Doprowadzenie nowicjusza do utraty przytomności stanowi bardzo ważny element inicjacji w tajnych stowarzyszeniach. […] Stan ten osiąga się /…/ poprzez okadzanie, chłostę, tortury. Celem jest „śmierć” nowicjusza.

Arnold van Gennep, Obrzędy przejścia (przeł. Beata Biały)

…nie sposób przeniknąć zamysłów niewiasty czy męża, I zanim nie poddasz ich próbie niby zwierzęta w zaprzęgu.

Teognis z Megary (przeł. Włodzimierz Appel)


Breslau, czwartek 15 maja 1913 roku,

kwadrans na trzecią w nocy

Wspinał się po żeliwnych schodach, które spiralnie otaczały maszynownię zakładów wodociągowych „Am Weidendamme”. Dookoła miarowo stukały koła zamachowe, zgrzytały suwnice, syczały pompy i agregaty. Brakowało mu tchu. Czuł mdłości spowodowane jednostajnym ruchem i wielką liczbą kół zakreślanych przez jego ciało od momentu, kiedy postąpił na pierwszy stopień kręconych schodów. Palce zaciskał na żeliwnej kratce, która wraz z barierką zabezpieczała przed wypadnięciem i przed śmiercią w trzewiach buchającego parą żelaznego potwora, tłoczącego czystą wodę w tętnice miasta. Wzrok mężczyzny ślizgał się po wypukłych firmowych nazwach, którymi pokryte były błyszczące od oleju maszyny. „Pieffke, Woolf, Ruffer, Zoelly” – migało przed jego zmęczonymi oczyma.

Dotarł w końcu do zwieńczenia budynku, niewielkiej wieżyczki w kształcie małego domku. Wtedy przystanął i przez chwilę ciężko oddychał. Nocny strażnik, w mundurze i w czaku, bardzo podobnym do policyjnego, spojrzał na przybysza obojętnie i odwrócił wzrok. Nie zareagował nawet wtedy, kiedy zadyszany mężczyzna otworzył okno i wyszedł na nieco pochyły dach wieży ciśnień. Podeszwy jego górskich butów przesunęły się niebezpiecznie po miedzianej blasze. Przez moment zdawało mu się, że straci równowagę. Machnął rękami i jedną z nich trafił w futrynę okna. Przytrzymał się kurczowo. Rozwinął grubą linę, którą trzymał pod pachą. Przywiązał do framugi okna na żeglarski węzeł, którego zapętlenie trenował od tygodnia. Przez chwilę stał bez ruchu. Ubrany był w bawarską kurtkę z grubego sukna i takież spodnie, ich przykrótkie nogawki opięte były sięgającymi kolan wełnianymi skarpetami. Na głowie miał kaszkiet, którego klapki zapięte były na guzik na czubku głowy. Z przyjemnością łapał w wysuszone wysiłkiem usta podmuchy nocnego wiatru.

Przez chwilę podziwiał panoramę miasta. Przed jego oczami rozpościerał się cichy i czarny pas Odry, migoczący tu i ówdzie światłami. Po prawej stronie ciągnęła się rozrywkowa ulica Am Weidendamme, pełna ogrodów, przeszklonych pawilonów, teatrzyków marionetek i zjeżdżalni dla welocypedystów. Mimo późnej nocy błyskały uliczne latarnie, a w niebo wznosiły się kiczowate melodie walców.

Mężczyzna włożył cienkie skórzane rękawiczki, potem odwrócił się ku domkowi wieńczącemu wodociągową budowlę i zaczął posuwać się do tyłu – w stronę krawędzi dachu. Lina rozwijała się, a po miedzianych płytach dachu bębniły szczeble sznurowej drabinki. W odległości metra od krawędzi zatrzymał się. Jedną dłoń zaciskał na szczeblu drabinki, drugą rzucił jej wolny koniec w dół. Nasłuchiwał przez chwilę. Nie usłyszał uderzenia drabinki o brukowaną nawierzchnię – siedem pięter niżej. Albo była za krótka, albo ten najbardziej pożądany dźwięk został zagłuszony przez stukanie szczebli o mur budowli, przez dźwięczenie szyb, o które uderzyło drewno. Pewnie nie dosięgła ziemi! Poczuł zimny strach. Nie uda się, myślał, klęknąwszy kilka centymetrów od rynny. Jego buty wystawały poza krawędź dachu. Poczuł na sobie wzrok strażnika. Wtedy palcami chwycił się szczebli z taką siłą, jakby chciał z nich wycisnąć sok. Opuścił się cały poza krawędź dachu. Klucha tkwiąca w gardle uniemożliwiała mu oddychanie. Machał nogami i szukał nimi szczebli drabinki. Przytulił mocno policzek do rynny. Ciężar ciała omal nie wyłamał mu rąk w stawach łokciowych. Lewy but natrafił na występ muru, prawy zahaczył o linę. Owinął sznur wokół łydki i uda tak czule, jakby to była noga kochanki. Wtedy odważył się oderwać od dachu. Dłonie zeszły kilka szczebli niżej. Skulił się i zakołysał pod samym okapem. Spojrzał w dół. Niepotrzebnie.

Jedno z okien na najwyższym piętrze zostało nagle zachlapane gęstymi kroplami. Siedem pięter poniżej granitowy bruk zwilgotniał. Wcale nie od wiosennego deszczu, który lunął z majowego nieba.


Breslau, czwartek 15 maja 1913 roku,

trzecia w nocy

Mistrz strażacki Friedrich Olscher siedział obok swojego pomocnika Ericha Dobrentza na koźle wozu wyposażonego w wyciąganą drabinę. Ten najwyższej klasy sprzęt, sprowadzony niedawno z Kolonii, był dla mistrza strażackiego powodem do wielkiej dumy. Nie mógł tego jednak powiedzieć o celu swojej nocnej wycieczki.

Telegraficznie został bowiem zawiadomiony, że nie chodzi o pożar, lecz o wejście na wysoką kondygnację jednego z budynków publicznych. Zwykle kiedy jechał, a nade wszystko, kiedy wracał po ugaszeniu pożaru, podkręcał wąsa, łypał na prawo i lewo, doszukując się w spojrzeniach panien przerażenia i admiracji. Teraz, kiedy za Mauritiusbrücke zatrzymywał furgon przed wieżą ciśnień na ulicy Am Weidendamme, nie dostrzegał w spojrzeniach kilku podchmielonych kobiet, które wyległy z rozrywkowych ogródków, żadnego podziwu, lecz zaledwie cień zainteresowania. Cel jego nocnej misji nie był dziś dla mistrza strażackiego powodem do dumy.

Z trudem zrzucił z kozła swoje dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi i stanął oko w oko ze szczupłym mężczyzną, który właśnie zdejmował marynarkę i zakasywał rękawy. Kiedy podał ją stojącemu obok umundurowanemu policjantowi, spojrzał na sześć podłużnych wnęk, które ciągnęły się przez całą prawie wysokość budynku.

– Asystent kryminalny Werner Quass – przedstawił się mężczyzna strażakowi i dodał władczym tonem, sposobnym do wydawania rozkazów. – Drabina na trzecie piętro. O tam. – Wskazał niezbyt wyraźny cień w trzeciej wnęce budynku. – Ja idę pierwszy. Pan za mną.

– Dobrentz – powiedział Olscher do swojego pomocnika podobnym tonem – wyprzęgaj konie i kręć korbą, a ja nakieruję drabinę.

Obaj strażacy przystąpili do swoich zadań. Kiedy drabina znalazła się przy wnęce, Quass zacisnął zęby na ogryzku cygara, wbił mocniej melonik i zaczął się wspinać, wypuszczając kłęby dymu. Olscher ruszył za nim. Jego wypięty zad wywołał wielką wesołość. Podchmielone damy wybuchły śmiechem, a ich kawalerowie znaleźli sobie wdzięczny temat do żartów.

Olscher szedł za asystentem Quassem i widział jego lśniące buty, szybko śmigające po drabinie. Nagle się zatrzymały. Policjant dotarł prawie do końca – małego gniazda z niewielką barierką. Tuż obok na drabince sznurowej wisiał mężczyzna w kaszkiecie. Był siny z zimna. Jego palce kurczowo zaciskały się na szczebelkach.

– Panie komisarzu, co pan tu robi, do kroćset, na tej drabinie? – wrzasnął Quass.

– A co to pana obchodzi? – odparł mężczyzna wysokim, drżącym głosem. – Może wykonuję zadanie operacyjne… Zabieraj mnie stąd i nie zadawaj głupich pytań.

Quass spojrzał na Olschera. Ten dał znak Dobrentzowi, aby podkręcił jeszcze trochę drabinę. Wiszący mężczyzna wskoczył lekko do gniazda i wszyscy trzej zaczęli schodzić rakiem. Olscher przyśpieszył i nadzwyczaj szybko pokonywał drogę do furgonu. Podchmielone panny, widząc gwałtowne ruchy jego potężnych bioder, perliście się roześmiały. Ich kawalerowie rzucili grubymi dowcipami o tęgich zadach, grawitacji i lęku wysokości. Mistrz strażacki Olscher schodził jednak tak szybko nie dlatego, że cierpiał na lęk wysokości i chciał niczym mityczny Anteusz – dotknąć matki ziemi. Powodem tego pośpiechu był smród, jaki dochodził od mężczyzny, który niedawno jeszcze wisiał trzy piętra nad ziemią, a teraz jako ostatni schodził z drabiny. Olscher po raz pierwszy w życiu przeklinał swój fach. Z całą pewnością nie był dumny z dzisiejszej interwencji.


Las między Deutsch Lissa a Neumarkt,

sobota 30 czerwca 1923 roku, kwadrans na ósmą rano

Nadwachmistrz Eberhard Mock nie wiedział, jak sobie poradzić z uporczywym łaskotaniem, które naprzemiennie drażniło jego małżowiny – raz lewą, raz prawą. Wyobrażał sobie, że ma obok głowy dwóch brudnych obdartych urwisów, którzy ździebełkiem zakończonym zwiewną kitką łaskoczą jego uszy. Bał się otworzyć oczy, aby to nie okazało się prawdą. Wczoraj dużo wypił. Tak dużo, że mało co pamiętał z popołudniowych i wieczornych zdarzeń. Pewnie teraz leży gdzieś pod mostem, brudny i pokaleczony, a jacyś mali ulicznicy drażnią pijaka nadodrzańską trawką. Co będzie, jeśli jego przypuszczenia okażą się prawdziwe? Otworzy oczy i dobędzie zdarty głos z zachrypniętego gardła? Ulicznicy wcale się go nie wystraszą, lecz odskoczą od niego i z zuchwałym śmiechem będą biegali wokół, szydząc z niego bezlitośnie. On zaś będzie usiłował ich złapać, kręcąc się bezradnie i wzburzając swe soki żołądkowe. Nie, wolał spoczywać w bezpiecznym świecie, za zasłoną zamkniętych powiek.

Usiłował wytoczyć trochę śliny z zaschniętych ślinianek. Z mizernym skutkiem. Jego podniebienie było szorstkie i jakby obsypane cementowym proszkiem. Zrobiło mu się niedobrze. Nie reagował. Leżał i zaciskał powieki. Po chwili poruszył palcami lewej dłoni. Mocno przycisnął palec serdeczny do małego. Palce ściśle do siebie przylegały. Nie powinny. Zwykle przeszkadzał im w tym złoty sygnet. Schowałem go na pewno do kieszeni, pomyślał, żeby mi nikt nie ukradł.

Wciąż nie otwierając oczu, sięgnął tam, gdzie spodziewał się znaleźć piękny wyrób mistrza kolońskiego Zieglera. Nie natrafił na znajome zagłębienie spodni, gdzie zwykle trzymał scyzoryk, tytoń i benzynową zapalniczkę. Jego palce prześliznęły się po nagiej skórze uda. Gdzie moje spodnie i gacie?

Mock usiadł i otworzył oczy. Nagi, pokryty kropelkami potu, siedział na leśnej polanie, a spowijała go jakaś stara kapota. Poranne słońce mocno przygrzewało. Poczuł ukłucie za uchem. Klnąc, wsadził kciuk za małżowinę i zdusił jakiegoś owada. Odkleił palec od skóry z cichym plaśnięciem. Podniósł palec, by zobaczyć, co go łaskotało. Zupełnie nie zainteresowała go przyklejona do niego czerwona mrówka. Przeraziła różowa farba, którą umazana była jego dłoń. Spojrzał na udo. Widniało na nim pięć różowych smug od pięciu palców, którymi usiłował wtargnąć do nieistniejącej kieszeni. Nie było łobuzów łaskoczących go w ucho, nie było ubrania, nie było butów, nie było sygnetu. Był nagi nadwachmistrz Eberhard Mock z palcami prawej ręki umazanymi różową farbą. Bezbronny i wydany na pastwę kaca.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

trzy kwadranse na ósmą rano

Na St. Johannesplatz, głównym placu w podmiejskiej Deutsch Lissa, nie panował zwykły gorączkowy ruch. Ludzie przechodzący przez plac zastygali w milczeniu lub zwalniali kroku. Dwóch robotników, najwyraźniej zmierzających do pałacu baronostwa von Riepenhausen, zatrzymało gwałtownie rowery. Czeladnik z zakładu szklarskiego Bernerta stał obok stosu szyb ustawionych na wózku i dzierżył bezmyślnie jedną z nich, jakby zapomniał, że miał zamiar dołożyć ją do reszty. Nawet szef gospody „Der Schwarze Adler” wyszedł przed lokal i cały czas wycierał przykrywkę kufla, choć to jego ścianki ociekały wodą. Dzieci zmierzające do pobliskiej szkoły, traciły nagle właściwą ich wiekowi ruchliwość i wlekły się dalej noga za nogą. Nikt z przechodniów mijających pomnik świętego Jana Nepomucena nie śpieszył się dzisiaj i nie gorączkował. Ich uwaga została tego ciepłego letniego poranka nagle czymś bardzo zaabsorbowana. Nie mogli się skupić na zwykłych czynnościach, a ich wzrok wciąż podążał w stronę postoju dorożek.

Dochodziły stamtąd podniesione głosy i świst przecinających powietrze batów. Nieogolony czarnowłosy mężczyzna koło czterdziestki usiłował wejść do wszystkich po kolei dorożek i przeklinał zachrypniętym głosem fiakrów, którzy na jego wyzwiska i próby wtargnięcia do swoich pojazdów reagowali, jak umieli – tnąc go batem przez plecy. Ta obronna reakcja powstrzymywała go skutecznie. Mężczyzna ubrany był w pobrudzony jakimś smarem stary wełniany płaszcz, z którego wystawały przez liczne dziury fragmenty podszewki. To podłe odzienie zapięte było na trzy guziki, które omal się nie oderwały od naporu sporego brzucha. Spod płaszcza wystawały bose stopy i owłosione łydki. Najwidoczniej właściciel płaszcza nie miał na sobie spodni. Ze strzępów zdań można było wywnioskować, że fiakrzy uważali mężczyznę za wariata, co zachowanie tego ostatniego zdawało się potwierdzać. Jak bowiem mogli usłyszeć mieszkańcy Deutsch Lissa, człowiek ten nie miał pieniędzy, a chciał się dostać do swojego domu w Klein Tschansch, czyli w miasteczku położonym dokładnie po drugiej stronie Breslau. Obiecywał przy tym sowitą zapłatę, zapewniając, że w domu ma sporo pieniędzy, czemu zdawał się zaprzeczać jego nędzny ubiór. Kiedy ostatni fiakier go odpędził, mężczyzna stanął na środku rynku, wśród straganów.

– Mam was w dupie, skurwysyny!!! Patrzcie, co robię! – krzyknął. – Będę szybciej w domu, niżbym jechał waszymi dryndami!!!

Powiedziawszy to, mężczyzna zrobił coś, co sprawiło, iż wielu przechodniów na St. Johannesplatz odwróciło wzrok. Osobliwie nie uczyniła tego żadna z kobiet. Nie odwrócił wzroku również wachmistrz policyjny Robert Starke, szef posterunku w Deutsch Lissa. Ścisnął rękojeść szabli, poprawił czako i ze ściągniętymi brwiami ruszył ku wariatowi.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

kwadrans na jedenastą rano

Wachmistrz Kurt Smolorz pracował w decernacie IV Prezydium Policji w Breslau, zajmującym się głównie sprawami obyczajowymi. Gdyby jednak nieliczni pracownicy tego wydziału, włącznie z jego szefem, doktorem Josefem Ilssheimerem, zostali nagle poddani wnikliwej inwigilacji przez berlińskich tajniaków z policyjnej komisji spraw wewnętrznych, okazałoby się, że ich życie prywatne jest zgoła nieobyczajne. Jedynym wyjątkiem był Kurt Smolorz. On nie korzystał z darmowych usług prostytutek, nie żądał od alfonsów części zarobków, nie upijał się za darmo w lokalach z nielegalnym wyszynkiem, a w zamian za milczenie nie domagał się wsparcia od zdemaskowanych w tajnym homoseksualnym lokalu urzędników miejskich ani nie wymagał cielesnych usług od arystokratek złapanych w ramionach rzezimieszka lub furmana. Ten rudowłosy małomówny czterdziestolatek wykonywał bez szemrania wszelkie polecenia doktora Ilssheimera, odrzucał korupcyjne propozycje alfonsów i rozkoszne awanse prostytutek. Od czterech lat był wzorowym mężem i obywatelem. Od czterech lat w ogóle nie pił alkoholu i nie zdradzał swojej żony z powodu wyrzutów sumienia, jakie wciąż targały nim na wspomnienie kilku narkotykowo-seksualnych orgii, w których uczestniczył właśnie cztery lata temu na zaproszenie pewnej baronowej. Swe obowiązki służbowe Smolorz wykonywał dokładnie i bez zbędnych pytań. Tylko jedno mogło go odwieść od sumiennego wykonywania poleceń. Był człowiek, którego rozkaz był dla Smolorza suprema lex. Człowiek, który cztery lata temu przeszedł metamorfozę po silnym załamaniu nerwowym. W odróżnieniu od Smolorza była to zmiana na gorsze.

Smolorz jechał jednym z ostatnich dwukołowych doktorwagenów, jakie były na wyposażeniu Prezydium Policji. Wydział kryminalny już dawno dysponował dwoma daimlerami, „cementownicy”, czyli decernat VI, który – nawiasem mówiąc – został wydzielony z decernatu IV zapuszczali dumnie silnik w nowiutkim horchu, a doktor Ilssheimer i jego ludzie wciąż musieli jeździć archaicznymi pojazdami i – co gorsza – sami powozić, co zyskało im mało zaszczytne miano „dryndziarzy”.

Doktorwagen Smolorza co chwila przystawał w długim ciągu furmanek, które wracały z targu w Deutsch Lissa ku Neumarkt. Skracał sobie czas, dokładnie odtwarzając w pamięci polecenie, jakie otrzymał. Tego ranka doktor Ilssheimer około dziewiątej wezwał do siebie Smolorza i powiedział:

– Zatelefonował do mnie Polizeiwachtmeister Starke z posterunku w Deutsch Lissa. Aresztował dzisiaj rano pijaka, który obnażał się na targu. Pijak nie ma żadnych dokumentów. Podczas przesłuchania nie wyjawił, ani jak się nazywa, ani kim jest. Powiedział tylko, że do Deutsch Lissa przywiózł go jakiś rolnik. Starke wsadził go do celi, aby tam wytrzeźwiał i odświeżył sobie pamięć. W celi siedzieli już trzej inni przestępcy, w tym jeden znany koniokrad. Ten na widok pijaka dostał szału i chciał go pobić. Twierdzi, że pijak jest policjantem. Starke musiał przydzielić pijakowi do ochrony jedynego posterunkowego. Twierdzi, że pijak zdezorganizował mu pracę. Ma urwanie głowy podczas jarmarku. Zadzwonił zatem do sekretariatu prezydenta policji Kleibömera, sekretarz prezydenta do nas. A teraz polecenie. Macie zabrać tego pijaka, Smolorz, przesłuchać i sprawdzić, czy nie ma go w naszym rejestrze publicznych gorszycieli. A potem sporządzicie raport i przekażecie całą sprawę sekretarzowi sędziego Ulmera.

Smolorz powtarzał to sobie kilka razy w czasie jazdy przez miasto. Słowo w słowo odtwarzał polecenie Ilssheimera, kiedy wjeżdżał w zadrzewioną Bismarckstrasse, przy której mieścił się budynek urzędowy oznaczony numerem 5, jednocześnie posterunek policji, areszt, urząd i przytułek dla biednych w Deutsch Lissa. Zatrzymał doktorwagena przed samym wejściem, przywiązał lejce do barierki przy krawężniku, pogłaskał konia po chrapach i wszedł do królestwa Polizeiwachtmeistra Starkego.

Półmrok i chłód panujący na posterunku natychmiast przyniósł ulgę Smolorzowi, który podczas długiej podróży w rozprażonej brezentowej budzie wydzielał z siebie ostatnie poty. W poczekalni siedziała młoda kobieta w szarej sukience z czarnym paskiem modnie opuszczonym poniżej linii bioder. Na widok Smolorza zasłoniła twarz włosami. Były one jednak na tyle rzadkie, że wachmistrz mógł zauważyć potężnego siniaka, w którym błyskało ledwo widoczne, małe, zapuchnięte oko. Polizeiwachtmeister spisywał zeznania kobiety, maczając w wielkim kałamarzu kościaną obsadkę ze stalówką. Za nim w specjalnym stojaku tkwiła szabla.

– Wachtmeister Kurt Smolorz z Prezydium Policji. Po więźnia – krzyknął Smolorz, pokazując legitymację, a dziewczyna wzburzyła rzadkie jasne włosy, usiłując odgrodzić się zupełnie od spojrzeń funkcjonariusza kripo.

– Po tego penera? – zapytał Starke.

– Tak – odparł Smolorz i przez ramię policjanta rzucił okiem na protokół. Nazwisko przesłuchiwanej kobiety wydało mu się znajome.

– Proszę to podpisać. – Starke podsunął dokument Smolorzowi, a potem wstał i wolnym krokiem ruszył do celi aresztanckiej.

– Helmut, dawaj tego penera – krzyknął – a potem zamykaj celę, idź na jarmark i zobacz, czy to prawda o tych dwóch Cyganach, co się niby pobili o konia.

Smolorz, podpisując protokół przekazania aresztowanego, przyglądał się pobitej kobiecie. Już prawie sobie przypomniał, skąd ją zna, kiedy dźwięk bosych stóp, klaskających po posadzce, oderwał myśli policjanta od pobitej kobiety. Spojrzał na aresztanta, którym miał się dzisiaj zająć. Nieszczęśnika opinał przyciasny brudny paltot. Jego prawa dłoń schowana była w połach okrycia, jakby się czegoś wstydził. Smolorz całkiem zapomniał o blondynce. Co więcej – w jednej chwili zapomniał o służbowym poleceniu doktora Ilssheimera. Podpisał protokół, kopię przekazał Starkemu, wziął pijaka pod ramię i wyprowadził go na zewnątrz.

– Wieźcie mnie do prezydium, Smolorz – wyszeptał do ucha aresztant, owiewając go kwaśnym alkoholowym wyziewem – tam u Achima Buhracka mam zapasowe ubranie. Po drodze kupicie mi dwa piwa marcowe. I wyrzućcie, kurwa, ten głupi protokół.

– Tak jest – odpowiedział Smolorz.

Był tylko jeden człowiek, którego rozkaz był dla Smolorza zawsze suprema lex.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

południe

Klara Menzel i Emma Hader były rówieśniczkami i miały za sobą podobne doświadczenia życiowe. Pochodziły z małych miasteczek dolnośląskich, ze skłóconych, biednych rzemieślniczych rodzin, w których pieniędzy nie brakowało jedynie na piwo i najtańszy tytoń dla ojca. Mydliny i proszki niszczyły urodę ich matek, a alkohol powodował rozległe blizny i węzły w wątrobach i trzustkach ich ojców. Kiedy wybuchła wielka wojna, zostali zmobilizowani, a one same oraz ich liczne rodzeństwo pozostały na utrzymaniu spracowanych matek. Na początku wojny dziewczyny miały po osiemnaście lat oraz ukończone szkoły zawodowe. Klara została krawcową, Emma – kucharką. To była pierwsza z dwu różnic w ich curriculum vitae. Drugą i ostatnią byli ich defloratorzy. Klarę posiadł kuzyn inwalida wojenny, Emmę – niespokrewniony z nią pięćdziesięcioletni pastor z Frankenstein. Potem już były same podobieństwa. Obie wyjechały do stolicy śląskiej prowincji, aby w Breslau rozpocząć nowe życie. Obie były realistkami i nie wierzyły, że będzie usłane różami. Powiedziały to sobie wyraźnie, kiedy przypadkiem poznały się w jakiejś jadłodajni i postanowiły dla oszczędności wynająć wspólnie pokój. Nie spodziewały się jednak, że Breslau będzie tak niegościnne. Kiedy straciły kolejną pracę i nie miały pieniędzy na komorne, poddały się biegowi zdarzeń i przyjęły dość niekonwencjonalną propozycję erotyczną właściciela kamienicy. Po kamieniczniku pojawili się inni mężczyźni i tym razem konwencjonalne propozycje erotyczne. Następnie ruszyła cała lawina: pierwsza rzeżączka, pierwszy alfons, pierwszy zapis w rejestrze wydziału obyczajowego Prezydium Policji. Mijały lata. Klara Menzel i Emma Hader dobiegały trzydziestki i zadomowiły się w nadodrzańskiej metropolii.

Latem najlepiej czuły się w kawiarni Franka przy Matthiasplatz 1 świeżo po jej otwarciu. Do jej przytulnego i chłodnego wnętrza uciekały ze swojego mieszkania na poddaszu domu na Matthiasplatz, gdzie od rana do wczesnego popołudnia paliło słońce, w umywalce i w dzbanie z wodą pływały utopione w nocy pluskwy, a grube, lśniące muchy, ogłupiałe od upału, obijały się o sufit. Tutaj, w kawiarni Franka, nie było much ani pluskiew, za szybą piętrzyły się ciastka, w bufecie tryskały małe fontanny lemoniady, błyszczały kopczyki lodów „Lagnese” i syczały syfony. Obok nich siadali uprzejmi dziennikarze z kilku okolicznych redakcji i kulturalni uczeni ze stacji agronomicznej, znajdującej się w tej samej bramie. Rzadko kiedy ludzie lubią swoje biuro. Klara i Emma lubiły.

Siedziały teraz przy stoliku, piły kawę, paliły papierosy i udawały same przed sobą, że nie mają najmniejszej ochoty na słodycze. Nie mogły sobie pozwolić na nie z dwóch powodów. Po pierwsze, ich alfons Max Niegsch opłacał im u Franka jedynie cztery kawy dziennie, a za wszystko pozostałe musiały płacić z własnej kieszeni, po drugie, obie zmuszone były szczególnie pielęgnować narzędzia pracy – czyli własne ciała – i nie dopuszczać do znacznych okrągłości, które lubiła jedynie bardzo ograniczona liczba klientów. Siedziały zatem w milczeniu i uśmiechały się do siebie, słuchając z patefonu słodkiego dwugłosu Ilse Marwengi i Eugena Reksa w piosence o dziewczęcym sercu, które gdzieś się zagubiło.

Nie tylko one uśmiechały się w to upalne czerwcowe południe. Uśmiech rozkwitał na przeoranej blizną twarzy Maksa Niegscha, kiedy w swej białej marynarce z krótkimi rękawami i w białym kaszkiecie wszedł do półciemnego lokalu. Jedną ręką pomachał swoim podopiecznym, drugą wezwał kelnera.

– Dzień dobry, moje kochane – pochylił się nad jedną i drugą i zamlaskał wargami na ich policzkach. – Piękna pogoda, nieprawdaż?

– Prawdaż – odpowiedziały chórem.

– Piękny dzień, dobry dzień – Niegsch wstał i lustrował bardzo dokładnie piramidy ciastek. Był niewiele wyższy od baru. – Dobry dla nas wszystkich. Dla was i dla mnie.

– Co, jakiś klient? – zapytała Klara.

– To normalne, co w tym dobrego? – ziewnęła Emma, jakby Klara uzyskała odpowiedź twierdzącą na swoje pytanie. – Codziennie mamy klientów. Nie jesteśmy znowuż takie ostatnie!

– Cieszcie się, dziewczyny! – krzyknął Niegsch. – Co z tego, że codziennie macie klientów? Codziennie wstaje dzień i z tego też się należy cieszyć! Dla mnie lampka koniaku, mój mały – powiedział do kelnera, który stał przy nich już dłuższą chwilę. – A dla moich pań dwa razy szarlotka z bitą śmietaną i dwa puchary lodów.

– A mogę zamówić coś innego? – zapytała Emma z niewinnym uśmiechem. – Nie lubię szarlotki.

– No jasne – mruknął Niegsch bez entuzjazmu i pomachał nogami, które nie dotykały podłogi.

– Poproszę sękacza od Mikscha – zażyczyła sobie Emma. – Również dla Klary.

– Aż tyle dzisiejsze zlecenie nie jest warte! – warknął Niegsch i zwrócił się do kelnera: – Podaj, kochany, tym paniom to, co wcześniej zamówiłem.

– Tak jest – odpowiedział kelner i odpłynął ku barowi.

– To zlecenie jest bardzo dobre – uśmiechnął się krzywo Niegsch, jakby chciał zatuszować grubiaństwo. – Ale nie tak drogie jak sękacz od Mikscha. Szarlotka wystarczy.

– Za ile, kiedy, gdzie i kto? – zapytała obojętnie Klara, stopniując pytania wedle ich ważności.

– Coś takiego jak z tymi młodzikami? – w głosie Emmy zadrżał niepokój.

Zanim Niegsch zdążył odpowiedzieć na te fundamentalne pytania, zjawił się kelner z tacą i wykrochmaloną na sztywno serwetą. Klara i Emma, nie czekając na odpowiedź swojego opiekuna, wbiły łyżeczki w lodowe kule, żłobiąc w nich kaniony i kratery. Już dawno nie jadły tak dobrych lodów. To musiało być rzeczywiście wyjątkowe zlecenie. Od trzech lat, czyli od momentu, kiedy Mały Maksio roztoczył nad nimi opiekę, tylko dwa razy był dla nich tak hojny. Po raz pierwszy, kiedy ponad rok temu w jeden wieczór umożliwiły dwudziestu maturzystom z gimnazjum Świętego Jana zaliczenie prawdziwego egzaminu dojrzałości. Wtedy właśnie postawił im sękacz od Mikscha. Emmie, kiedy przypomniała sobie tych szorstkich, niedomytych i nieświadomie brutalnych maturzystów, zrobiło się niedobrze i odłożyła łyżeczkę. Nie mogła zapomnieć zapłakanej i rozwścieczonej twarzy jednego z nich, kiedy wyśmiewała jego skurczoną męskość. Inni nie płakali. Byli zdecydowani i nie wahali się zadawać bólu. Pamiętała ich determinację i pogardę. Wyobraziła sobie, że jutro – tak jak wtedy – będzie schodzić po schodach z czwartego piętra na szeroko rozstawionych nogach.

– Mów, Max. – Klara doskonale wyczuła niepokój przyjaciółki.

– Odpowiadam na twoje pytania, pączuszku. – Niegsch wypił pół lampki koniaku. – Za dziesięć milionów marek, z czego tylko dwadzieścia procent dla mnie, a nie połowa jak zwykle. Kiedy? Za godzinę. Gdzie? Gartenstrasse 77. Z kim? Jeden facet. Napalony jak osioł. Mówi, że was zna, że byłyście kiedyś bardzo dobre…

– Nie powiedziałeś jeszcze, co mamy robić za tak dużą sumę. – Emma wciąż była niespokojna. – Mamy włożyć pikielhauby?

– To by było ciekawe! – Niegsch roześmiał się głośno. – Ależ nic takiego! To drobiazg. Macie pobawić się w Safonę. I tyle. To drobiazg dla was. Przecież wszyscy was nazywają „papużkami nierozłączkami”. Na pewno nieraz to robiłyście ze sobą. U siebie, tam na poddaszu. Tak dla zabawy, z nudów… A teraz zrobicie to za dużą forsę. Facet najpierw będzie patrzył, a potem się do was przyłączy. Już mi zapłacił. Chcecie zobaczyć tę forsę? – Mówiąc to, wyjął z ogromnego pugilaresu plik banknotów i położył je na stole. – Macie, oto wasza część. Daję wam z góry, z własnej kieszeni. Ja sam odbiorę swoją później. Widzicie, jak wam ufam, widzicie, jak was lubię?

Klara i Emma nawet nie spojrzały na pieniądze. Choć nie kończyły gimnazjum klasycznego, doskonale wiedziały o skłonnościach seksualnych starożytnej poetki z Lesbos i jej młodych wychowanek. Poznały również w praktyce te zachowania, kiedy kilka lat temu za sowite honorarium zostały zaproszone na pewne damskie przyjęcie. Okazało się ono jakimś nabożeństwem, pełnym recytacji i obcojęzycznych śpiewów, a uczestniczące w nim damy – zamroczone i ukryte pod kapturami – stały się wyuzdane i agresywne. Klara i Emma uciekły z tego przyjęcia ciemną nocą i długo leczyły siniaki i oparzenia na swych ciałach.

– Nie – odpowiedziała twardo Emma – wsadź sobie w dupę te pieniądze. Nie bierzemy tego.

– Ostrzegam cię – wysyczał Mały Maksio, wstając gwałtownie od stolika. – Jeśli nie przyjmiesz ode mnie tego zlecenia, przekażę cię pod opiekę Georgowi Nożownikowi. A wiesz, co robi Georg nieposłusznym dziewczynkom? Wiesz, dlaczego ma pseudo „Nożownik”, no wiesz, głupia krowo, czy nie?

– Nie boimy się ani ciebie, ani Nożownika – odrzekła zuchwale Emma. – Kiedy zaczynałyśmy dla ciebie pracować, nie było mowy o żadnych zboczeniach. Miało być normalne fiku-miku kobiety i mężczyzny. Ewentualnie „dmuchanie balonika” i „wejście od kuchni”. To robią wszystkie dziewczyny.

Max Niegsch długo patrzył w oczy Klarze i Emmie. W końcu zrozumiał. To była kwestia szacunku, przyjaźni i zaufania. Powinien okazać im szacunek, ciepłe uczucia i hojność. Zwłaszcza hojność.

– Mój śliczny! – krzyknął do kelnera. – Przynieś, proszę, tym paniom to, co zamawiały na początku! I trzy lampki likieru katedralnego od Galewskiego! Najdroższego! A teraz jeszcze raz porozmawiajmy – zwrócił się do swoich podopiecznych. – Po przyjacielsku i spokojnie.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

trzy kwadranse na pierwszą po południu

Kurt Abendt, dziesięcioletni syn dozorcy z Gartenstrasse 77, był coraz bardziej zaniepokojony i nie mógł uporządkować sprzecznych uczuć, które nim targały. Ściskał w ręku dzisiejszą „Illustrierte Woche”, tygodniowy dodatek do „Breslauer Neueste Nachrichten”, i zastanawiał się, co powinien zrobić. Bardzo korciło go, aby przeczytać wiadomości sportowe i dowiedzieć się, kto zwyciężył w rozegranym wczoraj w Sztokholmie meczu Niemcy-Szwecja. Wiedział jednak, że radca kolejowy, doktor Paul Scholz, mieszkający samotnie w dużym frontowym mieszkaniu numer 18 na ostatnim piętrze, nie znosi, aby gazeta miała ślady czytania. „Za co ci płacę, mały łobuzie? – nakrzyczał niegdyś na Abendta. – Za to, abyś w soboty, kiedy ten niedołęga, mój służący, ma wolne, wstawał wcześnie rano i przynosił mi do śniadania BNN z dodatkiem ilustrowanym. Gazeta ma być sztywna i pachnąca farbą, a nie pogięta i wyobracana jak stara dziwka!” Chłopiec o starych i młodych dziwkach miał wyobrażenie bardzo niejasne, wiedział o nich tylko tyle, ile wyjawił mu czternastoletni Ernst Frankę, a mianowicie, że nie noszą majtek. Miał jednak całkowitą pewność, że emerytowany radca kolejowy o niewyparzonym języku płaci mu pięćset marek za dostarczenie przed śniadaniem niepogiętej gazety. Kłopot chłopca polegał jednak na tym, że była prawie pora obiadu, a w mieszkaniu radcy nikt nie odpowiadał na jego czterdzieste już chyba dzisiaj energiczne stukanie i równie uporczywe dzwonienie.

Abendt usiadł na stołeczku przed drzwiami radcy Scholza i najdelikatniej, jak mógł, ograniczając do minimum szelest dużej płachty papieru, przeglądał gazetę. Ku swojej rozpaczy dowiedział się, że narodowa reprezentacja Niemiec przegrała ze Szwecją 1:2. Kiedy chciał poznać więcej szczegółów tej strasznej piłkarskiej porażki, usłyszał nieco zniekształcony, lecz potężny jak zawsze głos radcy kolejowego.

– Połóż gazetę pod drzwiami, Kurt – zadudnił głos radcy spoza drzwi. – Źle się dzisiaj czuję.

– A moje pięćset marek? – zapiszczał Abendt.

Zaległa cisza. Chłopiec podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Usłyszał jakby szmer cichej rozmowy. Z lekkim zgrzytem podniosła się mała klapka z napisem „Listy” i spod niej wypadł banknot pięćsetmarkowy. Abendtowi wydawało się, że banknot został wypchnięty przez dłoń w rękawiczce. Radca Scholz, mimo iż był ekstrawagancki, nigdy nie włożyłby rękawiczek w domu. Czując się jak łobuziaki Max czy Moryc z historyjki Wilhelma Buscha, Abendt położył gazetę pod drzwiami, schował banknot do środkowej kieszeni krótkich spodenek, poprawił szelki przypięte guzikami do nich i zbiegł na półpiętro, głośno tupiąc. Po sekundzie wspiął się na poręcz i z małpią zręcznością przeskoczył na schody, które wznosiły się nad wejściem do mieszkania radcy Scholza i prowadziły prosto na strych. Stamtąd obserwował, jak uchylają się drzwi i dłoń w rękawiczce wciąga gazetę do przedpokoju. Siedział przez chwilę bez ruchu i zastanawiał się, co powinien zrobić. Doszedł do prostego wniosku, że o wszystkim musi niezwłocznie zawiadomić swojego ojca, który siedział teraz w gospodzie Laugnera obok sklepu z płytami i wraz z okolicznymi fiakrami prowadził przy piwie wielką politykę europejską. Hausmeister Abendt w letnie miesiące zawsze około południa robił sobie przerwę w pracy, na odpowiedzialny odcinek pilnowania kamienicy wysyłał syna. Pan Abendt o trzeciej wracał do domu, zjadał spóźniony obfity obiad, drzemał do piątej, po czym znów podejmował swoje obowiązki.

Chłopiec się zdecydował i cicho zaczął schodzić po schodach. Kiedy już minął drzwi radcy Scholza, usłyszał damskie głosy i poczuł woń perfum. Z półpiętra, zza krzywizny poręczy, wynurzyły się dwie umalowane kobiety i złorzeczyły cicho wysokości, na którą musiały się wspinać. Spojrzały obojętnie na mijającego je chłopca, któremu oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Nie spuszczał wzroku z kobiet również wtedy, kiedy znalazł się pół piętra niżej. Zadarł głowę i jego oczy zrobiły się wielkie jak młyńskie koła. Po raz pierwszy w swym krótkim życiu zobaczył damskie pudenda. Żadna z kobiet nie nosiła majtek. Oparł się o ścianę, ciężko dyszał i nasłuchiwał. Usłyszał najpierw dźwięk, który doskonale znał – dzwonek w mieszkaniu radcy Scholza. Potem trzask i nieznany mu męski głos.

– Jesteście, ślicznotki – zachrypiał przepalony bas – bardzo punktualne. To lubię, to lubię… Wchodźcie, wchodźcie!

Kurt Abendt zbiegał po schodach na łeb, na szyję. Układał w myślach, co powiedzieć ojcu. Że pan radca Scholz nie otwierał drzwi do południa. Że ktoś inny odebrał gazetę. Że do pana radcy i do tego innego przyszły dwie dziwki. Spodziewał się, że zaimponuje ojcu swoją sumiennością, a jego kolegom fiakrom – rewelacjami na temat pana radcy Scholza. Niestety, pomylił się. Ojciec po wypiciu czwartego dziś „zajączka” był zainteresowany jedynie sytuacją w Zagłębiu Ruhry po zajęciu go przez wojska francuskie i belgijskie i wraz ze swoimi kolegami uznał rewelacje syna za kompletne brednie. Posadził go przy stole, kupił mu nawet lemoniadę, lecz za nic nie chciał opuścić chłodnego wnętrza lokalu Laugnera. Po dwóch godzinach wrócił wraz z synem do domu, zjadł obiad i położył się spać. Kiedy się obudził po drzemce, zobaczył, że Kurt wciąż mówi o radcy Scholzu. Pan Abendt postanowił sprawdzić, co się dzieje ze starym nudziarzem.

Ruszył na górę, zabrawszy ze sobą zapasowe klucze. Narzekał przy tym i przeklinał przeczucia syna. Bardzo nie lubił, kiedy burzyło się ustalony rytm dnia.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

wpół do siódmej wieczór

Mock siedział wygodnie rozparty w fotelu na środku pokoju i błogosławił stare platany, które otaczały dom rozrywki „Friebeberg” przy Kaiser-Wilhelm-Platz i wygaszały żar bijący od rozpalonego bruku ronda. Drzewa ponadto tłumiły krzyki dzieci, które nie miały nic lepszego do roboty niż bawić się w berka lub – sądząc po błaganiach jakiegoś nieszczęśnika – w Indian skaczących wokół pala. Bez tych drzew Mock odczuwałby w dwójnasób poalkoholowe pragnienie, kwaśność żołądkowych odruchów, niecierpliwe wezwania jelit. Gdyby nie te wysokie drzewa z łuszczącymi się płatami kory, Mock nie doznawałby teraz niczego oprócz cierpkich wyrzutów sumienia, spowodowanych głuchą niepamięcią wczorajszych zdarzeń.

Nie tylko błogosławiony cień platanów pozwalał Mockowi na chwilę zapomnienia. Walnie przyczyniała się do tego młoda brunetka, klęcząca u jego stóp. Niestety – odprężenie, jakie dziewczyna dawała sfatygowanemu policjantowi, nie mogło stać się głębokie i zupełne, ponieważ co chwilę przerywała ona swą czynność, by pociągnąć nosem.

– Przepraszam pana, panie radco kryminalny – powiedziała towarzyszka Mocka głuchym głosem – mam katar. Nie gniewa się pan?

– Pochodzisz chyba z Austrii, co, moja mała? – zapytał Mock, głaszcząc ją po głowie.

– Tak, spod Salzburga – potwierdziła dziewczyna, niepewnie się uśmiechając. – Poznaje pan po akcencie?

– Nie, nie po akcencie, moja kochana Hilde – odpowiedział Mock, lekko chwytając ją za piegowaty nosek. – Znamy się nie od dziś i wiesz, że jestem nadwachmistrzem, nie radcą kryminalnym. A ty tytułujesz mnie o rangę wyżej. To zwyczaj austriacki…

– Rzeczywiście – już bardzo pewnie uśmiechnęła się dziewczyna. – Tak mówiła zawsze moja mama. Ona nawet przesadzała. Jednego klienta tytułowała „radcą dworu”, a on był zwykłym listonoszem. Nie gniewa się pan, naprawdę? Tak mi przykro…

– Ależ nie – Mock podniósł się z fotela, stanął przy oknie i przyglądał się liściom plątana, które filtrowały kurz, wieczorny upał i okrzyki dzieci. – Nie mogę się na ciebie gniewać. Jesteś taka miła…

Wciągnął kalesony i zbliżył się do okna. Wyjrzał przez nie. Do kamienicy, w której mieścił się dom uciech, zbliżał się szybkim krokiem tęgi młodzieniec w czarnym ubraniu. Tusza, kamizelka, sztywny półokrągły kołnierzyk oraz kaszkiet wydobyły na jego twarz gęste krople potu. Mock współczuł mu, tym bardziej że skądś go znał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd. Po minucie usłyszał dzwonek w holu. Dobrze tu sobie gruby podupcy, pomyślał z sympatią o młodzieńcu, tutaj zrzuci swój czarny pancerz, będzie mu chłodno i przyjemnie. Spojrzał na Hildę, która zachęcająco ułożyła na tapczanie swe ciało, przystrojone – na wyraźną prośbę Mocka – jedynie w pończochy i wysokie sznurowane trzewiki.

– Jesteś bardzo miła, Hilde – Mock powtórzył komplement, rozwiązał tasiemkę kalesonów i zbliżył się do tapczanu. – Wykorzystam twoje wdzięki w tradycyjny sposób. A tergo.

– Dobrze – rzekła dziewczyna i przyjęła pozycję umożliwiającą nadwachmistrzowi spełnienie jego potrzeb. Podobnie jak kilka ulubionych dziewcząt Mocka znała doskonale erotyczne znaczenie łacińskich określeń a fronte, a tergo, per os. Była jednak jedyną, która wiedziała, dlaczego policjant ich używa. „Żadna o to nie pytała – odpowiedział jej kiedyś. – Cieszy mnie twoja pasja poznawcza. Wyjaśnię ci. Niemieckie wyrażenia są albo wulgarne, albo anatomiczne. Odwołajmy się do języka starożytnych Rzymian, którzy doskonale znali różne odmiany ars futuendi”.

Mock dopasował się do dziewczyny i rozpoczął to, co obiecał. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

– Co jest? – krzyknął, nie przerywając czynności.

– Goniec z policji przyniósł list do pana nadwachmistrza – burdelmama Ida Zimpel nie pochodziła z Austrii i używała właściwych tytułów. – To bardzo ważne.

– Wejdź tu i czytaj głośno! – rozkazał Mock i naparł na ciało dziewczyny tak mocno, że jęknęła sprężyna w tapczanie. – Tylko rozstaw parawan, bo jestem trochę wstydliwy.

Zimpel weszła do pokoju, nie okazując najmniejszego zdziwienia, rozłożyła wiklinowy parawan, oddzielający parę na tapczanie od reszty pokoju, usiadła w drugim fotelu i włożyła binokle.

– Czytam, jak leci – powiedziała. – „Breslau, 30 czerwca 1923 roku, radca kryminalny, szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus do nadwachmistrza Eberharda Mocka w sprawie: Zabójstwo przy Gartenstrasse 77, mieszkanie nr 18. Wzywa się pana nadwachmistrza Eberharda Mocka w celu identyfikacji zwłok na miejsce zbrodni przy Gartenstrasse 77, mieszkanie 18”.

– Ten posłaniec jeszcze tam jest? – zapytał Mock i przypomniał sobie, skąd znał tęgiego młodzieńca.

– Jest – odrzekła Zimpel.

– Powiedz mu, proszę – bas Mocka zabrzmiał złowrogo – że nigdzie nie idę. Jestem po pracy. A właściwie przy bardzo ciężkiej pracy.

Madame wyszła, a Mock ani na chwilę nie dawał odpocząć zmęczonej już nieco Hilde. Po chwili pani Zimpel znowu pojawiła się w pokoju.

– Posłaniec dał mi jakąś wizytówkę – powiedziała, poprawiając binokle. – Doktor Heinrich Mühlhaus. Z tyłu jest na niej coś napisane. Przeczytać?

– Czytaj!

– „Przewidziałem pańską reakcję, Mock – dukała madame. – Jest pan bardzo potrzebny wydziałowi kryminalnemu. Być może zawsze będzie nam pan potrzebny”. To zawsze jest dwa razy podkreślone. „Trzeba zidentyfikować zwłoki, a nikt nie zna takich kobiet tak dobrze jak pan”.

Mock wbił palce w miękkie biodra Hildę, sapnął jeszcze głośniej, znieruchomiał i oderwał się od dziewczyny. Ona opadła na brzuch, przekręciła się na plecy i głośno westchnęła. Dreszcz szarpnął jej ciałem. Mock odchrząknął, zszedł z tapczanu, odgarnął z czoła Hilde nieco wilgotne włosy i pocałował ją czule w policzek. Potem naciągnął kalesony. Były one stanowczo za małe, podobnie jak reszta jego garderoby, którą odebrał od zaufanego strażnika więziennego. Usiadł w fotelu i zapalił papierosa. Drugą dłonią przesunął po wypukłym brzuchu, ścierając z niego kilka kropel potu.

– Zabito jedną z nas? – zapytała pani Zimpel zza parawanu.

– To nie twoja sprawa – Mock powiedział to bardzo łagodnym tonem. – Podaj mi, proszę, tę wizytówkę i zostaw mnie z Hilde. Jestem trochę wstydliwy.

Madame uczyniła to, co Mock jej kazał. Policjant zgasił papierosa i nie spuszczał wzroku z dwukrotnie podkreślonego przysłówka „zawsze”. Mógł znaczyć tylko jedno: „Chciałbym cię widzieć na stałe wśród moich podwładnych”. A to obiecywało bardzo wiele. Koniec ze spisywaniem prostytutek i ze sprawdzaniem ich książeczek zdrowia, koniec przesłuchiwania zatwardziałych, zuchwałych alfonsów, którzy wykorzystywali naiwne dziewczyny z prowincji, służące zapłodnione przez ich pana i władcę, egzaltowane pannice, uwiedzione przez przymilnych, wybrylantynowanych donżuanów w kapeluszach typu panama. Koniec z oglądaniem siniaków pod oczami, brudnej sztywnej pościeli i wenerycznej wysypki. Teraz będzie prawdziwym policjantem. Niedługo zostanie radcą kryminalnym. Pogromcą morderców, bandytów, gwałcicieli i złodziei. Jego nieżyjący ojciec Willibald Mock, uczciwy i uparty wałbrzyski szewc, byłby z niego dumny. Był tylko jeden szkopuł. Mock nie wierzył Mühlhausowi. Znał jego uwodzenie. Znał jego wabiki. Wiedział, jaki będzie smutny koniec tego chwilowego romansu z policją kryminalną. Porzucenie i powrót do burdeli, do woni potu i pudru, do zwierzeń tak nieszczęśliwych i banalnych, że wywoływały u Mocka furię. Nie wierzył Mühlhausowi. Ojciec już nigdy nie będzie z niego dumny.

– Nigdzie nie idę, kochanie – powiedział z uśmiechem do Hilde – zostaję tutaj z tobą.

– Coś się stało? – Dziewczyna usiadła na łóżku i oparła zaczerwienione łokcie na kolanach obleczonych w czarne pończochy.

– Nieważne – mruknął i nalał sobie z syfonu wody sodowej do szklanki. – I tak nie zrozumiesz.

– Może jestem głupia, ale jedno rozumiem. – Hilde prawie hipnotyzowała Mocka swymi wielkimi, czarnymi oczami. – Ten, kto do pana radcy napisał, miał świętą rację. Nikt nie zna kobiet lepiej od pana radcy. I jakieś kobiety potrzebują pańskiej pomocy…

Mock nie zareagował. Hildę wciąż się w niego wpatrywała. Krzyk małego ulicznika zbudził Mocka z odrętwienia. Poczuł silne pragnienie. Znowu nalał sobie wody sodowej. Potem leniwym ruchem sięgnął pod krzesło po buty.

– One potrzebują już tylko księdza – powiedział cicho.

– Proszę? – Hildę nie dosłyszała.

– Powiedziałem jedynie – sapnął Mock, naciągając pod kolanem podwiązkę do skarpet – że ja znam dobrze kobiety, a ty znasz dobrze mnie.

Uśmiechnęła się. W jej oczach było ciepłe oddanie. Mock cieszył się, że Hilde nie dosłyszała jego wypowiedzi o księdzu. Cieszył się również, że do jej uszu nie dotarł wyraz „takich” poprzedzający wyraz „kobiet” na wizytówce Mühlhausa. Nie zamierzał niczego prostować. Mock pozbawiał ludzi złudzeń tylko wtedy, kiedy musiał.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

kwadrans na ósmą wieczór

Mock kazał dorożkarzowi zatrzymać się na podjeździe przed Dworcem Głównym, ponieważ nie bardzo wiedział, gdzie jest kamienica numer 77. Rzucił fiakrowi kilka banknotów, którymi poratował go dzisiaj nieoceniony Smolorz, i ledwo wydostał się z dorożki. Te niemałe trudności z poruszaniem nie wynikały ani z kaca, ani z upału, który zresztą pod wieczór zelżał. Policjant nie chciał wykonywać gwałtownych ruchów, ponieważ obawiał się, że odpadną wszystkie guziki przy spodniach i wyjdzie na jaw smutna prawda, iż prawie cztery lata temu był o kilka kilogramów młodszy. Z tego bowiem okresu pochodził jego trzyczęściowy garnitur, który, osłonięty starannie czystym płóciennym workiem, wisiał do dziś obok licznych pęków kluczy w stróżówce Achima Buhracka. Blisko cztery lata temu podwachmistrz Buhrack, szef strażników w policyjnym więzieniu śledczym, przygarnął świeżo awansowanego Hauptwachtmeistra Eberharda Mocka i przydzielił mu celę, która przez rok była jego mieszkaniem. Po tragedii, jaka wtedy spotkała Mocka, przełożeni i przyjaciele z Prezydium Policji odnosili się do niego z dużą wyrozumiałością. Achim Buhrack rozumiał, że Mock nie może ani chwili mieszkać w swym skromnym mieszkaniu w Tchansch, ponieważ tam z każdego kąta wypełzają upiory. Radca Ilssheimer wiedział natomiast doskonale, że urlop dany podwładnemu albo go zniszczy, albo wzmocni, lecz jego nieudzielenie spowoduje nieuchronny i niechlubny koniec policyjnej kariery Mocka. Nadwachmistrz został zatem urlopowany na rok i zamieszkał w jednej z cel, nad którymi pieczę sprawował podwachmistrz Buhrack. Dobrowolny więzień wręczył wtedy Smolorzowi dużą sumę pieniędzy, która co tydzień była uszczuplana w pobliskim sklepie ze spirytualiami przy Oderstrasse. Wtedy zaczęło się pijackie inferno. Przez pierwsze dwa miesiące Mock pamiętał jedynie przyjmowanie i wydalanie płynów, dostawcę alkoholu Smolorza oraz krzątaninę pewnego więźnia, któremu Buhrack nakazał sprzątanie celi Mocka. Potem skonstatował zanik uczucia głodu i pojawianie się niezwykłych snów. Sny były miłe i radosne. Śniła mu się głównie jasna, przejrzysta woda, pod której powierzchnią wolno poruszały płetwami kolorowe ryby. Potem woda stała się brunatna i mętna, a zamiast ryb pływały w niej ucięte głowy o mięsistych czerwonych twarzach. Którejś nocy jedna z głów odezwała się do Mocka, a kiedy wyrzucała z siebie gniewne słowa, jej usta pluły spróchniałymi, połamanymi zębami. Mock obudził się wtedy, wstał i pochylił się nad wiadrem, które służyło mu jako toaleta. Wyrzucił z siebie cały alkohol, a potem padł na pryczę i wsłuchiwał się w szybko bijące serce. Po chwili rozległy się okrzyki na więziennym korytarzu. Achim Buhrack obudził się i zlokalizował celę, w której ktoś krzyczał. Sięgnął po klucze do celi Mocka i ruszył w jej stronę. Delirium, pomyślał, tak musiało się skończyć to chlanie.

Pięć minut później prezydenta policji Kleibömera, który zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze gmachu, dwa piętra nad celami aresztanckimi, obudziły jakieś krzyki na dziedzińcu. Otworzył okno i zobaczył wśród gęstych płatków śniegu wychudzonego, półnagiego policjanta, którego podanie o urlop niedawno podpisywał. Policjant spojrzał na niego przytomnym wzrokiem i krzyknął: „Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Szef policji uznał, że coś mu się przywidziało wśród wirującej zadymki, wrócił do łóżka, zajął miejsce obok korpulentnej małżonki i spał dalej snem sprawiedliwego. Następnego dnia na jego biurko trafiło podanie. Hauptwachtmeister Eberhard Mock prosił o zgodę na przedterminowy powrót z urlopu zdrowotnego oraz na dalsze zamieszkiwanie w celi. Kleibömer zadzwonił do przełożonego Mocka, radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera, i zapytał go o opinię. Była pozytywna i prezydent policji z pewnym wahaniem zaakceptował dezyderaty Mocka, zaznaczając, iż czyni to na wyraźną prośbę jego przełożonego.

Od tego czasu minęły prawie cztery lata, a w życiu i w figurze Mocka nastąpiły spore zmiany. Wprowadził się z powrotem do mieszkania na Plesserstrasse, picie wymykało mu się spod kontroli jedynie raz w miesiącu, bo taką częstotliwość sobie narzucił i trzymał się jej niewolniczo, a jego sylwetka stawała się coraz bardziej okazała i reprezentacyjna, o czym dotkliwie przypominały mu dzisiaj cisnące guziki spodni uszytych kilka lat temu.

Mock, wciągając oddech, ruszył w stronę hotelu „Germania”, aby sprawdzić numer na nim. Okazało się, że to było Gartenstrasse 101. Znajdował się zatem po właściwej stronie tej najbardziej reprezentacyjnej ulicy Breslau. Ruszył na zachód i szybko zlokalizował wzrokiem kamienicę opatrzoną numerem 77. Szedł bardzo powoli i sam przed sobą udawał, że strugi potu, które go zalewały, nie mają nic wspólnego z dotkliwym bólem brzucha ściskanego przez bezlitosną obejmę. Kiedy już doszedł do bramy, ból nagle ustąpił, a po rozpalonym słońcem chodniku coś się potoczyło. Kościany guzik. Ale są jeszcze guziki przy rozporku, pomyślał, one nie pozwolą opaść spodniom. Schylił się, aby podnieść oderwany guzik, i wtedy stało się to, co miało się stać. Spodnie, które w wilgotnej stróżówce Buhracka zdążyły już sparcieć, trzasnęły. Rozpruły się wzdłuż szwu i zaczęły się zsuwać, odsłaniając równie opięte kalesony. Mock chwycił mocno w garść rozdarty materiał i rozejrzał się dokoła. Żaden z pasażerów przejeżdżającego tramwaju nie patrzył na nic innego, tylko na Mocka, szamoczącego się z podartymi gaciami, dwie młode kobiety, wychodzące ze sklepu z płytami, roześmiały się perliście i pokazywały go sobie palcami, a boy hotelu „Fürstenhof” stał z otwartą gębą, trzymając w ręku korbę, którą miał właśnie spuścić metalowe żaluzje. Mock, błyskając ineksprymablami, wdarł się do bramy, w której na szczęście była jeszcze czynna trafika. Spocony i zirytowany sprzedawca tłumaczył coś podniesionym głosem jakiejś damie, która zgłaszała reklamacje co do jakości tytoniu fajkowego dla męża.

– Daj mi pan – krzyknął Mock do subiekta – jakiś długi sznurek, ale cito!

– Co to znaczy cito! – rozeźlił się subiekt. – To nie apteka! Cito mu się zachciewa! Cito to możesz pan oddać gacie do pralni, jak w nie nasrasz! O, przepraszam panią…

– Oż ty, świński ryju! – wrzasnął Mock i chwycił za gardło zdumionego sprzedawcę, a podarte spodnie całkiem mu się zsunęły z bioder ku zgorszeniu damy kupującej tytoń. – Widziałeś kiedyś taką legitymację, gamoniu?

I wtedy sięgnął do kieszeni marynarki. Nagle uświadomił sobie, że został dziś w nocy okradziony i że nie ma przy sobie żadnej legitymacji.

Przerażony subiekt wyrwał się Mockowi i cofnął na zaplecze, aby poszukać sznurka. Policjant pozostał w tej groteskowej pozie – pół leżąc, pół siedząc na ladzie – a wystraszona dama uznała, że pretensje jej męża są nieuzasadnione, i opuściła trafikę. Kiedy sprzedawca pojawił się z grubym sznurkiem, którymi związane były przed chwilą worki przedniego knastra, Mock uśmiechnął się i podziękował. Uśmiech był wymuszony. Mockowi nie było do śmiechu.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

wpół do ósmej wieczór

Nie było mu do śmiechu również kilka minut później, kiedy wdrapał się na ostatnie piętro kamienicy i został przez dwóch mundurowych wpuszczony do mieszkania. Mimo że obciągał marynarkę, aby zasłoniła dziurawe spodnie wiszące na szelkach ze sznurka, to i tak nie udało mu się uniknąć ironicznych i zjadliwych komentarzy gapiów, którzy się zgromadzili nader licznie na klatce schodowej.

Okna mieszkania wychodziły na zachód. Dlatego wszystkie trzy pokoje i kuchnia zalane były zachodzącym słońcem, a powietrze drżało od zgrzytliwych dźwięków, jakie wydawały tramwaje zatrzymujące się pod budynkiem Domu Krajowego, blask wlewał się również do przedpokoju i oświetlał spoconego umundurowanego policjanta rewirowego, który stał przy drzwiach wejściowych i wskazywał pokój, z którego dochodziły podniesione głosy. Mock wszedł i chwycił się za nos i usta. Był to odruch obronny przed ostrym smrodem, którego nie mogło rozwiać rozgrzane powietrze wpadające przez okno.

Mock rozejrzał się po pokoju, aby poznać źródło smrodu, który od razu zidentyfikował jako woń moczu. Jej źródłem mógł być jedynie człowiek – żywy albo martwy. W pomieszczeniu umeblowanym jak typowy gabinet nie było żadnych trupów i aż trzy istoty żywe, nie licząc Mocka. Latał duży, bzyczący szerszeń. Oprócz niego w pokoju znajdowali się dwaj żywi ludzie, którzy krzyczeli na siebie. Dokonał szybkiej analizy. Szerszeń na pewno nie był źródłem odoru. Radca kryminalny Heinrich Mühlhaus, pomimo różnych ekstrawagancji, na pewno nie oddawał moczu wprost w spodnie, toteż obezwładniający smród musiał pochodzić od mężczyzny na wózku inwalidzkim. Mühlhaus nie sprawiał wrażenia, jakby mu ten smród jakoś strasznie przeszkadzał, co Mock natychmiast sobie wyjaśnił jego abstynencją. Sam szybko przełykał ślinę, aby powstrzymać odruch wymiotny. Kiwnął głową szefowi wydziału kryminalnego.

– O, dobrze, że pan już jest, Mock – powiedział Mühlhaus i zagryzł zęby na fajce. – Chodźmy na miejsce morderstwa. Albo nie. Niech pan najpierw wygoni stąd tego szerszenia, aby nie użądlił szanownego pana radcy. A pan niech tu siedzi i czeka na mnie! – krzyknął do inwalidy na wózku. – Nie może pan się myć, dopóki laborant nie zdejmie z pana ubrania odcisków palców, rozumie pan?!

– To co?! – wrzasnął inwalida. – Mam się udusić od własnego smrodu?!

– Od smrodu jeszcze nikt nie umarł – zareplikował Mühlhaus i odwrócił się do przybysza. – No, proszę, Mock, niech pan zrobi to, o co pana prosiłem.

– Boję się szerszeni. – Mock cofnął się w stronę drzwi. – Kiedyś mnie jeden użądlił, gdy byłem dzieckiem. Przepraszam pana, panie radco, ale musi pan to sam zrobić.

Szerszeń usiadł na firance. Mühlhaus zbliżył się, wyciągnął rękę do owada, jakby chciał go pstryknąć. Wtedy przeciąg wywiał firankę na zewnątrz budynku. Szerszeń odfrunął z firanki i wylądował na parapecie. Mühlhaus pobladł i odsunął się powoli od okna. Odwrócił się do Mocka i ugniótł tytoń w główce fajki.

– Czemu go pan nie zabił?! – wrzasnął inwalida. – Boi się pan podejść do okna?!

– Stary piernik! – sapnął Mühlhaus i wziąwszy Mocka pod rękę, wyszedł wraz z nim do przedpokoju.

– Rozumiem, że chce się umyć, ale Ehlers dopiero zbiera odciski palców w pokoju, gdzie uduszono te dwie kobiety.

– Jeśli mam je zidentyfikować – Mockowi, mimo suchości w przełyku, udało się przełknąć ślinę – to chodźmy tam, panie radco.

– Panie nadwachmistrzu! – Mühlhaus wetknął płonącą zapałkę do główki fajki. – Dawno się nie widzieliśmy. Pan pracuje w decernacie obyczajowym, ja – w policji kryminalnej. Szkoda, że nigdy mnie pan nie odwiedził. Ludzie z różnych wydziałów powinni się ze sobą przyjaźnić, podtrzymywać kontakty…

– Pierwszy raz pan radca zaprasza mnie do siebie – mruknął Mock – a ja już myślałem, że od sprawy czterech marynarzy całkiem pan o mnie zapomniał…

– Wiem, o co panu chodzi, Mock. – Mühlhaus wypuścił kłąb dymu. – Ale proszę mnie zrozumieć. Muszę być pewien, że w moim wydziale jest człowiek odporny psychicznie, że nawet po jakimś nieszczęściu nie poniesie go, że potrafi nad sobą zapanować… – A pan, cóż…- Obrzucił Mocka krytycznym wzrokiem. – Przez rok mieszkał pan w celi aresztanckiej i najpierw pan pił, a potem umartwiał się jak pustelnik. Dziś znalazłem pana w burdelu, gdzie chędożył pan jak buhaj, z daleka czuć od pana wódką, podarł pan spodnie po pijanemu… U mnie pracują ludzie porządni, uczciwi ojcowie rodzin… Ale dobrze, dość tych kazań, chodźmy!

Radca kryminalny ponownie wziął Mocka pod rękę i weszli do sypialni. Znajdowało się w niej wielkie łoże zasłane zieloną aksamitną kapą, fotel o wytartym nieco obiciu, stolik z popielnicą wypełnioną niedopałkami cygar oraz ogromna trzydrzwiowa szafa. Na jednej ścianie wisiał obraz przedstawiający dwóch wędrowców podziwiających Śnieżkę, najwyższy szczyt Karkonoszy, na drugiej zaś błękitny wełniany kilim. Jego centralną część wypełniały dwa okręty otoczone małymi łódkami, które ustawione były w nadzwyczaj równe rzędy. Na fotelu walały się dwie sukienki i dwa biustonosze, koło łóżka stały przekrzywione buty na wysokich obcasach, a wszystko to uwieczniał na kliszy fotograf i laborant policyjny Helmut Ehlers.

Kilka dni później Mock sam się sobie dziwił, że najpierw zobaczył to wszystko, na co nikt nie zwróciłby najmniejszej uwagi, a dopiero później to, co wprost rzucało się w oczy. Kilka dni później ubolewał nad swoją znieczulicą, ponieważ nie odczuł żadnego dyskomfortu na widok dwóch nagich kobiecych ciał leżących jedno na drugim na łóżku. Kilka dni później robiło mu się niedobrze, kiedy dłonie Ehlersa przekręcały głowę jednej i drugiej kobiety, aby lepiej sfotografować sine pręgi na ich szyjach – ślady po jakimś pasku. Tak było kilka dni później.

Teraz Mock patrzył na wszystko jak przez szybę i starał się nie oddychać, aby nie uronić ani jednego słowa radcy Mühlhausa.

– Mieszka tutaj emerytowany radca kolejowy, doktor Paul Scholz – mówił szef policji kryminalnej – miał pan wątpliwą przyjemność widzieć tego dziadygę. To inwalida. Ciekawe, że inwalida mieszka na ostatnim piętrze, co? Bardzo ciekawe… Zapytałem o to dozorcę. Stwierdził, że pan Scholz jest człowiekiem bardzo upartym. Mimo propozycji zamiany ze strony różnych lokatorów, którzy oferowali mu swe mniejsze mieszkania, doktor Scholz wolał pozostać na ostatnim piętrze i codziennie być znoszonym przez swojego służącego, którego zresztą nieustannie wyzywał od gałganów i nicponi…

– Jak one się tutaj znalazły? – zapytał Mock, zauważywszy stojącą koło łóżka wodę z mydlinami i czerwoną gruszkę lewatywy.

– Zauważył pan? – Mühlhaus poszedł za wzrokiem Mocka. – Czy może się pan pokusić o jakiś wniosek?

– Mogę – szepnął Mock. – Wiem, dlaczego nie śmierdzi tu kałem, jak to często bywa w pomieszczeniach, gdzie kogoś uduszono. Nie nastąpiła defekacja, ponieważ obie kobiety zrobiły sobie lewatywę. Nie wylały później wody do ubikacji.

– Dlaczego zrobiły lewatywę?

– W celach higienicznych. Pewnie morderca chciał z nimi odbyć stosunek, jak to pisze bodaj Boccaccio, przez tylną bramę. Per anum.

– Nie żałuję, że pana tu wezwałem. – Mühlhaus był bardzo poważny. – Co pan mi jeszcze powie o tej świni?

– Nikt ich nie ruszał?

– Jedynie Ehlers odchylił ich głowy przy fotografowaniu. To wszystko.

Mock podszedł do zwłok. Nachylił się nad nimi i wzdrygnął z obrzydzeniem. Nie lubił owłosionych pach i nóg. I wtedy ogarnął go wstręt do samego siebie. Patrzysz na nie jak ich klient, głupi skurwysynu? – zapytał sam siebie. Dwie kobiety zostały uduszone, może zostawiły jakieś dzieci, a ty zastanawiasz się nad depilacją ich pach? Ty zwyrodnialcu, burdele cię zniszczyły, wymuszona miłość cię zdegenerowała, krętki blade są w twoim mózgu. Czy jest jakiś arsen lub bizmut na mózgowy syfilis? Zamknął oczy, aby powstrzymać piekące łzy.

– Nie znam ich – powiedział po chwili głuchym głosem – nigdy ich nie widziałem. Nie pracowały na pewno w żadnym burdelu. Poznałbym je wtedy.

– Jakie pan wnioski wyciąga na podstawie pobieżnych oględzin ich ciał?

– Leżą tak, jakby były trybadami.

– Czym?

– Trybadami. Lesbijkami – Mock ożywił się na chwilę. – Udawanymi lub autentycznymi. Wyraz „trybada” pochodzi od greckiego czasownika tribein, co znaczy „trzeć”, „pocierać”. One pocierały się…

– Wystarczy – westchnął Mühlhaus i pociągnął fajkę tak mocno, że coś w niej zatrzeszczało. – Darujcie sobie te szczegóły, Mock. Mam oczy i widzę, co one mogły robić. A teraz niech mi pan powie, kim był ten bydlak. Zboczeńcem?

– Niekoniecznie. Na pewno sprawy płciowe odgrywają dużą rolę w jego życiu. Ale to tak jak u wielu. Przecież niejeden wcale niezboczony chłop lubi robić fiku-miku z trybadami. To dość drogo kosztuje i dla tego większość dziewczyn godzi się na takie zabawy. – Świetnie udają, że to lubią. Autentycznych trybad nie jest zbyt dużo. Za to dobrych aktorek całe mnóstwo.

– Co pan mi jeszcze o nim powie?

– Ważne jest, by ustalić, czy je posiadł i czy zostawił ślad swojej chuci.

– Nie było śladów nasienia.

– A zatem mógł to być zboczeniec, który poprzestaje na gapieniu się. Trzeba by się przejść po burdelach i popytać o klientów, którzy lubią się przypatrywać. Trzeba by przycisnąć tych, którzy rozpowszechniają bezwstydne filmy. Ten bydlak musiał mieć w ich oglądaniu duże upodobanie. Mam się tym zająć?

– Opiekował się nimi jakiś alfons? – Mühlhaus udał, że nie słyszy pytania Mocka, i patrzył, jak Ehlers odbija na szklanych płytkach odciski palców denatek.

– Złe słowo. Oni się nikim nie opiekują. Założę się, że ich alfons już czmychnął z Breslau. – Krew napłynęła Mockowi do twarzy. – Te kanalie nikim się nie opiekują, nie prowadzą swych dziewczyn do lekarza, nie sprawdzają, z jakim klientem się umówiły, nawet kiedy pytają podopieczne: „jak leci?”, chcą usłyszeć, ilu klientów obsłużyły. Alfons to pasożyt, rakowata narośl, syfilityczny wrzód.

– Lubi pan prostytutki, co, Mock? – Mühlhaus schylił się i otworzył drzwiczki pieca, aby wystukać tam fajkę. – Pan ma do nich ciepły stosunek, a nawet rzekłbym, że je pan szanuje. Przytula je pan, głaszcze po głowie, co, Mock?

– Skąd pan to wie?

– Mam swoje informatorki – odpowiedział Mühlhaus, a potem ton protekcjonalny zmienił na spokojny i opanowany. – Nie ma pan zimnego spojrzenia badacza kryminologa. Gdyby pan spotkał tego zboczeńca, rozerwałby go pan na strzępy. A ja nie potrzebuję u siebie drapieżnika – Mühlhaus westchnął i otworzył drzwi od pokoju. – Szkoda. Dziękuję panu, panie nadwachmistrzu, za przyjście i za sugestie co do sprawcy. Teraz ich pan nie zidentyfikował. Trudno. Nie było to łatwe, wiem. Nie mają żadnych znaków szczególnych, blizn, tatuaży i tak dalej. Dzisiaj wieczorem zdjęcia odcisków palców będą leżeć na pańskim biurku. Proszę je w poniedziałek porównać z archiwum wydziału obyczajowego. Proszę zidentyfikować te kobiety, Mock. Są w policji i rządzie śląskim ludzie, którzy stwierdzą, że spotkało je to, na co zasłużyły. Ja nie należę do tych ludzi. Dla mnie one są tak samo ważne jak zamordowana cesarzowa. A dla pana? Dziękuję. Do widzenia, Mock.

Mock nie odpowiedział. Stał i przypatrywał się poczynaniom Ehlersa. Fotograf zbliżył się do jednej z kobiet i przesunął palcem po jej górnej wardze. Gest ten był prawie pieszczotliwy. Mockowi zrobiło się niedobrze.

– Dziękuję panu, Mock! – Mühlhaus podniósł głos. – Do widzenia!

– Idźże stąd, Ebi! – powiedział spokojnie Ehlers. – Teraz będzie coś nie na twoje nerwy. Dzisiaj chyba jesteś nadwrażliwy.

– Rób swoje, Helmut – zimny ton Mocka był tak sugestywny, że fotograf nawet nie zareagował gniewem, kiedy usłyszał ten rozkaz od policjanta równego mu stopniem. – A ja zobaczę, czy dobrze sobie radzisz.

Ehlers spojrzał na Mühlhausa, a ten po krótkim wahaniu skinął głową. Fotograf uniósł górną wargę jednej z dziewczyn. Oczom policjantów ukazało się mocno zaczerwienione dziąsło. Nie było ono jednak – jak pomyślał Mock przez ułamek sekundy – zaczerwienione od częstego wcierania kokainy. Było pokryte zakrzepniętą krwią. Pośród niej błyszczała biała kość o poszarpanych brzegach, otoczona czerwonym miąższem. Mock poczuł, że rozmywa mu się obraz przed oczami. Zmrużył powieki i pochylił się nad twarzą zabitej. Ehlers wolną ręką zwolnił wężyk spustowy i błysnęła magnezja. Teraz w jej blasku Mock stwierdził, że nic mu się nie przywidziało. Dziewczyna miała ułamane dwa zęby. Dwie jedynki.

Mock odepchnął fotografa i podskoczył do drugiej zamordowanej. Odsłonił jej dziąsła. Jedna z górnych jedynek była ułamana blisko dziąsła. Druga była tylko lekko ukruszona. Wtedy dostrzegł leżące na stole kombinerki posypane proszkiem daktyloskopijnym. Duże, ostre, pokryte krwią obcęgi, którymi można było przeciąć gruby drut. Albo ułamać ząb.

Mock usłyszał trzask łamanych kości, ujrzał krew zalewającą dziąsła, zobaczył ból i rozpacz w oczach kobiet. W oczach, które niedawno były błyszczące, prowokujące, zamglone od rozkoszy. Teraz opadały na nie opuchnięte powieki. Odwrócił się wolno w stronę wyjścia, zdecydowanym ruchem odsunął Ehlersa i nagle rzucił się do drzwi. Natrafił tam na przeszkodę. Stał w nich potężny rewirowy, który był poprzednio w przedpokoju i wskazywał Mockowi drogę do gabinetu radcy Scholza.

– Proszę się odsunąć – powiedział Mock przez zaciśnięte zęby.

– Niech się pan uspokoi, Mock, i zostawi nas samych! – Mühlhaus znów podniósł głos. – Rewirowy Diestelmann was odprowadzi. Rewirowy, dajcie jakiś płaszcz lub fartuch panu nadwachmistrzowi! Podarły mu się spodnie.

– Puść mnie! – Pod napiętą skórą twarzy Mocka poruszyły się węzły szczęk.

Rewirowy Diestelmann stał bez ruchu. Nie dlatego jednak, że chciał posłusznie wykonać polecenie radcy kryminalnego i nadal blokować drzwi. Rewirowemu nic się po prostu nie chciało. Nie miał ochoty szukać płaszcza ani fartucha, nie miał ochoty powstrzymywać gapiów, którzy cisnęli się na korytarzu, nie miał ochoty używać swych mięśni, by odepchnąć od siebie rozwścieczonego, zionącego alkoholem i nieogolonego nadwachmistrza, który miał spodnie podarte na tyłku. Był pewien, że wystarczy jedynie spojrzeć, aby zatrzymać zadziornego funkcjonariusza. Diestelmann zrozumiał, że się pomylił, kiedy stracił równowagę, zamachał rękami i usiadł ciężko na podłodze, a jego czako potoczyło się daleko. Pośpiesznie wstał i zobaczył, jak podarte portki znikają w gabinecie radcy Scholza.

Zadudniły w przedpokoju kroki trzech mężczyzn, którzy rzucili się za Mockiem. Po kilku sekundach wszyscy stali w drzwiach i patrzyli w przerażeniu, jak emeryt wrzeszczy, że nie ma najmniejszej ochoty być przesłuchiwanym. Usłyszeli, że ubliża Mockowi, żądając pozwolenia na umycie się. Widzieli, jak podnosi laskę i bije Mocka w twarz, a potem pluje na niego. Widzieli czerwoną pręgę na twarzy Mocka, a potem nie wierzyli własnym oczom. Oto Mock wyrzuca inwalidę z wózka, zdziera z niego szlafrok i chce wytrzeć nim kałużę moczu. Wtedy ruszyli do akcji. Rewirowy, wściekły z powodu doznanego upokorzenia, wziął zamach i wymierzył w kark Mocka. Uderzył. Trochę za mocno.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

wpół do dziewiątej wieczór

Mock ocknął się w dorożce. Już po raz drugi był dzisiaj otulony w jakiś stary płaszcz i nie miał zielonego pojęcia, skąd się on wziął na jego ramionach. O ile podczas porannego przebudzenia w lesie nie mógł liczyć na nikogo, kto by mu przypomniał zdarzenia bezpośrednio poprzedzające jego bolesny powrót do świata żywych, o tyle teraz o odtworzenie przeszłości mógł poprosić radcę kryminalnego Heinricha Mühlhausa. Jego dobrotliwa, okolona brodą twarz była pierwszą rzeczą, jaką ujrzał zaraz po tym, gdy do jego nozdrzy doszła woń duńskiego tytoniu fajkowego. Z trudem przekręcił głowę i ujrzał, jak dorożka mija potężne budynki browaru Haasego i fabryki mydła Tellmanna na Ofener Strasse.

– Trzeba się panem opiekować jak dzieckiem, Mock. – Mühlhaus uśmiechnął się łagodnie. – Bo zawsze coś pan zbroi. – Po tych słowach radca kryminalny stał się poważny: – Uczciwość wymaga ode mnie, abym powiedział panu, czy zdał pan dzisiejszy egzamin. Otóż nie zdał pan.

– Jaki egzamin? O czym pan mówi? – Mock potarł ręką kark i wciągnął powietrze z sykiem śliny. Był pewien, że od potylicy do pleców rozciąga się sinogranatowy obszar bólu.

– Chciałem wziąć pana do siebie, do policji kryminalnej – powiedział dobitnie Mühlhaus – to miała być pana pierwsza sprawa. Trudna, przerażająca, spektakularna. Jej pomyślne zakończenie byłoby początkiem pana błyskotliwej kariery. Tymczasem pan…

– Wiem, wiem, panie radco. – Mock wyprostował się na siedzeniu, a stary płaszcz doktora Paula Scholza zsunął mu się z ramion. – Upiłem się, podarłem portki i tak dalej… To wszystko jest nieistotne. Istotne jest jedno. Czy inwalida mógł je zabić? Gdzie on wtedy był? Niech pan nie mówi o mnie – Mock perorował coraz głośniej – ja jestem nieważny! Ważna jest sprawa! Mam gdzieś, czy będę pracował w pańskim dziale, czy też nie, ale chcę wiedzieć, kto zabił te dziewczyny i wyłamał im zęby, rozumie pan?! Nic więcej nie jest ważne.

– Tak – odpowiedział Mühlhaus, a po chwili podniósł palec do góry i wygłosił łacińską sentencję z wystudiowanym patosem, jak nauczyciel gimnazjalny pozujący na Cycerona. – Vivere non est necesse, navigare necesse est. Rozumiem pana, Mock. Zatem ad rem. A oto nasza rekonstrukcja zdarzeń. Stary radca Scholz obudził się dzisiejszego ranka koło siódmej i wiedząc, że służący ma wolne, sięgnął pod łóżko po nocnik. Nie znalazł go tam. Wsiadł na wózek i zaczął jeździć po domu w poszukiwaniu naczynia. Kiedy wjechał do gabinetu, otrzymał bolesny i obezwładniający cios w twarz. Był on – by tak rzec – miękki, bo dłoń napastnika owinięta była w gazę, i obezwładniający, bo gaza nasączona była chloroformem. Radca zasnął. Obudził się koło południa. Był przywiązany do wózka i zakneblowany. Dzwonek w drzwiach dzwonił uparcie. W gabinecie był napastnik. Wysoki mężczyzna, mimo upału w płaszczu, kapeluszu i rękawiczkach. Na twarzy miał maskę. Przyłożył pistolet do głowy radcy i kazał mu odebrać spod drzwi gazetę, którą zwykle przynosił w sobotę rano syn dozorcy. Radca powiedział chłopcu, że źle się czuje, i polecił wrzucić gazetę przez otwór na listy. Chłopak zrobił, jak mu kazano. Potem napastnik ponownie uśpił radcę. Napastnik przez tenże otwór wyrzucił banknot. Młodemu wydawało się, że ręka wyrzucająca pieniądz była w rękawiczce. Schodząc, natknął się na dwie prostytutki…

– Skąd wiedział, że to były prostytutki? – przerwał Mock.

– Zauważył, że nie miały na sobie majtek. A jakiś kolega mu mówił, że prostytutki nie noszą majtek. Chłopak zszedł piętro niżej i się zatrzymał. Usłyszał, jak kobiety dzwonią do radcy Scholza. Drzwi otworzyły się i młody usłyszał zachrypnięty męski głos: „No dobrze, że jesteście, laleczki”. Coś takiego powiedział morderca. Chłopak pobiegł do swojego ojca, dozorcy, który pił piwo w jakiejś pobliskiej knajpie. Dozorca zlekceważył relację syna. Dopiero po kilku godzinach poszedł do radcy Scholza. Nikt nie otwierał. Dozorca otworzył drzwi zapasowym kluczem i wszedł. W mieszkaniu zastał dwa trupy, uduszone paskiem od spodni, i zasikanego właściciela. To tyle. Navigare necesse est. Ale nie dla pana.

– Nie widziałem żadnego paska od spodni…

– Zabezpieczył go Ehlers, aby go wysłać do pracowni kryminalistycznej do Berlina, i już nie było paska, kiedy pan przyszedł…

Dorożka zatrzymała się na Plesserstrasse. Mock oddał płaszcz Mühlhausowi i zszedł na ziemię. Wzrok Mocka ślizgał się po murach domu, po starej i pustej witrynie sklepu rzeźniczego, który prowadził stryj, a po jego śmierci był mieszkaniem Willibalda Mocka i jego syna Eberharda, prześliznął się po łukowatym przejściu, w którym kilkoro dzieci bawiło się z małym psiakiem, po napiętej budzie dorożki i zatrzymał się na równie napiętej twarzy Mühlhausa.

– Wiem, że aż pan pęka, panie radco – powiedział z ironicznym uśmiechem. – Żebym zapytał pana o egzamin, którego niby nie zdałem. Widzę, że aż się pan pali, aby mnie zmieszać z błotem. Chce pan sobie tą złośliwością zrekompensować, że musiał mnie pan wieźć przez całe miasto i że późno wróci pan do domu, prawda? A ja panu powiem po prostu „dziękuję”. Za odwiezienie mnie do domu i za pokazanie mi, że nie nadaję się do niczego, tylko do spisywania dziwek. Dziękuję panu za uprzejmość i za lekcję, która doskonale mi pokazała policyjny system kastowy.

– To nie dlatego nie zdałeś egzaminu do policji kryminalnej – Mühlhaus oparł mu dłonie na ramionach – że rzuciłeś się na starego. Sam bym mu chętnie, mówiąc po twojemu, przywalił. To nie dlatego, że okazałeś sympatię nieszczęsnym uduszonym dziewczynom. Proszę posłuchać mnie uważnie. – Ścisnął mocno ramiona Mocka. – W naszej pracy pokrzywdzony jest punktem wyjścia, przestępca – punktem dojścia. Są to dwa brzegi wielkiej rzeki. Żeby dotrzeć do mordercy, trzeba zostawić definitywnie brzeg, na którym płacze pokrzywdzony albo jego bliscy. Musi pan ten brzeg stracić z oczu. A pan nie potrafi wypłynąć na szerokie wody, nie umie pan nie oglądać się za siebie. Dlatego nigdy nie będzie pan dobrym śledczym. Wśród nas nie ma Orfeuszy. Proszę zrozumieć jedno. Praca śledczego jest wielką samotnością.

– A pan nie lubił tych nieszczęsnych dziewczyn? – wydusił z siebie Mock.

– Ja nie lubię ludzi – odpowiedział Mühlhaus – nikogo. Nawet pana.


Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

wpół do dziewiątej wieczór

Mało kto w Breslau darzył sześćdziesięcioletnią Elsę Woermann cieplejszym uczuciem. Tolerowano ją jedynie i niekiedy się jej obawiano. Budziła sprzeczne reakcje jak czarownica odczyniająca uroki, która w jednej chwili z poczciwej babki mogła stać się harpią. Gardzono nią i się jej obawiano, bo znała najskrytsze tajemnice – jak portier w tanim hoteliku na godziny, któremu ze strachem, lekceważeniem i z zakrytą twarzą rzuca się parę groszy i chyłkiem umyka z brudnego pokoju, będącego jeszcze przed chwilą ogrodem rozkoszy. Znała ludzkie słabości, ponieważ z tych słabostek żyła. Najpowszechniejszą z nich była – jak ją pani Woermann nazywała sama dla siebie – „słabostka podbrzusza”. To ona kazała zamężnym paniom odgradzać się od przyzwoitego świata woalką i rzucać w ramiona różnych frantów, to ona sprawiała, że poważni ojcowie rodzin wariowali dla tancerek z różnych tingel-tanglów lub obwiązawszy twarze chustami jak przestępcy z Dzikiego Zachodu, wchodzili w głębokie piekielne kręgi tajnych klubów, gdzie czekały na nich rozpustnice albo – co gorsza – dzieci, odmieńcy czy przebierańcy. Elsa Woermann umożliwiała im rozkosz w ich ramionach. Przyjmowała zamówienia i oferty. Witała w swych progach zamaskowanych mężczyzn i trudne do rozpoznania kobiety, notowała ich najgorętsze pragnienia i obiecywała znaleźć pożądaną przez nich usługę. Nikt nigdy się nie skarżył, nikt nie zgłaszał reklamacji. Z prawnego punktu widzenia nic nie można było jej zarzucić, mimo że Mock i jego koledzy starali się, jak mogli.

Formalnie pani Woermann prowadziła od czterech lat firmę „Dyskretne Przekazywanie Wiadomości”. Jej fama szeroko rozlała się po mieście i zaowocowała liczną konkurencją, która jednak szybko odpadała. Do likwidacji konkurencyjnych firm przyczyniali się różni ustosunkowani, możni i – co najważniejsze – upokorzeni przez zdradę obywatele. Nie chcieli oni tolerować tego jawnego stręczycielstwa, wynajmowali prywatnych detektywów lub nie żałowali pieniędzy dla radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera i jego ludzi z Eberhardem Mockiem na czele. Funkcjonariusze decernatu IV przeprowadzali szczegółowe i złośliwe rewizje w siedzibach tych firm i w księgach rachunkowych oraz zapisach zleceń i zawsze znajdowali coś nieobyczajnego, co pozwalało tak zaszantażować erotycznych pośredników, że ci opuszczali Breslau lub zmieniali branżę. Policjanci z wydziału obyczajowego nie zgłaszali tych spraw do Sądu Krajowego i nie brali łapówek od zastraszonych właścicieli. Nie musieli tego robić, ponieważ i tak byli hojnie nagradzani przez owych możnych i zdradzonych. A jednak policji nie udawało się zniszczyć interesu pani Woermann z prostego powodu – obdarzona fenomenalną pamięcią, nie prowadziła żadnych notatek oprócz buchalteryjnych zapisów. W księgach rachunkowych notowała „o przekazaniu informacji numer taki a taki za kwotę taką a taką”. Swoje obowiązki spełniała w sposób niezawodny – dawała ogłoszenia w codziennej prasie. Kochankowie, a nade wszystko oferenci usług erotycznych przejmowali pałeczkę i sobie znanymi metodami sprawdzali, czy ludzie pragnący nawiązać kontakt nie są przypadkiem podstawionymi policjantami albo prywatnymi detektywami. W tej identyfikacji czasami pomagała im za specjalną opłatą pani Woermann, żądając od swoich klientów podania jakiegoś szczegółu, który by ich uwiarygodnił. Interes zatem kwitł, jak to bywa w przypadku każdej działalności monopolistycznej; mieszkańcy Breslau tolerowali panią Woermann lub jej nienawidzili, a policjanci i prywatni detektywi usiłowali przeciągnąć ją na swoją stronę, co było – z powodu jej niezłomnych zasad – równie nieskuteczne, jak coroczne próby walki z rojami komarów nad Odrą.

Oprócz fotograficznej pamięci Elsa Woermann miała bardzo dużo tolerancji dla przeróżnych ludzkich dziwactw. Nie była zatem wcale zaskoczona, kiedy dwa tygodnie temu zjawili się u niej dwaj mężczyźni, którzy ani nie byli ubrani stosownie do pory roku, ani nie odnosili się uprzejmie do niej samej. Zakrywszy twarz kołnierzem płaszcza i nacisnąwszy kapelusz głęboko na czoło, jeden z nich burknął krótko i dość nieskładnie: „Dwie lesbijki na orgię do mnie”. Drugi milczał i ciężko dyszał, wydzielając z siebie silny zapach miętowych cukierków. Pani Woermann wcale nie dociekała, dlaczego zamawiający przyszedł w towarzystwie. Nie zastanowiło jej również to, że zamaskowany mężczyzna tę dość banalną usługę zamawia przez jej biuro, zamiast pójść do pierwszego lepszego domu publicznego i wybrać dwie dziewczyny mające się ku sobie lub udające taką skłonność. Nie patrząc na ich osobliwe przebrania, odpowiedziała bardzo grzecznie, że zaprasza ich do siebie za trzy dni o godzinie dziewiątej rano z kwotą trzech milionów marek jako jej honorarium. Kiedy nie zgodzili się na tak wielką kwotę, bardzo fachowo i dokładnie pokazała, iż ma ogromną wiedzę o szalejącej w kraju inflacji. Wtedy ustąpili.

Tego samego dnia nadała telefonicznie w „Schlesische Zeitung” ogłoszenie: „Duet dęty grecki zatrudnię pilnie w orkiestrze. Oferty proszę składać w skrytce pocztowej nr 243 na Poczcie Paczkowej przy Breitestrasse”. Następnego dnia rano znalazła tam list o treści: „Duet dęty grecki, tel. 3142, firma «U Maksa»”. Pani Woermann natychmiast spaliła list, zadzwoniła i poprosiła o połączenie z firmą „U Maksa”. Kiedy usłyszała w telefonie: „Tu Max, słucham”, powiedziała: „Duet dęty od Safony”, i odłożyła słuchawkę. Następnego dnia zjawił się u niej miłośnik „dziewczyn z Lesbos” i wyłożył honorarium dla niej i dla Niegscha. W zamian otrzymał numer telefonu firmy „U Maksa”, z którym miał osobiście ustalić wszelkie szczegóły transakcji. To było wszystko. Wiedziała, że szef fikcyjnej firmy „U Maksa”, Max Niegsch, z którym znała się od wielu lat, nie musiał sprawdzać swojego klienta, ponieważ nie żądał usług, za które mogli trafić za kratki i zleceniodawca, i zleceniobiorca, nie mówiąc już o pośredniczce. Wszystko było czyste i bezpieczne. Dyskrecja zapewniona.

W takim błogim poczuciu bezpieczeństwa siedziała teraz pani Elsa Woermann na swoim balkonie w domu przy Wilhelmsufer, nad sklepem wielobranżowym „Jung &Lindig”, i obserwowała, jak zachód słońca wyzłaca wierzchołki platanów na nadodrzańskim bulwarze. Nie zdziwiła się wcale, kiedy ujrzała niewielką postać w białym kaszkiecie i w ubraniu tegoż koloru, wynurzającą się zza Urzędu Monopolowego. Max Niegsch walczył od roku z nałogiem hazardu i pieniądze z transakcji, których dokonywał za pośrednictwem pani Woermann, odbierał wprost od niej, zawsze wieczorem, już po zamknięciu punktów loteryjnych i bukmacherskich. Teraz szedł rozradowany nadbrzeżem i na widok pani Woermann stojącej na balkonie podrzucił do góry kaszkiet i zgrabnie go złapał. W uliczce rozległ się warkot silnika i wraz z tym dźwiękiem wjechał w nią motocykl z wózkiem bocznym. Wtedy pani Woermann po raz pierwszy i ostatni tego dnia się zdziwiła. Motocykl jechał bowiem chodnikiem. Silnik zawył i maszyna znalazła się za Maksem Niegschem. Sutener podrzucił właśnie kaszkiet, ale już go nie złapał. Przednie koło motocykla wtargnęło między jego kolana. Najpierw na ułamek sekundy znalazł się na błotniku, a potem zsunął z niego powoli. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Motocyklista, w długim płaszczu, kasku i goglach, zsiadł i wziął Niegscha pod pachy, bardzo troskliwie wsunął go do wózka bocznego i przyłożył mu coś do twarzy. Następnie naciągnął brezent na otwór wózka i nie było już widać poszkodowanego. Ludzie rzucili się do okien i wylegli na balkony. Zupełnie odwrotnie zachowała się pani Woermann. Weszła do mieszkania i zamknęła drzwi na balkon. Nie chciała być przesłuchiwana następnego dnia przez policję, a zwłaszcza przez ordynarnego nadwachmistrza Eberharda Mocka, który wciąż nie dawał jej spokoju, oskarżając o sianie demoralizacji. Jakby sam był moralnie czysty! Weszła do salonu i wyrzuciła Maksa Niegscha z pamięci. Dyskrecja była jej dewizą.


Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,

wpół do dziewiątej rano

Pokój Mocka i jego dwóch kolegów, Kurta Smolorza i Herberta Domagalli, był ascetyczny i nie znajdowało się w nim nic, co mogłoby rozpraszać uwagę policjantów. Bo czyż mogły ich dekoncentrować zielone lamperie albo trzy potężne biurka z zielonymi blatami i mosiężnymi popielnicami, albo ogromna szafa na akta, która zamykała się jak witryny sklepów – miała opuszczane żaluzje z dębowych deszczułek? Jedyne, co mogło odwracać ich uwagę to duża paprotka na parapecie, w którą niegdyś wyposażyła ich żona Domagalli, który nie chcąc się narazić połowicy, pielęgnował kwiatek i burczał na Mocka i Smolorza, kiedy ci użyźniali glebę śliną i popiołem z cygar.

Dzisiaj w dwóch pokojach i korytarzyku, zajmowanych przez decernat IV nikt na nikogo nie burczał, nikt nie podnosił głosu ani nikt nikogo nie przesłuchiwał. Nie unosił się również dym tytoniowy ani nie stukały drewniane żaluzje szafy z aktami. Pusty był pokój szefa decernatu, radcy Ilssheimera, oraz korytarzyk zajmowany przez praktykanta Isidora Blümmela. Prawie wszyscy pracownicy wydziału cieszyli się niedzielnym wypoczynkiem. Eberhard Mock był wyjątkiem.

Siedział przy biurku i wpatrywał się w zdjęcie ojca, które wyjął z szuflady. Mistrz szewski Willibald Mock patrzył na syna surowym wzrokiem. Szpakowate wąsy i rozrośnięte bokobrody zawisały nad sztywnym stojącym kołnierzykiem z wygiętymi rogami, spod których wypływał węzeł jasnego krawata. Co ty tu robisz, synu, zdawały się mówić jego oczy, ocienione nastroszonymi brwiami, w tej podłej robocie? Czy to jest praca dla ciebie? Spisywanie dziwek! Byłeś zawsze taki zdolny! Pamiętasz, jak po łacinie wygłosiłeś przemówienie na inauguracji roku szkolnego? To było dopiero coś! Ubrałem się wtedy, tak jak do tego zdjęcia, w garnitur pożyczony od naszego sąsiada, kupca Hildesheimera. Kilku profesorów ściskało mi ręce, gratulując syna.

A potem rozmieniłeś swój talent na drobne, nie zostałeś profesorem, nie przysporzyłeś mi chwały. Rzuciłeś studia, bo zadawałeś się z bogatymi kolegami, a oni pokazali ci wielki świat. Nie chciałeś siedzieć w skromnym pokoiku na poddaszu i jeść chleba z domowym smalcem. Wolałeś salony! Wolałeś towarzystwo z lepszych sfer, wzgardziłeś ojcem szewcem, który całymi dniami wąchał klej z kości, abyś mógł skończyć studia i być takim wielkim panem jak profesor Morawjetz, któremu czapkował cały Waldenburg! Wolałeś pracować i zarabiać, aby mieć na cygara, piwo i drogie dziwki! A gdzie teraz twoi koledzy z uniwersytetu? Czy baron von der Malten, z którym tak się przyjaźniłeś, pamięta jeszcze o swoim koledze, dla którego teraz byle burdel jest domem, miejscem pracy i teatrem? Gdzie twoje wytworne towarzystwo? Gdybyś chociaż ścigał morderców i bandytów!

Mocka zeźliły te nieme wyrzuty ojca, położył ciężką rękę na fotografii i wsunął ją z powrotem do szuflady. Był zły na nieżyjącego już rodzica z prostej przyczyny – wiedział, że nigdy się nie uwolni od jego połajanek, surowych spojrzeń i mocnych sękatych palców, zaciśniętych na swoich ramionach. Co gorsza – wiedział, że ojciec ma rację. Nie chodziło tu oczywiście o mocno idealizowaną przez niego społeczną rolę profesora gimnazjalnego. Mock po trzynastu latach pracy w policji nie zamieniłby na pewno swojego zajęcia na żadne inne. Jedyne, co chciał zmienić, to atmosfera, która go otaczała w miejscu pracy. Jego podwładni, koledzy i przełożeni – niemal wszyscy poza Smolorzem i Buhrackiem – od portiera do prezydenta policji darzyli go tylko dwoma uczuciami. Pogardą i strachem. Pogarda dla alkoholika i „burdelanta”, jak nazywano funkcjonariuszy obyczajówki, i strach przed jego gwałtownością i nieobliczalnością. Te uczucia łatwo mogłyby być zamienione na szacunek i przyjaźń. Taka zmiana nastąpi, w to Mock mocno wierzył, w dniu, w którym zostanie przeniesiony do policji kryminalnej. Tego dnia nie upije się z radości, lecz ubierze się w swój od dawna nienoszony wizytowy surdut i pojedzie na Cmentarz Miejski. To się stanie tego dnia. Jednak jeszcze nie nadszedł. Mocno się oddalił wczoraj, kiedy Mock pozwolił, aby wściekłość zawładnęła jego skacowanym umysłem.

Mock niełatwo się poddawał. Musiał udowodnić Mühlhausowi, jaką stratą jest niedopuszczenie Mocka do pracy w wydziale kryminalnym. Dlatego teraz – mimo niedzieli – siedział w swoim pokoju, wyjmował z akt prostytutek zdjęcia odcisków palców i mozolnie porównywał je z liniami papilarnymi zamordowanych kobiet, sfotografowanymi wczoraj przez Ehlersa. Była to czynność bardzo żmudna, by nie rzec – beznadziejna. Mock wlepiał bowiem wzrok w zakola i faliste układy liniowe i miał w głowie wir i zamęt. Wszystkie linie były do siebie podobne i wcale nie był pewien, czy słusznie uczynił, odrzuciwszy przed kilkoma minutami jakieś odciski, czy nie powinien im się jeszcze raz przyjrzeć. Na ogół brało górę to drugie i Mock znów sięgał do odłożonych już akt, wyjmował zdjęcia, podstawiał je pod światło lampy, potrząsał głową i znów odkładał na stos kartonowych teczek, piętrzący się na dwóch zestawionych krzesłach.

Po trzech godzinach poddał się i napisał odręcznie raport, w którym sucho stwierdził, iż nie zidentyfikowano odcisków palców. Potem złożył zamaszysty podpis i zaniósł raport na biurko Ilssheimera. Następnie wyjął kolejny arkusz papieru, a potem ponownie przejrzał wszystkie akta.

Wynotował z nich dwadzieścia trzy nazwiska alfonsów. Przyjrzał się im dokładnie i cztery nazwiska wykreślił. Wiedział, że ci czterej zginęli podczas wojny, jeden z nich służył nawet w tym samym oddziale, co on. Następnie jednym pociągnięciem ołówka przedzielił listę nazwisk. Policzył je. Nad kreską, gdzie było ich siedem, napisał „Smolorz”, pod kreską – przy dwunastu – „Blümmel”. Złamał mu się grafit ołówka. Naostrzył go szybko temperówką z korbką, przymocowaną do biurka niczym imadło. Wszystkie nazwiska ujął w nawias klamrowy i napisał: „Przesłuchać najpóźniej do środy”. Wrzucił listę do szuflady, gdzie przykryła ona oblicze Willibalda Mocka. Potem się zamyślił. Wiedział, że nie ma prawa wydawać tego polecenia swoim podwładnym, ponieważ przesłuchiwanie świadków należy do kompetencji policji kryminalnej. Wiedział, że w razie ujawnienia jego samowoli nigdy nie nastąpi dzień, o którym marzył. Tego wszystkiego był świadom. Zdawał sobie również sprawę, że jeśli nie uczyni nic, jego sny wypełnią się zakrwawionymi dziąsłami i ułamanymi zębami. A jak mówią wszystkie senniki, takie sny nie wróżą niczego dobrego.

Mock zapalił papierosa i otarł pot z czoła. Zdjął zarękawki i zauważył, że nie wszystko zgarnął do szuflady biurka. Na środku leżała kartka – tabele wypełnione jakimiś liczbami. Nie zauważył jej wcześniej, a musiała tu być od piątku, o czym informowała data napisana atramentem u góry. Nawet gdyby nie rozpoznał pisma Domagalli, wiedziałby, że kartka pochodzi od niego. Świadczył o tym nadruk „Klub Karciany «Trefl», Breslau, Hummerei 26”, którego Domagalla był wiceprzewodniczącym. Wśród tabel, które miały być uzupełniane podczas rozgrywek, widać było drobne, wyraźne pismo współpracownika Mocka. „Sobota, godz. 10 rano, Hans Priessl dzwonił do pana. Błaga, aby pan go odwiedził w więzieniu. Błaga”.

Mock zdusił papierosa w popielniczce. Zapiął koszulę pod szyją i zaciągnął krawat. Tak, odwiedzi Priessla, swojego dawnego informatora. Nie dlatego, że błaga. Po prostu, czemu nie? Rano planował, że po dobrowolnej pracy pójdzie na południowy niedzielny spacer. Odrzucił tę myśl. W parku będzie zmuszony wysłuchiwać wrzasków dzieci, oglądać szczęśliwe rodziny, słuchać muzyki tanecznej i podziwiać wirujące pary. Postanowił zatem ochłodzić się lodami w ogrodzie Schaffgotschów, ale natychmiast wyobraził sobie rozpalony blat stolika i osy krążące nad głową. Pójdę na jakiś cmentarz, pomyślał wtedy, tam nie będzie ani upału, ani wrzeszczących dzieci. Pójdę do więzienia odwiedzić Priessla, pomyślał teraz, co za różnica… Wszystko jedno – do więzienia czy na cmentarz. I tu, i tu ludzkie cienie.


Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,

południe

Przed wejściem do więzienia od strony Freiburger Strasse ustawiła się długa, kilkunastoosobowa kolejka. Kiedy Mock ją ujrzał, przypomniał sobie, że na niedzielne południe przypada pora odwiedzin. Minął stojących i zastukał w okratowane, przysłonięte od wewnątrz okienko wartowni. Odpowiedziała mu cisza.

– Kolejka jest obowiązkowa, panie cacany – powiedziała ostrym głosem kobieta o wyglądzie przekupki, która dźwigała na ramieniu wiklinowy koszyk, pachnący z daleka mocno naczosnkowaną kiełbasą.

– Nie dla wszystkich, moja dobra kobieto – odrzekł Mock protekcjonalnym tonem i zastukał po raz drugi. Po raz drugi bezskutecznie.

– Nie otworzą, nie otworzą – warknęła kobieta. – Każdy musi stać. Czy to żebrak, czy wielki pan…

– Patrzcie go, jaki prędki – zachichotała młoda, tęga dziewczyna do swojej koleżanki. – Ciekawa jestem, czy zawsze taki prędki…

– Ja tam nie jestem wcale prędki – odezwał się młody ulicznik z papierosem w kąciku ust i w kapeluszu panama. – Ja się nigdy nie śpieszę. Chcesz się, panna, przekonać?

– Prędki to on jest do golonki i piwa – krzyknęła chuda jejmość w staromodnej długiej sukience i w kapeluszu na głowie. – Zobacz pani, jakie ma brzucho.

– A ten to co tutaj? – Do Mocka zbliżył się wielki, siwy chłop w kamizelce z kolorowymi wełnianymi troczkami. – Na koniec stać!

Mock poczuł dokuczliwe swędzenie za uchem. W jednej sekundzie ujrzał siebie z różowymi palcami, leżącego w lesie pod Lissa, oraz dwie kobiety z wyłamanymi zębami. Zwykle, aby się uspokoić, powtarzał w pamięci greckie lub łacińskie wyimki, których się niegdyś wyuczył na pamięć. Tak chciał zrobić i teraz. Jego wybór padł na początek Cycerońskiej mowy w obronie poety Archiasza. Niestety, wciąż umykał mu jeden wyraz. Nie pamiętał, czy mowa zaczyna się od siquid czy też od quodsi. To go zirytowało podwójnie. Otarł pot z czoła, strząsnął dłoń i wrzasnął na chłopa:

– Policja kryminalna!

Wbrew jego oczekiwaniom efekt wcale nie był piorunujący. Siwy chłop wprawdzie cofnął się na swoje miejsce, ale wciąż łypał na Mocka złym okiem, przekupka przeklinała go półgłosem, a dwie młode kobiety nie przestawały chichotać, podszczypywane przez ulicznika. Mock stał zatem wśród krewnych i przyjaciół więźniów na zalanym słońcem chodniku i widział wrogie spojrzenia i słyszał złorzeczące szepty. W ustach poczuł gorzki smak upokorzenia. Podbiegł do żelaznej bramy z okienkiem i zaczął walić w nie pięścią raz za razem. Kiedy to nie poskutkowało, wymierzył drzwiom solidnego kopniaka. Spojrzał na swój nowy trzewik z jasnej lakierowanej skóry. Była na nim niewielka rysa. Kolejka wybuchła śmiechem.

– Patrz, pani, jaki elegant – śmiała się cicho chuda jejmość. – Bucik sobie zarysował.

– A kalesony to ma chyba zawiązywane na aksamitne wstążeczki – chichotała tęga dziewczyna.

– Ja tam nie noszę. – Frant w panamie podkręcił wąsa. – Pokazać?

– E tam – ziewnęła koleżanka. – Co tam masz pan niby do pokazania?

– To z nerwów tak się spocił – mówiła cicho przekupka nie wiadomo do kogo. – Mój nieboszczyk jak się zeźlił, od razu się pocił…

Wtedy Mock postanowił odejść w niesławie. Jutro zidentyfikuje strażnika, który zignorował jego dobijanie się do drzwi, a potem srogo się na nim zemści. W swoim rozwścieczeniu nie zdawał sobie sprawy, że jako skromny nadwachmistrz ma ograniczone możliwości mszczenia się na kimkolwiek ze służby więziennej, a jedyne, co może zrobić, to złożyć oficjalną skargę, której rozpatrzenie potrwa pół roku, a umorzenie kolejne pół. Kiedy zabierał się do odejścia, rozległ się zgrzyt, a w okienku pojawiło się oko strażnika. Mock z całej siły przycisnął do brudnej grubej szybki swoją legitymację. Drzwi otworzyły się i stanął w nich piegowaty strażnik.

– Co tu za burdel! – ryknął Mock. – Ile mam jeszcze czekać, no ile?!

– No, no. – Strażnik spojrzał na Mocka mało przyjaźnie. – Nie można wyjść za potrzebą? Bez wrzasków mi tutaj! Od policji kryminalnej wymaga się więcej grzeczności… W końcu jesteśmy kolegami!

– Kolegą to ty możesz być – Mock omal nie pękł ze wściekłości – dla mojego psa! Jaką masz rangę?! Ja jestem nadwachmistrz, rozumiesz?! Od radcy Heinricha Mühlhausa! Wiesz w ogóle, kto to jest?

– Nie bądź taki ważniak! Wpuszczę cię, jak będę chciał – mruknął strażnik, lecz chyba jednak był niższy rangą, bo bez słowa przepuścił Mocka w drzwiach.

– Jak mój nieboszczyk się rozindyczył – powiedziała przekupka – to się robił taki czerwony jak ten gliniarz…

– Spuchł taki owaki jak mój indor. – Siwy chłop zapalił papierosa ukręconego z machorki.

– Ja też puchnę. – Frant w panamie nachylił się do ucha tęgiej dziewczyny. – Ale tylko w jednym miejscu… Chodź panna za róg, to pokażę…


Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,

wpół do pierwszej po południu

Hans Priessl był niewysokim, drobnym dwudziestoparolatkiem, wyglądającym jeszcze młodziej. W roku 1918, kiedy jego rodzice zmarli na hiszpankę w rodzinnym Goldbergu, Hans musiał zatroszczyć się o siebie. W podartym paletku pojechał na gapę pociągiem do śląskiej stolicy i tam bez większych przeszkód zaczął uprawiać zawód, do którego był predestynowany z racji swej niepozornej postury i nadzwyczajnej zwinności – został kieszonkowcem. Szybko awansował, a jego udane, zuchwałe i finezyjne kradzieże przysporzyły mu wielkiej sławy w półświatku Breslau. Podarte paletko stało się jego strojem roboczym. Natomiast w swym mieszkaniu na bandyckim podwórku przy Altbüsserstrasse, w ciepłej suterenie, którą zajmował z kolegą po fachu, przybywało szytych na miarę płaszczy i garniturów. Hans Priessl odziewał się nadzwyczaj elegancko, wierząc, że szata zdobi człowieka i prędzej czy później jakaś dziewczyna przymknie oczy na jego niewysoki wzrost i zwiąże się z nim na stałe. Od momentu przyjazdu do Breslau marzeniem Priessla było bowiem założyć rodzinę i mieć dużo dzieci, na tyle dużo, aby znieść to, że któreś z nich zostało zabrane – nie daj Boże! – przez jakąś nową hiszpankę. Realizacja tego marzenia stała się bliższa, kiedy chłopak zamiast paletka włożył smoking – strój roboczy odpowiedni do nowego miejsca pracy. Było nim kasyno hotelu „Vier Jahreszeiten”. Priessl już dawno zauważył, że ma szczęście w hazardzie, i postanowił dać temu szczęściu pole do popisu. Z wieczoru na wieczór stawał się coraz bogatszy, a damy zaczęły mu okazywać czułe zainteresowanie. Niestety, okazał mu je również nadwachmistrz Eberhard Mock, który wcale nie był czuły. Co gorsza, pewnego feralnego dnia policjant wkroczył do kasyna w towarzystwie swojego przyjaciela, doktora Rühtgarda. Ten natychmiast rozpoznał małego kieszonkowca, który go kiedyś okradł na dworcu. Były doliniarz, a teraz zdolny hazardzista nie zdążył się nawet zastanowić, dlaczego – na widok dwóch przypatrujących mu się uważnie mężczyzn – ogarnął go nieokreślony niepokój, kiedy znalazł się w żelaznym uścisku jednego z nich. Najpierw zainkasował kilka razy po pysku, a następnie otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Mock obiecał mu pełną ochronę w zamian za wiadomości o nowych dziewczętach, które pojawiały się w kasynie i oferowały swe wdzięki jego bywalcom, a były na tyle głupie, że nie chciały dać się zarejestrować w aktach decernatu IV

W ten sposób Priessl został informatorem Mocka i byłby nim szczęśliwie dalej, gdyby się nie zakochał w jednej z tych dziewcząt. Uczyniwszy dziewczynę brzemienną, poślubił ją w kościele Świętego Antoniego w podmiejskim Carlowitz, aby dać ceremonii wspaniałą oprawę. Po uroczystości przyjmował życzenia od zaproszonych gości, między innymi od nadwachmistrza Eberharda Mocka. Ten do swoich życzeń dołączył radę, aby nowożeniec nigdy nie zaangażował się w coś, co go oderwie od rodziny. Niestety, Priessl nie posłuchał. Pewnego dnia, zmęczony już wyrzutami żony, która wciąż była niezadowolona z jego dochodów w kasynie, loteriach i punktach bukmacherskich, przyjął propozycję ograbienia wrocławskiego króla likierów i wódek Schirdewana, który mieszkał przy Klosterstrasse, w pałacyku połączonym z fabryką. Zlecenie było bardzo proste. Dzięki swej nikłej posturze miał dostać się do budynku przez korytarzyk łączący skład likierów z pałacykiem, a następnie wejść do buduaru pani domu, gdzie na toaletce stała szkatułka z klejnotami. W domu miało nie być nikogo, gdyż obydwoje państwo, ich dzieci oraz służba tego właśnie dnia mieli wyjechać do domu letniskowego w Trebnitz.

Niestety, Priessl bardzo długo szukał klejnotów w buduarze. Na domiar złego, a może dobrego, nieszczęsny złodziej nie wiedział, że twórca sławnej znakomitej śląskiej żytniówki otrzymał dzień wcześniej anonim, w którym jakiś „życzliwy” uprzejmie informował, iż pani Schirdewan w połowie drogi do Trebnitz źle się poczuje i zapragnie powrócić do domu, aby tam spotkać się ze swoim kochankiem. I rzeczywiście, anonim się nie mylił. Nagle, na wysokości Lilienthal, pani fabrykantowa dostała rozstroju nerwowego, skutkiem czego musiała koniecznie zawrócić. Ku zdziwieniu pana rozhisteryzowana małżonka nie miała nic przeciwko jego towarzystwu w drodze powrotnej. Po przybyciu do fabryki służba szczelnie otoczyła dom, a pan Adolf Schirdewan wraz z dwoma tęgimi, młodymi kuzynami wpadł do buduaru żony i zastał w nim małego, umorusanego sadzą młodzieńca. Niewiele się namyślając, wydał swoim rosłym kuzynom polecenie, by ci wzięli go pod obcasy. Priessl szybko uznał, że odgrywanie roli kochanka może go uratować od kontaktu z policją. Niestety, pech go prześladował. Stracił bowiem przytomność i nie zdołał zapobiec przeszukaniu kieszeni. W ten sposób odkryto ukradzione klejnoty. Pan Schirdewan przeprosił żonę za niegodne podejrzenia, Priessl znalazł się w furgonie aresztanckim, a zleceniodawca, właściciel urządzeń rozrywkowych – w tym kasyna – w hotelu „Vier Jahreszeiten”, który był jednocześnie autorem anonimu i prywatnie bratem pani Schirdewan, zacierał ręce, bo pozbył się człowieka, który swoim szczęściem w grze pozbawiał go należytych zysków.

Więzienne życie źle się odbiło na fizjonomii Priessla. Na wychudzonej, bladej twarzy pojawiły się różowe szorstkie plamy, pod oczami rozlały się zasinienia. Tłuste włosy były w nieładzie i sterczały na wszystkie strony. Od aresztanta bił wyraźny odór niemytego ciała. Z kajdanek wystawały dłonie o brudnych, ogryzionych paznokciach.

– Co słychać, Hans? – rzekł Mock, podając mu rękę.

– Wszystko w porządku – odparł Priessl – dziękuję, że pan przyszedł, panie nadwachmistrzu. To bardzo dla mnie ważne.

– Możecie odejść i zostawić nas samych? – zapytał Mock strażnika, który stał pod oknem przesłoniętym podwójną drucianą siatką i popatrywał na niego mało przyjaźnie.

Był to ten sam funkcjonariusz, z którym przed chwilą miał scysję. Nie był najwyraźniej zachwycony ani zachowaniem policjanta, ani tym, że musiał się wraz z nim fatygować do pokoju widzeń zamiast rewidować odwiedzających, a najwięcej uwagi poświęcał zwykle przedstawicielkom płci pięknej. Te obowiązki skwapliwie przejął jego kolega, on sam zaś musiał zrezygnować z obmacywania kobitek i stać teraz jak kołek w pokoju widzeń i znosić smród bijący od aresztanta. Do tego zobowiązywały go przepisy. Każdy prawnik czy policjant miał prawo widzieć się z aresztowanym nie w ogólnej sali widzeń, lecz w osobnym pokoju, do którego musiał być doprowadzony przez strażnika.

– Dobra, dobra – odpowiedział strażnik nieco pogardliwie – będę na korytarzu. Jak się skończy widzenie, przyjdę.

Strażnik wyszedł, a Mock zastanawiał się przez chwilę nad jego słowami. Najwyraźniej funkcjonariusz więzienny nie chciał się zwracać do Mocka per „pan”, a „ty” już nie miał odwagi. Nadwachmistrz uznał to za swoje małe zwycięstwo. Wytarł rękę o spodnie. Była lepka i spocona. Spojrzał w okno. Z oczek siatki zwisały tłuste warkocze brudu. Z dziecińca dochodziło turkotanie wózka i brzęk talerzy.

– Co jest? – uśmiechnął się do Priessla. – Wiozą wam obiad? Musisz jeść więcej, Hans, jeśli nie chcesz się wykończyć. Nie zapominaj, że kiedyś wyjdziesz na wolność, do żony i dziecka. Nie możesz wyglądać jak kościotrup… Mam zresztą coś dla ciebie do jedzenia…

– Ja już tam nie wrócę – powiedział Priessl, wbijając wzrok w blat stołu, na którym opierał skute kajdankami dłonie.

– Wrócisz, wrócisz. – Mock wetknął papierosa w usta Priessla, potarł zapałkę o ścianę i podał aresztantowi ogień. – Ale wtedy masz słuchać moich rad, rozumiesz? Jeśli będziesz grzeczny, już nigdy nie znajdziesz się w pudle.

– Ja zostanę w pudle – wyszeptał Priessl, zaciągnąwszy się gwałtownie papierosem. – Na zawsze, panie nadwachmistrzu. Dlatego tak bardzo chciałem, żeby pan mnie odwiedził.

– To dlatego tak błagałeś o spotkanie? – zapytał Mock szorstko, wyjął z papierośnicy wszystkie papierosy i przesunął je po stole w stronę swego rozmówcy. – Żeby się ze mną pożegnać przed śmiercią, tak? Wybij sobie z głowy te głupie myśli! Odbębnisz karę, a potem wrócisz do swoich! Masz dla kogo żyć! Powtarzam, wybij sobie to z głowy…

– Bez obrazy, panie nadwachmistrzu – przerwał mu Priessl. – Nie dlatego pana prosiłem o przyjście, żeby się z panem pożegnać, chociaż wiele panu zawdzięczam… Chciałem, aby pan zaopiekował się Luise, moją żoną… Boję się, że po mojej śmierci wejdzie… że wróci na złą drogę… A co wtedy będzie z moim małym Klausem? A pan ma doświadczenie w pracy z takimi dziewczynami… Niech pan jej nie pozwoli zejść na złą drogę!

– Przeceniasz moje możliwości, Hans. – Mock też zapalił i wypuścił dym wysoko, pod sufit. – Nie boisz się, że dajesz ją pod opiekę policjantowi od dziwek? Przecież to prawie jak alfons! Spotykałem je na złej drodze, a one nie chciały z niej schodzić… To ty sprowadziłeś na dobrą drogę swoją Luise. Tobie się udała ta niełatwa sztuka. I twoja żona na tej drodze już pozostanie. Z tobą.

Priessl skutymi dłońmi chwycił Mocka za nadgarstek i zbliżył się ku niemu. Mock odsunął się z obrzydzeniem od aresztanta, aby nie zadławić się smrodem. Każda prostytutka, która cieleśnie miała do czynienia z Mockiem, znała doskonale jego credo, które zwykle wygłaszał przed pierwszym spotkaniem. „Nie znoszę żaru, brudu i smrodu – mawiał – masz być zatem czysta i przyjąć mnie w chłodnym pomieszczeniu”. Z tych trzech idiosynkrazyj opadły dziś Mocka wszystkie. Na zewnątrz rozlewał się żar, a wewnątrz dławił go smród Priessla i lepki brud pokoju widzeń.

– Błagam pana! – zawołał Priessl, zrywając się z krzesła. – Niech się pan zajmie moją Luise!

– Siadaj i nie zbliżaj się do mnie! Nie chodzisz w ogóle do łaźni czy jak? Śmierdzisz jak gnojowica. Człowieku, co się z tobą porobiło? Zawsze byłeś elegancki, a teraz wyglądasz jak pener!

– Moja kochana Luise… – Aresztant oparł się o jasnobrązową lamperię ściany, a potem osunął się po niej.

Mock odpalił jednego papierosa od drugiego. Zapach wonnego tytoniu „Ihra” był na szczęście silniejszy niż odór niemytego ciała. Mock sięgnął do teczki i wyjął z niej kilogram kiełbasy czosnkowej zawiniętej w pergamin z nadrukiem firmowym rzeźni „Carnis”. Położył ją na stole, a potem podszedł do przykucniętego Priessla. Po policzkach młodzieńca płynęły łzy. Mock, oddychając ustami, oparł dłoń na jego ramieniu.

– Zajmę się nią, Hans – powiedział powoli – ale pod jednym warunkiem. Powiesz mi, dlaczego chcesz się zabić i dlaczego nie chodzisz do łaźni.

– A kto panu powiedział – były informator wypuścił smrodliwy oddech – że ja chcę zabić siebie samego? Nie, ja zabiję kogoś innego. I dostanę dożywocie albo czapę. I wtedy będę tutaj bogiem. Będę rządził, rozumie pan? Nikt mi nie podskoczy. Kto zabija z zimną krwią, jest tu bogiem. Nie policyjnym szpiclem, ale bogiem. A boga nikt tu nie krzywdzi. Mówią na niego: „Bez oddechu”, i boją się go. Bo jemu już na niczym nie zależy. I każdego może zabić. Jak Bóg… A szpicla czy byłego policjanta wszyscy krzywdzą… Zajmie się pan nią? Proszę mi obiecać!

– Nie spełniłeś wszystkich moich warunków. Nie odpowiedziałeś na moje drugie pytanie. Dlaczego się nie myjesz?

Mock wstał z kucek, obszedł stół, oparł but na krawędzi krzesła i obserwował rysę na ostrym nosku. Przez chwilę oceniał, czy uda się ją zapastować.

– Nie odpowiedział i nie odpowie – rozległ się głos strażnika, który wszedł do pokoju widzeń. – On się wstydzi. Ale ja wiem i powiem…

Priessl wstał i otarł mokrą twarz. Patrzył na strażnika oczami bez wyrazu. Jego spojrzenie było puste, źrenice zwęziły się do wielkości główki od szpilki, oddech stał się urywany, a grdyka skakała pod napiętą skórą szyi. Mock nie widział jeszcze u nikogo takiej reakcji.

– Niczego nie powiesz, jebany klawiszu – Priessl powiedział to wolno i cicho. – A teraz chcę wyjść, koniec widzenia.

Uderzenie, które szarpnęło Priesslem, było mocne i nieoczekiwane. Więzień runął w kąt pokoju i znów się osunął. Głowę wcisnął między kolana i przykrył ją dłońmi. Strażnik odpiął pałkę od pasa i uderzył Priessla w splecione dłonie. Na chudych palcach więźnia pojawiła się czerwona smuga. Strażnik stał w rozkroku i patrzył na swoją ofiarę. Odłożył pałkę i wziął zamach nogą. Zahaczył obcasem o stołową nogę, co sprawiło, iż jego cios stracił impet. Trafił Priessla pod pachę. Więzień zwinął się na podłodze w mały kłębek. Strażnik odwrócił się i odsunął stół daleko. Miał wystarczająco dużo miejsca, by zabić Priessla.

– Teraz lepiej dokopię temu śmierdzielowi – uśmiechnął się do Mocka. – Tej małej dziwce…

Nie zdążył jednak zrealizować swojego zamiaru, bo poczuł piekące klaśnięcie na policzku. Uderzenie było tak silne i niespodziewane, że głowa strażnika odwróciła się na bok, a on sam stracił równowagę. Zabrzęczały w oknach brudne siatki, na których osiadały tłuste opary ze znajdującej się piętro niżej kuchni. Mock podskoczył do strażnika i wcisnął w siatkę jego policzek. Zaatakowany usiłował odepchnąć napastnika, ale Mock był jak skamieniały.

– Nie bij go, rozumiesz? – wysyczał.

Wtedy otworzyły się drzwi i stanęli w nich dwaj inni strażnicy. Mock oderwał się od swojego przeciwnika, zaatakowany odsunął się od okna. Ku strażnikom ruszył w milczeniu Hans Priessl. Szedł, jakby mu coś ciążyło między nogami. Zbyt duże drelichowe spodnie zsunęły się częściowo z chudych pośladków. Mock spojrzał na swojego dawnego kapusia i znalazł odpowiedź na zadane wcześniej pytanie. Priessl nie chciał mu jej udzielić i nie pozwolił na to również klawiszowi. Teraz nikt nie musiał niczego wyjaśniać. To, co Mock zobaczył, to, co wystawało ze spodni więźnia, było jasną odpowiedzią na to pytanie, było widomym znakiem upokorzenia, było jak piętno wypalone niewolnikowi, jak znak kastowy pariasa, który rozpaczliwie pragnie własnym smrodem odgrodzić się od prześladowców. Ze spodni Hansa Priessla wystawała zakrwawiona pielucha.


Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

czwarta po południu

Piwiarnia „Pod Dzwonem” na Ohlauerstrasse wypełniona była nieruchomym, gorącym powietrzem. Żadne kanały wentylacyjne nie mogły wessać i wyrzucić na zewnątrz woni, które tworzyły przytłaczający zaduch. W ciasnym wnętrzu wiły się smugi śmierdzącego dymu z taniego tytoniu. Nad stolikami ciążyła mieszanina zapachu potraw, piwa i parujących ludzkich ciał. Moritz Mannhaupt zajął miejsce w kącie lokalu i rozejrzał się dokoła. Nie mógł się nadziwić, że w takim upale ludzie wyciskają z siebie siódme poty, jedząc gorące specjały. Szczególnie zadziwiał go tęgi, rudowłosy jegomość, przed którym stał głęboki talerz wypełniony kluskami, zwanymi „polskimi” lub „śląskimi”. Ubrany był w kamizelkę i melonik. Rękawy koszuli podwinął. Na oparciu krzesła wisiała marynarka. Łykał kluski, prawie ich nie gryząc. Jego uzębienie było jednak bezczynne tylko przez chwilę. Za moment bowiem siekał i rozgryzał plastry skóry ze słoniny, które wygrzebywał z góry kapusty na gęsto. Mannhaupt patrzył na jegomościa i kręcił głową ze zdumienia. Tamten to zauważył.

– My znajomi? – zapytał rudowłosy z pełnymi ustami.

– Nie znam pana – odpowiedział Mannhaupt i wysuszył kieliszek czystej wódki, zapijając ją ciemnym piwem „Engelhardt”.

Miazga, widoczna zza zębów i warg ludzi, którzy podczas jedzenia niedokładnie zamykają usta, była dla Mannhaupta jednym z najobrzydliwszych widoków. Spożywanie posiłków z zamkniętymi ustami, trzymanie łokci blisko tułowia oraz skromne moczenie ust w kieliszkach likieru – to były pierwsze lekcje savoir-vivre'u, jakich udzielał swoim dziewczynom. Robił to mimo pogardliwych komentarzy konkurencji, że jego podopieczne sprawiają komiczne wrażenie, zachowując się jak baronowe, a przecież na ogół przesiadują w „podłych knajpach nad wieprzowym kotletem i kuflem piwa, co – nawiasem mówiąc – często musiało im wystarczyć za całodzienne wyżywienie. Mannhaupt zbywał takie uwagi wzruszeniem ramion i przypominał, że klasę trzeba zachować wszędzie i zawsze. Tej zasadzie sam jednak bywał niewierny. Odstępował od niej w chwilach, gdy alkohol zamieniał go w innego człowieka, agresywnego i obrażalskiego, albo wtedy, gdy natrafiał na wyjątkowego chama.

Obie te przyczyny nałożyły się dziś na siebie. Podpity Mannhaupt wzdrygnął się na widok masy pokarmowej w ustach nieznajomego, w której upstrzona plamkami pietruszki żółta maź klusek mieszała się z włóknami kapusty.

– Pies, który je, nie szczeka – powiedział Mannhaupt tak głośno, że łatwo przekrzyczał niewidomego akordeonistę, który wyśpiewywał zjadliwą satyrę o kwaśnym winie z Grünbergu.

– Co? – Rudowłosy odsunął talerz parujących klusek, wstał i przepchnął swoje tęgie ciało w stronę stolika Mannhaupta. – Co niby?

– No właśnie to! – Mannhaupt zapalił papierosa i zza zasłony szarego dymu patrzył pogardliwie na rudego prostaka.

Ten podszedł do stolika i oparł na nim pięści, które stały się podpórką dla tułowia. Ze swoim wypiętym zadem przypominał goryla, przywiezionego kilka dni temu do ogrodu zoologicznego z Zanzibaru, o czym pisały wszystkie gazety w Breslau. Sutener patrzył uważnie na przedramiona jegomościa, wystające z podwiniętych rękawów koszuli, i napiął mięśnie. Miał nadzieję, że nie zawiedzie go odruch wyrobiony już w dzieciństwie, podczas licznych bójek w bandyckiej dzielnicy wokół Burgfeld. Niestety, nie przewidział, że nieznajomy wcale nie użyje rąk.

Podkute żelazem nogi stołu zgrzytnęły z wysokim piskiem po kamiennej posadzce. Mannhaupt zarejestrował gwałtowny ruch bioder rudowłosego i poczuł silny ból brzucha. Usiłował powstać, lecz najeżona drzazgami krawędź stołu przycisnęła go do ściany i unieruchomiła. Napastnik, nie zwalniając nacisku ud, otarł pot z czoła, chwycił sutenera za klapy marynarki i szarpnął gwałtownie. Mannhauptowi zdawało się, że nagle cały świat umilkł, a on leci pod sklepieniem restauracji. Rzeczywiście, w knajpie zapadła cisza. Nawet ślepy akordeonista nie zdążył dokończyć frazy, że wino z Grünbergu wydłuża ludziom oblicza. Lot Mannhaupta trwał bardzo krótko. Został wyrwany zza jednego stołu i rzucony na sąsiedni. Poczuł wilgoć na policzku i na szyi, po czym doszedł do niego silny zapach octu, cebuli i krupnioka. Chciał wstać, ale znów ktoś go poderwał.

– Nie szarpcie go tak, Smolorz – usłyszał czyjś zachrypnięty głos – bo mu portki rozerwiecie.

Wtedy oszołomionego Mannhaupta owionął lekki podmuch rozgrzanego powietrza i sutener dotknął brudnej kostki brukowej. Rozejrzał się dokoła i zobaczył to, co zwykle: delikatesy i trafikę, pod którą, jak zwykle, kręciły się jakieś szlifibruki. Tylko dwa elementy nie pasowały do znanej mu scenerii. Furgon aresztancki i rudowłosy mężczyzna wskazujący z uśmiechem drzwi pojazdu. Mannhaupt podszedł do nich posłusznie. W ciągu tych kilku minut zrozumiał, że złe maniery i zaczepki nie popłacają. Tę myśl porzucił jednak, kiedy znalazł się wewnątrz furgonu i zobaczył kilku innych mężczyzn, z którymi łączył go uprawiany zawód. Spojrzał na ponure wejrzenia konkurencji i zrozumiał, że tu nie poszło o zachowanie, którym obraził rudowłosego gliniarza. I tak zostałby dzisiaj zamknięty, choćby kłaniał się w pas i czapkował każdemu napotkanemu policjantowi. Dziś był najwidoczniej zły dzień dla alfonsów.


Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

wpół do piątej po południu

Szef decernatu IV Prezydium Policji, radca kryminalny Josef Ilssheimer, był urodzonym beznadziejnym biurokratą. Uwielbiał siedzieć za swoim potężnym biurkiem, w otoczeniu segregatorów i książek prawniczych. Za stracony uważał dzień, w którym nie przerzuciłby choć kilku stron kodeksu prawa karnego albo wewnętrznych instrukcji policyjnych w poszukiwaniu punktów i paragrafów, którymi opatrzyłby swoje długie raporty o stanie aktualnych spraw wydziału. Jego miłość do biurokracji zyskała mu przychylność obecnego prezydenta policji Kleibömera, który równo dwadzieścia lat pracował w Strassburgu i pruską biurokrację szanował równie głęboko, jak nienawidził alzackiej bylejakości i nieporządku. Dzięki temu Ilssheimer mógł w sposób nieskrępowany uwielbiać biurokrację i dalej sporządzać raporty, wypełnione kunsztownymi i bogatymi frazami ze szczególnym uwzględnieniem rozbudowanych bezokoliczników. Jego uczucie przygasało jednak przed czwartą po południu, kiedy porzucał ponury zamek książąt brzesko-legnickich, w którym mieściło się obecnie prezydium, i udawał się dorożką na objazd sklepów z artykułami egzotycznymi, gdzie oglądał wyroby orientalne, nade wszystko japońskie wachlarze do swojej ogromnej i znanej w Breslau kolekcji.

Dziś nie mógł oddać się swojej pasji, ponieważ kilka minut przed wyjściem został wezwany do biura prezydenta, gdzie jego sekretarz przekazał mu z kwaśną miną oficjalną skargę na nadwachmistrza Eberharda Mocka, oznajmiając, że prezydent oczekuje wyjaśnień na piśmie najpóźniej jutro przed godziną dziewiątą rano. Pismo to, choć dotyczyło podwładnego Ilssheimera, omyłkowo zaadresowano do wydziału kryminalnego, czyli trafiło wprost do rąk Heinricha Mühlhausa. Ten, po zapoznaniu się z tekstem, przesłał je – drogą służbową, dołączając odpowiednią adnotację – do biura prezydenta. Szef policji kryminalnej nie mógł skontaktować się z Ilssheimerem w tajemnicy przed prezydentem, ponieważ – co zwierzchnik Mocka doskonale rozumiał i aprobował – byłoby to złamanie paragrafu 18, punkt 14bc wewnętrznej instrukcji Prezydium Policji w Breslau z dnia 12 marca 1920 roku, mówiącej, iż w razie niemożności rozpatrzenia pisma urzędowego w ramach jednego wydziału należy je przesłać wprost do biura prezydenta policji. W piśmie nr 1254a/23 strażnik więzienny, kapral Otto Oschewalla „skarży się na zachowanie nadwachmistrza Eberharda Mocka. Donosi, iż został przez niego zaatakowany i dotkliwie pobity. Żąda wyciągnięcia wobec E. Mocka najwyższych konsekwencji służbowych”. Pismo Oschewalli, opatrzone własnoręczną notatką: „Skargę uważam za wysoce uzasadnioną”, zostało podpisane „Langer, dyrektor więzienia śledczego w Breslau”.

Radca Ilssheimer wrócił do swojego pokoju i odłożył na biurko dużą, skórzaną aktówkę z tłoczonymi motywami roślinnymi. Denerwował się nie tyle tym, że nie uzupełni dziś swej słynnej kolekcji o kolejny model, lecz nieubłaganą koniecznością napisania raportu z rozmowy wyjaśniającej ze swoim podwładnym. Nie mógł jednak nic napisać z prostego powodu: Mocka nie było ani w zasięgu głosu, ani telefonu. Pracował dzisiaj do południa, w pocie czoła identyfikując archiwalne odciski palców z tymi, które wzięto od dwóch zamordowanych prostytutek. Wyraźnie zmęczony, dwie godziny pisał raport o kiepskich efektach swoich eksploracyj, po czym odmeldował się, mówiąc coś o konieczności obserwacji na mieście. Ilssheimer nie mógł zatem poznać niedzielnych awantur Mocka w więzieniu śledczym i pozostawało mu jedynie wysłać kogoś ze swoich ludzi do odległego i nawet nienależącego do Breslau osiedla Klein Tschansch, gdzie winowajca mieszkał od lat prawie dziesięciu. Jak na złość – dzisiaj wszyscy pracownicy wydziału, włącznie z praktykantem Isidorem Blümmelem, działali w terenie. Ilssheimer przeklinał swoją wyrozumiałość, nie pytając nawet, na jaki to mianowicie teren wszyscy się dzisiaj udają. Jutro o dziewiątej prezydent policji na pewno okaże Ilssheimerowi mniej zrozumienia niż on dzisiaj swoim ludziom. Przecież radca nie wyjawi prezydentowi prawdziwej przyczyny swojego braku zainteresowania peregrynacjami całego prawie wydziału! Nie powie przecież, że świat przestał dla niego istnieć w chwili, gdy otrzymał nowe katalogi warszawskiej firmy handlowo-spedycyjnej „Bronisław Hirszbein i Spółka”, która bardzo tanio sprowadzała via Amsterdam japońskie wyroby! Nie przyzna się przecież, że kiedy otworzył katalog na stronach z galanterią orientalną, nie wiedział, co do niego mówią odmeldowujący się Mock i reszta jego ludzi!

Tak czy inaczej Ilssheimer musiał czekać na powrót podwładnego, bo jego relacja była warunkiem sine qua non napisania raportu. Radca kryminalny nie wiedział, kiedy Mock wróci do prezydium, miał jednak całkowitą pewność, że stanie się to dnia dzisiejszego. Nadwachmistrz nie znosił niespodzianek pogody i – chociaż niebo było bezchmurne, a nad Breslau zawisał upał – nigdy nie wychodził i nie wracał do domu bez swojego potężnego parasola. Ten zaś teraz sterczał w metalowym stojaku i był widoczną gwarancją powrotu właściciela. Ilssheimer postanowił skrócić sobie czas i zatelefonował do dyżurki. Poprosił woźnego Bendera o zamówienie w ratuszowej jadłodajni „Pieczona Kiełbaska spod Dzwonka” dwóch bułek z wątrobianką i jednego małego ciemnego haasego, po czym zatopił się w lekturze katalogu firmy „Hirszbein i Spółka”. Następnie jego głowa zawisła nad drzeworytami przedstawiającymi japońskie spinki, puzderka, grzebienie z laki i wachlarze, a oczy zamknął głuchy sen.

Obudziły go dwa dźwięki. Pukanie do drzwi, a następnie podniesione głosy na dziedzińcu prezydium. Wydawało mu się, że był wśród nich głos Mocka. Najpierw jednak wpuścił chłopaka z jadłodajni. Odprawiwszy go z banknotem tysiącmarkowym, podszedł do okna i przetarł oczy ze zdumienia. Słuch go nie mylił. Ten, na którego radca czekał prawie od godziny, stał na rozkraczonych nogach koło otwartego furgonu aresztanckiego i wydawał rozkazy ludziom znajdującym się wewnątrz pojazdu. Ponadto co chwila zadzierał głowę i patrzył w okna mieszkania prezydenta policji. Obok stali Smolorz, Domagalla i praktykant Blümmel. Ze środka wyskoczyło pięciu mężczyzn, których teczki, znane doskonale biurokracie Ilssheimerowi, znajdowały się w archiwum jego wydziału.

Na dziedziniec wkroczył z pękiem kluczy strażnik prezydialnego aresztu Achim Buhrack. Rozejrzał się dookoła, po czym uczynił zapraszający ruch ręką. W bramę prowadzącą do aresztu wtoczyli się zakuci ludzie oraz funkcjonariusze z wydziału Ilssheimera. Mock spojrzał tym razem w okno gabinetu swojego szefa.

– Do mnie, Mock! – krzyknął Ilssheimer, otworzywszy okno. – Wytłumaczyć mi się natychmiast ze swoich rozbojów w więzieniu! Przyszła oficjalna skarga!

Mock uśmiechnął się i w milczeniu wykonał dłonią dwa ruchy. Pierwszy – jakby wyciągał z kamizelki zegarek. Drugi – jakby pisał coś palcem na wierzchu dłoni. Potem zniknął w bramie. Ta pantomima oznaczała: „Nie mam czasu, wszystko ci napiszę”. Ilssheimer usiadł ciężko za biurkiem. Uśmiech Mocka mówił coś jeszcze innego. Przypominał mu o pewnej niepisanej zasadzie ich kilkuletniej współpracy. Niegdyś Mock sformułował ją następująco: „Ty się nie wtrącasz w moje sprawy, a ja milczę o twoich różnych sprawkach, wiesz, o czym mówię”. Ilssheimer – nolens volens – musiał czekać na pisemne wyjaśnienie Mocka. Wiedział, że pojawi się ono dzisiaj na jego biurku i że pismo będzie obrzydliwie lakoniczne. Jest parasol, będzie i sam Mock. Na razie szef decernatu IV mógł się poświęcić konsumpcji bułek z wątrobianką.


Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

piąta po południu

Moritz Mannhaupt rozejrzał się i po raz kolejny zobaczył ponure mordy swoich kompanów. Nie mógł jednak odwrócić głowy i spojrzeć na tych, którzy stali za nim. Wykonanie jakiegokolwiek ruchu jakimkolwiek organem ciała – oprócz palców u rąk i nóg – było w tych okolicznościach niemożliwe. On i siedemnastu innych alfonsów stało w ciasnej celi aresztu policyjnego przy Schuhbrücke 49, w której swobodnie mieściło się najwyżej czterech mężczyzn. Stojąca duchota w piwiarni „Pod Dzwonem”, z której Mannhaupt wyfrunął godzinę temu, była jak świeża morska bryza w porównaniu z nieruchomym powietrzem w celi. Różnica polegała na tym, że okna w celi nie otworzyłby nawet słynny saksoński siłacz Hermann Görner. Zostało ono przyśrubowane do żelaznej framugi wiele lat temu, a wilgoć unieruchomiła zakrętki grubą warstwą rdzy. Pot spływał po ciałach zamkniętych sutenerów, ból pulsował w ich piętach i kolanach, a niektórzy czuli zbliżanie się zimnego, lepkiego omdlenia. Jeden z ludzi stojących pod oknem zaczął wymiotować. W powietrzu, a właściwie w tym, co z niego zostało, rozszedł się przeraźliwy kwaśny smród.

– Otworzyć! Otworzyć! – wrzasnął Mannhaupt.

Inni zaczęli mu wtórować. Ciasna cela pękała od wrzasku. Alfonsi stojący blisko drzwi zaczęli w nie walić. Po chwili zgrzytnęło i wszystkim się zdawało, że do dusznego wnętrza celi wtargnęły najwspanialsze zapachy z ich marzeń. Jednemu zdawało się, że poczuł cudowną woń ciasta z kruszonką, do innego dotarł zapach lasu i grzybów, jeszcze innemu wydawało się, że znalazł się w pełnym słońcu na nadodrzańskiej plaży i dochodzi go wilgotny zapach wody. A to tylko otworzyły się drzwi, w których stanął krępy mężczyzna średniego wzrostu. Jego kwadratowa sylwetka, gęste, ciemne włosy, mocno zaciśnięta szczęka i nieskazitelne jasne ubranie były bardzo dobrze znane wszystkim alfonsom. Pamiętali również, że spotkania z tym człowiekiem nie należały do przyjemnych, a sińce i opuchlizny były często bolesnymi ich pamiątkami. Wiedzieli też, iż potrafi on być delikatny i wyrozumiały dla prostytutek w tym samym stopniu jak brutalny i okrutny wobec ich opiekunów. Widok nadwachmistrza, bo taki stopień miał ten policjant, nie zapowiadał niczego dobrego. Zapadła taka cisza, że prawie słychać było kapanie potu z czół udręczonych więźniów. Zniknęły gdzieś cudowne zapachy dzieciństwa, wrócił smród potu i wymiocin.

– Posłuchajcie mnie uważnie, skurwysyny – powiedział policjant nikotynowym basem – bo jest za duży upał, by dwa razy cokolwiek powtarzać. Mam tutaj zdjęcia dwóch zamordowanych prostytutek. Macie je zidentyfikować. – Zapalił papierosa i dmuchnął dymem w głąb celi. – Jestem pewien, że nikt z was ich nie rozpozna. Umywacie ręce, wiem. Trudno, mówicie sobie, zdechł jeszcze jeden mój wół roboczy. Zmuszę innego wołu do pracy. Tak sobie myślicie. Może moją dziwkę zabił jakiś ostry urka. Po co mu się narażać? Jakaś kurwa śmiała się z jego małego ptaszka, to ją zaciukał! Sama sobie winna! Tak myślicie, skurwysyny? Jesteście twardzi wtedy, kiedy trzeba przyłożyć dziewczynie pięścią w twarz, bo chciało jej się pić i kupiła sobie lemoniadę za jakieś grosze, zamiast wam je oddać. – Przeciągnął grzebieniem po falujących włosach, wypluł papierosa na beton, a potem uniósł ręce, w których dzierżył fotografie i czyste kartki. – Nie rozpoznacie tych dziewczyn. Wiem o tym. Nie chcecie się nikomu narażać. A ja wam rozdam kartki i ołówki. Jak na klasówce w szkole. Wy na tych kartkach wypiszecie nazwiska waszych dziewczyn. Wszystkich. Także nowych i jeszcze nierejestrowanych. Wszystkich. Nazwiska, a obok knajpy lub ulice, gdzie wabią klientów, albo nory, gdzie nocują. A ja wrócę tutaj za półtorej godziny i wezmę od was te listy. I wtedy was ulokuję na kilka dni po różnych celach, abyście nie zdechli od tego smrodu tutaj. W ciągu tych kilku dni zobaczę się ze wszystkimi dziewczynami z waszych list i porozmawiam z nimi. Wiecie, co im każę zrobić? Aby uzupełniły wasze listy. Jeśli któraś z nich dopisze jakieś nazwisko, to znaczy, że je zatailiście teraz przede mną. Ten, który coś zatai, wróci tutaj, do tej celi. Bez wyroku, bez procesu. Bez wody, w smrodzie tych rzygowin posiedzi miesiąc, może dwa, a ja go będę odwiedzał codziennie. A tymczasem jego interes na mieście przejmie ktoś inny. – Otarł pot z czoła i westchnął. – Muszę zobaczyć wasze dziewczyny. Wszystkie. Żywe i w dobrym zdrowiu, nie licząc syfilisu, szankra twardego i rzeżączki. Jeśli którejś nie zobaczę, to znaczy, że ona jest na tych zdjęciach… A jej alfons to zataił… Wtedy zniszczę tego alfonsa…

Wręczył im zdjęcia i plik kartek, po czym wyszedł. W drzwiach celi stanął rudowłosy mężczyzna, który miotał Mannhauptem w piwiarni „Pod Dzwonem”. W dłoni trzymał kilkanaście króciutkich ołówków.

– Wychodzić – krzyknął – pojedynczo na korytarz! Siadać na ziemi i pisać! A po napisaniu wchodzić z powrotem!

Mannhaupt był pierwszy. Jednak nie ruszył się ani na centymetr. Od niedawna pracował w tym fachu i może dlatego czuł się mocno dotknięty słowami nadwachmistrza. On sam nie tylko nie bił nigdy swoich dziewczyn, ale nawet nie podnosił na nie głosu. Podobnie postępował jego stryj Helmut, który przekazał bratankowi interes, zanim wylądował w więzieniu za oszustwo. I on, i stryj Helmut traktowali dziewczyny jako prywatną własność, która – ich zdaniem – jest święta i powinna być chroniona przez państwo. Mannhaupt nigdy nie wystraszyłby się żadnego, jak to ujął nadwachmistrz, „ostrego urki” i w razie śmierci którejś ze swoich podopiecznych na pewno współpracowałby z policją. Poczuł gorycz, a jednocześnie niepokojącą chęć rozmowy z człowiekiem o kwadratowej sylwetce.

– Panie nadwachmistrzu! – krzyknął Mannhaupt.

– Co jest? – Policjant wynurzył się zza pleców rudowłosego.

– Nie ma wśród nas Małego Maksia – mówił szybko Mannhaupt, nie zważając na pogardliwe spojrzenia kolegów. – Może te dwie to jego dziewczyny?

– Myślisz, że nie wiem, ilu jest alfonsów w tym mieście? – Brunet chwycił Mannhaupta za koszulę i przyciągnął ku sobie. Patrzył na niego przez chwilę, po czym mocno go odepchnął i ruszył z powrotem. Obcasy jego butów trzaskały po posadzce korytarza. Mannhaupt skurczył się, aby nie patrzeć w oczy towarzyszy.

– Wychodzić, kurwa! No co jest! – wrzasnął rudowłosy do Mannhaupta. – No dawaj, już!

Kiedy Mannhaupt go mijał, zobaczył przed nosem zdjęcia dwóch zamordowanych kobiet. Widział je kiedyś u Franka na Matthiasplatz, a nawet z nimi rozmawiał. Wiedział, że są własnością Maksa Niegscha, zwanego Małym Maksiem.

– Nie znam ich – mruknął do rudowłosego, po czym odebrał kartkę i ołówek. – Niech pan mi powie, panie policmajster – nagły impuls kazał mu spojrzeć w przekrwione oczy rudego – dlaczego on nas tak nienawidzi? Już jakiś mędrzec powiedział, że prostytucja to jak kloaka w pałacu. Gdyby ją zlikwidować, cały pałac zacząłby cuchnąć.

Policjant z ołówkami sprawiał wrażenie oszołomionego wywodem Mannhaupta. Potrząsał głową i przyglądał się alfonsowi jednocześnie tępo i przenikliwie.

– Ale kloaka też cuchnie, co nie? On w ogóle nie lubi smrodu.


Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

wpół do siódmej wieczór

Mock szedł korytarzem więziennym i stukał mocno obcasami. Dźwięk ten rozchodził się po całym areszcie. Mock oznajmiał stukotem: nadchodzę i jestem na swoim terenie! Biada wam, skurwysyny! Kiedy wraz z Isidorem Blümmelem i Kurtem Smolorzem zbliżał się do celi numer 2, zdawało mu się, że słyszy donośny wydech ulgi, jaki wydostał się z osiemnastu gardeł. Był słowny. Minęło półtorej godziny i dokładnie wtedy stanął w otwartych przez Buhracka drzwiach celi i wciągnął w nozdrza smród.

– Napisaliście? – zapytał.

– No, no – odpowiedziały liczne głosy.

– Wszystko?

– No tak, jasne, że tak – zafalowały postaci w ciasnej celi.

Mock wiedział doskonale, że uznanie u takich kreatur zdobywa się konsekwencją i brutalnością. Już kilkakrotnie okazywał to w ciągu ostatnich trzech dni, kiedy zwoził ich partiami do aresztu policyjnego. Alfonsi przenocowali najpierw w ośmiu, a następnej nocy w trzynastu w jednej czteroosobowej niewietrzonej celi. Musieli spać na zmianę, załatwiać się na zmianę, a nawet siedzieć na zmianę w ciągu dnia! Dopiero trzeciego dnia, po wciśnięciu do celi jeszcze pięciu alfonsów, powiedział im, o co tak właściwie mu chodzi. Tak, byłem okrutny wobec tych insektów, myślał Mock, ale co z moją konsekwencją? Jeśli teraz uczynię to, co planuję, wydam im się całkiem i beznadziejnie niekonsekwentny i niesłowny. Stanę się kimś niegodnym szacunku. Ale z drugiej strony konsekwencja bezwarunkowa jest tępa i ślepa. Czego jest winny na przykład ten Mannhaupt, o którym jego dziewczęta opowiadają w samych superlatywach? Dlaczego miałbym go jeszcze kilka dni więzić? Może uruchomiłbym bydlęctwo więźniów i Mannhaupt zostałby zhańbiony jak kieszonkowiec Hans Priessl, któremu rozerwali tyłek, by pokazać, kto tu rządzi? Jak młody ojciec Priessl, który na zawsze pozostanie w więzieniu, aby tam zmazać hańbę, i nie zobaczy swojego dziecka?

– Wynocha stąd – Mock podjął decyzję – nie chcę więcej wąchać waszego smrodu! Zostawić kartki z nazwiskami na ziemi i won! Strażnik was wyprowadzi przez dziedziniec, wyjściem dla zwierząt pociągowych.

Więźniowie zaczęli się przepychać ku drzwiom. Niektórzy, kiedy mijali Mocka, patrzyli na niego zuchwale. Tych notował w pamięci. Inni unikali jego wzroku. Tych pomijał. Jeden, niejaki Moritz Mannhaupt, patrzył na niego z mieszaniną sympatii i zranionej dumy. Tego też zanotował w pamięci.

Kiedy sutenerzy wyszli, Mock odwrócił się do swoich współpracowników. Wszyscy mieli zdumione miny. Praktykantowi Isidorowi Blümmelowi oczy omal nie wyskoczyły spod ciężkich powiek. Mock podszedł do niego i objął go mocno za szyję.

– Dziwisz się pewnie, synu – owiał mu twarz nikotynowym oddechem – że okazałem się niekonsekwentny, co? Że obiecałem tym alfonsom kilkudniowy pobyt w celach i nie dotrzymałem słowa? Otóż posłuchaj mnie uważnie, chłopcze. W ciągu trzech dni zamknęliśmy wszystkich alfonsów z Breslau z wyjątkiem niejakiego Maksa Niegscha, zwanego Małym Maksiem. Ten zaginął. Ostatni raz widziano go w kawiarni Franka na Matthiasplatz w sobotę. Dzisiaj sprawdziłem ostatnie miejsce, gdzie mógł się ukrywać Mały. Nie było go tam. Zniknął, wyparował. Dzisiaj, po przywiezieniu wszystkich alfonsów do tej celi, zostawiłem was na półtorej godziny, tak? Poszedłem wtedy do mojego pokoju, gdzie nad kuflem czarnego haasego smacznie chrapał nasz wspaniały szef. Wtedy porównałem odciski palców dziewczyn Niegscha z odciskami denatek. Zgadzało się. Te dwie zamordowane dziewczyny to dziewczyny Niegscha. Tych osiemnastu śmierdzieli nie było mi już potrzebnych. Zatem wygoniłem ich, by nie zatruwali powietrza, rozumiesz? Czy się jeszcze dziwisz, synu?

– Tak, dziwię się – odpowiedział hardo i prostodusznie Blümmel – przecież od soboty prawie nic innego pan nadwachmistrz nie robi, tylko przegląda kartoteki z odciskami palców. Dziwię się, że dopiero dzisiaj, przed chwilą zidentyfikował pan odciski. Gdyby pan dobrze je zidentyfikował, dajmy na to, w niedzielę, sam albo z pomocą ewentualnego specjalisty, zaoszczędziłby pan nam trudu łapania tych wszystkich alfonsów, nie mówiąc już o czasie.

Mock spojrzał na kolegów. Ich miny wyrażały całe spektrum mieszanych uczuć: od niedowierzania i oburzenia na zuchwałego praktykanta, aż do niemej aprobaty jego słów. Jedynie spojrzenie Kurta Smolorza wyrażało zupełną obojętność.

– Byłeś kiedyś w Afryce? – zapytał Mock praktykanta, a kiedy ten pokręcił przecząco głową, kontynuował. – A ja byłem. Dwa miesiące w Kamerunie. I wiesz co? W ciągu tych dwóch miesięcy nie nauczyłem się rozpoznawać Murzynów. Jeden był podobny do drugiego. Nie do odróżnienia. A jak myślisz, co bardziej jest do siebie podobne: Murzyni czy linie papilarne?

– No, linie…

– Udało mi się je zidentyfikować, dopiero kiedy wiedziałem, że to muszą być kobiety od Małego Maksia, a nie inne. A żeby do tego dojść, trzeba było wyłapać wszystkich alfonsów tego miasta. Nie można było tego ustalić w laboratorium. Policja to nie laboratorium, mój synu. To zakurzona i zakrwawiona ulica. Tam znajdziesz to, czego szukasz.

– Nie zgadzam się – odparł Blümmel. – Gdyby pan zlecił ekspertyzę specjaliście, to byłoby…

– Ja musiałem to zrobić sam – odpowiedział Mock z uśmiechem. – A dlaczego? To nie twoja sprawa, synu. A teraz posprzątaj rzygowiny z celi. Wszystko, co robiliśmy, robiliśmy w tajemnicy przed prezydentem. Nie może być żadnego śladu po naszej tajnej akcji.

Blümmel nie wykonał najmniejszego ruchu. Stał i nie spuszczał wzroku z Mocka.

– Mam ci pokazać, jak to się robi? – zapytał Mock przyjaźnie.

– Tak, niech pan pokaże. – Gardło praktykanta rozsadzał gniew.

Domagalla, Smolorz i Buhrack patrzyli zdumieni, jak Mock zrzuca z ramion wytworną marynarkę, podwija rękawy koszuli, a potem bierze puste wiadro i napełnia je wodą z kranu na korytarzu.

– Pracujemy razem? – Mock spojrzał na praktykanta.

Blümmel skinął głową i zdjął marynarkę.


Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

godzina siódma wieczór

Ilssheimer w ciągu dzisiejszego dnia dwa razy zasnął. Nie zdarzyło mu się to od lat. Oczywiście, drzemka była ważnym elementem jego dziennego rozkładu zajęć, ale na ogół ucinał ją sobie tylko raz – po zjedzeniu późnego obiadu, około szóstej, kiedy już objechał kilka sklepów z galanterią orientalną. Z powodu Mocka nie mógł dziś zrealizować tego ważnego punktu dnia. To bardzo wyraźne załamanie planu nie przeciwdziałało jednak pojawieniu się w mózgu Ilssheimera sygnału głodu, który następował przeważnie w czasie zwiedzania sklepów z artykułami egzotycznymi. Ale wtedy stało się coś niezwykłego. Impulsowi głodu towarzyszył nieregularny i niewytłumaczalny impuls snu. Radca, błogosławiąc chłód swojego pokoju, nie opierał się długo. Obudziły go poczynania Mocka na dziedzińcu oraz wizyta posłańca z jadłodajni „Pieczona Kiełbaska spod Dzwonka”. Ilssheimer zjadł dwie chrupiące bułki z popołudniowego wypieku, obficie posmarowane aksamitnie łagodną wątrobianką i przełożone kilkoma plastrami cebuli, po czym wypił butelkę ciemnego piwa z browaru Haasego. I wtedy pojawił się zupełnie regularny sygnał, który nadchodził zawsze po popołudniowym posiłku.

Z tego snu otrząsał się właśnie, czytając trzy dokumenty leżące na jego biurku. Pierwszy odrzucił po kilku sekundach. Była to skarga na Mocka, która wprowadziła tak straszny nieład w jego pedantyczne życie. Dwa kolejne dokumenty pisane były ręką Mocka, co już samo w sobie wzbudzało niechęć miłośnika raportów wystukiwanych na maszynie. Pierwszy dokument był bardzo lakonicznym raportem.

„Wykonanie polecenia służbowego nr (nie pamiętam numeru) z dnia (ostatnia sobota, nie wiem, którego to było). Zidentyfikowano zamordowane prostytutki w sprawie (nie pamiętam numeru). Klara Menzel, lat 27, i Emma Hader, lat 27. Miejsce pracy: kawiarnia Franka, miejsce zamieszkania: Matthiasplatz 8/24, opiekun Max Niegsch, lat 32, miejsce zamieszkania: bez stałego zameldowania, zniknął. Sprawę przekazuje się policji kryminalnej. Mock”

Ilssheimer poczuł przypływ ciepłych uczuć do Mocka. Jego podwładny doskonale wiedział, ile radości mu sprawia uzupełnianie takich luk, jak „nie pamiętam” lub „proszę sprawdzić”. Wiedział też, że wystukiwanie raportów na nowiutkiej maszynie „Rheinita Record” brzmi dla szefa jak muzyka sfer i że on z radością oddaje się temu zajęciu, zamiast iść w ślady swoich kolegów i zlecać takie czynności sekretarzom lub praktykantom. Ilssheimer lubił uzupełnianie raportów i osobiste ich przepisywanie na maszynie, ale nie znosił ich sporządzania, kiedy miał mało danych albo musiał przerabiać jakiś tekst napisany na kolanie i pozbawiony wszelkiej biurokratycznej ornamentyki. A taki był trzeci leżący przed nim dokument.

„W więzieniu przy Freiburger Strasse zaatakowałem w niedzielę skurwysyna zwanego strażnikiem. Stanąłem w obronie więźnia, mojego dawnego informatora Hansa Priessla, którego ów strażnik zaczął przy mnie katować. Więzień ten wcześniej został zhańbiony przez współwięźniów i jest w ciężkim stanie psychicznym. Tak właśnie było. Mock”

Przygotowanie porządnego raportu z notatki Mocka wymagało nie lada umiejętności. Ilssheimer te zdolności posiadał, lecz potrzebował odpowiedzi na kilka pytań. Nie miał jednak komu ich zadać. Parasola nie było już za metalową obejmą stojaka. Postanowił zatem w swoim raporcie upiększyć literacko szlachetność Mocka, który się wstawia za pokrzywdzonym więźniem, oraz bestialstwo strażnika.

Mijały godziny, a stalówka Ilssheimera kreśliła na papierze przerażające wizje zhańbienia Priessla, zezwierzęcenia strażnika i bohaterstwa Mocka. Piszący chichotał cicho. Mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Gdyby pokrzywdzony strażnik udowodnił Mockowi kłamstwo, skończyłoby się to usunięciem nadwachmistrza z decernatu IV co Ilssheimera wcale by nie zmartwiło. W małym wydziale nie było miejsca dla dwóch szefów: oficjalnego i nieoficjalnego.

Ilssheimer przepisał raport przez kalkę w trzech egzemplarzach. Jeden trafi na biurko prezydenta Kleibömera, drugi pozostanie w aktach. Trzeci egzemplarz był dla Heinricha Mühlhausa. Niech ten nadęty stary mason wie, że ludzie z decernatu IV pogardliwie zwani „biustonoszami”, są nieustraszeni i szlachetni. Wystukał ostatnią kropkę, a dzwonek maszyny „Rheinita Record” brzęknął triumfalnie. Ilssheimer odchylił się do tyłu wraz z krzesłem i założył ręce na kark. Cały dzień spędził dziś w pracy. Nie szkodzi. Nikt w domu na niego nie czekał oprócz orientalnych cacuszek, nadzwyczaj cierpliwych. Napisał dziś osobliwy raport, którego stylistyka była skrajnie niezgodna z regułami sztuki biurokratycznej. Nie szkodzi. Dzisiaj był nadzwyczajny dzień. Nie obejrzał nowej dostawy galanterii, dwa razy w ciągu dnia zasnął, w zwykłym raporcie dał upust swoim literackim ciągotom. Nie szkodzi.


Breslau, piątek 6 lipca 1923 roku,

południe

Mockowi się upiekło. Nie wiadomo, czy miała na to wpływ literacka hiperbolizacja i ornamentyka – właściwości stylu Ilssheimera, czy raczej, jak szeptano w policyjnych korytarzach, dyskretne poparcie, jakiego udzielił Mockowi radca kryminalny Heinrich Mühlhaus, który był bardzo zadowolony z identyfikacji zamordowanych prostytutek i którego rekomendacja bardzo wiele znaczyła u prezydenta policji. Mock otrzymał tylko naganę ustną i został zawieszony w czynnościach służbowych na dwa tygodnie. Decyzją prezydenta policji przez ten czas nie otrzymywał pensji, musiał stawiać się do pracy i wykonywać wszelkie służbowe dyspozycje oraz zastanawiać się nad swoim godnym pożałowania postępkiem. Po dwóch tygodniach prezydent życzył sobie otrzymać od Mocka szczegółowy raport, który miał być zapisem nowych, słusznych postanowień oraz obowiązkowo zawierać optymistyczny prognostyk na przyszłość. Mock podziękował za wyrozumiałość, obiecał poprawę, po czym, odprawiony niecierpliwym machnięciem dłoni, udał się – w pełnej gotowości służbowej – do wykonywania swoich jakże odpowiedzialnych obowiązków.

Jednym z nich było dzisiaj złapanie in flagranti pastora Paula Reskego ze zboru Karola. Pastor Reske już raz był przesłuchiwany w decernacie IV w sprawie stuprum, jakiego miał się dopuścić z szesnastoletnią praktykantką krawiecką ze szwalni Meyera. Policjantów wydziału interesowało nie tyle życie płciowe pastora, ile stwierdzenie, czy owa uczennica działała sama, czy też należała do jakiejś większej grupy zakamuflowanych prostytutek. Nie udało się wtedy tego stwierdzić, ponieważ pastor konsekwentnie nie przyznawał się do czynu lubieżnego, a zeznaniom pewnej siebie i pyskatej szwaczki nikt nie dawał wiary, zwłaszcza że – mimo wielu gróźb, których nie szczędzono jej podczas przesłuchania – wciąż kręciła i zmieniała zeznania. Ilssheimer zamknął zatem sprawę, a inwigilację szwaczki odłożył ad acta. Teraz ją odgrzebał i – w ramach pokuty – nakazał Mockowi śledzić dziewczynę i stwierdzić, czy aby nie zmierza w stronę plebanii pastora Reskego. Gdyby tak było, Mock miał za zadanie nakryć parę in flagranti. Wybór padł na niego z jeszcze jednego powodu. Był on jedynym człowiekiem, który wtedy nie przesłuchiwał szwaczki. W czasie tej sprawy pogrążał się bowiem w alkoholowych odmętach.

Skruszony Mock siedział na ławce pod pomnikiem generała von Blüchera na placu jego imienia i od dwóch godzin patrzył bezmyślnie na wielki gmach fabryki konfekcji męskiej Meyera, dokąd wchodziły i skąd wychodziły różne osoby, a żadna z nich nie była ową szwaczką, której pastor miał być rzekomym stupratorem. Mock czuł się jak w wielkim, gorącym piecu, który tworzyły ściany stojących wokół placu domów. Białe słońce rozpalało ramy rowerów spiętych jednym długim łańcuchem, do którego klucz posiadał stojący pod parasolem sprzedawca lodów na patyku. Od żaru więdły kwiaty, mimo iż co chwilę spryskiwała je zapobiegliwa kwiaciarka. Blücherplatz wypełniony był nieruchomym upałem, zgrzytem tramwajów i spalinami nielicznych automobili, które ryczały z opuszczonymi szybami. Mock siedział w centrum tego piekła z papierosem „Salem Alejkum” i po raz pierwszy w życiu żałował, że nie kolekcjonuje wachlarzy – tak jak Ilssheimer.

Z budynku fabryki Meyera wyszła młoda dziewczyna w jasnej sukience i z błękitną wstążką we włosach. Mock przyjrzał się jej, a potem fotografii, którą wyjął z portfela. Przez jego głowę przebiegły dwie myśli. Pierwsza to brak całkowitej pewności, czy dziewczyna na zdjęciu to ta sama, która zgrabnie przebiegała teraz ulicę; druga myśl była pełna zrozumienia dla pastora – on sam niedługo by się wahał, czy zostać deprawatorem tej praktykantki. Ruszyła w stronę pomnika starego pruskiego generała. Minęła obojętnie Mocka i poszła w stronę pasażu Riemberga. Kiedy już tam znikała, nadwachmistrz ciężko wstał z ławki i szybkim krokiem podążył za nią. Z daleka podziwiał jej zgrabne pośladki, wyraźnie odznaczające się pod cienkim materiałem sukienki. Najwyraźniej nie nosiła halki, co mocno podnieciło Mocka. Mięśnie łydek napinały się delikatnie nad obcasami pantofli. Obserwując gibkie ruchy szczupłego ciała, Mock zapomniał o falach potu, które uruchomił tym pościgiem.

Tymczasem dziewczyna przeszła przez Karlsplatz, obdarzona uśmiechem przez zgrzanego policjanta kierującego ruchem. Stróż prawa nie był już tak miły i pogroził palcem Mockowi, który nieco się spóźnił i ciężkim truchtem przebiegł tuż przed dyszlem wozu dostawczego z beczkami piwa „Kulmbacher”. Graupenstrasse prowadziła na południe i wyglądała jak pusty, wypalony słońcem kanion. Rolety okien były zaciągnięte, w sklepie z konfiturami jedynymi istotami oprócz subiekta były osy, w sklepie z materiałami włókienniczymi nikt nie rozwijał bel tkanin. Większość mieszkańców miasta przeczekiwała upał w domu.

Dziewczyna weszła do sklepu z pończochami. Mijały minuty. Kwadrans. Dwadzieścia minut. Śledzona nie wychodziła ze sklepu już dobre pół godziny. Mock stał przed sklepem i zdawał sobie sprawę, że był on w to gorące południe jednym z niewielu przechodniów na Graupenstrasse, jest zatem bardzo mało prawdopodobne, aby dziewczyna po wyjściu nie zwróciła na niego uwagi, co uniemożliwiłoby mu dalszą inwigilację. Najpierw obejrzeć wystawy, a potem schować się do jakiejś bramy, pomyślał tak wolno, jakby jego mózg był materiałem piśmiennym, na którym zapisywał atramentem to polecenie ad se ipsum. Kiedy już obejrzał zegarki, pończochy i konfitury, wszedł do bramy, która chroniła przed upałem w takim samym stopniu, jak pół szklanki piwa przed objawami kaca. Wtedy nagle pojawiło się na ulicy dwóch umundurowanych policjantów. Szli z przeciwnych stron ku sobie. Jeden był widoczny na tle masywnego gmachu Nowej Giełdy, drugi na tle ceglastoczerwonej wieży Biblioteki Miejskiej. Mock wyszedł z bramy i z zaciekawieniem przyglądał się poczynaniom policjantów. Interesowało go to tym bardziej, że obaj zbliżali się najwyraźniej ku niemu. Kiedy obu dzieliło od niego tylko kilka kroków, ze sklepu galanteryjnego wypadła dziewczyna i wymierzyła w Mocka oskarżycielski palec. Za nią pojawił się subiekt typu „glanc-pomada”. Subiekt nerwowo wsuwał koszulę w spodnie.

– To on, panowie! – krzyknęła. – To ten typ wciąż za mną chodzi! Chciałam sprawdzić, czy minie mnie na Graupenstrasse, kiedy wejdę do sklepu, ale zatrzymał się przed sklepem i na mnie czekał! Boję się go! Może to jakiś przestępca?! Może zboczeniec? To widać po jego gębie!

– Dobrze, że panna zadzwoniła z tego sklepu. – Ten, który nadszedł od strony fosy miejskiej, uśmiechnął się do dziewczyny, po czym odwrócił się do Mocka ze srogą miną. – A wy co? Czemu nękacie pannę Meyer? Wiecie, kim ona jest? To córka właściciela Fabryki Uniformów i Ubrań Męskich! A wy kim jesteście? Dokumenty!

Mock sięgnął po legitymację policyjną. Pokazując ją stróżom prawa, przeklinał swoje lędźwie, które reagowały tak samo na wszystkie młode kobiety, przeklinał swój mózg, który wszystkie młode kobiety redukował do ud, pośladków i piersi, a najbardziej przeklinał upał, w którego rozdygotanych falach pyzata i prostacka twarz dziewczyny na zdjęciu z policyjnego archiwum uległa takiemu odkształceniu, że stała się pociągła i miła.

Upał narastał. Prawie pustą ulicą przejechał wóz ze smołą. Gryzący dym wypełnił spieczony kanion ulicy. W tym gorącym obłoku wszystkie odgłosy uległy wytłumieniu. Przeprosiny policjantów, okrzyki zdumienia wydawane przez pannę Meyer, a nawet komentarze właściciela sklepu z konfiturami, pana Pohla, który postanowił przy okazji zareklamować swój towar i polecał policjantom oraz pannie Meyer wyroby wytwórni „Abrama”. Mock w czarnym dymie smoły wpatrywał się w wieżycę Sądu Krajowego, która wykwitała za gmachem Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności. Nie słuchał, co do niego mówią, bo nagle dotkliwie uderzył go bolesny kontrast między tym, co teraz robi, a tym, co powinien robić. Uświadomiła mu to wieżyca sądu, a – ściśle mówiąc – więzienie śledcze, którego była ozdobą. Tam powinien teraz być. Powinien słuchać opowieści o ludzkiej krzywdzie, o upodleniu i o zemście. Ważne jest właśnie to, nie zaś wytropienie, czy rozpustna pannica trafi do łóżka z subiektem, czy też z pastorem.


Breslau, piątek 6 lipca 1923 roku,

pierwsza po południu

Mock stał koło drzwi do aresztu i przypatrywał się swoim letnim trzewikom z jasnej cielęcej skóry. Szpic prawego został starannie zapastowany jasnobrązową pastą „Kiwi”. Jednak nawet najgrubsza warstwa pasty nie mogła pokryć odarcia skóry. Była to pamiątka po ostatniej wizycie w tym gmachu, kiedy Mock wściekłym kopaniem wywołał strażnika. Teraz, opanowany, nie pozwalał wściekłości zawładnąć sobą, teraz tylko uparcie stukał kostką środkowego palca w grubą szybę judasza. Nikt nie otwierał. Pewnie jest w kiblu, pomyślał Mock. Tak jak wtedy. Rozejrzał się dookoła. Wszystko było tak jak wtedy. Nieprzewiewny upał ciążył nad miastem. Niektórych ludzi otępiał, innych- napawał wściekłością. Ci, którzy otaczali Mocka, w większości należeli do tej drugiej kategorii. Stali tu od rana, żeby odwiedzić swoich bliskich. Mocno obejmowali kartonowe pudła. Unosił się z nich zapach kiełbas, tytoniu i świeżego drożdżowego ciasta. Wiedzieli, że nie wszyscy wejdą za mur, a jeśli już, to zostaną poddani – pojedynczo, powoli i metodycznie – upokarzającej rewizji. Zostanie im tylko kilkanaście minut na rozmowę. Każdy zatem intruz, który wchodził bez kolejki, wzbudzał w nich zdławioną wściekłość.

Mock zachwiał się, gdy silnie pchnięto go w ramię. Stracił równowagę i uderzył tułowiem o bramę. Odwrócił się w stronę odwiedzających, którzy teraz otaczali go ciasnym kręgiem.

– Kolejka dla wszystkich! – krzyknął łysy, wąsaty mężczyzna.

Napastnik zmarszczył brwi i wpatrywał się w Mocka nieruchomym spojrzeniem. Był gotowy do ataku. Zgrzytał zębami. Policjant przesunął wzrok po twarzach innych ludzi. Byli jak psy, którym podcięto struny głosowe. Bez warkotu, bez charczenia odsłaniali zęby. Żółte, czarne, nadgniłe, ostre. Chcieli go zaatakować. Bez ostrzeżenia. Bez szczekania. Mógł ich powstrzymać jednym gestem, wyciągnięciem ręki z otwartą legitymacją mógł zbić tych ludzi w skamlającą i strachliwą sforę. Byłoby to jednak skuteczne tylko połowicznie, bo. za chwilę pojawiłaby się kolejna bariera do pokonania. Złe oko kaprala Ottona Oschewalli w wizjerze bramy więziennej. Mock musiałby długo stukać w bramę, może trzeba by nawet kilka razy w nią kopnąć, ryzykując kolejne rysy na trzewiku. I co by to w końcu dało? Wszedłby na teren więzienia i znów spotkałby się ze zhańbionym Hansem Priesslem. On ze wstydu nie pisnąłby słowa o swoim upokorzeniu, lecz jedynie prosiłby Mocka, aby porozmawiał z jego młodą żoną Luise. Mock wysłuchiwałby płaczliwych zaklęć i wdychałby smród ciała pokrytego miękką, gnijącą skorupą brudu. A potem – rozwścieczony – może nawet poszedłby do celi Priessla i przesłuchałby jego współwięźniów, aby odkryć, którzy go naznaczyli piętnem pariasa. I co? Niczego by się nie dowiedział. Spotkałoby go pogardliwe milczenie. Na takich ludzi Mock nie miał imadła. Należałoby ich zabić, lecz on nie miał takiej władzy.

Spojrzał na trzewik z jasnej skóry. Jego szpic był starannie zapastowany jasnobrązową pastą „Kiwi”. Jednak nawet najgrubsza warstwa pasty nie mogła pokryć odarcia skóry. Była to pamiątka po ostatniej wizycie Mocka w tym ponurym gmachu. Nie chciał mieć już więcej takich pamiątek. Hans Priessl przegrał z butami Mocka.

Nieoczekiwanie i bardzo mocno uderzył w piersi łysego, wąsatego mężczyznę. Ten stracił równowagę. Jego muskularne ciało cofnęło się i uczyniło dużą wyrwę w zbitym tłumie. Mock wsadził w tę wyrwę ramiona i silnymi ruchami – jakby płynął w gęstej wodzie – wyrąbał sobie przejście i oddalił się szybkim, zdecydowanym krokiem. Zbyt szybkim, aby wzbudzić strach i zaskarbić sobie szacunek.


Breslau, sobota 18 sierpnia 1923 roku,

południe

Pani Elsa Woermann wróciła właśnie z Poczty Paczkowej przy Breitestrasse, gdzie wynajmowała skrytkę na listy, i usiadła ciężko w holu, naprzeciwko tremo w złoconej ramie. Patrzyła przez chwilę na swe odbicie i po raz pierwszy w życiu własna fizjonomia wydała się jej odpychająca, czarna wdowia woalka – brudna i poszarpana, a sukienka – niemodna i źle uszyta. Pani Woermann postrzegała dziś świat w czarnych barwach. Dotychczas była osobą pogodną i nadzwyczaj wyrozumiałą dla bliźnich, a zwłaszcza dla ich „słabostek podbrzusza”. Nic jej nie dziwiło i cieszyła się, iż pomaga ludziom spełniać ich najskrytsze marzenia. Swoją pracę uważała za potrzebną i pożyteczną, a niebagatelne zarobki – za uzasadnione. Sumiennie płaciła od nich wysokie podatki i dziwiła się, kiedy urzędnicy ze śląskiego Nadprezydium Finansowego wzywali ją co jakiś czas na rozmowy wyjaśniające. Byli to jedyni ludzie – oprócz nadwachmistrza Mocka i jego współpracowników – do których czuła niechęć i pogardę. Bo tylko urzędnicy skarbowi oraz policjanci z decernatu IV stawali na ludzkiej drodze do szczęścia, prześladując „pośredniczkę dobrego losu” – jak sama siebie nazywała.

Zauważyła, że te prześladowania niebezpiecznie się spotęgowały w ciągu ostatnich tygodni. Nie mogła się nigdzie ruszyć, aby nie ciągnąć za sobą rudego, ordynarnego pomocnika Mocka lub też jego samego, nie mniej gruboskórnego, nawiasem mówiąc. Ona jednak wciąż polegała na swojej fotograficznej pamięci, paliła wiadomości natychmiast po ich przeczytaniu i zapamiętaniu, a potem śmiała się w nos swoim prześladowcom.

Dobry nastrój nie opuszczał jej do dzisiaj, kiedy nagle podczas codziennej wizyty na Poczcie Paczkowej wezwał ją do siebie kierownik działu doręczeń, pan Heinrich Reich. Ten skromny urzędnik, który zresztą korzystał kilkakrotnie z jej dyskrecji, poprosił ją do gabinetu i poinformował konfidencjonalnym szeptem, że dyrektor kazał mu dzisiaj dorobić kluczyk do jej skrytki, a następnie przekazać go mężczyźnie, który wylegitymuje się jako nadwachmistrz Eberhard Mock. Pani Woermann zrobiło się słabo. Wydała panu Reichowi dyspozycję zlikwidowania skrytki, mimo iż opłacona była do końca sierpnia. Na jego ręce złożyła ponadto pisemną decyzję, aby listy przesyłano na jej adres domowy. Następnie bardzo szybko wyjęła ze skrytki dwa listy, równie szybko nauczyła się na pamięć ich treści, a potem – dzięki służbowemu kluczowi zaprzyjaźnionego urzędnika – otworzyła toaletę dla personelu i oba te listy spaliła. Potem wyszła z urzędu i – gryząc się niewesołymi myślami – czekała na tramwaj numer 4, który miał ją zawieźć na Königsplatz, gdzie miała się przesiąść na 26. Mimo przesiadki była po dwóch kwadransach w swoim mieszkaniu na Wilhelmsufer, siedziała osowiała w holu i patrzyła na swoje niewesołe odbicie w lustrze.

– Mam tylko jedno wyjście – powiedziała do siebie – muszę polegać na własnej pamięci i zrezygnować ze skrytki. Trzeba obmyślić jakiś mniej kłopotliwy sposób nadawania wiadomości i telegramów… Najwyżej ograniczę się do ogłoszeń w „Schlesische Zeitung”. Ta skrytka pocztowa wcale nie była konieczna. Po prostu będę miała w domu więcej wizyt. Poza tym trzeba podnieść stawki za usługi. Przecież nie jestem filantropką.

Pani Woermann odetchnęła i uśmiechnęła się do swojego odbicia. Zdjęła kapelusz i powiesiła go na wieszaku, układając woalkę w misterne fałdy. Wtedy usłyszała wolne kroki na trzeszczących schodach.

Ktoś mocno zapukał. Podeszła bezszelestnie do drzwi i przez chwilę przyglądała się przez wizjer zamaskowanemu mężczyźnie w kapeluszu. Otworzyła. Jej klient ubrany był w spodnie do połowy łydki i sportową marynarkę. Usta i nos ukryte były za białą jedwabną maską, mokrą od śliny i potu. Głowę zaś i czoło szczelnie osłaniał biały letni kapelusz. Mężczyzna podał jej bez słowa kartkę i wszedł do przedpokoju z taką pewnością, jakby nieraz tu gościł.

„Proszę dać w poniedziałkowej «Schlesische Zeitung» ogłoszenie następującej treści – pani Woermann czytała na głos kartkę, zamknąwszy drzwi. – Najszczersze kondolencje dla państwa Hader z powodu śmierci córki Emmy Hader oraz dla państwa Menzel z powodu śmierci córki Klary Menzel. Reguiescant in pacem. Właśnie tak, in pacem, nie in pace. Ma być niegramatycznie”.

Pani Woermann przyglądała się przez chwilę kartce, po czym oddala ją swojemu klientowi.

– Proszę to spalić, zapamiętałam – powiedziała – trzy miliony marek to moje honorarium.

– O! – zdziwił się mężczyzna, lecz otworzył pugilares. – Podrożała pani.

Powinien powiedzieć, pomyślała Woermann, „podrożały pani usługi”, nie „podrożała pani”. Wyraził się nielogicznie, a może nawet niegramatycznie. Tak jak niegdyś jego towarzysz, który powiedział: „Dwie lesbijki na orgię do mnie”. Pośredniczka miała znakomitą pamięć i zapamiętywała od razu wszelkie wypowiedzi lub teksty pisane. Jednak teraz wcale nie błąd logiczny, a może gramatyczny, był źródłem przypomnienia. Tym razem stał się nim zapach. Mężczyzna, otwierając usta, wypuścił woń miętowych cukierków.

Pani Woermann przypomniała sobie powiedzenie, które często powtarzał jej jeden wyjątkowo gadatliwy klient. „Czego nie możesz pokonać, to powinieneś wykorzystać”. Pomyślała, że mogłaby dziś wykorzystać swoją pamięć. Mogłaby obłaskawić swojego największego wroga, nadwachmistrza Mocka, i sprawić, że przestanie ją prześladować. Wystarczy, że do niego pójdzie i wszystko mu powie. O tym, że przed kilkoma tygodniami był u niej Pan Mięta – jak nazwała w myślach swojego dzisiejszego klienta – w towarzystwie innego pana. Ten drugi pan zamówił „dwie lesbijki na orgię”. O tym, że przekazała to zlecenie Maksowi Niegschowi, który następnie został zaatakowany i porwany spod jej domu, kiedy szedł po swoje pieniądze za usługę. O tym, że przeczytała w gazecie artykuł o zamordowaniu dwóch prostytutek, a kilka dni później prośbę podpisaną przez szefa wydziału kryminalnego Heinricha Mühlhausa, żeby zgłosili się na przesłuchanie do Prezydium Policji wszyscy, którzy znali dwie zamordowane prostytutki, Klarę Menzel i Emmę Hader. O tym, że prawie dwa miesiące później znów zjawił się u niej Pan Mięta i nadał za jej pośrednictwem bardzo spóźnione kondolencje dla rodzin zmarłych kobiet. Tej prostej i jakże naturalnej czynności nie wykonuje sam, lecz zleca ją komuś w najściślejszej tajemnicy!

Przez chwilę Elsa Woermann walczyła z sobą. Wyobraziła sobie ironiczny uśmiech Mocka, jego zielonobrązowe oczy – cyniczne, okrutne, pełne nadziei – i zrozumiała, że nigdy nie przestanie jej prześladować, mimo że sam postępuje niemoralnie, jak wszyscy jej klienci. Tę nienawiść potrafiła sobie wytłumaczyć jedynie jakimś ślepym instynktem, który nakazuje mu ścigać kogokolwiek, bo bez ścigania byłby nikim. A z instynktem nie można walczyć. „Czego nie możesz pokonać, to powinieneś wykorzystać”. Człowiek nie może wykorzystać czegoś, czego się panicznie boi. Poza tym dyskrecja była jej dewizą.

– Podrożały moje usługi – rzekła. – Czy jest pan nimi dalej zainteresowany?

Klient nic tym razem nie powiedział i – szukając potrzebnej kwoty – palcami przebierał banknoty w pugilaresie.


Breslau, poniedziałek 20 sierpnia 1923 roku,

godzina jedenasta przed południem

Fiakier Wilhelm Zeisberger siedział w budzie dorożki i wachlował się zdjętą z głowy czapką, nad której daszkiem widniał pozłacany herb Breslau o czterech polach. Zeisberger przyglądał się obciętej głowie Jana Chrzciciela na jednym z pól i zastanawiał się, o ile letnie upały w Breslau ustępują tej spiekocie, której przed wiekami patron miasta doświadczał na Pustyni Judzkiej, gdzie – jak głosi Biblia – modlił się i żywił miodem i szarańczą. Zeisberger długo nie wiedział, co to jest „szarańcza”, i to nie dawało mu spokoju, ilekroć zdjął czapkę i przyglądał się herbowi Breslau. Zdarzało się, że pytał o to klientów, zwłaszcza tych, którzy wyglądali na pastorów lub księży. Jak dotąd, nie uzyskał zadowalającego wyjaśnienia. Kiedyś pewien pijany profesor gimnazjalny wytłumaczył mu, że szarańcza jest to rodzaj robactwa. To nie zaspokoiło pasji poznawczej Zeisbergera, która budziła się zawsze wtedy, gdy ściągał z głowy przepoconą czapkę.

Nie sądził, aby jego nowy pasażer zbliżający się od zboru Lutra cokolwiek mu wyjaśnił. Nie wyglądał na człowieka uczonego, ci nigdy, nawet w najbardziej upalne lato, nie włożyliby spodni za kolana. Oprócz pump, jego nowy pasażer miał na sobie jasnobeżową marynarkę, białą koszulę, biały krawat. Na głowie sterczał mu jasnobeżowy kaszkiet z cienkiego materiału. Właściwy ubiór na letnią porę, pomyślał fiakier.

Pasażer wgramolił się pod budę. Zeisberger usiadł na koźle i spojrzał pytająco.

– Ogród Zoologiczny – mruknął pasażer, owiewając Zeisbergera miętowym oddechem.

Spojrzał na niego mało przychylnie. Wczorajszy czy dziś rano się zaprawił? – pomyślał fiakier i zaciął konia. Likier miętowy na taki upał? To może nawet niezłe, pod warunkiem, że dobrze schłodzony. Lepsze od miodu i szarańczy, uśmiechnął się pod wąsem. Dorożka ruszyła wolno przez Tiergartenstrasse. Kiedy mijali konsulat meksykański, pojawiły się pierwsze krople deszczu. Rozpryskiwały się na rozpalonym bruku i natychmiast parowały, wpadały pomiędzy kostki i natychmiast się ulatniały, odbijały się od wyprężonej budy dorożki i niknęły w powietrzu jak mgła. Przejechał przez Passbrücke i zatrzymał dorożkę. Zdjął czapkę i spojrzał ku niebu. Z radością wchłaniał ciepłą wodę. Jego koń zatrzymał się i – podobnie jak jego pan – rozkoszował się deszczem, który spadł na miasto po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni.

Po chwili fiakier przypomniał sobie, że wiezie pasażera. Odwrócił się, aby go przeprosić za postój. W budzie nie było nikogo. Na siedzeniu leżał jedynie banknot tysiącmarkowy i „Schlesische Zeitung”, otwarta na stronie z ogłoszeniami. Jedno z nich było zakreślone.

„Wszystkim, którzy złożyli nam kondolencje – powoli czytał zakreślony anons – po śmierci Emmy i Klary, serdecznie dziękujemy. Modlitwa za ich dusze odbędzie się dnia 22 sierpnia o godzinie drugiej po południu w Giersdorf pod Hirschbergiem na cmentarzu ewangelickim, kwatera 23”.

Zeisberger nie mógł się nadziwić, że jego pasażer wyskoczył w takim deszczu na ulicę. Pijanego nigdy nie zrozumiesz, pokiwał głową i sam wlazł pod budę, aby osłonić się nieco przed nawałnicą. Z nudów zaczął przeglądać gazetę. Nagle krzyknął triumfalnie. Już miał odpowiedź, której tak długo szukał. W krzyżówce dostrzegł wpisany kulfonami wyraz „szarańcza”. Spojrzał na hasło. „Latający owad z rzędu prostoskrzydłych” – brzmiało pytanie.


Giersdorf, środa 22 sierpnia 1923 roku,

wpół do trzeciej po południu

Mężczyzna zapalił papierosa i po raz setny odczytał daty śmierci i narodzin członków rodziny Haderów. Wszystkie te dane wykute były na granitowej płycie ogromnego grobu w kwaterze 23 na cmentarzu ewangelickim w Giersdorf. Oprócz grobu rodziny Haderów w kwaterze znajdowały się dwa tuziny innych grobów, które mężczyzna zdążył już dokładnie zlustrować. Od trzech kwadransów przebywał na tym cmentarzu i usiłował czymś się zająć. Stał pod starymi dębami, ledwie przepuszczającymi niewielką, lecz upartą mżawkę, palił papierosa za papierosem i uzyskiwał genealogiczną wiedzę na temat kilku rodzin z Giersdorf. Jak się okazało, w kwaterze 23 spoczywali przedstawiciele wszystkich grup społecznych. Wśród nich nie brakowało miejscowych pastorów, nauczycieli, sędziów okręgowych oraz robotników, rzemieślników, a nawet chłopów. Nie brakowało też młodzianków powalonych pewnie przez gruźlicę, dzieci zmarłych w niemowlęctwie oraz młodych matek, którym potomek przyniósł śmierć tego samego dnia, kiedy ujrzał świat.

Znudzony historią familijną, zdeptał papierosa i wsunął do ust miętowego dropsa, aby wytłumić woń tytoniu. Ukryty pod skrzydłem parasola, oparł jedną nogę na pniu starego dębu i manewrując sprytnie wolną ręką, wyjął z teczki cienką broszurę. Teczkę zamknął i położył na mokrej ławce przy grobie Haderów. Otworzył broszurkę w miejscu zaznaczonym widokówką z rysunkiem stawu w Südpark w Breslau. Po raz kolejny, chroniąc broszurkę przed rzadkimi kroplami, które wiatr strząsał z liści, odczytał passus, który prawie znał na pamięć – jak genealogię pochowanych tutaj rodzin.

„Po dokonaniu zabójstwa - czytał – morderca zamieszcza w miejscowej prasie ogłoszenie kondolencyjne. W ogłoszeniu musi być jakieś zdanie łacińskie z błędem gramatycznym w jednym z wyrazów, np. zamiast poprawnego Non omnis moriar w ogłoszeniu powinno być Non ommis moriur. Błąd jest bardzo ważny, w przeciwnym razie nikt nie zwróci na ogłoszenie najmniejszej uwagi i kontakt nie zostanie nawiązany. Po kilku dniach pojawia się w tej samej gazecie odpowiedź na ogłoszenie. Jest tam podana data i miejsce spotkania. Nigdy nie dochodzi do niego za pierwszym razem. Kandydat raz na jakiś czas otrzymuje informacje w kolejnych ogłoszeniach, gdzie jest następna data i następne miejsce spotkania. Podkreślam, że wyznaczają oni miejsca wyłącznie na cmentarzach. Jeśli kandydat chce rzeczywiście przystąpić do tego zbrodniczego bractwa, musi być cierpliwy. Jak widać, przyjmowani są mordercy pozbawieni skrupułów, ludzie bestialsko bezwzględni i nieludzko cierpliwi. Któż by bowiem wytrzymał nieustanną huśtawkę nadziei i zwątpienia, kiedy na przykład czternaste spotkanie nie dochodzi do skutku? Kandydat nie wie, kiedy ich w końcu spotka. Wydaje mi się, że kandydat jest obserwowany w każdym miejscu, które zostanie mu wyznaczone, na każdym cmentarzu jest jakiś ukryty obserwator. Nie jestem jednak tego pewien. Alexander Geiger nie zdążył mi tego szczegółowo opowiedzieć, zanim popełnił samobójstwo lub… zanim go do tego zmuszono”.

Mężczyzna rozejrzał się dokoła. Nikogo nie było. Tak, pomyślał, to dopiero pierwsze spotkanie. Zamknął książkę, wsunął ją do teczki, otrzepał parasol z ostatnich kropel wody i ruszył żwirową alejką. Po wyjściu z cmentarza udał się w stronę świeżo postawionego przystanku tramwaju, który łączył Giersdorf z Hirschbergiem. W wagonie wyciągnął z teczki tę samą książkę, którą czytał na cmentarzu. Zanim zaczął ją studiować, uważnie przyglądał się stronie tytułowej. Anton Freiherr von Mayrhofer, Zbrodnicze bractwo mizantropów. Nakładem autora, Naumburg 1903. Zaczął czytać od początku. Nie musiał. Wszystkie rozdziały tej książki znał na pamięć.

Tramwaj przystanął. Po chwili motorniczy dał znać dzwonkiem, iż rusza. Jakiś mężczyzna podbiegł ku wyjściu. Wyskakując, rzucił na otwartą broszurę von Mayrhofera kulkę zgniecionego papieru. Mężczyzna ssący miętowego dropsa spojrzał z widoczną konsternacją na sylwetkę znikającą za rogiem, po czym rozprostował kartkę. Naklejono na nią rząd liter wyciętych z gazety. Tworzyły one zdanie: „Bądź jutro w południe na przystani gondoli w Breslau, przy Holteihöhe”.


Strehlen, środa 17 października 1923 roku,

kwadrans na piątą rano

Willego Stauba obudziło złe przeczucie. To zawsze potrafiło go wyrwać z najgłębszego nawet snu. Nie budziło go ani gruchanie gołębi na strychu, gdzie spał, ani swędzenie ran, zadawanych mu przez wszy i pluskwy, ani nawet szczekanie psów, które szarpały często jego łachmany w czasie wędrówek po dolnośląskich wsiach. Od dwóch miesięcy, czyli od czasu, kiedy Staub zamieszkał na strychu cmentarnego magazynu, wydawało mu się, że jego intuicja została uśpiona i przestała wysyłać ostrzegawcze sygnały. Zdawał sobie jednak sprawę, że oskarżanie swych niezawodnych dotąd przeczuć byłoby niesprawiedliwe. Niczego złego się nie spodziewał, nie było najmniejszego powodu do ostrzegawczych lęków. Żebrał, jak zwykle, pod kościołami i po wsiach, a kiedy nadchodził zmierzch, zbierał do tobołka wyżebrane jadło – suchy chleb, miskę mąki, czasami jajko – po czym oddalał się na cmentarz, gdzie miał wygodne pomieszkanie na strychu magazynu, w którym przechowywano łopaty grabarzy, nożyce do przycinania żywopłotów oraz różnego rodzaju szpargały. Staub wsuwał się między dwa snopki słomy, okrywał szmatami i zasypiał spokojnym snem. Spokojnym, ponieważ nie obawiał się, że ktoś odważy się przyjść na cmentarz w nocy i zrobi mu krzywdę. Z umarłymi żył w wielkiej zgodzie. Podobnie jak ze szczurami – swoimi współlokatorami na strychu. Z jednym z nich – Pyszczkiem – dzielił nawet łoże.

Dzisiaj poczuł ukłucie niepokoju i otworzył oczy. Pyszczek też się przebudził. Było bardzo ciemno. Ta ciemność miała jakąś wyjątkową zdolność przewodzenia dźwięków. Do uszu Stauba doszły szepty i szelest sztywnych płaszczy, jakie nosili grabarze, gdy padał deszcz. Najpierw myślał, że do kaplicy wtargnęli jacyś nocni kochankowie, którzy zrzucają przeciwdeszczowe okrycia, ale prędko porzucił tę myśl. Po pierwsze, schadzki w magazynie cmentarnym były mało prawdopodobne w drugiej połowie października, po wtóre – w ciemności nikt nie sapał, nikt nie dyszał, słowem, nikt nie wydawał miłosnych lub przedmiłosnych odgłosów. Słychać było tylko jakieś gardłowe polecenia i podejrzane szmery. Staub zastygł, aby najlżejszym nawet hałasem nie wzbudzić zainteresowania ludzi znajdujących się w pomieszczeniu gospodarczym.

Nagle poczuł łaskotanie w krtani, które uparcie pchało się do gardła. Nie mógł kaszlnąć. Poczuł, że twarz mu nabrzmiewa i łzy napływają do oczu. Nie mógł nie kaszlnąć. Wtulił twarz w słomę i zrobił to. Wydawało mu się, że kaszlnięcie było głośne jak wystrzał z armaty. Lekko odwrócił głowę. Oczy Pyszczka jarzyły się w ciemności. I wtedy usłyszał kroki na drabinie. Ktoś wspinał się na stryszek. Stropowe belki się rozjaśniały. Staub ujrzał w prostokątnym otworze najpierw świecę, a potem wyłonił się z niego kapelusz z szerokim rondem – taki, jak nosili grabarze. Staub przycisnął lekko Pyszczka do piersi. Zdrętwiał. Jego palce powoli zaciskały się na futerku zwierzęcia. To, co pojawiło się pod rondem kapelusza, sprawiło, że ścisnął szczura bardzo mocno. Nie czuł bolesnego kąsania, którym bronił się jego mały przyjaciel. Wpatrywał się w wystający spod kapelusza ptasi profil. Skórzana maska z długim dziobem i z dwiema okrągłymi szybkami, za którymi błyskały oczy. Staub wziął zamach i rzucił swoim przyjacielem w stronę upiora w masce. Widmo schowało się, a Pyszczek uciekł gdzieś w kąt.

– To szczury – usłyszał cichy głos.

Z dołu doszedł go dźwięk zamykanych drzwi i kilka szybkich urywanych oddechów. Staub usłyszał znowu głos ducha.

– Przyszliśmy po ciebie. Wejdź do trumny. Zabierzemy cię do miejsca, gdzie dziś wieczorem poznasz prawdę o wszystkim.

Zapadła cisza. Staub zaczął drżeć ze strachu. Odgłos opadającego wieka trumny. Szelest płaszczy. Uderzenie odrzwi. Głuchy stukot trumny na wozie. Parskanie konia. Szurgot kopyt na mokrym żwirze. Cisza. Do Stauba podbiegł Pyszczek, przyjaciel, który uratował go przed zjawą, upiorem, wysłannikiem piekieł. Przed posłańcem dżumy. Włóczęga przecierał oczy kułakiem. Nie mógł odpędzić widziadła. Nie mógł również wytłumić omamów słuchowych. W jego uszach grzmiał głos księdza Pfeffera ze Strehlen. Było to w czasie rekolekcji wielkopostnych, kiedy Staub żebrał w przedsionku kościoła. „W piętnastym wieku – grzmiał ksiądz – nasze miasto zostało nawiedzone przez dżumę! Piekło otworzyło bramy i wypuściło swych wysłanników! Były to demony o ptasich dziobach! Wychodziły z grobów i do grobów wciągały innych”. Staub zacisnął powieki. Wierzył jak dziecko, że wraz z zamknięciem oczu niebezpieczeństwo staje się niewidzialne, a zatem znika. Że nie ma demonów dżumy, które ożyły na cmentarzu. Że wcale nie musi poszukać sobie innego mieszkania. Że zmarli wciąż są wobec niego przyjaźni. Staub usnął niespokojnym snem. Wnet się obudził. Było to najgorsze jego przebudzenie.


Buchwald pod Breslau, środa 17 października 1923 roku,

wpół do dziewiątej wieczór

Siedział w zupełnej ciemności i wypalał ostatniego papierosa z papierośnicy. Zaciągnął się głęboko i namacał ręką krawędź muszli klozetowej. Rzucił tam niedopałek, a potem zsunął spodnie, położył deskę, usiadł na niej i oddał mocz w pozycji siedzącej. Uczynił to już dwu- albo trzykrotnie od momentu, kiedy wniesiono go w trumnie do tej dość przestronnej, lecz pozbawionej okna łaźni. Błądząc palcami po ścianach, wyczuwał gdzieniegdzie gładkie kafelki, w innych miejscach zaś – chropawe nieotynkowane cegły. Jedna z nich była lepka od jakiejś cieczy. Nie przemógł się, aby sprawdzić węchem lub smakiem, co to jest. Poczuł jedynie dreszcz obrzydzenia i paniczny strach – taki sam, jaki ogarnął go dzisiaj późną nocą na cmentarzu w Strehlen, podczas pierwszego spotkania z mizantropami.

Zgodnie z instrukcją zawartą w kolejnym, piętnastym już chyba ogłoszeniu w „Schlesische Zeitung”, zjawił się o północy na cmentarzu w Strehlen. Nie zdziwiła go ani pora, ani miejsce. U von Mayrhofera czytał przecież, że mizantropi poddają kandydatów ciężkim próbom inicjacyjnym. W ostatnim anonsie-instrukcji ograniczono – już raz tak zresztą było – ramy czasowe spotkania. Tekst głosił: „Msza gregoriańska i całonocne czuwanie w intencji tragicznie zmarłych Klary i Emmy odbędzie się w kaplicy cmentarnej w Strehlen dnia 16 października bieżącego roku o północy”. Jak zwykle – na cmentarzu, jak zwykle – wielka próba dla jego cierpliwości. Bez najmniejszego zdziwienia czekał na dalszy rozwój zdarzeń, choć wiedział, że wszystko będzie jak zawsze – śmiertelnie nudne. Jak zawsze, w miejscu wyznaczonym w gazecie czekały na niego dalsze instrukcje. Były to – jak zawsze – kartki z wyciętymi i naklejonymi literami z gazety. Człowiek dostarczył mu taką kartkę tylko raz – w tramwaju z Giersdorf do Hirschbergu. We wszystkich innych wypadkach były one wetknięte w jakąś szczelinę. Instrukcje wyznaczały kolejne miejsce następnego dnia. Kiedy postępował zgodnie z wytycznymi i przychodził we wskazane miejsca, spotykało go to samo. Czyli nic. Nikt się nie zjawiał, nie było żadnej wiadomości. Wracał wtedy do domu i następnego dnia kupował „Schlesische Zeitung”. Powtarzał tę czynność codziennie. Wyczytywał w gazecie kolejne ogłoszenie ze wskazówką topograficzną, o właściwej porze szedł tam i znajdował nowy trop, następnego dnia udawał się pod adres z kartki i znowu nic. Pusty cykl. Miał za sobą piętnaście pustych cykli i zaczynał powoli mieć dosyć.

Wczoraj, kiedy zjawił się o północy w kaplicy cmentarnej w Strehlen, poczuł przypływ nadziei. Za rynną znalazł bowiem kartkę z zupełnie innym niż do tej pory komunikatem. Nikt nie kazał mu się stawiać nazajutrz w jakimś innym miejscu. „Nie wolno ci się stąd ruszyć. Czekaj tutaj, aż ktoś przyjdzie po ciebie. Cały czas jesteś obserwowany” – w takie właśnie polecenie układały się krzywo wycięte gazetowe litery. Czekał, palił, gryzł miętowe dropsy, marzł i co chwila otrzepywał parasol. Około czwartej nad ranem nie słyszał niczego poza przeraźliwym szczękaniem własnych zębów. Nie dosłyszał zatem kroków stawianych w rozmiękłej glinie. Drgnął, kiedy poczuł obecność jakichś osób. Zapalił zapalniczkę i serce omal nie rozsadziło mu gardła. Stali przed nim. Czterej mężczyźni w długich płaszczach ociekających deszczem. Na głowach mieli kapelusze, na twarzach skórzane maski przeciwgazowe. Zamiast rur czy wystających filtrów zaopatrzone były w zakrzywione ptasie dzioby. Widział już kiedyś takie postaci na obrazie. Nie pamiętał nazwiska malarza. Pamiętał tytuł obrazu. Piekło.

Bez słowa poszedł za diabłami. Znalazł się najpierw w śmierdzącym odchodami magazynie jakiejś kaplicy, gdzie polecono mu położyć się w trumnie. A potem ciężko wzdychał i klął, kiedy jego ciało uderzało o źle oheblowane brzegi trumny, która przesuwała się podczas jazdy – najpierw konnym wozem, potem automobilem. Środki lokomocji rozpoznawał po prychaniu konia i warkocie silnika. W końcu najgłośniej zaklął, kiedy trumna uderzyła o posadzkę. Minęły minuty, może nawet kwadranse, kiedy podniósł wieko trumny i rozprostował ramiona. Wieko upadło z głuchym hukiem, a on wciągnął w płuca woń pleśni i wilgoci. Wygramolił się i starał się rozpoznać miejsce. Namacał prysznice pod niskim sufitem i – ku swojej wielkiej radości – muszlę klozetową. Był prawdopodobnie w jakiejś łaźni. Wiedział, gdzie jest, ale nie wiedział, co się z nim stanie.

Wtedy zazgrzytały łańcuchy i otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia wtargnęło zielone światło. W tej trupiej poświacie dostrzegł trumnę, klozet i kratki w podłodze. Był w łaźni, gdzie mogło się kąpać wielu ludzi jednocześnie. Może to byli robotnicy albo parobkowie? Może łaźnia jest częścią folwarku albo fabryki?

Mężczyzna o ptasim profilu wcisnął kapelusz głęboko na głowę i dał mu znak ręką. Wstał i poszedł za nim. Szedł kamiennym korytarzem, z sufitu sterczały pomalowane na zielono żarówki. Dawały one tak niewiele światła, że widział jedynie plecy idącego przed nim oraz fugi cementu pomiędzy kamiennymi płytami, którymi wyłożony był korytarz. Kilka razy – z prawej i lewej strony korytarza – mignęły mu skąpo oświetlone schody, które pięły się ku górze. Do jednej z takich wąskich klatek schodowych teraz weszli. Po chwili stopnie się skończyły. Przewodnik pchnął wielkie, okute drzwi i znaleźli się w dużym pomieszczeniu, oświetlonym na środku snopem białego światła. Przewodnik popchnął go lekko w jasny krąg i zniknął.

Najpierw mrużył oczy, a potem otwierał je coraz szerzej. Był otoczony ludźmi o ostrych ptasich profilach. Ich długie peleryny i wielkie kapelusze poruszały się, jakby ludzie ci toczyli ze sobą jakieś spory i gorączkowo gestykulowali. W okrągłych oszklonych otworach masek błyskały zniecierpliwione, poirytowane spojrzenia.

– Twoja cierpliwość została nagrodzona – powiedział tubalnym głosem jeden z nich. – A teraz powiedz, czego od nas pragniesz?

– Wy, mizantropi, w odróżnieniu od filantropów – cedził słowa bardzo wolno, cytując znane prawie na pamięć frazy z książki von Mayrhofera – nienawidzicie ludzi i wierzycie, że strach jest spoiwem najmocniejszym. Boicie się siebie nawzajem. Każdy z was kogoś zabił. Jakiegoś wyrzutka społeczeństwa. Każdy z was popełnił zbrodnię i przedstawił innym mizantropom dowód swojej zbrodni. Każdy mizantrop może w każdej chwili pójść na policję i okazać dowody zbrodni popełnionej przez każdego innego mizantropa. Dlatego nie kłócicie się, żyjecie w absolutnej zgodzie i jesteście gotowi do każdego czynu – najpodlejszego i najszlachetniejszego – aby pomóc jednemu z was. Nie z miłości to robicie, lecz ze strachu. Nie pijecie alkoholu i nie odurzacie się morfiną, aby w upojeniu nie wyjawić zbrodni innego. Każdy każdego trzyma w szachu. Spoiwem waszej organizacji jest lęk. Wy nie wierzycie w szlachetność ludzi, wy wierzycie w ludzką podłość. Każdego można skorumpować strachem. A wy wszyscy jesteście skorumpowani. Pesymiści, którzy nie wierzą w człowieka, i zbrodniarze, którzy popełniają zbrodnie doskonałe. Doskonałe, bo wszyscy inni o nich wiedzą; doskonałe, bo nikt o nich nie powie policji. Wasze zbrodnie na zawsze pozostają nieodkryte…

– Dobrze opanowałeś von Mayrhofera…

– Był on dla mnie od dawna drugą Biblią… Pamiętam nawet wszystko, co mówi on o pochodzeniu nazwy waszego bractwa. Ma ona sens grecki, nie Molierowski, i oznacza dokładnie „nieprzyjaciele człowieka”. Ale z pozostałych passusów von Mayrhofera wynika, że jesteście przede wszystkim nieprzyjaciółmi wyrzutków społecznych.

– Dlaczego zabijamy ludzi z marginesu?

– Bo zajmujecie ważne stanowiska w społeczeństwie. Nie zabijacie nikogo z waszego gatunku, nikogo wam podobnego, nie niszczycie ludzi wykształconych i zamożnych, którzy są ostoją społeczeństwa, bo to tak, jakbyście zabijali samych siebie.

– A ty jesteś ostoją społeczeństwa?

– Wiecie, gdzie pracuję…

– Tak… W wymiarze sprawiedliwości… Dlaczego chcesz przystąpić do naszego bractwa?

– Wzajemnie się popieracie, robicie kariery, umożliwiacie sobie zaspokojenie wszelkich potrzeb, choćby były one najbardziej wymyślne i osobliwe. Chcę być bogaty, chcę zrobić karierę, chcę zaspokajać nieskrępowanie potrzeby moje – przełknął ślinę i powiedział to bardzo głośno: – chcę sprzedać duszę diabłu.

Zapadło milczenie. Mizantropi poruszali pod pelerynami rękami i nogami. Niektórzy kręcili się w kółko. Wyglądali jak chór demonów, bezgłośnie wykonujących jakieś taneczne ewolucje. A może to wszystko był sen? Może to tylko mu się zdawało w ciemnościach?

– Są nam potrzebni nowi członkowie, a ludzie muszą wiedzieć, jak z nami nawiązać kontakt zepsutą łaciną – powiedział rozmawiający z nim mizantrop. – Von Mayrhofer nie istnieje i nie istniał. Jeden z nas napisał tę broszurkę. Wielu rzeczy w niej nie ma. Sam nawet nie wiesz, jak trudne jeszcze przed tobą obrzędy inicjacyjne. Sam nie wiesz, kogo ponadto będziesz musiał zabić, jakich obrzydliwości się dopuścić… Ponieważ von Mayrhofer o tym nie pisał, masz prawo teraz się jeszcze wycofać. Możesz powiedzieć „nie”. Wtedy zawiążemy ci oczy i zawieziemy cię z powrotem na cmentarz w Strehlen. Jaka jest twoja odpowiedź?

– Odpowiedź brzmi: „Zanim odpowiem, czy mogę zadać pytanie?”

– Masz prawo do jednego pytania.

– Dziękuję. – Przełknął ślinę, chciało mu się pić. – Przecież policja mogła czytać waszą broszurkę rekrutacyjną. Kto wie, czy nie zastawia pułapek na morderców, którzy chcą być z wami. Wy wszystko o mnie wiecie, ja o was nie wiem nic…

– To nie było pytanie! – tubalny głos zagrzmiał gdzieś pod niskim stropem. – Zadaj pytanie!

– Zadam. Czy jesteście z policji?

Zgasło światło i uchyliły się drzwi, wpuszczając przez moment zimną, zieloną poświatę. Dwóch ludzi wypadło na korytarz. Potem zaległa ciemność. Ktoś go pchnął tak mocno, że usiadł. Ktoś go chwycił za kołnierz i przyciągnął do ściany. W miękkiej ciszy słyszał ich przyśpieszone oddechy. Minęły chyba dwa kwadranse. Czas się dłużył niemiłosiernie. Nagle wszystko nabrało szaleńczego tempa. Stuk drzwi, światło zielone, dwaj ludzie z trumną, snop białego światła, huk trumny padającej na posadzkę.

– Mam tam wejść i odwieziecie mnie z powrotem na cmentarz? – zapytał drżącym głosem, wskazując na trumnę. – Wszystko na nic? Za dużo pytań? Za dużo wątpliwości z mojej strony?

– Nie zmieścisz się tam – powiedział powoli mizantrop – i nie chcesz tam być.

Po tych słowach otworzył wieko trumny. Buchnął smród ludzkich wydzielin i coś się wewnątrz poruszyło. Brodata twarz pokryta wysypką uniosła się nad brzeg skrzyni. Nagle wypadł stamtąd szczur i zniknął w ciemnościach. Mizantrop chwycił głowę za skołtunione włosy. Drugą ręką wyjął z fałd peleryny duży nóż i zaczął powoli podrzynać gardło związanemu człowiekowi.

– Pyszczek, nie uciekaj – wybąkał człowiek przez czerwone pęcherze krwi, które pękały mu na wargach.

– Nadal sądzisz, że jesteśmy z policji? – zapytał mizantrop, wciskając ostrze w chrząstki krtani włóczęgi.


Breslau, czwartek 18 października 1923 roku,

dziesiąta rano

Na cmentarzu parafii Świętego Henryka wokół świeżo wykopanego i zasypanego grobu Hansa Priessla stało niewielu żałobników. Wśród nich było kilka sprzedajnych dziewcząt z kasyna, które nawet pod czarnymi woalkami nie mogły ukryć ironicznych uśmiechów i taksujących zawodowych spojrzeń. Były bardzo uważne i teraz, kiedy wbijały się w zrozpaczoną twarz Eberharda Mocka, i wcześniej – kiedy taksowały zawartość pugilaresu, gdy policjant płacił księdzu za jego smutną posługę. W żałobnika wpatrywał się też pewien stary handlarz, który podczas wojny prowadził punkt rozdziału żywności i dorobił się nadzwyczajnie na tym procederze. Nie spuszczali z niego wzroku również zawodowi kieszonkowcy, których wyróżniały latające nerwowe spojrzenia i wciąż powtarzany ruch – gest dłoni. Wszystkich tych ludzi ciekawiły – oprócz zawartości Mockowego pugilaresu – powody, dla których ten dobrze im znany, brutalny policjant wyglądał dzisiaj jak żałobnik, który stracił najbliższą rodzinę. Wszyscy wiedzieli, że Mocka łączył jakiś rodzaj przyjaźni ze zmarłym, która kazała mu zapłacić za pogrzeb i sobie znanymi sposobami wpłynąć na księdza, aby ten zechciał pochować samobójcę w centrum cmentarza, a nie za jego murem. Nie było to dziwne, że Mock przyszedł na pogrzeb, skoro widzieli go przecież na ślubie Priessla przed rokiem, co – nawiasem mówiąc – pozwoliło im wtedy snuć podejrzenia, że mały kieszonkowiec jest policyjnym szpiclem. Ale musiało ich obu łączyć coś więcej – sądzili – skoro policjant nie był w stanie ukryć łez podczas ceremonii. Może byli krewnymi? To zachowanie Mocka nie uśpiło jednak czujności większości żałobników, których modus vivendi stał w jaskrawej sprzeczności z zawodem płaczącego. Starali się nie patrzeć na przepitą twarz Mocka. Oni, a zwłaszcza sprzedajne kobiety, wiedzieli, że słabość nadwachmistrza może być chwilowa, że niezwykły widok jego zapłakanej twarzy może zwiastować niezwykłe reakcje wobec nich samych. Również te niepożądane.

– Salve regina, mater misericordiae… – śpiewał ksiądz.

Złodzieje i dziwki nie mylili się. W Mocku narastał gniew. To destrukcyjne i nieopanowane uczucie pchało go zwykle do czynów gwałtownych. Wiedząc o tym, zawsze uspokajał się przypominaniem sobie wierszy łacińskich, których wyuczał się na pamięć w wałbrzyskim gimnazjum klasycznym. Często bywało, że kiedy stawał oko w oko z jakimś człowiekiem, który naciągnął jego nerwy, musiał zatrudnić swój mózg dźwięcznymi frazami starożytnych Rzymian, które miały cudowną właściwość wytłumiania i absorbowania agresji. Dzisiaj jednak nie pomogłaby ani Horacjańska Sorakte, ani Wergiliańska leśna fujarka Tytyrusa, ani kościelne inkantacje księdza. Dzisiaj nie chciał się uspokajać. Dzisiaj, gdyby tylko mógł, rzuciłby się do gardła dwóm ludziom. Nie był jednak w stanie tego zrobić, ponieważ ci ludzie siedzieli za kratkami więzienia na Freiburger Strasse. Gdyby nie oni, nie byłoby tej całej uroczystości, a on sam leczyłby zimnym piwem niedyspozycję, jaką zgotował mu wypity wczoraj kieliszek; ten, który był nazywany „o jeden za dużo”, chociaż Mock wiedział doskonale, że tym mianem powinien być określony każdy pierwszy, który trafia do ust pijaka. Ci dwaj ludzie – Schmidtke i Dziallas – pozbawili go tej cudownej łaski porannego klina, zmuszając do uczestnictwa w ponurej ceremonii, do wystawiania się na tępe, bezmyślne spojrzenia dziwek i złodziei, a nade wszystko do przeżywania gryzącej frustracji. Tak, był sfrustrowany, bo nie mógł dopaść dwóch ludzi, którzy zmusili Priessla do samobójstwa. Więzienie na Freiburger Strasse było dla Mocka niedostępne. Mock nie opłakiwał śmierci swojego dawnego informatora, on opłakiwał własną bezsilność.

– Ad te clamamus, exules filii Hevae. Ad te suspiramus gementes et flentes – śpiewał ksiądz.

Mock nie słuchał. Opierał się o karawan i czytał pożegnalny list, jaki mu na początku pogrzebu przekazała zapłakana wdowa, pani Priessl, trzymająca na ręku rocznego chłopczyka, równie zapłakanego, choć z zupełnie innych powodów. Do listu dołączony był mały obrazek, przedstawiający kobiecą postać. „Święta Jadwiga” – napis pod wizerunkiem identyfikował osobę. Mock patrzył tępo, jak krople deszczu rozmazują krótki tekst pożegnania i padają na oblicze śląskiej świętej.

Загрузка...