Ruszył tam i wpadł w ramiona Mühlhausa, który już wyszedł z zebrania loży. Wtedy to właśnie Mock rzucił uwagę o „płaszczyku w kolorze ecru”, która na Mühlhausie nie zrobiła zupełnie wrażenia.

I tak chodzili od dwóch kwadransów wokół placu, a Mühlhaus referował Mockowi przebieg zebrania i procedurę rehabilitacyjną w Prezydium Policji. W pewnej chwili przywrócony do łask nadwachmistrz zdał sobie sprawę, że owa podzielność uwagi i wrażliwość na kolory były chwilowe. Nie słuchał, co mówi radca kryminalny, lecz wciąż myślał o kieliszku mocnej cytrynówki, o cygarze „Sułtan” i o towarzystwie jakiejś damy, najlepiej bez płaszczyka i sukienki. Na tych hedonistycznych zapędach nie skoncentrowała się jednak cała uwaga Mocka. Przez epikurejski pancerz przebijało się ostre jak żądło pojęcie „próba życia i śmierci”.

– Drogi panie radco – Mock odwrócił wzrok od krągłych pośladków jakiejś damy, która wraz koleżanką oglądała obrazy w galerii Stenzla. – Przepraszam, coś mnie rozproszyło. Proszę mi jeszcze raz powiedzieć o tej próbie życia i śmierci.

– Jest jej poddawany każdy kandydat. – Mühlhaus ujął Mocka pod ramię i poprowadził go delikatnie w stronę Neue Schweidnitzer Strasse. – Ma znaczenie symboliczne. Umiera jeden człowiek, rodzi się drugi. Tak było zawsze w tajemnych bractwach. Neofitę poddawano torturom, oddzielano od społeczeństwa, pozostawiano w lesie na pastwę dzikich zwierząt. Jeśli sobie da radę, jest godzien wstąpić w szeregi bractwa. Tak jak u mizantropów…

– I tak właśnie jest u was?

– Chciał pan chyba powiedzieć „u nas”. Od dwóch godzin jest pan członkiem loży „Lessing”. – Na ustach radcy kryminalnego pojawił się drwiący uśmieszek. – Został pan przyjęty jednogłośnie, mimo że dwa tygodnie temu niecnie potraktował pan żelaznym prętem jednego z trzyosobowego ścisłego prezydium loży.

– Zaraz, zaraz. – Mock przystanął. – Nie chciałbym być traktowany w sposób uprzywilejowany… Ja przecież nie mam za sobą próby życia i śmierci…

– Jak to nie? – uśmiechnął się Mühlhaus. – Pozwoli pan, że zacytuję pańskiego kolegę z lat studenckich barona Oliviera von der Maltena, który wraz ze mną wprowadził pana do loży. Powiedział mniej więcej tak: „Czy przebywanie w klatce dzikiej bestii nie jest próbą życia i śmierci i czy zabicie tej bestii nie jest zwycięskim wyjściem z tej próby?” Ma pan odpowiedź na swoje pytanie.

– No tak. – Mock zamyślił się tak głęboko, że nawet nie zwrócił uwagi na dwie tlenione blondynki, które stały pod filią „Darmstadter Kasse”, obejmowały się wpół i mrugały znacząco na obu spacerujących mężczyzn. – A niech pan mi powie, bardzo jestem ciekaw, jaką pan przeszedł próbę życia i śmierci. Pozostawiono pana w lesie, nago, tylko w jakiejś brudnej kapocie i z palcami umazanymi na różowo?

– Gorzej – odpowiedział Mühlhaus, udając, że nie rozumie aluzji – to było coś znacznie gorszego…


Breslau, czwartek 15 maja 1913 roku,

kwadrans na trzecią w nocy

Mühlhaus zaciskał dłonie na linach drabinki niezbyt mocno i wyginał się do tyłu. Szczeble były śliskie od potu i jeszcze innej wydzieliny.

Wisiał przy ścianie wieży ciśnień zakładów wodociągowych „Am Weidendamme” i wpatrywał się spokojnie w ceglany mur budowli. Zobojętniał na wszystko. Już widział całe swoje życie i swoją śmierć. Czytał kiedyś, że w momencie śmierci przed oczami człowieka przesuwają się – tak jak klatki w fotoplastykonie – sceny z życia. Po dzisiejszym doświadczeniu wiedział, że jest to prawda, z tym jednakże zastrzeżeniem, że pojawiają się one bez żadnego ładu – ani chronologicznego, ani tematycznego. Jego dawno zmarła matka bujająca go w kołysce pojawiła się natychmiast po scenie nominowania go na funkcjonariusza królewskiej policji w Breslau, a scena matury tuż po szczęśliwym dniu narodzin jego syna Jakoba. Ten brak konsekwencji nie dziwił go ani tym bardziej nie irytował. Zdawał mu się nawet kojący, ponieważ był bardzo odległy od żelaznej logiki wieży, wysokości i głowy roztrzaskanej na kocich łbach.

Nagle usłyszał bicie w dzwon. Oderwał wzrok od muru i spojrzał w dół. Do wieży ciśnień zbliżał się wóz strażacki. Próba życia i śmierci nie potrwa już długo. Był blisko życia. I dopiero teraz zaczął się bać.


Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,

jedenasta wieczór

Mock i Mühlhaus minęli fosę miejską i szli dalej Neue Schweidnitzer Strasse w stronę Komendantury Generalnej Wojska i Teatru Miejskiego, Mühlhaus nie łudził się, że opowieść o próbie życia i śmierci, jakiej został poddany, zrobi na Mocku wielkie wrażenie. Liczył jednak na słówko komentarza, na jakiś gest współczucia. Równie dobrze mógłby liczyć na zachwyty Mocka nad kwitnącymi krzewami forsycji nad fosą. Wartownik pod komendanturą na ich widok poprawił karabin, a Mockowi natychmiast skojarzył się on z prętem, którym dotkliwie obił Mühlhausa na dachu teatru Lobego.

– A wracając do pańskiej aluzji o uderzeniu żelaznym prętem – powiedział Mock, idąc za swoją asocjacją – należało się wtedy panu solidne mordobicie…

– Dajmy już temu spokój – zirytował się Mühlhaus. – I proszę sobie darować te rynsztokowe określenia! Co, chce pan, żebym panu przyznał rację? Że należało mi się solidne lanie? – Puścił ramię Mocka i stanął w rozkroku, nieświadomie przyjmując postawę wojowniczą. – Jest pan niewdzięcznikiem, Mock! Dzięki mnie dostał się pan do loży „Lessing”. Nie żądam od pana wyrazów dozgonnej wdzięczności, ale chociaż…

– Gdyby mi pan nie przerywał – Mock zacisnął szczękę – to rzeczywiście przyznałby mi pan rację. Należało się panu mordobicie za to, że pan manipulował mną jak bezwolnym narzędziem! Dlaczego nie powiedział mi pan ani słowa o misji, do której mnie pan popchnął? Dlaczego, wiedząc o moim zaangażowaniu w sprawę Priessla, o mojej wściekłości na Dziallasa i Schmidtkego, nie przyszedł pan do mnie i nie powiedział po prostu: „Mock, wsadzimy cię do więzienia i pozwolimy ci zabić oprawcę Priessla. Potem poczekamy na reakcję mizantropów. Może cię przyjmą do siebie”? Dlaczego nie zostałem pana świadomym agentem? Zamiast tego uczynił mnie pan agentem nieświadomym i naraził na niewyobrażalne cierpienia! Czy zdaje pan sobie sprawę, jak się czuje człowiek, który wie, że jest niewinny, a jednocześnie nie ma alibi, żadnej możliwości obrony! Ja już uwierzyłem, że zabiłem te kobiety, kiedy byłem pijany, a po tym pijaństwie obudziłem się w lesie za Deutsch Lissa! I zacząłem się już obwiniać o wszystko. Gdybym popełnił samobójstwo, pan mógłby iść do mizantropów i powiedzieć im: „Zmusiłem Mocka do samobójstwa, spełniłem warunek, przyjmijcie mnie do siebie!” Dlatego niech mi pan tutaj nie mówi, że jestem niewdzięcznikiem! Nie wiem, co jeszcze musiałby pan zrobić, żebym panu dziękował!

– A to wystarczy, żebyś mi dziękował? – Mühlhaus otworzył teczkę i zaczął w niej czegoś szukać. Do nozdrzy Mocka dobiegł zapach tytoniu, przepalonej fajki i zatłuszczonych pergaminów, w które pani Mühlhaus owijała kanapki mężowi. W końcu radca kryminalny wyjął kartonową teczkę wiązaną na tasiemki.

– Przestań hamletyzować, otwórz tę teczkę i czytaj – powiedział twardo – tylko uważaj, aby kartki nie porwał wiatr! Czytaj głośno! Tylko treść tego pisma! Daruj sobie daty i nagłówki!


– „Niniejszym uprasza się wielce czcigodnego pana radcę kryminalnego Heinricha Mühlhausa oraz wielce czcigodnego pana nadwachmistrza Eberharda Mocka – czytał Mock – do stawienia się na uroczystej odprawie u prezydenta policji dnia 25 kwietnia br. o godzinie dziesiątej. Szanownym panom zostaną wręczone medale za zasługi dla bezpieczeństwa prowincji śląskiej oraz zostaną nadane im rangi, odpowiednio dyrektora kryminalnego i radcy kryminalnego. W wypadku obecnego nadwachmistrza, a przyszłego radcy kryminalnego Eberharda Mocka nowa ranga jest jednoznaczna z przeniesieniem go do policji kryminalnej i z mianowaniem go na zastępcę obecnego radcy, a przyszłego dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa. Podpisano W K., prezydent policji w Breslau”. Zapadła cisza, przerywana jedynie stukotem dorożek odwożących ludzi po wieczornym przedstawieniu w Teatrze Miejskim. Mock nie odrywał oczu od oficjalnego pisma opatrzonego pieczątkami i adnotacjami typu „do wiadomości tego i tego”.

– Nie dziękuj mi, Mock – powiedział Mühlhaus – i w ogóle się nie odzywaj! Nie gadaj, lecz zabieraj się do roboty! W więzieniu śledczym siedzi dwudziestu czterech skurwysynów, którzy się przyznali do dwudziestu czterech morderstw sprzed lat. Mamy wszystkie dowody ich zbrodni. Oczy, palce, przedarte karty, kawałki materiału i tak dalej. Muszą się przyznać do tego raz jeszcze podczas oficjalnego przesłuchania. Weź tych skurwysynów w imadło, rozumiesz, Mock! W dwadzieścia cztery imadła. Dowiedz się o nich wszystkiego i tak ich ściśnij, że wyjdą im flaki!

– Teraz? – wydukał nowo mianowany funkcjonariusz policji kryminalnej. – Jutro jest Wielkanoc, idę do brata na śniadanie.

– A na co czekać? – Mühlhaus bezceremonialnie odebrał mu pismo prezydenta policji. – Przyjdziesz do mnie na drugie śniadanie i powiesz mi, ilu z nich załatwiłeś.

Mock kiwnął głową Mühlhausowi i ruszył na powrót w stronę Tauentzienplatz.

– Hej, Mock, dokąd pan idzie? – krzyknął szef policji kryminalnej. – Idzie pan w niewłaściwą stronę! Oni siedzą w naszym areszcie przy Schuhbrücke, nie w więzieniu śledczym!

– Wiem – Mock odwrócił się i podszedł do Mühlhausa. – Najpierw muszę jednak wziąć surdut i pojechać na Cmentarz Miejski przy Grabschener Strasse.

– O tej porze? Po co? – zapytał zdumiony Mühlhaus.

– Pora jest odpowiednia. – Mock rozglądał się za dorożką. – Zbliża się godzina duchów. A ja muszę coś powiedzieć duchowi, który jest mi bardzo bliski. Coś, co go bardzo ucieszy.

Mühlhaus rozpiął swój staromodny surdut, zdjął go i wręczył Mockowi. Wiatr wydął bufiaste rękawy koszuli Mühlhausa, nad łokciami ściśnięte gumkami.

– Gdzie pan teraz znajdzie surdut? – powiedział kpiąco. – Niech pan weźmie mój! Będzie dobry na pana. Schudł pan trochę w tym więzieniu. A pan da mi swoją marynarkę, bo trochę zimno.

Mężczyźni zamienili się ubraniami i podali sobie ręce. Potem ruszyli w przeciwne strony. Odprowadzał ich zdumionym wzrokiem wartownik spod komendantury. Od roku służył w Breslau i dziwaczne widział już rzeczy, ale jeszcze nigdy nie spotkał się z taką wymianą marynarek, żeby ich nowym właścicielom nie pasowały one ani do figury, ani do reszty garderoby. Mniej by się dziwił, gdyby chodził do gimnazjum i czytał Homera.


***

Wielkanocne wydanie „Breslauer Neueste Nachrichten” z dnia 20 kwietnia 1924 roku, s. 1:

CAŁA PRAWDA O EBERHARDZIE MOCKU

„Od pół roku mieszkańców naszego miasta żywo interesują losy nadwachmistrza Eberharda Mocka, który pracował w decernacie obyczajowym Prezydium Policji. W październiku minionego roku Mock został aresztowany pod zarzutem uduszenia dwóch ulicznych kobiet, Klary Menzel i Emmy Hader. Do ujęcia Mocka przyczyniły się ustalenia daktyloskopii, czyli specjalistycznej metody identyfikacji odcisków palców. Przypadkowe porównanie odcisków, jakie zostawił morderca obu kobiet na pasku – narzędziu mordu, z odciskami palców funkcjonariuszy Prezydium Policji wyraźnie wskazało na Mocka jako na sprawcę. Został on zatem aresztowany, osadzony w więzieniu i postawiony w stan oskarżenia. Tam, jako były policjant, spotkał się ze straszną nienawiścią więźniów. Broniąc się przed śmiertelnym zagrożeniem, zabił w afekcie jednego ze swoich dręczycieli. W trakcie przesłuchań Mock ujawnił, że całą zbrodnię mógł sfingować, a jego samego oskarżyć niejaki Hermann Utermöhl, przestępca podejrzany o liczne kradzieże i zabójstwo. Utermöhl nienawidził Mocka i wielokrotnie odgrażał się, że go zniszczy. Pewnej nocy, kilka miesięcy przed aresztowaniem, do mieszkania Mocka ktoś się włamał i ukradł mu pasek od spodni, którym później uduszono obie kobiety.

Szef policji kryminalnej, radca kryminalny Heinrich Mühlhaus, uwierzył Mockowi i podjął decyzję o ponownym śledztwie w sprawie Hader i Menzel. Pierwszą decyzją Mühlhausa była ekshumacja zwłok zamordowanych kobiet. Po rozkopaniu grobu jednej z ofiar okazało się, że obok trumny znajdują się w nim również inne zwłoki, które później zidentyfikowano jako ciało Hermanna Utermöhla. Autopsja wykazała, iż Utermöhl otruł się cyjankali. Radca Mühlhaus podejrzewa, że Utermöhl, człowiek niezrównoważony psychicznie i morfinista, popełnił samobójstwo po zamordowaniu obu kobiet. Że on tego dokonał, świadczy również ząb, który znaleziono w jego kieszeni, a który został wyrwany ze szczęki kobiety. Pozostaje jedynie pytanie, kto zasypał ziemią Utermöhla, kiedy ten już zgryzł fiolkę z trucizną.

To pytanie jest ważnym wyzwaniem dla policji kryminalnej, dla Heinricha Mühlhausa i dla jego nowego zastępcy Eberharda Mocka. To niezwykła wiadomość! Mock został przyjęty do policji kryminalnej i awansował na stopień radcy kryminalnego. Będzie bronił naszego miasta przed przestępcami u boku dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa. Dlaczego obaj panowie awansowali? Dokonali dzieła wiekopomnego. Rozbili straszliwą sektę morderców, do której należeli pierwsi obywatele Śląska. Wśród nich był między innymi sędzia Sądu Krajowego. O tempora, o mores! To doprawdy straszne, że ktoś, kto powinien się troszczyć o sprawiedliwość i bezpieczeństwo obywateli, jest jednocześnie bezwzględnym i okrutnym zbrodniarzem. Ale nazwisko sędziego i całą historię teraz przemilczę. Wszystkiego dowiecie się, Szanowni Czytelnicy, z jutrzejszego wydania naszej gazety. Czytajcie BNN również w Poniedziałek Wielkanocny! Miłego odpoczynku przy BNN życzy Szanownym Damom i Panom

Dr Otto Tugendhat, redaktor naczelny”.


Breslau, czwartek 10 września 1925 roku,

czwarta po południu

Wytwornie urządzony gabinet radcy kryminalnego Eberharda Mocka bardziej przypominał elegancki salon niż ascetyczny pokój do pracy, w którym żaden szczegół nie powinien odrywać napiętej uwagi i rozbijać surowego łańcucha sylogizmów, a ewentualnych przesłuchiwanych powinien napawać lękiem przed nieubłaganą sprawiedliwością. Prezydent policji Wilhelm Kleibömer długo się wahał, czy wyrazić zgodę na nietypowy wystrój gabinetu, aż w końcu przekonało go obszerne urzędowe pismo, pełne punktów i podpunktów, które wyszło spod pióra świeżo mianowanego radcy. W piśmie tym Mock precyzyjnie i jasno uzasadnił konieczność zakupu takiego wyposażenia, a jego argumenty odwoływały się do nowoczesnych metod przesłuchań. Podejrzany łatwo przyzna się do winy, a strachliwy świadek porzuci milczenie, wykazywał w swym piśmie Mock, kiedy będzie przesłuchiwany najpierw uprzejmie i łagodnie, w otoczeniu znanych mu sprzętów, a następnego dnia ostro i zdecydowanie w pustej, wybetonowanej piwnicy przez innego, najlepiej brutalnego policjanta. Podświadomie będzie chciał ów przesłuchiwany powrócić do przytulnego wnętrza oraz łagodnego oficera śledczego i stanie się bardziej podatny na perswazje, skłaniające go do złożenia prawdziwych zeznań. W tym piśmie Mock powoływał się na prace naukowe doktora Richarda Hönigswalda z Wydziału Psychologicznego Seminarium Filozoficznego Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma w Breslau i cytował kilkakrotnie długie ich passusy. To właśnie owe cytaty, naukowy styl pisma, precyzja punktów i podpunktów, a nade wszystko – deklaracja Mocka, iż koszty wyposażenia pokryje z własnej kieszeni, sprawiły, że prezydent policji po kilkudniowym wahaniu wyraził zgodę, pod warunkiem jednakże, iż Mock nie będzie traktował swojego gabinetu jak mieszkania. Ten warunek nie był dla nowego radcy kryminalnego trudny do spełnienia, ponieważ – dzięki nowemu, wyższemu uposażeniu – wynajął piękne pięciopokojowe mieszkanie z łazienką i służbówką na Rehdigerplatz.

Nic więc dziwnego, że ciemnowłosa nauczycielka muzyki, dwudziestokilkuletnia panna Inga Martens, nie mogła się napatrzyć na wystrój gabinetu zakupiony w luksusowym sklepie Wilhelma Kornatzkiego. Siedziała przy stole nakrytym serwetą, stojącym na eleganckim zielonym dywanie. Na stole był wazon z wodą nieco pożółkłą i kwiatami cokolwiek przywiędłymi, co panna Martens – patrząc z lekkim niepokojem, ale i zainteresowaniem na krępego bruneta o kwadratowej, świeżo wygolonej szczęce – z uśmiechem tłumaczyła sobie męską niefrasobliwością i nieczułością na piękno kwiatów. Nad nią był okrągły żyrandol, z którego zwieszały się żarówki ukryte w kloszach w kształcie żołędzi. Po prawej stronie, pod wielkim obrazem przedstawiającym morską burzę, całą długość ściany zajmowały niewysokie kredensy, a w nich zamiast kryształowych karafek, kieliszków i pucharów stały – co również nieprzyjemnie dotknęło pannę Martens – segregatory o starannie wykaligrafowanych grzbietach. Na małym podwyższeniu w podokiennej wnęce mieściło się biurko, również nakryte serwetą i również ozdobione wazonem, lecz tym razem pustym.

W wypadku powabnej nauczycielki efekt psychologiczny, który miało wywoływać „domowe” wnętrze, wcale się nie pojawił. Stało się wręcz odwrotnie. Ruchliwa i bogata wyobraźnia panny Martens szybko rozebrała policjanta z ciemnego, dobrze skrojonego ubrania i odziała go w domowy szlafrok z aksamitnymi wyłogami i w szlafmycę. Skutkiem był wybuch perlistego śmiechu panny Martens, co radca kryminalny przyjął z wyrozumiałym i nieco – co z drżeniem skonstatowała – lubieżnym uśmiechem.

– Miło mi, że ma pani dobry humor. – Mock wyciągnął w stronę młodej kobiety srebrną papierośnicę. – Ale pozwolę sobie przypomnieć o celu pani wizyty…

– Tak, tak – szybko odpowiedziała, biorąc papierosa. – Przepraszam, nigdy jeszcze nie byłam w takim biurze…

Mock nie powiedział ani słowa, lecz mocnymi, krótkimi palcami pobębnił przez chwilę o serwetę.

– No to co mam robić? – zapytała.

– Opowiedzieć mi wszystko – odparł Mock, zastanawiając się, czy to właśnie domowa atmosfera, czy też piękne oczy i usta panny Ingi sprawiły, że na to uległe pytanie „co mam robić” pojawiły się w umyśle Mocka nieprzyzwoite odpowiedzi. – Od momentu, w którym pani przerwała. To znaczy od chwili, kiedy w nocy obudził panią huk nad głową…

– Tak, właśnie tak było. – Panna Martens wypuściła w górę dym, nie zaciągając się nim. – Huknęło coś nad moją głową. Obudziłam się. Byłam przerażona. Wtedy spojrzałam przez okno i wrzasnęłam. Za oknem rysował się jakiś ciemny kształt. Po chwili, wstrząśnięta, kuląc się w kącie pokoju, wyróżniłam w tym kształcie nogi, ręce, głowę… I sznur… To było straszne… panie radco, za moim oknem był wisielec…

– I co dalej? – Mock nie mógł oderwać wzroku od jej biustu.

– Pobiegłam do stróża – odpowiedziała i zgasiła niezdarnie papierosa. – A on panów wezwał… To wszystko… Do rana nie wróciłam do mojego mieszkania…

– A dokąd pani poszła? – zaciekawił się Mock.

– O, mam dokąd pójść. – Panna Martens lekko się uśmiechnęła. – Mam wielu przyjaciół w Breslau, mimo że jestem tu od niedawna… Ale byłam zbyt roztrzęsiona, aby dokądkolwiek pójść… Spędziłam noc u stróża… – Teraz uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Och, źle się wysłowiłam… Pani Suchantke, zacna małżonka stróża, towarzyszyła mi do rana w swojej jadalni… To wszystko, panie oficerze…

Mock nie zdążył zareagować jakimś błyskotliwym bon motem o rozczarowaniu i frustracji stróża, kiedy ktoś zapukał głośno do drzwi.

– Wejść! – rozkazał Mock donośnym głosem.

– Melduję, panie radco – Kurt Smolorz spojrzał z zakłopotaniem na pannę Martens – że w sprawie wisielca.

– Mówcie przy tej pannie – rzucił Mock, widząc, że oczy jego rozmówczyni robią się okrągłe z ciekawości. – Panna wczoraj znalazła te zwłoki.

– Dziwne – powiedział Smolorz, wciąż nieufnie patrząc na nauczycielkę. – To pański dobry znajomy. Z więzienia. Niejaki Dieter Schmidtke.

Panna Martens otworzyła usta z przejęcia.

– I jeszcze jedno jest dziwne. – Smolorz zbliżył się do Mocka, jakby chciał mu coś szepnąć do ucha, lecz machnięcie ręki jego rozmówcy kazało mu porzucić tę konfidencję. – Przy trupie był święty obrazek. W kieszeni kamizelki. Święta Jadwiga.

– Dziękuję wam, Smolorz – powiedział Mock i odprowadził wzrokiem wiernego podwładnego, kiedy ten opuszczał gabinet.

Zapadła cisza. Za oknem, na Schuhbrücke, gwałtownie zahamował tramwaj i nastąpiła kłótnia pomiędzy motorniczym a kimś jeszcze, tak gwałtowna, że wyzwiska sięgnęły drugiego piętra prezydium i wdarły się w uszka przesłuchiwanej, nawykłe do muzyki.

– Jaki pan jest nieczuły – powiedziała nagle wzburzona Inga Martens – ten wisielec to pański znajomy, a ponadto zabił go jakiś maniak religijny… A na panu to nie robi żadnego wrażenia… Nic pana naprawdę nie dziwi?

– Droga panno Martens – odpowiedział Mock z uśmiechem i swoją krótkopalczastą mocną dłonią przykrył jej wysmukłe palce. – Mnie w tej całej sprawie dziwi tylko jedno… Że tak piękna młoda panna śpi sama… To doprawdy niewytłumaczalne…


Powieść ukończyłem we Wrocławiu,

w piątek 18 maja 2007 roku, o godzinie 15:37

Загрузка...