7. AKTY LOJALNOŚCI

Pogrzeb dziadka trwał do samego wieczora. Do miasta wysłano posłańców, którzy mieli zawiadomić o jego śmierci przyjaciół rodziny i sąsiadów, a na rynkach i w dokach głośno oznajmić o nabożeństwie pogrzebowym. Wintrowa zaskoczyła liczba osób, które przyszły na pogrzeb i szybkość, z jaką się zebrały. Handlarze, kapitanowie dalekomorscy, Pierwsi Kupcy, rzemieślnicy – tak wielu ludzi porzuciło swoje sprawy i przybyło do doków. Najbliższe rodzinie osoby zaproszono na pokład “Vivacii”, pozostali płynęli za nią na łodziach i statkach. Żywostatki, które cumowały akurat w porcie, ruszyły za “Vivacią” niosącą na swoich deskach ciało kapitana do miejsca jego ostatniego spoczynku w morzu.

Wintrow przez całą ceremonię czuł się nieswojo. Zupełnie nie potrafił sobie poradzić z własnymi emocjami. Z jednej strony odczuwał dumę, że tak wielu ludzi przyszło pożegnać jego dziadka, z drugiej – uznał za objaw grubiaństwa zachowanie większości z nich; najpierw składali kondolencje, a zaraz później gratulowali z okazji ożywienia statku. Wielu zatrzymywało się przy ciele, kłaniało się z szacunkiem, po czym ruszało na dziób, aby powitać Vivacię i życzyć jej powodzenia. Tam też stała babcia chłopca (zamiast czuwać przy ciele zmarłego męża), która zresztą chyba jako jedyna zauważała niepokój wnuka. Cicho zganiła go za to, że za bardzo się oddalił od Miasta Wolnego Handlu i jego obyczajów, po czym wyjaśniła, że gratulacje uprzejmych ludzi wcale nie pomniejszają ich żalu spowodowanego śmiercią Ephrona. Zresztą mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu nie mieli zwyczaju rozwodzić się nad tragicznymi zdarzeniami. Gdyby założyciele osady rozpamiętywali każdą osobistą katastrofę, bez końca tonęliby we łzach. Chłopiec wysłuchał babci, pokiwał głową, ale opinii nie zmienił.

Nienawidził stać na pokładzie obok ciała swego dziadka, nienawidził bliskości wielkich żaglowców, które opuściły port, by uczestniczyć w morskim pogrzebie starego kapitana. Ten wspólny rejs wydawał się Wintrowowi zbyt wymyślny, a zarazem bardzo niebezpieczny, zwłaszcza gdy wszystkie ustawione w wielkim kręgu statki równocześnie zaczęły zrzucać kotwice; pasażerowie żaglowców stłoczyli się tymczasem przy relingach i obserwowali, jak owinięte płótnem ciało Ephrona Vestrita zsuwa się z pokładu i wślizguje pod poruszane wiatrem fale.

Później odbył się jakiś zupełnie niezrozumiały obrządek, podczas którego “Vivacię” oficjalnie przedstawiono wszystkim zebranym. Bardzo uroczystej prezentacji przewodniczyła babcia chłopca. Stała na przednim pokładzie i głośno prezentowała “Vivacię” każdemu statkowi, który przepływał wzdłuż jej dziobu. Wintrow stał obok swego nachmurzonego ojca i dziwił się uśmiechowi starej kobiety, a także łzom szczęścia, które spływały po jej twarzy. Pomyślał, że może nie potrafi tego wszystkiego pojąć, ponieważ urodził się Havenem. Nawet jego matka promieniała, a Malta i Selden stali u jej boku i machali każdemu mijającemu ich żaglowcowi.

Ceremonii było zresztą kilka. Na przykład Kyle przejmował statek. Było to jasne nawet dla niewprawnych oczu Wintrowa. Jego ojciec wykrzykiwał rozkazy do starszych od niego o całe dziesięciolecia ludzi i obrzucał ich przekleństwami, ilekroć tylko uważał, że nie wykonują jego poleceń wystarczająco szybko. Nie raz, nie dwa wygłosił uwagę pod adresem swego pierwszego oficera, sugerując, że zamierza wiele zmienić w sposobie dowodzenia “Vivacią”. Kiedy pierwszy raz wypowiedział te słowa, twarz Roniki Vestrit skrzywiła się z bólu. Wintrow obserwował babkę spokojnie przez całe popołudnie i wydawało mu się, że staje się ona coraz bardziej poważna, jak gdyby smutek spowodowany śmiercią męża zapuścił w jej ciele korzenie i rósł z każdą godziną.

Chłopiec niewiele miał do powiedzenia otaczającym go ludziom, oni jemu jeszcze mniej. Matka pilnowała dzieci – małego Seldena, a zwłaszcza Maltę, która wymieniała spojrzenia z każdym młodym majtkiem. Ronica przeważnie stała na pokładzie dziobowym, patrzyła przed siebie i jeśli w ogóle się odzywała, przemawiała cicho do galionu. Wintrowa sama myśl o takiej rozmowie przyprawiała o dreszcze. Ożywienie rzeźbionego kawałka drewna wydawało mu się czynem absolutnie nienaturalnym, nie czuł w nim ducha potężnego Sa. Nie wyczuwał też wokół siebie aury zła, ale nie dostrzegał również niczego dobrego. Był zadowolony, że nie on musiał wsunąć kołek w otwór figury dziobowej i ogólnie rzecz biorąc, unikał przedniego pokładu.

Podczas podróży powrotnej ojciec Wintrowa przypomniał sobie o swoim starszym synu. Zresztą, w pewnym sensie, chłopiec sam był sobie winny. Zasłuchał się, jak oficer warkliwie przekazuje dwóm marynarzom niezrozumiały rozkaz kapitana, a później próbował zejść im z drogi, zrobił krok w tył i przypadkiem wpadł na trzeciego mężczyznę, którego nawet nie widział. Obaj upadli, Wintrow tak gwałtownie, że aż nie mógł odetchnąć. Marynarz natychmiast się podniósł i ruszył do swoich obowiązków, chłopiec natomiast wstawał wolniej, pocierając łokieć i łapiąc powietrze. Kiedy wreszcie zdołał się wyprostować, stanął oko w oko ze swoim ojcem.

– Popatrz na siebie – burknął Kyle, co Wintrow uczynił zakłopotany, zastanawiając się, czy nie wybrudził sobie ubrania. Ojciec lekko pchnął go w ramię. – Nie mówię o twojej klasztornej sukience, ale o tobie. Jesteś już prawie mężczyzną, a jednak masz ciało chłopca i rozum szczura lądowego. Nie dość, że nie umiesz poradzić sobie sam ze sobą, jeszcze zawadzasz innym. Hej, Torg, chodź tutaj! Weź dzieciaka, daj mu coś do roboty, niech przynajmniej nie włazi nam w drogę.

Torg pełnił na statku funkcję drugiego oficera. Chociaż niewysoki, był bardzo muskularny. Miał krótkie blond włosy i jasnoszare oczy. Jego brwi były białe, a cera bardzo blada. Zagonił Wintrowa do zwijania liny i wieszania łańcucha w komorze kotwicznej. Dotychczasowe zwoje liny wydały się chłopcu idealnie równe, ale Torg gburowato kazał mu je zwinąć od nowa i to szybko. Łatwiej było powiedzieć niż zrobić, ponieważ raz poruszony zwój całkiem się poplątał i chłopiec nie potrafił ponownie ułożyć. Kontakt z grubą, szorstką liną sprawił, że czerwieniały mu ręce, a w dodatku zwoje okazały się znacznie cięższe, niż podejrzewał. Duszne powietrze kotwicznej komory i słabe światełko z jednej tylko latarni przyprawiały chłopca o mdłości, jednak wytrwale pracował nad liną przez minuty, które wydawały mu się godzinami. W końcu rodzina przysłała po niego Maltę, która dość ostrym tonem oświadczyła, że statek wpłynął już do doków, zacumował, po czym zapytała, czy jej brat raczy zejść na brzeg. Wintrow starał się opanować i przypominał sobie, że powinien potraktować dziewczynkę jak przyszły kapłan Sa, a nie jak poirytowany starszy brat.

Milcząco odłożył zwój, nad którym pracował. Każdy fragment liny był teraz ułożony znacznie gorzej niż przedtem. No cóż, niech Torg sam ją sobie zwija albo każe to zrobić jakiemuś biednemu marynarzowi. Wintrow od początku wiedział, że to, co musi zrobić, jest okropne. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ojciec starał się go tak poniżyć i zdenerwować. Może obarczył go nieprzyjemną pracą za karę, dlatego że nie chciał umieścić kołka w otworze galionu. Kyle nie ukrywał wściekłości. No cóż, teraz było już po wszystkim. Dziadek umarł, rodzina oddała jego ciało morzu. Bliscy nie szukali pociechy u Wintrowa. Miał nadzieję, że wróci do klasztoru tak szybko, jak tylko pozwoli przyzwoitość. Zdecydował, że następny ranek nie powinien być porą zbyt wczesną.

Wszedł na pokład i przyłączył się do członków rodziny, którzy dziękowali żałobnikom za przybycie i żegnali osoby towarzyszące im na statku. Niektóre z nich wygłaszały jeszcze słowa pożegnania do galionu żywostatku. Gdy ostatnia z osób odeszła, letni zmierzch przemienił się w noc. Rodzina nieco dłużej pozostała; byli milczący i wyczerpani. Kyle wydał matowi rozkaz kontynuowania rozładunku o świcie, potem wrócił i oświadczył, że czas iść do domu. Chwycił pod ramię żonę, a Wintrow – babkę. W duszy był wdzięczny, że czeka na nich powóz, nie był bowiem pewny, czy stara kobieta zdołałaby się wspiąć na ciemne i strome brukowane ulice.

Kiedy opuszczali pokład dziobowy, nagle odezwał się galion.

– Idziecie? – spytał niespokojnie. – Już teraz?

– Wrócimy o brzasku – odparł Kyle. Mówił tonem kapitana rozdrażnionego tym, że jakiś majtek kwestionuje jego polecenie.

– Wszyscy odchodzicie? – spytał znowu statek.

Wintrow nie był pewny, jak zareagować. Wydawało mu się, że słyszy panikę w głosie “Vivacii”.

– Wszystko będzie dobrze – odezwał się łagodnie. – Jesteś tu bezpieczna, zacumowana w dokach. Nie masz się czego bać.

– Nie chcę być sama. – Skarga była typowa dla dziecka, lecz wypowiedział ją głos przepełnionej wątpliwościami młodej kobiety.

– Gdzie jest Althea? Dlaczego jej tu nie ma? Nie powinna zostawiać mnie samej.

– Mat będzie spał na pokładzie, podobnie jak połowa załogi. Nie będziesz sama – odparł gniewnie Kyle.

Wintrow pamiętał ten ton z dzieciństwa. Całym sercem współczuł statkowi.

– To nie to samo! – krzyknęła.

– Gdybyś chciała, mógłbym zostać na pokładzie – zaproponował bez namysłu Wintrow. – Przynajmniej tej nocy.

Ojciec rzucił chłopcu groźne spojrzenie, jak gdyby syn odwołał wydany przez niego rozkaz, ale babcia Wintrowa ścisnęła go lekko za ramię i uśmiechnęła się.

– Wiedziałam, że krew da o sobie znać – oświadczyła spokojnie.

– Chłopak nie może zostać – oznajmił Kyle. – Muszę z nim porozmawiać dziś wieczorem.

– Dziś wieczorem? – spytała z niedowierzaniem Keffria. – Och, Kyle'u, nie dziś. Niech nic więcej już się dzisiaj nie zdarzy. Jesteśmy wszyscy zbyt wyczerpani i przepełnieni smutkiem.

– Sądziłem, że moglibyśmy usiąść wieczorem całą rodziną i porozmawiać o przyszłości – zauważył zniechęcony Kyle. – Jutrzejszy dzień nie poczeka, aż się wyśpimy i rozweselimy.

– Ja poczekam – ucięła spór babka. W jej głosie pojawiła się władcza nuta, a chłopiec w tym momencie wyraźnie przypomniał sobie Ronikę Vestrit taką, jaką pamiętał z dzieciństwa. Kyle zaczerpnął powietrza i chciał coś powiedzieć, lecz ona dodała: – Będę się bardzo cieszyć, jeśli Wintrow spędzi noc na pokładzie i najlepiej jak potrafi doda otuchy “Vivacii”. – Odwróciła się do figury dziobowej i wyjaśniła: – Musi mnie najpierw odprowadzić do powozu. Poczekasz sama kilka minut, moja droga?

Wintrow czuł, że statek z wielkim niepokojem przysłuchiwał się ich rozmowie. Teraz rzeźbioną twarz rozjaśnił promienny uśmiech.

– Jestem pewna, że tak będzie dobrze, Roniko. Naprawdę dobrze. – “Vivacia” patrzyła teraz w oczy chłopca. Siła jej spojrzenia zaskoczyła go. – Kiedy wrócisz, będziesz spał tu, na pokładzie dziobowym, abym mogła cię widzieć?

Wintrow niepewnie popatrzył na ojca. Chyba tylko oni dwaj zdawali sobie sprawę z faktu, że Kyle nie przystał jeszcze na prośbę syna. Chłopiec zaczął dyplomatycznie:

– Jeśli tylko mój ojciec się zgodzi – powiedział ostrożnie. Musiał zadrzeć głowę, aby spojrzeć w oczy wyższego od siebie ojca, zmusił się wszakże do tego i starał się nie odwracać wzroku przez jakiś czas.

Kapitan Haven wciąż łypał złowieszczo, jednak Wintrow odniósł wrażenie, że widzi w oczach mężczyzny także niechętny szacunek.

– Zezwalam ci na to – odparł w końcu, sugerując wszystkim wokół, że uważa tę decyzję za własną. Spojrzeniem zmierzył syna od stóp do głów. – Kiedy znajdziesz się na pokładzie, zgłoś się do Torga. Da ci koc.

Kyle zerknął na drugiego oficera, który skinął głową.

Matka Wintrowa westchnęła, jak gdyby wstrzymywała oddech.

– No cóż, skoro wszystko ustaliliśmy, chodźmy do domu. – Jej głos załamał się nieoczekiwanie na ostatnim słowie, a po policzkach znowu popłynęły łzy. – Och, mój ojcze – szepnęła miękko, jakby strofując nieżyjącego mężczyznę.

Kyle poklepał żonę po ręce, spoczywającej na jego ramieniu i razem zaczęli schodzić ze statku. Wintrow z babcią szli za nimi wolniejszym krokiem. Dzieci – Selden i Malta – kręciły się obok niecierpliwie, co chwilę wybiegając jedno przed drugie.

Ronica Vestrit poruszała się powoli i Wintrow sądził, że jest bardzo zmęczona. Później jednak zaczęła mówić i wtedy chłopiec uprzytomnił sobie, że rozmyślnie zwalniała krok, aby zostać sama z wnukiem. Przemawiała szeptem, ponieważ jej słowa były przeznaczone jedynie dla uszu chłopca.

– Wszystko, co dzisiaj zobaczyłeś, na pewno wydało ci się dziwne i obce, Wintrowie. A jednak zacząłeś mówić jak Vestrit i miałam wrażenie, że widzę na twoim obliczu wyraz twarzy twojego dziadka. Statek upomina się o ciebie.

– Babciu, obawiam się, że zupełnie nie rozumiem, o czym mówisz – zwierzył jej się równie cicho.

– Naprawdę? – Przystanęła, a on odwrócił się i popatrzył na nią. Ronica była niska, lecz trzymała się prosto i z dumą patrzyła wnukowi w oczy. – Może i mnie nie rozumiesz, ale widzę, że zachowujesz się właściwie – odezwała się po chwili. – Gdybyś nie czuł się związany z “Vivacią”, nie odzywałbyś się do niej w taki sposób. W końcu wszystko pojmiesz, chłopcze. Wszystko w swoim czasie, nie obawiaj się.

Wintrow miał złe przeczucia. Żałował, że nie jedzie do domu z resztą rodziny. Mógłby usiąść z rodzicami i otwarcie porozmawiać. Wiedział, że o nim mówią i chociaż nie docierały do niego ich słowa, czuł się zagrożony. Potem zganił się srogo w myślach i przypomniał sobie, że nie powinien przedwcześnie wydawać sądów. Babcia nie powiedziała nic więcej. Chłopiec pomógł jej zejść po trapie i wsiąść do czekającego powozu. Pozostali siedzieli już w środku.

– Dziękuję ci, Wintrowie – powiedziała do niego poważnie Ronica.

– Bardzo proszę – odparł z lekkim niepokojem, podejrzewał bowiem, że babcia dziękuje mu nie tylko za odprowadzenie do powozu. Zastanawiał się przez chwilę, czy rzeczywiście zrobił coś jeszcze. Nagle został sam. Woźnica cmoknął na konie i pojazd odjechał; końskie kopyta stukały głucho na drewnianych deskach doków. Gdy powóz zniknął, chłopiec odwlekał jeszcze chwilę powrót. Stał i wsłuchiwał się w ciszę nocy.

Prawdę mówiąc, wcale nie było cicho. Ani miasto, ani doki nie spały. Za łukiem portu dostrzegał światła i słyszał dalekie odgłosy nocnego targowiska. Wiatr na moment przyniósł muzykę – piszczałki i dzwoneczki. Pewnie ślub z tańcami. Bliżej chłopca smołowane pochodnie przytwierdzone do podpór doku rzucały duże koła niespokojnego światła. Fale rytmicznie uderzały w pale pod dokami, przywiązane do nich łodzie ocierały się i zgrzytały. Skojarzyły mu się z wielkimi drewnianymi zwierzętami i nagle poczuł dreszcz, przypomniał sobie bowiem o żywym statku. Pomyślał, że “Vivacia” nie jest ani zwierzęciem, ani statkiem, lecz jakimś ich dziwacznym połączeniem. Zastanowił się, jak to możliwe, że sam się zaoferował spędzić noc na jej pokładzie.

Kiedy zszedł do doków, do miejsca, gdzie cumował jego żaglowiec, tańczące światło pochodni i falująca woda zlały się Wintrowowi w jedno, toteż niewiele widział i niepewnie się poruszał. Odczuwał już znużenie całym długim dniem.

– Och, jesteś!

Głośne powitanie “Vivacii” przestraszyło go, ale zapanował nad sobą.

– Przecież ci powiedziałem, że wrócę – przypomniał jej.

Gdy tak stał i patrzył w górę, na figurę dziobową, czuł się bardzo dziwnie. Światło pochodni osobliwie się nad nią poruszało, bo chociaż rysy “Vivacii” były ludzkie, światło od jej skóry odbijało się tak jak od zwykłego drewna. Z miejsca, w którym stał chłopiec, widać ją było w całej okazałości; wzrok przyciągały zwłaszcza piersi. Starał się na nie nie patrzeć, ale nie potrafił także spojrzeć jej w oczy. Powtarzał sobie, że ma przed sobą tylko drewniany statek, nic więcej. Ona jest tylko drewnianym statkiem, myślał ponuro. Gdy jednak uśmiechnęła się do niego, wbrew sobie odniósł wrażenie, że ma do czynienia z ponętną młodą kobietą wychylającą się z okna. Natychmiast uznał to skojarzenie za całkowicie absurdalne.

– Nie wchodzisz na pokład? – spytała go z uśmiechem.

– Oczywiście – odrzekł. – Spotkamy się za moment.

Kiedy wspinał się po trapie, a potem szukał po omacku drogi na ciemnym pokładzie, znowu zaczął się zastanawiać nad swoją przyszłością. Posiadaczami żywostatków, o ile wiedział, byli jedynie obywatele Miasta Wolnego Handlu. Na lekcjach w klasztorze nikt o nich wprawdzie nie wspominał, ale kapłani stale ostrzegali Wintrowa przed magią, niezgodną ze świętością życia. Przypomniał sobie teraz jedną szczególną lekcję. Istniało kilka typów czarów: takie, które pozbawiały kogoś lub coś życia, aby obdarzyć nim coś innego, takie, które pozbawiając kogoś lub coś życia, zwiększały moc maga, takie, które sprowadzały na kogoś nieszczęście, uprzyjemniając magowi lub komuś innemu życie… Żaden z tych rodzajów magii nie pasował do ożywienia statku. Dziadek Wintrowa i tak by przecież umarł, toteż jego śmierć nie do końca wiązała się z ożywieniem statku. Chłopiec wiedział, że Ephrona Vestrita nie pozbawiono życia dla obudzenia witalnych sił “Vivacii”.

Gdy szedł tak rozmyślając, w pewnej chwili potknął się o zwój liny. Zrobił następny krok, lecz stopy zaplątały mu się w skraj brązowej szaty nowicjusza i chłopiec runął na pokład.

Ktoś wybuchnął śmiechem. Może wcale nie śmiał się z niego. Może w którymś miejscu na zacienionym pokładzie kilku marynarzy trzymało wachtę i dla zabicia czasu opowiadali sobie wesołe historie. Może było i tak. Wintrow się zarumienił i stłumił w sobie gniew na ewentualnych kpiarzy. Głupota, pomyślał. Tylko głupiec denerwuje się na kogoś, kto jest na tyle tępy, by uważać taki upadek za zabawne zdarzenie. A jeszcze większą głupotą jest gniewać się, skoro nie ma się pewności, czy w ogóle ktoś się z człowieka naśmiewa. Ten dzień był po prostu zbyt długi. Chłopiec wstał ostrożnie i na oślep ruszył po pokładzie dziobowym.

W pewnym momencie natknął się na niedbale rzucony szorstki koc. Pachniał osobnikiem, który używał go jako ostatni; materiał był albo źle utkany, albo w niektórych miejscach zesztywniały z brudu. Wintrow odrzucił go ze wstrętem. Przez chwilę się zastanawiał, czy w ogóle zareagować na tę zniewagę, letnia noc nie była przecież chłodna i może wcale nie będzie potrzebował koca. Czy nie lepiej po prostu zapomnieć o tej obeldze? Wszak pojutrze już go tu nie będzie i nie wiadomo, czy spotka jeszcze kiedykolwiek któregoś z tych marynarzy. Potem jednak pochylił się i podniósł koc z pokładu, uświadomił sobie bowiem, że nie ma do czynienia z czynem, na który mógłby przymknąć oko. Nie chodziło o wczesnojesienne gradobicie, wylew wzburzonej rzeki ani o inne zjawisko pogodowe, lecz o akt ludzkiego okrucieństwa. Niezależnie od tego, czy był on skierowany przeciwko niemu, czy też przeciw innym osobom, kapłan Sa nie może pominąć takiego zachowania milczeniem.

Rozprostował ramiona. Wiedział, jak go postrzegają marynarze. Syn kapitana, chłopiec bardzo niewielkiego wzrostu, żyjący w klasztorze, gdzie uczono go, by wierzył w dobroć i życzliwość. Zdawał sobie sprawę, że mnóstwo osób uzna go za słabeusza, bowiem uważają wszystkich kapłanów i kapłanki Sa za bezpłciowych głupców spędzających życie na bezsensownych łazęgach i paplaninie o pięknym, spokojnym świecie. A Wintrow znał też drugą stronę kapłańskiego życia, doglądał wszak kapłanów, wracających do klasztoru, doświadczonych przez ludzkie okrucieństwo, z którym usiłowali walczyć; widział również umierających duchownych, którzy zarazili się dżumą podczas pielęgnowania chorych. Wyraźny głos i śmiałe spojrzenie, poradził sobie Wintrow, przerzucił koc przez ramię i po omacku, ostrożnie ruszył ku rufie, gdzie paliła się jedna nocna latarnia.

W kręgu jej przyćmionego światła siedziało trzech mężczyzn. Grali na pokładzie w bierki. Chłopiec wyczuł ostry zapach taniego alkoholu i zmarszczył brwi. Tlący się w nim maleńki płomyk oburzenia rozbłysł jaśniej. Poczuł się jakby przeszła na niego anma dziadka. Śmiało wszedł w krąg światła latarni, rzucił koc na deski statku i otwarcie spytał:

– A od kiedy to tutejsi marynarze piją alkohol w trakcie pełnienia nocnej wachty?

W pierwszej chwili mężczyźni wzdrygnęli się, potem wszakże zobaczyli, kto ich upomina.

– To nasz młodociany księżulo – odezwał się szyderczym tonem jeden z nich i ponownie rozciągnął się na pokładzie. Gniew chłopca rósł.

– Tak, ale i Wintrow Haven z rodu Vestritów. Nie życzę sobie oglądać na deskach “Vivacii” pijaństwa ani hazardu. Na wachcie marynarze powinni się czujnie rozglądać!

Wszyscy trzej marynarze ciężko wstali. Górowali nad nim wzrostem i byli znacznie bardziej umięśnieni; po prostu krzepcy, muskularni mężczyźni. Jednemu tylko starczyło poczucia przyzwoitości i wyglądał na zawstydzonego, ale pozostali dwaj z pewnością wypili więcej od niego i najwyraźniej wcale tego nie żałowali.

– A za czym mamy się rozglądać? – zapytał wyniośle czarnobrody. – Mamy patrzeć, jak niejaki Kyle Haven przejmuje statek starego kapitana i zastępuje jego załogę własnymi kumplami? A może mamy się przyglądać, gdy nas wyrzuca za burtę albo traktuje jak zero? Nas, którzy przepracowaliśmy tyle lat i przez cały ten czas byliśmy cholernie lojalni.

– Mamy obserwować, jak jakiś Haven kradnie statek, którym powinni dowodzić tylko Vestritowie? – dodał inny do litanii. – Może Althea jest smarkatą, małą złośnicą, ale to z krwi i kości Vestritka, więc ten statek należy się jej, nawet jeśli jest kobietą.

Tysiąc możliwych odpowiedzi przemknęło Wintrowowi przez głowę. Wybrał tę, którą uważał za najlepszą.

– Te wszystkie kwestie nie mają nic wspólnego z piciem na wachcie. Wybraliście kiepski sposób czczenia pamięci Ephrona Vestrita.

Ostatnie stwierdzenie wyraźnie wywarło na całej trójce większe wrażenie niż poprzednie słowa chłopca. Zawstydzony marynarz wystąpił krok naprzód.

– Wachtę pełnię ja i nie piję. Tamci dwaj tylko dotrzymują mi towarzystwa i bawią rozmową.

Wintrow nie miał pojęcia co odpowiedzieć, więc tylko poważnie pokiwał głową. Potem dostrzegł porzucony koc i przypomniał sobie, po co tu przyszedł.

– Gdzie jest drugi oficer? Hm, Torg? Czarnobrody prychnął z pogardą.

– Jest bardzo zajęty. Przeprowadza się właśnie do kajuty Althei i nic poza tym go nie obchodzi.

Chłopiec skinął głową i nie skomentował słów mężczyzny.

– Nawet w naszym rodzinnym porcie nie można pozwolić, by na pokład wszedł ktoś niepowołany – odezwał się bardziej do siebie, niż do któregoś z marynarzy.

Wartownik spojrzał na niego, jakby się zastanawiając.

– Żywy statek sam nas zawiadomi, jeśli ktoś będzie tego próbował.

– Jesteś pewny, że “Vivacia” będzie wiedziała, co zrobić z nieznajomym, który wejdzie na jej pokład?

Mężczyzna był jeszcze bardziej zdziwiony.

– Jakżeby inaczej? Ona wie o życiu na pokładzie wszystko, co wiedział kapitan Vestrit, a także jego ojciec i babka. – Odwrócił wzrok, potrząsnął głową i oświadczył: – Sądziłem, że wszyscy Vestritowie znają się na żywostatkach.

– Dziękuję ci – rzucił Wintrow, ignorując ostatnią opinię marynarza. – Poszukam Torga. Nie przerywajcie sobie.

Pochylił się i podniósł koc. Szedł uważnie, szczególnie gdy opuścił krąg światła i zaczął przyzwyczajać oczy do pogłębiających się ciemności. Drzwi do kajuty Althei stały otworem, światło wylewało się z nich na pokład. Pozostałe po poprzedniej mieszkance pudła z rzeczami rzucono niedbale pod ścianę. Oficer był zajęty metodycznym rozmieszczaniem własnych rzeczy.

Wintrow zapukał głośno w otwarte drzwi.

– Co? – zapytał drugi oficer obracając się do chłopca.

– Ojciec kazał mi się do pana zgłosić po koc – oznajmił Wintrow cicho.

– Widzę, że masz już jeden – zauważył Torg. Nie potrafił ukryć błysku rozbawienia. – A może nasze dziecko w sutannie uważa, że ten pled nie jest dla niego wystarczająco dobry.

Chłopiec rzucił paskudny koc na podłogę.

– Rzeczywiście – potwierdził spokojnie. – Jest brudny. Nie przeszkadza mi, że jest zniszczony i połatany. Ale żaden człowiek nie powinien znosić brudu.

Torg ledwie na niego spojrzał.

– Jeśli wydaje ci się brudny, wypierz go sobie – rzucił i wrócił do rozpakowywania rzeczy.

Wintrow nie zamierzał odpuścić.

– Chyba sam pan rozumie, że koc nie zdąży wyschnąć – powiedział uprzejmie. – Proszę tylko o to, żeby wypełnił pan rozkaz mojego ojca. Spędzam noc na pokładzie i potrzebuję koca.

– Wypełniłem rozkaz kapitana i dałem ci koc. – W głosie Torga jawniej zadźwięczało okrutne rozbawienie. Chłopiec zdenerwował się.

– Co pana bawi we własnej nieuprzejmości? – spytał Torga ze szczerym zaciekawieniem. – Czy to aż taki kłopot? Niechże pan mi da czysty koc zamiast tej brudnej szmaty i nie każe mi błagać o to, czego potrzebuję.

Logiczność tego stwierdzenia najwyraźniej zaskoczyła oficera. Przez chwilę patrzył na chłopca oniemiały. Jak wielu okrutnych ludzi, nigdy w gruncie rzeczy nie zadał sobie pytania, dlaczego traktuje innych w ten sposób. Wystarczała mu pewnie świadomość, że potrafi się zdobyć na aroganckie zachowanie i że ma do tego prawo. Całkiem prawdopodobne, że był tyranem od czasów dzieciństwa i pozostanie nim aż do śmierci. Wintrow zastanowił się nad tym. Oficer miał małe, okrągłe oczka, błękitne jak u białej świni. Skóra pod brodą zaczynała mu już obwisać. Chustka zawiązana wokół szyi wyglądała na niepraną od lat, a na wewnętrznej stronie rozpiętego kołnierza niebiesko-białej koszuli widać był brudnobrązową obwódkę, która nie pochodziła z brudu i potu ciężkiej, uczciwej pracy, lecz sugerowała zwyczajne niechlujstwo. Ten człowiek po prostu nie miał zwyczaju utrzymywać swego ciała i ubrań w czystości. Widać to zresztą było po jego rzeczach, rozrzuconych po całej kajucie. W dwa tygodnie Torg zmieni to pomieszczenie w cuchnący chlew pełen niepranej garderoby i wszędobylskich kawałków jedzenia.

Chłopiec postanowił przerwać kłótnię. Prześpi się w ubraniu na pokładzie. Nie będzie mu przyjemnie, ale jakoś to przeżyje. Osądził, że nie ma sensu dłużej się spierać z tym mężczyzną, który i tak nigdy nie zrozumiałby, jak przykry i obraźliwy jest dla jego rozmówcy sam dotyk tak brudnego koca. Wintrow skarcił się za to, że nie przyjrzał się wcześniej Torgowi, wówczas bowiem zapewne nie doszłoby do sporu, a on sam nie musiałby się bez sensu denerwować.

– Mniejsza o to – powiedział wymijająco i dosadnie. Odwrócił się. Zamrugał oczyma kilka razy, by przyzwyczaić wzrok do ciemności, potem ruszył w drogę powrotną. Wyczuł, że oficer stanął w drzwiach kabiny i patrzy za nim.

– Szczeniak bez wątpienia poskarży się tatusiowi – Torg rzucił szyderczo w ciemność. – Pewnie jednak odkryje, że jego ojciec potrzebuje chłopaka wytrzymalszego, a nie płaksy chlipiącej nad kilkoma plamami na kocu.

Wintrow doszedł do wniosku, że Torg może mieć rację i postanowił nie wspominać ojcu o tej kłótni. Po co zresztą narzekać z powodu niewygody podczas jednej nocy? Jego milczenie najwidoczniej zdenerwowało oficera.

– Sądzisz, że swoim skamlaniem wpędzisz mnie w kłopoty, no nie? Cóż, nie uda ci się! Wiem, że twój ojciec cię zignoruje.

Chłopiec nie odpowiadał na groźby i drwiny. Postanowił, że nie będzie się już spierał ani irytował. Zapanował nad swoją anmą, w taki sam sposób, w jaki zwykle wyzbywał się gniewu i urazy. Nie uważał tych emocji za mało ważne czy niestosowne, po prostu nie chciał tracić na nie czasu. Zapomniał o brudnym kocu. Gdy dotarł na pokład dziobowy, odzyskał spokój i na powrót stał się sobą.

Na fordeku pochylił się nad relingiem i spojrzał na port. Dostrzegł zakotwiczone w dokach żaglowce, oświetlone żółtym światłem. Przyjrzał im się z uwagą i zaskoczyła go własna niewiedza. Statki były dla niego całkowicie obcymi przedmiotami, a przecież należał do potomków wielu pokoleń kupców i żeglarzy. Wśród żaglowców przeważały handlówce; Wintrow zauważył również kilka łodzi rybackich i statków rzeźniczo-przetwórczych. Handlówce rozpoznawał po rufach pawężowych i rufówkach, które czasami sięgały prawie do grotmasztów. Żaglowce kupieckie były dwu- lub trzymasztowcami.

Wzdłuż brzegu ciągnęło się nocne targowisko, rzęsiście oświetlone i hałaśliwe. Teraz, gdy zelżał dzienny upał, wszędzie płonęły otwarte piecyki, na których pieczono płaty mięsa; wiatr przyniósł na “Vivacię” aromatyczny zapach mięsa i pieczonego chleba. Dźwięki również głośno niosły się po wodzie; do uszu Wintrowa docierały fragmenty zdań, piskliwy śmiech, jakaś piosenka, pojedynczy krzyk. W falującej wodzie przesuwały się odbicia świateł targowiska i statków.

– Na świecie jest miejsce dla każdego przedmiotu i każdej istoty – powiedział głośno chłopiec.

– I tak powinno być – odparta “Vivacia”. Mówiła zdecydowanie kobiecym głosem, głębokim i aksamitnym jak noc. Na ten dźwięk chłopiec poczuł w sobie przyjemne ciepło i zadowolenie. Przez chwilę dziwił się własnej reakcji.

– Czym jesteś? – spytał ją cicho i z respektem. – Gdy znajduję się daleko od ciebie, wydaje mi się, że powinienem się ciebie bać albo przynajmniej cię o coś podejrzewać. Ale teraz, kiedy stoję na pokładzie dziobowym i słyszę twój głos, czuję się jak… Tak chyba odczuwają zakochani.

– Naprawdę? – zapytała. Jej głos zadrżał z rozkoszy. – W takim razie, twoje uczucia bardzo przypominają moje. Czekałam przez tak długi czas… przez tak wiele lat, przez całe życie twojego dziadka i jego ojca… od dnia, gdy twoja prababka wzięła mnie pod swoją opiekę. Więc dzisiaj, kiedy w końcu zdołałam się poruszyć i znowu otworzyć oczy na cały świat, ponownie smakować, wdychać i słyszeć was wszystkich moimi zmysłami, poczułam trwogę. Zastanawiałam się, kim jesteście, wy, stworzenia z ciała, krwi i kości, zrodzone z ciał waszych przodków i skazane, aby zniknąć, gdy wasze ciało się zepsuje. A kiedy rozmyślam nad takim kwestiami, obawiam się, że jesteście dla mnie zupełnie obcy i nie wiem, jak mnie potraktujecie. Równocześnie jednak, kiedy któreś z was zbliża się do mnie, doznaję wrażenia, że stworzono was z tego samego surowca co mnie, że jesteśmy jedynie fragmentami tego samego materiału i że się wzajemnie uzupełniamy. Gdy was widzę, odczuwam radość, ponieważ wtedy moja siła życiowa rośnie.

Wintrow oparł się na relingu, trwał w bezruchu i milczał, jak gdyby słuchał uwielbianego poety. “Vivacia” nie patrzyła na niego, ale nie musiała na niego patrzeć, by go widzieć. Tak jak on, wpatrywała się w port i w wesołe światła nocnego targowiska. Nawet nasze oczy patrzą na ten sam widok, pomyślał chłopiec i jego uśmiech się rozszerzył. Rzadko czyjeś słowa robiły na nim tak wielkie wrażenie. Czuł, że “Vivacia” mówi prawdę, jej słowa zapadły mu w pamięć niczym korzenie w żyzną ziemię. Niektórzy z najlepszych nauczycieli w klasztorze potrafili wzbudzić u niego podobne uczucie respektu, wygłaszając prostymi frazami prawdę, która niewypowiedziana trwała później w jego umyśle.

Kiedy czar słów statku osłabł w ciepłej letniej nocy, Wintrow odpowiedział:

– Mocno uderzona struna harfy może obudzić sąsiednią strunę, a czysta, wysoka nuta sprawi, że kryształ zabłyszczy. Tak ty zbudziłaś we mnie poczucie prawdy. – Roześmiał się głośno, zaskakując tym samego siebie, ponieważ” jego śmiech wzleciał niczym ptak, którego zbyt długo trzymano w klatce. – Twoje słowa są proste. Mówisz jasno, że wzajemnie się uzupełniamy… Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego te zdania tak bardzo mnie poruszyły. A jednak, tak się zdarzyło. Poruszyły mnie.

– Coś się tu dziś wieczorem dzieje. Czuję to.

– Ja również, chociaż nie wiem, co to jest.

– Chcesz powiedzieć, że nie umiesz tego nazwać – poprawiła go. – Oboje nie możemy się wyprzeć tego, że rozumiemy, co się dzieje. Rośniemy. Stajemy się.

Wintrow odpowiedział jej szczerym uśmiechem.

– Czym się stajemy? – spytał.

“Vivacia” odwróciła ku niemu twarz. W rzeźbionych rysach jej drewnianego oblicza odbijały się refleksy odległych świateł. Uśmiechnęła się do chłopca, jej wargi rozchyliły się, ujawniając idealne zęby.

– Stajemy się sobą – odparła po prostu. – Tym, kim powinniśmy być.


* * *

Althea nigdy nawet nie przypuszczała, że człowiek może się czuć tak bardzo nieszczęśliwy. Siedząc przy pustej już szklance, uświadomiła sobie, że w jej świecie zagościła ogromna niesprawiedliwość. Przedtem wiele spraw nie szło po myśli dziewczyny, wiele rzeczy nie wyglądało tak jak trzeba, ale właśnie dziś podjęła kilka głupich decyzji jedna po drugiej, aż w końcu jej sytuacja stała się naprawdę niewesoła. Na myśl o własnej głupocie aż pokręciła głową. Kiedy wysupłała ostatnie monety ze spłaszczonego worka, a potem podniosła szklankę do powtórnego napełnienia, jeszcze raz przemyślała swoje postępowanie. Poddała się wtedy, kiedy powinna była walczyć, a walczyła, kiedy trzeba było się poddać. Jednak najgorszym, absolutnie najgorszym jej czynem stała się ucieczka ze statku. Opuszczając pokład “Vivacii” przed morskim pogrzebem ojca zachowała się gorzej niż głupio i bardzo, bardzo niewłaściwie. Zdradziła ich oboje. Dopuściła się wiarołomstwa wobec wszystkiego, co kiedykolwiek było dla niej ważne.

Ponownie pokręciła głową. Jak mogła coś takiego zrobić? Nie tylko odeszła, porzuciwszy niepochowane ciało ojca, zostawiła też swój statek na łasce Kyle'a. On nie rozumiał “Vivacii”, nie miał najmniejszego pojęcia o naturze żywostatku ani o jego potrzebach. Rozpacz ścisnęła serce dziewczyny. Tak wiele lat czekania, a Althea po prostu opuściła “Vivacię” w tym przełomowym dniu. Jak mogła tak postąpić? O czym myślała i co czuła, że zapomniała o swoim statku? Co powiedziałby na to jej ojciec? Zawsze przecież powtarzał: “Przede wszystkim dbaj o statek, a pozostałe sprawy same się ułożą”.

Pojawił się oberżysta, wziął monetę od dziewczyny, zrobił do niej oko, po czym napełnił jej szklankę. Powiedział coś, jego obłudny głos ociekał fałszywą troską. Althea odprawiła go, machając ręką, w której trzymała szklankę, i prawie wylała jej zawartość. Pospiesznie wypiła resztę płynu, aby się nie zmarnował.

Otworzyła szeroko oczy, jak gdyby alkohol ją otrzeźwił, rozejrzała się wokół i nagle wydało jej się niestosowne, że ludzie w tawernie nie podzielają jej bólu. Najwyraźniej tym przedstawicielom Miasta Wolnego Handlu umknął fakt śmierci Ephrona Vestrita. Rozmawiano tu o sprawie, która dręczyła ich wszystkich już od dwóch lat: nowi przybysze niszczyli Miasto Wolnego Handlu, wysłannik Satrapy nie tylko przekraczał swoje kompetencje, wymyślając coraz to nowe podatki, lecz przyjmował też łapówki i w zamian za nie przymykał oko na wpływające do portu statki z niewolnikami. Chalcedczycy nalegali, by Satrapa kazał Miastu Wolnego Handlu obniżyć podatek wodny i młody władca prawdopodobnie im ustąpi przez wzgląd na zioła rozkoszy, które Chalced bezpłatnie mu przysyłało. Wiecznie te same stare nieszczęścia, pomyślała Althea. Niestety jedynie nieliczni obywatele jej rodzinnego miasta starali się coś zrobić w tej sprawie.

Ostatnim razem, kiedy dziewczyna uczestniczyła wraz z ojcem w obradach Rady Pierwszych Kupców, Ephron Vestrit wstał i oświadczył, że trzeba po prostu tego wszystkiego zabronić.

“Miasto Wolnego Handlu należy do nas – powiedział zdecydowanym tonem – nie do Satrapy. Powinniśmy wspólnie zakupić okręt patrolowy i po prostu nie wpuszczać do naszego portu statków z niewolnikami. Zawróćmy również chalcedzkie łodzie ze zbożem, jeśli nie zechcą zapłacić podatku za korzystanie z naszej wody i zaopatrzenia. Niech kupują zapasy gdzieś indziej, na przykład w jednym z pirackich miast. Ciekawe, czy lepiej ich tam potraktują”.

Reakcją na stówa kapitana był ryk skonsternowanych głosów. Niektóre osoby były wstrząśnięte, chociaż wiele pochwalało propozycję. Tyle że po głosowaniu okazało się niestety, że Rada nie zamierza podjąć żadnych działań.

“Poczekają jeszcze rok czy dwa – powiedział Althei ojciec, gdy wyszli z posiedzenia. – Tak długo rodzą się tutaj pomysły. Już dziś wieczorem większość z nich wie, że mam rację. Po prostu nie dopuszczają myśli, że musi dojść do konfrontacji, jeśli nasze miasto ma pozostać niezawisłe, a nie zmienić się w południową prowincję Chalced. Na pot Sa, ci przeklęci Chalcedczycy kwestionują już naszą północną granicę. Jeśli zignorujemy ten fakt, wkradną się tu w inny sposób… Niewolnicy z tatuażami na twarzach będą uprawiali pola w Mieście Wolnego Handlu, kobiety zaczną wychodzić za mąż w wieku dwunastu lat, dotrze do nas całe zepsucie Chalced. Jeśli pozwolimy na to, zginiemy. Wszyscy Pierwsi Kupcy wiedzą o tym, czują to. Za rok czy dwa ponownie poruszę ten temat i nagle wszyscy się ze mną zgodzą. Zobaczysz”.

Niestety, już nie poruszy. Odszedł na zawsze. A Miasto Wolnego Handlu zbiedniało teraz i osłabło, z czego jego mieszkańcy nawet nie zdawali sobie sprawy.

Oczy dziewczyny wypełniły się łzami i znowu tarła je mankietem rękawa. Oba mankiety były już przemoczone. Nie miała wątpliwości, że jej twarz i włosy wyglądają paskudnie. Gdyby ją teraz zobaczyły Keffria i Ronica, byłyby zgorszone. No cóż, niech się gorszą. Może Althea się zhańbiła, ale one też nie zachowywały się uczciwie. Althea pod wpływem impulsu przyszła się napić, natomiast siostra i matka planowały i spiskowały, nie tylko przeciw niej, ale także przeciw rodzinnemu żywostatkowi. Musiały sobie zdawać sprawę, co oznacza przekazanie “Vivacii” w ręce Kyle'a, człowieka, który nie był z nią związany poprzez krew. Althea poczuła nagłe ukłucie maleńkiej, zimnej igiełki zwątpienia. Przecież jej matka również nie urodziła się Vestritką. Weszła do tej rodziny, tak jak Kyle. Może, tak jak jego, nie łączyły jej z rodzinnym żaglowcem żadne uczucia. Nie, nie, to niemożliwe, po tak wielu latach spędzonych z ojcem Althei musiała coś odczuwać. Dziewczyna surowo się skarciła za takie myśli. Matka i siostra bez wątpienia wiedzą, czym jest “Vivacia” dla ich rodziny. Pewnie więc chciały się zemścić na Althei… Za co? Nie pojmowała. Nie była tego pewna… Ale może za to, że kochała swego ojca bardziej niż kogokolwiek innego z rodziny.

Łzy trysnęły na nowo. Tamta sprawa nie miała znaczenia, nic się już nie liczyło. Niech zmienią swoją decyzję, niech oddadzą jej statek. Przystałaby na takie rozwiązanie, nawet gdyby – powiedziała to sobie surowo – musiała służyć na “Vivacii” dowodzonej przez Kyle'a. Wprawdzie cierpiałaby, ale potrafiłaby to znieść. Tak, pewnie tego właśnie chcieli. Mieliby wówczas gwarancję, że nikt nie pokieruje sprawami statku wbrew ich woli. A co tam, Althea nie dbała o tego typu kwestie. Niech sobie Kyle frymarczy marynowanymi jajami i żółtymi orzechami, byle tylko mogła pływać na pokładzie “Vivacii” i być blisko niej.

Nagle dziewczyna westchnęła z ogromną ulgą. Jeszcze nic się nie zmieniło, powiedziała sobie. W chwilę później doszła do wniosku, że nie jest to prawda, ponieważ coś się zmieniło i to drastycznie: wiedziała, że jest skłonna się poniżyć, że w gruncie rzeczy zrobi wszystko, by wrócić na pokład swego statku. Wszystko!

Rozejrzała się wokół i aż jęknęła z przerażenia. Zbyt wiele wypiła i zbyt wiele płakała. Głowa jej pękała i nie była pewna, w której z miejskich spelunek wylądowała. Bez wątpienia w jednej z tych najobskurniejszych. Obok jakiś mężczyzna zasłabł i osunął się z krzesła na podłogę. Nie było w tym nic niezwykłego, przeważnie jednak ktoś usuwał takich delikwentów z przejścia. Życzliwsi oberżyści pozwalali pijakom chrapać przy drzwiach, natomiast ci mniej czuli wyrzucali klientów w alejki lub na ulice, pozostawiając na pastwę nielegalnych werbowników. Krążyła pogłoska, że niektórzy właściciele tawern sprzedawali nieprzytomne osoby werbownikom, chociaż Althea zawsze w to wątpiła. Nie w Mieście Wolnego Handlu! W innych morskich portach, tak, tego była nawet pewna, ale nie w Mieście Wolnego Handlu.

Wstała niepewnie. Koronka jej spódnicy zaczepiła się o chropowate drewno stołowej nogi. Althea niedbale pociągnęła strój. Koronka podarła się i ze spódnicy zwisały strzępy. Dziewczyna i tak nie zamierzała więcej wkładać tego ubrania, mogło się nawet zamienić tej nocy w łachmany, zupełnie jej to nie obchodziło. Po raz ostatni pociągnęła nosem i przetarła dłońmi zmęczone oczy. Do domu i do łóżka! Jutro zmierzy się w jakiś sposób ze wszystkimi problemami. Poradzi sobie z nimi. Ale nie dziś wieczorem. Słodki Sa, tylko nie dziś wieczorem. Althea modliła się: Spraw, żeby wszyscy spali, kiedy dotrę do domu.

Skierowała się do drzwi, ale najpierw musiała przestąpić ponad leżącym na podłodze spitym marynarzem. Wydało jej się, że drewniana podłoga ugina się pod nią. Pomyślała, że może po prostu jeszcze nie przywykła do chodzenia na lądzie. Usiłowała stawiać większe kroki, potknęła się, na szczęście przytrzymała się drzwi i odzyskała równowagę. Słyszała, jak ktoś się z niej śmieje, ale duma nie pozwoliła jej się odwrócić i sprawdzić, kim jest dowcipniś. Otworzyła drzwi i wyszła w noc.

Ciemność i chłód najpierw ją zdezorientowały, potem otrzeźwiły. Przystanęła na moment przed tawerną i kilka razy głęboko zaczerpnęła powietrza. Przy trzecim wdechu zakręciło się jej w głowie. Złapała się balustrady i stała nieruchomo, oddychając płycej i czekając z szeroko otwartymi oczyma, aż ulica przestanie się kołysać. Drzwi za nią rozwarły się i z tawerny wyszedł kolejny klient. Althea obróciła się ostrożnie, by rzucić na niego okiem. W mroku rozpoznała mężczyznę dopiero po chwili.

– Brashen – powitała go.

– Althea – odparł ze znużeniem. Niechętnym tonem spytał: – Wszystko dobrze?

Przez chwilę stała na ulicy i patrzyła na niego bez słowa.

– Chcę wrócić do “Vivacii” – wydukała w końcu. Wprawdzie wypowiedziała tę myśl pod wpływem impulsu, jednak w sekundę później uświadomiła sobie, że naprawdę pragnie pójść do doków. – Muszę zobaczyć statek dziś wieczorem. Muszę z nim porozmawiać, wyjaśnić, dlaczego go dzisiaj zostawiłam.

– Jutro – rzucił Brashen. – Kiedy się wyśpisz i wytrzeźwiejesz. Chcesz, żeby cię zobaczyła w takim stanie? Chyba byłaby nie bardziej zachwycona niż twój ojciec – dodał przebiegle.

– Nie, “Vivacia” zrozumiałaby mnie. Znamy się tak dobrze. “Vivacia” rozumie wszystko.

– W takim razie zrozumie również, jeśli pójdziesz do niej jutro rano. Czysta i trzeźwa – dodał rozsądnie. W jego głosie usłyszała ogromne zmęczenie. Po chwili milczenia, chwycił ją pod łokieć. – Chodź – powiedział. – Odprowadzę cię do domu.

Загрузка...