśnie kajutą, taką, jaką była kiedyś. Wspomnienia przyprawiły dziewczynę o zawrót głowy. Jeszcze nie tak dawno na tamtym haku wisiał nieprzemakalny płaszcz jej ojca, a powietrze pomieszczenia wypełniał zapach jego ulubionego rumu. W tamtym narożniku ojciec zawiesił jej hamak; przed laty, gdy zgodził się, by zamieszkała na pokładzie “Vivacii”. Tu mógł się lepiej opiekować córką. Althea czuła gniew, widząc rozgardiasz, jaki Kyle wprowadził do tego pokoju. Zdusił jego domowy nastrój. Gwóźdź z buta nowego kapitana porysował wypolerowane podłogi. Ephron Vestrit nigdy nie zostawiłby tak map i nie tolerowałby widoku poplamionej koszuli przerzuconej przez oparcie krzesła. Nie zezwalał, by gdziekolwiek na pokładzie panował brud – łącznie z własnymi kwaterami. Zięć ojca Althei, Kyle, najwyraźniej nie przywiązywał wagi do tych spraw.

Dziewczyna z obrzydzeniem przestąpiła rzuconą na podłogę parę spodni i stanęła przed siedzącym przy stole kapitanem. Kyle ignorował ją przez chwilę, nadal studiując jakieś symbole na mapach. Althea dostrzegła, że symbole te zostały wyrysowane precyzyjną ręką ojca i myśl ta dodała jej siły, choć równocześnie poczuła ogromny gniew, że młody kapitan ma dostęp do rodzinnych map. Morskie mapy kupieckich rodzin należały do ich najlepiej strzeżonej części dobytku. Jakże inaczej mogliby sobie zapewnić najkrótszą trasę przez Kanał Wewnętrzny i odnaleźć handlowe porty w mniej znanych wioskach? A jednak jej ojciec powierzył te mapy Kyle'owi. Cóż, w takim razie, Althea nie zamierzała kwestionować owej decyzji.

Kyle ciągle ją ignorował, jawnie tym prowokując dziewczynę. Stała cierpliwie, milcząc i starała się panować nad wzburzeniem. Po pewnym czasie mężczyzna podniósł wzrok i przyjrzał się jej. Oczy Kyle'a były błękitne i tak niepodobne do bacznych czarnych oczu jej ojca, jak i jego niesforne blond loki niepodobne były do gładkiego czarnego warkocza Ephrona Vestrita. Po raz kolejny Althea ze zdumieniem zastanowiła się, co opętało jej starszą siostrę, że zapragnęła takiego męża. Chalcedzkie pochodzenie Kyle'a było widoczne zarówno w jego manierach, jak i w wyglądzie. Starała się, by pogarda nie ujawniła się na jej twarzy; niestety, nie do końca potrafiła nad sobą zapanować. Zbyt długo już przebywała z tym człowiekiem na morzu.

Ich ostatnia podróż przedłużała się bez końca. Kyle rozciągnął zwykle trwający dwa miesiące (wraz z załadunkiem i wyładunkiem) zwykły rejs w dół wybrzeża Chalced w pięciomiesięczną podróż, pełną niepotrzebnych postojów, z niewielką liczbą intratnych handlowych wycieczek. Althea była przekonana, że Kyle wysila się, by pokazać jej ojcu, jaki przebiegły potrafi być kupiec. Na niej postępowanie szwagra bynajmniej nie zrobiło wrażenia. W porcie o nazwie Kieł Kyle zacumował i wziął na pokład marynowane kacze jaja, które zawsze i dla wszystkich stanowią raczej niepewny ładunek; do Brygantynowa przybył w ostatniej chwili, zanim się zepsuły. Tam załadował tak wiele bel bawełny, że wypełniły nie tylko ładownie, ale także część pokładu. Althea ugryzła się w język i obserwowała, jak członkowie jej załogi ryzykują życie, szamocząc się z ciężkimi belami, a potem i tak nadeszła spóźniona burza, która zamoczyła i prawdopodobnie zniszczyła ładunek na pokładzie. Dziewczyna nawet nie spytała męża swej siostry, jaki miał z tego zysk (jeśli w ogóle), gdy zacumował w Dursay, by sprzedać materiał na licytacji. Dursay było ich ostatnim portem. Beczułki z winem znowu przesunięto, by zrobić miejsce na kolejne nieprzydatne towary. Teraz, obok wina i brandy, stanowiących podstawowy ładunek żaglowca, ładownię wypełniały skrzynie ze słodkimi orzeszkami. Kyle bez końca rozwodził się nad dobrą ceną, którą miały przynieść, oraz zastosowaniem – z ich ziaren tłoczono aromatyczny olej, a z łupin uzyskiwano śliczny żółty barwnik. Althei przyszło do głowy, że zadusi szwagra gołymi rękoma, jeśli jeszcze raz zacznie trąbić o dodatkowym zysku, jaki przyniesie mu ten rejs. Jednak w spojrzeniu, które mężczyzna skierował na nią, nie było triumfu. Wzrok Kyle'a pozostawał zimny jak morska woda, a jednocześnie jego oczy ciskały maleńkie iskierki gniewu.

Ani się nie uśmiechnął, ani nie kazał jej usiąść.

– Co robiłaś w ładowni na rufie? – spytał ostro. Najwyraźniej ktoś mu doniósł.

– Porządkowałam ładunek – odparła opanowanym głosem.

– Doprawdy.

To było stwierdzenie, prawie oskarżenie, ale nie pytanie, więc Althea nie musiała odpowiadać. Stała tylko wyprostowana niczym struna pod jego przeszywającym spojrzeniem. Wiedziała, że Kyle spodziewa się z jej strony wyjaśnień i usprawiedliwień. Keffria na pewno by się tłumaczyła. Ale Althea nie była żoną Kyle'a, nie była też jego siostrą. Mężczyzna trzasnął nagle ręką w stół i chociaż to nagłe uderzenie wstrząsnęło ciałem dziewczyny, nadal się nie odzywała. Obserwowała, jak szwagier czeka na jej słowa, a gdy wybuchnął gniewem, zawładnęło nią zastanawiające poczucie zwycięstwa.

– Ośmieliłaś się rozkazywać ludziom, by zmienili rozmieszczenie ładunku?

– Ależ nie – odparła spokojnie. – Tę pracę wykonałam sama. Ojciec nauczył mnie, że jeśli marynarz na pokładzie statku widzi robotę dla siebie, wykonuje ją. Tak właśnie postąpiłam. Rozmieściłam beczułki, tak jak ustawiłby je mój ojciec, gdyby tu był. Ten ładunek wygląda teraz jak wszystkie inne, jakie widziałam, odkąd skończyłam dziesięć lat. Zaszpuntowane i pełne beczułki, odpowiednio ustawione w narożnikach. Wino jest bezpieczne i jeśli jeszcze się nie zepsuło z powodu częstego potrząsania, powinno przynieść dobrą cenę, gdy dotrzemy do Miasta Wolnego Handlu.

Policzki Kyle'a zaróżowiły się, a Althea zapytała siebie, jak Keffria znosi przy sobie męża, który – rozgniewany – się rumieni. Naprężyła ramiona. Kiedy jej szwagier przemówił, jego głos nie był podniesiony, ale w intonacji czuło się jawne pragnienie krzyku.

– Twojego ojca tu nie ma, Altheo. Dokładnie to staram się ci powiedzieć. Jestem kapitanem tego statku i wydałem rozkazy związane z tym ładunkiem. A ty odwołałaś je za moimi plecami. Nie mogę pozwolić, żebyś stawała między mną i moją załogą. Siejesz niezgodę.

– Pracowałam sama – odrzekła spokojnie. – Nie wydawałam załodze żadnych rozkazów, nie mówiłam nawet nikomu, co zamierzam zrobić. Nie wchodziłam między ciebie i załogę. – Mocno zacisnęła szczęki, aby nie powiedzieć więcej. Powstrzymała się przed oświadczeniem Kyle'owi, że w kontaktach z załogą przeszkadza mu jego własna niekompetencja. Marynarze, którzy poszliby dla jej ojca na śmierć, teraz w dziobówce mówili otwarcie, że po powrocie do Miasta Wolnego Handlu zapewne zaokrętują się na inny statek. Kyle był o krok od zniszczenia starannie wyselekcjonowanej załogi, którą jej ojciec zbierał przez ostatnie dziesięć lat.

Szwagier z wściekłością zareagował na jej zaprzeczenia.

– Wystarczy, że działasz wbrew moim poleceniom. Takie postępowanie podważa mój autorytet. Twój zły przykład niepokoi moich ludzi i niestety jestem zmuszony nałożyć na ciebie karę. Powinnaś się wstydzić za to, co robisz. Ale nie! Nie dbasz o nic poza sobą. Wywyższasz się nad kapitana. Althea Vestrit jest prawdopodobnie mądrzejsza od wszechmocnego Sa! Całej załodze pokazujesz, że kompletnie lekceważysz moje rozkazy. Gdybyś była prawdziwym marynarzem, pokazałbym na twoim przykładzie, czym są moje rozkazy i jak je należy traktować. Ty wszakże jesteś tylko rozpieszczonym dzieciuchem starego kupca. Potraktuję cię więc jak dziecko i oszczędzę skórę na twoim grzbiecie. Ale spróbuj mnie rozgniewać jeszcze raz… Weź sobie do serca moje ostrzeżenie, dziewczyno. Jestem kapitanem tego żaglowca i moje słowo jest na jego pokładzie równoznaczne z prawem.

Althea nic nie odpowiedziała, lecz nie odwróciła też wzroku. Patrzyła szwagrowi w twarz i starała się, by jej oczy niczego nie wyrażały. Rumieniec rozciągnął się na czoło mężczyzny. Kyle zaczerpnął oddechu i'odzyskał panowanie nad sobą. Patrzył jej prosto w oczy.

– A za kogo ty się uważasz, Altheo?

Nie oczekiwała takiego pytania. Oskarżenia i upomnienia potrafiła znosić w milczeniu, ale stawiając pytanie, mężczyzna jawnie żądał odpowiedzi. Było to otwarte wyzwanie. Dziewczyna podjęła je.

– Jestem właścicielką statku – oświadczyła z całą godnością, na jaką potrafiła się zdobyć.

– Zła odpowiedź! – Tym razem Kyle naprawdę krzyczał. Jednak szybko się opanował. Pochylił się nad stołem i prawie pluł słowami w Altheę. – Jesteś tylko córką właściciela. A nawet gdybyś była właścicielką, fakt ten niczego by nie zmieniał. To nie właściciel dowodzi statkiem, lecz kapitan. Nie jesteś kapitanem ani oficerem. Nie jesteś nawet prawdziwym marynarzem. Zajmujesz należną drugiemu oficerowi luksusową kabinę i wykonujesz tylko te prace, które masz ochotę wykonywać. Właścicielem tego statku jest Ephron Vestrit, twój ojciec. A on przekazał “Vivacię” pod moje rozkazy. Jeśli nie potrafisz uszanować mnie jako kapitana, w takim razie uszanuj wybór twojego ojca.

– Nie mógł mnie uczynić kapitanem jedynie z powodu mojego młodego wieku. Znam “Vivacię”. Powinnam nią dowodzić.

Althea pożałowała tych słów natychmiast, gdy je wypowiedziała. Właśnie ich spodziewał się po niej Kyle.

– Znowu zła odpowiedź. Powinnaś siedzieć w domu, zamężna z jakimś eleganckim chłopcem, równie zepsutym jak ty. Nie masz najmniejszego pojęcia o obowiązkach kapitana. Ponieważ twój ojciec pozwalał ci się bawić w żeglarstwo, myślisz, że potrafisz dowodzić statkiem. Zaczęłaś nawet wierzyć, że ojciec przeznaczył ci stanowisko kapitana. Mylisz się, moja droga. Ojciec wprowadził cię na pokład, ponieważ nie ma już synów. Wiele mi powiedział po narodzinach Wintrowa. Wiedz, że gdyby “Vivacia” nie była żywostatkiem, który wymaga na swoich deskach stałego pobytu członka rodziny, ani przez moment nie tolerowałbym twoich bzdurnych roszczeń. I zapamiętaj sobie jeszcze jedno. Ten żaglowiec potrzebuje po prostu przedstawiciela Vestritów. Nie tylko ty możesz reprezentować swoją rodzinę, “Vivacia” na pewno zgodzi się na chłopca nazwiskiem Haven. W żyłach moich synów płynie moja krew, ale także krew twojej siostry, chłopcy są w tym samym stopniu Vestritami, co Havenami. Następnym razem, gdy ten statek będzie wypływał z Miasta Wolnego Handlu, twoje miejsce zajmie jeden z moich synów, a ty zostaniesz na brzegu.

Althea poczuła, że blednie. Ten człowiek nie wiedział, co mówi, nie wiedział, jak straszliwa jest jego groźba. Własnym zachowaniem znowu potwierdził fakt, że nie ma najmniejszego pojęcia, czym są w istocie żywostatki. Nigdy nie powinien był zostać dowódcą “Vivacii”. Nikt nigdy nie powinien mu na to pozwolić. Gdyby ojciec był zdrowy, zrozumiałby tę oczywistą prawdę.

Na twarzy dziewczyny Kyle Haven prawdopodobnie dostrzegł rozpacz albo bunt, ponieważ nagle mocno zacisnął usta. Zastanawiała się, czy mężczyzna nie tłumi przypadkiem uśmiechu, gdy dodał:

– Resztę podróży spędzisz w swoich kwaterach. Jesteś wolna. Althea nie poddawała się. Skoro dotarli tak daleko, nie miała już nic do stracenia.

– Oświadczyłeś mi przed chwilą, że nie jestem marynarzem. Bardzo dobrze, więc… Skoro tak, nie możesz mi rozkazywać. Nie wiem też, skąd ten pomysł, że będziesz dowodził “Vivacią” podczas następnego rejsu. Kiedy wrócimy do Miasta Wolnego Handlu, z pewnością okaże się, że mój ojciec wyzdrowiał i wraca na stanowisko kapitana. Będzie dowodził statkiem, a potem przekaże go mnie.

Kyle wpatrywał się w dziewczynę z wielką uwagą.

– Naprawdę tak sądzisz, Altheo? – spytał.

Aż się zasapała z nienawiści, sądząc, że szwagier kpi sobie z jej wiary w wyzdrowienie ojca.

– Twój ojciec jest świetnym kapitanem – ciągnął Kyle. – Ale kiedy usłyszy o twoim zachowaniu, kiedy się dowie, jak sobie ze mnie drwisz za moimi plecami…

– Ja?! – krzyknęła.

Kyle parsknął pogardliwie.

– Wydaje ci się, że możesz się upijać ponad miarę i rzucać pod moim adresem absurdalne oskarżenia? Myślałaś, że twoje słowa z Dursay do mnie nie dotrą? Potwierdzasz tym jedynie swoją głupotę.

Althea z całych sił usiłowała sobie przypomnieć, co się zdarzyło w porcie. Rzeczywiście się upiła, ale tylko raz i niewyraźnie pamiętała, że ubolewała wówczas nad sytuacją niektórych członków załogi. Których? Twarze zamazywały jej się w pamięci, lecz… Tak, upominał ją Brashen. Ośmielił się jej powiedzieć, żeby zamknęła usta, a swoje prywatne problemy zatrzymała dla siebie. Nie potrafiła sobie przypomnieć, o czym wtedy mówiła, była jednak pewna, że to on na nią doniósł.

– Ach tak. I jakichże to bajek naopowiadał ci nasz drogi Brashen? – zapytała najspokojniej, jak potrafiła. Na rybiego boga, o czym wtedy paplała? Jeśli mówiła o sprawach rodzinnych, a Kyle rozpowie o tym w domu…

– To nie Brashen. Ale potwierdzasz moją opinię o nim. Pewnie siedział i spokojnie słuchał, jak nam ubliżasz. Tak to jest właśnie z wami, kupieckimi dzieciakami, które próbują się bawić w marynarzy. Nie mam pojęcia, po co twój ojciec w ogóle go trzymał na pokładzie, chyba że uważał go za dobrą partię dla ciebie. No cóż, jeśli tylko będę władny, jego również zostawię na brzegu w Mieście Wolnego Handlu. Będziesz się mogła cieszyć jego towarzystwem. Nie licz na lepszego męża niż on; najlepiej od razu uczep się go, póki jeszcze możesz.

Kapitan odchylił się na krześle. Najwyraźniej milczenie zaszokowanej Althei sprawiało mu przyjemność. Kiedy odezwał się ponownie, jego ton był niski i wesoły.

– A widzisz, mała siostrzyczko, chyba nie jest ci przyjemnie, kiedy sobie z ciebie drwię. Może więc teraz zrozumiesz, co czułem, gdy mocno pijany po powrocie z przepustki pokładowy cieśla cytował głośno twoje słowa. Że ponoć ożeniłem się z twoją siostrą tylko z jednego powodu – ponieważ chciałem dostać w swoje łapy rodzinny żaglowiec. I że tacy ludzie jak ja jedynie w taki sposób mogą zostać kapitanami żywostatków. – Opanowany dotąd Kyle zazgrzytali nagle z wściekłości.

Althea rozpoznała własne frazy. Och, była bardziej pijana, niż sądziła. Jak mogła wypowiedzieć na głos takie opinie. Teraz pozostawało jej tchórzostwo lub kłamstwo. Wykręcić się, udawać, że niczego takiego nie mówiła? O nie. Była przecież córką Ephrona Vestrita. Nie brakowało jej odwagi.

– To prawda. Powiedziałam tak, bo to prawda. Przyznaję się. Czy prawda może cię obrażać?

Kyle wstał nagle i obszedł stół. Był postawnym mężczyzną. Mimo iż dziewczyna zaczęła się już cofać, otrzymany od niego policzek okazał się tak siarczysty, że aż się zatoczyła. Chwyciła się grodził i z trudem zdołała utrzymać równowagę. Jej szwagier bardzo blady wrócił do swoje miejsce i usiadł. Za daleko… Oboje posunęli się za daleko. Althea zawsze się tego obawiała. Czy Kyle również się tego bał? W tej chwili najwyraźniej czuł się równie paskudnie jak ona.

– Wiedz, że swoimi słowami obraziłaś nie mnie – odparł ochrypłym głosem – lecz swoją siostrę. Pijana jak szewc w publicznej tawernie niemal nazwałaś ją dziwką. Zdajesz sobie z tego sprawę? Naprawdę sądzisz, że ona musiała sobie kupować męża, kusząc go swoim żywostatkiem? Każdy mężczyzna byłby dumny, zdobywając względy takiej kobiety jak ona. Keffria stanowi całkowite twoje przeciwieństwo. Właśnie ty musisz sobie kupić męża i lepiej módl się do bogów, żeby finansowy status twojej rodziny poprawił się, bo w przeciwnym razie możesz mieć trudności ze znalezieniem przyzwoitego narzeczonego. Wynoś się do swojej kajuty, zanim stracę nad sobą panowanie. Ale to już!

Althea próbowała się odwrócić i odejść z godnością, lecz Kyle wstał z krzesła, wyszedł zza stołu, podszedł do niej i położył jej swą silną rękę na plecach, po czym pchnął dziewczynę ku drzwiom.

Wyszła z kwatery, zatrzasnęła za sobą drzwi i przyjrzała się Mildowi, który pracowicie polerował piaskiem pobliski fragment relingu. Chłopak był chytry jak lis; na pewno wszystko słyszał. No cóż, Althea nie wstydziła się niczego, co zrobiła albo powiedziała w kajucie. Wątpiła, czy Kyle może powiedzieć o sobie to samo. Z podniesioną głową ruszyła na rufę, do małej kabiny, którą zajmowała od dwunastego roku życia. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi, a wówczas w całej pełni dotarła do niej groźba Kyle'a.

Będzie musiała opuścić statek! Swój dom. Nowy kapitan nie wyrzuci jej z domu. A może będzie do tego zdolny?

Od dzieciństwa kochała to pomieszczenie i nigdy nie zapomniała dreszczyku emocji, który poczuła, gdy weszła tu po raz pierwszy i rzuciła marynarski worek na koję. Prawie siedem lat temu; od tamtej pory kajuta stanowiła jej dom i zapewniała bezpieczeństwo.

Althea wspięła się na koję i skuliła na niej. Twarz przysunęła do samej grodzi. Policzek palił, ale nie dotknęła go. Kyle ją uderzył! Niech ślad jego przemocy zasinieje i pociemnieje. Może kiedy Althea dotrze do domu, siostra i rodzice dostrzegą siniak i uświadomią sobie, jakiego pasożyta wprowadzili do rodziny. Kyle Haven nie pochodził nawet z kupieckiego rodu. Był mieszańcem, w połowie Chalcedczykiem, w połowie szczurem lądowym. Mimo iż ożenił się z jej siostrą, był dla Althei nikim. Niczym. Kawałkiem łajna. Nie zamierza przez niego płakać, budzi w niej tylko gniew. Tylko gniew.

Po kilku minutach serce dziewczyny zabiło spokojniej. Leniwie sięgnęła po pikowaną kołdrę, którą uszyła dla niej Nana. Później obróciła się i wyjrzała przez umieszczony na przeciwnej ścianie iluminator. Bezkresne szare morze w dolnej, ogromne niebo w górnej części. To był jej ulubiony widok, z pozoru zawsze niezmienny, a równocześnie w każdej minucie inny.

Rozejrzała się po kajucie. Małe biurko bezpiecznie przymocowane do grodzi, na nim maleńka szufladka, w której podczas złej pogody można było zabezpieczyć papiery i dokumenty. Obok biurka znajdowały się półka z książkami i stojak na zwoje. Książki nigdy nie spadały, nawet podczas najsilniejszego sztormu. Althea miała także mały stolik nawigacyjny i zbiór map, ponieważ ojciec nakłaniał ją do nauki nawigacji, choćby po to, by potrafiła ustalić położenie statku. Potrzebne przyrządy i dokumenty leżały w niewielkiej wyściełanej kasetce przymocowanej do ściany. Marynarskie ubrania dziewczyny wisiały na wieszakach. Jedyną ozdobę pomieszczenia stanowił obrazek “Vivacii”, który kiedyś zamówiła. Wykonał go Jared Pappas, było to zatem cenne malowidło, lecz dla Althei najważniejszy pozostawał przedstawiony na nim statek. Na obrazie żagle “Vivacii” były wydęte od pełnego wiatru, a jej dziób równo ciął fale.

Dziewczyna sięgnęła nad głowę i przycisnęła ręce do nieosłoniętych drewnianych belek żaglowca, które więziły jego uśpione życie. Drżenie, jakie Althea wyczuła, nie wiązało się ze zwyczajnym pulsowaniem drewna tnącego fale statku, z głuchym tupotem biegających po pokładach marynarzy ani z ich piskliwymi odżywkami na rozkazy oficera; łączyło się natomiast z życiem samej “Vivacii”, z jej bliskim przebudzeniem.

“Vivacia” była żywostatkiem. Sześćdziesiąt trzy lata temu położono jej kil; tę długą, dobrze wypionowaną drewnianą belkę wykonano z czarodrzewu. Z tego samego drewna wyrzeźbiony został galion żaglowca oraz deski jego kadłuba. Statek zamówiła prababka Althei pod zastaw posiadłości rodzinnych Vestritów. Ten dług rodzina spłacała do dziś. “Vivacię” zakupiono w czasach, kiedy kobiety brały sprawy w swoje ręce, nie wywołując tym skandali, na długo zanim Miastem Wolnego Handlu zawładnął głupi, wprowadzony przez Chalcedczyków zwyczaj, zgodnie z którym im rodzina była bogatsza, tym bardziej bezczynne życie prowadziły jej przedstawicielki. Ephron Vestrit lubił mawiać, że prababcia Vestrit nigdy nie pozwalała, by opinie innych ludzi przeszkadzały jej w kontaktach z własnym statkiem. Ta dzielna kobieta pływała na “Vivacii” przez trzydzieści pięć lat, od swych siedemnastych urodzin, aż do pewnego gorącego letniego dnia, kiedy to po prostu usiadła na pokładzie dziobowym i oświadczyła: “To tyle, chłopcy”, po czym umarła.

Po śmierci prababki żaglowiec przejął dziadek Althei, którego pamiętała, choć niezbyt wyraźnie. Był ciemnowłosym, silnym mężczyzną o groźnym jak wzburzone morze głosie, który huczał we wszystkich pomieszczeniach, ilekroć jego właściciel wracał do domu. Dziadek umarł czternaście lat temu, również na pokładzie “Vivacii”. Liczył sobie wtedy sześćdziesiąt dwa lata, a Althea – niewiele ponad cztery. Stała jednak obok jego noszy wraz z całą rodziną Vestritów, była świadkiem jego śmierci, a nawet poczuła słabe drżenie, którym na odejście swego drugiego kapitana zareagowała “Vivacia”. Althea wiedziała, że drżenie to wywołał w statku zarówno żal, jak i powitanie przepływającej przez drewniane belki anmy jej właściciela. “Vivacia” tęskniła za swym odważnym kapitanem, lecz równocześnie z radością oczekiwała własnego przebudzenia. Śmierć dziadka Althei zbliżała dzień powtórnych narodzin statku.

Dzień ów miał nadejść w chwili śmierci ojca dziewczyny. Jak zawsze, gdy się zastanawiała nad tą kwestią, poczuła natłok sprzecznych uczuć. Myśl o umierającym ojcu budziła w niej przerażenie; byłaby zdruzgotana wiadomością o jego śmierci. A jeśli umrze, zanim jego młodsza córka osiągnie pełnoletność i opieka nad nią przejdzie na matkę i na Kyle'a… Althea szybko odsunęła od siebie te myśli i przesądnie odpukała kłykciami w drewno “Vivacii”; nie powinna rozważać takich nieprzyjemnych kwestii.

Jednak nie mogła zaprzeczyć, że z niecierpliwością czeka na przebudzenie żywostatku. Ileż godzin spędziła wyciągnięta na bukszprycie, tuż przy galionie i patrzyła na rzeźbione drewniane powieki, które zakrywały oczy prującej fale “Vivacii"? Figura dziobowa “Vivacii” nie była zwykłą drewnianą, pomalowaną farbami rzeźbą jak galiony zwykłych żaglowców; ją wykonano z czarodrzewu! Na razie rzeczywiście była malowana, lecz w momencie, gdy na jej pokładzie umrze Ephron Vestrit, farba odpadnie. Wówczas loki nie będą już pozłacane, lecz złote i naturalnie faliste, a z wydatnych kości policzkowych i policzków zniknie różowy barwnik i pojawi się na nich naturalny rumieniec. “Vivacia” miała zielone oczy. Althea świetnie o tym wiedziała. Mówiono, że można się tylko domyślać koloru oczu żywostatku, aż do chwili, gdy otworzy je śmierć trzech kapitańskich pokoleń. Ale Althea wiedziała, że “Vivacia” ma oczy zielone jak morska sałata. Wyobrażając sobie, jak się otwierają, zawsze się uśmiechała. Nawet teraz.

Uśmiech jednak zbladł, gdy przypomniała sobie słowa Kyle'a. Dobrze rozumiała, co jej szwagier zamierza zrobić. Usunąć ją ze statku i wprowadzić na pokład jednego ze swoich synów. A kiedy ojciec Althei umrze, Kyle postara się zachować stanowisko kapitana “Vivacii”; zatrzyma też na pokładzie chłopca, przedstawiciela Vestritów, by uszczęśliwić statek. W pierwszej chwili dziewczyna uznała tę pogróżkę za czczą, wszak żaden z synów Kyle'a nie wydawał się odpowiedni: jeden był zbyt młody, drugi miał zostać kapłanem. Althea nie miała nic przeciwko swoim siostrzeńcom, ale Selden – nawet gdyby wiek pozwalał mu zamieszkać na pokładzie statku – miał przecież duszę farmera. A co do Wintrowa – Keffria oddała go przed laty kapłanom. Chłopaka nie obchodziła “Vivacia” i nie miał pojęcia o statkach; jego matka postarała się o to, od początku przeznaczając go do stanu kapłańskiego. Kyle nigdy nie był zbytnio tym faktem zachwycony, jednak ostatnim razem, gdy Althea widziała chłopca, uświadomiła sobie, że będzie z niego dobry duchowny. Mały i słabowity, stale zapatrzony w dal, z nieuchwytnym uśmieszkiem na ustach; tak, umysł Wintrowa całkowicie wypełniał Sa.

Kyle'a z pewnością nie obchodziły myśli starszego syna, nie obchodziła go również religia. Swoje dzieci traktował prawdopodobnie niemal jak narzędzia; po prostu osoby potrzebne mu do kontroli nad żywostatkiem. No cóż, tym razem chyba przesadził. Kiedy wrócą do Miasta Wolnego Handlu, już ona dopilnuje, żeby ojciec dokładnie się dowiedział, co planuje Kyle i jak niewłaściwie potraktował ją, Altheę. Może wtedy Ephron Vestrit przemyśli jeszcze raz swoją decyzję i zastanowi się, czy młodsza córka rzeczywiście jest zbyt młoda na kapitana jego statku. Niech sobie Kyle znajdzie zwyczajny żaglowiec i obejmie dowództwo, a “Vivacię” odda jej, bo ona potrafi zapewnić bezpieczeństwo swemu żywostatkowi i uszanować go.

Althei wydało się, że w dłoniach czuje odpowiedź statku. “Vivacia” należała do niej, niezależnie od intryg Kyle'a. Mąż Keffrii nigdy nie zdobędzie serca żywostatku.

Dziewczyna wierciła się w koi. Wyrosła już z niej. Powinna zawołać cieślę pokładowego i kazać mu przerobić kajutę. Gdyby przesunęła koję pod iluminator, zyskałaby dodatkową powierzchnię. Niewiele, ale zawsze coś. Biurko można by przestawić pod tę ścianę… Nagle Althea zmarszczyła brwi, przypominając sobie, jak cieśla ją zdradził. No cóż, nigdy nie lubiła tego mężczyzny, a on od początku nie darzył jej szacunkiem. Powinna była domyślić się, że może jej zaszkodzić.

No i nie należało podejrzewać Brashena; on nie był z tych, którzy lubią obmawiać innych. Nie, Brashen powiedział jej prosto w oczy, nie bawiąc się w uprzejmości, żeby trzymała się od niego z dala, bo uważa ją za dziecinną małą intrygantkę. Im dłużej zastanawiała się nad ową nocą w tawernie, tym więcej szczegółów jej się przypominało i tym więcej rozumiała. Brashen potraktował ją jak głupiego żółtodzioba, pouczając, że nie można krytykować decyzji kapitana w obecności jego załogi ani omawiać publicznie spraw rodzinnych. Althea przypomniała sobie, co mu na to odpowiedziała: “Nie każdy wstydzi się mówić o swojej rodzinie, Brashenie Trellu”. To wystarczyło. Potem wstała od stołu i odeszła chwiejnym krokiem.

Niech sobie siedzi i dławi to w sobie, pomyślała. Świetnie znała historię Brashena i szła o zakład, że zna ją również połowa członków załogi, choć nie ośmielali się mówić mu o tym wprost. Ojciec Althei uratował Brashena, kiedy groziło mu więzienie za długi, z którego mógł trafić na przymusowe terminowanie. Rodzina wyparła się młodzieńca i gdyby nie Ephron Vestrit, Brashen prawdopodobnie skończyłby na targu w Chalced z twarzą pokreśloną niewolniczymi tatuażami. I taki człowiek ośmielał się pouczać Altheę! Najwyraźniej ma o sobie zbyt wysokie mniemanie. Zresztą, podobnie jak większość Trellów. Na ubiegłorocznym Dożynkowym Balu Kupców jego młodszy brat odważył się dwukrotnie poprosić ją do tańca. Nawet jeśli mały Cerwin jest teraz spadkobiercą fortuny Trellów, nie powinien sobie poczynać tak zuchwale. Althea niemal się uśmiechnęła, gdy przypomniała sobie jego minę, po tym, jak mu chłodno odmówiła. Chłopiec uprzejmie i zgodnie z etykietą przyjął jej słowa, ale nie udało mu się powstrzymać rumieńca. Cerwin miał lepsze maniery niż Brashen, lecz był wiotki i słabo umięśniony, ale na pewno miał więcej rozumu i z pewnością nigdy by nie zrezygnował z nazwiska i majątku. A jego starszy brat wszystko porzucił w jednej chwili.

Althea chciała przestać myśleć o Brashenie, ale nie potrafiła. Poczuła ukłucie bólu, kiedy sobie przypomniała, że Kyle zamierza się go pozbyć po tym rejsie. Wiedziała, że ona nie będzie się smuciła z tego powodu, ale wyobrażała sobie, co będzie czuł jej ojciec. Ephron Vestrit zawsze traktował Brashena jako swojego ulubieńca, Przynajmniej podczas pobytów na lądzie. Większość kupieckich rodzin przestała go przyjmować u siebie, odkąd Trellowie go wydziedziczyli, natomiast ojciec Althei wzruszył tylko ramionami i powiedział: “Dziedzic czy nie, to dobry marynarz. Każdy członek mojej załogi może przyjść do mnie do domu”. Nie znaczyło to, że Brashen często bywał w rezydencji Vestritów albo siadywał z nimi przy stole. Zresztą, na statku kontakty ojca Althei i młodego Trella nigdy nie wykraczały poza układ kapitan-marynarz. Prawdopodobnie tylko swej córce opowiadał z podziwem, jak dobrze młodzieniec się zapowiada i jak szybko uczy. Dziewczyna nie wspomniała o tym Kyle'owi. Usuwając ze statku Brashena jej szwagier popełni kolejny błąd, o którym będzie mogła powiedzieć ojcu. Uświadomi mu, jak wielu zmian na “Vivacii” dokonuje Kyle, kiedy dać mu wolną rękę.

Altheę bardzo kusiło, by wyjść na pokład. Pragnęła ot tak, po prostu zakwestionować rozkaz znienawidzonego kapitana. Co może jej zrobić? Rozkaże jakiemuś marynarzowi, by siłą odprowadził ją do kajuty? Nie było na tym statku członka załogi, który ośmieliłby się jej dotknąć i to nie tylko dlatego, że nazywała się Vestrit. Większość z nich lubiła ją i poważała. Dziewczyna zdobyła sobie ich szacunek sama, nie ze względu na nazwisko. Wbrew temu, co twierdził Kyle, znała ten statek lepiej niż którykolwiek z nich. Znała go tak, jak może go znać dziecko, które dorastało na jego pokładzie. Znała miejsca w ładowniach, gdzie nie mógłby się wcisnąć żaden dorosły człowiek. Wspinała się na maszty i huśtała na takielunku, tak jak inne dzieci wspinają się na drzewa. Nawet jeśli nie pełniła regularnych wacht, znała zadania każdego pokładowego marynarza i potrafiłaby je wykonać. Nie umiała splatać końców liny równie szybko jak najlepszy fachowiec na “Vivacii”, lecz potrafiła wykonać staranne, mocne sploty i jak nikt cięła oraz szyła płótno żaglowe. Od początku zgadywała, że takie było zamierzenie jej ojca, gdy wprowadził ją na pokład – aby poznała żaglowiec i pracę wszystkich członków załogi. Niech sobie Kyle nią gardzi i traktuje jak zwykłą dziewczynę! Althea wiedziała, że ojciec ceni ją nie mniej niż swoich trzech synów, którzy zmarli podczas krwawej zarazy. Nie była namiastką syna; była następczynią Ephrona Vestrita.

Mogła więc bez obawy przeciwstawić się poleceniu Kyle'a; równocześnie wiedziała jednak, że jej szwagier za odmowę wykonania rozkazu ukarałby marynarzy, a do tego nie chciała dopuścić. To ona pokłóciła się z kapitanem; sama rozpoczęła ów spór. Postanowiła zatem cierpieć w milczeniu, zwłaszcza że wbrew opinii Kyle'a dbała także o innych, nie tylko o siebie. “Vivacia” zasługiwała na dobrą załogę, a – oprócz Havena – jej ojciec świetnie dobrał sobie ludzi. płacił im zresztą nieźle, więcej niż wynosiła aktualna stawka, pragnął bowiem zatrzymać przy sobie najzdolniejszych i najbardziej pracowitych. Althea nie chciała dać Kyle'owi pretekstu do zwolnienia któregoś z nich. Znowu poczuła wyrzuty sumienia, że nie wstawiła się za Brashenem.

Próbowała o nim nie myśleć, lecz obraz młodzieńca ciągle się pojawiał – młody Treli stał ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i jak zwykle patrzył na nią z góry. Zaciśnięte usta wyrażały dezaprobatę, brązowe oczy zwęziły się w szparki, krótki zarost na brodzie zdradzał zmartwienia. Może Brashen był dobrym marynarzem pokładowym i obiecującym oficerem, jednakże wydawał się jej straszliwie napuszony. Porzucił wprawdzie rodowe nazwisko, lecz nie arystokratyczne maniery. Althea szanowała go za ambicję i ciągłe pragnienie doskonalenia się – doszedł przecież do pozycji oficera – natomiast irytował ją sposób bycia Brashena. Zachowywał się on i odzywał w taki sposób, jak gdyby uważał, że został stworzony po to, by dowodzić. A przecież w obecnych okolicznościach powinien porzucić wielkopańskie przyzwyczajenia.

Stoczyła się nagłe z koi i lekko wylądowała na podłodze. Podeszła do swojego marynarskiego kufra i odrzuciła wieko. Tu znajdowały się rzeczy, które powinny jej pomóc zapomnieć o wszystkich nieprzyjemnych sprawach. Widok błyskotek, przeznaczonych dla Seldena i Malty, teraz trochę ją zdenerwował. Na te podarki dla siostrzenicy i siostrzeńca wydała sporo pieniędzy. Zawsze lubiła ich oboje, ale teraz uświadomiła sobie, że są dziećmi Kyle'a i tym samym stanowią dla niej zagrożenie. Wyjęła i odłożyła wyszukanie ubraną lalkę, którą kupiła dla Malty, obok położyła jaskrawo pomalowanego bąka dla Seldena. Pod spodem leżały sztuki jedwabiu z Kła. Srebrnoszarą przeznaczyła dla matki, fiołkoworóżową dla Keffrii, zieloną zaś wybrała dla siebie.

Pogładziła materiał grzbietem dłoni. Śliczny, lejący się jedwab. Wyjęła z kufra koronkę w kolorze kremowym, którą wybrała na lamówki do wymyślonego stroju. Zamierzała natychmiast po powrocie do Miasta Wolnego Handlu udać się z na Ulicę Krawców i skłonić Panią Violet, aby z tych materiałów uszyła jej suknię na Letni Bal. Usługi krawcowej były kosztowne, jednak tak delikatny jedwab wymagał zręcznej obróbki. Althea potrzebowała stroju, który podkreśliłby jej wąską talię i krągłe biodra; może w ten sposób przyciągnie do siebie bardziej męskiego tancerza niż mały braciszek Brashena. Pomyślała, że suknia nie może być zbyt ciasna w talii, ponieważ na Letnim Balu grano raczej wesołe tańce i dobrze byłoby, gdyby Althea mogła swobodnie oddychać żwawo wywijając. Spódnica powinna być obszerna, aby falowała podczas skomplikowanych figur tanecznych, jednak nie za szeroka, bo taka tylko by przeszkadzała. Kremowa koronka dobrze obramuje dekolt i może uwydatni choć trochę niewielki biust. Ostatnio Althea zaczesywała włosy do góry i na bal zamierzała podpiąć je srebrnymi spinkami. Jej włosy były równie proste jak ojca, lecz gęste i w pięknym ciemnym odcieniu. Może matka w końcu pozwoli jej założyć srebrne korale, które pozostawiła Althei babka. Nominalnie należały do dziewczyny, ale Ronica jakoś nie potrafiła się z nimi rozstać; stale podkreślała, jak są rzadkie i cenne i jak łatwo przypadkowo je zniszczyć. Korale pasowałyby do srebrnych kolczyków, które Althea kupiła sobie kiedyś w Mieście Wolnego Handlu.

Wstała, rozwinęła jedwab i przyłożyła do ciała. Lustro w kajucie było małe i nie mogła w nim zobaczyć nic więcej poza opaloną twarzą i ramionami z udrapowanym zielonym materiałem. Wygładziła jedwab i w tej samej chwili uprzytomniła sobie, jak szorstkie są jej dłonie. Potrząsnęła głową. Podczas pobytu w domu codziennie musiała je ścierać pumeksem, aby pozbyć się zgrubień. Kochała pracę na “Vivacii” i uwielbiała czuć, jak statek odpowiada na wykonywane przez marynarzy czynności, jednak po każdym sprzątaniu coraz bardziej cierpiały ręce i cera dziewczyny, nie wspominając o jej posiniaczonych nogach. Podczas rozmów rodziców na temat żeglowania Althei, tego właśnie dotyczyła druga z największych obiekcji matki – Ronica mówiła, że wygląd Althei po rejsie uniemożliwi jej pojawianie się na spotkaniach towarzyskich. Poza tym twierdziła, że jej młodsza córka powinna przebywać w domu, dzieląc obowiązki związane z jego prowadzeniem i gospodarowaniem gruntami. W Althei niemal zamierało serce, kiedy rozważała, czy matka w końcu dopnie swego i zabroni jej pływać.

Jedwab wyślizgnął jej się z dłoni i dziewczyna sięgnęła nad głowę, aby dotknąć ciężkich drewnianych belek wspierających pokłady “Vivacii”.

– Och, statku, nie mogą nas teraz rozdzielić. Nie po tych wszystkich wspólnych latach i nie teraz, kiedy tak niewiele czasu zostało do twojego przebudzenia. Nikt nie ma prawa nam tego odebrać. – Szeptała te słowa, wiedziała bowiem, że nie musi ich mówić głośno. Była bardzo mocno związana ze swym żaglowcem. Mogłaby przysiąc, że wyczuwa drżenie, jakby odpowiedzi “Vivacii”. – Mój ojciec zawsze bardzo pragnął, by połączyła nas tak bliska więź. Z tej właśnie przyczyny przyprowadził mnie na twój pokład, kiedy byłam mała. Dał nam dużo czasu na zaprzyjaźnienie się. – Althea znowu poczuła leciutkie drganie drewnianego korpusu żywostatku, tak słabiutkie, że prawdopodobnie nikt poza nią by tego nie zauważył. Dziewczyna znała wszakże “Vivacię” zbyt dobrze i nie sposób jej było oszukać. Zamknęła oczy i połączyła się myślami ze statkiem, przekazując mu wszystkie swoje lęki, swój gniew i nadzieje. Teraz poczuła delikatne poruszenie “Vivacii”; w ten sposób mimo uśpionej jeszcze duszy żaglowiec uspokajał swą właścicielkę.

Althea jest tą osobą, którą tuż po przebudzeniu i w następnych latach “Vivacia” wybierze na partnera do rozmów; jej ręki na sterze statek powinien chcieć. Dziewczyna wiedziała, że żaglowiec chętnie popłynie dla niej pod wiatr i włoży całą swą energię w walkę ze wzburzonym morzem. Razem udałoby się im odszukać najmniejsze handlowe porty i zdobyć towary, których nawet Kupcy z Miasta Wolnego Handlu nie umieli znaleźć, cuda nieznane nawet ludowi z Deszczowych Ostępów. A kiedy Althea umrze, wtedy jej (a nie Kyle'a) syn albo córka powinien stanąć za sterem.

Postara się! Obiecała to zarówno sobie, jak i statkowi. Starła łzy grzbietem dłoni, po czym schyliła się i zebrała jedwab z podłogi.


* * *

Drzemał na piasku. To znaczy… tak określiliby jego stan ludzie. “Paragon” jednakże nie sądził, by jego trwanie w bezruchu podobne było do ludzkiego snu. Uważał, że żywostatki nie potrafią spać. Tak, tak. Nie była mu dana nawet taka ucieczka od rzeczywistości. Mógł się tylko głęboko zanurzyć w przeszłość i w ten sposób oddalić śmiertelną nudę teraźniejszości. Najczęściej powracał myślami do jednej sytuacji, choć nie pamiętał jej zbyt dokładnie. Odkąd zabrano mu dzienniki pokładowe, miał coraz mniej wspomnień i coraz gorszą pamięć. Było w niej sporo stale się powiększających luk, toteż często oddalone od siebie w czasie zdarzenia zlewały mu się w jedno. Czasami się zastanawiał, czy nie powinien być wdzięczny losowi za to zapominanie.

Kiedy tak drzemał w słońcu, często przypominał sobie uczucie nasycenia i ciepła. Delikatne szuranie piasku pod jego kadłubem przekładało się na podobnie nieuchwytne doznania, których nie potrafił dokładnie pojąć. Zresztą, nie starał się ich nazwać. Wystarczało mu, że pamięta uczucia sytości, zadowolenia i ciepła.

Od tych rozmyślań oderwały go nagle ludzkie głosy.

– O tym mówiłeś? Powiedziałeś, że leży tu od ilu? Od trzydziestu lat?

“Paragon” uświadomił sobie, że mężczyzna mówi z silnym akcentem jamaillskim. Pochodził zatem z samej stolicy. Mieszkańcy południowych prowincji połykali końcowe spółgłoski. Przypomniał to sobie, chociaż nie miał pojęcia, skąd u niego takie informacje.

– To on – odparł drugi głos. Ten należał do starszego mężczyzny.

– Nie może tu leżeć od trzydziestu lat – rzekł z przekonaniem młodszy. – Wyciągnięty na brzeg i pozostawiony na plaży przez tyle lat statek byłby na wpół zżarty przez robaki i cały pokryty pąklami.

– Chyba że został wykonany z czarodrzewu – wyjaśnił starszy. – Żywostatki nie gniją, Mingsleyu. Nie imają się ich pąkle, ich drewno nie smakuje kornikom. To właśnie jeden z powodów, dla których te żaglowce są tak kosztowne i tak bardzo pożądane. Trwają przez wiele ludzkich pokoleń. Od czasu do czasu wystarczy im niewielka konserwacja kadłuba. Na morzu ogromnie o siebie dbają. Jeśli dostrzegają niebezpieczeństwo, krzyczą o nim sternikowi. Niektóre niemalże same żeglują. Jakiż inny statek potrafi ostrzec, że ładunek się obrócił albo że ładownia pęka w szwach? Żaglowiec z czarodrzewu to prawdziwy cud! Jaki inny…

– No dobra. Dlaczego w takim razie ten porzucono na brzegu? – Głos młodszego mężczyzny brzmiał nadzwyczaj sceptycznie.

“Paragon” był pewny, że Mingsley nie ufa swemu starszemu doradcy. Niemal słyszał, jak tamten wzrusza ramionami.

– Wiesz, jacy przesądni są marynarze. Uważają, że ten statek jest pechowy. Bardzo pechowy. Powiem ci, bo jeśli nie ode mnie, dowiesz się od kogoś innego. Ten żaglowiec, hm, “Paragon”… zabił podobno wielu ludzi. Łącznie z właścicielem i jego synem.

– Hm. – Mingsley zadumał się. – No cóż, jeśli zdecyduję się go kupić, nie wykorzystam go jako żaglowiec. Nie zamierzam też płacić za niego ceny statku. Szczerze mówiąc, potrzebuję jego drewna. Słyszałem o czarodrzewie wiele dziwnych rzeczy, nie tylko to, że wykonane z niego statki ożywają, a potem zaczynają się poruszać i mówić. Zresztą, widziałem je w porcie. Nie znaczy to, że takich przybyszów jak ja mile się przyjmuje na północnej ścianie, gdzie cumują żywostatki… Udało mi się jednak zobaczyć je w ruchu i słyszałem, jak do siebie gadają. W każdym razie, wydaje mi się, że jeśli galiony tak się potrafią zachować, można by wyrzeźbić mniejszy kawałek tego drewna i skłonić do tego samego. Wiesz, ile za coś takiego zapłaciliby w Jamaillia City? Za chodzącą i mówiącą rzeźbę?

– Nie mam pojęcia – odparł starszy mężczyzna. Młodszy parsknął sarkastycznym śmiechem.

– Jasne, że nie! Nigdy ci to nie przyszło do głowy, prawda? Daj spokój, człowieku, bądź wobec mnie uczciwy. Dlaczego nigdy wcześniej nikt tego nie zrobił?

– Nie wiem. – Starszy mężczyzna wypowiedział te słowa zbyt pospiesznie, toteż jego rozmówca nie uwierzył mu.

– No właśnie – mruknął Mingsley. – Od tylu lat istnieje na Przeklętych Brzegach Miasto Wolnego Handlu i nikt nie pomyślał, by sprzedawać czarodrzew za granicę. Kupują go tylko stali mieszkańcy miasta. I tylko dla statków. Jest tu na pewno jakiś haczyk. Jaki? Czy drewno musi być takie duże, by ożyło? A może trzeba je pozostawiać zanurzone w słonej wodzie przez jakiś określony czas? No?

– Hm… zapewne nikt nie wpadł na taki pomysł. To miasto jest bardzo osobliwe, Mingsleyu. Mamy tu swoje tradycje, własny folklor, a nawet własne przesądy. Kiedy nasi przodkowie opuścili Jamaillię tak wiele lat temu i zaczęli kolonizację Przeklętych Brzegów, no cóż… większość z nich przybyła tu, ponieważ nie miała pomysłu na życie. Niektórzy byli przestępcami, inni przynieśli wstyd własnej rodzinie lub stracili dobre imię, jeszcze inni narazili się naszemu Satrapie. To było prawie wygnanie. Powiedziano im, że jeśli przeżyją, każda rodzina otrzyma dwieście lefrów ziemi i obiecano im amnestię za Popełnione w przeszłości przestępstwa. Satrapa przyrzekł również osadnikom samodzielność, niezależność i monopol handlowy na wszystkie towary, które ich zdaniem nadadzą się na sprzedaż. W zamian za te udogodnienia koloniści mieli płacić swemu władcy pięćdziesięcioprocentowy podatek od zysków. Przez wiele lat umowa ta zadowalała obie strony.

– Cóż, teraz przestała. – Mingsley roześmiał się szyderczo. – Jak można wierzyć, że taka wymiana będzie trwać wiecznie? Władcy też są ludźmi. A młodemu Satrapie Cosgowi stale brakuje pieniędzy na zaspokajanie własnych przyjemności oraz nałogów, w które popadł, gdy czekał na śmierć swego ojca. Chalcedzkie zioła rozkoszy nie są tanie i kiedy raz ich spróbujesz, tańsze przestają ci odpowiadać. Tak czy owak, sprzedał mnie i moim przyjaciołom handlowe i lądowe koncesje na grunty w Mieście Wolnego Handlu i na Przeklętych Brzegach. Przyjechaliśmy więc tutaj, ale rdzenni mieszkańcy nie przyjmują nas zbyt uprzejmie. Zachowujecie się, jak gdybyśmy wam odbierali chleb od ust, a przecież powszechnie wiadomo, że pieniądze rodzą jedynie kolejne pieniądze, których nigdy za wiele. Sam pomyśl. Ten statek gnił tu przez trzydzieści lat, tak w każdym razie twierdzisz. Nie mieli z niego pożytku ani właściciele, ani nikt inny. Jeśli go kupię, będę miał mnóstwo tego tajemniczego czarodrzewu, właściciel dostanie dobrą cenę, a ty, w co nie wątpię, wypracujesz sobie ładną prowizję.

Milczał chwilę, jego towarzysz także się nie odzywał.

– Przyznam jednak – ciągnął Mingsley z przekąsem – że jestem rozczarowany. Ale, ale… wedle twoich słów ten statek żyje. Sądziłem, że się do nas odezwie. Nie wspomniałeś, by był uszkodzony. Może jednak został zabity?

– “Paragon” odzywa się tylko wtedy, gdy ma na to ochotę, lecz jestem przekonany, że słyszy każde nasze słowo.

– Hm… Czy to prawda, statku? Słyszałeś każde nasze słowo? “Paragon” nie widział powodu, by odpowiadać. Po chwili młodszy mężczyzna prychnął z oburzenia. Potem było słychać odgłosy kroków: Mingsley zaczął go okrążać; ten drugi, cięższy i powolniejszy osobnik podążał za nim.

– No cóż, mój przyjacielu – kontynuował Mingsley – obawiam się, że fakt ten znacznie obniża cenę, którą mogę za niego zaoferować. Początkowo przypuszczałem, że mógłbym odciąć od statku galion, zabrać go do Jamaillia City i sprzedać to żywe drewno za okrągłą sumkę. Albo, co bardziej prawdopodobne, w końcu “ofiarowałbym” go Satrapie za pewne niemałe koncesje gruntowe. A tak… albo to czarodrzew, albo tylko osobliwa, brzydka rzeźba. Jak można wykroić takie nieładne rysy? Zastanawiam się, czy jakiś sprawny rzemieślnik zdoła upiększyć tę twarz?

– Być może – przyznał niespokojnie jego towarzysz. – Nie wiem wszakże, czy to mądry pomysł. Zakładałem, że interesuje cię żaglowiec, a nie źródło czarodrzewu. Musisz też pamiętać, ostrzegałem cię przecież, że jeszcze nie omawiałem z Ludluckami tematu sprzedaży. Poruszę z nimi tę kwestię dopiero, gdy będę miał pewność, że statek naprawdę cię interesuje.

– Rany, Davadzie, nie sądzisz chyba, że jestem taki naiwny. Mówisz o tym wraku jak o dziecku. Jego właścicieli na pewno ucieszy moja oferta. Wreszcie się go pozbędą. Gdyby był zdatny do żeglugi, chyba nie leżałby tu jak kłoda.

– No cóż. – Długa pauza. – Obawiam się, że mimo wszystko Ludluckowie nie sprzedadzą ci statku, skoro chcesz go posiekać. Nawet oni czegoś takiego nie zrobią. – Głośno zaczerpnął oddechu. – Mingsleyu, ostrzegam cię, nie rób tego. Kupić statek i odremontować go to jedna sprawa… jednak twoja propozycja dotyczy czegoś zupełnie innego. Jeśli potniesz “Paragona” na kawałki, żaden z Pierwszych Kupców nie będzie z tobą robił interesów. A mnie jako pośrednikowi nigdy by nie wybaczono.

– W takim razie ostrożnie przedstaw moją ofertę, a ja zobowiązuję się zachować dyskrecję. – Głos Mingsleya brzmiał protekcjonalnie. – Wiem, że Pierwsi Kupcy z Miasta Wolnego Handlu hołdują rozmaitym dziwacznym przesądom. Nie zamierzam ich lekceważyć. Jeśli właściciele zaakceptują moją propozycję, wsiądę na statek i odpłynę nim daleko. Dopiero tam go zdemontuję. Jak to mówią: co z oczu, to z serca. Czy takie rozwiązanie cię satysfakcjonuje?

– Przypuszczam, że musi – mruknął mężczyzna z rozgoryczeniem. – Przypuszczam, że tak.

– Och, nie bądź taki ponury. Chodź. Wrócimy do miasta. Zapraszam cię na kolację do Souski. Musisz przyznać, że jestem hojny, ponieważ znam tamtejsze ceny, a poza tym widziałem, ile potrafisz zjeść. – Młodszy mężczyzna roześmiał się, rozweselony swoim żartem. Starszy nie przyłączył się. – A wieczorem udasz się do rodziny Ludlucków i oględnie przedstawisz im moją ofertę. Wszyscy będą zadowoleni. Pieniądze dla właścicieli, prowizja dla ciebie, wielkie zapasy rzadkiego drewna dla moich sponsorów. Wykaż luki w moim rozumowaniu, Davadzie.

– Nie potrafię – przyznał cicho starszy mężczyzna. – Obawiam się jednak, że to przedsięwzięcie ci się nie uda. Na razie wprawdzie statek się nie odezwał, jest już wszakże żywą istotą i ma własny rozum. Spróbuj go posiekać na kawałki, a jestem pewien, że szybko przerwie milczenie.

Mingsley zaśmiał się wesoło.

– Tym stwierdzeniem jedynie wzbudziłeś moje zainteresowanie, drogi przyjacielu. Wiem, że o to ci chodziło. Wracajmy do miasta. “U Souski”, pamiętasz? Kilku moich sponsorów bardzo by cię chciało poznać.

– Obiecałeś dyskrecję! – sprzeciwił się starszy mężczyzna.

– Och, tak, i zapewniam cię, że dotrzymam słowa. Nie możesz jednakże oczekiwać, iż ktoś da mi bez słowa pieniądze. Moi przyjaciele muszą wiedzieć, co kupują i od kogo. Zapewniam cię, że to bardzo dyskretne osoby, każda z nich.

“Paragon” przez długi czas słuchał oddalających się kroków. W końcu do jego uszu docierały już tylko wszechobecne odgłosy fal i krzyki mew.

– Posiekany na kawałki – oświadczył głośno. – No cóż, nie brzmi to najprzyjemniej. Z drugiej jednak strony, może lepszy taki stan niż wieczne leżenie tutaj. To mogłoby mnie zabić. Może umarłbym…

Taka perspektywa zadowalała go i przez chwilę ją rozważał. W końcu i tak nie miał nic innego do roboty.

Загрузка...