„Szanowny Panie Nadwachmistrzu! Więźniowie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas zhańbili mnie w więzieniu. Błagam pana, niech pan ich zabije. Jak pan to zrobi, mój synek Klaus nigdy się nie dowie, dlaczego się zabiłem. Tylko oni wiedzą. To jest moja ostatnia prośba. Jeśli pan to przyrzeknie, niech pan rzuci ten obrazek na mój grób. Z wyrazami najwyższego szacunku, Pański Hans Priessl”.
Mock otarł kułakiem oczy i spojrzał w szybę karawanu. Zobaczył swoje oblicze. Oczy napuchnięte od łez i alkoholu. Skóra szara i pomarszczona. Jak gotowana wołowina, pomyślał, jestem jak rozgotowane mięso.
– O clemens, o pia, o dulcis Virgo Maria – ksiądz kończył antyfonę.
Mock przełknął ślinę, która była tak gęsta, że z bólem otarła się o suchy przełyk. Kto jest winny tej śmierci? Odpowiedź jest prosta, pomyślał, ja zawiniłem. Priessl nie żyje, bo mnie się nie chciało wyświadczyć mu przysługi. Nie chciało mi się stać w palącym słońcu na trotuarze pod więzieniem i narażać się na wrogie spojrzenia ludzi. On czekał na moje odwiedziny, a ja zostawiłem go samemu sobie. On czekał na moją obietnicę, że zaopiekuję się Luise, a ja w swoim kalendarzu przepisywałem z tygodnia na tydzień termin wizyty w więzieniu. Brzydziła mnie jego woń. Odszedłem w ten ciężki od upału dzień i nie dałem mu nawet szansy, by mógł choć na chwilę opuścić celę i by choć przez moment nie widzieć swoich oprawców. To nie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas byli winni. To ja jestem winny. To ja go zabiłem.
– I zmażę tę winę! – powiedział do księdza, który właśnie rzucał grudę ziemi na trumnę.
On sam nie rzucił grudy ziemi. Wykonał gwałtowny ruch ręką i – ku zgorszeniu duchownego – na skromną trumnę pofrunął kołyszącym się lotem tandetny odpustowy obrazek, jeden z tych, które wypełniają kieszenie księdza, kiedy odwiedza swoich parafian, albo kapelana w areszcie, kiedy niesie pocieszenie, w które nikt nie wierzy. Święta Jadwiga spoczęła na wieku trumny.
Mock odwrócił się i ruszył w stronę cmentarnej bramy. Jeszcze raz spojrzał w szybę karawanu. Jego twarz nie przypominała już gotowanej wołowiny. Teraz była podobna do befsztyka. Bardzo krwistego.
Breslau, czwartek 25 października 1923 roku,
ósma wieczór
Hotel „Warszawski Dwór” przy Antonienstrasse 16 był bardzo dobrze znany Mockowi i ludziom z decernatu IV Potrafili oni scharakteryzować każdy z licznych zacieków na ścianach, znaleźć każdą papierosową dziurę wypaloną w kołdrze lub w materacu, wymienić liczbę obtłuczeń każdej miednicy, w której córy Koryntu obmywały swoje sfatygowane pudenda. Ileż to razy Mock, Smolorz czy Domagalla zaglądali do tego hotelu, aby przyłapać na gorącym uczynku prostytutki uparcie unikające rejestracji! Ileż to razy zaśmiewali się do rozpuku, kiedy jakiś szanowany obywatel, przydybany z dziewczyną z tingel-tangla, usiłował tłumaczyć, że ta pani udzielała mu prywatnych lekcji shimmy!
Nic dziwnego, że Eberhard Mock czuł się w tym przybytku jak u siebie i nie musiał liczyć stopni, które prowadziły do poszczególnych pokojów – nierzadko będących widownią prawdziwych tragedii małżeńskich – lub do znajdujących się na półpiętrach ubikacji, skąd często dochodziły westchnienia ulgi morfinistów. Mock z zamkniętymi oczami trafiłby w każdy zakątek „Warszawskiego Dworu”. Nie mogli tego powiedzieć o sobie jego dwaj towarzysze i taka wiedza nie była im zresztą do niczego potrzebna. Oni wiedzieli jedno. Że mają wykonywać polecenia Mocka, służyć mu informacjami i poskramiać własną ciekawość. Za to mogli liczyć na jego pomoc, czyli przymykanie oczu na ich przemytnicze poczynania. Mock wyświadczał im jeszcze jedną ważną przysługę. Różnymi sposobami przekonywał właścicieli drogich domów publicznych, aby nabywali towary właśnie od firmy prowadzonej przez jego dzisiejszych towarzyszy. Jeden z nich – szczupły, niewysoki i gadatliwy – był mózgiem szmuglerskiego procederu, polegającego na nielegalnym handlu wyrobami luksusowymi. I tak, dzięki jego obrotności, zaopatrywane były – drogą rzeczną i oczywiście bez zbędnego cła – domy towarowe Breslau, Sterana i Berlina w turecki tytoń, etiopską kawę, francuskie koniaki, afgańskie futra, rosyjski kawior i syryjskie perfumy. Część tych dóbr – dzięki protekcji Mocka – trafiała do burdeli dla najbogatszych obywateli wschodniej części „dzikiej i zepsutej Republiki Weimarskiej”. Drugi towarzysz Mocka – potężny, klocowaty niemowa – był obstawą pierwszego, człowiekiem dbającym o cielesną nienaruszalność swojego patrona. Pierwszy nazywał się Cornelius Wirth, drugi – Heinrich Zupitza.
Mock, ciężko sapiąc, wszedł po schodach na czwarte piętro, gdzie były najtańsze pokoje. Stanął przy oknie wychodzącym na wąską ulicę. Zapalił papierosa i strzepnął popiół do flakonu na parapecie.
Obserwował przez chwilę scenkę w kamienicy naprzeciwko. Mężczyzna w kamizelce i w podkoszulku siedział przy stole, na którym stała waza z zupą. Nie jadł jednak, lecz tylko walił pięścią w stół. Po drugiej stronie stołu stał dziesięcioletni może chłopiec, który kulił się w drgawkach, jakby każde uderzenie w blat było bolesnym ciosem. Pewnie przyniósł dziś ze szkoły najgorszą notę. Przy kuchni, w której płonął ogień, stała ze spuszczonym wzrokiem kobieta i wycierała dłonie o fartuch tak często, że pewnie już były one czyste i gładkie jak kafelki pieca. Do chłopca łasił się duży, kudłaty pies, który nie przyjmował do wiadomości szkolnej tragedii. Mock rzucił papierosa i ze złością zauważył, że potoczył się on w szparę między deskami podłogi, skąd za chwilę wystrzelił zakręcony słupek dymu.
– Róbcie to, co wam mówiłem – powiedział cicho do swoich towarzyszy – a ja spróbuję ocalić ten burdel przed pożarem. Szkoda by było, gdyby spłonął. Gdzie by sobie poruchał nasz inspektor sanitarny? W swoim gabinecie w więzieniu? Pokój numer 28. Macie klucz. – Wyciągnął do nich rękę.
– Idziemy – rzekł Wirth do Zupitzy.
Mock najpierw odsunął butem sznurkowy dywan, którego brunatny kolor rozjaśniały tu i ówdzie jasne plamy, wyżarte przez jakieś substancje. Potem ciężko opadł na jedno kolano i dysząc, włożył palec w dziurę pomiędzy rozeschniętymi deskami. Opuszki palców wyczuły żar niedopałka, nie mógł go jednak uchwycić. Jego palce były zbyt grube i krótkie, a złoty sygnet na jednym też nie ułatwiał zadania. Spróbował drugą dłonią i syknął z bólu. Poparzył się. Wstał z kolan, otrzepał spodnie z ziarenek piasku i zrolowanych kłębów kurzu, zdjął melonik i rozpiął palto. Rozwścieczony patrzył na brud za paznokciami, który dostał się tam w czasie jego strażackich działań. Z kieszeni wyjął małe, płaskie skórzane etui, a z niego pilnik do paznokci. Czubek wsunął za paznokieć i wykonał okrągły ruch. Niestety, brud był jakiś tłusty i nie pozwolił się usunąć. Przykleił się do wewnętrznej strony paznokcia. Mock powachlował się melonikiem i długo patrzył na Wirtha i Zupitzę, którzy – wbrew zapowiedzi – wcale nie ruszyli z miejsca i z pewnym rozbawieniem go obserwowali. Z podłogi unosił się coraz gęstszy słup dymu. Mock znał swoich towarzyszy od pięciu lat. Bywało, że ich lubił. Bywało, że uważał ich nawet za swoich przyjaciół. Teraz nie.
– Śmieszy was to, skurwysyny? – powiedział powoli. – No to ja z was się pośmieję. Gasić to, ale już! Możecie się nawet na to odlać. No już! Co powiedziałem?
Obaj spojrzeli na Mocka z niechęcią, lecz zabrali się do roboty. Zupitza wsadził palce między deski i szarpnął mocno. Wirth sięgnął po flakon stojący na oknie, w którym pławiły się w mętnej wodzie gałązki asparagusa, i chlusnął w szparę. Mock wiedział, że taka postawa wobec Wirtha i Zupitzy wzmocni jego autorytet. Ci ludzie byli przecież zwykłymi bandytami, w Amsterdamie i Hamburgu mordującymi tych, którzy nie płacili im haraczu. I pewnie skończyliby na szubienicy, gdyby pewnego dnia nie spotkali na swej drodze Eberharda Mocka, który – bynajmniej nie gratis – okazał im wspaniałomyślność i postanowił ich wykorzystać. Tacy bandyci jak oni niedługo doceniali pomoc i wielkoduszne przysługi. Trzeba im było co chwilę wskazywać ich miejsce i na ich oczach być brutalnym wobec innych. Inaczej w kontaktach pomiędzy nadużywającym swej władzy policjantem a pomagającymi mu przestępcami nic nie działało należycie. Ci bandyci nie znali pojęcia wzajemności.
– Zagasiliście? – zapytał cicho, a oni kiwnęli zgodnie głowami. – No to patrzcie, jak się chwyta w imadło różne kanalie, patrzcie, jak będą błagać i skomleć o litość. A potem zrobią wszystko, co im każę, i będą pokornie prosić o dalsze polecenia. Tylko patrzcie i uczcie się! Klucz!
Wirth, patrząc na mętną kałużę wody z flakonu na podłodze, podał Mockowi klucz. Ten zdjął palto i melonik, rzucił je Zupitzy podszedł do pokoju numer 28 i włożył klucz do dziurki, jak mógł najciszej. Potem już nie był cicho. Gwałtownie przekręcił klucz, kopnął w drzwi i wpadł do środka. Wydał przy tym potężny nieartykułowany ryk, który miał porazić strachem jego ofiary.
Jedno spojrzenie wystarczyło, aby skonstatować, że osiągnął zamierzony cel. Przerażenie rozszerzało oczy kobiety, która skuliła się u wezgłowia i naciągała na siebie pierzynę bez poszwy. Chudy mężczyzna został w ten sposób całkowicie obnażony i wykonał ruch, który dobrze świadczył o jego obyczajności. Obiema dłońmi objął bowiem genitalia i ukrył je przed oczami Mocka. Choć ten w najmniejszym stopniu nie był ciekaw ich widoku, to przyjął ten wstydliwy gest ze zrozumieniem, a nawet z radością. Umożliwił on bowiem dalsze działania. Z dzikim okrzykiem – jak Indianin spadający ze skały na przerażonych osadników – wskoczył na łóżko i oboma kolanami przycisnął mężczyznę do materaca. Zanim ten zdołał strząsnąć z siebie dziewięćdziesięciokilogramowy ciężar, miał już przegub dłoni przykuty do jednego z metalowych prętów wezgłowia.
W kobiecie w tym czasie nastąpiła zmiana. Z lękliwej owieczki zamieniła się w harpię. Rozcapierzyła palce i skierowała je ku twarzy Mocka. Nie udało mu się uniknąć dwóch jej paznokci, które wydarły kawałek naskórka w kąciku oka i za uchem. Zeskoczył z łóżka i ocenił sytuację. Chudy mężczyzna, przykuty kajdankami, szarpał się u wezgłowia, wprawiając w ruch całe łóżko, kobieta zaś – nie przejmując się własną nagością – syczała jak żmija i powoli ruszyła na kolanach w stronę Mocka. Ten poczuł strumyk krwi, który wpływał mu za kołnierz.
– Krew pobrudziła mi kołnierzyk? – zapytał Wirtha.
– Tak… – odparł zapytany.
– Pobrudziłaś mi kołnierzyk, kurwo! – Szczęki Mocka zacisnęły się mocno. – Tak? Tak właśnie zrobiłaś? Wiesz, kurwo, co to znaczy pobrudzić mi kołnierzyk albo powalać błotem moje buty? To znaczy rozzłościć mnie. Bardzo rozzłościć…
Kobieta została nazwana przez Mocka dosadnie, ale chyba nietrafnie. Jak na prostytutkę, była za stara i za brzydka. Miała suche, obwisłe piersi, a zarost podbrzusza rozprzestrzeniał się aż na pachwiny i uda. Pod jej skórą nierównomiernie, jak ziarna piasku, rozkładały się grudki tłuszczu. Obrzydzenie, które Mock poczuł na jej widok, i wściekłość z powodu pobrudzonego sztywnego kołnierzyka nie uśpiły jednak instynktu obronnego, którym się musiał natychmiast wykazać. Kobieta bowiem postanowiła działać inaczej. Nie atakowała już Mocka pazurami. Były jej potrzebne, aby przepędzić napastnika z łóżka. Kiedy już dopięła swego i Mock zeskoczył z posłania, skupiając się na swoim pobrudzonym kołnierzyku, sięgnęła pod prześcieradło i wyjęła mały rewolwer. Nacisnęła spust, kiedy chwycił ją za przedramię. Poczuł, że zapiekła go skóra na łokciu. Szarpnął jej rękę z taką siłą, że poczuł jakiś chrzęst. Zaparł się nogą o krawędź łóżka i wykonał półobrót – jak starożytny dyskobol. Ciało kobiety uderzyło o metalowe szczeble tak mocno, że łóżko się zawaliło. Zapadła cisza. Mock spojrzał na mebel, który przypominał mu teraz jakieś zwierzę o podciętych przednich łapach, potem na leżącą bez ruchu kobietę, a na koniec na przestrzelony rękaw swojej marynarki, którą szył u Leo Nathana z najlepszych bielskich materiałów. Klnąc, podszedł do nieprzytomnej kobiety i pociągnął ją w stronę wezgłowia.
– Leż i nie ruszaj się – powiedział do mężczyzny.
Wirth i Zupitza stali w drzwiach i patrzyli, jak Mock otwiera kajdanki, a następnie przeciąga je przez szczebelki i zaciska na przegubie kobiety. Kochankowie leżeli teraz skuci jedną parą kajdanek. Mock oglądał rozerwany rękaw i ciężko sapał.
– Patrzcie dalej – powiedział wolno, sapiąc w przerwach między wyrazami – zaraz będzie jadł mi z ręki.
Wirth i Zupitza usiedli i zapalili papierosy. Zaniepokojony portier, odwieczny policyjny informator, przybiegł z dołu, spojrzał na rozgardiasz w pokoju, a potem na spoconego Mocka. Ten kiwnął mu uspokajająco głową. Portier wyszedł, a Mock zamknął drzwi i podszedł do mężczyzny, który teraz tylko jedną dłonią zakrywał swoje genitalia.
– Przedstawiam wam, moi drodzy – rzekł donośnie do Wirtha i Zupitzy – pana doktora Theodora Goldmanna, radcę sanitarnego w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Lat trzydzieści, żonaty. Damy, która mu towarzyszy, nie znam. Ale jej wiek mogę określić na plus minus lat pięćdziesiąt. Czytał pan Lukrecjusza, doktorze? – zwrócił się nieoczekiwanie do skutego mężczyzny.
– Nie czytałem – powiedział Goldmann ostrym i stanowczym głosem, jakby użycie jego tytułu przez Mocka dodało mu pewności siebie – a teraz proszę albo mnie rozkuć, albo dać mi coś do okrycia. A nade wszystko gadaj pan, o co tu chodzi i kim pan jest! I skąd pan mnie w ogóle zna?
– Wstyd – uśmiechnął się Mock, usiadł na brzegu łóżka i otworzył papierośnicę – jaki wstyd! Człowiek z wyższym wykształceniem nie zna jednego z najważniejszych filozofów rzymskich… Doprawdy wstyd…
– Nie czytaliśmy go w gimnazjum, a zresztą nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. – Goldmann odmówił przyjęcia papierosa i patrząc na Mocka z wyższością, wrzasnął: – No rozkuj mnie, chamie, ale już!
– Patrzcie no, nie zna Lukrecjusza. – Mock pokręcił głową z niedowierzaniem. – A gdyby znał, oszczędziłby mi sporo czasu, co nie, chłopaki?
Wirth i Zupitza, nazwani „chłopakami”, patrzyli na Mocka z otwartymi ustami, kiedy krążył w ciasnocie pokoju jak dzikie zwierzę – pomiędzy łóżkiem, krzesłami i oknem. Przybierał przy tym pozę profesorską, modulował głos i wznosił ku górze oczy i wskazujący palec.
– U Lukrecjusza, na samym początku jego poematu De rerum natura – Mock wpadł w stan bliski zachwytowi – jest scena miłosna pomiędzy Marsem a Wenerą. Poeta pisze, że bóg wojny odchyla swój tęgi, kształtny kark, a jego oddech zawisa u ust bogini. Piękne, nieprawdaż?
Wirth i Zupitza przytaknęli, choć nie bardzo rozumieli frazę „oddech zawisa u ust”. Niewysoki przemytnik skupił całą uwagę na małym browningu M 1910, z którego skuta kobieta usiłowała postrzelić Mocka, a jego niemy towarzysz – na ruchach, jakie wykonywała.
– Lukrecjusz nie opisuje dalej całej historii – ciągnął Mock, dotykając ręki kobiety i stwierdzając z zadowoleniem, że kończyna nie została złamana. – A dalej było tak. Tę historię znamy z Homera, a zatem będę używał greckich imion bóstw. Kiedy Ares i Afrodyta, wspomniani kochankowie, leżeli w uścisku, zjawił się nagle mąż Afrodyty Hefajstos i zarzucił na nich sieć, którą już wcześniej przygotował. Potem wezwał wszystkich bogów z Olimpu, aby unaocznić zdradę, jakiej dopuściła się jego żona. Posłuchajcie uważnie. Teraz cały mit uwspółcześnię…
Mock patrzył na nagą parę. Kobieta usiłowała zakryć twarz włosami. Były przetłuszczone i niestarannie pofarbowane. Spod czerni wychodziły siwe odrosty. Mężczyzna zaczął dygotać.
– Patrzcie – Mock znów zwrócił się do swoich kompanów – on się już boi. A czego się boi? Właśnie mitu. Bo mit jest wiecznie żywy. On jest Aresem, naga starsza dama – Afrodytą, a ja – Hefajstosem. Pojawia się jedynie pytanie: a komu ja, jako kulawy bóg kowal, pokażę złapanych w sieć kochanków? No komu, doktorze? Komu unaocznię pańską hańbę? Może pańskiej żonie? Jest tu w pobliżu…
Mock podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Bardzo wąska Antonienstrasse była obwieszona szyldami różnych instytucji i lokali. W końcu ulicy, na tle monumentalnego gmachu Biblioteki Miejskiej, rysował się ciemny kształt dorożki i jakiejś masywnej postaci. Mock wsadził do ust kciuk i palec wskazujący skręcony w pierścień i głośno gwizdnął – jak podwórkowy łobuz. Masywna postać uniosła rękę. Pojedynczy błysk latarki. Mock ciepło pomyślał o Kurcie Smolorzu i odwrócił się do doktora, a dygot i szczękanie zębami można było teraz usprawiedliwić zimnym, przegniłym od deszczu powietrzem, wpadającym do pokoju.
– Mój człowiek siedzi czterdzieści metrów stąd, w dorożce – uśmiechnął się Mock. – Nie jest sam. On bardzo lubi damskie towarzystwo. Jest z nim pańska żona. Wystarczy, że dam mu znak, a będziemy tutaj mieli odwiedziny.
Goldmann zaczął łkać. Szloch targnął nim jak atak epilepsji. Zwijał się na łóżku i rzucał. Już nie starał się ukryć swojego pomarszczonego membrum virile. Kobieta spojrzała na niego z pogardą, a potem zwróciła się do Mocka słodkim głosem:
– Lubię prawdziwych mężczyzn jak pan, a nie takie flaki jak ten – wskazała głową swojego kochanka. – Pańscy koledzy też wyglądają mi na chłopów na schwał. Może nam być bardzo przyjemnie. Wszystkim. Niech pan tylko nie kompromituje tego słabeusza. Jego żona to niezła jędza. Zadręczy nieboraka. A ja sporo widziałam w swoim życiu i naprawdę sporo umiem…
– Nie jest pani w moim typie, moja droga. – Mock spojrzał na ludzi mieszkających naprzeciwko, których strzał z pistoletu przywabił do okna. Zapomnieli na chwilę o szkolnych problemach. Nawet pies wspinał się łapami na parapet. – On jest w moim typie – wskazał głową na jej kochanka. – Tak, tak, doktorze, tylko pan sam może sobie pomóc…
– W jaki sposób? – zapytała kobieta.
– A on nie umie mówić? – Mock odpowiedział pytaniem na pytanie.
– On zrobi to, co ja mu każę – kobieta bezwstydnie wpatrywała się w Mocka.
– To prawda, doktorze Goldmann? – Policjant unikał jej spojrzenia, lepkiego jak zawartość kloaki.
– Błagam, niech mnie pan wypuści, żeby żona tego nie widziała – załkał radca sanitarny. – Wszystko zrobię dla pana…
– Widzicie – Mock zwrócił się do Wirtha i Zupitzy, którzy najwyraźniej mieli dość tego gadania i chętnie by przystąpili do użycia swoich metod. – On już jest mój, już jest miękki… Odwszawienie, mój drogi doktorze. To jest klucz do wyjścia z tej smutnej, kompromitującej sytuacji. Odwszawienie. Dwaj więźniowie nazwiskiem Schmidtke i Dziallas. Odkryje pan u nich wszy, które mogą przenosić tyfus. Wezwie ich pan do siebie. Usiądą u pana w gabinecie, skuci kajdankami, a pan na chwilę wyjdzie. Wtedy ja wejdę do gabinetu. Wyjdę po dwóch kwadransach. To wszystko, czego chcę od pana.
– I co będzie pan robił z nimi przez te dwa kwadranse?
– Porozmawiam, i to wszystko.
– Nie wierz mu! – zasyczała kobieta do kochanka. – Widzisz, że to jakiś bandyta… To mogą być jakieś gangsterskie porachunki… A ty stracisz stanowisko, a może nawet trafisz do więzienia…
– Nic z tego – zaszlochał mężczyzna – wszystko, tylko nie to!
– Lekcji imadła ciąg dalszy – powiedział Mock do swoich ludzi. – Poczekajcie na mnie, zaraz wrócę.
Wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach. W „Warszawskim Dworze” było zupełnie pusto. Potajemni kochankowie nie lubią strzałów z pistoletu. Na ulicy było ciemno i wilgotno. Spojrzał ku górze, skąd spadały krople rozsypujące się w świetle gazowej latarni. Dobiegły go tubalne okrzyki. Widocznie człowiek w kamizelce postanowił nadal udzielać lekcji swojemu synowi. Mock wyjął latarkę i dał znak Smolorzowi. Ten prędko zbliżył się i zanurzył w cień ulicy.
– Już dłużej nie da rady – rzekł Smolorz – cholernie zimno. Matka i córka wrzeszczą. Wściekłość. To co? Kiedy? Do domu czy do hotelu?
– Przyprowadź je obie pod okno „Warszawskiego Dworu”. Krzyknij głośno na małą, żeby się uspokoiła. Niech jej matka zdenerwuje się na ciebie, niech wrzeszczy, niech mówi coś głośno! Tak, żeby było słychać na górze. Zrobisz to, Kurt?
– Tak jest – mruknął Smolorz i ruszył w stronę dorożki.
Mock wrócił do hotelu. Wbiegł na górę, wpadł do pokoju i zostawił otwarte drzwi. W numerze śmierdziało potem i było ciemno od dymu z papierosów. Zapach taniego burdelu, taniego, podłego chędożenia.
– A teraz uważajcie – powiedział Mock, obserwując reakcję skutych kochanków na swoje słowa. – Teraz nastąpi zmiana tonu, zmiana wizerunku. Już nie będę uprzejmym akademikiem, który mówi o Homerze, lecz stanę się brutalem. Za chwilę będzie mi jadł z ręki.
Mock podszedł do doktora Goldmanna i obniżył głos.
– Jak długo jeszcze, konowale, będziesz słuchał tej starej szmaty? Odwszawienie, albo twoja żona będzie tutaj za chwilę!
– Tylko nie to, błagam! Wszystko, tylko nie to – doktorem Goldmannem szarpały spazmy rozpaczy, jego głos wzniósł się niczym zaśpiew kantora.
Mock podszedł do okna i otworzył je na oścież.
– Pod oknem jest twoja żona i córka, rozumiesz? To co, robimy odwszawienie?
– Nie!!! – wrzasnął doktor. – Nie mogę!!!
Mock wystawił głowę za okno i łapał rozpryski deszczu. Potem schował się z powrotem do pokoju, wyjął z kieszeni kościany grzebyk i przyczesał gęste, wilgotne fale włosów. Wtedy to usłyszał. Szybkie kroki na schodach. Wtedy to zobaczył. Dziesięcioletnia dziewczynka w berecie i w jasnym lamowanym płaszczyku. Zupitza zakręcił rękami jak skrzydłami wiatraka, lecz dziewczynka jednym skokiem minęła niezgrabnego kloca i znalazła się w pokoju.
– Tatusiu, usłyszałam twój głos – krzyknęła dziewczynka – już mam dość stania na zimnie z tym panem. Co robisz, tatusiu?!
Mock rzucił na łóżko pierzynę tak, że zakryła oba nagie ciała. Nie zakryła zaś twarzy. Mężczyźni w pokoju znieruchomieli. Kobieta na łóżku poruszyła szybko głową, a jej przetłuszczone włosy spadły, zasłaniając twarz.
– Tatusiu – zawołała dziewczynka – czemu jesteś goły? Czemu babcia jest goła?
Doktor Goldmann cicho płakał, kobieta rzucała głową na prawo i lewo, uderzając skrońmi o szczeble wezgłowia, a Wirth i Zupitza wpatrywali się tępo w Smolorza i dziewczynkę, będącą młodszą kopią tej, która usiłowała teraz schować głowę pod pierzynę bez poszwy.
– To się nazywa jedzenie z ręki? – zapytał Wirth, dał znak Zupitzy i obaj opuścili pokój.
Mock uwolnił teściową oraz zięcia i również wyszedł, prowadząc bezwolną i osłupiałą dziewczynkę. Nie chciał swoją obecnością burzyć rodzinnej atmosfery.
Breslau, czwartek 25 października 1923 roku,
dziesiąta wieczór
Obok „Warszawskiego Dworu” było wiele knajp. O jednej z nich Mock nie miał najmniejszego pojęcia, a jednak do niej trafił. Kierowany niezawodnym instynktem poszukiwacza ukojenia, nie pożegnawszy się nawet ze swoimi ludźmi, nacisnął pierwszą lepszą klamkę jakiejś bramy i – zamiast na klatce schodowej – znalazł się w niskim, ciemnym królestwie prostych zachowań i nieskomplikowanych rozmów, gdzie kac nie istnieje. Szarpiąc się z grubą kotarą, która miała nie dopuszczać zimnej i wilgotnej jesieni do ciasnego wnętrza, dławiącego gęstym dymem, doskonale wiedział, że za chwilę zapomni o szantażu w śmierdzącym hoteliku i o pogardliwych spojrzeniach Wirtha i Zupitzy. Po kilku głębokich łykach zapomni o upodleniu radcy sanitarnego, doktora Goldmanna, i o narażeniu jego córki na widok chudych pośladków ojca i rozpaczliwych prób, jakie podejmowała jej babcia, by ukryć się za rzadkimi, śliskimi od tłuszczu włosami. Za chwilę napije się wody z rzeki zapomnienia, którą rozlano do ciemnozielonych zakorkowanych butelek z wytłoczonymi nazwami różnych gorzelni, znanych bardzo dobrze samotnym alkoholowym wędrowcom.
Takim właśnie słowem Mock określił samego siebie, kiedy usiadł przy jedynym wolnym stoliku w korytarzyku prowadzącym na podwórze, gdzie znajdował się pisuar i ustęp. Zamówił u uśmiechniętego kelnera dwie butelki piwa od Haasego i cztery kieliszki wódki czystej, która – jak podsumował usłużny ober – nigdy nie plami honoru ani munduru. Kieliszki ustawił przed sobą w równym rzędzie, odpiął zegarek od kamizelki i położył go na stole. Z czasomierzem przed oczyma chciał udać się w szybką podróż do kraju spirytusowych uniesień. Co kwadrans wypijał kieliszek i zapalał papierosa. W przerwach popijał piwo małymi łykami i przypatrywał się innym gościom lokalu. Z ich oczu i gestów biła tłumiona niechęć. Były – jak sądził – dwa powody tego stanu rzeczy. Albo stali goście nie lubili nikogo obcego w swej knajpie, która – pozbawiona szyldu – była sama w sobie dość tajemniczym lokalem, przeznaczonym chyba dla wybrańców, albo obecne na sali prostytutki już przekazały wszystkim informację, jaki zawód uprawia ten ponury, masywnie zbudowany elegant w marynarce z porwanym rękawem. Mock najpierw pragnął samotności, ale po wypiciu w ciągu dwóch kwadransów setki wódki i jednego piwa naszła go chęć porozmawiania z kimkolwiek. Nie chciał się nikomu zwierzać. Chciał pogawędzić o wybuchu komunistycznego powstania w Hamburgu lub o powołaniu republiki reńskiej w Akwizgranie, bo po prostu znudziło mu się towarzystwo wiklinowego parawanu, który stał koło jego stolika, przesłaniając wyjście na podwórze, skąd zimne powietrze wlatywało mu pod spodnie. Rozejrzał się po korytarzyku i po tej części sali, którą widział. Lampy elektryczne jarzyły się bardzo słabo, nie oświetlając wystarczająco baru.
Nie miały zresztą czego oświetlać. Na pustej półce za ladą widniały tylko trzy zwiędłe róże w blaszanym pudełku po czekoladkach „Frankonia”. Najwidoczniej informacji o trunkach i jadle udzielał personel, składający się z kelnera i barmana, którego tępą mordę i porośnięty gęstą szczeciną łeb Mock skądś znał. Ci dwaj nie stanowili towarzystwa, za jakim tęsknił. Spojrzał na najbliższych sąsiadów i zaczął przysłuchiwać się ich rozmowie. Dwaj mężczyźni w średnim wieku przesunęli meloniki na potylice i wypijali liczne kufle piwa, czym zyskali na moment sympatię Mocka. Zarazem jednak przedmiot ich rozmów zrobił na nim wrażenie wręcz przeciwne. Najpierw bowiem wymieniali uwagi o omnibusach w Breslau, a potem o jakości cementu ze znanej fabryki Gogolin-Gorasdze. Ani wywody jednego z nich, który opowiadał, jak to trudno zapanować nad firmą, w której pracuje ponad dwieście koni, sześćdziesięciu dwóch konduktorów i stu dwóch stangretów, ani zachwyty drugiego nad sypkością śląskiego cementu nie wydały się Mockowi interesujące. Toteż siedział w milczeniu i – bacznie obserwując ruchy wskazówek zegarka – spożywał regularnie – co do sekundy! – wódkę i piwo oraz dostarczał swemu organizmowi kolejnych dawek nikotyny. Jego myśli już nie były przyjazne wobec świata. Koncentrowały się teraz wokół problemu niewykorzystanych szans i jego konsekwencji.
Kiedy minęły trzy kwadranse i szkło stojące przed nim było puste, wstał, schował zegarek do kamizelki i lekko się kołysząc, podszedł do baru. Zamówił kolejne cztery kieliszki wódki czystej i kolejne dwie butelki piwa. Dowiedziawszy się, że jedynym daniem jest w tym lokalu sznycel cielęcy na zimno, zamówił ten specjał, żądając, aby koniecznie posadzono mu nań jajko. Potem wziął klucz do ustępu i udał się w stronę wiklinowego parawanu. Minął go i znalazł się na małym podwórku, na które wychodziły opryskane deszczem i błotem witryny kilku warsztatów rzemieślniczych. Kierując się węchem i przeskakując pamiątkę pozostawioną przez jakiegoś konia, bezbłędnie trafił do ustępu. Otworzył drzwi i poczuł ciężar na swojej szyi. Ciężar był tak wielki, że Mock opadł na kolana. Gdyby nie przeszkody anatomiczne, jego grdyka zostałaby prawie wepchnięta w gardło. Zaczął się krztusić. W ustach poczuł kwas wymiotów. Melonik gdzieś się potoczył. Zdał sobie sprawę, że ktoś wisi mu na karku. A potem oślepiający ból. Wydawało mu się, że słyszy trzask pękającej czaszki. Ostatnie doznanie, jakie pojawiło się w jego umyśle, to była silna irytacja z powodu zabrudzeń na meloniku i podejrzenie, że potoczył się on albo w głąb ustępu, albo w owsiany koński kał na podwórku.
Dziesięć kilometrów na południe od Breslau,
piątek 26 października 1923 roku, druga w nocy
Pojazd sunął szybko po jakichś wyboistych drogach. Z jego gwałtownych przechyłów wywnioskował, że najprawdopodobniej znajduje się w trójkołowym automobilu. Takich dostawczych trójkołowców nie brakowało na ulicach Breslau. Kiedyś nawet sam kierował jednym z nich. Nie był jednak stuprocentowo pewien, czy dobrze rozpoznał maszynę, ponieważ kilka minut wcześniej, zanim się w niej znalazł, stracił wzrokowy kontakt ze światem z powodu szorstkiego filcowego kaptura bez otworów na oczy, jaki spoczywał na jego głowie. Ten ślepy kaptur leżał dziś na ławce w Ostpark o umówionej godzinie jedenastej wieczór, a dołączono do niego dwa polecenia. Oba natychmiast wykonał. Włożył kaptur, powstrzymał się od palenia i cierpliwie czekał. Po długiej chwili ktoś do niego podszedł, ujął pod ramię i bez słowa dokądś poprowadził. Najpierw pod podeszwami butów czuł ziarenka żwiru, a po kilku chwilach – gładkie kamienie jezdni. Ktoś pomógł mu wejść do szoferki. Trzasnęła blacha drzwi. Kierowca poprosił o niezdejmowanie kaptura i ruszył.
Nagle zatrzymali się. Głęboko westchnął. Jechali już długo, a pojazd się kołysał i podskakiwał. Kilkakrotnie zwalniali, a raz nawet się zatrzymali. Nie oczekiwał zatem, że ten najbliższy postój będzie ostatni. Tak jednak było. Silnik zgasł, szofer wysiadł i otworzył drzwi. Wtedy poczuł zapach wilgotnego leśnego powietrza. Ktoś wziął go pod łokieć. Ruszyli. Buty zazgrzytały na żwirze, potem poślizgały się na kamieniach, a w końcu zastukały na deskach podłogi. W nozdrza wciągnął zapach lasu, a potem woń świec. Najpierw było zimno, teraz ogarniało go przyjemne ciepło.
– Zdejmij kaptur – powiedział tubalny głos.
Uczynił to, co mu polecono. W pierwszej chwili pomyślał, że to deja vu. Ludzie w ptasich maskach pochylali się ku sobie i wykonywali różne gesty. Teraz zrozumiał, że nie są to żadne taneczne ewolucje, lecz raczej rodzaj języka migowego. Świece stały na podłodze i pod ścianami, które były wybite ciemnozielonym materiałem. Kontury postaci były zwielokrotnione i rozszerzały się ku górze.
– Prawie dwa tygodnie temu przeszedłeś pierwszą próbę – huczał głos – z zimną krwią wytrzymałeś widok człowieka-śmiecia, któremu poderżnąłem gardło. Kiedy odwożono cię z powrotem na cmentarz w Strehlen, rozmawialiśmy o tobie. Twoja obecność w tym miejscu, dzisiaj, jest dowodem, że pomyślnie przeszedłeś przez pierwszy krąg piekła.
Zapadła cisza, a potem zgromadzeni wybuchnęli śmiechem. Okrągłe okulary błyskały rozbawieniem, a ptasie dzioby uderzały o siebie. On również się uśmiechnął.
– Przed tobą kolejna próba – w głosie prowadzącego pobrzmiewały jeszcze nuty śmiechu. – Chcesz do nas przystąpić, tak?
– Tak.
– Wiesz, jaki jest warunek przystąpienia do bractwa mizantropów?
– Wiem. Należy zabić jakiegoś wyrzutka społeczeństwa, kogoś, po kim nikt nie zapłacze. Jak to pan powiedział, „człowieka-śmiecia”…
– Kogo zabiłeś? – zadudnił głos.
– Dwie występne kobiety i ich alfonsa. Dziwki zżarte przez syfilis i rozpustnego pederastę – odpowiedział wolno.
– Przedstaw nam dowód, że to zrobiłeś!
Sięgnął do kieszeni marynarki. Pod opuszkami palców wyczuł małą pergaminową torebeczkę. Wyjął ją i otworzył.
– Przepraszam – rzekł – to są cukierki miętowe, a to, co chcę wam pokazać, mam w innej tytce.
Z drugiej kieszeni wyjął identyczny zwoik, otworzył go, a zawartość wysypał na dłoń. Wyprostował palce. Na naciągniętej skórze dłoni leżały trzy płaskie zęby i jeden większy okruch kości.
– Jesteś dentystą? – zapytał mizantrop.
– Ułamałem zęby tym ladacznicom – rzekł po chwili milczenia. – Oto dowód.
– To nie jest dowód. Niczego nam nie udowodniłeś. Dowód to rozwiązanie równania matematycznego. Lewa strona równa się prawej. Musisz zestawić obie strony. Ty jedynie pokazałeś nam lewą. A gdzie jest prawa?
– Od pół roku obie gniją pod ziemią – odpowiedział, choć nie miał pewności, czy dobrze zrozumiał ten matematyczny wywód. – Czyż mogę wobec tego zestawić obie strony?
– Możesz!
– Jak?
– Pojedziemy na cmentarz, gdzie je pochowano. Odkopiemy trumny. Wtedy ty zdejmiesz wieka, otworzysz im usta i pokażesz nam, czy ułamane zęby pasują do tego, co zostało w szczęce. A potem krzykniesz: Quod erat demonstrandum! Wyjdziesz z dołu i oddasz nam te zęby. A później będą one u nas przechowywane. Każdy z nas oddał bractwu takie pamiątki, które jednocześnie stanowią dowód. Tylko ja wiem, gdzie one są. I to jest nasz strach, to jest nasze spoiwo!
– Nie mogę tego uczynić! Nie potrafię! Zemdleję! Na wojnie nie mogłem znieść trupiej woni. Pokażę wam, w którym miejscu wrzuciłem do Odry alfonsa. Opłacę nurka…
– Milcz, neofito! – mimo dudnienia potężnego głosu można było w tym napomnieniu usłyszeć nuty wesołości. – I uważnie słuchaj!
Mizantrop kiwnął ptasią głową jednemu z zebranych. Ktoś wzniósł świecę, ktoś w jej świetle zaczął przemawiać piskliwym, świdrującym głosem. Głos był jednostajny i pełen wysokich modulacyj, jakby na świętym zgromadzeniu odczytywano świętą księgę. Jednak wiele nieartykułowanych przerywników świadczyło bardzo wyraźnie, że nikt niczego nie czytał, lecz odtwarzał tekst z pamięci.
– Na trzy sposoby można znaleźć się w naszym bractwie. Oto pierwszy. Zabić jakiegoś nędznika, zabrać coś – nazwijmy to pars pro toto – z jego ciała, a potem go ekshumować i udowodnić, że pars pro toto pochodzi właśnie od tego zmarłego. Ta metoda nazywa się Quod erat demonstrandum. Drugi sposób to również morderstwo jakiejś nędznej kreatury, ale morderstwo jawne i jednocześnie bezkarne. Wszyscy wiedzą, kto zabił, ale sprawca cieszy się wolnością. W naszej krótkiej historii był tylko jeden taki wypadek. Zarządca majątku ziemskiego z Bawarii własnymi rękami zamordował parobka, który zgwałcił jego żonę w stajni. Udzielał wywiadów w gazetach i wszędzie mówił: „To ja zabiłem i jeszcze raz bym to uczynił”. Sąd go uniewinnił, a następnego dnia po rozprawie zjawiliśmy się u niego z petycją, aby był z nami. Najpierw odmówił, no to zostawiliśmy mu w prezencie książkę Mayrhofera. Po miesiącu znów go odwiedziliśmy i wtedy nie odmówił. Gdyby ten człowiek był bardziej wykształcony, zostałby naszym przywódcą. Ktoś, kto oznajmia całemu światu: „Zabiłem i nic nikt mi nie zrobi!”, jest godzien być naszym przywódcą. Ta metoda nazywa się Impune interfecit. Jest jeszcze trzecia droga do nas. Zmusić kogoś do samobójstwa. Nazywa się to Coactus mana se ipsa interfecit.
– Masz zatem trzy wyjścia – powiedział huczący głos do zdezorientowanego kandydata. – Quod erat demonstrandum albo Impune interfecit, albo Coactus manu se ipsa interfecit. Co wybierasz? Udowodnienie, bezkarne zabójstwo czy zmuszenie do samobójstwa?
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
czwarta nad ranem
Na małym cmentarzu przy An der Gucke wiatr targał koronami drzew i sypał suchymi liśćmi na ludzi stojących wokół rozkopanego grobu. Nie czyniło im to większej szkody, ponieważ wszyscy mieli na twarzy ptasie maski. Z ramion spływały im długie do ziemi, czarne ceratowe peleryny, po których stukał żwir porywany przez wicher. W rękach postaci kołysały się lampy naftowe, które były jedynymi jasnymi punktami w ciężkiej ciemności cmentarza, jeśli nie liczyć kilku dogasających lampek na grobach.
Ludzie w maskach podskakiwali i tupali, aby odpędzić dotkliwe zimno, potęgowane przez wiatr. Nie przeszkadzało ono spoconemu człowiekowi, który kolejnymi pociągnięciami łopaty wyrzucał z dołu kupy wilgotnego piasku. Kiedy łopata zastukała o drewniane wieko trumny, kopiący przerwał pracę, zapalił papierosa i oparł się o stylisko. Jeden z zamaskowanych ludzi podał mu młotek ciesielski. Mężczyzna w dole spokojnie wypalił papierosa, potem wysoko odrzucił niedopałek i sięgnął po narzędzie. Jego wąska, rozdwojona końcówka weszła pod wieko trumny i natychmiast posłużyła jako dźwignia. Rozległ się cichy zgrzyt i z krawędzi trumny wyszły długie gwoździe. Wieko zostało przesunięte na bok i oczom zebranych ukazała się napuchnięta, zielonosina twarz z fioletowymi plamami opadowymi na uszach. Mężczyzna w dole włożył rękawiczki i jeszcze raz użył młotka – tym razem, aby rozsunąć usta i zęby trupa. Potem podciągnął górną wargę i odsłonił pokryte brunatnymi plamami dziąsło. Stojący nad grobem prawie zawiesili lampy nad ciałem. Dały one tyle światła, iż wszyscy wyraźnie ujrzeli dwa ułamane trupie zęby – jedynki.
– To za mało! – zadudnił głos jednego z zamaskowanych. – Pokaż, czy zęby pasują!
Ekshumator zdjął ręce z głowy zmarłej, wytarł je o szmatę i sięgnął do kieszeni, skąd po sekundzie wyjął chustkę do nosa, wypełnioną zębami. Położył ją na odsuniętym wieku trumny i pochylił się nad ułamanymi kawałkami kości. Wtedy zadudnił piach na trumnie. Człowiek w dole podniósł głowę ku górze i otworzył usta z przerażenia. Wilgotna zbita bryła uderzyła go w głowę. Chciał coś krzyknąć, ale ziemia dostała mu się do gardła. Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy wzdłuż kręgosłupa, pod koszulą, posypały się mokre ziarenka. W słabym blasku lamp naftowych widział, jak nad jego głową szaleje piaskowy tajfun. Nagle wszystko się uspokoiło i znów wisiało nad nim ciche, rozgwieżdżone niebo.
– Pogrzebiemy cię żywcem – szept mężczyzny w masce zdradzał jego potężne możliwości głosowe. – Wiemy, że jesteś policyjnym agentem. Udawałeś protokolanta sądowego. Ale my nie damy się oszukać. Wśród nas jest ktoś, kto zajmuje wysokie, ale to bardzo wysokie stanowisko w wymiarze sprawiedliwości. Przejrzał dokładnie twoje akta. Masz teraz ostatnią szansę się przyznać. Jeśli tego nie uczynisz, zostaniesz zasypany żywcem bez żadnej litości. Po kilku godzinach ścierwojady i robaki porzucą rozłożone ciało tej kurwy i zaczną się wgryzać w twoje świeże mięso. A ty nie będziesz mógł się ruszyć. Resztkę tlenu wciągniesz do płuc wraz z ziemią. Jeśli się przyznasz, unikniesz tego.
I znów rozpętała się nad nim burza wilgotnego piasku. Rzucił się ku górze i zaczął się wydrapywać na powierzchnię. Wskoczył na trumnę i odbił się od niej. Wtedy poczuł, że coś rozsadza mu oczodół. Nie zobaczył, co to było, ponieważ jego oczy zostały zalane krwią i zasypane piaskiem. Dojrzał jedynie zamglone szklane otwory na oczy, ostre dzioby masek i ręce wystające spod ceratowych peleryn. Ręce te machały łopatami, które były ostre i błyszczały na końcach jak noże.
– Przyznajesz się – zahuczał głos nad nim, przekrzykując szczęk łopat – to zostajesz ułaskawiony. Nie przyznajesz się, będziesz zasypany żywcem.
– Tak! – wrzasnął z dołu i otarł z krwi policzek. – Jestem policyjnym agentem. Proszę o miłosierdzie!
Zapadła cisza. Mężczyźni wbili łopaty w ziemię i oparli się na nich. Przez szklane otwory, na których skroplił się ich pot, patrzyli na człowieka w dole.
– Jeszcze nigdy policja nie była tak blisko nas – usłyszał policyjny agent – i już nigdy nie będzie. A oto twoje ułaskawienie.
O deski trumny coś zastukało. Człowiek w dole schylił się i podniósł blaszane pudełko. Znał je doskonale. Pastylki odświeżające Neumanna. Nad sobą usłyszał szum. Zadźwięczały łopaty i dół zaczął się wypełniać ziemią. Człowiek odbił się znowu od trumny i wbił palce w gliniasty pagórek usypany obok otwartego grobu. Wtedy poczuł, jak naostrzony metal zgrzyta o jego kości dłoni. Wpadł do dołu, a z jego przetrąconych palców trysnęła krew. Mały palec zwisał na nitce skóry, inne były wyraźnie przepołowione i jakby przesunięte.
– Błagam zmiłowania! – krzyknął.
Sypiące się z góry kupy piachu czyniły gęsty szum. Nie był on jednak na tyle duży, żeby mu umknęły ostatnie słowa, jakie usłyszał na tym świecie.
– Tam są kapsułki cyjankali. Żeby ci było przyjemnie umierać, zmieszaliśmy je z twoimi ulubionymi pastylkami miętowymi. Chyba najbardziej lubisz te od Neumanna, prawda? Takie ci kupiliśmy. Doceń naszą szlachetność! Oto twoja mizerykordia!
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
południe
Mock doznał po przebudzeniu trzech gwałtownych uczuć – wszystkie bez wyjątku były przykre. Jego nagim ciałem, przykrytym czymś szorstkim, targnął spazm zimna, jego nozdrza wykrzywiły się od mocnego smrodu wymiocin i moczu, a jego oczy zostały porażone przez oślepiający elektryczny blask. Do pełni szczęścia brakowało mu jedynie cygańskiego akordeonisty wygrywającego czardasze. Podniósł się z twardego posłania i otworzył szeroko oczy. Po pierwszej chwili świetlnego porażenia wszystko zobaczył we właściwych kolorach i proporcjach. Prycza, na której siedział, przykryta była szarym, szorstkim kocem, wiadro wypełnione wydzielinami nie było dostatecznie szczelnie zamknięte, a nad jego głową potężna żarówka zalewała białym światłem aresztancką celę bez okna. Tak, znajdował się w areszcie, i to – na pierwszy rzut oka – w policyjnym areszcie rewirowym.
Na pryczy naprzeciwko chrapał jakiś człowiek. Jego łysa głowa, wystająca spod koca, pokryta była siniakami i strupami zaschniętej krwi.
Mock przesunął językiem po podniebieniu i ze zdziwieniem stwierdził, że nie jest suche i nie wydziela woni wędzarni, co zwykle mu się zdarzało po przepiciu. Przełknął ślinę, nie było żadnego drapania w gardle. Sprawnie odtworzył ilość wypitego wczoraj alkoholu. Wszystko pamiętał. Dwie setki wódki i dwa piwa. A potem wyjście do toalety na podwórze… i tutaj następowała całkowita ciemność i gęsta niepamięć. Poruszył głową i wtedy poraził go oślepiający ból. Dotknął czaszki i niechcący natrafił palcem na lepką, miękką ranę. Zawył i poczuł, że traci przytomność. Zanim to się jednak stało, przez jego pamięć przeleciało ostre, białe światło przypomnienia. Atak w ustępie, uderzenie w potylicę. Upadając na twardą pryczę, w obronnym geście wykręcił głowę. Dzięki temu z pokrytą drzazgami i zadziorami powierzchnią pryczy zetknęła się nie jego głowa, lecz policzek. Zobaczył łuny pod zamkniętymi powiekami, lecz nie zapadł w mrok. Po kilku minutach otworzył oczy. Kolega z celi wbijał w niego tępy wzrok. W odróżnieniu od Mocka był skacowany i obolały. Nadwachmistrz mógł o sobie powiedzieć jedynie to drugie.
Trzask otwieranych drzwi. Stanął w nich niewysoki, krępy policjant. Minęło wiele lat od momentu, kiedy uszyto mu mundur. Zatknięte na czubku głowy czako też pamiętało lepsze czasy.
– Ty – wskazał palcem na Mocka i podkręcił wąsa. – Na przesłuchanie. No, ruszaj się!
Mock wstał z wielkim trudem i chwycił się ściany. Kiedy minął pierwszy zawrót głowy, owinął się dość szczelnie brudnym, śmierdzącym kocem i wyszedł przed celę. Rewirowy zamknął pomieszczenie i popchnął Mocka przed siebie.
– No, dalej, pijaku – krzyknął – na wprost, do mojego gabinetu!
Popchnięty Mock poleciał do przodu i ledwie zdążył się uchronić przed zderzeniem z drzwiami. Jedną ręką przytrzymał na wysokości piersi brudną szatę, drugą nacisnął klamkę. Znalazł się w znanym otoczeniu, które niemal w każdym komisariacie wyglądało tak samo. Siadając na twardym stołku o regulowanej wysokości, patrzył na ściany z żółtą lamperią, na podłogę szczelnie pokrytą grubym linoleum, na puste biurka, kraty w oknach, blaszany dzbanek z wodą i miednicę na wysokim stojaku. To z takim otoczeniem Mock był oswojony i nawet je lubił. Było czyste, sterylne i nieludzkie.
Targały nim teraz przeróżne uczucia, lecz najważniejszy i najbardziej wyrazisty był gniew. Policjant zdjął czako i ocierał twarz z potu. Mock wiedział, że ten policjant ma prawo nazwać go pijakiem i – zgodnie z taką identyfikacją – może go poszturchiwać oraz traktować z pogardą i podejrzliwie. Patrząc na surowe czerwone oblicze stróża prawa, który wygładzał kartkę i ostrzył ołówek, szybko opracował plan postępowania. Nie zamierzał udowadniać, że wczoraj wcale nie nadużył alkoholu i że pracuje w Prezydium Policji, mimo iż ujawnienie tego faktu ułatwiłoby mu kilka najbliższych godzin. W dalszej perspektywie było jednak nieopłacalne. Musiałby tłumaczyć się przed Ilssheimerem, a nie daj Boże, przed prezydentem Kleibömerem i tym samym ugruntować ich opinię o sobie jako o nieodpowiedzialnym alkoholiku i awanturniku. To na pewno by mu nie pomogło w przeniesieniu do policji kryminalnej. Poza tym, gdyby wziął „górne C” i obsobaczył zażywnego rewirowego, mógłby go poważnie nastraszyć. A ten – nastraszony i zdezorientowany – mógłby napisać bardzo uładzony raport, czego Mock bynajmniej nie chciał. On chciał dokładnie wiedzieć, co się z nim działo od momentu, kiedy wszedł do ustępu na tyłach ledwie widocznej knajpy na Antonienstrasse, przy tym niczego tak bardzo teraz nie pragnął, jak złapania bandyty, który go wczoraj napadł. O niczym innym teraz nie marzył, tylko o tym, żeby zanurzyć łeb tego bydlaka w kloace. Gniew targał nim dotkliwie. Ale nie był on skierowany przeciwko siedzącemu przed nim człowiekowi.
Ten naostrzył w końcu ołówek i przyjrzał się protokołowi przesłuchań, na którym wcześniej mozolnie i bardzo dokładnie zapisał swe pytania.
– Nazwisko? – zadał pierwsze z nich.
– Udo Dziallas – powiedział pierwsze, jakie mu przyszło do głowy.
– Zawód?
– Szewc.
– Data i miejsce urodzenia?
– 18 września 1883 roku, Waldenburg.
– Miejsce zamieszkania?
– Breslau, Gartenstrasse 77, mieszkanie 18 – podał adres radcy Scholza.
– Imiona rodziców?
– Hermann i Dorothea.
Kiedy rewirowy wpisał to wszystko w odpowiednie rubryki, otarł czoło, wstał, założył ręce do tyłu i z wypiętym brzuchem zaczął powoli krążyć wokół Mocka.
– Gadaj, co wczoraj robiłeś.
– Wypiłem dwie setki wódki i dwa piwa w jakiejś knajpie na Antonienstrasse. Wyszedłem do ustępu w podwórku i tam zostałem zaatakowany. Straciłem przytomność.
– Ty penerze! – wrzasnął rewirowy i wziął zamach. – Chcesz mi wmówić, że nic nie pamiętasz, żeby uniknąć odpowiedzialności za napad, tak?! Już ja cię oduczę kłamać! Nazwisko?!
– Uwe Dziallas.
Policjant powstrzymał uderzenie i okrążył biurko. Spojrzał do protokołu i aż podskoczył.
– Widzisz, ty obesrańcu?! – wrzasnął. – Już cię złapałem na kłamstwie! Przedtem mówiłeś „Udo”! I myślisz, że jestem taki głupi i nie wiem, co to jest „Hermann i Dorothea”?!
– Każdemu może się pomylić – warknął Mock, patrząc, jak szyja i twarz rewirowego puchnie w więzach ciasnego mundurowego kołnierza.
Tym razem Mock rozgniewał się na siebie i na swoje głupie przejęzyczenie. Widząc, jak tęgi rewirowy zaciska dłoń w pięść i zbliża się do niego, poczuł pulsowanie rany na głowie i ciepły strumyk krwi za uchem. Przypomniał sobie pazury teściowej doktora Goldmanna. Wściekłość napłynęła jak śliski, zimny i śmierdzący pot. Napiął mięśnie i czekał. W tym momencie na biurku podskoczył telefon i rozdzwonił się blaszanym terkotem. Mundurowy wygładził uniform na brzuchu i podniósł słuchawkę.
– Naczelnik rewiru, nadkomisarz Schulz – powiedział i słuchał przez chwilę czyjegoś ostrego głosu. – Tak, zgadza się, panie radco – spojrzał szybko na Mocka. – Podał fałszywe nazwisko i był… Tak, tak, rozumiem. Nadwachmistrz Eberhard Mohr, nie, nie… Mock. – Spojrzał krzywo na przesłuchiwanego. – Rozumiem, tak właśnie zrobię… Przekażę mu… Tak, dopilnuję tego… Czekam…
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Mocka przeciągle.
– Dlaczego nie powiedział pan, kim jest, panie nadwachmistrzu? – zapytał, wciągając brzuch.
– Chciałem zobaczyć, jak pan sobie radzi, naczelniku – odparł Mock i jednym tchem dodał: – Przepraszam, nie chciałem, aby pan się dowiedział, kim jestem, bo chcę, by pan zrelacjonował mi wszystko, co się ze mną działo. Najdokładniej, najzwięźlej i najdosadniej. Może pan to zrobić?
– Nie lubię, jak ktoś się ze mną bawi w kotka i myszkę – mruknął Schulz. – Gdybym wiedział, kim pan jest, to co niby z tego? Nie powiedziałbym tego, co się z panem działo?
– No to co? Powie mi pan czy nie?
– Opowiem krótko i dosadnie. – Schulz usiadł i podał Mockowi papierosa. – O północy zadzwonił telefon. Ktoś anonimowo powiadomił mojego posterunkowego, że przy Brauergasschen koło knajpy „Pod Wesołą Godziną” leżą dwaj zakrwawieni ludzie. Jeden trzyma w ręku nóż i jest ranny w głowę. Drugi ma kilka niegroźnych ran. Ten pierwszy to pan. Ten drugi to facet z pańskiej celi. Rozebraliśmy was i chlust wiadrem wody. Ten drugi był tak pijany, że nic. A pan leciał przez ręce. Był pan nieprzytomny. Nie można było pana docucić. To wszystko.
– Proszę mi wybaczyć protekcjonalny ton – powiedział Mock, zaciągając się głęboko – ale dobrze się pan spisał.
– Dziękuję – mruknął niechętnie Schulz – po prostu zawsze stosuję się do instrukcji.
– No to wszystko – Mock zdusił papierosa i wstał. – Poproszę o ubranie. Idę.
– Niestety, nie mogę pana puścić – Schulz również wstał i zastawił drzwi swoim masywnym, choć niewysokim ciałem. – Instrukcja przede wszystkim. Wszyscy wiedzą, że stary Schulz przestrzega regulaminu. A w ostatnim dodatku do regulaminu wyraźnie stoi, że człowiekowi niezidentyfikowanemu należy pobrać odciski palców i niezwłocznie dostarczyć je do prezydium. Zawsze tak robię. Pobieram odciski palców każdemu podejrzanemu, jak również – nie daj Boże! – nieboszczykowi. I tak zrobiłem w pana przypadku. Odesłałem odciski przez gońca dziś wczesnym rankiem.
– No to dobrze – Mock zaczął się niecierpliwić. – Ale instrukcja nie zabrania chyba panu dostarczenia mi moich własnych kalesonów, co?
– Widzi pan… – Schulz nie odchodził od drzwi. – Podczas rozmowy telefonicznej dostałem inną instrukcję. Mamy czekać na ludzi z prezydium. Oni już jadą po pana.
Na schodach rozległo się donośne stukanie podkutych butów. Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i po głośnym „wejść!” w gabinecie Schulza pojawił się umundurowany posterunkowy.
– Melduję posłusznie, Herr Reviervorstehender – krzyczał posterunkowy, w wojskowym stylu mocno skracając wyrazy – że przyjechali z Prezydium Policji.
Do pokoju weszło trzech mężczyzn. Mock nie znał ich nawet z widzenia. Bardzo dziwna była nie tylko ich wyjątkowo duża liczba. Jeszcze dziwniejsze były ich legitymacje. Policjanci ze służby więziennej. A najdziwniejsze było zachowanie jednego z nich. Podszedł on do Mocka i wyciągnął do niego rękę. Mock podał mu machinalnie dłoń na powitanie i skamieniał. Na jego przegubie zamknęła się stalowa bransoleta kajdanek.
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
wpół do pierwszej po południu
Mimo południa w Breslau panował półmrok. Winę za to ponosił niespodziewany i pierwszy w tym roku śnieg z deszczem. Na omnibusach, tramwajach i powozach osiadała gęsta, kleista maź, która spływała później brudnymi płachtami z zamglonych oddechami okien i z ciepłych końskich grzbietów. W wodnistej zawiesinie nad brukami przemykali ludzie, którzy przytrzymywali dłońmi uciekające meloniki i fruwające parasole. Między zakładem mechaniki precyzyjnej na Schuhbrücke a schroniskiem dla bezdomnych stali dwaj ludzie, nazywani „chodzącymi reklamami”. Na ich ramionach spoczywały puste kartonowe sześciany, na których ściankach widniały wielkie rysunki maszyn do pisania. Te „żywe reklamy” miały chyba skusić wykładowców uniwersyteckich, których w tym miejscu nie brakowało. W tej chwili ci dwaj nie zajmowali się reklamowaniem wyrobów producenta maszyn H. Wagnera, lecz paleniem papierosów, które chronili przed śniegiem daszkami swoich dłoni. Z knajpy Pudelki wytoczyli się dwaj studenci, którzy mieli tu coś lepszego do roboty niż w sali seminaryjnej.
Śnieg pokrywał ich mundury, śnieg spływał po oknie gabinetu szefa policji kryminalnej Heinricha Mühlhausa. Oderwał wzrok od studentów i palaczy. Spojrzał na siedzącego przy jego biurku Mocka, który rozcierał przeguby. Mühlhaus pochylił się nad Mockiem i lustrował wzrokiem każdą zmarszczkę jego zmęczonego oblicza, każdą czerwoną żyłkę w gałkach ocznych, każdą wystającą skórkę na suchych i poznaczonych zębami wargach. Mimo tej dokładnej obserwacji radca kryminalny nie mógł niczego wywnioskować o dzisiejszym nastroju nadwachmistrza. Zaciętą twarz, wysuniętą dolną szczękę i półprzymknięte oczy miał on zawsze, niezależnie od dnia, humoru i ilości wypitego alkoholu. Jedynie zabandażowana głowa odbiegała zdecydowanie od jego normalnej aparycji.
– Długo tak będziemy milczeć, panie radco? – zapytał Mock, patrząc na olbrzymią mapę Breslau nad biurkiem. – Nie dziwi chyba pana, że mam jedno ważne pytanie, o kajdanki, prawda? Nie chciałbym być jednak niegrzeczny… Starsi mają pierwszeństwo… No to co, panie radco? Ma pan do mnie jakieś pytania?
– Pan jest nierozsądny, Mock – powiedział wolno Mühlhaus i otworzył blaszane puzderko z duńskim tytoniem. – Zabawia się pan retorycznymi sztuczkami… Zadaje pan pytanie, niby nie pytając… A sytuacja jest poważna… Nie ma czasu na sztuczki, Mock… Nadszedł czas na kajdanki.
– A pan to niby nie stosuje retorycznych sztuczek? – Mock pochylił się i chusteczką do nosa starł lepkie błoto ze szpica swojego buta. – Opóźnienie, retardację znał już Homer…
– Chce pan coś zjeść? – zapytał nieoczekiwane Mühlhaus. – Może pajdę chleba z wędzonym łososiem z „Altony” i z marynowaną cebulką? Dzisiaj kupiłem w drodze do prezydium… Wiem, że nadzwyczajnie lubi pan ryby.
– O co chodzi? – zapytał Mock bardzo powoli, nawet nie patrząc na chleb kminkowy, przełożony jasnoróżowymi plastrami łososia. – Dlaczego zostałem skuty kajdankami? O co jestem oskarżony?
– Spodziewałem się innej pańskiej reakcji, Mock. – Mühlhaus zapalił zapałkę i wetknął ją do główki fajki. – Wściekłości, wrzasku, a przynajmniej irytacji… A pan jest bardzo spokojny… Nie wiem, co o tym myśleć… Mam dwa wyjścia. Mogę zapytać, dlaczego je zabiłeś, Mock? Dlaczego zamordowałeś Klarę Menzel i Emmę Hader? Dlaczego otworzyłeś im usta i wyrwałeś zęby? Tak mógłbym zacząć to przesłuchanie. Mógłbym też zacząć inaczej i opowiedzieć ci wszystko od początku… O tym, że dzisiaj wczesnym rankiem w moim biurze zjawił się posterunkowy z XII rewiru i obwieścił dyżurnemu Kleinfeldowi, że u nich w areszcie siedzą dwaj niezidentyfikowani, poranieni i pijani w sztok ludzie, którzy najprawdopodobniej brali udział w jakiejś poważnej nocnej bójce. Szef rewiru, nadkomisarz Schulz, który jest wielkim służbistą, przysłał nam odciski palców obu z prośbą o ewentualną identyfikację. Kleinfeld nie miał nic do roboty dziś rano i zajął się tymi odciskami. Zgodnie z instrukcją najpierw porównał je z kartoteką spraw niewyjaśnionych. I wiesz, co się okazało? Że jeden z tych pijaków ma odciski palców identyczne ze znalezionymi na pasku, którym uduszono Klarę Menzel i Emmę Hader. A ja podjąłem decyzję. Kazałem natychmiast aresztować tego pijaka o odciskach palców jak morderca obu ladacznic i dostarczyć go do mojego gabinetu. I tak się stało. I wiesz, kogo ujrzałem, Mock? Wiesz, kogo mi przyprowadzono? Ciebie.
Mühlhaus patrzył na Mocka i teraz już widział, co się dzieje w jego umyśle. Nadwachmistrz nagle stał się mokry. Jego gładko uczesane włosy zaczęły się skręcać od wilgoci, zza bandaża wypłynęła strużka potu, a czoło zaszkliło się grubymi kroplami. Zdjął marynarkę i kamizelkę i rzucił je na oparcie krzesła. Podwinął rękawy pozbawione spinek i gwałtownie rozpiął sztywny kołnierzyk. Jego rogi wystrzeliły w górę i sięgały aż do brody. Mühlhaus już wiedział, że słowa były jak celne pociski.
– Powiedz coś, Mock – poprosił Mühlhaus – daj mi przekonujący powód, abym nie musiał cię odsyłać w kajdankach do więzienia śledczego. Powiedz coś, co pozwoli mi uznać dzisiejszy dzień za koszmarny sen! No, słucham, Mock.
– Latem… – Mock wciąż nie panował nad swoim potem. – Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było… Tak, tak, już wiem… To było tego dnia, kiedy znaleziono te dwie dziewczyny… Klarę Menzel i Emmę Hader. Dzień wcześniej za dużo wypiłem… Upiłem się do nieprzytomności. Obudziłem się za Deutsch Lissa, na leśnej polanie. Ktoś mnie rozebrał do naga i zostawił mi jedynie jakąś starą kapotę. Moje palce były umazane różową farbą. To tak, jakby ktoś chciał mnie w coś wrobić…
– Kiedy do mnie przyszedłeś na miejsce zbrodni, jako ekspert od identyfikacji prostytutek – Mühlhaus wypuścił ze skołtunionej brody długą smugę dymu – nie miałeś różowych palców…
– Umyłem je rozpuszczalnikiem.
– Kiedy?
– Kilka godzin wcześniej.
– Kiedy byłeś w burdelu, tak? – Mühlhaus zastukał długimi paznokciami po zielonym blacie biurka. – U madame Zimpel. Tam cię znalazł mój człowiek, kiedy chędożyłeś jak buhaj… Ten adres podał mu Ilssheimer. Lubisz chędożyć dziwki, co Mock? Jeśli nie miały forsy dla ciebie, odbierałeś w naturze, co?
– Lubię kobiety. – Mock już się nie pocił, lecz cały dygotał. – Uwielbiam kobiety, niezależnie od ich zawodu…
– I lubisz czerpać zyski z nierządu. – Mühlhaus odłożył na bok wygasłą fajkę. – Niedawno zamknąłeś wszystkich alfonsów u nas na dole. I w upale torturowałeś ich w zamkniętej celi. Rzygali jak koty. Nie pytaj, skąd to wiem. Ja wiem wszystko, Mock. Jeden z alfonsów zeznał, że chciałeś ich zastraszyć, bo nie dzielili się z tobą zyskami… Nie pytać, skąd to wiem! Milczeć, Mock, bo każę zakuć! – wrzasnął Mühlhaus, widząc, iż przesłuchiwany wstaje gwałtownie z krzesła. – Siadaj! Milczeć i słuchać! Mały Maksio Niegsch nie chciał się z tobą dzielić kasą. Chciałeś go nastraszyć i oszpecić jego dziewczynki, zużyte dziwki Menzel i Hader. Chciałeś wyrwać im zęby. Ale wszystko wymknęło ci się spod kontroli. Byłeś zdenerwowany, na ciężkim kacu… Był upalny dzień, a wszyscy wiedzą, że nie lubisz upałów… Nie wytrzymałeś… Jedna zaczęła ci się stawiać. Udusiłeś wrzeszczącą, hardą kurwę! A druga to widziała… No to udusiłeś drugą. Tak było, Mock? Właśnie tak było?
– A kiedy im niby wyrwałem zęby? Po śmierci? I niby po co, kiedy już je zabiłem? Na pamiątkę? – Mockowi dygotała już tylko jedna noga, która – oparta czubkiem buta o podłogę – podskakiwała teraz w szybkim tempie.
– Ty mnie o to nie pytaj, człowieku! – zasyczał Mühlhaus, rozciągając po śląsku ostatnie słowo. – Ty mi to powiedz!
– Ktoś mnie wrobił, rozumie pan? Ktoś latem, wtedy w czerwcu, mnie schlał, pobrał odciski palców i zabrał mi pasek! Chciał mieć moje odciski jak najbardziej rzeczywiste, widoczne bez tej całej techniki daktyloskopijnej, dlatego umazał mi rękę farbą… Przecież nie musiał tego robić. Odciski już i tak miał… Na pasku… Potem zamordował obie dziewczyny i zostawił na narzędziu zbrodni moje odciski. Wczoraj też ktoś mnie napadł po wyjściu z jakiejś knajpy…
– Z jakiej knajpy?
– Knajpa bez szyldu na Antonienstrasse. Kiedy wyszedłem odlać się na podwórko, ktoś mnie ogłuszył i podrzucił do komisariatu, gdzie urzęduje wyjątkowo akuratny służbista, naczelnik rewiru Schulz. Ten ktoś ukradł mi dokumenty, wiedząc, że w ten sposób skłoni Schulza do daktyloskopijnych działań identyfikacyjnych, jak to się fachowo nazywa. Kto mógł wiedzieć tyle o identyfikacji i o bardzo obowiązkowym naczelniku rewiru XII? To musi być jakiś bandyta, który kiedyś miał do czynienia z Schulzem i ze mną. Pewnie siedział na tym posterunku w areszcie. Teraz mści się na mnie za coś, nie rozumie pan? To wszystko trzeba sprawdzić. Ja to sprawdzę. To w końcu sprawa pro domo mea!
– Najpierw mi powiedz, czy ktoś widział te twoje palce pokryte różową farbą. Czy ktoś może potwierdzić twoją opowieść o nich? Jak się dostałeś z Deutsch Lissa? Przecież byłeś nagi i pijany!
– Zamknął mnie na miejscowym posterunku tamtejszy wachmistrz policyjny. Nie wiem, jak się nazywa. Powiedziałem mu, że jestem z Prezydium Policji. Przyjechał po mnie Smolorz i odwiózł do domu.
– Czy ten policjant z Deutsch Lissa albo Kurt Smolorz może potwierdzić różową farbę na twoich palcach?
Mock znów zaczął się mocniej pocić, a jego kolano podskakiwać. Schował twarz w dłoniach. Pod pachami rozlewały się mokre plamy.
– Nikt nie może tego potwierdzić – odpowiedział – chowałem rękę, wstydziłem się tej różowej farby.
– Dlaczego?
– Jeszcze by Smolorz pomyślał, że jestem odmieńcem, co maluje paznokcie… Że schlałem się gdzieś w towarzystwie odmieńców poprzebieranych za kobiety…
Mühlhaus wstał z krzesła i okrążył biurko. Podszedł do dużej szafy, w której stały czarno-białe segregatory. Na ich grzbietach widniały starannie wykaligrafowane cyfry. Przesunął palcami po tych tajemniczych numerach.
– Posłuchaj, Mock – powiedział cicho – uczestniczyłem w rozwiązaniu większości zawartych tu spraw. W wielu z nich były sprzeczne, wykluczające się wersje wydarzeń. Tak samo jest w twojej sprawie, na którą czeka już miejsce tutaj. – Stuknął fajką w grzbiet jednego z segregatorów. – O, tutaj! Tu będzie sprawa Eberharda Mocka. A zatem posłuchaj. Mam dwie wersje wydarzeń. Moja jest następująca. Zabiłeś je, Mock. Przypadkiem, niechcący, w ataku wściekłości, pod wpływem kaca, upału… Nieważne, czy wyrwałeś im zęby wcześniej, czy też później… Zabiłeś je, bo chciałeś postraszyć małego Maksia, który nie dzielił się z tobą swoimi zarobkami. Potem Maksio zniknął. Podejrzewam, że ty pomogłeś mu w zniknięciu. Może dlatego, że wiedział o twoim spotkaniu z dziewczynami. Potem pod pretekstem identyfikacji dwóch denatek zgromadziłeś u nas na dole wszystkich alfonsów z Breslau. A tak naprawdę zastraszyłeś ich. Tak zeznał jeden z nich. Nieważne, który. Być może zobaczysz go na swoim procesie. To moja wersja, Mock.
Mühlhaus szarpnął węzłem krawata i sięgnął po obsadkę. Spojrzał pod światło na stalówkę, wyciągnął czystą kartkę papieru i przyłożył do niej pióro.
– Moją wersję zapiszę na tej kartce, a twoją na innej – powiedział – moja wersja będzie krótka i logiczna, twoje zeznanie natomiast będzie się roić od słów nieokreślonych. „Ktoś mnie nienawidzi”, „jakaś knajpa bez szyldu”, „gdzieś się upiłem do nieprzytomności”, „nikt nie widział moich pomazanych palców”. Pokażę te kartki dowolnie wybranym policjantom i prawnikom. Jak myślisz, która wersja wyda im się bardziej prawdopodobna? Strażnik, wejść! – nagle wrzasnął.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik więzienny Otto Oschewalla. Spojrzał obojętnie na Mocka. Mühlhaus podpisał jakiś dokument i wręczył go Oschewalli. Potem wstał, stanął koło Mocka i oparł rękę na jego ramieniu.
– Masz cztery dni – powiedział – cztery dni w pojedynczej celi, gdzie nie będziesz narażony, jako gliniarz, na wściekłość i nienawiść złych urków. Po czterech dniach przyjdę do ciebie i usłyszę coś, co mnie przekona, że to nie ty zabiłeś. Mock, do stu piorunów! – Pochylił się nad przesłuchiwanym i owiał go tytoniowym oddechem. – Ja bardzo, ale to bardzo chcę to usłyszeć. Zabrać go! – krzyknął do strażnika.
Oschewalla zakuł Mocka w kajdanki i ujął delikatnie pod łokieć. Na plecy narzucił mu kamizelkę i marynarkę. Obaj policjanci nie patrzyli na siebie, kiedy jeden z nich opuszczał gabinet. Mock szedł, lekko popychany przez Oschewallę, i wbijał wzrok w posadzkę. Gdyby rozejrzał się wokół siebie, zobaczyłby smutek lub pogardę w nieruchomych spojrzeniach kolegów. Gdyby podniósł głowę, ujrzałby małomównego Kurta Smolorza, wstrząśniętego praktykanta Isidora Blümmela, który stał bezradnie z wyciągniętą na pożegnanie ręką, czerwonego ze zdenerwowania Herberta Domagallę, który trzymał w ręku kilka paczek ulubionych przez Mocka mocnych papierosów „Ihra”. Nikogo z nich nie widział. Przy wyjściu stał Achim Buhrack. Kiedy Mock go mijał, Buhrack zdjął czapkę.
Na dziedzińcu był furgon aresztancki. Z nieba sypał wilgotny śnieg. Nogi Mocka i eskortującego go strażnika Oschewalli ślizgały się w gęstej, brudnej pianie. Strażnik otworzył drzwi furgonu i lekko popchnął więźnia. Mock wszedł po schodkach i usiadł na twardej ławce. Oschewalla stał przez chwilę w otwartych drzwiach i patrzył na Mocka z uśmiechem.
– Pamiętasz mnie, rycerzu, obrońco kryminalisty Priessla? Pamiętasz, jak mnie pół roku temu sponiewierałeś? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, ciągnął: – Masz nadzieję, że znajdziesz się w jednoosobowej celi, bo szef policji kryminalnej tak powiedział? Ale to niemożliwe, wiesz? Bo o tym, do jakiej celi trafisz, to ja decyduję. Tylko ja! A ja wiem, że nasze cele są bardzo przeładowane. Tylko w jednej jest dość luźno. Tam właśnie cię umieszczę. Będzie ci dobrze i słodko. Będziesz miał miłe towarzystwo. Dwóch ludzi. Chcesz wiedzieć, jak się nazywają?
Oschewalla powiedział i zatrzasnął drzwi z całej siły. W studni policyjnego dziedzińca rozległ się potężny huk. Do obklejonych śniegiem okien podbiegli koledzy Mocka. Smolorz patrzył na ruszający furgon aresztancki z wściekłością, Blümmel z żalem, a Domagalla i Buhrack – z niedowierzaniem. W uszach dźwięczał im potężny łomot drzwi furgonu. Był on bardzo głośny, lecz nie na tyle, aby zagłuszyć dwa nazwiska, które wykrzyczał Oschewalla. „Dziallas i Schmidtke” – dudniło w uszach Mocka.
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
trzecia po południu
Mock stał w drzwiach celi i przyzwyczajał oczy do panującego tu półmroku. Przez uchylone okno wpadały nasiąknięte wodą brudnoszare płatki śniegu. Ściany celi pokryte były tynkiem, który od wilgoci napęczniał, a jego wybrzuszenia tworzyły nawet osobliwe linie i grzbiety – jak miniaturowe górskie łańcuchy. Niekiedy szczyty tych gór pękały, odsłaniając kratery o poszarpanych brzegach. Mock, wzdrygnąwszy się, zadał sobie w myślach pytanie, czy w tych kraterach mieszkają pluskwy. Po sekundzie odpowiedział na nie twierdząco. Ujrzał bowiem wypełnione wodą puszki po konserwach, w których stały nogi dwóch pryczy. Trzecia była przymocowana do ściany.
W jego uszach wciąż boleśnie dźwięczał szczęk zasuwy i śmiech strażnika Oschewalli, który przed chwilą, kiedy szli po metalowej kładce wzdłuż cel, odmalowywał wulgarne i nieprzyzwoite praktyki, jakim zostaje poddany każdy nowy więzień, który na wolności był policjantem. Te opowieści doprowadziły Mocka do gwałtownych skurczów żołądka, które uzewnętrzniały się w suchej, szarpiącej czkawce. I teraz czknął głośno, kiedy stał w drzwiach celi i trzymał w wyciągniętych ramionach dwa koce, poobijaną miskę i równie sfatygowany kubek, z którego wystawała poobgryzana drewniana łyżka. Para jego oddechu rozwiewała się szybko w zimnym powietrzu celi.
W celi rozsnuwał się jeszcze jeden oddech. Z pryczy pod oknem podniósł się wysoki mężczyzna. Światło padało na niego z tyłu, zatapiając twarz w cieniu. Mock widział tylko kontury. Były toporne i grubo ciosane. Po chwili ujrzał ją bardzo dokładnie. To oblicze miał wprost przed sobą. Blisko osadzone oczy i rybia cofnięta szczęka. Przedziałek na środku głowy oddzielający dwie fale błyszczących tłuszczem włosów. Tatuaże wylewające się na szyję zza kołnierza niedbale zapiętej więziennej kurtki. Blizna rozcinająca policzek i wargi, ginąca w rzadkim zaroście brody. Blada cera, podpuchnięte oczy. Na twarzy i rękach guzy pokryte ciemnymi strupami. Potężne, zdeformowane pięści. Długie, zakrzywione paznokcie, czarne od brudu i pomarańczowe od nikotyny.
– Dzień dobry – powiedział Mock i położył swoje rzeczy na porysowanym stole. – Która prycza jest moja?
Mężczyzna uderzył od dołu. Mock słyszał kiedyś na jednym z policyjnych szkoleń, że w ludzkim podbródku splatają się liczne nerwy twarzy. Teraz to boleśnie odczuł. Nagle w celi zrobiło się całkowicie ciemno. Rozjaśniać zaczęło się dopiero po chwili. W tej jasności Mock ujrzał sufit celi i wiadro z deklem stojące tuż za jego głową. Poruszył się i wtedy otrzymał drugi cios. Nogą. Drewniana podeszwa uderzyła go w grdykę. Zaczął się dusić. Powróciła czkawka, która rozrywała mu przeponę. Wtedy nastąpił cios z góry. Na Mocka opadło żelazne łóżko, które tuż nad posadzką było przytwierdzone do żelaznych pierścieni w ścianie. Zakrztusił się i otworzył usta. Oddał ustami trochę krwi na nierówną kamienną posadzkę. Następne krztuszenie było bezkrwawe, lecz bardzo gwałtowne. Nie mógł oddychać, nie mógł zrzucić z siebie ogromnego ciężaru. Wykręcił nieco głowę i już wiedział, co się stało. Był przyciśnięty do posadzki pryczą, na której siedział więzień.
– To jest twoje spanie! – krzyknął więzień. – Tu będziesz spał, koło kibla, ty policyjna macioro! Na ziemi, pod tą pryczą.
Wstał i podszedł do stolika, a potem znów zbliżył się do Mocka. W jednej ręce trzymał drewnianą łyżkę, która miała służyć Mockowi do jedzenia. Podniósł dekiel od wiadra i zanurzył w nim łyżkę. Buchnął smród ekskrementów. Więzień przykrył z powrotem wiadro i obrysował brunatną cuchnącą mazią powierzchnię pod pryczą. Potem podniósł ruchome łóżko i kilka razy machnął nad Mockiem łyżką.
– Gównem cię ochrzciłem, macioro, i gównem narysowałem twój chlew – głos więźnia był zgrzytliwy i zdradzał braki w uzębieniu. – Od dziś masz na imię „maciora”. Nie wolno ci wychodzić poza twój gówniany chlew. Chyba że wtedy, kiedy pozwolę ci mnie lizać, macioro.
Usiadł na swojej pryczy, zapalił smrodliwą machorkę i spoglądał z krzywym uśmiechem na Mocka, który gramolił się spod łóżka i w końcu wstał, krótkim rzemieniem przywiązał łóżko do żelaznego pierścienia, oparł się o mur i chwycił rękami za głowę, próbując zatrzymać skrzydła wentylatora, które stukały mu w czaszce. Nadaję się do szpitala, pomyślał, dawno tak mocno nie oberwałem w tak krótkim czasie. Przepełniał go żal do całego świata. Ten żal obezwładniał i paraliżował. Mock nie panował nad twarzą i nad łzami wypływającymi z kącików oczu. Dostrzegł uśmiech satysfakcji na rozciętych wargach swojego oprawcy. Wiedział, dlaczego ten się śmieje. Bandyta szydził z płaczliwej maciory, która nie opuszcza kręgu zarysowanego odchodami. Mock stał pod ścianą i błogosławił nakaz, który nie pozwalał więźniom ściągać czapek. Gdyby nie to, współwięzień dostrzegłby ranę na jego głowie. I wtedy wystarczyłoby, aby wraził swój sękaty palec w ranę. Płaczliwa maciora stałaby się posłuszna jak owieczka. Mocka paraliżował nie tyle strach przed współwięźniem, ile raczej bezsiła wobec własnego ciała i umysłu. Nie potrafił podjąć żadnej decyzji i żadnego działania. Był miękkim zwojem nerwów.
– Jestem Dziallas – zasyczał więzień przez dwie dziury w górnym szeregu zębów. – Dla ciebie „jaśnie wielmożny pan hrabia von Dziallas”, rozumiesz? Powtórz to!
– Jaśnie wielmożny pan hrabia Dziallas! – Mock pociągnął nosem.
– Jeszcze raz! – wrzasnął Dziallas i zerwał się z łóżka. – Było bez „von”! Powtórz to, ty gruba macioro! Wszystko!
– Jaśnie wielmożny pan hrabia von Dziallas – powtórzył Mock i przysunął się do ściany.
– Zasady są takie – zadowolony więzień rozparł się wygodnie na pryczy i oparł ręce na kolanach. – Bez mojego pozwoleństwa nie wolno ci wyjść z chlewu, nie wolno ci się wysrać ani wyszczać, ani zapalić, ani położyć się pod pryczą i na pryczy. Nie wolno ci dotykać mnie i mojego żarła. Masz sprzątać celę i prać moje gacie oraz onuce. Wszystkie paczki oddajesz mnie. I tytułujesz mnie „jaśnie wielmożnym panem hrabią von Dziallas”. Od dziś jesteś moim niewolnikiem. A jak pojawi się z odwszawiania mój wspólnik Schmidtke, będziesz i jemu usługiwał. Wróci najdalej za godzinę. Jest tu nas trzech. Masz jakieś pytania?
– Czy mogę się położyć na pryczy, jaśnie wielmożny panie hrabio von Dziallas? – zapytał Mock.
– Nie zasłużyłaś jeszcze, macioro. – Wargi Dziallasa wygięły się ku dołowi tak mocno, że rozciągnęła się znacznie różowa blizna między nimi. – Nie pytasz, jak się zasłużyć?
– Nie, jaśnie wielmożny panie hrabio von Dziallas.
– No to won pod pryczę i milcz, bo tera idę kimać po obiedzie. – Powiedziawszy to Dziallas położył się na swojej pryczy i odwrócił do ściany. Nagle podskoczył i wrzasnął do Mocka: – Chodź tu, dziuro w dupie! Do mnie, ale już! Biegiem do mnie!
Mock, nie śpiesząc się, podszedł do Dziallasa. Wtedy ten podskoczył na pryczy, oparł się rękami o ścianę i wypiął w stronę Mocka pośladki. Zimne powietrze celi zostało rozdarte przez donośne pierdnięcie.
– Dobrze poszło! – zaśmiewał się Dziallas. – Uuuuuuu, nieźle było!
Mock wróci! pod swoją ścianę, rozłożył pryczę i usiadł na niej. Nie patrzył na Dziallasa, choć wiedział, że ten nie spuszcza z niego wzroku. Wpatrywał się w wilgotną ścianę, w kratery popękanej farby, w paciorki odchodów pluskiew i karaluchów.
– Macioro, maciorko – zawołał słodkim głosem Dziallas i nadał mu melodyjny zaśpiew. – Odeszłaś bez pytania… Kto ci pozwolił odejść? Kto ci pozwolił rozłożyć pryczę? Złamałaś zasady… Zaraz będziesz kwiczeć, oj, będziesz kwiczeć… Ale nie tera, dopiro za chwilę, jak przyjdzie mój kompan…
Mock położył się na pryczy tyłem do celi. Wiedział, że w nocy wychodzą. Ze wszystkich możliwych szpar i dziur. Że światło księżyca osiada srebrnym całunem na ich czułkach i pokrytych włoskami odnóżach. Pluskwy są wolniejsze. Nie przebierają tak sprawnie kończynami. Za to wbijają szczęki w pory skóry i wciągają z sykiem ludzkie płyny, a potem zostawiają po sobie swędzące strupy i pęcherzyki. Wszy są za to w kocach, w ich załamaniach. Mieszkania mają w zaszewkach, stamtąd wychodzą miękkie gnidy.
– Lubisz się ruchać, policyjna świnio? – ciągnął Dziallas tym samym słodkim tonem. – Tak jak to lubiła ta mała kurwa Priessl, ten szpicel. Oj, lubiła, lubiła… Sama chwytała nas rano za jajca… Lubisz, lubisz… Sama zobaczysz, kiedy przyjdzie mój kumpel… Poczekamy do nocy… On usiądzie ci na plecach, a ja zacznę… Polubisz to, macioro… Będziesz kwiczeć, a jutro sama poprosisz o pozwoleństwo… A ja powiem: „Jak tak bardzo chcesz, macioro, no to już, wykręć się do mnie swoim rozepchanym dupskiem!”
Niektóre karaluchy są niezdarne, myślał Mock. Są czarne. Nie wejdą wyżej niż na parter. Tutaj się nie dostaną. Na to ostatnie piętro. Do tego piekła sodomitów. Za to tutaj będą inne. Te rude. Blatta Germanica. Swoją nazwę wzięły od nas, Niemców. Te to mają przylepne odnóża. Mogą biegać po szkle. W nocy będą nas łaskotać po szyi, a potem wchodzić do nosa i uszu.
Dziallas zasnął. Leżał na brzuchu na odsuniętej od ściany pryczy. Dłonie zwieszały się po obu jej stronach. Był bezbronny. Bez swojego wspólnika, który siedział kiedyś na plecach Priesslowi. Czy Priessl leżał na tym samym łóżku, co dzisiaj on sam? I też nie wolno mu było się nigdzie ruszać „bez pozwoleństwa”? Niewolnik Hans Priessl pewnie musiał pytać swoich panów, czy może włożyć sobie pieluchę do spodni, kiedy krew płynęła mu po nogach. Co się śniło Hansowi Priesslowi, kiedy karaluchy łaskotały go za uchem, kiedy pluskwy i wszy wpijały się w skórę? Czy śnił mu się jego mały synek Klaus? A o czym myślał przed zarzuceniem sobie powroza na szyję?
Mock usłyszał bębnienie kropli deszczu po trumnie Priessla. „Szanowny Panie Nadwachmistrzu! Więźniowie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas zhańbili mnie w więzieniu. Błagam pana, niech pan ich zabije. Jak pan to zrobi, mój synek Klaus nigdy się nie dowie, dlaczego się zabiłem. Tylko oni wiedzą. To jest moja ostatnia prośba. Jeśli pan to przyrzeknie, niech pan rzuci ten obrazek na mój grób. Z wyrazami najwyższego szacunku, Pański Hans Priessl”. Mock usłyszał zdziwione okrzyki dziwek z kasyna, które patrzyły, jak rzuca obrazek ze świętą Jadwigą na wieko trumny Priessla. A potem zobaczył swoje puste, samotne, dobrze odpucowane mieszkanie na Plesserstrasse. Od kilku lat bez ojca. W powiewach wiatru od okna kołysze się przybity do framugi ojcowski pas do ostrzenia brzytwy. Muchy odrywają się od ceraty. Na stole szklanka wódki, napełniona pedantycznie i równo do poziomej kreski, którą kiedyś wyżłobił. Mock podjął decyzję.
Wstał i zawahał się. A może ten Schmidtke jest mały i słaby? Może nawet razem nie dadzą mi rady? W końcu dzisiaj jestem kiepski i dlatego tak się dałem sponiewierać temu skurwysynowi! Wtedy otworzyły się drzwi. Stanął w nich strażnik Oschewalla. Rozejrzał się po celi, a potem zwrócił się do kogoś na korytarzu.
– Wchodzić po odwszawieniu!
Do celi wszedł ogromny mężczyzna atletycznej budowy. Mock w mgnieniu oka zarejestrował jego tatuaże, wysuniętą szczękę, małe, przymknięte oczy i uśmiech. Tak, olbrzym się uśmiechał do Mocka. Wystawiał szczerbate, spróchniałe zęby. Mock podjął decyzję.
Kiedy później pytano Mocka, jak mu się to udało w tak krótkim czasie, nie potrafił odpowiedzieć. Kiedy policja przesłuchiwała Schmidtkego, ten jąkał się i w kółko powtarzał, że niczego nie widział. Podobnie niczego nie widział strażnik Oschewalla, który tydzień później przestał wykonywać swoją funkcję za niewypełnianie obowiązków. Nikt nic nie mówił, ale wszyscy to widzieli. Jak Mock skacze na plecy przebudzonego Dziallasa, prycza przesuwa się po celi, a woda wychlapuje się z puszek, na których była ustawiona. Jak wbija mu kolana w łopatki. Jak chwyta go obiema rękami za brodę. Jak jednym gwałtownym ruchem szarpie jego głowę do góry. Słyszeli, jak Dziallas wrzeszczy: „Zapłacił mi, Oschewalla zapłacił mi za twoje pohańbienie!” Słyszeli, jak z jakimś mokrym trzaskiem pęka mu krąg szyjny. A także słyszeli wrzask Mocka:
– Zabiłem go i nikt mi nic nie zrobi! – wymachiwał rękami, na które chlusnęła krew z ust Dziallasa. – Zabiłem go i jestem tutaj bogiem! Każdego zabiję, kto mnie tknie! W nocy złamię mu kark, tak jak temu!
– Bez oddechu – powiedział wolno Schmidtke i odwrócił się do Oschewalli: – Ja tu nie zostanę.
Breslau, piątek 18 stycznia 1924 roku,
trzecia w nocy
Mock obudził się w środku nocy i gwałtownie usiadł na pryczy. Przenikał go chłód. Otulił się kocem i spoglądał na światło księżyca padające przez kraty. W jasnej, zimnej poświacie dojrzał małe cienie owadów poruszające się po podłodze. Wydawało mu się, że słyszy szelest ich pokrytych włoskami odnóży. Podrapał się pod pachą i doznał lekkiego ukłucia bólu. To pękł mały pęcherzyk, pamiątka po pluskwie. Opadł z powrotem na twardą pryczę i, przepełniony taką radością, zapragnął sięgnąć ręką pod posłanie i poczuć na skórze łaskotanie nóżek swoich małych przyjaciół. Tej radości doświadczył prawie trzy miesiące temu, kiedy złamał kręgosłup Dziallasowi i kiedy usłyszał słowa Schmidtkego: „Ja tu nie zostanę”. Już wtedy, kiedy ocierał zakrwawione ręce o drelichowe spodnie, wiedział, że znalazł receptę na strach i upodlenie, które mu zagrażało w więzieniu. Był jak żywy granat, jak wynalazca gazu bojowego, noszący przy sobie jego próbki. Tej radości nie zatracił nawet w karcerze. Wtedy to bowiem wyrobił w sobie franciszkańską miłość wobec stworzeń, które pojawiały się w jego wąskiej i niskiej ciemnicy. Polubił je jak wypróbowanych przyjaciół, ich ukąszenia traktował jak nieco gruboskórne powitania, a ich łaskotanie – jak wyszukane pieszczoty. Dotyk szczurzych wąsów był jak konsolacja.
Nie wstając z pryczy, dotknął ręką pieca, który ogrzewał jednocześnie dwie cele. Był letni, bo oszczędzano opał. On sam nie wiedział, ile go trzeba. Nigdy w nim nie palił. Czynił to zawsze sąsiad z celi obok. Mock w tym więzieniu, zwłaszcza po wyjściu z karceru, nie robił nic, nie wykonywał nawet najprostszych czynności. Wielu chciało mu służyć. Ze strachu i z podziwu. Kiedy strażnik prowadził go na przesłuchanie, w celach szeptano: „Bez oddechu”. Kiedy wracał z przesłuchań, na których zresztą nie odzywał się nigdy ani słowem, więźniowie stukali łyżkami w miski. Była to muzyka zwycięstwa, kakofoniczny panegiryk na cześć triumfatora.
Dobrze ułożył sobie życie w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Jako urodzony pedant doceniał regularny rytm dnia. Trzy takie same posiłki w ciągu dnia uważał za oczywistość. Dawny smakosz i sybaryta instynktownie nauczył się filtrować wonie i smaki. Jego podniebienie i węch wysyłały do mózgu tylko te bodźce, które zostały przez nie zaakceptowane. Dlatego – w odróżnieniu od więźniów, strażników, prawników w sądzie, a nawet mieszkańców okolicznych kamienic – nigdy nie czuł dławiącego odoru, kiedy o dziewiątej rano wynoszono wiadra z fekaliami i zlewano je do dużego beczkowozu na dziedzińcu. Z rozgotowanej kaszy starał się wyssać, a raczej stworzyć, to wszystko, co uwielbiał: jakąś daleką i nieokreśloną woń wędzonki i przysmażonej cebuli, jakiś utajony zapach peklowanej golonki. Nauczył się zresztą prostej sztuczki, która pozwalała każdemu więźniowi jakoś zniwelować ohydny smak rozgotowanej marchwi oraz sosu z brukwi i selera, w którym pływały żyły i cienkie płatki najpodlejszych mięs. Przy jedzeniu zatykał po prostu nos. Wtedy znikał smak aktualny, a zmysły reagowały na smak potencjalny. Czasem filtr przestawał działać. Nie denerwował się wtedy, nie narzekał i nie złorzeczył. Przywoływał z pamięci scenę swojej ostatniej rozmowy z Hansem Priesslem. Widział jego błagające oczy i mówił sam do siebie z łagodnym, księżym uśmiechem: „To twoja pokuta, Eberhardzie, za Priessla. Chwal łaskawego Boga, że ci nie zadał gorszej. A gdyby Mu spodobało się doświadczyć cię czymś bardziej wyrazistym, na przykład ciągłym bólem lub nieuleczalną chorobą, to przyjmiesz to z pokorą. Nie jesteś Hiobem, ale możesz nim być”.
Niekiedy Mock wpadał w pychę. Czuł się jak Nietzscheański Übermensch, którego nie obowiązuje mieszczańska moralność. Przed snem układał w głowie krzykliwe manifesty nowej więziennej etyki. Patrząc na swój coraz bardziej wklęsły brzuch, na mięśnie obolałe od codziennych pompek, przypominał sobie starogreckie elegie wzgardzonego niegdyś Teognisa z dychotomicznym i bezwzględnym podziałem na „złe pospólstwo” i „dobrych arystokratów”. W jednym jedynym swoim liście, jaki wysłał z więzienia, poprosił Smolorza o dostarczenie mu tomu elegij tego poety w oryginale. Poprosił też o włożenie czegoś między kartki. Smolorz spełnił obie prośby. Wysłał Mockowi w paczce żądaną książkę z wkładką, a z własnej woli dodał dużą tytę tytoniu „Ihra” i zwitek pięciuset bibułek.
Mock usiadł na pryczy i opuścił bose nogi na kamienie podłogi. Światło księżyca rzeźbiło w ścianach dziury, kratery oraz wydobywało nieprzyzwoite napisy. Osiadało też na otwartej książce i podkreślało gibkie greckie litery. Spojrzał na nią i zamknął natychmiast oczy. Jego pamięć działała bez zarzutu. Natychmiast odtworzyła grecki dwuwiersz:
oude gar ejdejes andros noon oude gynajkos
prin pejrethejes hosper hypodzygiou
Mock wpatrywał się również w to, co – na jego prośbę – Smolorz włożył między kartki Teognisa. Przedmiot nie wzbudził u strażników najmniejszego zainteresowania, kiedy kartkowali książkę w poszukiwaniu grypsów. Nie wiedzieli, że ten kartonik mimo niewinnego wyglądu jest znakiem dozgonnego przyrzeczenia i nieuniknionej zemsty.
– „Nie sposób przeniknąć zamysłów niewiasty czy męża, zanim nie poddasz ich próbie niby zwierzęta w zaprzęgu” - przetłumaczył Mock słowa arystokraty z Megary i spoglądał przez długą chwilę na obrazek przedstawiający świętą Jadwigę, który – wyjęty spośród kartek i przyklejony do ściany – srebrzył się w świetle Selene.
Breslau, wtorek 12 lutego 1924 roku,
pięć minut po siódmej wieczór
Szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus minął nieczynną o tej porze roku fontannę przy Junkernstrasse i od razu zobaczył piwiarnię Kisslinga. Nie musiał nawet sprawdzać, czy nad wejściem do lokalu wisi numer 15. Na witrynach wypisane było wielkimi literami „Conrad Kissling” w taki sposób, że każde okno witryny zawierało jedną literę. Nieznający piwiarń swojego rodzinnego miasta, zaprzysięgły abstynent Mühlhaus był bardzo zadowolony, że nie musiał daleko szukać miejsca, gdzie miał się dzisiaj spotkać z bardzo ważnymi personami nadodrzańskiej metropolii. Wszedł zatem z uśmiechem do lokalu buchającego ciepłem i śpiewem. To ostatnie niespecjalnie ucieszyło radcę kryminalnego, który z natury nie był może ponurakiem, ale z całą pewnością nie należał do miłośników podpitych mężczyzn, którzy podkręcając wąsa i kołysząc się miarowo, wyśpiewywali truizmy o tym, że „spotkamy się kiedyś na nadodrzańskim brzegu”. A takich właśnie widział w pierwszej, dużej sali z łukowatymi sklepieniami i okrągłymi żyrandolami.
Kiedy zjawił się przed nim niewysoki sprężysty ober, Mühlhaus zapytał go, czy, jego zdaniem, ci panowie długo jeszcze będą śpiewać. Ironia i irytacja w głosie gościa była całkowicie niewyczuwalna, bo ober uśmiechnął się szeroko i odparł, że chór męski „Polihymnia” zwykle śpiewa tylko godzinę po swoich wtorkowych próbach, ale na życzenie szanownego pana mogą sięgnąć do rzadziej wykonywanego repertuaru. Mühlhaus nie kontynuował tego tematu i już z wyraźną złością zapytał, gdzie tu jest „sala bawarska”, bo właśnie tam ma umówione spotkanie. Ober poprowadził go do mniejszej sali, prawie bez ozdób, jeśli nie liczyć podłużnych belek stropu, z których zwisały klosze lamp, oraz jelenich rogów we wnękach ścian.
Mühlhaus ku wyraźnemu zdziwieniu kelnera zażyczył sobie herbaty Obsta na ischias. Na grzeczną odpowiedź kelnera, że takiej herbaty najlepiej się napić w aptece „Higieja”, zażądał smakowej herbaty importowanej. Potem przywitał się z trzema mężczyznami, którzy siedzieli w potężnych drewnianych ławach. Powiesił palto i melonik na wieszaku zajmującym całą ścianę sali bawarskiej. Z wyrozumiałym politowaniem stwierdził, że nawet ludzie świecący maluczkim przykładem nie mogą się obejść bez alkoholu. Naczelnik więzienia śledczego Otto Langer pił kulmbachera, sędzia Ernst Weissig spożywał miejscowego lagera w litrowym kuflu, a przed szefem „Breslauer Neueste Nachrichten”, doktorem Ottonem Tugendhatem, stała butelka winiaku „Stary Szczep” ze słynnych składów Mampego. Mühlhaus nabił fajkę i milczał, w odróżnieniu od swoich kolegów.
– Drogi doktorze – Langer piorunował dziennikarza wzrokiem – naprawdę uważa pan Vatera za człowieka honoru? Kogoś, kto pisał wiernopoddańcze listy do Lenina i obiecywał mu, że Niemcy staną się częścią imperium sowieckiego?
– Tak, uważam – odparł spokojnie Tugendhat, upijając łyczek winiaku. – O honorze nie decyduje przynależność partyjna ani poglądy polityczne, ale czyny, mój panie, czyny! Vater, popełniając samobójstwo, okazał się człowiekiem honoru! Każdy samobójca jest człowiekiem honoru.
– Samobójstwo może wynikać również ze strachu. – Sędzia Weissig zapalił cygaro. – Niekoniecznie z poczucia honoru.
– Ale on na pewno się nie bał – uśmiechnął się Tugendhat – przecież nikt nie wybrałby tchórza na prezydenta policji w Magdeburgu… Czy prezydent policji może być tchórzem? Niech nam to powie ktoś, kto to wie najlepiej! No, drogi radco – zwrócił się do Mühlhausa – czy nasz prezydent policji, jaśnie wielmożny Wilhelm Kleibömer, jest tchórzem?
– Naprawdę Vater był prezydentem policji w Magdeburgu? – Mühlhaus włączył się do rozmowy, odbierając od kelnera szklankę gorącej, pachnącej herbaty.
– Widzą panowie, jak się ożywił nasz radca? – roześmiał się dziennikarz. – Ale niech się pan nie boi, niech się pan nie rozgląda dookoła w poszukiwaniu szpicli, mówże pan krótko, drogi radco: jest Kleibömer tchórzem czy też nie?
– Doktorze Tugendhat – uśmiechnął się zapytany – pozwoli pan, że nie będę się wypowiadał o moim szefie i o jego morale. Nie po to tutaj się spotkaliśmy. Ja wiem, że samobójcza śmierć Vatera, podobnie jak niedawna śmierć Lenina, rozpala panów emocje, zwłaszcza tych zorientowanych na lewo, jak nasz redaktor, ale nie zapominajmy, że spotykamy się tutaj w godnej pożałowania sprawie Eberharda Mocka.
Zapadło milczenie. Wszyscy spoglądali na Mühlhausa, przyznając mu niejako prawo przewodzenia tym nieformalnym obradom w piwiarni Kisslinga.
– Przepraszam panów za spóźnienie – zaczął Mühlhaus. – Dorożkarz, który mnie wiózł, był pijany i pomylił Junkernstrasse z Jahnstrasse. A teraz ad rem. Eberhard Mock jest oskarżony o trzy morderstwa. Dwie ofiary to prostytutki: Klara Menzel i Emma Hader, a trzecia to współwięzień Mocka, sprawca trzech gwałtów na nieletnich chłopcach Konrad Dziallas…
– Wyjątkowy podlec i zboczeniec – wtrącił Langer – miałem z nim same kłopoty. Przez niego popełnił samobójstwo inny więzień… Mock cieszy się w tej chwili ogromnym szacunkiem współosadzonych. Uwielbiają go, bo należy on do kasty wybrańców, którym na niczym nie zależy, którzy mogą zrobić wszystko…
– Czy pan sugeruje, dyrektorze – przerwał mu sędzia Weissig – że sąd powinien przez to łagodniej potraktować Mocka, bo zabił jakiegoś więziennego łotra?
– Ja niczego nie sugeruję, jedynie…
– Pax, pax, moi panowie! – Mühlhaus dmuchnął w fajkę, dobywając z główki dużą czapę gorzkosłodkiego dymu. – Sugerować cokolwiek będę w tym gronie tylko ja… Przepraszam, nie „sugerować”, ale „prosić”. Mam do panów ogromną prośbę… Chodzi mi o dyskrecję, milczenie, tajemnicę…
– W świetle tych próśb – doktor Tugendhat napełnił winiakiem pusty kieliszek – ja zupełnie nie pasuję do dzisiejszego towarzystwa. Wykonuję zawód, którego istotą jest ujawnianie, a nie dyskrecja. A poza tym ciągle prosi mnie pan o to samo. To dzięki mnie w żadnej gazecie w Niemczech nie ukazała się nawet wzmianka o Mocku w związku z zabójstwem tych dwu prostytutek… Mam ciągle milczeć i milczeć! Radco, mnie już nudzą pańskie prośby!
– Ma pan słuszność, doktorze – powiedział Mühlhaus i milczał przez chwilę, obserwując, jak kelner rozstawia między nimi talerze z bawarskimi białymi kiełbaskami i słodką musztardą oraz miseczki z marynowaną rzepą. – Do tej pory zachowywał pan godną podziwu dyskrecję. Wiem, że jest ona sprzeczna z pańskim zawodem. Ale wszystko przed panem. Może pan wybrać czas ujawnienia. Może pan opisać sprawę Mocka, zanim się na dobre zacznie, aby podgrzewać atmosferę, albo może pan ją opisać później… W całości… Pańska gazeta jako jedyna w tym mieście… Wyobraża pan sobie cykl artykułów po procesie… Gazeciarze krzyczą: „Cała prawda o Eberhardzie Mocku”. Nakład BNN wzrasta… Ludzie nie będą kupować żadnej innej gazety… Będzie pan wiedział wszystko, pańscy konkurenci nic…
– Postępuje pan nietypowo, radco – powiedział Langer – oferuje pan zapłatę, zanim nam pan powiedział, o czym to mamy mianowicie milczeć…
– Wybaczą mi panowie krótki wstęp? – Mühlhaus, widząc, że rozmówcy kiwają głowami, kontynuował: – Nadwachmistrz Eberhard Mock nie pracował w policji kryminalnej, lecz w decernacie obyczajowym prezydium… Mogliby panowie zapytać, co ja w takim razie tutaj robię. Odpowiedź jest prosta. Reprezentuję prezydenta policji Kleibömera. To właśnie on zlecił mi tę niezwykle delikatną misję. – Odłożył fajkę, splótł dłonie i przesuwając wzrokiem po twarzach swoich rozmówców, powiedział zdecydowanym tonem: – Panowie, powiem bez ogródek. Policja chciałaby uniknąć skandalu. Dlatego prezydent policji w Breslau dzięki swoim stosunkom sprawił, że proces Mocka zostanie utajniony i odbędzie się w Königsbergu. Któregoś dnia przyjadą trzej zaufani ludzie z tamtejszego prezydium. Zameldują się u Kleibömera. Nie będą się legitymować. Podadzą jedynie hasło. Kleibömer osobiście zatelefonuje tylko do dwóch osób. Pierwszą z nich będzie pan, dyrektorze – zwrócił się do Langera – drugą będę ja. Pan otrzyma polecenie, aby osobiście przyjąć königsberczyków, otworzyć im drzwi do celi Mocka i pozwolić im opuścić więzienie wraz z oskarżonym. Moi ludzie będą dyskretnie eskortowali ich wszystkich na Dworzec Główny. Ja mam zadbać o to, aby oni nie wiedzieli, kogo eskortują. W pociągu ostatni wagon będzie należał do oskarżonego i jego eskorty. Czy zgadza się pan zachować całkowitą dyskrecję na temat tego, co pan teraz usłyszał?
– Tak, zgadzam się – powiedział dyrektor Langer i zagryzł rzepą piwo. – Nikomu nic o tym nie powiem. Prośba prezydenta Kleibömera jest dla mnie rozkazem.
– Dziękuję bardzo za pańską uprzejmą zgodę na bezwarunkową dyskrecję – uśmiechnął się Mühlhaus i ugniótł rzeźbionym ubijakiem tytoń w fajce. – Natomiast pana, doktorze – spojrzał na Tugendhata -właśnie pana prezydent usilnie prosi o dyskrecję warunkową. Dopóki Mock nie stanie w Königsbergu przed trybunałem, będą się pojawiać wśród dziennikarzy różne plotki. Pan będzie te plotki dementował, podawał sprzeczne informacje na temat miejsca procesu i jego daty… W zamian…
– Ja panu powiem, co w zamian, radco kryminalny. – Doktor Tugendhat zapalił cygaro i dmuchnął dymem w jelenie rogi wiszące nad stołem. – W zamian mój reporter jako jedyny dziennikarz na tym świecie zostanie dopuszczony przed trybunał w Königsbergu i będzie relacjonował każdy dzień tego procesu. To właśnie będzie w zamian.
– Zgadza się – odpowiedział Mühlhaus – wyjął mi to pan z ust…
– Ale mam jeszcze pytanie… – wtrącił się redaktor. – Mówi pan, że mam podawać sprzeczne informacje o dacie procesu. Aby to uczynić, muszę znać prawdziwą… Muszę wiedzieć, kiedy mam wysłać mojego reportera nad morze… To znacznie dłuższa wycieczka niż do Zobten.
– I tutaj jest prośba do czwartego z nas, sędziego Weissiga. – Mühlhaus spojrzał na wymienionego przez siebie prawnika, który nakładał na cienką kiełbaskę krążki cebuli. – Otóż my wszyscy tutaj zgromadzeni musimy znać ten termin przynajmniej kilka dni przed przybyciem do Breslau trzech tajniaków z Königsbergu. Dyrektor Langer musi to wiedzieć, aby zaplanować dostarczenie Mocka königsberczykom, z zachowaniem wielkiej ostrożności; doktor Tugendhat, ponieważ musi rozsyłać w świecie dziennikarskim fałszywe informacje, a ja muszę znać ten termin wcześniej, po to aby zorganizować właściwą eskortę na dworzec. Niestety, sędzia Mann z Königsbergu, którego wyznaczono na przewodniczącego trybunału w procesie Mocka, nawet nie chce słyszeć o tych argumentach. Twierdzi, że od swoich zwierzchników dostał ścisłe wytyczne, aby zachować całkowitą tajemnicę, i nie ma zamiaru nikogo powiadamiać o terminie rozprawy. A teraz proszę nam powiedzieć, panie sędzio, czy rzeczywiście on nikogo nie musi powiadamiać?
– Wszyscy znamy starego Manna jako tępego, pryncypialnego uparciucha. – Sędzia Weissig przełknął kęs. – Ale nawet najbardziej niedorzecznie uparty sędzia musi, zgodnie z przepisami, wystosować do mnie oficjalne pismo, w którym poprosi o zwolnienie podejrzanego na rozprawę… W tym piśmie będzie też hasło rozpoznawcze…
– Już wie pan, o co pana uprzejmie prosi pana prezydent Kleibömer? – zapytał Mühlhaus.
– Wiem. Chce wiedzieć, kiedy pojawią się königsberczycy…
– I chce znać hasło…
Weissig podniósł dłoń i przykrył nią dłoń Mühlhausa leżącą na stole. Na ich dłoniach położył swoją dyrektor Langer, a po chwili wahania doktor Tugendhat. Potem z rozmachem klaskali wolnymi dłońmi o grzbiet tych, które już leżały jedna na drugiej.
Kelner, myśląc, że ktoś w sali bawarskiej strzela na niego palcami, wbiegł tam prędko. Ujrzał czterech mężczyzn, którzy ze swych na przemian ułożonych dłoni stworzyli piramidę i wpatrywali się w siebie poprzez tytoniową mgłę. Jeden z nich machnął na kelnera cygarem.
– Herr Ober, pije się coś w tym lokalu czy nic się tu nie pije? – krzyknął z uśmiechem, odwrócił się do kolegów i powiedział, nie zwracając już uwagi na kelnera: – Panowie, w Breslau wie o tym nas czterech, plus prezydent policji. I tak ma zostać!
Breslau, niedziela 2 marca 1924 roku,
piąta nad ranem
Pociąg z Königsbergu via Berlin przyjechał punktualnie i donośnym gwizdem oraz prychaniem pary obudził wszystkich na peronie czwartym. Bagażowy przestał drzemać nad swoim dwukołowym i dwudyszlowym wózkiem, sprzedawca gazet i tytoniu, licząc na wczesnoporanny głód pasażerów, wystawił na ladę kiosku kilka świeżych bułek z szynką, zawiniętych w pergamin z reklamą rzeźni „Carnis”, ożywiła się nawet zobojętniała na cały świat stara pijaczka, którą szef dworcowego posterunku policji nie wiedzieć dlaczego nie tylko tolerował, ale nawet czasami obdarowywał butelczyną żytniówki. Peronowy, który wyszedł właśnie ze swej budki, aby włożyć tablicę informującą o przybyciu ekspresu, był przekonany, że stara pijaczka dostarcza szefowi służb porządkowych informacji na temat prostytutek i kieszonkowców, którzy byli przez niego tępieni z całą zaciekłością. Oprócz zwykłych bywalców kolejowych czekało na nocny ekspres z Königsbergu i Berlina trzech młodych mężczyzn, ubranych – z powodu nieskorej do odejścia zimy – w długie ciepłe płaszcze, białe szaliki i modne sportowe kapelusze. Wszyscy trzej nerwowo postukiwali laskami o płytki peronu, co nawet nieco irytowało sprzedawcę gazet.
Oprócz trzech mężczyzn z laskami wszyscy ludzie przebywający na peronie czwartym liczyli na to, że z nocnego ekspresu wysypie się kilka osób, które pozwolą im dzisiaj zarobić parę groszy lub zrealizować inne życiowe potrzeby. Sprzedawca miał nadzieję, że wśród wysiadających nie zabraknie panów interesujących się giełdą i polityką, którzy z radością kupią dzisiejsze wydanie „Berliner Morgenpost”, albo modnych pań, którym chciał zaoferować „Der Basar”. Bagażowy był pewien, że nie zabraknie w ekspresie starych, bogatych osób, które niedbałym machnięciem ręki i rzutem bilionmarkowego banknotu powierzą mu swoje sakwojaże. Pijaczka liczyła zaś na to, że po zatrzymaniu się składu i po wyjściu pasażerów wskoczy do pociągu i znajdzie kilka niedopitych butelek ze swoim ulubionym chemicznym składnikiem. Tylko trzej milczący mężczyźni z laskami nie mieli ani finansowych, ani alkoholowych potrzeb.
Nie zawiódł się nikt ze stojących na peronie czwartym. Bagażowy natychmiast po uniżonym geście zdjęcia czapki dostał od jakiejś zażywnej jejmości polecenie odwiezienia piramidy pakunków, na których szczycie chwiało się potężne pudło na kapelusze. Stara pijaczka po opuszczeniu pociągu przez pasażerów natychmiast zanurkowała i po kilku minutach wyniosła z przedziałów dwie w połowie pełne butelki gdańskiej „Goldwasser” i pół butelki polskiego piwa „Fortuna”. Od sprzedawcy gazet kupili „Berliner Tageblatt” dwaj siwowłosi, brodaci mężczyźni w atłasowych okrągłych czapkach, którzy rozmawiali między sobą językiem mającym w sobie coś z polskiego, rosyjskiego i niemieckiego, lecz z pewnością niebędącym żadnym z tych języków. Ci dwaj, dowiedziawszy się, że bułki oferowane przez sprzedawcę są przełożone pokrojonymi frykadelkami, odmówili ich zakupu i poszli, mocno gestykulując, w stronę wyłożonego błyszczącymi płytkami tunelu dworcowego.
Kanapkami nie wzgardzili natomiast trzej inni pasażerowie, którym musiał doskwierać głód tak silny, że – zażądawszy dodatkowo lemoniady – spożywali wszystko wprost na peronie. W pociągu było najwidoczniej gorąco, bo zdjęli meloniki i wachlowali się nimi. Wszyscy trzej byli łysi i wysocy. Po chwili nie byli już sami. Zanim zdążyli pochłonąć bułki z frykadelkami, zanim osuszyli butelki lemoniady „Sinalco”, zanim zapalili po jedzeniu, już byli w towarzystwie trzech młodych ludzi z laskami w rękach. Ich zachowanie bardzo zdziwiło sprzedawcę, ponieważ do trzech łysych podeszli dopiero po upływie kilku minut, kiedy już się upewnili, że na peronie nie ma nikogo. Dziwne, pomyślał, pewnie się dobrze nie znają, pewnie się nigdy nie widzieli, a jeśli tak, to skąd ci ludzie z laskami mieliby wiedzieć, że trzej pasażerowie to właśnie ci, na których czekają. Może znakiem rozpoznawczym były właśnie ich łysiny, bo przecież trzej z laskami podeszli dopiero wtedy, kiedy tamci odsłonili swoje glace. Nagle zadzwoniło coś metalicznie o płytki peronu. Sprzedawca zahaczył o uszy druciane binokle i już się nie dziwił. Teraz, kiedy lepiej wszystko widział, ogarnęło go przerażenie. Laski leżały na peronie, a trzej młodzi ludzie dzierżyli w rękach pistolety.
– Kłaść się! Na ziemię! Mordami do ziemi! – wrzasnął jeden z nich.
Sprzedawca odwrócił wzrok. Ujrzał pijaczkę, która uciekała z peronu w długich, nadzwyczaj sprawnych podskokach. Peronowy schował się w swojej budce. Lokomotywa odezwała się przeciągłym sygnałem i sapnęła parą. Sprzedawca schował się za ladę i – siedząc na ziemi – zamknął na zasuwkę okienko swojego kiosku. Zacisnął powieki i zakrył dłońmi uszy. Nie chciał niczego widzieć ani słyszeć. Już miał pewność, że te dwie grupy mężczyzn, trzej laskarze i trzej łysi, widzieli się po raz pierwszy w życiu. I kiedy się już rozstaną, to nie będą za sobą specjalnie tęsknić.
Pociąg relacji Breslau-Berlin-Königsberg,
niedziela 2 marca 1924 roku, szósta po południu
Mock siedział sam w pustym wagonie kolejowym, który był ostatni w składzie. Usiłował zająć myśli czymś innym niż proces, jaki go czeka przed trybunałem w Königsbergu, i czymś innym niż topór, który spadnie tam na jego szyję. Przykuty kajdankami do drewnianej ławki, usiłował wykręcić szyję, aby obejrzeć trzech ponurych, milczących ludzi z eskorty. Siedzieli w tyle dużego wagonu trzeciej klasy z twardymi, niewygodnymi ławkami, pozbawionego całkiem przedziałów.
Przez szpary w oknach dmuchało w Mocka zimną wilgocią. Nie znosił podróży i pociągów. To znienawidzone otoczenie pozbawiało go zawsze pewności siebie. Tak było i teraz. Już nie był królem więzienia, lecz zmarzniętym, zakatarzonym i godnym pożałowania przestępcą, który jedzie na spotkanie z katem.
Jego strażnicy grali w karty i wyszydzali się wzajemnie. Musieli być bardzo dobrymi kolegami, żaden z nich nie reagował agresją na uszczypliwości innych. Niekiedy ściszali głos. Mock domyślał się, że mówią wtedy o nim. Chciał z nimi pogadać o czymkolwiek, aby choć na chwilę oderwać się od śniegowego błota za oknem i od trójkątnego kaptura kata z otworami na oczy. Próby nawiązania kontaktu zbywali jednak pogardliwym milczeniem. Nawet kiedy zażądał wyjścia do ustępu, jeden z jego strażników kopnął ku niemu nocnik, a potem z wyrazem obrzydzenia na twarzy wylał zawartość przez okno.
Mock drżał z zimna i usiłował przypomnieć sobie miasto nad Pregołą, w którym podczas wojny spędził kilka miesięcy w szpitalu wojskowym. Nie były to jednak dobre wspomnienia. Nie pomogły mu więc w uciszaniu niewesołych przypuszczeń. Bliskość śmierci była w jego więziennym królestwie czymś dalekim i nierealnym. Przeczucie zgonu rzadko nachodzi butnych despotów. W miejscu rozstań natomiast, jakim są dworce i pociągi, w nieogrzewanym i cuchnącym pluskwami wagonie, było ono czymś rzeczywistym i nieuniknionym.
Mam jeszcze siedemnaście godzin przed sobą, myślał, siedem godzin jazdy do Berlina i dziesięć do Königsbergu na twardej ławce, do której jestem przykuty. A potem automobil, który mnie zawiezie na miejsce straceń, gdzie będzie czekał topór i pień, w który wsiąkły już litry krwi.
Ucichły odgłosy karcianej gry i przekomarzania. Do jego uszu doszły szepty. Nie mógł rozróżnić słów, choć przez chwilę zdawało mu się, że strażnicy dyskutują o zegarkach i każdy się upiera, że jego chodzi najlepiej i najdokładniej. Potem jeden z nich przeszedł obok i podążył na przód wagonu. Mimo ciągłego napięcia Mock poczuł, że ogarnia go senność. Kiedy zasypiał, zdawało mu się, że ktoś zarzuca mu na głowę kaptur na rynku w Königsbergu. A potem rozległ się przeraźliwy zgrzyt piły. Nie był jednak na tyle głośny, aby pozbawić go łaski snu.
Obudził go bezruch pociągu i przejmujące zimno. Pociąg stał, a jego oświetlenie było całkiem wygaszone. Mock wolną ręką wyjął zegarek z kieszeni marynarki. Namacał palcami godzinę dziewiątą. Spał dwie godziny. Wstał z ławki i potarł dłonią zdrętwiałe pośladki. Rozejrzał się po wagonie. Strażników nie było. Nie było też płaszczy ani kapeluszy. Jedyną pamiątką po jego cerberach była okuta laska zaczepiona na wieszaku. Jeden z nich zapomniał ją zabrać, pomyślał. Gdzie ja jestem? Dlaczego pociąg stoi? Gdzie są moi strażnicy?
Spojrzał w przód wagonu i zauważył otwarte drzwi, przez które wpadały płatki śniegu. Przesunął się ku środkowi wagonu, tak daleko, aż go zabolał okuty przegub dłoni. Tak, nie pomylił się. Za mokrą i cienką warstwą śniegu na zewnątrz widać było ciemną ścianę lasu, odbijającą się od jaśniejszego nieba. Zrozumiał, że zgrzyt piły w jego śnie był w rzeczywistości zgrzytem haka i żelaznego ucha w sprzęgu łączącym wagony. Zniknął pociąg, zniknął przedostatni wagon.
Był tylko ostatni, a w nim on – przykuty do ławki więzień. Spojrzał w lewo i zauważył domek dróżnika. W jednym z okien stała dogasająca lampa naftowa. W tej wątłej poświacie dostrzegł jakiś ruch. Cień za cieniem. W stronę pociągu szli ludzie. Zbliżali się do otwartych drzwi. Jeden z nich wspiął się na schodki i zapalił latarnię. Wtedy Mockowi wydało się, że serce puchnie mu w gardle. W świetle latarni zobaczył bowiem kata. Miał na sobie długi płaszcz, wysoką trójkątną czapkę i maskę z okrągłymi szklanymi otworami na oczy, wydłużoną w kształt ptasiego dzioba.
Breslau, sobota 8 marca 1924 roku,
piąta po południu
Redaktor Otto Tugendhat przez okno redakcji „Breslauer Neueste Nachrichten” spojrzał na drukarnię, z której wychodziły paczki z jego gazetą. Jeden z robotników, nie wiedząc, że jest obserwowany, czmychnął za bramę i rozpakował z pergaminu swoje śniadanie. Gest robotnika podsunął Tugendhatowi pomysł na tytuł artykułu. Przesunął kartkę w maszynie, tak że strumień tekstu znalazł się znacznie niżej poziomu pisania, i wystukał rozstrzelonymi wersalikami: Tajemnicze zniknięcie Eberharda Mocka.
Potem wykręcił kartkę z maszyny, a pod wałkiem umieścił czystą. Zapalił cygaro i zaczął pisać tak szybko i bezbłędnie, jakby wszystkie frazy miał gruntownie przemyślane.
„Z zaufanych i pewnych źródeł wiadomo, iż dnia 4 marca br. miał stanąć przed trybunałem w Königsbergu Eberhard Mock, były pracownik decernatu obyczajowego Prezydium Policji w Breslau. Mock jest podejrzany o zamordowanie z motywów rabunkowych albo lubieżnych (to właśnie miał ustalić sąd) dwóch prostytutek, Klary Menzel i Emmy Hader. Obie kobiety zostały bestialsko uduszone dnia 30 czerwca ubiegłego roku. Na narzędziu zbrodni (męskim pasku do spodni) zabezpieczono wówczas odciski palców, które – jak się później zupełnie przypadkowo okazało – są odciskami palców Mocka. Mock, parszywa owca wrocławskiej policji, został aresztowany i osadzony w więzieniu śledczym.
Tam został napadnięty i sterroryzowany przez więźnia, który chciał go upokorzyć i zniewolić. Mock zabił napastnika na oczach strażnika i innego współwięźnia. Do dwóch poprzednich zarzutów doszedł jeszcze jeden. I tutaj, drodzy czytelnicy, następuje najciekawsze.
Prezydent policji Wilhelm Kleibömer chce za wszelką cenę ocalić reputację policji z Breslau. Zawiera zatem tajne porozumienie z różnymi ważnymi personami w Ministerstwie Sprawiedliwości i sprawia, że Mock ma być sądzony w tajnym procesie w Königsbergu. Zarządzono, że podejrzany będzie tam przewieziony w trybie ściśle tajnym. O całej operacji miało wiedzieć jedynie kilka osób, m.in. Otto Langer, dyrektor więzienia, w którym Mock był osadzony, sędzia Ernst Weissig, który otrzymał pismo z nakazem wydania więźnia, szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus oraz piszący te słowa. Sześć dni temu, to jest dnia 2 marca br., po Mocka przyjechało trzech agentów Prezydium Policji w Königsbergu. Wszystko odbyło się zgodnie z nadzwyczajną procedurą. Trzej agenci zabrali Mocka do pociągu relacji Breslau-Königsberg i wraz z podejrzanym zajęli cały ostatni wagon.
Pociąg odjechał punktualnie.
Nazajutrz, czyli 3 marca, nastąpiły trzy wydarzenia, które z pewnością były ze sobą splecione węzłem przyczynowym. Rano dróżnik z przejazdu kolejowego w lesie pod Benau zlokalizował stojący na bocznicy pusty wagon klasy trzeciej. Jak się okazało, w tym właśnie wagonie jechał Mock z eskortą. Wagon został najwyraźniej odczepiony od reszty składu, na co wskazywałyby ślady na sprzęgu. Tego samego dnia w Elbing czekał na Mocka i na swoich trzech kolegów agent policyjny, który miał wszystkich zawieźć automobilem do Königsbergu. Kiedy nie przyjechali w ustalonym terminie, agent ów zameldował o tym swoim zwierzchnikom, którzy z pewnością natychmiast zatelefonowali do prezydenta policji Kleibömera.
A oto wydarzenie trzecie. Po południu tegoż dnia pewien obywatel z Breslau doniósł, że w piwnicy na Flurstrasse leży trzech związanych mężczyzn. Obywatel ów nie udzielił im pomocy, ponieważ podejrzewał (zważywszy na ich łyse głowy), że mężczyźni ci uciekli z zakładu karnego. Na miejscu zdarzenia zjawił się patrol policyjny i mężczyźni zostali odwiezieni na komisariat, gdzie szybko ustalono ich tożsamość. Okazało się, że byli to trzej agenci z Königsbergu”.
Doktor Tugendhat przerwał, odłożył cygaro na brzeg popielniczki i głęboko się zamyślił. Nie miał gotowych fraz podsumowania artykułu. Powinno tam być święte oburzenie na policję, która dokonuje tajnych machinacji, a w swych szeregach toleruje czarne owce, powinno być jeszcze wyjaśnienie, że on sam zdradza wszystko, kierując się troską o to, by obywatele w wolnej republice mieli dostęp do wszelkich informacji, powinno być jeszcze kilka innych uszczypliwości pod adresem różnych osób. Nie mógł jednak tego napisać, ponieważ przeszkadzało mu w tym uporczywe dzwonienie do drzwi. Zaklął wulgarnie. Przecież kazał swojemu asystentowi odprawiać wszystkich interesantów! Ten dureń czasami nie robi tego skutecznie. I tak było chyba w tej chwili!
Podszedł do drzwi gabinetu i ujrzał człowieka, którego bardzo dobrze znał jeszcze z lat gimnazjalnych. Od dnia poznania, od momentu, kiedy trafili do jednego pokoju w internacie, Tugendhat go nienawidził. Nienawiść ta wzrastała z dnia na dzień wraz z każdym kopniakiem, ciosem i udręczeniem, lecz nie była buntownicza, niszczycielska i gwałtowna, raczej ukryta, płaczliwa i paraliżująca. Na początku następnego roku szkolnego okazało się, że znów zakwaterowano ich w jednym pokoju. Tugendhat na zimno postanowił, że teraz nastąpi chwila ostatecznego rozliczenia i że zabije swojego dręczyciela. I kiedy nadeszła noc, a Tugendhat wyciągnął nóż, aby go wbić w pierś, wtedy jego prześladowca wyciągnął rękę i kazał się w nią pocałować. Tugendhat zrobił to. Po prostu nie widział innego wyjścia. Kiedy po latach powiedział swojej bystrej i inteligentnej żonie, znanej dziennikarce sportowej, że dręczy go w koszmarach doznanie „paraliżu z nienawiści”, nie zrozumiała. Nie powiedział żonie całej prawdy. Przybysz, po wspólnych latach w internacie, stał się kimś bardzo ważnym, a przy tym wiedział o pewnych sprawkach Tugendhata, o których on sam wolałby zapomnieć.
Cofnął się, aby umożliwić wejście przybyszowi. Ten podszedł do maszyny, wykręcił z niej kartkę i uważnie ją przeczytał. Dwaj jego ludzie stali przy drzwiach.
– Wcale pan nie chce publikować tego artykułu, drogi doktorze – powiedział cicho przybyły – ani dzisiaj, ani nigdy…
– Będę miał puste miejsce na pierwszej stronie – wydukał Tugendhat.
– Niech pan napisze o niedawnym zniesieniu kalifatu w Turcji – uśmiechnął się mężczyzna. – To znacznie ciekawsze, a zrobi pan to świetnie!
– Tak jest, panie wiceprezydencie policji! – odpowiedział Tugendhat.
Dziesięć kilometrów na południe od Breslau,
sobota 8 marca 1924 roku, kwadrans przed północą
Mock poprawił pościel na miękkim łóżku, wbudowanym w łukowatą alkowę. Potem rozsupłał taśmy, które uwolniły dwie płachty pluszu, wiszące po obu stronach. Opadły z lekkim szmerem, oddzielając sypialnianą nyżę od reszty pomieszczenia. Mimo że Mock spędził w nim już prawie tydzień, nie miałby nic przeciwko temu, aby zostać tutaj jak najdłużej. Każda myśl o opuszczeniu tego ciepłego i czystego miejsca, wyposażonego w bieżącą wodę, wywoływała skurcz w piersi i prowokowała do głośnych przekleństw. Ta typowa obszerna służbówka bez okna, jakich wiele w zamożnych pałacach, była najwygodniejszym – jak dotąd – lokum zajmowanym przez Mocka. Nic z przeszłości nie mogło się z nią równać. Ani dwie małe izdebki, wypełnione smrodem przepoconych butów i wonią kleju kostnego, w których mały Ebi i mały Franzi spędzili dzieciństwo i młodość, a które – mimo wysiłków ich matki – nie były niczym innym niż ponurym lochem ze ścianami porośniętymi grzybem; ani poddasze w Breslau, zajmowane przez niego w latach studenckich, które odstręczało dziurawym dachem, wilgocią i małymi pluskwiakami, pasożytami gołębich piór; ani jego pierwsze i ostatnie własne mieszkanie w Breslau, przy Plesserstrasse, dawny sklep rzeźnicki z małym, ciasnym pięterkiem, gdzie obok wielkiej kaflowej kuchni tłoczyły się dwa łóżka i stół z czterema krzesłami. Ostatnie jego lokum z kratami, w którym przebywał od ponad pół roku, cieszyłoby się na rynku nieruchomości bardzo umiarkowanym zainteresowaniem. Wszystkie te kwatery łączyło jedno: brak wody i ustępu.
Nic dziwnego, że Mock w ciągu niespełna tygodnia zdążył się przywiązać do tej służbówki z wasserklo i umywalką, ukrytymi w kącie za parawanem, do łóżka z czystą pościelą, do smacznego gorącego jedzenia i termosów z aromatyczną herbatą, do rur z ciepłą wodą, ogrzewających pokój. Lubił nawet ciemne segregatory, które leżały na stoliku pod zielonym abażurem lampy i oferowały mu wieczorną, dość nudną – przyznawał w duchu – lekturę. Wszystkie one bez wyjątku wypełnione były pisanymi odręcznie dokumentami i raportami. Każdy z nich był opatrzony pieczęcią przedstawiającą profil człowieka w kapeluszu i w ptasiej masce na twarzy. Mock widział już kiedyś to wyobrażenie, lecz nie wiedział dokładnie gdzie. W trakcie czytania dokumentów przypomniał sobie nieoczekiwanie, że przedstawia ono lekarza walczącego z dżumą i że nosi tytuł Doktor Dżuma z Rzymu. Po tym wstępnym rozpoznaniu uruchomił się w głowie Mocka cały łańcuszek asocjacyj. Zamknął oczy, powtarzał w myślach „doktor Dżuma” i zagłębiał się we wspomnienia, usiłując znaleźć to właściwe. I znalazł. W pewnym momencie ujrzał preparaty anatomiczne w gabinecie przyrodniczym gimnazjum w Waldenburgu i usłyszał donośny głos wykładowcy biologii, profesora Rettiga:
– Panowie, lekarz ubrany jest w ceratowy płaszcz, maskę i kapelusz. Te części garderoby mają zabezpieczać medyka przed morowym powietrzem. Panowie są pewnie ciekawi, dlaczego maska lekarza jest zaopatrzona w ptasi dziób. To proste. Dziób albo inaczej wydłużony nos to organ węchu, ma on bezbłędnie wyczuwać woń dżumy…
Mockowi dźwięczały w uszach te słowa, kiedy studiował dokumenty mizantropów. Aż do dzisiaj nie pojmował, dlaczego symbolem sekty jest doktor Dżuma z Rzymu. I teraz nagle, tuż przed snem, dotarło do niego światło zrozumienia. Skręcił knot w naftowej lampie i wyciągnął się wygodnie pod pierzyną. Mizantropi uważają siebie za tych, którzy wypędzają dżumę z ludzkich społeczeństw, czyli trzebią grupy społeczne zdegenerowane i zarażone. To tak jak ja, pomyślał, i po raz nie wiadomo który odrzucił od siebie oczywiste pytanie.
– Czy to ważne, czego ode mnie chcą? – szeptał w głuchą ciemność. – Czy nie lepiej o nic nie pytać i mieszkać w tym najlepszym w życiu mieszkaniu? Niech ten stan trwa wiecznie! Może któregoś dnia zobaczę człowieka, który mi codziennie przez klapkę w drzwiach podaje jedzenie? A zresztą po co ja mam go widzieć? Do czego jest mi potrzebny widok ludzi?
Ostatnia myśl go przeraziła. Wyskoczył z łóżka i klasnął bosymi stopami po kamiennej posadzce. Zrobiło mu się niedobrze. W myślach zaczęły wracać metaforyczne określenia, które wyczytał w dokumentach. Czy naprawdę nie chcę widzieć ludzi? – pomyślał. Staję się mizantropem, czyli „nieprzyjacielem ludzi”? Będę taki jak „lekarze dżumy ludzkiej”? Zgodzę się na śmierć i „wyciskanie wrzodów ludzkiego rodzaju”? Będę w stanie pochwalić czyn zimnego, wyrachowanego degenerata, który udusił dwie ladacznice, a przed śmiercią wyłamał im zęby, za co teraz cierpię? Albo gdy ktoś zabije chore psychicznie dziecko, tak jak to zrobił przywódca mizantropów z Leipzig, co opisano w pierwszym segregatorze? A w zamian? Co dostanę w zamian? To wszystko, o czym piszą. Dyskretne i skuteczne poparcie, uniewinnienie lub zatuszowanie wszelkich przewin, nową tożsamość, nowe nazwisko, władzę decydowania o ludzkim losie jednym pociągnięciem watermana, podróże do tropikalnych krain, piękne nagie kobiety, posłusznie klękające u stóp! Ta ostatnia wizja była tak sugestywna dla człowieka, który od siedmiu miesięcy nie dotykał kobiety, że trzeba było zastosować nadzwyczajne środki, aby ją skutecznie wytłumić. Uniósł rękę i wymierzył sobie piekącego klapsa w policzek.
– Idioto! – krzyknął. – Przecież nikt ci jeszcze niczego nie zaproponował. Korzystaj z chwili, durniu, i ciesz się, że nie musisz posłania dzielić z karaluchami!
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, kiedy rozległ się huk otwieranych drzwi. Nie był to odgłos towarzyszący dostarczaniu jedzenia. Na śniadanie było za wcześnie, na kolację – za późno. W drzwiach stanęło trzech ludzi ubranych jak „doktor Dżuma z Rzymu”. Ich sylwetki były obrysowane wątłym światłem, padającym gdzieś zza pleców. Jeden z nich wszedł do pokoju, podszedł do stolika i zaczął zbierać segregatory. Drugi zapalił lampę naftową, a trzeci wysoko uniósł ręce. W każdej dłoni trzymał duży stojący wieszak. Postawił je na podłodze. Na jednym z nich powiesił płaszcz i garnitur Mocka, a na czubku wieszaka zatknął jego melonik. Na drugim znalazła się długa ceratowa peleryna, kapelusz i maska z ptasim dziobem.
– Wybór należy do ciebie – zahuczał donośny głos.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
piąta po południu
Podczas niedzielnych rozgrywek w klubie szachowym „Andersen”, nazwanym tak na cześć jednego z najznakomitszych szachistów niemieckich ubiegłego wieku, zajęte były wszystkie stoliki, a wokół nich tłoczył się spory tłumek kibiców. To zainteresowanie wywołał mecz szachowy ze słynnym berlińskim klubem „Skoczek”. Pochodzący z Breslau Adolf Andersen, gdyby ożył, nie byłby chyba dzisiaj szczęśliwy, widząc poczynania członka klubu, któremu patronował. Strażnik więzienny Otto Oschewalla, choć grał z jednym z najsłabszych berlińskich zawodników, popełniał błąd za błędem. Najpierw przyjął zaproponowaną przez białe nudną i przewidywalną partię włoską, a potem – ponosząc ciężkie straty materialne – nie wykorzystał możliwości ostrej i zjadliwej obrony, czyli szansy zablokowania gońcem małej roszady przeciwnika. Przegrawszy wstępną walkę o centrum, lawirował teraz uparcie, nie zwracając uwagi na posykiwania zdegustowanych kibiców.
Oschewalla, skądinąd całkiem dobry szachista, był zdekoncentrowany, bo miał dalsze plany na dzisiaj. W każdą sobotę i niedzielę przyjeżdżał w interesach do Breslau z polskiego Śląska jego kuzyn Rudolf Glufke, który w nadodrzańskiej metropolii nawiązywał handlowe kontakty. Osoba kuzyna nie była jednak dla Oschewalli tak interesująca, jak powabna i rubensowskich kształtów jego żona Lise. Gdy mąż udawał się na różne karciane spotkania, alkoholowe libacje i sekretne narady, w czasie których przekonywał właścicieli składów i fabrykantów pieców, aby kupowali kafle firmy Glufke &Szyndzielorz, żona w ramionach „dużego Ottona”, jak go nazywała, doznawała bardzo rozkosznych, intensywnych uniesień. Oschewalla zupełnie dla niej oszalał, dzień przed spotkaniem nie mógł spać, nie mógł jeść ani pić. Zwijał się w mękach oczekiwania i nieustannie myślał o chwili, kiedy pobiegnie do przytulnego hoteliku „Pod Rucianym Wiankiem” na Neue Taschenstrasse, w którym wbrew nazwie bywało bardzo mało dziewic, położy odpowiedni banknot na ladzie i – nie dostrzegając porozumiewawczego mrugnięcia portiera i jego obleśnego uśmieszku – wpadnie do jednopokojowego gniazdka, gdzie w przeźroczystym peniuarze i pantofelkach z pomponikami będzie na niego czekać słodka Lise o barokowych kształtach.
Nic dziwnego, że Oschewalla popełniał błąd za błędem i kiedy groził mu mat w sześciu ruchach, położył na szachownicy króla, poddając partię. Spojrzał na zegarek, a potem bez słowa pożegnania, nie podawszy ręki zwycięzcy ani nie spojrzawszy na nikogo, wybiegł chyłkiem z sali.
Wszyscy sądzili, że Otto Oschewalla pierzchnął ze wstydu. Jeden z kibiców, stojący przy całkiem innym stoliku, znał prawdziwą przyczynę tej ucieczki.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
szósta po południu
Cornelius Wirth starał się zdecydowanie rozgraniczać sprawy osobiste i zawodowe. Nie pozwalał, aby te dwie sfery jego życia w jakimkolwiek punkcie się przecinały. Nigdy nie opowiadał ani swojej ciekawskiej długoletniej kochance, ani jej jeszcze bardziej ciekawskiej małoletniej siostrze – którą z rozpędu również utrzymywał – o wydarzeniach dnia powszedniego w niełatwym procederze, jaki od lat uprawiał. Był zresztą przekonany, że naraziłby się na ich lękliwe i piskliwe wrzaski, gdyby ujawnił, czym zajmuje się na co dzień. Choć ich pozycja w jego życiu nie uprawniała do żadnych pytań i pretensyj, tolerował – sam nie wiedząc dlaczego – wybuchy złości i histerii i zbywał je mruknięciami i monosylabami, co zresztą żadnej z nich nie dziwiło i potwierdzało opinię o nim jako „prawdziwym mężczyźnie”, który milczy i robi swoje. Z drugiej strony nie puszczał pary z ust, kiedy o sprawy sercowe indagowały go te, z którymi najchętniej oddawał się uciechom. Wobec wścibskich prostytutek, które chciałyby wiedzieć, ileż to razy dziennie „słodki Corni” zaszczyca swoją kochankę w alkowie, był milczący, zniecierpliwiony i ostatecznie oddalał od siebie takie, które przekraczały granicę natręctwa. Po prostu nie mieszał rozrywek z pracą.
Dlatego się nie cieszył, kiedy jego patron Eberhard Mock proponował mu prywatne spotkania w burdelach albo w hotelikach, które nie były niczym innym jak zakamuflowanymi burdelami. Mock – w odróżnieniu od Wirtha – często traktował te przybytki jak swój dom. Był bowiem kawalerem i stałym bywalcem lupanarów, a ponadto nie miał od kilku dobrych lat utrzymanki, ponieważ – w odróżnieniu od Wirtha – był impulsywny i niewyrozumiały wobec krzyków, pisków, histerii i wszelkich prób zawłaszczania swojej osoby. Ladacznice natomiast te zachowania przejawiały rzadko, a najczęściej wcale. Dlatego lubił je z wzajemnością i bez żadnego głębszego sentymentu. Często udawało mu się przebić przez ich pancerz lekceważenia i wulgarności; wtedy docierał do delikatnego wnętrza zbolałych małych dziewczynek, które chcą być przytulane i ochraniane. Oczywiście były wśród nich i takie – Mock w chwilach złości twierdził, że nawet stanowią większość – które przy nim mruczały niczym rozespane kocięta, a po zainkasowaniu najczęściej podwojonego honorarium szydziły poza oczami z „sentymentalnego gołąbka”. Chociaż o tym wiedział, nie żałował im czułości, za co – szczerze lub nieszczerze, z zaangażowaniem lub mechanicznie – dawały mu słodkie chwile, które Napoleon nazywał „odpoczynkiem wojownika”.
Mock wyznaczył zatem telefonicznie miejsce spotkania w hoteliku „Pod Rucianym Wiankiem” o godzinie szóstej po południu. Zrobił to w chwili, kiedy zegar na ratuszu wybijał trzy kwadranse na szóstą. Wirth, który właśnie był przy deserze ze swoimi paniami w willi na Dahnstrasse, klnąc, wsiadł do automobilu, ryknął silnikiem i ruszył tak gwałtownie, że jego osobistemu strażnikowi Heinrichowi Zupitzy ledwie udało się wskoczyć do ekskluzywnego protosa i zająć miejsce obok szefa.
Pięć po szóstej byli już w pokoju numer 12 we wspomnianym hoteliku i patrzyli z niedowierzaniem oraz bezgranicznym zdziwieniem na Mocka wygodnie rozpartego na kanapie. Miał w zębach cygaro, a kciuki obu dłoni zatknął za kieszonki kamizelki. Łóżko było w opłakanym stanie, prześcieradło wywleczone do połowy na podłogę, a kołdra skopana i zrolowana u wezgłowia. W powietrzu unosił się jeszcze zapach tanich damskich perfum. Mina Mocka i jego uśmiech mówiły im wiele. Dobrze sobie poruchał, myślał Wirth, a zaraz będzie długa i głupia mowa o zaciskaniu imadła, następnie jakieś greckie lub rzymskie dygresje, a na koniec zastosowanie szantażu w praktyce. I to ma być niedziela! Zamiast muzyki z patefonu i wspólnego jedzenia strudla z moją małą myszką i jej siostrą.
– Tak, tak – uśmiechał się Mock, jakby czytając w myślach Wirtha. – Uczyć się, moi kochani, wciąż się uczyć! Dzisiaj odbędzie się kolejna lekcja zastosowania imadła. Dzisiejsze imadło będzie naturalne i raczej improwizowane. Nie miałem czasu, aby dokładnie sprawdzić, jaki jest słaby punkt człowieka, z którym się zaraz spotkamy. Dlatego to czułe miejsce będziemy musieli zlokalizować ad hoc. Jestem pewien, że dzisiejszą lekcję pojmiecie bardzo szybko, ponieważ odbywa się ona w takich samych warunkach jak poprzednia. W tanim hoteliku-burdeliku. Jej temat brzmi… No jak brzmi, Wirth?
– Znajdowanie słabego punktu – odpowiedział niechętnie Wirth.
– To było wprowadzenie do lekcji. A teraz do rzeczy!
Mock, nie wypuszczając cygara z ust, wstał, ruszył i nakazał Wirthowi i Zupitzy aby poszli za nim. Kiedy znaleźli się w korytarzu, Mock nachylił się do ucha i coś mu szepnął. Zupitza zrozumiał. Podszedł do drzwi i włożył wytrych w dziurkę od klucza. Uchylił je lekko. Usłyszeli okrzyki, jakie wydaje z siebie bardzo zadowolona kobieta. Drzwi skrzypnęły. Okrzyki nie ustawały, wręcz się wzmagały. Dołączyło się do nich niskie posapywanie samca. Mock wszedł do pokoju. Na pierwszym planie widoczne były poruszające się kobiece plecy i pośladki. Białe i nader obfite. Nad szyją kręciły się od wilgoci krótko przycięte włosy. Mock oderwał oczy – nie bez żalu – od damskich krągłości i poszukał wzrokiem twarzy mężczyzny. Nie dojrzał jej. Ostatnim widocznym szczegółem jego ciała był obojczyk, wystająca grdyka i broda widziana od dołu. Głowa zwieszała się w dół poza krawędź łóżka.
Mock dał znak swoim towarzyszom, aby się nie ruszali. Sam obszedł łóżko i przyjrzał się kochankom. Żadne z nich nie zauważyło jego obecności, ponieważ obydwoje mieli zamknięte oczy. Mock wydał z siebie wrzask dziecka, które chce znienacka kogoś nastraszyć. Nie wypuścił z ust cygara. Mocno chwycił mężczyznę za uszy sterczące po obu stronach głowy, nabrzmiałej od spływającej krwi.
– Przytrzymać go za ręce – krzyknął Mock, a sam ścisnął dłońmi policzki mężczyzny, jakby chciał unaocznić swym kompanom, co to znaczy imadło.
Kobieta milczała i w przerażeniu patrzyła na Mocka i jego dwóch towarzyszy. Jej kochanek próbował się wyślizgnąć z uchwytu Wirtha i Zupitzy. Bezskutecznie wił się w łóżku, usiłując przewrócić się na brzuch.
Po kilkunastu sekundach się poddał. Leżał spokojnie i szeptał:
– Puśćcie mnie, błagam! To boli!
Równie skutecznie mógłby odwoływać się do litości napastników, deklamując Króla Olch Goethego.
– Mówisz, że boli? – uśmiechnął się Mock, naciskając na jego brodę, tak że czerwona od krwi twarz była coraz bliżej podłogi. – A wcześniej nie bolało, co, Oschewalla? Wcześniej było ci dobrze. Błogo, bardzo błogo! Ostro szarpie, kiedy krew napływa do głowy, nie? Lubisz takie fiku-miku, oj, lubisz!
– Puśćcie mnie, proszę!
– Puścić! – rozkazał Mock.
Oschewalla wstał chwiejnie i wciągał na siebie spodnie. W pewnej chwili zaplątał się w nogawki i runął ciężko na łóżko. Kobieta schowała się pod kołdrę. Przykryła nawet głowę.
– Widzisz, jaki jestem dla ciebie dobry? – Mock usiadł na krześle i włożył kciuki do kieszeni kamizelki. – Puściłem cię… Krew odpłynie od głowy… Wszystko się uspokoi… Tak, tak, Otto, wszystko wróci do normy… – mówiąc to, poklepał leżącego po nabrzmiałych policzkach. – Ale mogę być jeszcze lepszy… Mogę ci pozwolić na dalsze uniesienia w ramionach tej Wenus z Willendorfu…
– Co mam zrobić? – Oschewalla wciągnął w końcu spodnie i usiadł na brzegu łóżka.
– Odpowiedzieć na pytanie. – Mock nagle zrobił się poważny. – Proste pytanie. Ale najpierw wstęp. Nie nudziłem się w twoim więzieniu. Wiesz dlaczego? Bo wciąż myślałem o ostatnich słowach tego degenerata, któremu w celi złamałem kark. Mam ci je powtórzyć czy może je pamiętasz?
– Nie pamiętam.
– „Zapłacił mi, Oschewalla zapłacił mi za twoje pohańbienie!” Tak to brzmiało. – Mock wrzucił do miednicy zgasłe cygaro. – Pamiętam dokładnie te słowa, ale ich nic a nic nie rozumiem. Już wiesz, co ja tutaj robię?
– Wiem. – Oschewalla włożył koszulę. – A co ja z tego będę miał, że ci powiem?
– Spokój – odpowiedział Mock – święty spokój. Wyjdę stąd i zostawię w spokoju ciebie i twoją panią w waszym gniazdku miłości. Dlaczego płaciłeś Dziallasowi za to, żeby dał mi w kość, żeby mnie pohańbił tak jak nieboszczyka Priessla?
– Ja sam nie płaciłem – odrzekł spokojnie strażnik – jedynie przekazywałem czyjeś pieniądze…
– Czyje?
– Heinricha Mühlhausa, szefa policji kryminalnej…
Zapadła cisza. Mock wpatrywał się w oczy Oschewalli, które zdawały się ciemnieć, podczas gdy jego policzki bielały. Mógłby poprosić o powtórzenie tego nazwiska, ale nie musiał. Oprócz niego padło bowiem i imię, i stanowisko policyjne. Dotychczas to nazwisko było dla niego drogowskazem, jego właściciela szanował i wiązał z nim najlepsze nadzieje, pojawiało się ono w prasie, otoczone pięknymi przymiotnikami, i dodawało otuchy mieszkańcom Breslau. Do dzisiaj. Od dzisiaj bowiem tak się nazywa ktoś, kto swoimi pieniędzmi napędzał nienawiść zwyrodnialca Dziallasa do Mocka, ktoś, kto chciał z Mocka zrobić miękką wszawą gnidę, więziennego karalucha. Nie tylko nie musiał prosić o powtórzenie tego nazwiska, ale nawet nie chciał.
Odwrócił się bez słowa od pary kochanków i ruszył do wyjścia. Wirth i Zupitza poszli za nim. Ten pierwszy chciał ironicznie zapytać, jaki to miał być nowy rodzaj imadła oraz czego to niby się dzisiaj nauczyli. Nie zapytał, ponieważ czegoś się jednak dzisiaj nauczył z Mockowej teorii imadła. Już dawno zauważył ciekawą prawidłowość, lecz dopiero teraz w pełni pojął znaki i prognostyki. Kiedy Mock robi długie wstępy, bawi się łacińskimi maksymami i starożytnymi dykteryjkami, wtedy imadło działa słabo albo nie działa w ogóle. Kiedy – tak jak teraz po usłyszeniu tego nazwiska – milczy, zaciska zęby i idzie bardzo szybkim krokiem, jest to oczywisty znak, że niedługo zastosuje imadło ciężkiego kalibru. Że jego cel się nie wymknie. I że będzie bolało.
Heinrich Zupitza również się czegoś nauczył tego popołudnia. Dotąd nie wiedział, że podczas erotycznego galopu „mocniej szarpie”, kiedy ujeżdżany zwiesi głowę w dół.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
dwadzieścia minut po siódmej wieczór
W Breslau, jak zwykle w czasie Wielkiego Postu, kościoły i sale koncertowe rozbrzmiewały muzyką pasyjną. Muzycy ze Schlesisches Landesorchester i chór Orchester-Verein, a nawet amatorskie zespoły męskie i żeńskie, których nie brakowało w stolicy Śląska, porzucały na ten czas lekki, a nawet patriotyczny repertuar i uderzały w wysoką, patetyczną nutę męki, zdrady i ukrzyżowania. Radca kryminalny Heinrich Mühlhaus nie przepadał za oratoriami pasyjnymi, wszelkie requiem budziły w nim odruch niechęci, a Hiobowe skargi – uśmiech politowania. Toteż ogromnie się ucieszył, że podczas koncertu abonamentowego na scenie muzycznej teatru Lobego nastąpiła z jakichś nieznanych powodów zmiana i zamiast Pasji według świętego Jana Bacha publiczność wysłucha Piątej symfonii Mahlera i uwertury Leonora Beethovena, a orkiestrą będzie dyrygował sam Georg Dohrn.
Wieczór zaczął się dla Mühlhausa dość pechowo. Jego małżonka włożyła na dzisiejszy koncert duży, staromodny kapelusz. Można by to próbować zrozumieć, gdyby nigdy nie była na koncercie i gdyby jej mąż nie zwracał uwagi na zasady. Ale tak przecież nie było. Na koncerty uczęszczała od dwudziestu lat w towarzystwie męża policjanta, o którym wszystko można by powiedzieć, ale nie to, że nie przestrzegał przepisów i regulaminów. Dlaczego zatem w ogóle sięgnęła dzisiaj po to nakrycie głowy, skoro na każdym bilecie i plakacie od prawie pięćdziesięciu lat pojawiały się te same słowa: „Nie zezwala się wielce szanownym damom na pojawianie się w sali koncertowej w kapeluszach”? To było niewytłumaczalne, podobnie jak to, że bileter wpuszczający państwa Mühlhaus na salę nie zwrócił uwagi na niezgodny z regulaminem strój pani. Dopiero posykiwania i głośne uwagi siedzących za nimi osób uświadomiły Mühlhausowi błąd biletera. Spojrzał na zegarek. Koncert miał się rozpocząć za trzy minuty. Nie bawiąc się w wyjaśnienia, zdjął żonie kapelusz z głowy i pobiegł ku wyjściu, modląc się, aby do szatni nie było dużej kolejki. Jego prośby zostały wysłuchane. Kiedy podawał szatniarzowi żeton, usłyszał pierwszy dzwonek. Ostrzeżenie widoczne na każdym abonamencie i plakacie: „Podczas muzyki drzwi pozostają zamknięte”, pamiętał dokładnie.
Poganiał zatem wzrokiem szatniarza, kiedy ten leniwie rozsuwał palta, aby dostać się do półek na kapelusze. W końcu Mühlhaus otrzymał specjalny żeton i wtedy zadzwoniło po raz drugi. Odwrócił się i chciał nabrać rozpędu, aby wbiec w ostatniej chwili na salę. Nie zrobił tego jednak. Zamarł. Przed nim stał Eberhard Mock w towarzystwie dwóch mężczyzn, których ponure fizjonomie już gdzieś Mühlhaus widział. Jeden z nich, wysoki i potężnie zbudowany, trzymał rękę w kieszeni płaszcza. Była ona wypchana. Tkwił w niej jakiś długi, wąski przedmiot. Mogła to być lufa pistoletu, a mogło być wieczne pióro. Mühlhaus przekonałby się o tym łatwo, gdyby wszczął alarm. Spojrzał na mężczyznę w płaszczu i zrezygnował. W jego głowie pojawiła się absurdalna myśl, że bileter i jego własna żona w swoim piekielnym kapeluszu była w zmowie z mężczyznami. Jego podejrzliwy policyjny umysł nie przyjmował do wiadomości, że był to całkowity przypadek, który pomógł Mockowi. Wtedy rozległ się ostatni, trzeci dzwonek.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
wpół do ósmej wieczór
Na dachu teatru Lobego przy Lessingstrasse było bardzo zimno. Od strony Odry wiał porywisty wiatr. Nie przeszkadzał jednak żadnemu z czterech przebywających na dachu mężczyzn, z których trzech stało, a jeden półleżał. Wirth i Zupitza podziwiali panoramę miasta, mimo że była ona mniej okazała niż ta, którą mogliby ujrzeć z kościoła Świętej Elżbiety albo choćby z wieży ratusza. Ponieważ nie dane im było nigdy znaleźć się w tych najwyższych punktach miasta, nie grymasili teraz i wlepiali wzrok w budynek Rejencji Śląskiej przy Lessingplatz, w wieże katedry Świętego Jana Chrzciciela i w lekką sylwetkę Kaiserbrücke. Mocka nie interesowały te widoki, i to wcale nie dlatego, że widział Breslau z większych wysokości. Całą jego uwagę skupiał bowiem Heinrich Mühlhaus, półleżący na stromym dachu. Twarz szefa policji kryminalnej była szara ze strachu. Tę trupią barwę podkreślały mocno zaciśnięte ciemne powieki. Poły staromodnego żakietu i nogawki sztuczkowych spodni w szaro-czarne paski były powalane cementem, jaki pozostał po niedawnym remoncie dachu. Cały drżał. Jedną ręką trzymał się komina, drugą przesuwał na oślep po dachu, usiłując znaleźć coś, co mogłoby mu służyć za punkt zaczepienia drugiej ręki – jakiś piorunochron, występ dachu, krata na okienku… Nic takiego jednak nie było w jego zasięgu i drżenie ciała wzmagało się, przechodząc w jakiś chorobliwy spazm. W Mocku, który go niemalże hipnotyzował wzrokiem, budził on tyle współczucia, co obejmowany przez niego komin.
– Pamiętasz upalny czerwcowy wieczór, kiedy w podartych spodniach przyszedłem na miejsce zbrodni, gdzie zamordowano dwie prostytutki, Menzel i Hader? – zapytał Mock drżącym ze wściekłości głosem. – Potem mnie odwiozłeś do domu dorożką, pamiętasz? Wtedy mi mówiłeś, że nie zdałem egzaminu i nie mogę być w policji kryminalnej. Navigare necesse est, pamiętasz, Mühlhaus?
Mühlhaus skinął głową. Miał wciąż zamknięte oczy.
– Wtedy bardzo mnie coś zdziwiło – głos Mocka przestał drżeć, stał się pewny i dobitny. – Nie chciałeś się zbliżyć do okna w mieszkaniu tego kłótliwego starucha Scholza, pamiętasz?
– Nie pamiętam – odpowiedział Mühlhaus.
– No to ja ci przypomnę. Posłuchaj uważnie. Pamiętasz szerszenia? Latał w tym pokoju, w którym zlał się w portki radca Scholz. W pewnym momencie szerszeń usiadł na firance. Poprosiłeś mnie, abym wygonił go z pokoju. Odmówiłem. Na kacu mam różne lęki. Bałem się tego szerszenia. Wtedy ty zbliżyłeś się do niego z gołymi rękami. Zaimponowałeś mi. Co za męstwo! Nie ma co, prawdziwy pogromca dzikich zwierząt! A dalej było tak. Szerszeń odleciał z firanki i usiadł na parapecie. A ty cofnąłeś się, odszedłeś od parapetu, mimo że staruch darł mordę, żebyś wyrzucił owada z pokoju. Dlaczego tak się zachowałeś, powiedz mi, Mühlhaus? Dlaczego wtedy odszedłeś od otwartego okna na czwartym piętrze? Nie bałeś się szerszenia, ale bałeś się otwartego okna? Tak było?
Mühlhaus milczał, lecz już otworzył oczy. Wpatrywał się w Mocka. W jego spojrzeniu była chłodna obojętność człowieka pogodzonego ze śmiercią. Mock zrozumiał, że prędzej go zabije, niż się czegoś od niego dowie. Wtedy wpadł w panikę. Była lekka jak tchnienie nadodrzańskiego wiatru i równie płocha. Po niej nadeszła ciężka, ponura pewność siebie. Choć nie wiedział, czy imadło było właściwe, w gruncie rzeczy nie dbał o to. Przed ostatecznym przeistoczeniem musiał załatwić tylko jedno. Sprawę Mühlhausa. Ale była to dziwna sprawa, ponieważ jej finał był mu całkowicie obojętny. I tak po wszystkim nastąpi cisza, a on sam pozostanie pusty i wypalony. Albo Mühlhaus mu powie, dlaczego chciał go zniszczyć w więzieniu rękami Dziallasa, albo zginie. I jedno, i drugie jest godziwym i słusznym zakończeniem tej sprawy. Tertium non datur. Nie ma wyboru, nie ma dylematu.
– Już wiesz, dlaczego jesteś teraz tutaj, na krawędzi dachu? Jesteś tutaj, bo brakuje mi szczerej rozmowy z tobą. Chcę coś wyjaśnić… Dlaczego przez Oschewallę przekazywałeś pieniądze tej świni Dziallasowi, aby mnie upodlił? – Głos Mocka był beznamiętny. – To wszystko mi szczerze wyjaśnisz. A tutaj na dachu będziesz ze mną bardzo szczery, prawda, ty parszywy gadzie? No, mów, dlaczego płaciłeś Oschewalli, ty dziuro w dupie!
Mimo iż głos nadwachmistrza był beznamiętny, to jednak wulgarne słowa zaniepokoiły Mühlhausa i sprawiły, że mimo wszystko spuścił wzrok. Klęknąwszy przy kominie, pochylił głowę tak nisko, jakby bił przed Mockiem pokłony. Ten zdjął melonik i pozwalał, aby zimny wiatr osuszał pot lejący się po twarzy. Spojrzał na zegarek, mocno chwycił się piorunochronu i podjął decyzję. Jeśli w ciągu minuty Mühlhaus nie odpowie, zostanie zabity. Jego ręka, przytrzymująca się rozpaczliwie komina, zostanie zmiażdżona obcasem. Wtedy, pozbawiony punktu zaczepienia, zacznie się ślizgać na pochyłym dachu, drugą ręką zatoczy łuk. Niczego się nie złapie i zsunie w dół. A jego czaszka pęknie na wypukłej kostce brukowej cztery piętra poniżej. Wokół głowy rozleje się ciemna kałuża.
– Wszystko panu powiem – rzekł Mühlhaus po trzydziestu sekundach – ale nie tutaj, nie w tej pozycji, nie na tej pochyłości, nie na tych śliskich dachówkach. Będę tam gdzie pan i wszystko panu powiem…
– Nie – przerwał mu Mock. – Zrozum. Albo mi powiesz, albo mi nie powiesz, albo ocalejesz, albo zginiesz. Jedno i drugie wyjście całkowicie mnie zadowala. Nie może natomiast być, że jednocześnie mi nie powiesz i ocalejesz. Tertium non datur. A teraz wszystko gadaj stamtąd, gdzie jesteś.
– Dobrze – Mühlhaus obiema rękami objął komin i przycisnął się do niego. – Od siedmiu lat tropię straszną, tajemniczą sektę. Nazywają się „mizantropami”. To najgorsi mordercy z możliwych. Żeby dostać się do sekty, trzeba kogoś bezkarnie zabić. Ofiarą musi być człowiek z nizin. Bezdomny, prostytutka… Spoiwem grupy jest strach przed samymi sobą. Każdy wie o zbrodni każdego, każdy w dowolnej chwili może zadenuncjować każdego. Ale wtedy sam na siebie ukręciłby bicz, bo donosząc policji na innego, sam naraża się na zemstę. Zadenuncjowany w odwecie doniesie na donosiciela. I tak ruszą kostki domina. Ale nigdy jeszcze żadna kostka domina nie upadła. Ta organizacja jest doskonała przez swe milczenie, a jednocześnie znienawidzona przez swoją zuchwałość. Czyż może być większa prowokacja dla policji kryminalnej niż bezkarność mizantropów? Jak ja ich nienawidziłem, mimo że zabijali wyrzutków, bandytów i dziwki! Mock, jak ja ich nienawidzę!
– Do tego stopnia, że chciał pan mnie zabić w więzieniu rękami łotra i zboczeńca, tak? Chciał pan wniknąć w ich szeregi, zabijając pijaka i degenerata, za jakiego mnie pan uważa, drogi abstynencie! Do tego stopnia pan ich znienawidził?
– Pozwoli mi pan mówić czy będzie mi pan przerywał wybuchami histerii? – Mühlhaus spojrzał z irytacją na Mocka. – Zaimponował mi pan teraz swoją przenikliwością. Idzie pan w dobrym kierunku, a ponadto widzę, że moja opowieść pana zainteresowała…
– Skąd pan o tym wie? – Mock nie mógł ukryć zdziwienia w głosie.
– Bo przestał mi pan mówić na „ty”. No co? Proszę się przyznać. Zainteresowałem pana czy nie? Jeśli tak, to może spokojnie będę mógł usiąść obok pana, tam wyżej, na płaskiej powierzchni, i dokładnie wszystko opowiedzieć?
Mühlhaus obejmował komin w ten sposób, że jedna dłoń ściskała przegub drugiej. Podciągnął wyżej nogi i ścisnął kolanami komin. Wtedy na kilka sekund oderwał jedną dłoń od drugiej. Na przegubie odznaczała się czerwona pręga.
– Widzicie, chłopaki – Mock zwrócił się do kompanów – ten dziadyga jest jeszcze bardzo sprawny. I co najgorzej, niepodatny na moje imadło. Wcale nie ma lęku wysokości, jak przypuszczałem. Na krawędzi dachu wykonuje jakieś akrobacje… Mówi bez żadnego lęku, całymi, ładnie zbudowanymi zdaniami… Jest pewien, że może mi stawiać warunki… Co mam z nim zrobić, chłopaki?
Wirth i Zupitza nawet nie patrzyli na Mocka. Znali doskonale sytuacje, kiedy podczas przesłuchań zwraca się on do nich z takimi pytaniami. Były one retoryczne, ponieważ i tak wiedział, „co ma robić” z przesłuchiwanym. A oni doskonale znali ciąg dalszy, który ich patron nazywał „przełamaniem frontu pod Tannenbergiem”. Dlatego milczeli i patrzyli na wszystko z całkowitą obojętnością. Najmniejszego zdziwienia nie wzbudziła ani jego wysoko uniesiona noga, ani chrzęst palców dłoni Mühlhausa, kiedy obcas Mocka przycisnął ją do ceglanej ściany komina i rozgniatał jak kraba, ani przeraźliwy krzyk ofiary i rozpaczliwy rzut jej drugiej ręki. Mühlhaus opuścił zmiażdżoną dłoń wzdłuż ciała. Trzymał się teraz komina tylko jedną, zdrową ręką. Kostki u nasady palców powoli bielały.
– Nie stawiaj mi warunków, skurwysynu – powiedział Mock bardzo powoli – i kontynuuj. Nie musisz mówić okrągłymi zdaniami.
– Hermann Utermöhl, mój tajny agent, morderca, który mi służył tak jak te twoje dwa psy… On zabił na moje polecenie prostytutki Menzel i Hader – mówił Mühlhaus z zaciśniętymi oczami. – To były kanalie, złe i zdegenerowane. Zabicie ich, jako wyrzutków społeczeństwa, było pierwszym warunkiem wniknięcia w szeregi mizantropów. Utermöhl już prawie dostał się do sekty… Źle mówię, powinienem: „do grupy”, bo u mizantropów brak jakiejkolwiek idei religijnej. Oni się popierają dla kariery, dla spełniania najdzikszych żądz i tak dalej… Zresztą po co ja ci to mówię, przecież dobrze o tym wiesz… Ale wróćmy do Utermöhla… Chyba zaczęli go podejrzewać… Zniknął… Chyba go zabili… Wtedy pomyślałem o tobie… Od dawna planowałem wykorzystanie ciebie, Mock, w walce z mizantropami, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Jesteś gwałtowny, bezmyślny i przebiegły. Gdyby ci dać ognisty miecz, pozabijałbyś wszystkich na przedmieściach i w zaułkach… „Kara”… Poena… Takie słowo powinno być na twoim herbie, gdybyś go miał… I wtedy…
Mock schylił się i chwycił Mühlhausa za przegub. Oderwał go od komina. Ujrzał przerażone oczy szefa policji kryminalnej. Nagle zamiast przerażenia pojawiła się w nich ulga. Mock zobaczył wyraźnie tę ulgę w oczach Mühlhausa i usłyszał ją w jego gwałtownym wydechu, kiedy wciągał jego szczupłe ciało na pokrytą papą równą powierzchnię nad dachówkami. Mühlhaus leżał bezwładnie. Mock usiadł obok niego i zapalił papierosa. Wypuszczając dym, zapytał:
– Wziąłeś moje odciski palców, kiedy byłem pijany, a potem wyrzuciłeś mnie w lesie za Deutsch Lissa, tak?
– Tak – odpowiedział Mühlhaus, ciężko sapiąc – zabrałem ci pasek i tym paskiem Utermöhl udusił te dwa potwory, te dwie harpie…
– Już wtedy wiedziałeś, że dzięki tym odciskom wsadzisz mnie do więzienia? Co to miało wspólnego z polowaniem na mizantropów?
– Kiedy zabierałem twój pasek i zdejmowałem odciski palców, nie wiedziałem jeszcze, kiedy i jak je wykorzystam. Wiedziałem tylko, że mam cię w garści. Że mogę cię szantażować i kazać ci robić różne rzeczy w nagonce na mizantropów… Mogę ci na przykład kazać kogoś zabić… Jakiegoś degenerata… Na przykład pederastę Norberta Rissego…
– Tego, który zdeprawował twojego syna?
– Proszę cię, Mock… Jeśli chcesz mówić o Jakobie, to lepiej od razu zepchnij mnie z tego dachu…
Przed kilku laty późną listopadową nocą Mock widział ten sam potworny ból w oczach szefa policji kryminalnej. Niejaki Norbert Risse, właściciel pływającego po Odrze luksusowego domu publicznego, zaczął niewłaściwie traktować policjantów z decernatu IV Wcześniej był usłużny, bez szemrania wpuszczał Mocka, Smolorza czy Domagallę na pokład, przekazywał natychmiast informacje o zatrudnianych przez siebie nowych dziewczynach i młodzieńcach, aż tu nagle śmiertelnie obraził się na Domagallę, który – tyleż głupio, co niefortunnie – zażartował niegdyś z jego greckich gustów. Wtedy burdeltata zerwał wszelkie kontakty z decernatem IV co dla niego, człowieka interesu, który powinien sobie zdawać sprawę z nieuniknionego, było głupie i bezsensowne. A nieunikniona była wizyta policji obyczajowej na statku. Pewnej listopadowej nocy funkcjonariusze z decernatu IV pod wodzą samego Ilssheimera podpłynęli barkami policji rzecznej pod statek „Wölsung”, wpadli na pokład i rozpoczęli rewizję luksusowych kabin. W jednej z nich znaleziono znanego malarza w towarzystwie studenta Akademii Sztuki i Rzemiosł Artystycznych. Obaj byli nadzy, a ich nosy pokrywał biały proszek. Tym, który wpadł do owej kabiny, był właśnie Eberhard Mock. Widział niegdyś Jakoba Mühlhausa, kiedy ten odwiedzał swojego ojca w Prezydium Policji. Było to jednak dobrych kilka lat wcześniej i Mock nie miał pewności, czy właściwie go rozpoznał w zamroczonym kokainą młodzieńcu. Postanowił wezwać Heinricha Mühlhausa. Kiedy godzinę później szef policji kryminalnej wszedł do kabiny na „Wölsungu”, Mock spojrzał w jego oczy i zrozumiał, że się nie pomylił. Poczuł wtedy ciepłą falę współczucia. Taki sam wyraz twarzy Mühlhaus miał teraz. Ale teraz nie było w Mocku ani krztyny współczucia. Był tylko gniew i niepowstrzymana, swędząca ciekawość.
– Dobra, mów dalej – powiedział.
– Po zdjęciu odcisków palców byłeś mój… Ale wciąż nie wiedziałem, jak cię wykorzystać. Kiedy misja Utermöhla zakończyła się niepowodzeniem, a on sam zniknął, brałem pod uwagę różne rozwiązania. I nagle przypomniałem sobie skargę Oschewalli na ciebie, która wcześniej trafiła przez pomyłkę na moje biurko. Kiedy czytałem wtedy ten dokument, prawie czułem twoją wściekłość, którą wyładowałeś na więziennym cerberze. Byłeś wściekły nie na strażnika jednak, lecz na więźniów Dziallasa i Schmidtkego, za to, że zniszczyli Priessla. Zgadza się? Byłbyś skłonny wtedy ich zabić?
– Tak, zabiłbym ich. Jednego i drugiego. Bez wahania – odpowiedział machinalnie Mock ku zdziwieniu Wirtha, który zwykle w takiej sytuacji słyszał z jego ust: „Kto tu zadaje pytania!”
– Wpadłem na znakomity pomysł. – Mühlhaus ciężko oddychał i nie patrzył w stronę krawędzi dachu. – Postanowiłem sam infiltrować mizantropów. Sam wniknąć w ich szeregi. Do tego ty byłeś mi potrzebny. A tak wyglądał mój plan. Wsadzę cię do więzienia, do celi Dziallasa i Schmidtkego… A teraz obiecaj mi, że zapanujesz nad nerwami i mnie nie zabijesz, nie zrzucisz z tego przeklętego dachu… Obiecaj, jeśli chcesz wszystko poznać!
– Obiecuję – mruknął Mock.
– Wiedziałem, że jako były policjant będziesz narażony na gniew współwięźniów – radca kryminalny mówił cicho i odsunął się od Mocka na tyle, na ile pozwolił mu Zupitza, który postawił przed nim nogę, wyraźnie zaznaczając, że tu jest granica swobody ruchu. – Wiedziałem, że będą chcieli zrobić z ciebie niewolnika tak jak z Priessla. I tutaj były dwie możliwości. Pierwsza. Mock zostaje zhańbiony… Obiecaj, że nic mi nie zrobisz!
– Obiecuję, obiecuję – powiedział Mock niedbale i starał się nieszczerym uśmiechem rozerwać zaciśnięte szczęki.
– Pierwsza możliwość. Zła i mało prawdopodobna – mówił szybko Mühlhaus – zhańbiony Mock popełnia w więzieniu samobójstwo. Ja doprowadziłbym do tego samobójstwa. Zmuszenie kogoś do samobójstwa to jedna z metod inicjacyjnych. Mógłbym się dostać do mizantropów, udowadniając, że zmusiłem cię do samobójstwa… Poczekaj, Mock, czemu dajesz mu jakiś znak? Poczekaj, niech skończę, wiedziałem…
Reszta słów zginęła w charkocie. Zupitza, któremu Mock dał stosowny znak, przycisnął gardło Mühlhausa żelaznym prętem. Nadwachmistrzowi zdawało się, że wszystko dokoła ucichło, on sam jest w środku wirującego fotoplastykonu. Każda z podświetlanych klatek przedstawiała Konrada Dziallasa, który stał na szeroko rozstawionych nogach, ściskał w ręku swoje genitalia i cedził powoli słowa: „No co, lubisz to, gruba macioro? Będziesz mnie lizać, gruba macioro?” Nagle do nozdrzy Mocka dotarł smród. Był to odór odchodów, jaki bił od niemytego ciała Priessla i od bezwładnego Dziallasa, który leżał w poprzek pryczy z wykręconą na plecy twarzą. Fotoplastykon wirował. W klatkach pojawił się gniewny szewc z Waldenburga Willibald Mock, który wygrażał synowi palcem, uśmiechała się ukochana niegdyś Erika Kiesewalter, potem wypuścił dym z nieodłącznego cygara medyk sądowy Siegfried Lasarius i podstawił mu pod nos wyrwane zęby, a na końcu zakwiliło żałośnie małe dziecko, które kiedyś przez Mocka utraciło matkę. Fotoplastykon kręcił się dokoła głowy Mocka. W jednej z klatek rozgniewany Mühlhaus stukał fajką w blat swojego biurka. Stukała fajka radcy kryminalnego, stukała jego głowa o dach teatru Lobego, stukał młotek Willibalda, stukało czoło Mühlhausa. Zupitza oddychał ciężko i klęczał nad radcą kryminalnym, dławiąc prętem jego grdykę. Wyciskał mu oczy z oczodołów i wprawiał w drgawki jego chude nogi.
– Puść go! – wrzasnął Mock. – Wystarczy!
Mühlhaus rzęził, Mock palił, Zupitza sapał, a Wirth otulał się paltem. Miasto w dole poruszało się automobilami i tramwajami. Mężczyźni chowali się po spelunkach, kobiety wystawiały swe ciała w bramach i pod latarniami. Były to niezawodne drogowskazy, punkty orientacyjne, jasno oświetlone bramy do inferno, do miękkich i wilgotnych syfilitycznych krain. Słupy z ogłoszeniami oferowały rozrywki. Zapowiadały wieczną krucjatę przeciwko nudzie. Miasto było przebiegłe, cwane i zmęczone.
Minął kwadrans. Prawie uduszony radca kryminalny wracał ze świata zmarłych. Mockowi nagle zrobiło się przykro. Poczuł się jak niepotrzebny nikomu przedmiot, jak szachowy pionek, którego zniszczenie jest warunkiem nieznanego przepięknego gambitu.
– Gdybym popełnił samobójstwo po zhańbieniu, przystąpiłbyś do mizantropów – powiedział Mock do Mühlhausa, który wyrzucał z ust gęstą ślinę. – A potem powoli byś ich niszczył. Jako członek grupy wiedziałbyś wszystko o ich zbrodniach. Oni by cię z nimi zapoznali. Musieliby to zrobić zgodnie ze swoim statutem. Każdy wie wszystko o każdym. A wtedy zapytaliby ciebie o twój mord. I kiedy byś mówił o zhańbionym w więzieniu Mocku, nie miałbyś wyrzutów sumienia, że mnie zabiłeś? Że przed śmiercią mnie upodlono? Naprawdę? Powiedz to, proszę, powiedz, że Mock jest nikim, że miałbyś potem takie wyrzuty sumienia jak po zabiciu komara!
– Nie wierzyłem w tę możliwość – Mühlhaus rzęził tak cicho, że Mock musiał się pochylić nad nim i prawie przyłożyć ucho do jego ust. – Zbyt dobrze ciebie znałem. Ty nie pozwoliłbyś się pohańbić. Wsadzając cię do celi Dziallasa, poprosiłem mojego przyjaciela, naczelnika więzienia śledczego Langera, aby usunął w tym czasie tego drugiego z celi… Abyś był z tym zboczeńcem sam na sam… Abyś go zatłukł… Wiedziałem, że dasz sobie radę i że to zrobisz. W ten sposób spełniony by został inny warunek przystąpienia do mizantropów. Najwyższy sposób w ich hierarchii inicjacyjnej… Bezkarne zabicie, o którym wszyscy wiedzą, którego sprawcę wszyscy znają. Mógłbyś zabijać bezkarnie, bo stałbyś się „człowiekiem bez oddechu”. I tak właśnie było. Dobrze to przewidziałem, co, Mock? Zanim mnie zabijesz, chociaż to potwierdź!
– Czegoś tu nie rozumiem. – Mock odsunął się nieco od radcy, ponieważ Mühlhaus przestał charczeć, a jego głos stawał się donośniejszy i lepiej słyszalny. – To kto miał w końcu przystąpić do mizantropów? Ty czy ja? Kto miał być „człowiekiem bez oddechu”?
Mühlhaus klęczał na czworakach i ciężko oddychał. A potem się rozkaszlał. Kaszel narastał w nim jak eksplozja. Rozsadzał mu żebra i gardło. Po chwili się uspokoił. Radca zrobił gwałtowny ruch głową w stronę krawędzi dachu i splunął potężnie. Był najwyraźniej zadowolony z długiego lotu śliny. Na jego ustach zagościł szelmowski uśmiech. Był zadowolony jak mały chłopiec, który beknął najgłośniej z całej klasy.
– Porwali cię z pociągu. Uratowali przed toporem. Dzisiaj przeczytałem w BNN twój nekrolog. Otrzymasz zatem od nich nową tożsamość, nowe życie… Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że przystąpiłeś do mizantropów. I wiesz, co to jeszcze znaczy? Że, chcąc nie chcąc, stałeś się moją wtyką u nich. – Po chwili dodał z przyciskiem, wciąż patrząc na Mocka z perspektywy psa: – I tylko ty możesz ich zniszczyć!
– Dlaczego miałbym ich niszczyć? – zapytał Mock. – Sam zauważyłeś, że zaczynam nowe życie z nową tożsamością. Bez nich byłbym kryminalistą, a tak zostanę panem, będę szczęśliwy, będę miał wszystko… Pofolguję najdzikszym żądzom… Dlaczego miałbym zniszczyć moich dobrodziejów i służyć tobie, a potem znów trafić za kratki? Ty byś mnie uratował przed więzieniem? Czy ty mi kiedykolwiek w czymś pomogłeś? Czy tobie coś zawdzięczam? Mam taki wybór: przyjemności albo służenie Mühlhausowi. Być królem albo twoim psem. Czy myślisz, że jestem pomylony i wybiorę to drugie?
– Sam sobie odpowiedz. – Mühlhaus usiadł po turecku i drżał z zimna. – Zapytaj sam siebie. Chcę być wiernym psem sprawiedliwości, bo ja za takiego ciebie uważam, czy też bezkształtną gnidą, której życiowym celem będzie potęgowanie swojej rozkoszy?
– Takim jesteś moralistą, skurwysynu… – Mock wstał, a jego twarz nabrzmiała z gniewu. – No to powiedz mi, czy dwie kobiety, które zamordowałeś rękoma twojego siepacza, wybrałeś z rozmysłem czy przypadkowo? Sprawdziłeś, czy mają dzieci, czy żyją ich rodzice, czy ktoś będzie po nich płakał? Czy było ci wszystko jedno? Powiedziałeś sobie: „kurwa to kurwa”? O czym myślałeś, kiedy na miejscu zbrodni patrzyłeś na opuchnięte dziąsła i wyłamane zęby?
– One na to zasłużyły – powiedział twardo Mühlhaus. – Poszedłem do nich z moim synem po jego maturze. Wybrałem je przypadkiem. Z archiwum twojego decernatu wziąłem pierwszy lepszy adres. Chciałem, aby po maturze Jakob stał się mężczyzną. Żeby przypieczętował egzamin dojrzałości. Zęby się wyleczył z przeciwnych naturze ciągot, które u niego widziałem od dziecka. Kiedy zostawiłem go samego u tych ladacznic, usłyszałem wybuchy śmiechu. Śmiały się z niego, rozumiesz? Jakob wyskoczył z ich nędznego poddasza, wyrwał mi się i uciekł. Przepytałem je dokładnie, z czego się śmiały. Wtedy mi opowiedziały o swoim pierwszym kontakcie z Jakobem. Kilka tygodni wcześniej dwudziestu gimnazjalistów spotkało się z nimi w jakimś podłym hotelu. Wśród tych chłopaków był Jakob. Opuściły go męskie siły. Już wtedy się z niego śmiały. Ty wiesz, co taki śmiech może uczynić z wrażliwym młodzieńcem? One zasłużyły na coś gorszego niż wyrywanie zębów na żywca! – Mühlhaus wstał i zaczął machać rękami, a jego trupia twarz stała się purpurowa. – Rozumiesz, ty skurwysynu, one zrobiły z mojego Jakoba pederastę!
Mock odwrócił się od Mühlhausa. Z kieszeni wyjął chustkę do nosa, ukucnął i zaczął czyścić zabrudzone błotem noski swoich butów. Wokół niego powoli kręcił się fotoplastykon. Podświetlone klatki były niewyraźne i rozmazane. Nie było na nich Willibalda Mocka. Nie było nikogo. Nikt nie mógł służyć mu radą.
– No co, idziemy, Mock? – zapytał Mühlhaus. – Czy zamarzniemy na tym dachu? Powiedziałem ci wszystko. Wybór należy do ciebie. Jesteś z nimi czy ze mną? Z mordercami czy z policją?
Mock zbliżył się do Mühlhausa. Wyciągnął rękę i wytarł brudną chustkę o twarz radcy kryminalnego.
– No co tak patrzysz, Mock? – Mühlhaus ocierał twarz z piasku i błota. – Chyba mnie nie zabijesz?
– Zabiję cię, Mühlhaus. Tak, zabiję cię – powiedział Mock i wziął od Zupitzy żelazny pręt. – I to własnoręcznie. Sam powiedziałeś, że jestem wiernym psem sprawiedliwości. Moje miejsce nie w więzieniu. Pies za nic nie chce wracać do budy. W budzie nie może wymierzać sprawiedliwości.
Buchwald pod Breslau,
niedziela 6 kwietnia 1924 roku, piąta rano
W XVIII wieku baron Otto Freiherr von Buchwaldt postawił w swoim majątku małą rotundę, której przeznaczenie było tajemnicą dla wszystkich odwiedzających rezydencję. Większość gości sądziła, że stary baron ozdobił park kaplicą lub też świątynią dumania. Przeciwko pierwszej hipotezie przemawiałby całkowity brak symboliki religijnej, przeciwko drugiej – charakter tej budowli. Nie był to bowiem jedynie dach wsparty na czterech lub sześciu kolumnach, jak to zwykle bywało w tego typu obiektach, lecz walec bez okien, przykryty pseudoromańskim dachem. Jedynymi otworami w tej rotundzie były: długi wąski witraż oraz duże odrzwia wtopione w potężny portal. Na świątynię dumania wydawała się zbyt duża. W tej chwili w jej wnętrzu znajdowało się dwudziestu pięciu mężczyzn, a swobodnie mogło się zmieścić i drugie tyle.
Wypełniali całą przestrzeń budynku. Ubrani we fraki lub surduty, cylindry lub meloniki, stali na równo ułożonych płytach piaskowca i patrzyli na siebie z ciekawością równą tej, z jaką przyglądaliby się swoim fizjonomiom maturzyści z jednej klasy, którzy spotkali się po latach. Nieczęsto widzieli siebie bez długich ceratowych płaszczy i masek w kształcie ptasiego dzioba. Ich ciekawość była jednak nie w pełni zaspokojona, ponieważ twarze ginęły w półmroku, słabo rozświetlanym świecami i płomieniami ognia w wielkim kominku. Zaszurały czyjeś buty po podłodze. Na środek pomieszczenia wyszedł wysoki i tęgi siwowłosy mężczyzna.
– Witam was, bracia, na jednym z naszych nielicznych jawnych zgromadzeń – głos huczał pod wysokim sklepieniem sali. – Wszystkim wam bardzo dziękuję za punktualne przybycie o tak wczesnej porze. Jak wiecie, jedynym punktem naszego nadzwyczajnego zebrania jest przyjęcie do bractwa mizantropów pana Eberharda Mocka. Pan Mock, jako jeden z dwóch braci należących do naszej śląskiej konfraterni, spełnił niezwykły i godny podziwu warunek Impune interfecit. Ponieważ zaszczyt wprowadzenia pana Mocka do naszego bractwa przypadł mojemu zastępcy, udzielam mu głosu i proszę o przedstawienie wyczynu kandydata.
– Pan Eberhard Mock… – Na środek wyszedł szczupły człowiek z obfitą staromodną brodą, ubrany w staromodny surdut. – Jest z zawodu policjantem, funkcjonariuszem policji obyczajowej. W wyniku jakiejś godnej pożałowania pomyłki został oskarżony o morderstwo i trafił do więzienia. Tam zachował się jak prawdziwy doktor Dżuma. Oczyścił świat z najgorszego degenerata, jakiego można sobie wyobrazić, niejakiego Konrada Dziallasa. Pan Mock po dokonaniu tego chwalebnego czynu stał się bezkarny. Wszyscy więźniowie wiedzieli, że – będąc zagrożony wyrokiem dożywocia lub śmierci – nie zawaha się przed niczym i zabije każdego. Ta bezkarność była bezkarnością tylko z punktu widzenia więźniów, bo z punktu widzenia prawa Mock miał być osądzony i ukarany za zabicie Dziallasa. Ale niezależnie od kary, jaką by otrzymał, w swoim środowisku byłby bezkarny. Spełnia zatem warunek Impune interfecit. Bo oto, co się stało. Współwięźniowie zaczęli mu służyć. Stał się ich bożyszczem. Pan Mock zabił i wcale się z tym nie krył. Mówił do współwięźniów: „Zabiłem i jestem bezkarny. Nikt mnie już nie tknie, bo znów zabiję”. Krótko mówiąc, pan Mock spełnia całkowicie warunek bezkarnego zabicia, przy jawnej demonstracji osoby sprawcy, co jest najwspanialszym warunkiem inicjacyjnym Impune interfecit. Wiedząc o tym, umożliwiliśmy mu wydostanie się ze szponów krótkowzrocznej sprawiedliwości i zaproponowaliśmy członkostwo w naszym bractwie. A teraz oddaję głos bratu Ottonowi IV von Buchwaldt.
Zastępca skinął głową i wycofał się. Na środek zgromadzenia wyszedł znów baron von Buchwaldt.
– Wzywam pana Mocka na przesłuchanie – zadudnił jego potężny głos.
Jeden z mizantropów podszedł do wielkich drzwi i otworzył je na oścież. Do wnętrza wtargnął podmuch wiatru, który zatrząsł płomieniami świec. Wraz z wiatrem zjawił się były nadwachmistrz Eberhard Mock. Był blady, niewyspany, ale starannie ogolony. Miał na sobie elegancki dopasowany płaszcz z czarnej wełny, getry i melonik. Jego szyję owijał biały jedwabny szalik, a w ręce tkwił potężny parasol. Mock pachniał mieszaniną świeżo wypitego alkoholu i słodkich cynamonowych perfum. Stanął na środku pomieszczenia obok prowadzącego zebranie, zdjął melonik i powachlował się nim energicznie.
– Panie Mock, trzecim punktem każdego zgromadzenia inicjacyjnego naszego bractwa – huczał baron – jest przesłuchanie kandydata. Ten punkt jest niepotrzebny w wypadku Impune interfecit. Wszyscy wiemy o pańskim chwalebnym czynie, wiedzą o nim całe Niemcy. Dlatego prosimy jedynie o udowodnienie, że jest pan Eberhardem Mockiem. Jeden z naszych braci, mój zastępca, zada panu pytanie identyfikacyjne.
Szczupły brodacz nie wychodził na środek, lecz ze swojego miejsca donośnym głosem rzekł:
– Proszę wymienić nazwisko praktykanta, który pojawił się w pańskim decernacie IV Prezydium Policji świeżo po zaprzysiężeniu pana jako funkcjonariusza królewskiego Prezydium Policji. Proszę ponadto podać jego ulubione zajęcie, coś, czym się szczególnie zajmował po pracy! Czy coś kolekcjonował? I jeszcze jedno. Dlaczego nie dostał posady w policji i co się z nim później stało?
– Nie pamiętam nazwiska – odpowiedział bez wahania Mock – jakieś dziwne… Rzadko spotykane… Mówiliśmy do niego po imieniu, jak zwykle do praktykantów… Paul. Tak brzmiało jego imię. A zainteresowania pozazawodowe miał doprawdy osobliwe. Zbierał rękawiczki śpiewaczek operowych. Po koncertach i przedstawieniach przychodził do garderoby i błagał o rękawiczki. Oferował za nie zawrotne sumy. Zwykle traktowano go jak nieszkodliwego dziwaka i dostawał je za darmo. Chwalił się, że ma rękawiczki Tilly Cahnbley-Hinken, Liny Falk, a nawet Marguerite Roger. Kiedyś szef zastał go wąchającego rękawiczki pobrudzone szminką. To go zdyskwalifikowało w oczach szefa decernatu Illsheimera, choć ten ma na sumieniu niejedno dziwactwo. Nie dostał posady w naszym decernacie, a po praktyce – o ile wiem – rozpoczął studia na uniwersyteckim wydziale teologii ewangelickiej.
– Czy to prawda, pastorze Stieghahn? – zapyta! Najwyższy.
– Wszystko to prawda – dobiegł głos z tłumu mizantropów. – Do dziś zbieram rękawiczki damskie! Nie tylko zresztą gwiazd opery.
– Przyjmujemy tę odpowiedź! – zawyrokował prowadzący, kiedy już przebrzmiał śmiech po wypowiedzi pastora. – A teraz dalsze części procedury. Mock, wystąpią przed panem wszyscy członkowie konfraterni śląskiej i wyjawią panu swoje czyny, swoje uzdrowienia. Lekarze Dżumy powiedzą panu, jakie ogniska zapalne zarazy zlikwidowali. Zaczynamy wedle stażu w bractwie. Ja jestem najwcześniej przyjęty.
Przewodniczący podszedł do Mocka i stanął z nim twarzą w twarz. Dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia centymetrów.
– Baron Otto IV von Buchwaldt – przedstawił się. – Dnia 12 marca 1893 roku w Woischwitz pod Breslau znaleziono niejaką Marię Schintzel, sześćdziesięcioletnią żebraczkę i pijaczkę. Trup miał wyłupane oko. – Baron wyjął z kieszeni blaszane pudełko po tytoniu. Otworzył je i pokazał Mockowi. Wśród bandaży leżała zasuszona szara kulka z dwoma ciemniejszymi wewnętrznymi kołami, z których, jak się domyślił eks-policjant, jedno było tęczówką, drugie – źrenicą.
Von Buchwaldt pocałował Mocka w oba policzki i wszedł w tłum mizantropów ciasno otaczających kandydata. Po baronie na środek wystąpił wysoki starzec z brodą kozła. Stał tak blisko Mocka, że niemal kłuł go tą swoją wąską, sterczącą brodą.
– Doktor Wilhelm Syndikus. Dnia 28 października 1895 roku znaleziono przy Weserstrasse w Berlinie czternastoletnią prostytutkę Dorotheę Pfitzner – powiedział starzec. – W ustach trupa była połowa karty. Dama pik.
Otworzył portfel i wyjął z niego połówkę karty. Przedarcie biegło przez twarz damy pikowej. Syndikus ucałował Mocka i zniknął w tłumie konfratrów. Wyszedł z niego niewysoki tęgi mężczyzna o czarnych włosach tak gęstych, że sprawiały wrażenie czapki nasadzonej głęboko na czoło.
– Poznaje mnie pan? Pastor Paul Stieghahn. Dnia 19 stycznia 1902 roku, świeżo po tym, jak zostałem przyjęty na praktykę do Prezydium Policji, na ślizgawce koło Holteihöhe w Breslau znaleziono dziecinną sukienkę, trzewiki i wełniane pończochy. Chociaż nikt nie zgłosił zaginięcia dziecka, policja kryminalna rozpoczęła intensywne śledztwo. Uwagę śledczych przykuł przerębel na środku ślizgawki. Był pokryty lodem o wiele cieńszym niż cała reszta. Rozbito lód i zanurzono bosak. Natrafiono na ciało. Z przerębla wydobyto piętnastoletniego chłopca. Miał na sobie damską bieliznę, a na twarzy resztki tłustej szminki i pudru. Była to znana w kręgach pederastów męska prostytutka „blond Klar”. W jego halce wycięty był trójkąt. Oto on – powiedziawszy to, pastor Stieghahn wyciągnął z kieszeni kawałek materiału.
Mock patrzył na pastora i doznał zawrotu głowy, chociaż wypił niewiele, i to dwa kwadranse wcześniej, świeżo po przybyciu do majątku barona, kiedy został podjęty kawą i koniakiem. Kręciło mu się w głowie, jednak nie pod wpływem alkoholu. Zawsze tak było, kiedy zbliżał się wybuch wściekłości, eksplozja furii. Nie była ona skierowana przeciwko pastorowi i dawnemu koledze, którego ledwie pamiętał. Ale wciąż się zbliżała. Była nieunikniona. Mock wiedział, że wybuchnie, kiedy jeden z mizantropów przyzna się do niewyjaśnionego morderstwa, z którym Mock zetknął się na początku swojej pracy. Stanie się tak niewątpliwie, kiedy któryś z galerii przesuwających się przed nim i całujących go w policzki morderców przyzna się do zabicia małej Ernestine Schmidek. Było to w roku 1908. Czternastoletnia ulicznica wisiała u powały strychu w kamienicy przy Martin-Opitz-Strasse. Jej drobne ciało było pierwszym trupem, którego Mock poczuł, ujrzał i nad którym po raz pierwszy zapłakał. Był wówczas w tej kamienicy na przyjęciu urodzinowym u zamożnego studenta prawa, którego poznał przy kręglach w klubie „Brama Odrzańska”. Na tym przyjęciu usiłował – mimo braku jakichkolwiek uzdolnień – tańczyć walca z wyemancypowanymi studentkami Akademii Sztuki i Rzemiosł Artystycznych. Już prawie chwycił rytm muzyki, kiedy wszyscy usłyszeli histeryczny, wibrujący krzyk na klatce schodowej. Wybiegł na schody. Krzyk wznosił się u góry, jakby pod świetlikiem. Jedna z mieszkanek kamienicy przewiesiła się przez poręcz obok wejścia na strych i wyła. Obok niej stał kosz wypełniony mokrą bielizną. Mock wbiegł na poddasze. Mała Ernestine wisiała na belce. Ubrana była w porozrywaną brudną sukienkę. Jej twarz pokrywała gruba warstwa makijażu. Z łydek zwieszały się potargane pończochy w czarną kratkę. Stopy tkwiły w połatanych wysokich trzewikach. Jeden siedział dość krzywo. Był pozbawiony sznurowadła.
Mock teraz wiedział, że nie ochroni się przed furią, kiedy ujrzy sznurowadło w ręku któregoś z mizantropów. Słysząc kolejne nazwiska, kolejne tytuły naukowe i szlacheckie, kolejne społecznie poważane funkcje i zawody, napinał się cały i oddychał z ulgą, kiedy padały jakieś męskie imiona ofiar. Syk ulgi był najdonośniejszy, kiedy usłyszał o morderstwie dokonanym w roku 1910. W tym momencie została bowiem przekroczona bolesna granica wspomnienia o małej Ernestine. Furia, jak wszystko inne, była do uniknięcia, jej wybuch był jedynie potencjalny i warunkowy, nie zaś konieczny i absolutny.
Mock, pokrzepiony tymi myślami, wysłuchał dwudziestej czwartej opowieści o walce z dżumą w podmiejskim Klein Mochbern w ubiegłym roku. Wykonawca był dość nietypowy i należał do mizantropijnej mniejszości, bo – jak zaledwie sześciu – nie ozdabiał swojego nazwiska ani tytułem szlacheckim czy też naukowym, ani poważanym zawodem. Nie wspomniał o nim zresztą ani słowem. Jego potężne sękate ręce wskazywałyby na jakiś robotniczy fach. Miał mocno zaciśnięte, zagryzione do krwi usta, uszy zarośnięte bujnym uwłosieniem i oczy prawie zupełnie pozbawione białek. Jego opowieść – niezborna, niegramatyczna i wulgarna – opisywała życie w zakładzie psychiatrycznym. Wynikało z niej, że brat Fritz Stache, bo tak się ów goryl nazywał, był sanitariuszem i uwalniał świat od chorych psychicznie, którzy byli agresywni i niebezpieczni. Co więcej, sam, trafiwszy do więzienia, udawał chorego psychicznie i sąd skazał go nie na śmierć, lecz na dożywotni pobyt w zakładzie, z którego zresztą szybko uciekł. Jak się Mock domyślił, znalazł się on wśród mizantropów na zasadzie Impune interfecit.
Mock wysłuchał tej historii z pewnym obrzydzeniem. Kiedy się skończyła, ciężko oddychał jak po długim biegu. Po ostatnim pocałunku czekał w milczeniu na kolejne punkty inicjacji. Spodziewał się jakichś wstrząsających trupich eksperymentów, jakiegoś rozgrzebywania gnijących ciał, oglądania plam opadowych i cuchnących opuchlizn. W opowieściach mizantropów była wilgoć cmentarza, nieświeże oddechy niektórych z nich wionęły nieuchronnym odor mortis. Kiedy już wszyscy opowiedzieli swoje historie i złożyli oślizłe pocałunki na jego twarzy, rozległ się znów huczący głos:
– To prawie wszystko, panie Mock. Został pan przyjęty do grona mizantropów. Pozostał tylko jeszcze jeden, doprawdy niewielki, warunek do spełnienia. Nie mówiłem o nim do tej pory, ponieważ jest on warunkiem negatywnym, polegającym na nierobieniu czegoś. Jest bardzo prosty i naprawdę nie wymaga wielkich wyrzeczeń. Aby go spełnić, wystarczy powstrzymywać się od picia alkoholu i od używania morfiny, kokainy i innych narkotyków. Abstynencja to bardzo ważny warunek. Jest on tak prosty i bezdyskusyjny, że za jego niedotrzymanie nie można przeprosić, lecz należy spodziewać się kary śmierci, którą zawsze wykonuje u nas brat Stache. Do tej pory trzy razy ukarał on nieposłusznych z naszego grona. Kiedy wiemy, że któremuś z adeptów abstynencja może sprawić kłopot, a bardzo nam na kimś zależy – tak jest w pana wypadku – pozwalamy mu przez sześć miesięcy się do niej przyzwyczajać… To znaczy, że będzie pan mieszkał pół roku u mnie i pół roku może pan pić bez opamiętania. A potem koniec. Raz na zawsze. Brat Stache jest najlepszym nauczycielem abstynencji.
Mock milczał przez chwilę i obserwował mizantropów, dla których słowa barona oznaczały koniec zebrania. W oczekiwaniu na ślub abstynencji zapinali guziki, poprawiali meloniki i cylindry, śmiali się i dowcipkowali. Nagle nad tym rozweselonym towarzystwem wzniósł się potężny głos Mocka:
– A czemuż to nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? – krzyczał nadwachmistrz. – Wydaje się wam, że to takie oczywiste? Że pół roku spędzę tutaj na alkoholowych wakacjach, a potem będę czysty moralnie jak chłopiec w dniu Pierwszej Komunii i już nie tknę nawet małego piwa? A panu się zdaje, baronie, że o niczym innym nie marzę, tylko o tym, żeby tu u pana mieszkać i pić całe pół roku? Alkohol nie jest istotą mojego życia. Jego sens tkwi w rozmowie przy i po alkoholu! Jestem człowiekiem dyskursu! A tutaj z kim będę rozmawiał? Z pańskimi kamerdynerami, baronie, czy z panem, trzeźwym jak sędzia?
Mizantropi przestali dowcipkować i umilkli. W rotundzie zapanowała cisza. Zdawało się, że przygasły płomienie świec, a drwa przestały strzelać w kominku. Z grona mizantropów wystąpił były sanitariusz Fritz Stache i zbliżył się do Mocka.
– Mock, będzie pan tu miał wszystko, czego zapragnie – powiedział spokojnie von Buchwaldt – nie musi pan oglądać ani mnie, ani moich kamerdynerów. Zaproszę tu do pana dyskretne, rozpustne i lubujące się w alkoholu kobiety. Przecież pan wie, że u nas nie ma żadnych moralnych okowów.
– Pan nie zdaje sobie sprawy – wrzeszczał dalej rozdrażniony Mock – kogo pan do siebie przyjmuje! Ja powinienem mieć butelkę w herbie, rozumie pan! Zróbcie dla mnie wyjątek!
– Drogi panie Mock! – Głos von Buchwaldta już nie dudnił, lecz syczał. – Nie ma wyjątków. Wysłuchawszy naszych opowieści, już jest pan z nami. Jeśli pan chce się znaleźć poza nawiasem mizantropów, to podejmuje pan decyzję spotkania z bratem Stachem. Spotkania bardzo rychłego…
Brat Stache stał i wpatrywał się w Mocka. Ręce eks-sanitariusza były opuszczone wzdłuż spodni. Sękate palce poruszały się po lampasach. Wypukłe, zakrzywione paznokcie przesuwały się po materiale z lekkim szmerem. Jedna pięść się zacisnęła, jedna noga wysunęła do przodu. Mock cofnął się i chwycił potężny kandelabr z siedmioma świecami. Syknął z bólu, kiedy języki stearyny rozlały się po jego dłoni. Uniósł wysoko świecznik i zamierzył się na Stachego. W ciężkiej ciszy słychać było prawie trzask szwów w smokingu Mocka, kiedy odchylał ramię i wyrzucał w górę kandelabr. Kręcąc się, świecznik rozrzucał gorące krople, które upadały na głowy, karki i buty zebranych. Stache nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Spojrzał na barona, czekając na stosowny znak. Wtedy rozległ się przenikliwy brzęk szkła. W nikłym blasku dogasającego ognia sypał się z góry szklany deszcz, mieniły się ostre okruchy. Mizantropi stojący pod witrażem odsunęli się, by uniknąć skaleczenia. Baron Otto IV von Buchwaldt patrzył na Mocka z niechęcią, ale i z ojcowską wyrozumiałością. Eks-sanitariusz nadal nie wiedział, co ma uczynić, i przebierał palcami wzdłuż lampasów. Wtedy z hukiem otworzyły się drzwi. Na tle szarych pól i porannych mgieł stał radca kryminalny Heinrich Mühlhaus z fajką w zębach. Zamiast melonika na jego łysawej głowie tkwiły zwoje bandażu. Na twarzy wysklepiały się sine guzy. Za nim widać było dwa szeregi żołnierzy z odbezpieczonymi manlicherami. Pierwszy szereg klęczał, drugi – stał. Karabiny były wymierzone w otwarte drzwi.
– A mnie przyjmiecie do swojej bandy? – zapytał Mühlhaus.
Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,
przed ósmą wieczór
– Przyjmujemy go, bracia? Naprawdę tego chcecie?
Prezydent loży wolnomularskiej „Lessing”, doktor Albert Lewkowitz, wstał gwałtownie i zaczął okrążać stół. Kiedy przemierzał szybkimi krokami wielki obity drewnem gabinet prezydencki, pobrzękiwał łańcuch na jego szyi i falowały frędzelki u jego fartuszka z motywem kielni i cyrkla. Zadane pytanie jeszcze wisiało nad stołem, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni. Doktor Lewkowitz nagle przystanął przed wielkim oknem, którego skrajne szybki były zielone. Zieleń, wszędzie zieleń, kolor nadziei. Nawet w nazwisku właściciela firmy po drugiej stronie Agnesstrasse – „Grünfeld &Co. Produkcja Drzwiczek do Pieców”. Nazwa tej firmy, a właściwie asocjacje, jakie budziły wyrazy na szyldzie, zawsze go uspokajały i dobrze mu się kojarzyły. Czyż człowiek potrzebuje więcej do szczęścia, myślał, niż widoku zielonych pól i odpoczynku w cieple pieca?
– Nie wiecie, kim on jest? Przecież to alkoholik i morderca – Lewkowitz mówił już znacznie spokojniej. – Owszem, zabił skończonego łotra, to jednak raczej predestynuje go na herszta jakiejś bandy, gdzie liczy się siła i zuchwałość, niż stanowi przymiot moralny. A przecież właśnie tym powinni się odznaczać członkowie naszej loży!
Zapadła cisza. Jeden z mężczyzn siedzących przy stole sięgnął po syfon i strzyknął do szklanki dużą miarkę wody sodowej. Łyknął musującego płynu, a kilka kropel opadło na jego śnieżnobiały tors. Chrząknął cicho, co oznaczało, że chce zabrać głos. Nie musiał tego robić. W ścisłym trzyosobowym kierownictwie loży „Lessing” wszyscy sobie mówili po imieniu i nie obowiązywały żadne hierarchiczne regulacje dotyczące zabierania głosu. Nie musiał prosić o głos zwłaszcza ten mężczyzna, którego drzewo genealogiczne miało korzenie sięgające dziesięć wieków wstecz i którego przodkowie walczyli z Saracenami. Ale właśnie za tę delikatność i za to dobre wychowanie doktor Lewkowitz najbardziej cenił barona Oliviera von der Maltena. Kiwnął głową, udzielając mu głosu.
– Wszyscy mamy jakieś wady i słabości, Albercie – powiedział spokojnie baron – a nazywanie słabości Mocka „alkoholizmem” jest, zapewniam cię, grubą przesadą. Znam go prawie dwadzieścia lat. Studiowaliśmy razem języki starożytne i filozofię. Nasze drogi naukowe rozeszły się. Mnie interesowali filozofowie przedsokratejscy, jego – zagadnienia językowe i metryczne. Ja wolałem siedzieć nad właśnie wydanym epokowym dziełem Dielsa, on – nad wierszami Plauta, które ciął na części ołówkiem ostrym jak skalpel. Przyjaźniliśmy się i byliśmy obaj w korporacji „Silesia”. Mieliśmy wielkie zamiłowanie do fechtunku. Wypiliśmy razem cysterny piwa. Rzeczywiście, czasami alkohol panował nad Mockiem. Kiedy to się powtarzało, potrafił narzucić sobie reżym abstynencji i powstrzymywać się od alkoholu przez długi czas. Rok, pół roku… Czy człowiek, który często zwycięża sam siebie, jest nałogowcem?
– Potwierdzam słowa Oliviera. – Brodacz z obandażowaną głową i żółtymi siniakami na twarzy przebierał mięsistymi opuszkami palców po blacie stołu.
– Kiedy kilka lat temu spotkała go tragedia, o której wszyscy wiedzą, mieszkał w celi więziennej, pił przez dwa miesiące i nie przyjmował żadnych pokarmów. Potem nagle przestał i nie pił przez rok. Teraz ma zwyczaj upijać się tylko raz w miesiącu. Wątpię, czy taką częstotliwość można by nazwać „alkoholizmem”.
– No dobrze, Heinrich. – Doktor Lewkowitz również lubił radcę kryminalnego Mühlhausa. – Ty i Olivier dobrze go znacie. Być może jest to silny człowiek, który się nie poddaje i twardo dąży do celu. Ale to chyba trochę za mało, aby rozproszyć nasze obawy. Do naszej loży przyjmujemy ludzi nieskazitelnych moralnie. A jeśli powątpiewamy w ich wartości duchowe, musimy u tych kandydatów znaleźć coś szczególnego, co by nas całkowicie do nich przekonało.
Doktor Lewkowitz powiódł wzrokiem po pokoju, jakby tam – w tłoczonej tapecie, w wielkim żyrandolu, w oprawnych rękopisach i wolnomularskich drukach – szukał rozjaśnienia swoich wątpliwości. Baron odchrząknął, a prezydent loży przygotował się do wysłuchania precyzyjnego wywodu.
– To jest nasza rola – powiedział von der Malten, patrząc na stojący w kącie duży zegar, który właśnie wybijał ósmą – moja i Heinricha, jako członków wprowadzających. My przekonamy braci o przymiotach moralnych Mocka.
– Jakże moglibyście nie przekonać, przecież niecodziennie członkami wprowadzającymi kandydata są dwaj bracia z trzyosobowego ścisłego prezydium! – odrzekł doktor Lewkowitz i zawahał się nieznacznie.
– A czy ja mógłbym poznać wcześniej waszą rekomendację?
– Oto ona. – Mühlhaus wyciągnął na stół woreczek z tytoniem i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu fajki. – Eberhard Mock rozbił śląską konfraternię mizantropów. Wniknął w ich szeregi i ich zniszczył. Aby tam się dostać, musiał wcześniej trafić do więzienia. Przeżył straszne chwile i omal nie został zabity. Jako policjant był szczególnie znienawidzony przez współwięźniów i w każdej chwili groziła mu śmierć i pohańbienie. Udało mu się przeżyć również dzięki temu, że zabił wspomnianego przez ciebie degenerata, z którym dzielił celę. Później uciekł z więzienia i został przyjęty do mizantropów. Wyznali mu wszystkie swoje zbrodnie, po czym ich aresztowaliśmy. To jest czyn wiekopomny i chwalebny. Czy mam wam wyjaśniać, kim są mizantropi?
– Nie trzeba, prawda, Olivierze? – odpowiedział doktor Lewkowitz, patrząc na barona. – Wszyscy znamy tę wstrętną broszurkę von Mayrhofera, w której sugeruje on, że mizantropi mają coś wspólnego z lożą. Swoją drogą, wiecie, kim jest właściwie ten von Mayrhofer?
– Nikt o takim nazwisku nie napisał tej książki. – Mühlhaus znalazł w końcu fajkę, nabił ją i długo przytrzymywał zapałkę nad tytoniem. – Ma ona charakter propagandowy i zawiera instrukcję, jak skontaktować się z mizantropami…
– No dobrze. – Prezydent loży machnął ręką zniecierpliwiony. – Mock wniknął w szeregi mizantropów i doprowadził do ich aresztowania. To rzeczywiście wspaniałe i ma wielkie znaczenie dla loży. Wystarczy całą sprawę nagłośnić i raz na zawsze wykażemy, że mizantropi nie mają nic wspólnego z wolnomularstwem, a druk Mayrhofera jest kłamliwą anonimową agitką. Dobrze – powtórzył w zamyśleniu. – Przekonaliście mnie. Ale wciąż nurtuje mnie jedno pytanie. Dlaczego on chce do nas wstąpić? Przecież nie dla kariery. Za swoją dzielność mógłby awansować i przenieść się do Berlina! A ponadto, czy Mock będzie traktował poważnie członkostwo w loży?
– Nie każdy chce się przenosić do Berlina. – Baron von der Malten ścierał dłonią wilgotne kółko, jakie zostawiła szklanka na błyszczącym blacie stołu. – Chociaż Mock pochodzi z Waldenburga, to kocha nasze miasto z jego wszystkimi jasnymi i ciemnymi stronami. Kocha wieże kościołów, omnibusy, wstrętne zaułki w centrum, zielone arterie komunikacyjne na południu, potężne kamienice i nadodrzańskie plaże. A tutaj nikt nie zrobi kariery policyjnej bez poparcia naszego drogiego Heinricha, prawej ręki prezydenta Kleibömera. A dla Heinricha warunkiem kariery policyjnej jest członkostwo w „Lessingu”, prawda?
– Przeceniasz moją rolę. – Mühlhaus skromnie spuścił oczy. – Quisque est faber fortunae suae.
– Czy Mock będzie członkostwo traktował poważnie? – Baron odpowiadał na kolejną wątpliwość prezydenta loży. – Odpowiem tak. On jest synem ubogiego szewca i swoją karierę traktuje nadzwyczaj poważnie.
– Jesteś cyniczny, jak zawsze. – Doktor Lewkowitz uśmiechnął się i wskazał ręką drzwi. – Czas na nas. Zbliża się kwadrans na dziewiątą. Zobaczymy, co powiedzą o tym wszystkim inni bracia.
Mühlhaus i von der Malten wstali, zostawiwszy na stole wygasłą fajkę i niedopitą szklankę wody sodowej. Wszyscy ruszyli ku drzwiom, poganiani pojedynczym dźwiękiem gongu zegara. Nagle doktor Lewkowitz zatrzymał się i odwrócił.
– Zapomniałem was zapytać o coś bardzo ważnego – powiedział. – Chciałbym wiedzieć wcześniej, jakiej próbie życia i śmierci poddamy Mocka.
– Żadnej – odrzekł von der Malten.
– Nie rozumiem. – Na twarzy doktora Lewkowitza pojawił się cień irytacji. – Wyjaśnij to, proszę. Członkowie wprowadzający proponują przecież próbę życia i śmierci.
– Czy nie sądzisz, Albercie – baron wcisnął monokl w oczodół – że Mock już ją pomyślnie przeszedł? Czyż nie zabił dzikiej bestii, z którą przebywał w jednej klatce?
Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,
dziesiąta wieczór
Eberhard Mock cieszył się wolnością. Ten niezwykły stan ducha wywołał u niego nadzwyczajne zmiany. Dotąd nigdy nie wykazywał się ani podzielnością uwagi, ani specjalną wrażliwością na kolory. Jego dotychczasowe kochanki wiedziały, że jedynie miłosne zaloty są w stanie oderwać go na przykład od interesującej książki albo od radia, które nadawało wiadomości lub rozbrzmiewało jego ulubioną muzyką barokową. Wiedziały również, że hojny kochanek, który zapełniał ich szafy wciąż nowymi sukienkami, owe różnobarwne kreacje scharakteryzowałby najwyżej trzema lub czterema nazwami kolorów, a najchętniej wszystkie barwy zredukowałby do pojęć „jasny – ciemny”.
Te wszystkie kochanki nie uwierzyłyby, gdyby im ktoś powiedział, że Mock mianem „pistacjowej” określił dzisiaj sukienkę dziewczyny, która stała w budce na Tauentzienplatz i pewnie telefonowała – jak sądził – aby umówić się na schadzkę. Niegdyś nazwałby tę sukienkę „zieloną”, lecz teraz jego zmysł wzroku wyostrzył się nadspodziewanie. Przed oczami przesuwała się zawartość szaf jego kochanek i słyszał używane przez nie określenia kolorów, o których wcześniej nie miał pojęcia. Te wszystkie kobiety sądziłyby, że najpewniej mają przed sobą sobowtóra Mocka, gdyby usłyszały słowa, jakie skierował teraz do radcy Mühlhausa: „Niech pan spojrzy na te dwie kobietki koło konsulatu hiszpańskiego, szczególnie ta w płaszczyku ecru niczego sobie”. Zdumiałyby się tym bardziej, że Eberhard okazywał niezwykłą podzielność uwagi. Prowadził bowiem z Mühlhausem ważną rozmowę, a jego kolorystyczne obserwacje, rzucane raz po raz podczas rozmowy, wcale jej nie utrudniały.
Szczęśliwy nastrój Mocka i gwałtowne zmiany w jego percepcji świata pojawiły się w chwili, kiedy przeczytał w dzisiejszym „Breslauer Neueste Nachrichten” krótką notkę na trzeciej stronie, iż został oczyszczony z zarzutu zamordowania Klary Menzel i Emmy Hader. Siedział wtedy na ławce pod pomnikiem Tauentziena i czekał na radcę Mühlhausa, który był na zebraniu loży „Lessing”. Kiedy Mock przeczytał tę pomyślną dla siebie informację, podskoczył do góry, wzbudzając surowe spojrzenie jakiejś damy, która od dłuższego czasu stukała w szybę budki telefonicznej, chcąc w ten sposób ponaglić flirtującą dziewczynę w pistacjowej sukience. Postanowił natychmiast uczcić tę wiadomość i jego wzrok pobiegł ku kilku lokalom znajdującym się wokół placu. Jego oko zatrzymało się na kawiarni i restauracji „Pod Tauentzienem”, której również patronował ów pruski generał major.