Dla mnie historia ta rozpoczęła się w czasie spaceru nad kraterami Kilimandżaro, od spotkania z Lusinem lecącym na ognistym smoku.
Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to starożytną teatralnością, a powolnych pegazów wręcz nie znoszę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną wygodną awionetką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa się w nim dusza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zupełnie tak samo jak Andre Szerstiuk. Obaj gotowi są wyleźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić. Tacy już są.
Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony kłębami dymu i językami płomieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym stoku krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu, aby obejrzeć sobie „wierzchowca”, po czym również wylądowałem. Lusin podbiegł do mnie i serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel rozkoszował się moim zdumieniem.
Smok był duży, miał około dziesięciu metrów długości. Rozciągnął się bezwładnie na kamieniach, zamknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a jego chude boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały. Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazmatycznie, nad jego głową kłębił się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem po raz pierwszy.
— Ostatni model — powiedział Lusin. — Hodowla zajęła mi dwa lata. Koledzy z INF chwalą. Ładny, prawda?
Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustannie chełpi się, że syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny, istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się piękny.
— Masz zamiar straszyć nim dzieci? — zapytałem. Lusin czule poklepał smoka po jednej z jego dwunastu żabich nóg.
— Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech oglądają.
Drażni mnie, jeśli ktoś mówi o Orze. Połowa moich przyjaciół tam leci, a mnie się nie udało. Złości mnie nie ich szczęście, lecz to, że w najwyższym stopniu interesujące spotkanie z mieszkańcami innych światów przekształcają w prymitywną wystawę zabawek. Czego też oni na tę Orę nie zabierają!
— Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Każdy Niebianin jest stokroć bardziej niezwykły niż wszystkie wasze cudactwa razem wzięte. Sądzę, że maszyny będą ich ciekawić przede wszystkim.
— Maszyny tak! Zwierzęta również! Wszystko!
— I ty również! — rzuciłem ze złością. — Piękny okaz człowieka piątego wieku: rudowłosy, żółtooki, wzrost metr dziewięćdziesiąt dwa, wiek pod sześćdziesiątkę, samotny. Żeby tylko nie zakochała się tam w tobie jakaś myśląca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciekniesz!
Lusin uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Zazdrościsz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smoków. Rozumiem. Sam bym na twoim miejscu. Przyzwyczailiśmy się do stylu Lusina, ale nieznajomi czasami nie mogą go zrozumieć. Nie lubi zresztą rozmawiać z nieznajomymi.
Jego wyrzuty zdenerwowały mnie. Oburzony odwróciłem się. Lusin położył mi rękę na ramieniu.
— Spytaj jak? — poprosił smutnym głosem. Ciekawe.
Skinąłem głową, aby nie sprawić mu zawodu swoją obojętnością. Z jego opowiadania dowiedziałem się, że w żołądku potwora syntetyzują się substancje palne i że samego smoka ani to ziębi, ani grzeje. Lusin pracuje nad tematem: „Materializacja potworów ze starożytnych podań”. Smok ziejący ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzyć skrzydlate asyryjskie lwy i płazopodobne egipskie sfinksy.
— Chcę boga Hora z sokolą głową. Jeszcze nie zatwierdzony. Mam nadzieję — powiedział Lusin.
Przypomniałem sobie, że Andre wiezie na Orę swoją symfonię „Harmonia gwiezdnych sfer” i że prawykonanie tego utworu odbędzie się dziś wieczorem w Kairze. Powątpiewam co prawda w talenty muzyczne Andre, ale wolę już muzykę niż dymiące smoki.
Lusin poderwał się.
— Nie wiedziałem. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.
— Sam się rozkoszuj trującymi wyziewami twojego potwora — powiedziałem. — A ja tradycyjnie: raz, dwa i już przeleciałem sto kilometrów.
Udało mi się wyprzedzić Lusina o blisko dwadzieścia minut. Czekając na niego umówiłem się z obsługą stacji, że nakarmią smoka w stajni pegazów. Na każdym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni, specjalnie dla turystów. Moja prośba nie wzbudziła wielkiego zachwytu, który zupełnie się ulotnił, kiedy powiedziałem, że smok jest ognisty. Zadziorne pegazy nienawidzą flegmatycznych smoków i kiedy tylko je dostrzegą, natychmiast rzucają się na nie z góry. Oczywiście ani kopyta, ani zęby nie mogą uszkodzić łuski, ale zwariowane konie atakują uparcie aż do całkowitego wycieńczenia. Nie rozumiem zupełnie, czemu Grecy wybrali kiedyś do swych poetyckich lotów to szybko nużące się w powietrzu zwierzę. Wolałbym osobiście wznosić się ku artystycznym wyżynom na kondorach lub gryfach, które wzlatują wyżej i doskonale szybują nad Ziemią.
Pierwszym znajomym spotkanym w Kairze był Allan Croose, również szkolny kolega. Przyleciał dwie godziny przed nami i szedł właśnie do Izby Tras Gwiezdnych. W ręku niósł walizeczkę jak zwykle pełną książek. Allan ubóstwia te starocie. Pod tym względem podobny jest do Pawła Romero, który także nie odrywa się od książek. Paweł ślęczy nad nimi, bo taki jest jego zawód, Allan natomiast grzebie się w nich dla przyjemności. Pełniej się czuje współczesność, kiedy się trzyma w ręku zetlałe gazety z dwudziestego wieku — mówi ze śmiechem. Allan zawsze albo gniewa się, albo się śmieje. Gniew i radość nie są krańcowymi, lecz sąsiadującymi stanami jego psychiki. Albo jest oburzony, albo pełen zachwytu wywołanego tym tylko, że nie jest oburzony.
Dowiedziawszy się, dokąd idziemy, stanął jak wryty. — Tylko po to przyjechaliście do Kairu? Mogliście przecież włączyć salę koncertową i z daleka rozkoszować się muzyką.
Pociągnąłem go za rękaw. Nie lubię, kiedy ludzie ni z tego, ni z owego zatrzymują się w pół kroku.
— Symfonii Andre należy słuchać w specjalnych halach. Jego muzyka nie jest przyjemnością, lecz ciężką pracą fizyczną.
Allan poszedł z nami.
— Muszę porozmawiać z Andre — powiedział groźnym tonem. — Natrę mu uszu po koncercie. Ostatni model jego ruchomego deszyfratora jest do niczego.
— Zwolnij kroku i nie machaj mi tym kufrem przed i nosem. Pewnie masz tam pięćdziesiąt kilogramów?
— Sześćdziesiąt trzy. Posłuchajcie, jaka głupia historia przydarzyła się nam na Procjonie przez niedbalstwo Andre.
O głupiej historii na Procjonie już słyszeliśmy. Znali ją wszyscy mieszkańcy Ziemi i planet układu. Wyprawa Allana sprawdzała lekki model Gwiezdnego Pługa przystosowanego do szybkich przewozów pasażerskich. W pobliżu Układu Słonecznego rozpędzać się nie wolno, dlatego też jedenaście i pół roku świetlnego przebyli w ciągu trzydziestu dziewięciu dni pokładowych. W gwiazdozbiorze Małego Psa również nie było gdzie się rozpędzić, wobec czego osiągnęli zaledwie stukrotną prędkość światła. Za to właśnie w tym gwiazdozbiorze, w układzie planetarnym Procjona, członkowie wyprawy, sami o tym nie wiedząc, dokonali wreszcie zapowiedzianego pięć wieków temu odkrycia: znaleźli myślące porosty. Na drugiej spośród trzech planet Procjona brakowało światła i ciepła, a skały były pokryte rudym mchem. Astronauci chodzili po mchach, badali je aparatami, ale wykryli jedynie to, że rośliny wysyłają słabe fale magnetyczne. Po powrocie na Ziemię centralny komputer, Wielki Akademicki, rozszyfrował zapisane promieniowanie i stwierdził, że jest to mowa. Udało się odczytać kilka zdań: „Kim jesteście? Skąd? Jak wykształciliście w sobie zdolność ruchu?” Nieruchome porosty były najbardziej zdumione tym, że ludzie potrafią chodzić.
— Wszystkiemu winien idiotyczny RD-2! grzmiał Allan na całą ulicę. Zawsze mówił bardzo głośno. — Jest wprawdzie lepszy od naręcznych deszyfratorów, które nadają się tylko do prowadzenia rozmowy z pieskami i ptaszkami, to fakt. Na przykład na Polluksie, w Bliźniętach, pogadaliśmy sobie nieźle z inteligentnymi rybami. Te zabawne nereidy generowały fale ultradźwiękowe, my zaś nauczyliśmy się przekształcać własne słowa w takie same fale. Zresztą wiecie o tym z transmisji… Ale w trudnych sytuacjach przyrząd Andre zawodzi. I taką bezradną maszynę reklamuje się jako ostatni krzyk techniki!
Allan nagle przerwał i zatrzymał się znów. Chciałem jeszcze energiczniej pociągnąć go za rękaw, ale uderzył mnie wyraz jego twarzy.
— Zupełnie zapomniałem, braciszkowie! — wykrzyknął i rozejrzał się dokoła, jakby obawiał się, że ktoś go podsłucha. — Do Izby Tras Gwiezdnych dotarła dziś zadziwiająca wiadomość. Nikt na razie nie zna szczegółów, ale pewne jest, że odkryto nowy rodzaj istot rozumnych. Coś w rodzaju prawdziwych ludzi. Wydaje się przy tym, że szaleją wśród nich bratobójcze wojny, znacznie groźniejsze od starożytnych wojen na Ziemi.
Dziwna i wręcz niepojęta jest dziś dla renie obojętność, z jaką wówczas słuchaliśmy Allana. Przecież w owej chwili dokonywał się przełom w całej historii ludzkości… Teraz jest to oczywiste dla każdego pierwszoklasisty, ale wtedy Lusin i ja nie zapytaliśmy nawet, kto dostarczył informacji o nowo odkrytych istotach i czym one właściwie przypominają ludzi. Wysunąłem tylko przypuszczenie, że mieszkają z dala od najbliższych gwiazd, bo w naszym rejonie Galaktyki z niczym podobnym dotychczas się nie zetknięto.
— Nie wiem — odpowiedział Allan. — Wielki Akademicki już drugi dzień analizuje otrzymane informacje. Jutro lub pojutrze wszyscy dowiedzą się, do jakich wniosków doszedł komputer.
— Zaczekajmy więc do jutra — rzuciłem niedbale. — Ja osobiście wytrzymam nawet do pojutrza.
Lusin był tego samego zdania. Koncert Andre pochłaniał go bardziej niż doniesienie o nowych odkryciach. W owych miesiącach, które poprzedzały naradę na Orze, ciągle słyszeliśmy o nowych istotach rozumnych odkrytych przez wyprawy gwiezdne. Nic więc dziwnego, że straciliśmy poczucie niezwykłości. Dziwy już nam spowszedniały.
— Tłum! — powiedział Lusin wyciągając palec przed siebie.
— Zabraknie miejsc. Pospieszmy się.
Ruszyliśmy szybciej. Ogromny Allan wysunął się do przodu. Jeszcze w szkole chodził najszybciej ze wszystkich. Jego krok mierzy metr dwadzieścia.
Krzyknąłem za nim:
— Zajmij dla nas dwa miejsca obok siebie!
Do sali koncertowej wlewały się dwa strumienie ludzi. Znajdowaliśmy się bliżej drzwi zachodnich, ruszyliśmy więc tamtędy. Allan przedostał się na czoło, my zaś, osłonięci jego szerokimi barami, posuwaliśmy się za nim. Tuż przy drzwiach zdarzyło się nieprzyjemne zajście, które zepsuło mi humor. Jakaś brzydka, szczupła dziewczyna gwałtownie odsunęła się z drogi prącego naprzód Allana. Nie zdołałem się zatrzymać i wpadłem na nią z rozpędu. Dziewczyna odwróciła się z oburzeniem. Miała wiotką, długą szyję i ciemne oczy. Możliwe zresztą, że pociemniały z gniewu.
— Gbur! — powiedziała gniewnie niskim, melodyjnym głosem. Twarz jej szpeciły szerokie brwi, równie czarne jak oczy.
— Pani też nie nauczono uprzejmości! — odciąłem się, ale chyba tego nie usłyszała. W pierwszej chwili tak się zmieszałem, tak mnie zaskoczył jej nieusprawiedliwiony gniew, że zapomniałem języka w gębie. Nim zdołałem odpowiedzieć, byliśmy już daleko od siebie.
Na sali dwukrotnie wstawałem i rozglądałem się dookoła, starając się odnaleźć tę szczupłą dziewczynę. Ale wśród dwudziestu ośmiu tysięcy osób wypełniających widownię niełatwo było ją odszukać. Mogę powiedzieć jedno: reakcja nieznajomej zaintrygowała mnie bardziej niż zagadkowa nowina Allana.
— Andre! — powiedział Lusin. — Cóż to za dziwak! Andre nawet na koncercie nie powstrzymał się od robienia kawałów. Zamiast ukazać się na stereoekranie i stamtąd uśmiechnąć się do publiczności, wyszedł na scenę. Na rozległej, pustej estradzie wyglądał jak krasnoludek. Zaczął wygłaszać mowę: coś o Ziemi i gwiazdach, Niebianach i ludziach, lotach i katastrofach. Utrzymywał przy tym, że wszystko to znalazło odbicie w jego kosmicznej symfonii. Tak mi się to wreszcie znudziło, że krzyknąłem: „Dość paplania!” Gdybym wiedział, że wzmacniacze zostały nastrojone na wszystkie dźwięki z sali, z pewnością zachowałbym się ostrożniej. Mój głos ogłuszająco zahuczał pod stropem, a odpowiedział mu równie gromki śmiech.
Nie speszony Andre krzyknął wesoło:
— Potraktujemy wasze niecierpliwe wrzaski jako uwerturę do symfonii.
Potem zniknął. Dziko zagrzmiała muzyka gwiezdnych sfer.
Najpierw zapadaliśmy się. Siedzieliśmy nieruchomo w fotelach trzymając się kurczowo oparć, a jednocześnie na łeb, na szyję pędziliśmy w dół. Stan nieważkości nastąpił tak gwałtownie, że zakłuło mnie w sercu. Myślę, że inni widzowie nie czuli się lepiej. Później zabrzmiała delikatna melodia, w powietrzu zaszybowały kłębiaste, różnobarwne obłoczki i grawitacja powróciła. Melodia narastała, organy elektronowe grzmiały wszystkimi swoimi dwudziestoma czterema tysiącami głosów, kolorowe chmurki wypełniły się szalonymi skokami świetlistej zorzy, i wszystko zniknęło w wirującym, różnobarwnym deszczu iskier. Nie było widać ani ścian, ani sufitów, ani widzów na sali. Najbliżsi zaś sąsiedzi zmienili się nagle w jakieś pochodnie zimnego płomienia. Wówczas światło zaczęło nabierać ciepła, melodia przyspieszyła rytm, zwiększyło się przyciąganie, a w powietrzu popłynęły fale gorąca. Chciałem już zdjąć marynarkę, kiedy rozbłysła błękitna błyskawica. Dokoła zapłonął złowieszczy fioletowy ogień i na widzów spadł gwałtowny, lodowaty wicher. Nikt nie zdążył się odwrócić ani osłonić twarzy rękami. Zlodowacenie przyszło w świście i brzęczeniu elektronowych głosów. Przeciążenie szybko się zwiększało, płucom zaczęło brakować tlenu. Znów ryknęły trąby, zaśpiewały struny, zadźwięczała miedź i srebro, w fioletowej mgle zapłonęły pomarańczowe języczki. Lodowate tchnienie ustąpiło miejsca falom ciepła, przeciążenie malało i zmieniało się w nieważkość. Powietrze, aromatyczne i kojące, samo wlewało się do krtani, w głowie kręciło się od subtelnych dźwięków, delikatnych barw, ciepła i uczucia lekkości.
Powtarzało się to trzykrotnie: purpurowy upał przy akompaniamencie grzmotu trąb i nieważkość, błyskawicznie narastający, przenikliwie niebieski ziąb wraz z przeciążeniem i niemal całkowity brak powietrza; melodyjne różowo-pomarańczowe odrodzenie owiane ciepłem. Później po raz ostatni uderzył mróz, runął upał i już zwyczajnie, słonecznie zalśnił strop sali koncertowej.
Skończyła się pierwsza część symfonii.
Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki i śmiech. Ktoś postękiwał, ktoś masował odmrożone policzki, ktoś gardłował: „Autor! Dajcie mi autora!” Większość widzów spieszyła się do wyjścia.
— On zwariował! — oburzał się Allan. — Nawet po Andre nie spodziewałem się czegoś podobnego Po coście mnie tu zaciągnęli?
Lusin w milczeniu obserwował zdenerwowanych widzów, ja zaś zaoponowałem:
— Nikt cię nie ciągnął, sam tu przyszedłeś. Doskonale też wiedziałeś, co cię czeka. Uprzedzałem, że muzykę Andre mogą znieść jedynie atleci.
— Nie jestem ułomkiem i też nie mogłem wytrzymać! Czyżby i w drugiej części czekał nas taki koszmar?
Podałem mu zaproszenie, na którym widniał tekst: „Andre Szerstiuk. Harmonia gwiezdnych sfer. Symfonia na dźwięk, światło, ciepło, ciśnienie i ciążenie. Część pierwsza — Wir światów. Część druga — Ludzie i Niebianie. Część trzecia — Wieczne jak życie”.
Allan parsknął i poweselał.
— Brakuje tu jeszcze jednego składnika, zapachu — wykrzyknął z gromkim śmiechem. — Wyobraźcie sobie cuchnące allegro i wonne adagio! Dla pełni obrazu, co o tym sądzicie?
— Sukces! — powiedział Lusin. — Wszyscy są zachwyceni i wstrząśnięci. Obojętnych nie ma!
— Nie zachwyceni, lecz przerażeni — poprawiłem. — Na sali pozostała najwyżej jedna trzecia widzów.
— Nowość. Nie od razu pojmują.
— Zajmij się raczej swoimi cudacznymi formami, a nie muzyką — poradziłem mu. — Twojego boga Hora z sokolą głową może uda się w dalekich wyprawach wykorzystać do łowów na nietoperze, a jaka korzyść z nowego dzieła Andre?
Po rozpasanej części pierwszej druga wydała się nam spokojna. Możliwe zresztą, że się już wprawiliśmy. Dominowało w tym fragmencie światło: skłębiona zielonkawożółta mgła, czerwone rozbłyski, wijące się fioletowe pasma, iskry i błyskawice spadające z sufitu niczym kurtyna zorzy polarnej, a potem wszystko utonęło w różowym, ciepłym obłoczku, który rozleniwiał, usypiał myśli i uczucia. Wszystkiemu towarzyszyły melodyjne dźwięki elektronicznych głosów. Grawitacja i ciśnienie stopniowo narastały, to znów zanikały, zimno atakowało mniej gwałtownie, a zastępujący je upał był mniej palący. Krótko mówiąc ta część symfonii spodobała mi się. Można ją było znieść, co o dziełach Andre nieczęsto można powiedzieć.
Za to w trzeciej części znów dostaliśmy za swoje. „Wieczne jak życie” mogło każdego wpędzić do grobu. Andre najwidoczniej chciał dowieść, iż życie nie jest zabawą, i dopiął swego. Opalał nas, mroził, ogłuszał i oślepiał co najmniej przez dwadzieścia minut. Symfonia się skończyła, a widzowie dalej siedzieli bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie. Niektórzy wyglądali na tak wycieńczonych, że aż się roześmiałem. Allan zachwycał się hałaśliwie. Z nim tak jest zawsze. Niezwykłości najpierw go zaskakują, a później wprowadzają w stan euforycznej radości.
— Mocna rzecz! — wrzeszczał. — Poczęstować taką symfonią istoty z Alfy Centauri lub z Syriusza — a nie mają one zbyt wielu kości — i zostanie z nich mokra plama! Nie, to zupełnie bycze!
W opustoszałej sali rozległ się głos: przyjaciele atora symfonii proszeni są do wschodniego wyjścia. Allan popędził wyprzedzając ostatnich wychodzących widzów. Ja i Lusin nie spieszyliśmy się zbytnio. Wiedziałem, że Andre na mnie zaczeka.
Przy wschodniej bramie szybko zebrała się grupka przyjaciół. Wkrótce zabolała mnie ręka od uścisków. Ładniutka Żanna Uspieńska, żona Andre, promieniała. Ona zawsze cieszy się jak dziecko, jeżeli Andre uda się cokolwiek, i trzeba powiedzieć, że często ma powody do radości. Tym razem mogłaby zachować się trochę powściągliwiej.
Żanna powiedziała głośno:
— Zmieniłeś się, Eli! Po prostu trudno uwierzyć, że jesteś taki opalony i sympatyczny. Słuchaj, czyś się przypadkiem nie zakochał?
Wiedziałem, czemu mówi tak głośno i bardzo mi się to nie spodobało. Zbliżał się do nas Leonid Mrawa z Olgą Trondicke. Groźny Leonid tym razem sprawiał wrażenie niemal wesołego, Olga zaś jak zwykle była zrównoważona i pogodna. Zrozumiała oczywiście aluzję Żanny, ale nie dała tego po sobie poznać, Leonid natomiast z taką silą potrząsnął moją ręką, że aż syknąłem z bólu. Ten olbrzym (dwa metry trzydzieści) wbił sobie do głowy, że stoję mu na drodze. Obawiam się, że Olga utrzymuje go w tym błędzie. Jest to tym dziwniejsze, że w przeciwieństwie do Żanny nie ma w sobie ani odrobiny kokieterii.
— Cieszę się, że cię widzę — powiedziała Olga. — Zdaje mi się, że byłeś na Marsie?
— A czego miałbym tam szukać? — odburknąłem.
— Montowaliśmy siódme sztuczne słońce na Plutonie, pewnie o nim słyszałaś.
— Oczywiście. Żółtoczerwony karzeł o zwykłej gęstości, moc ośmiu tysięcy albertów. Obliczyłam niedawno, że ta moc nie wystarczy do normalnej pracy. Nie czytałeś mojej notatki?
— Nie. Twoje notatki są zbyt uczone dla mnie! Olga nie obraziła się i nie zmartwiła. Słuchała spokojnie, nadal pogodna i rumiana. Jestem pewien, że nie zastanawiała się w ogóle nad sensem moich słów. Wystarcza jej, że mówię. Słucha tylko brzmienia głosu.
Żanna wykrzyknęła i potrząsnęła ufryzowanymi włosami, tak jasnymi, że z dala wyglądają jak siwe.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Eli!
— Tak — odpowiedziałem. — Zakochałem się. Wiesz w kim? W tobie. Długo to ukrywałem, ale już dłużej nie mogę. I co teraz zamierzasz zrobić?
— Zniosę to z pogodą, a może powiem Andre, żeby wiedział, jakich to ma przyjaciół.
Odwróciła się do mnie plecami. Żanna tak pragnie się wszystkim podobać, że gniewa się, kiedy ktoś z tego żartuje.
— Allan ma ciekawą wiadomość — powiedziałem, aby skierować rozmowę na inne tory. — Allan, powtórz z łaski swojej rewelacje o nowych odkryciach.
Znów, tak samo jak przedtem Lusin i ja, nikt nie potraktował poważnie nowości Altana. Wszyscy wysłuchali go obojętnie, jakby plotkował o jakichś głupstwach, a nie dzielił się najważniejszą informacją otrzymaną kiedykolwiek przez ludzkość. Dziś, wspominając te dni, staram się i nie mogę pojąć, czemu byliśmy wówczas tak niewybaczalnie lekkomyślni. Ta lekkomyślność była tym bardziej niepojęta, że Leonid i Olga, kapitanowie wielkiej żeglugi kosmicznej, już wówczas cieszyli się sławą doświadczonych astronautów. Oni w każdym razie powinni byli zorientować się, co oznacza odkrycie na naszych trasach galaktycznych istot równych nam intelektem i potęgą. Leonid postąpił jeszcze lekkomyślniej ode mnie, gdyż po prostu machnął ręką na opowieść Allana. Nasze malutkie sztuczne słońce na Plutonie interesowało go bardziej.
— Zadziwia mnie wasz konserwatyzm — powiedział. — Najpierw montujecie ogromnego satelitę, potem rozpalacie go, póki nie zamieni się w mikroskopijną gwiazdkę i tracicie na to kilka lat, zupełnie tak samo jak nasi dziadowie dwa wieki temu. Po co? Gwiezdny Pług w ciągu doby zapali dziesięć sztucznych słońc o dowolnych wielkościach i temperaturach. Nie trzeba ani montażu, ani rozgrzewania. Wystarczy rozkaz: zapalić i dostarczyć słońce na miejsce!
— Święta racja! — podchwycił Allan, który natychmiast zapomniał o swoich gwiezdnych nowościach. Ucieszył się, że ktoś chwali Gwiezdny Pług i zaśmiał się. Był niezmiernie dumny ze swego statku. — Dla nas to zupełny drobiazg. Możemy w pięć minut utoczyć eleganckie słoneczko i podrzucić je na planetę, której brakuje ciepła i światła.
— Pięknie! — wykrzyknął Lusin. — Bardzo pięknie! Nawet bardzo! Zapalić i dostarczyć! Wspaniale!…
— Cudownie! — powiedziałem. — Znacznie piękniejsze od pożarów, jakie wzniecasz w żołądkach biednych zwierzątek. A propos, czemu właściwie nie używa się Gwiezdnego Pługa do zapalania sztucznych słońc?
Olga ostudziła mój zapał mówiąc rzeczowo, bo inaczej nie potrafi:
— Tworzenie słońc z pomocą Gwiezdnego Pługa byłoby pewnie łatwiejsze. Ale ich uruchomienie w okolicach naszego układu planetarnego grozi zakłóceniem równowagi przestrzeni kosmicznej. Nie chcecie przecież, aby Syriusz wpadł na Procjona, a Proksima Centauri zderzyła się ze Słońcem?
Leonid zaoponował:
— Realność takiego katastroficznego zagrożenia nie została przez nikogo dowiedziona…
— Nikt również nie dowiódł, że jest na odwrót — odparowała Olga. — Odpowiedź może dać jedynie doświadczenie, nieudane zaś doświadczenie może sprowadzić nieodwracalną katastrofę.
Z sali koncertowej wyszedł Andre wraz z Pawłem Romero. Zjawienie się Pawła było tak niespodziewane, że nieprzytomny z radości pobiegłem im naprzeciw.
Najpierw potrząsnąłem ręką Andre i dopiero wtedy wpadłem w objęcia Pawła. Romero po długiej rozłące nie wita się zwyczajnie, lecz chwyta w objęcia utrzymując, że taki zwyczaj panował dawniej we wszystkich cywilizowanych plemionach. Całe szczęście, że przynajmniej nie całuje na powitanie, chociaż zdaje się istniał kiedyś taki dziwny obrządek.
— To pan, Eli! — powiedział uroczystym tonem. — Wyraźnie widzę, że to pan.
Stali przede mną, ramię przy ramieniu, uśmiechnięci i zadowoleni, a ja chciwie im się przypatrywałem. Obaj byli niewysocy, mierzyli po metr dziewięćdziesiąt jeden mniej niż ja i Lusin — barczyści i młodzi: Andre miał pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle samo co ja i Lusin, Romero zaś był o pięć lat starszy. Na tym kończyło się podobieństwo. Poza tym różnili się całkowicie, poczynając od wyglądu i przyzwyczajeń, a na gustach i sposobie bycia kończąc. Romero nie jest podobny do nikogo, nawet jego wąsy i hiszpańska bródka w niczym nie przypominają rozłożystych bród i sumiastych wąsów na portretach prehistorycznych królów, chociaż twierdzi, że je zapożyczył od jakiegoś rzymskiego cesarza lub amerykańskiego prezydenta, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie od któregoś z władców przedpotopowych republik. W dodatku dla zabawy nosi wszędzie ze sobą laskę. Nawet obejmując mnie nie wypuścił jej z rąk.
Jeżeli Romero nie jest podobny do nikogo, to Andre nie bywa długo podobny do samego siebie. Za każdym naszym widzeniem Andre jest inny i zaskakujący… Gdyby nie był genialny, powiedziałbym, że jest zwyczajnie próżny. W szkole zmieniał włosy częściej niż ubrania. Na piątym semestrze drugiego kręgu usunął kasztanowate kędziory, którymi obdarzyła go natura, i wyhodował czarne, proste włosy. W trzecim kręgu owłosienie zmieniało się rokrocznie: gładkie włosy ustępowały miejsca lokom, później pojawiły się pęczki podobne do bagiennych kępek, następnie Andre był zwierciadlanie łysy, a potem znów zaopatrzył się we włosy, tym razem krótkie i kłujące jak druty. „Na twoją fryzurę można odbierać transmisje z Fomalhauta” — mówiliśmy, ale na Szerstiuku dowcipy nie robią wrażenia. Kolor włosów również się zmieniał: kędziory były złote, a później krucze, zaś drutokształtne porosty płonęły malinowoczerwoną barwą, tak że głowa jarzyła się w świetle niczym głownia. Andre był przekonany, że z taką iluminacją jest mu do twarzy.
Tym razem Andre miał miękkie kasztanowate kędziory, równie długie jak włosy Żanny. W każdym razie wyglądały lepiej niż malinowe druty.
— Opaliłeś się, Eli! — powiedział to samo co Żanna. — Czyżby słońce na Plutonie było tak gorące?
— To skutek koncertu — powiedziałem. — Twoja symfonia o mało mnie nie zwęgliła. Pewien staruszek chwytał się nawet za serce.
— Nie podobała ci się? Naprawdę ci się nie podobała, powiedz Eli?
— Czy koszmar może się podobać?
— Wypowiedziałem tę samą myśl — podchwycił Romero. — W dodatku tymi samymi słowami, drogi Andre: pańska symfonia to koszmar!
Żanna objęła Andre i pokazała mi język.
— Nie martw się, kochany. Parę minut temu Eli wyznał mi miłość: „Leżę u twoich stóp. Co zamierzasz robić?” Jak można poważnie traktować Eliego?
Zaśmialiśmy się głośno, nawet Olga się uśmiechnęła. Andre w dalszym ciągu był niepocieszony. Ten dziwak spodziewał się zachwycić cały świat swoją piekielną muzyką.
— Mogę wyjaśnić, co mi się w twoim koncercie nie podoba — powiedziałem. — Ale to zajmie sporo czasu. — Usiądźmy więc w parku i porozmawiajmy — odpowiedział.
— Lepiej pospacerujmy po parku — zaproponował Paweł. — W starożytności filozofowie lubili rozprawiać w czasie przechadzki. Czemu nie skorzystać z ich dobrego przykładu?
— Bez chodzenia starożytnym nie wychodziło potwierdził Leonid. — Właśnie dlatego nazywano ich piechurami.
— Perypatetykami, to znaczy przechadzającymi się, szanowny Mrawo. Mogę pana zapewnić, że piechurzy nie mieli nic wspólnego z filozofią.
Leonid nic nie odpowiedział. Z Pawłem nie warto dyskutować, bo wie o starożytności wszystko. W dodatku nikt z nas nie miał pojęcia, czym właściwie różniły się zajęcia piechurów i przechadzających się. W starożytności było wiele zadziwiających rzemiosł. Od dzieciństwa nie lubię zastanawiać się nad ich subtelnościami.
Wzięliśmy się wszyscy pod ręce i ruszyliśmy rzędem Żanna, Olga, Andre, Paweł, Lusin, ja, Leonid, Allan. Zacząłem od tego, że dzieło sztuki winno dawać rozkosz, a nie wytrząsać z człowieka. duszę. Po symfonii Andre trzeba zażyć odświeżającej kąpieli promienistej, aby odzyskać siły. Niektóre rzeczy są wprawdzie całkiem niezłe, jak na przykład pewne melodie i efekty świetlne, mróz skojarzony z przeciążeniem i upał z nieważkością, ale wszystko to podane jest w takich dawkach, tak skumulowane, że przyjemność zamienia się w tortury.
— Mnie się podoba jedynie muzyka i barwy — zauważył Romero. — Muszę się przyznać, moi mili, że wasze przeciążenia, nieważkości, ciśnienia, upały i tym podobne rzeczy zupełnie do mnie nie przemawiają.
— Brakuje zapachu! — powtórzył Allan swój poprzedni zarzut. — I wiecie, czego jeszcze? Wstrząsów elektrycznych! W grzmocie i rozbłyskach, przy lodowatym wietrze i przeciążeniach, takie jadowite ukłucia, jakby mrówki biegały szybciutko po całym ciele. — Zaśmiał się zadowolony z konceptu.
Lusin wyrzekł z szacunkiem: — Mrówki, dobrze!
— Nie słuchaj ich! — poprosiła Żanna. — Oni ciebie nie kochają. Tylko ja jedna cię rozumiem. Wytrzymałam twoją symfonię od początku do końca i tylko raz krzyknęłam ze strachu.
— Ależ oni mnie kochają! — powiedział energicznie Andre. — Ale mylą się i trzeba im przetrzepać skórę. Zaraz to zrobię.
Następnie wygłosił mowę. To było błyskotliwe i natchnione przemówienie, równie wspaniałe, jak wszystko co robi Andre. Obrona symfonii spodobała mi się znacznie bardziej od samej symfonii. Jego zdaniem zbyt jesteśmy ludźmi i to jest złe. W naszej epoce, kiedy odkryto mnóstwo plemion różnych pod względem form i sposobów życia, człowiek winien się wstydzić tego, że uznaje swój mały światek za jedyny możliwy do przyjęcia. Jego ziemskie zwyczaje nadają się jedynie dla niego samego i nie trzeba ich wynosić poza granice Układu Słonecznego. Ale czyż człowiek nie odczuwa jedności życia w całym Wszechświecie, czyż nie jest tysiącami nici powiązany z niezwykłymi istotami innych światów? Nie chodzi tu o wspólność szczegółów i wyglądu zewnętrznego, nie, ważna jest wspólnota żywego rozumu. Właśnie o tym, o jedności istot rozumnych Wszechświata mówi jego symfonia. To nie jest muzyka ziemska, lecz kosmiczna, bo uzewnętrznia filozoficzne podobieństwo wszystkiego co żywe. Jeżeli wiele w tym utworze jest trudnego do zniesienia dla człowieka, to nic nie szkodzi, bo może to właśnie spodoba się innym istotom myślącym. Coś nie coś podobało się wam, coś innego spodoba się mieszkańcom Wegi, a jeszcze inny składnik dzieła przeniesie radość przybyszom z Fomalhauta lub utrafi w gust mieszkańców Plejad. Pracę można uważać za udaną, jeśli znajdzie oddźwięk w duszy różnych istot. Ta symfonia to las rąk wyciągniętych ku przyjaciołom ze Wszechświata. Nie żądajcie, aby wszystkie te ręce ściskały jedną waszą dłoń, nie bądźcie chciwi, bo harmonia Wszechświata nie ogranicza się do tej, która brzmi w waszych sercach.
Zachwycony Allan podrzucił kapelusz do góry.
— Pierwsza na świecie symfonia dla widzących, słyszących, obdarzonych zmysłem dotyku, chodzących i latających! Rozkosz dla oczu, uszu, łap, skrzeli, pancerza, trąb i przyssawek!
Romero uśmiechnął się ironicznie.
— Swoim utworem wskazał pan biednemu człowiekowi skromne miejsce należne mu we Wszechświecie, ale wszak człowiek nie może pogodzić się z rolą czegoś pośredniego między inteligentną jaszczurką a głupawym Aniołem. Czy pan pomyślał o tym, Andre?
Andre czekał na moje słowa. Nie chciałem go martwić, ale nie mogłem też milczeć.
— Twoje zamierzenia są bardzo piękne, lecz nierealne — powiedziałem. — Wydaje mi się, że nie może istnieć dzieło sztuki oddziałujące na wszystkie istoty Wszechświata. Oddajmy człowiekowi co ludzkie, natomiast myślące ryby wymagają czegoś zupełnie innego, możliwe, iż nawet zupełnie dla nas obcego.
Nie przypominam sobie, by Andre kiedykolwiek od razu przyznał rację oponentowi. Zawsze starał się wynaleźć jakiś nieoczekiwany kruczek, improwizować zawikłane dowody wymagające dokładnej analizy i w ten sposób starał się odwlec nieuniknioną porażkę.
— Niechaj Niebianie sami rozstrzygną nasz spór! Wrócimy do tej dyskusji na Orze!
Wszyscy się zmieszali, a ja nie mogłem spojrzeć na Andre.
— Czyżbyś nie wiedział — zapytała Olga z wyrzutem w głosie — że Eli nie leci z nami na Orę?
Andre tak się zmartwił, że aż mi go się zrobiło żal. Patrzył na mnie tak, jakby nie mógł w to uwierzyć.
— Nic na to nie można poradzić — powiedziałem. — Wy polecicie zapoznawać się z Niebianami, ja zaś załatwię na Ziemi swoje sprawy służbowe i wrócę budować sztuczne słońca na firmamentach dalekich planet.
— Pogrzebowy ton nie pasuje do twojej ironicznej gęby, już dawno powinieneś to zrozumieć! — wykrzyknął Andre. — Czy możesz mi przystępnie wytłumaczyć, jak do tego doszło?
Odrzekłem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W czasie selekcji kandydatów nie mogłem wykazać się takimi zaletami, jakimi szczycili się moi przyjaciele. Bez Olgi, Allana i Leonida nie można odbywać dalekich wypraw, są wszak inżynierami i kapitanami kosmicznymi. Andre również jest niezastąpiony, bo mało kto może się z nim równać, jeżeli trzeba rozszyfrować nieznaną mowę. Lusin też jest potrzebny: zapozna się z różnymi formami życia, a niektóre z nich spróbuje sztucznie odtworzyć. Przyda się również znawca starożytności, Romero. Kto wie, czy niektóre prawa i obyczaje nowo odkrytych społeczeństw nie pokrywają się z tym, co niegdyś panowało na Ziemi? No a ja, na co się przydam?
— Nie spotkałem jeszcze większego durnia niż ty! — zdenerwował się Andre. — Pytam o coś innego: czy starałeś się o udział w wyprawie? Co w tym kierunku zrobiłeś?
Wytłumaczyłem mu cierpliwie, że już rok temu zapisałem się na kurs kwalifikacyjny. Wielki Państwowy trzy miesiące temu rozpoczął analizę danych. Było nas łącznie około sześćdziesięciu milionów osób, ale po pierwszym odsiewie według kryterium zdrowia i wieku pozostało niepełne cztery miliony.
— Przeszedłeś do drugiego etapu?
— Tak. Ale co mi z tego przyszło? Komputer stopniowo zwężał krąg wybranych. W końcu pozostało sto tysięcy osób odpowiadających wszelkim wymaganiom. Ja również byłem wśród nich. Wówczas przeprowadzono losowanie. Przegrałem.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Andre marszczył czoło. Domyślałem się, że stara się wyszukać jakąś możliwość wznowienia starań o mój udział w wyprawie. Ja byłem spokojny, bo taka możliwość nie istniała.
— Zrobimy tak — powiedział Andre. — Eli pojedzie zamiast mnie. Doskonale sobie na moim miejscu poradzi.
Tylko Żanna ucieszyła się, że Andre zostaje. Pozostali zgodnie mu wymyślali. Nasze oburzenie było tym większe, że wiedzieliśmy, jak trudno tego człowieka przekonać, kiedy wbije sobie coś do głowy.
— Bez Eliego nie pojadę! — powtarzał uporczywie Andre. — Jeszcze w szkole postanowiliśmy, że pierwszą podróż do innych gwiazdozbiorów odbędziemy razem. Zrozumcie, że nie chcę się z nim rozstawać!
— Masz rację, kochany! — mówiła pospiesznie Żanna. — Ja również nie chcę się z tobą rozstawać. Nie słuchaj ich! Zostań.
Andrć i tak nas nie słuchał, my zaś krzyczeliśmy i wzajemnie sobie przerywaliśmy. Później odezwała się milcząca do tej pory Olga:
— W twoich poczynaniach brak logiki, Andre. Jeżeli Eli pojedzie zamiast ciebie, to i tak będziesz musiał się z nim rozstać.
Andre często w dyskusjach czepiał się pierwszego z brzegu argumentu, nie zważając na to, że może się on zwrócić przeciw niemu. Teraz w oszołomieniu zaczął wpatrywać się w Olgę. Skorzystał z tego Romero.
— Wpadł mi do głowy pewien projekt — oświadczył. — Poprosimy Wierę, aby pomogła Eliemu.
Nie chciałem, aby zwracał się do Wiery, ale wszyscy mnie zakrzyczeli.
— Za pięć minut lecę do Stolicy — powiedział Paweł. — Jest dziesiąta. O jedenastej dowie się pan, Eli, czy los panu sprzyja.
Zakończył tę pompatyczną przemowę równie pompatycznym gestem ręki i oddalił się. Romero to bardzo zdolny i dobry człowiek, ale mówi i zachowuje się niczym starożytny władca Rzymu.
Andre poprosił nas do swego hotelu. Lusin przypomniał sobie o smoku i martwił się, że biednemu zwierzęciu z pewnością dokuczają pegazy. Leonid i Olga spieszyli się do swej bazy galaktycznej.
— Chciałem ci nawymyślać za deszyfrator, ale będę musiał to odłożyć — powiedział z żalem Allan, który też miał jakieś pilne sprawy.
Andre wziął mnie pod rękę.
— Pospacerujemy jeszcze trochę, a później pójdziemy do mnie. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem, Eli!
Lubię kairskie wieczory. Oczywiście od czasu, kiedy Zarząd Osi Ziemskiej nauczył się zmieniać orientację naszej planety w przestrzeni, różnice klimatyczne pomiędzy strefami wydatnie się zmniejszyły, ale nie znikły zupełnie. Sam jeszcze pamiętam nie kontrolowane burze, które w pewnych latach szalały na Antarktydzie. Jakieś piętnaście lat temu poważnie zastanawiano się, czy przypadkiem nie należałoby stworzyć na Ziemi trwale zrejonizowanych stref klimatycznych: wiecznego lata w tropikach i wiecznej wiosny w wyższych szerokościach. Pomysł ten jednak w końcu odrzucono, z czego bardzo się cieszę. Natura ludzka wymaga zmian i sprzeciwia się jednostajności.
Obecne, zaplanowane na poszczególne miesiące i tygodnie okresy ciepła i chłodu, deszczów i dni bezchmurnych, wiatrów i ciszy bardzo mi odpowiadają.
Każde jednak miejsce na Ziemi ma swoje uroki. Żadne starania meteorologów nie przydadzą powietrzu Grenlandii i Jakucji południowego aromatu i delikatności. Na północy świąt jest surowszy i jaśniejszy, pod zwrotnikami zaś przyroda jest jakby zadumana i subtelniejsza. Błękitny, przepojony zapachami południowy wiatr porywa mnie swą muzykalnością. Możliwe, że należałoby to wyrazić inaczej, ale po prostu nie mogę znaleźć innych słów.
Właśnie tak powiedziałem, kiedy wraz z Żanną i Andre spacerowaliśmy bulwarem wysadzanym palmami i cyprysami. Żanna zerwała krwawoczerwony, odurzająco pachnący amarylis. Na północy ogrodowe amarylisy, do których przywykłem, nie pachną. Ten natomiast roztaczał tak silną woń, że parę haustów powietrza znad jego kielicha wywoływało silne bicie serca.
— Głuptasie! — Andre odebrał Żannie kwiat. Jeżeli Opiekunka nie troszczy się o ciebie, to muszę ja to zrobić. W twoim stanie powinnaś zachowywać się ostrożniej.
Zapytałem, o jaki stan chodzi, gdyż Żanna niewiele się zmieniła od czasu, kiedy widziałem ją dwa lata temu. Andre odpowiedział, że oczekują chłopczyka, i pokazał syntetyczny wizerunek ich przyszłego dziecka, w wieku dziesięciu lat, sporządzony na podstawie wzorów. Zdumiałem się, że malec ma być aż tak podobny do ojca: te same oczy, nos, podbródek. Okazało się, iż Żanna jest w czwartym miesiącu i wczoraj, przed odlotem na koncert do Kairu, Komputer Medyczny po zbadaniu jej ustalił termin porodu, a następnie obliczył i wydrukował portret synka.
— Spójrz na horoskop genetyczny Olega, bo chcemy go nazwać Olegiem — powiedział Andre. — Wspaniały chłopak, nieprawdaż? Jaki stopień zdolności poznawczych, jaki wskaźnik aktywności życiowej!
Wskaźnik aktywności życiowej malca był o dwadzieścia punktów wyższy od tego, jaki w swoim czasie wyliczono mnie. Stopień zdolności poznawczych też nietuzinkowy. Ale zafascynowały mnie nie tyle zdolności przyszłego dziecka, ile jego podobieństwo do Andre. Wszystkie te wspaniałe liczby, jakimi obdarzają nas przy urodzeniu, to nic innego jak tylko możliwości: możliwości trzeba jeszcze wykorzystać, a to nie jest prosta sprawa! Zestaw wskaźników życiowych wypisanych w świadectwach urodzenia jest pułapem, który trzeba dopiero osiągnąć. Na razie ludzkość jako całość znajduje się poniżej właściwego jej poziomu. Nieszczęście polega na tym, że na razie nie dorośliśmy do samych siebie!
— Jaskrawym przykładem nie zrealizowanych możliwości jest Paweł Romero — powiedziałem. — Czyż przy urodzeniu nie stwierdzono u niego wielkich zdolności matematycznych? A on nie znosi matematyki! Uwielbia jedynie historię!
— Tobie wyliczono, że masz umysł krytyczny ze skłonnościami do ironii, a to chyba prawda — zaoponował Andre. — Romero jest wyjątkiem. Co do Olega, to jestem pewien, że urzeczywistni wszystko, co przepowiada jego horoskop genetyczny.
— Na razie jest tylko bardziej podobny do ciebie niż ty sam, bo bardzo lubisz zmieniać powierzchowność. Czy przypadkiem nie ukryłeś się koło maszyny, kiedy prześwietlano Żannę?
Oboje chórem zaprotestowali. Żanna odęła wargi. Była dumna z podobieństwa przyszłego syna do ojca bardziej niż z jego wyliczonych zawczasu niezwykłych zdolności. W naturze kobiet jest wiele rzeczy niewytłumaczalnych. Wystarczy powiedzieć, że horoskopy genetyczne dziewczynek sprawdzają się znacznie mniej dokładnie niż horoskopy chłopców.
— Poród według przewidywań nie będzie lekki mówił Andre. — Żanna musi bardzo na siebie uważać, a niedbała Opiekunka zbyt rzadko strofuje moją nierozsądną żonę.
— Jestem przekonany, że Opiekunka jak zwykle dobrze wywiązuje się ze swych obowiązków, a ty jak zwykle niepotrzebnie się niepokoisz.
— Z tobą czasem trudno dyskutować. Jesteś do takiego stopnia logiczny, że nie sposób tego znieść. Wcześniej czy później ożenisz się z Olgą, a wtedy zamiast słów będziecie używać w rozmowie liczb i symboli!
— Jesteś wstrętny — powiedziała Żanna i objęła mnie. — Eli jest dobrym chłopcem i lubię jego, a nie ciebie. Cieszę się, że odlatujesz na długo i zostawiasz mnie samą.
Złośliwość Andre przypomniała mi, że Romero obiecał porozmawiać z Wierą. Dochodziła dwunasta. Mogłem wprawdzie sam wywołać Wierę, ale nie chciałem, aby pomyślała, że chcę ją zanudzać prośbami.
Nie zrobiliśmy jednak nawet trzech kroków, kiedy w alei zabłysła wideokolumna, a w niej sylwetka Wiery siedzącej na kanapce i uśmiechającej się do mnie. Widziałem żyrandol i kwiaty po prawej stronie. Reszta pomieszczenia rozpływała się we mgle. Po lewej stronie Wiery ktoś stał. Wydało mi się, że to Romero, ale Wiera przechwyciła mój wzrok i oświetlona przestrzeń skurczyła się, ogarniając tylko ją samą.
— Bracie — powiedziała Wiera — mógłbyś po przyjeździe na Ziemię pokazać się u mnie.
— Miałem do załatwienia parę spraw służbowych, nie wiedziałem poza tym, że na waszej zwariowanej Ziemi stało się modne składanie sobie wizyt.
— Mało się zmieniłeś, Eli — zauważyła.
— Inni uważają, że bardzo się zmieniłem — rzuciłem.
Przestała się uśmiechać. Uważnie, jakby nie wierzyła, że to ja, wpatrywała się we mnie. Analizowała i rozważała coś, aby nie popełnić błędu. Taka była zawsze — porywcza, gwałtowna, ale niezmiernie sprawiedliwa.
— A teraz chcesz jechać na Orę?
— Czy człowiek nie chce mieć wszystkiego, co mu przyjdzie na myśl?
— Nie wszystkie życzenia dają się urzeczywistnić. — Już to przerabiałem w ramach wykładów „Granice możliwości” i zdaje się, że uzyskałem najwyższą ocenę za rozsądek, dwunastkę.
— Obawiam się, że rozsądku starczyło ci tylko na zdanie egzaminu.
— Często martwiłem się swoim rozsądnym zachowaniem na egzaminach.
Roześmiała się. Lubię jej śmiech. Nikt nie umie się śmiać tak jak Wiera, która wówczas jakby rozświetla się wewnętrznie.
— Nie można cię przegadać, bracie. Przyjdź do mnie jutro wieczorem. Sytuacja się zmieniła i niewykluczone, że twoje życzenie się spełni.
Nie zdążyłem ani podziękować, ani zapytać dlaczego sytuacja się zmieniła, bo wideokolumna zgasła. Rozradowany Andre mocno uścisnął mi rękę.
— A więc jedziesz z nami, Eli!
— Wiera powiedziała tylko: możliwe.
— Jeżeli Wiera mówi możliwe, to znaczy pewne! Żanna również gratulowała mi, ale po swojemu. Powiedziała, że na Ziemi będzie o dwóch zwariowańców mniej, a ona ma dość szaleństw. Później wsłuchała się w siebie.
— Opiekunka żąda, abym się położyła, Andre. Nie rozumiem czemu, nie ma jeszcze przecież dwunastej. Andre chwycił nas oboje pod ręce.
— Natychmiast do hotelu! Mogę to wytłumaczyć. Czujesz się dziś gorzej niż zwykle, ale nie wiesz o tym. Opiekunka zaś dlatego jest Opiekunką, że wszystko o nas wie.
Po przyjściu do hotelu Żanna udała się do sypialni, a ja wyszedłem na balkon.
W dole leżał śpiący Kair przykryty gwiezdną północą.
Może jestem sentymentalny, ale coś we mnie zamiera, kiedy zostaję sam na sam z gwiaździstym niebem. Naszych przodków-pasterzy ogarniał lęk na widok Wszechświata mrugającego do nich tysiącami nieśmiertelnych oczu, mnie zaś ogarnia zachwyt. Tamci nie przypuszczali nawet, jak niezmiernie wielki jest rozpościerający się dokoła świat, a jednak czuli się znikomo mali wobec gwiezdnego majestatu. Wiem doskonale, ile dziesiątków i setek parseków dzieli mnie od każdej z tych jasnych gwiazd, ale nie czuję się przytłoczony ich groźną dalą i ogromem. To bzdurna zachcianka i wstyd się do niej przyznawać, ale zawsze pragnę wyciągnąć ręce ku dalekim światom, tak samo rozjarzać się i zmieniać swój blask, tak jak one posyłać we Wszechświat rozmigotane wołanie!…
— Co ci jest? — zapytał Andre wychodząc na balkon. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
— Zachwycam się niebem, nic więcej.
Andre siadł na fotelu i kołysząc się z wolna, również zapatrzył się w gwiazdy. Wkrótce jego twarz przybrała dziwnie uroczysty wyraz właściwy wszystkim, którzy znaleźli się pod wrażeniem majestatu świata.
Sfera niebieska wolno obracała gwiazdy wokół niewidzialnej osi. Atłasowoczarne niebo wisiało tuż nad głową, zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby dotknąć gwiazdy. Na północy połyskiwała nad horyzontem Wielka Niedźwiedzica, w zenicie płonął olbrzymi Orion, buchał promieniami Syriusz, a poniżej, również prawie nad horyzontem, uroczyście wznosił się Krzyż Południa i rozjarzało się purpurowe ognisko Kanopusa. Powietrze było tak przezroczyste, że łatwo dostrzegałem gwiazdy siódmej wielkości, a od palącego blasku zerowych i ujemnych bolały oczy.
Andre powiedział cicho:
— A tam, w niezgłębionych otchłaniach Wszechświata, będziemy tęsknić za rodzinną Ziemią. Wiesz, Eli, myślę czasem o ludziach, którzy startowali w kosmos przed odkryciem efektu Taniewa. Tym niewolnikom żałosnych szybkości podświetlnych nie starczało ich króciutkiego życia na powrót, wiedzieli o tym i mimo to parli do przodu.
— Chcesz powiedzieć, że byli szaleni? — Chcę powiedzieć, że byli bohaterami.
W dole cicho szumiały liście palm i akacji, zawsze nieruchome cyprysy nagle zaskrzypiały sztywnymi gałęziami. Uśmiechnąłem się i zamknąłem oczy. Prosto na mnie patrzyło pomarańczowe oko rozwścieczonego niebiańskiego byka, Aldebarana. Dzieliło nas dwadzieścia jeden parseków, sześćdziesiąt pięć lat świetlnych. Gdzieś tam, w kierunku Aldebarana, leciała niewidoczna stąd sztuczna planeta, Ora.
— Czterysta dwadzieścia lat temu zagubili się w przestrzeni Robert List i Edward Kamagin wraz z towarzyszami — powiedział w zadumie Andre. — Może i dziś jeszcze ich statek pędzi jako błądzące ciało kosmiczne, a martwi kosmonauci ściskają rękojeści sterów zetlałymi palcami. Jak musieli cierpieć ci ludzie wspominając malutką, zieloną, na wieki już nieosiągalną Ziemię.
Obróciłem się ku niemu.
— Skąd ten smutek, przyjacielu?
— Boję się pozostawić Żannę samą — powiedział chmurnie.
— Cóż za obawy! Nieudane porody już dawno się nie zdarzają!…
— Nie, nie o to chodzi!
Milczał przez chwilę, jakby się wahał, a trzeba powiedzieć, że Andre waha się tylko w wyjątkowych wypadkach.
— Przed ślubem spytaliśmy wraz z Żanną Informację o naszą wzajemną przydatność do życia rodzinnego. Informacja powiedziała nam, że odpowiadamy sobie zaledwie w trzydziestu dziewięciu procentach.
— No, no! Nigdy bym nie przypuszczał.
— My też się tego nie spodziewaliśmy. Najwidoczniej byliśmy tak zakochani, że nie zauważyliśmy tego, co nas dzieliło. Byłem zupełnie przybity, Żanna płakała.
— Pamiętam, pamiętam… Przed ślubem byłeś bardzo ponury…
— Dziwisz się Wiązać się ze sobą wiedząc, że małżeństwo będzie nieudane! Później powiedziałem do Żanny: niech się dzieje, co chce, mamy trzydzieści dziewięć procent, a dawniej ludzie łączyli się przy kilku setnych wzajemnej tolerancji i jakoś żyli!… Odrzekła mi na to, że prędko się sobie znudzimy, ale ja nalegałem i musiała ustąpić… Przez kilka pierwszych tygodni pożycia usuwaliśmy sobie wzajemnie pyłki sprzed stóp, we wszystkim sobie ustępowaliśmy, aby się tylko nie pokłócić. Później jakoś oziębliśmy i znów nadszedł lęk, czy przypadkiem te przeważające złowrogie procenty nie biorą góry nad naszą miłością? Znów zapytaliśmy Informację i wyobraź sobie, że nasza wzajemna tolerancja wzrosła do siedemdziesięciu czterech procent!
Pięknie! — Tak. Siedemdziesiąt cztery. Ulżyło nam trochę, ale niezupełnie. Nie śmiej się. Bez względu na to, czy nadaję się dla Żanny, nie chcę jej tracić. W dniu, kiedy zapadła decyzja podróży na Orę, otrzymaliśmy kolejne zawiadomienie: nasza wzajemna zgodność osiągnęła dziewięćdziesiąt trzy procent, czyli niemal całkowite zjednoczenie. Ale i te brakujące siedem procent bardzo mnie niepokoi. Naturalnie, gdybym pozostał na Ziemi…
— Wszyscy zakochani są jednakowo głupi. Patrząc na ciebie cieszę się, że nie jestem zakochany.
— To złośliwość, a nie argument, Eli — Andre pokiwał głową z tak smętnym wyrazem twarzy, że z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
— Dobrze, więc wysłuchaj argumentów. Czy słyszałeś legendę o Filemonie i Baucis? Była to najwierniejsza sobie para małżeńska wśród ludzi i bogowie podarowali im szczęście śmierci tego samego dnia, a po zgonie zamienili ich w dąb i lipę. Romero zebrał wszystkie dane o Filemonie i Baucis, a potem przekazał je Informacji do analizy. Zgadnij, jaka była wzajemna tolerancja? Osiemdziesiąt siedem, o sześć procent mniej niż u ciebie, dziwaku! Powinieneś skakać, a nie zadręczać się.
Na to Andre nie znalazł żadnej odpowiedzi, a ja dorzuciłem następny argument. Ludzie na Ziemi zbytnio polegają na maszynowym programowaniu wszelkich przejawów życia. Rozumiem oczywiście, że gigantycznej pracy sterowania wszystkimi planetami nie można wykonać bez automatów. Ale poddawać kontroli komputera te dziedziny, gdzie zupełnie wystarczy własny rozum i uczucie? My, mieszkańcy innych planet, obywamy się na razie bez Opiekunek i Informacji i jakoś nie giniemy A kiedy ja się zakocham, będę pieścił ukochaną nie pytając o wzajemną tolerancję. Siła naszej miłości będzie wystarczającym miernikiem odpowiedniości. Pocałunki zaaprobowane przez maszynę nie budzą we mnie entuzjazmu! Nie jestem Romerem z jego pasją do starożytności, ale przyznaję, że przodkowie zachowywali się rozsądniej i nie programowali swoich sympatii.
Andre parsknął:
— A cóż ty wiesz o starożytności? Jesteś przecież historycznym analfabetą. Któż ci powiedział, że nasi przodkowie nie programowali życia społecznego i osobistego? A ich prawa socjalne? Ich prawidła zachowania się? Ich tak zwane normy przyzwoitości? Czyż to nie był program istnienia? Spróbowałbyś przejść się po dowolnym ze starych miast! Przecież każdy krok był zaprogramowany: przechodź ulicę jedynie w wyznaczonych miejscach i tylko przy zielonym świetle, nie zwalniaj i nie biegnij, nie zatrzymuj się na jezdni, chodź po prawej stronie, a wyprzedzaj z lewej… Tysiące szczegółowych ograniczeń dawno już przez nas zapomnianych. A ich posiłki na uroczystych wieczorach? To już nie program, lecz uświęcony rytuał napojów i zakąsek, zmiany dań i nakryć! Twierdzę coś wręcz przeciwnego niż ty: jesteśmy nieporównanie swobodniejsi od naszych przodków, a komputery opiekuńcze i informacyjne jedynie zabezpieczają nas, nie krępując wolności. Tak to jest, mój ty niewydarzony maszynoburco.
Trudno mi dyskutować z Andre, który o ułamki sekundy szybciej myśli i bezwstydnie to wykorzystuje, nie dając czasu na sformułowanie odpowiedzi.
— Zboczyliśmy z tematu — powiedziałem.
— Nic podobnego, ale pora już spać. Dochodzi trzecia. Położę się na łóżku, a ty na kanapce, dobrze? Poszedł do siebie, a ja zostałem na balkonie. Kiedy Orion obrócił mi się nad głową, położyłem się na kanapie i zamówiłem u Opiekunki muzykę zgodną z nastrojem. Gdyby Andre dowiedział się, co robię, zacząłby krzyczeć, że nie mam gustu i nie rozumiem wielkich dzieł. Andre uwielbia silne określenia. Co do mnie zaś, to uważam wynalazek syntetycznej muzyki do indywidualnego odbioru za największy wytwór geniuszu ludzkiego. Ta muzyka jest jedynie dla ciebie, nikt inny jej nie może zrozumieć. Zarówno starożytny Bach i Beethoven, jak późniejsi Siemienczenko i Krotthus, czy sztukmistrze-moderniści Szerstiuk i Gaal tworzą dzieła do odbioru grupowego. Podporządkowują sobie człowieka, chwytają za kołnierz i ciągną tam, gdzie chcą oni, a nie ja. Czasami nasze pragnienia pokrywają się i wtedy odczuwam rozkosz, ale to nieczęsto się zdarza. Muzyka indywidualna jest akurat tą, której w danej chwili chcę słuchać. Andre nazywa ją fizjologiczną, ale czemu niby mam się bać fizjologii? Dopóki żyję, dopóki biegną procesy fizjologiczne, nic mnie od nich nie uchroni.
Rano dowiedziałem się, że w umiarkowanych szerokościach odbędzie się dziś święto Wielkiej Burzy Letniej i pospieszyłem do Stolicy. Andre z Żanną odlecieli o świcie.
Kiedy podszedłem do hotelowego stereofonu, na ekranie pojawił się roześmiany Andre.
— Tak mocno spałeś, że nie chcieliśmy cię budzić. Po wizycie u Wiery przyjdź do nas.
Na ulicach Kairu czuło się, że ma nastąpić coś ważnego. W powietrzu mknęły aerobusy i awionetki, szumiały skrzydła pegazów, zwijały się ciała milczących smoków. Wskoczyłem do aerobusu lecącego na Dworzec Północny i przyjrzałem się z góry panoramie ogromnego miasta. Na ziemi Kair jest wielobarwny i różnokształtny, z powietrza natomiast wszystko przytłumiają dwa kolory: zielony i biały. Zanim dotarliśmy do dworca, wyprzedziliśmy co najmniej setkę pegazów i latających smoków. Ekspresy na północ startowały co minutę.
Burza zgodnie z planem zaczynała się o dwunastej. Nad Morzem Śródziemnym wpadliśmy w pierwsze skupisko chmur. Wiedziałem, że z Atlantyku i Pacyfiku zawczasu wzniesiono do góry tysiące kilometrów sześciennych wody i że całymi tygodniami gromadzono je nad powierzchnią mórz, aby w odpowiednim momencie wysłać nad kontynent. Ale zaskoczyło mnie to, że i objęte rezerwatem Morze Śródziemne posłużyło za magazyn obłoków. Na Ziemi wiele się zmieniło w ciągu tych dwóch lat mojej nieobecności. Pożałowałem, że dowiedziałem się o święcie zbyt późno, bo chętnie poleciałbym nad Ocean Spokojny obejrzeć, jak gigantyczne masy chmur sprasowane w dziesięciokilometrową warstwę nagle ruszają z miejsca i opuszczając się z wysokości, dokąd je zapędzono, szybko suną przewidzianymi trasami na przewidziane miejsca.
Wiatr miał szybkość około trzydziestu metrów na sekundę. Morze Śródziemne burzyło się. Za oknami robiło się coraz ciemniej. Po pewnym czasie pociąg powietrzny skręcił na wschód i wyrwał się pod jasne słońce. Około dwudziestu minut lecieliśmy wzdłuż krawędzi chmur. Zadziwiła mnie zręczność, z jaką kształtuje się obecnie transporty obłoków: kilometrowa warstwa chmur pędziła tak równym frontem, jakby obcięto ją przy linijce. Przejście z ciemności do światła było zupełnie nagłe.
Do Stolicy dotarliśmy o jedenastej i wysiedliśmy na skrzyżowaniu Zielonego Bulwaru z Czerwoną Ulicą. Nie chciałem wychodzić na zatłoczony w święta bulwar i skręciłem w Czerwoną. Nie jest to najpiękniejsza spośród dwudziestu czterech magistrali Stolicy, ale lubię ją. Niewysokie, trzydziesto- i czterdziestopiętrowe domy górują nad nią sześcianami i ostrosłupami opasanymi werandami wiszących ogrodów i tarasami placyków spacerowych. Podoba mi się wyrazistość tej ulicy. Kolor czerwony zawiera mnóstwo odcieni i półtonów, niektóre domy tryskają w górę malinowymi jęzorami, inne rozpościerają się ścianą purpurowego ognia, jeszcze inne znów przypominają rudopomarańczowe stogi, a żaden nie jest podobny do sąsiada.
Ale i na Czerwonej było wiele ludzi. Loty na pegazach i smokach są w Stolicy nadal zakazane, za to dziś mieszkańcy wylegli w powietrze na awionetkach. Jak zawsze najwięcej zamieszania robiła dzieciarnia, której do dokazywania wystarczy najmniejszy pretekst, a czyż może być pretekst lepszy od Wielkiej Letniej Burzy? Dzieci szaleńczo koziołkowały nad domami i drzewami. Wiedziałem, że Opiekunki pilnują ich, ale robiło mi się nieswojo, kiedy malcy zaczęli współzawodniczyć w upadkach z czterdziestego piętra. Jeden z takich dziesięcioletnich akrobatów z wrzaskiem runął na mnie. Opiekunka naturalnie w porę skręciła jego awionetkę, malec przemknął obok i zawisł o dziesięć metrów dalej.
— Oj, bo cię dogonię! — huknąłem, starając się wstrzymać śmiech.
— Nie dogoni pan. Ja każdemu ucieknę.
I zaraz drapnął w górę wypatrywać z podniebnej wysokości kolejnej ofiary.
Na skrzyżowaniu Czerwonej Ulicy z Zielonym Bulwarem stały wolne awionetki. Wsiadłem do jednej z nich i rozkazałem w myśli: „Do Dzielnicy Muzealnej”. W trzy minuty później awionetka wylądowała na placu Panteonu przy pomniku Krowy.
Przyjeżdżając do Stolicy zawsze odwiedzam Panteon. Obecnie nikogo już się tam nie umieszcza, ale potężne umysły i charaktery dawnych wieków, które swą działalnością położyły podwaliny pod nasze społeczeństwo, zasłużyły na wieczny szacunek. Szacunek ten okazali im nasi pradziadowie, którzy wznieśli Panteon. Na frontonie budowli umieszczono napis: „Tym, którzy w swych niedoskonałych czasach dorównali nam wielkością”. Andre czasami śmieje się, że napis jest samochwalny, że zadzieramy nosa przed przodkami. Ja natomiast widzę w nim hołd dla najlepszych ludzi przeszłości, pragnienie, abyśmy się stali ich godni.
Przeszedłem aleją wyimaginowanych postaci, które wywarły wpływ na rozwój duchowy ludzkości: Prometeusz, Odys, Don Kichot, Robinson, Hamlet, Budda, mały Huck Finn i inni. Nie opodal, pod ścianą, przytuliła się statua Andrieja Taniewa, obok której na chwilę przystanąłem. Andriej Taniew żył niegdyś i nie był przez nikogo wymyślony. O jego życiu wiele wiadomo, chociaż pozostałe po nim więzienne notatki zostały odnalezione dopiero w dwieście lat po śmierci autora. Ale w jego historii prawda tak pomieszała się z fantazją, że pewne jest tylko jedno: na początku wieku dwudziestego starej rachuby czasu żył człowiek, który odkrył przekształcanie się masy w przestrzeń i przestrzeni w masę, co później nazwano „efektem Taniewa”. Człowiek ten długo siedział w więzieniu i swoje badania naukowe prowadził w celi.
Rzeźbiarz przedstawił Taniewa w więziennej kurcie z rękami założonymi do tyłu i z głową wzniesioną ku górze: więzień wpatruje się w nocne niebo, rozmyśla o gwiazdach i tworzy teorię ich powstawania z „niczego” i przekształcania się w „nic”. To, co wiemy o Taniewie, przemawia za innym wizerunkiem. Nie był to wcale oderwany od spraw przyziemnych myśliciel, lecz człowiek wybuchowy, niezmiernie kochający życie, po prostu życie, nieważne — dobre czy złe. Zachowały się jego więzienne wiersze: normalny człowiek na jego miejscu prawdopodobnie pogrążyłby się w smutku, on natomiast raduje się, że popracował na mrozie i zawiei, że z chciwością pożarł swoją porcję i że świetnie się wyśpi. Wątpliwe, aby człowiek cieszący się z takich głupstw bardzo tęsknił do gwiazd. A jednak Taniewowi pierwszemu udało się wyprowadzić wzory przekształcenia przestrzeni w masę i on właśnie pierwszy powiedział, iż nadejdzie czas, kiedy człowiek będzie niczym Bóg tworzył światy z pustki i poruszał się z szybkością nadświetlną. Wszystko to można odnaleźć w jego więziennych notatkach.
Pośrodku galerii wznosi się na piedestale kryształowy klosz, w którym spoczywa czarna, kędzierzawa głowa Ngoro, największego matematyka przeszłości. Wydaje się żywa i jedynie zamknięte oczy świadczą o tym, że ten potężny mózg już nigdy nie ożyje. Ngoro jest zadziwiająco podobny do Leonida: to samo szerokie jak ściana czoło, te same potężne wargi i policzki, wydłużony podbródek, gęste brwi i masywne uszy. Wszystko w tej niezwykłej głowie jest potężne i masywne. Ale jeśli wyrazista twarz Leonida jest zawsze chmurna, a czasami kamienieje w skurczu gniewu, to Ngoro jest dobry, głęboko, niezmiernie dobry. Kiedy jeszcze w szkole dowiedzieliśmy się, że Ngoro uległ wypadkowi i nieporadna ówczesna medycyna zdołała uratować tylko jego głowę oddzieloną od ciała, zawsze budziło we mnie zdumienie to, że głowa później rozmawiała, myślała, śmiała się, nawet podśpiewywała, wieczorem zasypiała, o świcie budziła się — słowem żyła, normalnie żyła długie trzydzieści dwa lata! Pewien starożytny muzyk po ogłuchnięciu napisał najpiękniejszą ze swych symfonii, a głowa Ngoro oddzielona od tułowia zakończyła teorię tworzenia systemów naukowych drogą rozkładu dowolnego faktu doświadczalnego na szereg liczbowy. Umarł w sześćdziesiątym siódmym roku życia. Wiedział, że umiera, że sztuczny krwiobieg mógł przedłużyć życie głowy, lecz nie mógł zapewnić jej nieśmiertelności. Pożegnał się z przyjaciółmi, pozdrowił wszystko dobre i rozumne, co jeszcze zjawi się na Ziemi, i spokojnie, ze swym niezmiennym, dobrym uśmiechem zasnął o zwykłej porze na początku nocy, aby się już nie obudzić.
I teraz stałem przed wielką głową, a Ngoro uśmiechał się czarną twarzą wyglądającą tak, jakby Ngoro usnął dziś w nocy, a nie dwieście lat temu.
— Ngoro! — powiedziałem. — Dobry, jasnowidzący Ngoro! Chciałbym choć trochę być podobny do ciebie! Wtem na zewnątrz zadzwoniły dzwony, zaśpiewały trąbki.
— Chmury! Chmury! — krzyczeli ludzie na placu. Pobiegłem do wyjścia polecając Opiekunce wezwać dla mnie awionetkę.
Chmury wypłynęły zza horyzontu i szybko pokrywały niebo. Zacząłem pospiesznie nabierać wysokości nad wyspą Dzielnicy Muzealnej otoczonej przez trzy pierścienie wysokich domów zasłaniających widoczność. Pierwszy pierścień, wewnętrzny, jest jeszcze stosunkowo niski i nie przekracza sześćdziesięciu pięter, drygi natomiast, Centralny, wznosi się tarasowato do wysokości stu pięter, opasując całą dzielnicę gigantycznym, trzydziestokilometrowym łańcuchem górskim. Te ogromne gmachy widoczne z każdego punktu miasta stanowią największy zespół mieszkalny Stolicy.
Razem ze mną wznosiły się setki innych awionetek, a w górze nad miastem było ich już tak wiele, że żaden mózg ludzki nie potrafiłby zorientować się w tym tłoku: Wyobraziłem sobie, że Wielki Komputer Państwowy przestanie działać. Opiekunki szalejących w powietrzu mieszkańców Stolicy utracą z nimi łączność i wzdrygnąłem się mimo woli: ludzie zderzaliby się ze sobą, spadali na dachy i jezdnie zmieniając się w krwawą masę. Na szczęście na Ziemi nie zdarzają się awarie.
Chmury mknęły zwartym frontem i po minucie zakryły połowę nieboskłonu. Świat nagle rozpadł się na dwie części: jedna czarna i wzburzona wiatrem pożerała drugą, roziskrzoną i leniwie spokojną. Gwałtownie nadleciał huragan, awionetki zwróciły się dziobami w jego kierunku i zakołysały forsując silniki. Uchyliłem okno i uderzenie pędzącego powietrza na chwilę pozbawiło mnie oddechu. Nawet na tej wysokości było słychać wściekłe wycie burzy. A później gwałtownie, bez żadnego przejścia, ogarnęła nas ciemność. Nie widziałem już lecących obok i mnie już nikt nie widział. Wiedziałem, że maszyny bezpieczeństwa ochraniają nas, ale na chwilę zląkłem się i zawróciłem ku miastu. To samo pewnie odczuwali także inni, bo kiedy pierwsza błyskawica rozjaśniła przestrzeń, wszyscy dokoła pędzili w dół. Zwymyślałem się za tchórzostwo i skierowałem awionetkę prosto w splot wyładowań elektrycznych.
Może się mylę, ale zdaje mi się, iż w tym letnim święcie najpiękniejsza jest nie sama burza, lecz jej zbliżanie się: wściekły lot chmur i starcie błyskawic. Rozbłyski światła i łoskot grzmotów wprowadzają mnie w stan podniecenia. Pędzę w malutkiej awionetce i wrzeszczę, sam podobny do kulistego pioruna. W głębi duszy każdego z nas kryją się dzicy przodkowie, czciciele grzmotu i błyskawicy. Różnimy się jedynie tym, że oni bałwochwalczo padali na kolana przed niebieskim żywiołem, a ja chciałbym się zmierzyć z siłami przyrody. Zgodnie z planem wyładowania świetlne miały trwać zaledwie dwadzieścia minut, popędziłem więc w kierunku zarodka błyskawicy, gdzie gromadzą się wysokie napięcia. Fala powietrzna ma tam prędkość eksplozji, a rozbłysk elektrycznego ognia oślepia nawet przez ciemne szkła okularów ochronnych. Uważam to za sport odważnych, chociaż inni nazywają takie zmagania z burzą zabawą szaleńców.
W pobliżu błyskawica zapłonęła dziesiątkami załamań i rozgałęzień przypominając ogromny korzeń. Równolegle do niej trysnęła druga, a z góry uderzyła trzecia. Wszystko zlało się w jeden kłąb ognia. Wydało mi się, że dostałem się w środek pochodni i zostałem spopielony. Oślepiony i ogłuszony, na sekundę straciłem przytomność: awionetka runęła w dół i zatrzymała się dopiero tuż nad dachem domu. W jednym z lądujących aparatów dojrzałem wczorajszą nieuprzejmą dziewczynę o długiej szyi. Pomachałem do niej ręką i wpadłem w nowy zgęstek potencjałów. Tym razem nie udało mi się dotrzeć do centrum wyładowań i awionetka poszła równoległym kursem. Zrozumiałem, że interweniowała Opiekunka.
— O co chodzi? — krzyknąłem, chociaż Opiekunkę wystarczy wywołać w myśli.
W mózgu odezwała się jej milcząca odpowiedź: „Niebezpiecznie”.
Krzyknąłem z jeszcze większą złością:
— Przeliczcie na nową granicę dopuszczalnych działań! Macie tam przecież trzykrotne zapasy bezpieczeństwa!
Tym razem beznamiętna maszyna raczyła odpowiedzieć głosem. Wytłumaczyła mi dokładnie, że burza w tym roku jest wyjątkowo silna, ma taki wysoki poziom energetyczny, iż niemal sama wyłamuje się spod kontroli. Urządzenia Zarządu Osi Ziemskiej pracują pełną mocą, aby utrzymać burzę na przewidzianej trasie i nie dopuścić do przekroczenia zaplanowanego natężenia. Każde miejscowe zakłócenie systemu wyładowań może doprowadzić do rozpadu kontrolowanej masy burzowej.
Nie ma sensu dyskutować z Opiekunką. Wyłączenie jej jest na wszystkich planetach uważane za poważne przestępstwo, a już na Ziemi, z jej surowymi przepisami, jest po prostu niemożliwe. Miotałem się więc pod chmurami od błyskawicy do błyskawicy nie zdążając na moment wyładowania, ale i tak rozkoszowałem się strumieniami światła i rykiem powietrza. Ze dwa razy dobrze mną potrząsnęło, raz odrzuciło w bok i w sumie miałem nie najgorszą zabawę.
Kiedy minęło dwadzieścia minut przeznaczonych na wyładowania elektryczne, lunął deszcz i pospieszyłem do miasta, bo deszcze trzeba obserwować z ziemi, wyczuwać ciałem nie osłoniętym skorupą awionetki. Wylądowałem na placu i wyskoczyłem pod ulewę. Awionetka natychmiast odleciała na postój, a ja pobiegłem ku stojącemu naprzeciwko domowi. Przez drogę solidnie przemokłem. Pod daszkiem stało około dwudziestu osób. Mój widok wywołał śmiech i zdziwienie: byłem ubrany nieodpowiednio na tę pogodę. Wśród obecnych znalazła się również moja gniewna dziewczyna. Najwyraźniej od pierwszego wejrzenia nabrała do mnie antypatii, bo i tym razem jako jedyna ze wszystkich patrzyła na mnie z wrogością.
Tak mnie zdziwiła jej milcząca niechęć, że odezwałem się uprzejmie:
— Przepraszam, czy to nie panią spotkałem niedawno tuż pod chmurami?
— Znacznie niżej, niemal nad samą ziemią też powiedziała chłodno. — Pan zdaje się przekoziołkował od uderzenia pioruna?
— Straciłem panowanie nad sterami, ale później wróciłem w rejon wyładowań.
— To również widziałam, nieznośnie pan tam pajacował.
Najwyraźniej chciała mnie obrazić. Była niewysoka, bardzo szczupła i zwinna. Brwi rzeczywiście miała ciężkie w stosunku do wydłużonej, nerwowej twarzy. Takie brwi byłyby odpowiedniejsze dla mnie niż dla tej dziewczyny. Nie dbała o swój wygląd. Oczywiście trudno jest zmienić kształt głowy, ale łatwo jest dobrać brwi do twarzy, inne kobiety z pewnością by to zrobiły.
— Nie lubię, jak ktoś się na mnie bezmyślnie gapi — powiedziała i odwróciła się tyłem.
Zaskoczyło mnie to tak, że nie potrafiłem nic odpowiedzieć i wyszedłem, prawie uciekłem spod daszka. Zaczęto za mną wołać, abym wracał, ale jej głosu nie usłyszałem i przyspieszyłem kroku. Deszcz już nie padał, lecz lał strumieniami, dźwięczał w powietrzu, łomotał po chodnikach i alejach, huczał potokami wody na jezdniach. Zimna woda płynęła po ciele. To było nieprzyjemne i Opiekunka poradziła zmienić odzież na nieprzemakalną, jaką wszyscy noszą na Ziemi. Trzeba było wezwać awionetkę i polecieć do najbliższego magazynu. Po dziesięciu minutach wyszedłem na deszcz w stroju Ziemianina. Na Plutonie nie urządza się ulew i zapomnieliśmy tam już, co to znaczy ubierać się odpowiednio do pogody.
Po pewnym czasie czerń chmur zblakła i dzień z wolna wyparł sztucznie wywołaną noc. Zaczęły wyłaniać się sylwetki domów i wieże lądowisk. Słupy padającej wody zmieniły się najpierw w pręty, później w nici, które następnie rozpadły się na strzępy i krople. Deszcz wycofywał się na wschód. Była godzina szesnasta, burza kończyła się dokładnie w wyznaczonym terminie.
Na ulice i do parków wyległa dzieciarnia, w powietrzu znów pojawiły się awionetki, w oknach zaczęły powiewać flagi. Słońce trysnęło gorącymi promieniami, z ziemi rozległy się radosne okrzyki — święto trwało nadal.
Wszedłem do stołówki i nie patrząc nacisnąłem trzy guziki na tablicy jadłospisu. To była stara gra: czy trafi się na coś smacznego? Udało mi się i automat podał mięsne grzybki, moją ulubioną potrawę. Dwa inne dania — przesłodzona galaretka i pieróg — były mniej udane, ale zgodnie z zasadami gry zjadłem je również.
Pora była iść do Wiery.
Wiera spacerowała po pokoju, a ja siedziałem. Siostra wydawała mi się taka sama jak dawniej, a jednocześnie inna. Nie mogłem określić, co się w niej zmieniło, ale czułem tę przemianę. Objęła mnie za ramiona i pochwaliła mój wygląd.
— Stajesz się mężczyzną, Eli. Do pięćdziesiątego roku życia byłeś chłopakiem, i to w dodatku wcale nie przykładnym.
Przyglądałem się jej w milczeniu. Tak było zawsze. Ona beształa mnie za psikusy, a ja ponuro odwracałem głowę. Niecierpliwa i wybuchowa, surowo traktowała moje „przewiny”, a ja się o to na nią złościłem. Teraz nie miałem powodu odwracać się, ale nie udało mi się nawiązać swobodnej rozmowy. O naszych poczynaniach na Plutonie wiedziała tyle samo co ja.
Wiera zatrzymywała się i zakładała ręce na kark. To jej ulubiona poza. Potrafi tak ze skrzyżowanymi na karku rękami i twarzą wzniesioną do góry chodzić i stać godzinami. Kiedyś próbowałem postać tak ze trzydzieści minut, ale nie potrafiłem.
Dziś miała na sobie zieloną suknię z koronkami przypiętymi broszką, czerwono-żółtą żmijką z przydymionego neptuńskiego kamienia. Wiera lubi broszki, czasami zakłada bransolety i to zamiłowanie do ozdób jest chyba jedyną jej słabością. Wreszcie zrozumiałem, co się w niej zmieniło. Zmieniła się nie ona, lecz moje spojrzenie na nią. Dostrzegałem dziś to, czego dawniej nie zauważałem. Nagle pojąłem, że Wiera jest niezwykle piękna.
O jej piękności wiedziałem już dawniej, wszyscy mi to bowiem ciągle powtarzali. „Pańska siostra to grecka bogini” — mówił Romero. Dla mnie była dotychczas jedynie starszą siostrą, która zastąpiła mi wcześnie zmarłą matkę i ojca, który zginął w katastrofie na Merkurym, siostrą surową i władczą, nie zastanawiałem się więc nad jej wyglądem. Ale teraz nie tylko wiedziałem, lecz również widziałem, że Romero ma rację.
Wiera zapytała ze zdziwieniem: — Czemu mi się tak przyglądasz? Przyznałem się z uśmiechem:
— Odkryłem, że jesteś ładna, siostro.
— Czy przypadkiem nie zakochałeś się w kimś?
— Żanna zapytała mnie o to samo. Co według was świadczy o tym, że jestem zakochany.
— Tylko jedno: zacząłeś zwracać uwagę na otoczenie. Dawniej żyłeś jedynie własnymi pasjami.
— Pasyjkami, Wiero. Przyznasz sama, że kończyło się wszystko na psikusach. Pobiegać samemu po pustyni lub Himalajach, przedostać się po kryjomu do rakiety międzyplanetarnej — pamiętasz?
Nie odpowiedziała. Zatrzymała się przy oknie i patrzyła na miasto. Ja również zamilkłem. Nie musiałem jej ponaglać, bo i tak powie, po co mnie do siebie wezwała.
— Zakończyłeś już swoje sprawy służbowe na Ziemi? — zapytała po chwili odwracając się ku mnie.
— Załatwiłem i to bardzo pomyślnie. Dostaliśmy wszystkie potrzebne nam maszyny i urządzenia.
— Paweł powiedział mi, że wznawiasz starania o wyjazd na Orę. Czemu chcesz dostać się na konferencję gwiezdną? Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiesz zadania, jakie stawiamy sobie na Orze. Dotychczas bywałeś obojętny wobec tego, co pasjonuje innych.
Roześmiałem się. Usposobienie Wiery nie zmieniło się w ciągu tych dwóch lat, chociaż zewnętrznie wydała mi się inna. Każda nasza rozmowa nieodmiennie przekształcała się w sprawdzian tego, co wiem i umiem. Postanowiłem za żadną cenę nie oblać dzisiejszego egzaminu.
— Nie taki znów obojętny, Wiero. Regularnie słucham transmisji z Ziemi, a o konferencji na Orze mówi się w nich bez przerwy.
— Nie odpowiadasz na moje pytanie, Eli.
— Jeszcze nie zdążyłem. A odpowiedź, droga siostro, jest taka. Zbieracie na Orze mieszkańców sąsiednich układów gwiezdnych, aby zapoznać się z ich potrzebami i możliwościami, nawiązać z nimi przyjazne kontakty, zorganizować wymianę towarów i wiadomości, przygotować loty międzygwiezdne. Zamierza się nawiązać Sojusz Gwiezdny łączący wszystkie istoty rozumne z naszego rejonu Galaktyki… Dokładnie to powtarzam?
Wiera zastanawiała się nad mymi słowami albo może myślała o czymś innym. Była zatroskana, teraz widziałem to wyraźnie.
— Dokładnie, oczywiście, a jednocześnie zupełnie błędnie…
— Nie rozumiem cię.
— Widzisz, zadania Ory, z którymi wszyscy się zgadzamy, wyliczyłeś ściśle. Ale nie jestem pewna, czy będziemy je realizować. Odkryto wiele nieoczekiwanych faktów…
Przypomniałem sobie i powtórzyłem słowa Allana o istotach podobnych do nas i równych nam potęgą.
— Chodzi właśnie o to — potwierdziła Wiera.
— Allan wspominał, że informacje są analizowane. Czy już otrzymaliście ostateczne wyniki?
— Ostateczny wynik będzie znany jutro. Ale nawet tego, czego dowiedzieliśmy się wczoraj i dzisiaj, wystarczy, aby mieć powód do niepokoju…
— Wiero, bardzo cię proszę…
— To nie, jest żadna tajemnica i zaraz wszystkiego się dowiesz.
— Wydało mi się, że się wahasz, czy mi powiedzieć. — Po prostu zastanawiam się, od czego zacząć. Nowe dane spadły na nas tak nieoczekiwanie… Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że zbadaliśmy jedynie malutki wycinek Galaktyki, zaledwie kilka tysięcy sąsiednich gwiazd i nie czas jeszcze na wyciąganie ostatecznych wniosków, a wątpliwe też, abyśmy kiedykolwiek mogli takie wnioski wyciągnąć… Ale odkrywając kolejne wspólnoty gwiezdne i przekonując się, że wszystkie stoją na niższym poziomie technicznym i socjalnym niż społeczeństwo ludzkie, utwierdziliśmy się jakoś w przekonaniu o swej wyjątkowości. Mieszkańcy Aldebarana i Capelli, Altairu i Fomalhauta, nawet Wegańczycy, nie mówiąc już o niezliczonych plemionach Aniołów z Hiad, wszyscy ustępują człowiekowi. Faktem jest, że nasi bezpośredni sąsiedzi gwiezdni są prymitywniejsi od nas. Również i to, że konferencje na Orze zwołujemy właśnie my, a nie ktokolwiek z nich, świadczy o szczególnej pozycji człowieka wśród mieszkańców gwiazd.
— A nowe dane z hukiem zburzyły wasz zmodyfikowany wariant antropocentryzmu naszych przodków? Człowiek wcale nie jest pępkiem świata i najdoskonalszym wytworem natury? Czy dobrze cię zrozumiałem, Wiero?
— Zawsze się spieszysz. Marcin Spychalski, nasz kierownik na Orze, dostarczył zapisy snów aniołokształtnych zamieszkujących układ jednej z peryferyjnych gwiazd w Hiadach, Płomienistej B. Kilka słów o tej gwieździe. Jest nieco gorętsza od naszego Słońca, ma klasę F-8, dziewięć planet również mało różniących się od Ziemi. Wszystkie planety są zamieszkałe przez dwu i czteroskrzydłe Anioły. Poziom życia społecznego jest tam niski: prymitywna kultura materialna, wzajemna wrogość plemion, brak alfabetu i maszyn. Ale zapis ich fal mózgowych w czasie snu ujawnił fakty, których do tej pory nie znaliśmy. Aniołokształtne z Płomienistej B widzą w swoich snach istoty mało różniące się od ludzi. Widzą je w sytuacjach doprawdy tragicznych. Ciekawe, że czuwające Anioły tłumaczą swoje sny jako odbicie znanych im baśni o jakichś istotach przewyższających je rozumem i potęgą.
— A może to naprawdę baśnie? Coś w rodzaju ludzkich legend o siłaczach i czarodziejach?
— Baśnie też zanotowano, są uboższe od snów. Wygląda na to, że istoty podobne do ludzi przyleciały na Hiady z daleka. A propos, WKP przetłumaczył ich nazwę „Galaktowie”, a nie „Niebianie” jak zwykle. To jeszcze nie wszystko. Z tego, że gdzieś we Wszechświecie są istoty podobne do nas, należy się tylko cieszyć, postaramy się też odszukać je i nawiązać kontakt. Ale pamiętasz, mówiłam, że nowe odkrycia wywołują niepokój? Chodzi o to, że Galaktowie mają potężnych wrogów, z którymi prowadzą wojnę kosmiczną na tak ogromną skalę, że jest to niemal poza zasięgiem naszego zrozumienia. Obiektami zniszczenia w tej wojnie nie są już istoty lub mechanizmy, jak w starożytnych walkach ludzkich, lecz ciała niebieskie i całe układy planetarne. Anioły nadały groźnym istotom walczącym z Galaktami miano „Zływrogów”.
— „Zływrogi”! — wykrzyknąłem. — Jaka głupia nazwa! Ma w sobie coś infantylnego. Moim zdaniem niezbyt przypomina termin naukowy.
— Sądzę, że WKP nie bez powodu wybrał to słowo spośród tysięcy innych. Widocznie określa ono najdokładniej ich zachowanie się. Na drugim miejscu maszyna wymieniła termin „Niszczyciele”. Ciekawe, że na pytanie o wygląd zewnętrzny Zływrogów WKP odpowiedział: „nie wiadomo”.
— Twardy to musi być orzech, skoro nawet superpotężny Komputer Państwowy nie mógł go rozgryźć.
— Najwidoczniej brakuje mu danych. Z nazwą „Niszczyciele” kojarzą się rozszyfrowane pojęcia: „unicestwiać życie” i „zacieśniać światy”. Jutro obejrzysz na stereoekranie, jak to wygląda. Wydaje się, że Zływrogi opanowały odwrotną reakcję Taniewa, to znaczy tworzą substancję z unicestwionej przez siebie przestrzeni, bo inaczej nie można „zacieśniać” światów. Galaktowie przeszkadzają im w tym, no i w rezultacie w przestworzach międzygwiezdnych szaleje wojna.
Wzdrygnąłem się.
— To przypomina opowieści o tytanicznych bitwach bogów.
— Powtarzam ci treść rozszyfrowanych zapisów, nic więcej. A zresztą, cóż to jest „bitwa bogów”? Obecna potęga człowieka znacznie przewyższa możliwości przypisywane kiedyś bogom, nadal jednak jesteśmy ludźmi; a nie bogami. Promień światła pozostaje daleko w tyle za naszymi statkami galaktycznymi — czy to w dawnych wiekach nie wydawałoby się nadnaturalne? W czasie dzisiejszej burzy ścigałeś się z błyskawicami. Wątpię, aby ktoś sto lat temu wpadł na pomysł takiej rozrywki.
— Jak widzę, wiesz o tym?
— Obserwowałam cię. Jesteś w Stolicy, więc należy oczekiwać ryzykownych dziwactw. Nie wiadomo dlaczego uważasz to miasto za najlepszy teren do robienia psikusów. Na Plutonie zachowywałeś się znacznie spokojniej.
— Na Plutonie nie miałem czasu na zabawy, zresztą nie ma tam Opiekunki. Powiedz mi, proszę, jakie wnioski wyciągacie z informacji o Galaktach i Zływrogach?
— Jutro zbiera się Wielka Rada, wtedy zadecydujemy, co robić. Już teraz jest oczywiste, że wyłoniły się dziesiątki problemów ogromnej wagi, z których każdy wymaga szybkiego rozwiązania. Trzeba odpowiedzieć, czy Galaktowie i Zływrogi istnieją nadal, czy też informacja na ich temat to pozostałość kataklizmów sprzed wielu milionów lat? Kto z nich zwyciężył w kosmicznej batalii? A może obie strony wyginęły w swoich potwornych starciach? Co wspólnego z ludźmi mają tak zadziwiająco podobni do nas Galaktowie? Jeżeli zaś obie rasy jeszcze istnieją, to jakie okolice zamieszkują? Na planetach Układu Słonecznego nie ma śladów ich bytności. Dlaczego? Czy istnieniu ludzkości nie zagraża fakt, że gdzieś w dalekich układach gwiezdnych mieszkają te istoty? Wychodzimy po raz pierwszy w historii na trasy galaktyczne, czy te trasy są dla nas bezpieczne? Planujemy utworzenie Międzygwiezdnego Sojuszu Istot Rozumnych, czy nie za wcześnie? Może powinniśmy zasklepić się całkowicie w światku planet słonecznych? Głosi się takie poglądy, Eli! Mamy ogromne zasoby, czy nie należy więc przeznaczyć ich na budowę urządzeń obronnych? Może trzeba będzie wznieść wokół Układu Słonecznego pierścień sztucznych planet-twierdz? O tym wszystkim należy pomówić. Słowem, mnóstwo nieprzewidzianych, ważnych problemów! Niektóre z nich będziesz musiał rozwiązać ty, Eli — przy naszej pomocy, oczywiście.
— Bardzo się cieszę — wykrzyknąłem z podnieceniem. — Czy to znaczy, że pojadę z wami na Orę, czy też będę miał inne zadanie?
— Niebianie już zjeżdżają się na Orę. Moim zdaniem należy bezwzględnie spotkać się z mieszkańcami innych światów. Jak ci wiadomo, przeprowadzenie narady na Orze powierzono mnie. Chcę cię tam wziąć jako sekretarza.
— Sekretarza? Cóż to takiego? Nigdy nie słyszałem tego słowa.
— W starożytności istniał taki zawód. Mówiąc ogólnie jest to pomocnik. Sądzę, że dasz sobie radę.
— Ja również tak sądzę. Będziesz chyba musiała zapytać komputer, czy nadaję się na sekretarza?
— Wielki już wybrał. Poprosiłam, aby wyszukał mi na sekretarza człowieka odważnego, szybkiego w działaniu, zdecydowanego na wszystko, umiejącego w razie potrzeby ryzykować nawet życie, lubiącego przygody i w ogóle nieznane — nikt bowiem nie wie, z czym zetkniemy się w dalekich światach — i Wielki sam cię zaproponował. Muszę stwierdzić ze smutkiem, że jesteś jedynym Ziemianinem, dysponującym pełnym zespołem cech prawdziwego narwańca.
Rzuciłem się jej na szyję. Wiera najpierw broniła się ze śmiechem, a potem gorąco mnie ucałowała. Już w dzieciństwie odkryłem, że kiedy nawet bardzo się gniewała, wystarczyło ją pocałować, aby po minucie złość minęła bez śladu. Wiera stawała się wówczas wesoła i skora do rozmowy. Jedynie niechęć do lizusostwa i czułych słówek przeszkadzała mi wykorzystywać tę zabawną cechę jej charakteru.
— Bardzo się cieszę, że pojedziesz, Eli! — powiedziała. — I chociaż dziś mam więcej powodów do niepokoju niż do radości, bardzo jestem rada.
Ja cieszyłem się jak dziecko.
— No cóż, Wiero — powiedziałem po chwili. Możliwe, że na Ziemi sprawiam wrażenie narwańca, ale te nie najlepsze cechy mojego charakteru mogą się przydać w innych światach.
— Zło także można wykorzystać w dobrych celach, ale lepiej obywać się bez zła. Jeszcze jedna sprawa. Bądź jutro w Zarządzie Komputerów Państwowych. Pokażą nam, co udało się rozszyfrować. Punktualnie o dziesiątej, nie spóźnij się — Podniosła się z fotela. — Pora spać. Twój pokój nie zmienił się od czasu, kiedy odleciałeś na Plutona, tylko oczywiście jest posprzątany.
— Nie chce mi się spać. Posiedzę w ogrodzie.
Wszystkie domy w Stolicy są co piąte piętro opasane werandami, a co dwadzieścia pięter mają tarasy z ogrodami. Nasze mieszkanie znajduje się na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze Zielonego Bulwaru, wewnętrznej strony Pierścienia Centralnego. Pojechałem windą do góry i usiadłem w ogrodzie na osiemdziesiątym piętrze. Nie pamiętam już, jak długo siedziałem i o czym dumałem. Rozbiegane myśli kłębiły mi się w głowie — byłem jednocześnie szczęśliwy i zatroskany.
W szkołach uczy się, że starożytne miasta były zalane blaskiem reflektorów i latarń jarzeniowych, że były gwarne, a na ulicach nieustannie przelewały się tłumy przechodniów. Chociaż Stolica jest miastem niemłodym (wkrótce minie czterysta lat od jej założenia) i skupiskiem wielkich gmachów zbudowanych na skrawku ziemi, czego już dawno się nie robi, to pod innymi względami jest miastem nowoczesnym. Nocą magistrale są ciemne i ciche. Aby nie zapalać oświetlenia ulicznego, ludzie zakładają wieczorem specjalne okulary noktowizyjne, które pozwalają doskonale orientować się w ciemności.
Lubię nocne kontrasty Stolicy: ciemne ulice i bulwary obrzeżone świetlistymi wstęgami domów. Połyskliwy łańcuch górski Pierścienia Centralnego rozpływający się w oddali, czarną dolinę parku zamkniętą równoległymi liniami oświetlonych pięter Pierścienia Wewnętrznego.
Dzielnicy Muzealnej, centrum Stolicy, nie było widać. Ani piramidy, ani świątynie egipskie i asyryjskie, ani Kreml, ani bazylika Świętego Piotra, paryska Notre Dame, koloński i mediolański gotyk, ani też żadne inne pomniki minionych wieków odtworzone na niewielkiej wyspie, doskonale, widoczne dniem, nie wyłaniały się z ciemności. Jedynie czerwona półkula na centralnym placu miasta, siedziba Zarządu Komputerów Państwowych, tonęła w potokach światła. Na Ziemi każdemu człowiekowi wolno wchodzić, dokąd zechce: do fabryk, laboratoriów czy pałaców publicznych i tylko ten jeden gmach jest objęty zakazem. Każdy z nas setki razy widział na stereoekranie wszystkie pokoje i korytarze tej sławnej „fabryki myślenia i kierowania”, jak niektórzy go nazywają, ale tylko nieliczni szczęśliwcy mogą się pochwalić, że byli w nim osobiście. Trzy najważniejsze urządzenia: Wielki Komputer Państwowy, Wielki Komputer Akademicki i Informacja nieustannie, dniem i nocą, nie zatrzymując się ani na sekundę pracują tam już od nieomal dwóch wieków. Patrzyłem na czerwony budynek i myślałem, że dziś rozwiązuje się w nim jedną z najtrudniejszych zagadek, jakie stanęły przed ludzkością i że cała przyszłość Ziemi zależy być może od tego, czy maszyny rozwiążą prawidłowo tę zagadkę. Myślałem również o tym, że będę musiał znaleźć się daleko od tego miejsca, gdzie wśród stu miliardów elementów Wielkiego znajduje się mój „prywatny” fragmencik złożony z milionów komórek — moja Opiekunka, mądry i beznamiętny nauczyciel i przewodnik. Nieraz kłóciłem się z Opiekunką, beształem ją, nazywałem bezduszną i niepotrzebną, chwaliłem się nawet swym ironicznym stosunkiem do maszyn kierujących. Ale prawdę mówiąc jestem do niej przywiązany tak, jak trudno się przywiązać do żywego człowieka. Któż jak nie ona odsuwa ode mnie niebezpieczeństwo, stara się strzec przed chorobami, powstrzymuje przed nie przemyślanymi postępkami?
Zapragnąłem po raz ostatni wypróbować potęgę obsługujących nas maszyn i poleciłem Opiekunce dowiedzieć się, co to za dziewczyna dwukrotnie mnie zwymyślała. W mózgu rozjarzyła się odpowiedź: „Zbyt mało danych, by udzielić odpowiedzi”.
Oparłem głowę o pień oleandra i zacząłem przypominać sobie spotkania z tą dziewczyną: tłok przed salą koncertową, nieprzyjemną rozmowę pod daszkiem, gdzie schroniliśmy się przed deszczem. Miałem ją przed oczyma, zagniewaną, ciemnowłosą, z delikatną twarzą, smukłą szyją i szerokimi brwiami…
— Teraz danych wystarczy — zabrzmiał głos Opiekunki. — Dziewczyna nazywa się Mary Glann, pochodzi ze Szkocji, studiowała na Marsie, dokąd pojechała z ojcem. Ma czterdzieści trzy lata, sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, waży siedemdziesiąt pięć kilogramów, niezamężna. Najważniejsze zainteresowania — hodowla form roślinnych dla planet z wysoką grawitacją i twardym promieniowaniem.
— Czy ta Mary Glann ma narzeczonego? — spytałem.
— Nie jest i nie była zakochana.
Kontynuowałem grę w „narzeczonego i narzeczoną”, jak tę zabawę nazywa się w szkołach. W tym okresie młodzież zasypuje Informację pytaniami na temat wzajemnej tolerancji, zwłaszcza dziewczęta bardzo się tym pasjonują. Zwykle sprawdzają w ten sposób kilka setek „narzeczonych”, a wychodzą za mąż najczęściej nie za tego, którego im polecała Opiekunka.
— A czy ja bym jej odpowiadał? Jaki jest stopień naszej wzajemnej tolerancji?
Tym razem Opiekunka przekazała odpowiedź Informacji dopiero po jakichś czterech sekundach. Wyobrażam sobie, jaki ogrom czułości, namiętności, uścisków, kłótni, przeprosin, nieporozumień, klęsk, krzywd, radości i zachwytów zmodelowała w ciągu tego czasu. Usłyszałem nagle pogardliwy głos Romera: „Nie wydaje się panu przypadkiem, drogi przyjacielu, że technika maszynowa naszych czasów przerosła samą siebie? Dawniej takie zjawiska określano zwrotem: «Ma nie po~ kolei w głowie»”. Głos zadźwięczał tak realnie, że odwróciłem się odruchowo. Paweł nie mógł zresztą podsłuchać moich pytań, bo tajemnice myśli są bardzo surowo chronione.
Informacja wreszcie odezwała się:
— Wasza wzajemna tolerancja wynosi dziesięć i trzy dziesiąte procent. Jej indywidualna przydatność do tego związku — siedemnaście i dwie dziesiąte procent, twoja dwa i osiem dziesiątych. Rozwód prawdopodobny w pierwszym miesiącu pożycia, a nieunikniony w połowie drugiego.
Przypomniałem sobie śmieszną historię opowiedzianą przez Romera. Znalazła się dwójka romantycznie usposobionych młodych, mężczyzna i kobieta, którzy tak dalece uwierzyli w nieomylność Informacji, że całkiem serio polecili jej znaleźć sobie partnerów. Informacja wybrała spośród wszystkich mieszkańców Ziemi właśnie ich, jako maksymalnie przydatnych do wspólnego życia. Teraz pozostawało tylko poznać się i pokochać. Młodzi spotkali się i poczuli do siebie wzajemną odrazę.
Niespodziewanie dla samego siebie poczułem się dotknięty i zapytałem brutalnie:
— Ta, jak jej tam, Mary, nie pytała przypadkiem o mnie?
Opiekunka przemawia zwykle miłym kobiecym głosem, rzadziej opryskliwym starczym tenorkiem, a jeszcze rzadziej po prostu zapala w mózgu swoje odpowiedzi. Nie wiem, czemu tak się dzieje, ale przypuszczam, że konstruktorzy nie chcieli, aby ludzie przywiązywali się do maszyn jak do człowieka. Jeśli sprawy tak się rzeczywiście miały, to ich ostrożność okazała się niezbyt skuteczna.
W mózgu zamigotał zimny, zielonkawy napis: „Niegrzecznie. Nie przekazuję pytania Informacji”. Przeciągnąłem się i wstałem. Na świecie nie było dziewczyny, która mniej by mnie obchodziła niż ta arogancka Mary. Zresztą mówiłem już Andre, że gdy się zakocham, nie będę prosił Informacji o radę.
Poszedłem spać.
Nazajutrz rano nic w mieście nie świadczyło o tym, że wczoraj było święto. Gdyby w Stolicy zjawił się człowiek, który nigdy w niej poprzednio nie był, nie uwierzyłby, iż mieszka w niej piętnaście milionów osób, tak mało było przechodniów na ulicach: dzieci jeszcze wczoraj odwieziono do podmiejskich szkół i przedszkoli, a dorośli byli w fabrykach i laboratoriach. Gdy na ulicach pojawiają się ludzie nie spieszący się, rozglądający się dookoła, to od razu wiadomo, że to turyści. Szczególnie wielu turystów spotyka się w Dzielnicy Muzealnej. Zanim dotarłem do Zarządu Komputerów Państwowych, wyminąłem co najmniej dziesięć grup wycieczkowych, nie licząc zwiedzających w pojedynkę.
Przy wejściu do gmachu spotkałem Romera i Andre.
— Nie przyszedłeś do nas — powiedział Andre a Żanna czekała.
— Miałem bardzo ważną rozmowę z Wierą.
Andre wyniki tej rozmowy znał już od Romera. Obaj pogratulowali mi nominacji na Orę. Zarówno Andre, jak i Romero sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Allan, Olga i Leonid, którzy dołączyli do nas w hallu, również byli zasępieni. Zniknęła bez śladu lekkomyślna beztroska, z jaką dwa dni temu wysłuchaliśmy pierwszej wiadomości o Galaktach. Jedynie Lusin był spokojny. Jego obchodzą tylko dziwaczne zwierzęta.
— Kto z was już tu kiedyś był? — zapytał Andre. — Ja po raz pierwszy.
Romero oprowadził nas po gmachu. Wszystkie trzy wielkie Komputery zmontowane są w wielopiętrowych piwnicach i tam nie poszliśmy, bo to nic ciekawego: stojaki z milionami komórek roboczych i rezerwowych, miliardy działających elementów i zagadkowy dla laika gąszcz przewodów. Obejrzeliśmy za to sale posiedzeń. Tu wszystko było pełne wzbudzającego szacunek majestatu. Wielka Rada zbiera się w Sali Błękitnej, której strop imituje gwiaździste niebo. Nas zaproszono do Sali Pomarańczowej, pomieszczenia roboczego Wielkiego Komputera Akademickiego. Sala obliczona jest na pięć tysięcy osób i wszystkie te miejsca były zajęte już o dziesiątej. Naszej siódemce dano lożę. Przed oczami mieliśmy pusty sześcian stereoekranu. Wszystko, co się na nim pojawi, przekazywane będzie na ziemskie stereofony. Dzisiejszej naradzie przypisywano tak wielką wagę, że miano ją transmitować również na planety Układu Słonecznego.
Punktualnie o dziesiątej w zamglonym wnętrzu stereoekranu pojawił się człowiek o dużej głowie, nieco wytrzeszczonych oczach, rumianych policzkach i siwych wąsach.
— Marcin Spychalski — szepnął Andre. Wpatrywałem się z ciekawością w postać słynnego astronauty. Jego statki dotarły najdalej w głąb gwiezdnych przestworzy, on sam był w miejscach, w których nikt przed nim ani po nim nie bywał. Jak na swoje sto czterdzieści dziewięć lat trzymał się doskonale, nawet głos miał młodzieńczo dźwięczny.
Opowiedział o wyprawie na Płomienistą B i pokazał nam kolejno dziewięć planet układu tej gwiazdy. Sama gwiazda i jej planety były nie wyróżniającymi się niczym ciałami niebieskimi, jakie można spotkać na każdym niemal kroku. Ale skrzydlaci mieszkańcy układu wywołali szepty i śmiech na sali. Rzeczywiście przypominali wyobrażenia starożytnych na temat aniołów, dlatego tak ich też nazwali odkrywcy Charles Wingdock i Zofia Kogut. Anioły z Płomienistej B mało się zresztą różnią od skrzydlatych istot zaludniających planety pozostałych stu trzydziestu gwiazd zgrupowanych w Hiadach, może są odrobinę niżsi i mniej wśród nich osobników czteroskrzydłych. Wszystkie Anioły są wybuchowe i skore do bitki, rzadko które większe zebranie odbywa się u nich bez rękoczynów. Pokazano nam bójkę na placu ich miasta — puch ze skrzydeł przesłonił wszystko jak mgła, łopot był tak głośny, że w uszach dzwoniło. A już ich mieszkania na planetach tej dalekiej gwiazdy zupełnie nami wstrząsnęły: ubogie parterowe baraki o tak niskich i wąskich drzwiach, że biedne Anioły nie wlatują do nich, lecz wpełzają z podkulonymi skrzydłami. W układach planetarnych centralnych gwiazd w Hiadach mieszka się wygodniej, bo Anioły budują tam do odpoczynku i do snu komunalne pałace z szerokimi portalami wejściowymi, a właściwie wlotowymi.
Pokazano nam również, jak te istoty śpią — pokotem na podłodze w ciemności i ścisku, krzycząc i zrywając się, kiedy opanują je senne majaki. Później zapłonęły rozszyfrowane obrazy snów.
Najpierw ujrzeliśmy postać z oddali zaskakująco podobną do człowieka. Postać wypływała ze skłębionej mgły przedsnu i rozjarzała się w miarę tego, jak sen się pogłębiał. Wkrótce stało się jasne, że to równocześnie człowiek i nieczłowiek, ktoś słabszy i jednocześnie silniejszy od człowieka. Patrzyły na nas spokojnie ogromne oczy, pełne rozumu i dobroci. Długie loki spadały na ramiona. Galakt podniósł rękę, na której wiło się pięć palców, tak jest, wiło się, a nie poruszało. Podrapał się w brodę jednym z tych ruchliwych palców i położył rękę na piersi, tak że dwa palce były wyciągnięte do przodu, trzy zaś wygięły się do tyłu ku grzbietowi dłoni. Ręce wywarły na mnie jeszcze większe wrażenie niż twarz.
Na drugim obrazie był krajobraz — malinowoczerwone skały i tak samo jaskrawoczerwony płyn uderzający o nie falami (grzbiety fal były zielonkawe ) oraz ogromne błękitnozielone słońce wschodzące nad malinowym płynem. Krajobraz był tak złowieszczy, że skóra mi ścierpła, i nie od razu pojąłem, że pokazują nam po prostu jedną z planet Płomienistej B. Na skałę wszedł Galakt otoczony skrzydlatymi mieszkańcami planety. Był od nich prawie dwukrotnie wyższy. Wzrost Galakta, jak zakomunikowała maszyna, wynosił dwa metry siedemdziesiąt centymetrów. Na sali podniósł się gwar: Galakt o pół metra przewyższał rosłego człowieka! Obejrzawszy go dokładnie przekonałem się, że to ten sam osobnik, którego widzieliśmy w pierwszym obrazie. Galakt rozglądał się, osłaniając jedną ręką oczy przed jaskrawymi promieniami pełznącej ku górze gwiazdy dziennej, a drugą przyjacielsko poklepywał po ramionach tłoczące się wokół niego cztero- i dwuskrzydłe karzełki.
Spoza skał pojawił się drugi Galakt, starzec z siwą brodą i siwymi włosami, i podszedł do pierwszego. Obaj byli ubrani w stroje podobne do starożytnych okryć ludzkich: jaskrawozielone, swobodnie spływające z ramion płaszcze.
„Co nowego?” — zapytał starzec, a ja zdumiałem się, że mówi ludzkim językiem. Dopiero po chwili pojąłem, że WKA tłumaczył na nasz język senne widzenia Aniołów.
„Wroga nie ma — odpowiedział młody. — Żadnych śladów Niszczycieli”.
„Niszczyciele są podstępni i zjawiają się zawsze niespodzianie — odrzekł na to starzec. — Bądźmy ostrożni”. Wpatrzyli się w milczeniu w czerwone morze. Obraz zaczął blednąć.
— Zapisano na czwartej planecie Płomienistej B zakomunikował WKA. — Kolejny zapis pochodzi z ósmej planety tego samego układu.
Również ten obraz zaczął się od widoku krajobrazu, ale tym razem był to pejzaż szary, niemal czarny: jednostajnie pagórkowata równina, matowe gwiazdy na ciemnym niebie. Na powierzchnię planety opuszczał się cygarowaty statek rzucający snopy zielonkawego światła.
— Fotonowy statek kosmiczny — skomentował WKA — konstrukcja podobna do budowanych przez naszych przodków cztery wieki temu.
— Pierwszy stopień techniki kosmicznej! — mruknął Allan. — Nie najlepszy sprzęt mają ci gwiezdni pielgrzymi…
W następnym obrazie statek fotonowy leżał na powierzchni gruntu, a wokół niego krzątali się Galaktowie i Anioły. Galaktowie trzymali w rękach skrzynki podobne do pradawnych aparatów spawalniczych. Ze skrzynek tryskały płomienie i iskry. Nie opodal, na wzgórzu, wznosiła się wieża z obrotowym reflektorem, który bez przerwy obmacywał niebo. Z części dziobowej statku wystrzeliła rakietka i pomknęła w ciemne niebo. Wyglądało na to, że Galaktowie czegoś się obawiali. Nie dowierzając obrotowemu oku na wieży przerywali pracę i wpatrywali się w gwiazdy połyskujące mętnie na czarnym nieboskłonie. Galaktowie poruszali się szybko, pracowali nerwowo, słowem, spieszyli się.
A kiedy i ten obraz zblakł, pojawiły się zapisy dostarczone z dziewiątej, zewnętrznej planety układu. Nie było w nich ani ludzi, ani przedmiotów, jedynie mgliste pasma i świecący pył, który wkrótce zapełnił całe wnętrze stereoekranu. W tym pyle pojawiły się dwie zbliżające się do siebie, niejasno połyskujące kule. Zbliżanie się kul wyglądało na pogoń i ucieczkę: prawa kula odchylała się ku krawędzi ekranu, lewa dopędzała ją. Po chwili całą przestrzeń zalało błękitne światło i w szalonym rozbłysku pochłonęło obie kule. Odniosłem wrażenie, że obie kule eksplodowały od zetknięcia się ze sobą. WKA potwierdził, iż widziadło przedstawia zderzenie dwóch, na razie nie zidentyfikowanych ciał niebieskich.
— Przypuszczalnie katastrofa kosmiczna — zakomunikował WKA.
Allan pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Wątpię — powiedział. — W każdym razie nie wyglądało mi to na naturalną anihilację materii.
Drugi obraz kosmiczny przedstawiony w stereoekranie już nie przypominał wybuchu. Był to wizerunek skupiska gwiezdnego, raczej rozproszonego niż kulistego. WKA poinformował, że skupiska nie udało się zidentyfikować, chociaż w snach skrzydlatych mieszkańców dziewiątej planety często się powtarza jego odbicie. Mgławica miała dziwaczny kształt, sprawiała na mnie wrażenie czegoś groźnego. Inni też to odczuli. Skupisko dzieliło się na dwie niemal jednakowe części, z wieloma tysiącami gwiazd w każdej z nich. Ta obfitość ciał niebieskich nie była niczym nadzwyczajnym. W Galaktyce jest pod dostatkiem wielogwiezdnych rojów. Dziwne było co innego. Jedna połowa wyglądała na bardziej skoncentrowaną, skupioną, podobną do zaciśniętej gwiezdnej pięści wymierzającej potężny cios drugiej grupie, która odlatywała i rozsypywała się na setki pojedynczych gwiazd. Prawdopodobnie wiedząc, że czeka nas widok potwornych gwiezdnych bitew, już zawczasu wyszukiwaliśmy je w każdym obrazie. Andre utrzymywał później, że słyszał krzyk bólu dobiegający z drugiego roju. Znam wprawdzie sytuacje, kiedy światło zdaje się krzyczeć, ale tym razem głosu rozpaczy nie słyszałem.
— Ostatni zapis — zakomunikowała maszyna. Planeta czwarta, siódma i dziewiąta. Widzenie powtarza się w majakach wielu skrzydlatych. Do demonstracji wybrano najwyraźniejszą taśmę.
To był obraz najbardziej dramatyczny spośród wszystkich pokazanych nam przez WKA. Galakt jak podcięty padał na ziemię, właśnie padał, a nie upadł, bo senne widziadło zaczynało się w chwili jego upadku. Później leżąc już, rozpaczliwie bił nogami i rozdrapywał ziemię swoimi ruchliwymi palcami. Próbował czołgać się z podniesioną głową. Pełzł w naszym kierunku. W jego szyi ziała szeroka rana, z której tryskała krew na ręce i ziemię. Nigdy nie zapomnę jego twarzy, młodej, pięknej, zeszpeconej bólem i strachem. Galakt krzyczał i bez przekładu WKA każdy z nas rozumiał jego krzyk. „Ratunku! — wołał przerażony młodzieniec. — Na miłość boską, ratunku!” Potem w ostatnim wysiłku wyciągnął ku nam ręce, język mu drętwiał, twarz bladła i tylko ogromne, nieludzkie oczy nadal błagały o pomoc, żądały pomocy. Wreszcie młody Galakt zamknął powieki i tylko słabe drgawki przebiegały po jego ciele, jakby w ten sposób chciał zrzucić z siebie okowy śmierci. Przez salę przetoczyło się westchnienie: tysiące wstrzymujących oddech ludzi jednocześnie wciągnęło powietrze.
— O, niech to diabli! — klął na głos blady Andre. — Cóż to ma znaczyć, do pioruna!?
— Zemścić się! — ryknął wściekle Leonid. Chwycił mnie za rękę i wparł we mnie pobielałe z gniewu oczy. Trzeba się zemścić, Eli!
Jeden tylko Romero nie stracił głowy.
— Na kim się zemścić? Za co? Jesteście pewni, że to było przestępstwo, a nie wypadek? Zgoda, młodzieniec jest czarujący, wręcz bosko piękny, choć niestety nie po bosku śmiertelny. Ale może widzieliśmy tu wydarzenie sprzed milionów lat, nie pomyślał pan o tym, mój impulsywny Mrawo?
Leonid najpierw działa, a potem się zastanawia. Teraz oszołomiony zagapił się na Romera.
Znów odezwał się Wielki Komputer Akademicki. Jak na akademicką maszynę przystało beznamiętnie demonstrował i opisywał aparaturę do zapisu marzeń sennych, oceniał stopień wiarygodności rozszyfrowanych obrazów. Skrzydlaci mieszkańcy Płomienistej B nie mogli, jak się okazało, wytłumaczyć wielu rzeczy, które pojawiały się w ich snach. Nie mieli na przykład najmniejszego pojęcia o statkach fotonowych i aparatach spawalniczych. WKA opowiedział, w jaki sposób doznane niegdyś silne wrażenia są przekazywane potomkom przez mechanizmy dziedziczności, a później powtórzył baśnie o Galaktach i Niszczycielach żyjące w tradycji mieszkańców planet Płomienistej B.
Podanie o przybyszach z kosmosu znają jedynie Anioły z tego układu planetarnego. Sprowadzają się one pokrótce do tego, że w dawnych czasach ich planety były mroczne i nie zagospodarowane, po ziemi pełzały drapieżne gady, a w powietrzu, kryjąc się przed sąsiadami, przelatywały z rzadka dzikie Anioły. Skrzydlate ludy żyły we wzajemnej wrogości. Przedmiotem krwawych bójek było wszystko: gleba i powietrze, rośliny i odzież, pokarm i siedliska. Skąpa natura rodziła mało, każdy kęs sto razy przechodził ze skrzydeł do skrzydeł, z pazurów do pazurów, zanim trafił do ust. W tym prymitywie Anioły żyły niezmiernie długo i nic się nie zmieniało przez całą otchłań czasu, aż pewnego razu z nieba opuściły się statki, a z nich wyszli Galaktowie. Wystraszone Anioły najpierw poukrywały się w jaskiniach i lasach, a później przekonawszy się, że przylot Galaktów nie przyniósł zła, wysypały się w powietrze i z łopotem szybowały nad przybyszami, urządzając przy okazji gwałtowne bójki pomiędzy sobą. Galaktowie zamknęli zabijaków na swoich statkach i na wszystkich planetach zakazali wojen. Pokój i porządek zapanowały z wolna na satelitach Płomienistej B. Lata, które Galaktowie spędzili u nich, zupełnie zmieniły wygląd całego układu planetarnego. Przybysze przekopali kanały, zarośla przekształcili w ogrody, nauczyli Anioły różnych rzemiosł, przekazali im sztukę budowania kamiennych domów. Chaotyczna dzikość pierwotnego bytowania ustąpiła miejsca uporządkowanemu życiu.
Galaktowie uważali się jednak za gości, a nie mieszkańców planet Płomienistej B. Nieustannie obserwowali niebo obawiając się napadu stamtąd. Aż wreszcie Anioły stały się świadkami bitwy kosmicznej, rozgorzałej między Galaktami a ich wrogami. Niebo zmieniło się w otchłań spopielającego płomienia. Dwie zewnętrzne planety zderzyły się i eksplodowały. Na pozostałych planetach unicestwiono zasiewy, sady, miasta i kanały. Po stworzonej przez Galaktów cywilizacji nie pozostało śladu. Kiedy wiele miesięcy po bitwie uratowane od ognia i głodu Anioły wydostały się na powierzchnię z jaskiń, w których się ukryły, zobaczyły potworny obraz zniszczeń. Skrzydlate ludy zostały znów cofnięte do stanu pierwotnego bytowania. Ani Galaktów, ani napastników-Zływrogów nigdzie nie było i więcej ani ci, ani drudzy nie pojawili się na planetach układu Płomienistej B.
WKA tak skomentował legendy skrzydlatych:
— Za orbitą dziewiątej planety odkryto dwa obłoki pyłowe krążące wokół Płomienistej B. Hipoteza, że są to pozostałości zniszczonych niegdyś planet, jest bardzo prawdopodobna. Na wszystkich planetach układu stwierdzono ślady zniszczeń i pożarów ukryte pod późniejszymi nawarstwieniami. Wiek szczątków zawiera się między dwustu tysiącami a milionem lat według ziemskiej rachuby czasu.
Na tym kończyła się informacja przysłana przez Spychalskiego. Członków Wielkiej Rady poproszono do Sali Błękitnej.
Wyszliśmy.
Widać było, że Andre jest pochłonięty jakimiś niezwykłymi pomysłami. Allan i Leonid zaproponowali, aby zaczekać na Wierę, gdyż spodziewali się, że decyzje Wielkiej Rady będą bezpośrednio dotyczyć astronautów. Romero zaprosił nas do wiszących ogrodów Semiramidy. Uwielbia starożytną egzotykę.
Awionetkami polecieliśmy nad dzielnice Mezopotamii i Egiptu i wylądowaliśmy na górnym tarasie Wieży Babel przy świątyni Molocha, ze złotym posągiem potwornego bóstwa. Zeszliśmy na środkowy taras, gdzie założono ogrody. Było tam przytulnie i zielono, otwierał się wspaniały widok na Dzielnicę Muzealną: piramidy po lewej i antyczne świątynie po prawej. Siedliśmy na ławce przy barierze. Pod nami szumiały cyprysy i eukaliptusy, zaskakujące w krajobrazie Stolicy. Zresztą na wyspie jest wiele rzeczy zaskakujących.
— Powiedzcie więc, przyjaciele, co o tym wszystkim myślicie? — zapytał Andre.
— Moim zdaniem, interesuje cię raczej nie to, co myślimy, ale to, co tobie samemu przyszło do głowy — zaoponowałem. — Nie trać więc czasu na pytania. Słuchamy cię.
— Twierdzę, że nasze podobieństwo do Galaktów nie jest dziełem przypadku — oświadczył Andre. — Jesteśmy w jakimś stopniu spokrewnieni, z tym że oni wcześniej od nas osiągnęli wysoki stopień cywilizacji.
— Technika maszynowa Galaktów jest mniej doskonała od naszej — zauważyła Olga.
— Była, dwieście tysięcy lub milion lat temu. Nie wiemy natomiast, jaka jest dziś. Wtedy zresztą była dostatecznie wysoka, aby Galaktowie musieli się wydać naiwnym Aniołom co najmniej bogami.
— Ścigani po świecie i w dodatku śmiertelni bogowie — rzuciłem ironicznie.
— Tak, ścigani bogowie! — wykrzyknął. — W każdym razie tak się rysują w przesądnych wierzeniach ludów pierwotnych. Dla mnie Galaktowie są takimi samymi istotami jak my sami. Proponuję więc, żądam nawet, aby odszukać ich i zaofiarować sojusz. Sama natura stworzyła nas do współpracy. W każdym razie wydaje mi się ona naturalniejsza niż projektowane braterstwo z Aldebarańczykami: A jeżeli Galaktowie nadal prowadzą wyczerpującą wojnę z wrogami, mamy obowiązek przyjść im z pomocą.
— Człowiek pomaga bogom, którym przydarzyło się nieszczęście, oto widowisko godne bogów! — powiedziałem z przekąsem.
Do dyskusji włączył się Romero. Obrazy pokazane nam w Sali Pomarańczowej wstrząsnęły nim. Wywnioskowałem to z jego chmurnej, zasępionej twarzy.
— Spieracie się o głupstwa — powiedział. — Nie ma żadnego znaczenia, czy jesteśmy z nimi spokrewnieni, czy też rozwijaliśmy się niezależnie od siebie. Ważne jest co innego: gdzieś w kosmosie szaleją wyniszczające wojny, które z pewnością dotrą w końcu również do nas, ponieważ wychodzimy teraz w przestrzenie galaktyczne. Uważam, iż ludzkości grozi niebezpieczeństwo. Jeżeli wrogowie Galaktów już milion lat temu potrafili pokonywać przestrzenie międzygwiezdne i zderzać ze sobą planety, to jaką techniką niszczenia dysponują dziś? Zwracam waszą uwagę na fakt, że nazywają ich Niszczycielami „Zływrogi” to jedynie pogardliwy epitet — i nie jest to nazwa przypadkowa, pomyślcie o tym! Zupełnie więc możliwe, iż Galaktowie już dawno zostali unicestwieni przez swych wrogów, a poszukiwanie gwiezdnych braci, na co nalega Andre, doprowadzi jedynie do tego, że ludzkość zetknie się oko w oko z Niszczycielami i sama z kolei zostanie unicestwiona. Zastanówcie się, nierozważni ślepcy, pomyślcie, co my w gruncie rzeczy wiemy o Galaktyce? Dopiero co wypełzliśmy poza opłotki naszego ziemskiego domku, a wokół nas rozpościera się ogromny świat pełen niespodzianek!
Nie mogę powiedzieć, aby jego złowieszcza przemowa nie wywarła na nas wrażenia. Nie bez znaczenia był tu pełen pasji ton jego przepowiedni. Zresztą wszyscy prorocy są namiętni, zwłaszcza prorocy zguby. Beznamiętnego wieszcza nikt by nie chciał słuchać. Proroctwa działają raczej na uczucia niż na rozum. Tak też powiedziałem Romerowi i poradziłem mu nie straszyć nas i uspokoić się samemu. Tego dnia nawet w przybliżeniu nie domyślałem się, jaki przełom się w nim dokonuje.
Romero zaczął mówić nieco spokojniej.
— Z panem dyskutować nie będę — zwrócił się do mnie. — Dla pana, mój przyjacielu Eli, każda poważniejsza myśl jest przede wszystkim pretekstem do dowcipkowania. Nie chcę też sprzeczać się z Andre, gdyż on we wszystkim nieznanym doszukuje się materiału do niezwykłych hipotez. Sądzę, że powinienem raczej zwrócić się do całej ludzkości i przestrzec ją.
— My również jesteśmy cząstką ludzkości — wymamrotał z chmurnym wyrazem twarzy Leonid. — I nasze zdanie także ma jakąś wagę.
Jemu, podobnie jak mnie, nie podobały się proroctwa Romera, ale nie chciał wszczynać dyskusji, bo lepiej orientuje się w sferze przedmiotów niż w świecie myśli.
Postanowiliśmy odprężyć się nieco i poprosiliśmy o przekąskę. Posiłek dostarczono nam na taras. Później Olga zaczęła opowiadać o swoich udoskonaleniach statków kosmicznych, a ja zapatrzyłem się na Partenon. Sławna świątynia wznosiła się o jakieś dwieście metrów od nas i z tej odległości była jeszcze bardziej harmonijna niż z bliska. Nie wiem czemu, ale grecki antyk przemawia do mnie najbardziej. Budowniczowie Dzielnicy Muzealnej rozmieścili wielkie pomniki starożytności tak, że każda świątynia i pałac stoi oddzielnie, w swym naturalnym. otoczeniu i nawet z góry nie sprawia to wrażenia gmatwaniny różniących się stylem gmachów.
Później przyleciała Wiera. Była podniecona i bardzo z czegoś rada.
— Powzięliśmy niezmiernie ważną decyzję — powiedziała. — Wszyscy uważają, iż znajdujemy się w punkcie zwrotnym historii ludzkości i każdy nieostrożny krok może spowodować niepowetowane szkody. Ale bezczynność również jest niedopuszczalna. Ostrożność i odwaga, oto czego dzisiejsza sytuacja wymaga od wszystkich.
W najbliższych latach, a może miesiącach, będziemy musieli określić naszą politykę gwiezdną na całe wieki, dla wszystkich naszych potomków. Chcecie dowiedzieć się, co działo się na posiedzeniu Rady.
Naturalnie poprosiliśmy o szczegółowe sprawozdanie z przebiegu narady, ale najpierw chcieliśmy dowiedzieć się, jakie powzięto decyzje. Wiera uśmiechnęła się rozbawiona naszą niecierpliwością. Siostra jest tak dokładna, że nigdy nie zacznie od końca.
— Muszę wam pogratulować, przyjaciele — powiedziała zwracając się do Andre i Romera. — Wielki nieustannie informował nas o ważnych myślach rodzących się w umysłach ludzi. Wśród nich była pańska, Andre, myśl o współpracy z Galaktami i twoja, Pawle, o możliwych niebezpieczeństwach kryjących się w rejonach Galaktyki. Radzę jednak nie wpadać w dumę, gdyż dokładnie tak samo myślały tysiące innych ludzi.
Dopiero po tym oświadczeniu zaczęła mówić o uchwałach Rady. Konferencja gwiezdna na Orze została ostatecznie zatwierdzona. Zalecono dokładne zbadanie możliwości utworzenia Sojuszu Międzygwiezdnego mieszkańców naszego zakątka Galaktyki. Postanowiono również zdobyć możliwie wyczerpujące informacje o Galaktach i ich przeciwnikach, Niszczycielach. Dopiero po wszechstronnym zapoznaniu się z tymi nieznanymi narodami i ich konfliktami zostanie określona szczegółowa polityka galaktyczna, ustali się, z kim można się przyjaźnić, a z kim trzeba walczyć. Zastanawiano się również nad neutralnością Ziemi w sporach nie przez nią rozpoczętych. Wszystkie te wielkie problemy czekają jeszcze na rozstrzygnięcie. Zostanie zwiększona obronność Ziemi i planet Układu Słonecznego. Nie dowiedziono, że niebezpieczeństwo z odległych rejonów Galaktyki rzeczywiście nam zagraża, ale nie ma też pewności, że takie niebezpieczeństwo nie istnieje. Ludzkość winna być dobrze przygotowana na wszelkie niespodzianki. Rada zaleca rozpoczęcie budowy Wielkiej Floty Galaktycznej.
— Zaaprobowano pani pomysł, Olgo, dotyczący statków dziesięciokrotnie większych od istniejących krążowników gwiezdnych — powiedziała Wiera. — Ale zbuduje się nie dwa eksperymentalne egzemplarze, jak pani proponowała, lecz serię liczącą setki sztuk. I jeszcze jedna przyjemna nowość: dowództwo pierwszej galaktycznej eskadry zostanie powierzone pani. Ty, bracie, również powinieneś się cieszyć — zwróciła się do mnie. — Gigantycznych krążowników nie można ze względów technicznych budować na Ziemi. Wobec tego postanowiono jedną z planet przekształcić w wyspecjalizowaną bazę rakietową. Wybór padł na Plutom. Merkury będzie specjalizował się w produkcji substancji aktywnej do anihilatorów Taniewa. Oto najważniejsze zalecenia Rady, które po zatwierdzeniu przez ludzkość staną się prawem.
Cieszyłem się naprawdę, bo byłem dumny z Plutona. Allan i Leonid zapytali, kiedy polecimy na Orę. Wiera odpowiedziała, że przygotowania do wyprawy potrwają jeszcze około miesiąca, ale kapitanowie Gwiezdnych Pługów wylecą na Plutona wcześniej. Następnie przeprosiła, że nie może dłużej zostać, bo ma do załatwienia pilne sprawy.
— Czy mogę ci towarzyszyć, Wiero? — zapytał Romero.
— Tak, oczywiście — odpowiedziała. — Jak zawsze, Pawle.
Wolny czas na Ziemi Wiera spędzała z Romerem. Dawniej, kiedy byłem młodszy, bardzo mnie to denerwowało, ale z wiekiem pogodziłem się z tym, że Romero zaniedbuje dla niej przyjaciół.
Wiera, Romero i ja odlecieliśmy z Ziemi 15 sierpnia roku 563 wraz z ostatnią grupą. Zanim wsiedliśmy do międzyplanetarnego ekspresu, odbyliśmy przejażdżkę nad Ziemią. Ziemia była piękna. Zachwycałem się nią i Słońcem, bo wiedziałem, że rozstaję się z nimi na długo. Na trapie Wiera pomachała Ziemi ręką, ja zaś puściłem tylko oko do naszej staruszki.
W kabinie planetolotu wkrótce zapomniałem o Ziemi. W myślach byłem już na Plutonie.
Nie ma nic nudniejszego od rejsowych statków międzyplanetarnych, staroświeckich rakiet — rydwanów z napędem fotonowym. Nawet ich kształt — długie, niezgrabne cygaro — nie zmienił się od trzech wieków. W dodatku wloką się z prehistoryczną szybkością: droga na Księżyc zajmuje im pięć minut, do Marsa dobę, a na podróż do Plutona tracą cały tydzień. Żaden z tych „ekspresów” nie rozwija prędkości większej niż czterdzieści tysięcy kilometrów na sekundę, a na domiar złego nie na wszystkich statkach grawitatory dobrze działają, tak że czasami odczuwa się niewielkie przeciążenia. Jedynie z nieważkością dobrze sobie radzą, ale trudno to uważać za sukces, bo likwidacja nieważkości jest sprawą śmiesznie łatwą. Prosiłem Wierę, aby zamówiła międzyplanetarną torpedę z anihilatorami Taniewa, która osiąga Plutona w ciągu ośmiu godzin, ale odpowiedziała na to, że nie musimy się spieszyć i wszyscy się z nią zgodzili. Od dzieciństwa drażni mnie swoista doskonałość Wiery. Najważniejsze w jej słowach jest to, iż są to jej słowa. Te same myśli, lecz wypowiedziane przeze mnie, nie robią na słuchaczach żadnego wrażenia.
— W dawnych czasach sekretarze nie krzyczeli na swoich zwierzchników, Eli — skarciła mnie, kiedym jej powiedział, co myślę o jej decyzji.
— Powiesz mi jeszcze, że zwierzchnicy krzyczeli na swych sekretarzy, a ponieważ to będzie twoja myśl, nawet Romero uzna ją za prawdę.
Romero istotnie potwierdził. W starożytności szefowie nie patyczkowali się z podwładnymi — powiedział. — A pewien rosyjski car w rozmowie z ministrami nierzadko używał kija. Szczególnie dostawało się jego ulubieńcom, gdyż w owym czasie chłosta uchodziła za jedną z form zachęty. Używano wówczas powszechnie wyrażeń: „Przerzucić na odpowiedzialne stanowisko”, „Wlepić (lub wrzepić, historycy różnią się tu w opiniach) naganę”, „Uderzeniem miecza pasować na rycerza”. Wszystkie te sformułowania były synonimami awansu jednostki.
Nie sądzę jednak, aby rycerzy przy wyznaczaniu na odpowiedzialne stanowiska dosłownie gdzieś przerzucano lub rąbano mieczami. Nasi przodkowie uwielbiali hiperbole językowe. Moim zdaniem w opisanych przez Romera barbarzyńskich czynnościach kryją się typowe dla owej epoki obyczaje religijne i obrzędy magiczne.
— Weźmy chociażby tak rozpowszechniony wówczas termin jak „rzucono towar na sklepy” — wykrzyknąłem zapalając się do dyskusji. — Zwykły człowiek uzna za bezsens, aby wyprodukowane z trudem towary beztrosko rzucano, i to w dodatku na dach jakiegoś pomieszczenia. Ale życie społeczne owych czasów było pełne sprzeczności. Wiemy dziś, że zebranymi z trudem plonami kawy lub kukurydzy palono czasem pod kotłami parowymi lub topiono je w morzu, a buty zaraz po zejściu z taśmy kierowano na inną taśmę, gdzie krojono je na części. Jeśli nie zgodzicie się ze mną, że to wszystko robiono ze względów rytualnych, nie zaprzeczycie przynajmniej, że te dziwne terminy odzwierciedlały całkiem realne sytuacje? A w ogóle, moi złoci, logika nie była najmocniejszą stroną naszych przodków. Przeglądaliśmy kiedyś na Plutonie starożytny film. Okazuje się, że dawniej wszyscy ludzie cierpieli na wysięk z nosa, jak zdarza się to obecnie chorym. I wyobraźcie sobie, że zbierali tę bezużyteczną wydzielinę niczym największy skarb. Mało tego, niektórzy te uperfumowane i ozdobione w dodatku koronkami szmatki nosili w kieszeniach w ten sposób, aby koniuszek wystawał na zewnątrz… Nie ukrywali choroby, lecz chwalili się nią!
Romero patrzył na mnie ze zdumieniem. Odniosłem wrażenie, iż oryginalność moich poglądów pozbawiła go na moment daru mowy.
— Pańska wiedza historyczna jest wręcz zdumiewająca — powiedział niezmiernie uprzejmym tonem. A ponieważ tak śmiało przenika pan tajemnice przeszłości, sądzę, że nie powinno pana dziwić pokrzykiwanie przełożonego, choć zdrowy ludzki rozsądek uzna za naturalniejsze pokrzykiwanie podwładnych na szefów, gdyż przełożonym nie wypada wykorzystywać swojej przewagi, a czegóż ma się krępować podwładny?
Trochę racji w tym bez wątpienia było.
Za Uranem ekspresy rozpędzają się i nawet nasz wehikuł zdobył się na jedną dziesiątą szybkości światła. Pluton skrząc się w iluminatorach zmieniał się z ziarnka grochu w jabłko, a z jabłka w dużą piłkę, wokół niego śmigały malutkie sztuczne słońca. Na biegunach wznosiły się sztuczne protuberancje — wytwórnie pary wodnej i syntetycznej atmosfery ruszyły niedawno pełną mocą i produkowały teraz dziesięć milionów ton wody i dwa miliardy ton mieszanki azotowo-tlenowej na godzinę. Przytoczyłem te liczby Romerowi i Wierze z pamięci.
— Wody na razie brakuje, atmosfera zaś jest już porównywalna z ziemską, oddycha się jak u nas w górach — powiedziałem.
— Wydaje mi się, że najciekawszą rzeczą na Plutonie są te fabryki powietrza — powiedziała Wiera. — Od ich pracy zależy teraz powodzenie projektu przebudowy Plutona i organizacja stoczni galaktycznych.
Nie odezwałem się, byłem bowiem przekonany, że na Plutonie jest wiele rzeczy znacznie ciekawszych niż te ponure automatyczne fabryki przerabiające glebę planety na wodę i powietrze. Są niewątpliwie potrzebne, ale zachwycać się nimi?
Zawiadomiono nas, że przyjaciele na Plutonie chcą z nami mówić. Wkrótce na stereoekranie pojawił się Andre z Żanną, Lusin, Leonid, Olga i Allan. Mimo opóźnienia światła wyczuwalnego przy takiej odległości ich głosy docierały do nas stwarzając pełną iluzję bliskości.
— Hura, bracia! — wrzeszczał Allan. — Do góry ich!
— Lecicie — mówił jak zwykle urywkami zdań Lusin. — Pokazaliście się. Dobrze.
Wykrzykiwaliśmy w odpowiedzi powitania. Dzieliło nas jakieś półtora miliarda kilometrów.
W pobliżu Plutona Wierę zainteresowało skupisko gigantycznych brył krążące nad planetą. Jeden z głazów wyróżniał się spośród pozostałych niczym góra otoczona pagórkami.
Powiedziałem bardzo uroczystym tonem, jak przystało w takiej chwili:
— Baza Gwiezdnych Pługów. Ten ogromny, to „Pożeracz Przestrzeni”, statek flagowy floty galaktycznej. Tu ostatecznie pożegnamy się z rakietami fotonowymi.
Przygotowanie każdej wyprawy galaktycznej to sprawa bardzo skomplikowana, a nasza ekspedycja miała w dodatku szczególny charakter i wymagała ogromnych ilości substancji aktywnej, grającej rolę zapalnika przy wybuchowej zamianie masy w przestrzeń. Aktywną substancję przywozi się z Merkurego. Gwiazdoloty krążyły więc nad Plutonem czekając na ostatnią partię paliwa.
Wiera zwiedzała planetę, a ja byłem jej przewodnikiem.
Uchwała Wielkiej Rady w sprawie przekształcenia Plutona w bazę opierała się na wynikach wieloletniej pracy człowieka na tej planecie. Spośród wszystkich planet Układu Słonecznego Pluton jest najlepiej wykorzystany i tu mieści się jedyny na razie port galaktyczny. Niegdyś w dalekie rejsy statki kosmiczne startowały z Marsa, a nawet z Ziemi, lecz później ludzie zrozumieli, że takie chałupnicze metody zagospodarowania kosmosu są niedopuszczalne. Do budowy Ory zmobilizowano wszystkie rezerwy ludzkości. Pluton nie może jeszcze równać się z Orą, ale mimo wszystko w okolicach Słońca nie ma równie wielkiej budowy jak nasza!
Najpierw zwiedziliśmy jedną z wytwórni atmosfery. Urządzenie szerokości kilometra i długości ponad dwóch poruszało się z wolna po powierzchni planety zbierając warstwę gruntu. Kiedy podjeżdżaliśmy do fabryki, jej ściana tnąca zbliżała się do granitowego wzgórza. Pagórek zapadał się w oczach i tajał jak w ogniu. Wkrótce nie zostało po nim nawet śladu, a wytwórnia popełzła dalej. W miejscu, gdzie przeszła fabryka, czerniała warstwa sztucznej gleby wzbogaconej nawozami i zasianej trawą i kwiatami. Nad urządzeniem przetwórczym hulały wiatry: tysiące ton wytworzonego powietrza ulatywały co sekundę do atmosfery. Starałem się trzymać Wierę z dala od wirów powietrznych, ale mimo to huragan zerwał jej z głowy kapelusz. Wtedy omal nie wydarzyło się nieszczęście. Romero pobiegł za kapeluszem, ale strumienie powietrza przewróciły go i trzeba było spieszyć na pomoc. Leonid i ja wczepiliśmy się w Pawła, pomógł nam również Allan i we trzech wyrwaliśmy Romera z szalejącej powietrznej otchłani.
— Gdyby nie wy, leciałbym teraz pod obłokami powiedział z bladym uśmiechem.
— Myślę, że teraz byłby pan przerabiany na tlen i azot — zaoponowałem. — A za jakieś pięć minut moglibyśmy panem oddychać.
— Tak jak prawdopodobnie oddychamy moim biednym kapeluszem. Dlaczego wokół wytwórni nie ma zabezpieczeń? — zapytała Wiera.
— Tu nie ma ludzi — wyjaśniłem. — Wszystkie fabryki atmosfery zmontowane są w pustych okolicach, a Ziemia nie zezwala na wycieczki na Plutona.
— I nie zezwoli, póki nie skończycie montażu swojego Komputera Państwowego z co najmniej 18 milionami Opiekunek — potwierdziła Wiera. — Na Ziemi takie wypadki, jaki o mało nie przytrafił się Pawłowi, są już od dawna nie do pomyślenia.
Oczywiście nie powiedziałem jej, że nieraz lataliśmy awionetkami w pobliżu wytwórni, aby zmagać się ze sztuczną burzą. Zamiast tego zwróciłem uwagę Wiery na zieleń pokrywającą grunt planety.
— To na razie zaledwie trawa i kwiaty, ale wkrótce będziemy mieć tu prawdziwe lasy jak na Ziemi.
— Zieleń smaczna — poparł mnie Lusin. — Soczysta. Bardzo.
— Próbowałeś? — zapytał Allan i klepnął się z uciechy rękami po kolanach. — Braciszkowie, Lusin je trawę! Tak długo obcował ze swoimi syntetycznymi zwierzętami, aż przeszedł na ich pokarm.
— Nie ja. Smok. Pegazy. Smakuje. Jak na Ziemi. Równina była oświetlona trzema roboczymi słońcami. Jedno stało w zenicie, drugie zachodziło, a trzecie wschodziło. Powiedziałem swym towarzyszom, że na Plutonie działa siedem roboczych słońc, krążących po niskich orbitach i napromieniowujących jednorazowo niewielki wycinek planety.
— Fioletowobłękitne, teraz zachodzące, jest jednym z nowych. To białożółte w zenicie sporządzono pięćdziesiąt lat temu i dlatego już prawie się wypaliło. Pierwsi plutońscy koloniści pracowali w blasku tego jednego słońca, które wówczas wisiało nieruchomo nad półkulą północną i tylko oświetlony przez nie region nadawał się do życia. Po wystrzeleniu trzeciego słońca również i to pierwsze zostało włączone do wspólnego obiegu. Obecnie harmonogram obiegu słońc przedstawia się następująco: cztery gorące słońca tworzą ciepły dzień trwający szesnaście godzin; dwa czerwone podtrzymują umiarkowaną temperaturę w ciągu szesnastogodzinnej nocy; jedno zaś, pomarańczowe, zwiastuje odpoczynek wieczorny.
Wschodziło pomarańczowe słońce, zamilkłem więc, bo chciałem, aby ono samo przemówiło. Dalekie ziemskie Słońce również błyszczało, ale jego maleńka tarczka ginęła obok sztucznych gwiazd. Aby odwrócić uwagę przyjaciół od wschodzącego pomarańczowego słońca, zacząłem mówić o bilansie cieplnym Plutona. Sztuczne słońca ogrzewają jedynie powierzchnię. Należy rozpalić wnętrze planety, stworzyć rozżarzone jądro jak na Ziemi. Wtedy gleba będzie ogrzewana od środka, co pozwoli zastąpić czerwone słońce kilkoma zimnymi księżycami.
— Zawiadomcie o swojej propozycji Wielką Radę — powiedziała Wiera. — Boże, jakie to piękne. Skały i dolinki, młoda zieleń i konstrukcje wytwórni atmosfery zalewało pomarańczowe lśnienie. Blask był tak głęboki i jaskrawy, jakby wszystkie przedmioty płonęły wewnętrznym żarem, były nie oświetlone, lecz rozjarzone. Nad nimi rozpościerało się żółtobrunatne niebo, również jakby rozjarzone własnym blaskiem, bardzo niskie, niemal dotykalne, a nie puste i zwiewne jak na Ziemi.
— Popatrzcie tylko, jakie to piękne! — zachwycała się Wiera. — Tamte słońca są wspaniałe, a to po prostu cudowne!
— Eli robił — powiedział Lusin. — Dobrze! Bardzo!
— Eli! — Wiera obróciła się ku mnie. — To siódme słońce, braciszku?
— Tak — odpowiedziałem. — Kosztowało mnie trochę pracy, bo chcieliśmy, aby nie tylko przynosiło bezpośrednią korzyść, lecz również upiększało naszą młodą planetę.
Przy kolacji Wiera powiedziała:
— Grubo ciosana i silna planeta. Życie tu na razie jest niezbyt wygodne, ale jakież pole do popisu! Cieszę się, że a właśnie ten glob wybrano na miejsce nowych, wielkich prac.
— Port jest doskonale obsługiwany — dodała Olga. — W ciągu godziny można załadować na statki sto tysięcy ton frachtu i paliwa.
Romero zgasił ogólne zachwyty:
— Grubo ciosana, silna, wspaniała… Czy to nie przesada? Mieszkać na stałe tu nie można. Najwyżej popracować dwa do trzech lat. Znaleźli w oceanie kosmicznym kamienistą wysepkę, urządzili na niej bazę przeładunkową i cieszą się jak dzieci, że tak im się wspaniale udało. A na razie jest to tylko niezdarna kopia znikomej części tego, co znajduje się na Ziemi i czym rzeczywiście można się zachwycać.
Mówiąc to zajadał pierożki z syntetycznym mięsem i popijał je sokiem owocowym, nie sądzę więc, aby przynajmniej jadło na Plutonie wydawało się niezdarną kopią ziemskich przysmaków.
Na razie nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym polega funkcja sekretarza, ale nie znaczy to, abym leniuchował. Dokładnie zbadałem konstrukcję Gwiezdnych Pługów: byłem w magazynach przechowujących miliony ton zapasów i w komorach, gdzie można zmagazynować następne miliardy ton towarów, odwiedziłem wytwórnie produkujące dowolne wyroby z dowolnych surowców, spacerowałem ulicami osiedla mieszkaniowego, dotarłem do serca statku, sekcji anihilatorów Taniewa, najniezwyklejszej fabryki świata wytwarzającej substancję z pustej przestrzeni i pustą przestrzeń z masy. Kiedy anihilatory zostają uruchomione, dokoła w promieniu wielu lat świetlnych, trylionów kilometrów ścieśnia się lub rozszerza przestrzeń międzygwiezdna. Przytoczę tylko jedną liczbę, która wywarła na mnie szczególne wrażenie: moc anihilatorów Taniewa w najmniejszym z Gwiezdnych Pługów dochodzi do dwóch milionów albertów, a w „Pożeraczu Przestrzeni” przekracza pięć milionów! Wszystkie elektrownie na Ziemi w końcu wieku dwudziestego starej ery miały moc niecałych trzech albertów. Ta gigantyczna moc może być całkowicie zamieniona w szybkość nadświetlną, może w pełni zasilić anihilatory napędowe. Ale gdy jakaś nieprzewidziana przeszkoda stanie nagle na drodze statku, wówczas błyskawicznie przemówią inne anihilatory i w starym kosmosie pojawi się nowa przestrzeń w miejsce spopielonej substancji! Nigdy dotąd nie istniały mechanizmy tak doskonałe i potężnie uzbrojone jak nasze statki galaktyczne, tak mi się wtedy wydawało.
Podzieliłem się swymi zachwytami z Olgą.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Zbyt się zapalasz, Eli. Gwiazdoloty istotnie mają niemałą moc, ale nie starczy jej na głębokie przeniknięcie w Galaktykę. Nie wiemy w dodatku, co nas tam czeka: przyjaciel czy wróg, a jeżeli wróg, to jak uzbrojony? Nie jest wykluczone, że technika tajemniczych Niszczycieli stoi wyżej od naszej.
Z Olgą można pracować, ale nie sposób rozmawiać. Najsympatyczniejszym rozmówcą byłby dla niej chyba robot cybernetyczny. Z tym swoim usposobieniem nadaje się jednak na swoje wysokie stanowisko admirała flotylli statków międzygwiezdnych.
— Wielki Akademicki projektuje obecnie statki o mocy trzystu milionów albertów — kontynuowała Olga. — Na takim gwiazdolocie czułabym się trochę spokojniej. Ale te statki będą nieprędko.
— Nie martw się — poradziłem. — Nawet na twoich słabiutkich stateczkach jakoś dotrzemy do Ory. A co do Zływrogów, to krążą słuchy, że wymarli milion lat temu.
Olga nie pojęła, że z niej żartuję. Słuchała mnie i uśmiechała się. Gdybym nie odszedł, mogłaby tak słuchać i uśmiechać się godzinami. Jej złociste włosy zawsze są równiutko uczesane, jasne oczy zawsze promienieją dobrocią, a policzki pokrywa jakiś swoisty, bardzo spokojny, lekki rumieniec… Nawet dziesięciominutowa rozmowa z nią wyprowadza mnie z równowagi. Gdybym to ja został dowódcą floty galaktycznej, co najmniej przez dwa dni chodziłbym ze szczęścia na głowie. A ona nawet się nie ucieszyła!
Andre większość czasu spędza z Żanną. Rozłąka przychodzi im bardzo ciężko. Żanna zrobiła się już tak tęga, że stało się to widoczne nawet dla postronnych. Poród został wyznaczony na 27 lutego i odbędzie się normalnie, sam to czytałem w prognozie. Ale Andre niezbyt w tę prognozę wierzy.
Mieszkamy na statku już trzeci dzień. Żanna wraz z nami. Pradawny obrzęd pożegnania postanowiono odbyć na powierzchni planety. W południe ze wszystkich statków pomknęły na Plutona rakiety z odprowadzającymi i odjeżdżającymi. Byłem w rakiecie razem z Romerem, który nie przepuści żadnej podobnej okazji, ja natomiast chciałem jeszcze raz stanąć na twardym gruncie.
Wylądowaliśmy w porcie, kiedy wschodziło już pomarańczowe słońce. Romero uznał to za dobry omen, chociaż wiedzieliśmy zawczasu, że znajdziemy się na planecie na początku dyżuru siódmego słońca. Na Orę leci osiemset osób, odprowadzających jest co najmniej drugie tyle. Nikt nie odchodził daleko od rakiet, ale my wraz z Romerem weszliśmy w kamieniste piargi, gdzie przysiedliśmy na niewielkim wzgórku. W blasku pomarańczowego słońca równina płonęła jak rozżarzona.
— Proszę mi powiedzieć, Eli — zapytał Romero czy nie ma pan uczucia, iż żegnamy się z tym miejscem na zawsze?
— Dlaczego, oczywiście że nie!
Kiedy wracaliśmy, Romero wskazał laseczką na Andre i Żannę stojących przy trapie.
— Pożegnanie Hektora z Andromachą. Będziemy świadkami czułych wyznań.
Stanęliśmy tak blisko, że słyszeliśmy całą rozmowę. — Moglibyście już odjechać! — powiedziała Żanna. — Zmęczyło mnie to ciągłe żegnanie się z tobą.
— Nie odstępuj od zaleceń lekarskich! — nastawał Andre. — Posiłki, praca, przechadzki, sen — zgodnie z przepisanym planem. Po powrocie zażądam sprawozdania.
— A ty nie choruj i nie zalecaj się do pięknych dziewczyn z innych gwiazd, jeśli takie napotkasz. Jestem zazdrosna.
— Zazdrość to przeżytek z najgorszych czasów historii ludzkości.
— Dla mnie to nie jest przeżytek. Nie odpowiedziałeś mi, Andre, i to mnie niepokoi!
— Uspokój się, na Orze nie będzie ludzi, a nie zamierzam zakochiwać się w jaszczurkach lub anielicach. Wziąłem Romera pod rękę i poszedłem z nim do rakiety.
— Ciekawe, jaki oni mają stopień wzajemnego przystosowania? — zapytał Paweł. — Przecież od trzech lat nie odstępują jedno od drugiego.
— Wielki nie zdradza tajemnic osobistych, a sami też nie są skorzy do zwierzeń. Nie mogę zaspokoić pańskiej ciekawości, Romero.
Człowiek to jednak dziwne stworzenie. Niczego tak nie pragnąłem jak podróży na Orę, ale zrobiło mi się smutno, kiedy patrzyłem przez okno rakiety na oddalającego się Plutona. Pragniemy nowego i jednocześnie boimy się utracić stare. Jedną ręką nie można uchwycić dwóch przedmiotów, jedną nogą nie da się stąpnąć w dwa miejsca naraz, a jednak w gruncie rzeczy zawsze do tego dążymy. Czy nie stąd przypadkiem wywodzi się obrzęd pożegnania, z jego objęciami, łzami i smutkiem? Na myśl, że ktoś mnie na Plutonie zastąpi i ósme, najpiękniejsze słońce powstanie beze mnie, straciłem humor. Do diabła, jak mawiano w starożytności, czemu nie możemy być wszechobecni? Co przeszkadza nam zostać wszechobecnymi? Niski poziom techniki, czy po prostu to, że nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym problemem? Czemu każdy z nas jest jednym, jedynym? Lusin tworzy od niechcenia nowe zwierzęta oddziałując na kwasy nukleinowe zarodków, czyż więc tak trudno zdublować się, stworzyć kilka identycznych „egzemplarzy” tego samego człowieka? Dwie Wiery, ośmiu Romerów, Andre w czterech osobach: jeden buduje nowe deszyfratory, drugi pieści swoją Żannę, trzeci komponuje, czwarty poszukuje Galaktów! Odjechać, ale pozostawić siebie, jednocześnie być obecnym i nieobecnym, to byłoby wspaniałe!
— Założę się, że pan fantazjuje na jakiś niebywały temat — powiedział Romero.
Oprzytomniałem. — Rozstanie Andre i Żanny naprowadziło mnie na myśl, że urządziliśmy swoje życie nie tak znów wygodnie, jak się tym ciągle chwalimy.
— Pragnienia zawsze wyprzedzają możliwości, nie na darmo Andre utyskuje, że połowa jego potrzeb nie jest zaspokojona, mieszając dla większego wrażenia potrzeby z pragnieniami. A propos, on ciągle jeszcze żegna się, proszę spojrzeć.
Andre nie odstępował od okna. Planeta zmniejszała się, po jej tarczy toczyły się trzy słońca, które z oddali wydawały się jaskrawsze niż były w istocie.
Odwróciłem się od Plutona. Przed nami wyrastał podobny do gigantycznej soczewki „Pożeracz Przestrzeni”, a obok niego, zachowując przepisową odległość, wisiały pozostałe statki galaktyczne. Tylko z wielkiej odległości można było ogarnąć wzrokiem te ogromy. Oczywiście ziemski Księżyc jest większy od każdego z tych statków, ale całą Stolicę wraz z jej piętnastomilionową ludnością można by swobodnie zmieścić we wnętrzu gwiazdolotu.
W burcie statku galaktycznego rozwarł się wylot tunelu kosmodromu i rakieta wylądowała.
W drugim dniu lotu odwiedziłem halę dowódczą, stąd kieruje się lotem statku.
Ma ona kształt wydrążonej kuli pokrytej na całej powierzchni wklęsłymi ekranami. W środku hali wisi na polach siłowych pięć foteli swobodnie obracających się na rozkaz myślowy w dowolnej płaszczyźnie. W centralnym fotelu siedziała Olga, po bokach jej pomocnicy: Leonid i siwiutki staruszek Osima. Przy każdym z foteli znajduje się obrotowa lorneta o gigantycznym powiększeniu. W sali było ciemno.
Pasażerowie nie mogą tu wchodzić, ale dla mnie Olga zrobiła wyjątek.
— Jutro w południe przechodzimy z napędu fotonowego na anihilację przestrzeni — powiedziała wkrótce po starcie. — Bądź o ósmej przy wejściu do sterówki.
Za dwie ósma podszedłem do zamkniętych drzwi. Nikt na mnie nie czekał, zastukałem więc, ale nikt nie odpowiedział. Punktualnie o ósmej drzwi rozwarły się i coś z nieodpartą siłą wessało mnie w ciemność. Krzyknąłem z nagłego przestrachu i wtedy poczułem, że siedzę w wygodnym fotelu. Normalnie na zwykłych meblach przez chwilę usadawiamy się, tutaj natychmiast linie pola wybrały mi najwygodniejszą pozycję. Zorientowałem się w tym wszystkim znacznie później, a na razie nie mogłem wyzbyć się przerażenia: poczułem się jakby wyrzucony na zewnątrz, w bezmiar kosmosu. Gwiazdy były nade mną i przede mną, z prawej i lewej, z przodu i za plecami! Usłyszałem spokojny głos Olgi:
— Zdaje się, że jęknąłeś, Eli?
Z największym wysiłkiem opanowałem drżenie głosu.
— To z zachwytu. Nigdy nie czułem się tak dobrze. Wytłumacz, co tu do czego służy.
Olga wyjaśniła mi, że w sali nie ma dołu ani góry, wszystkie kierunki są równoprawne. Zaraz też z zimną krwią obróciła się do góry nogami. Poszedłem za jej przykładem i ta część nieba, która była pode mną, znalazła się nad ciemieniem. Odbyło się to tak, jakby góra i dół zamieniły się miejscami: moje ciało nadal ściśle przylegało do fotela.
— Moglibyśmy obracać gwiezdną sferę — zauważyła Olga — ale wówczas wszyscy obserwatorzy widzieliby ten sam obraz. U nas każdy bada swój odcinek nieba nie przeszkadzając pozostałym. Pole siłowe zaś stwarza w każdej pozycji wrażenie, iż głowa znajduje się u góry.
— W jaki sposób określić kierunek lotu? Przecież tu jest ciemno i gwiazdy otaczają nas zewsząd.
— Zapragnij zobaczyć i zobaczysz. Fotel wykonał półobrót. Teraz przede mną błyszczał gwiazdozbiór Byka, a w nim dziko połyskiwało pomarańczowe oko Aldebarana i widmowo, na granicy widoczności świeciły Hiady. Z boku, podobne do kłębka promienistej wełny, płonęły Plejady; zwane też Stożarami. Na razie nie widziałem zmian w rysunku gwiazdozbiorów. Poszukałem oczami Wielkiej Niedźwiedzicy: wóz wyglądał zwyczajnie, widziałem go w takiej postaci tysiące razy. Olga roześmiała się.
— Jesteś niecierpliwy. Lecimy niecałą dobę, i to w dodatku z napędem fotonowym. Od Plutona dzieli nas zaledwie jakieś dziesięć miliardów kilometrów, a to zbyt mało, aby gwiazdozbiory zmieniły się.
Zapytałem, jak mierzy się szybkość statku. Odpowiedział mi Osima. Miałem już wtedy na twarzy infraczerwone okulary transformujące do bliskich obserwacji, które nie przeszkadzają w widzeniu przedmiotów odległych, promieniujących światło widzialne, rozróżniałem siedzącego obok mnie Osimę i nie zmienione gwiazdy na sferycznych ekranach.
Szybkość gwiazdolotu określano według paralaksy jasnych gwiazd w stosunku do kulistych rojów na granicach Galaktyki. W ciemności rozjarzyły się widmowo dwie skale. Na jednej były naniesione szybkości podświetlne osiągane przy napędzie fotonowym, druga zaś określała szybkości nadświetlne i działała przy włączonych anihilatorach Taniewa. Na pierwszej skali drgała jaskrawa plamka — szliśmy z jedną trzecią szybkości światła.
Obróciłem się do tyłu, aby popatrzeć na pozostałe statki, ale nie znalazłem nawet punkcików. Olga pokazała mi, w jaki sposób posługiwać się lornetą. Teraz widziałem wszystkie nasze gwiazdoloty lecące wachlarzem w odległości około stu milionów kilometrów. Był to dystans bezpieczeństwa. Większe zbliżenie mogło utrudnić manewrowanie międzygwiezdnej flotylli.
— Kiedy przejdziemy w obszar nadświetlny, w ogóle przestaniemy je widzieć — powiedziała Olga. — Wtedy jedynym środkiem koordynacji lotu będzie zawczasu przygotowany wykres szybkości.
— Lecieć nie widząc się nawzajem, bez możliwości przekazywania koniecznych informacji!… Na oślep!…
— Cóż robić, Eli! Gwiazdoloty pędzą kilkaset razy szybciej niż światło, a nie znamy innego naturalnego nośnika informacji poruszającego się z prędkością naszych statków.
Na jakiś czas pochłonęła mnie zabawa z lornetą. Zażądałem w myśli odpowiedniego powiększenia (maksimum milion razy) i natychmiast je otrzymałem. Przez taki instrument można by z Plutom rozróżnić wszystkie miasta i większe rzeki Ziemi. Osima powiedział, że mnożniki fotonowe, bo tak nazywają się te kosmiczne teleskopy, zostały wynalezione niedawno i na ich gwiazdolocie zainstalowano egzemplarz próbny.
Przyrząd działa na innej zasadzie niż teleskop. Instrument optyczny jedynie zbiera światło gwiazd, natomiast mnożnik wzmacnia, pomnaża liczbę złowionych fotonów. W gruncie rzeczy to nie jest aparat, lecz optyczno-kwantowa fabryka przetwarzająca skąpą informację zewnętrzną w bogate obrazy łatwe do obserwacji. Lorneta przy fotelu jest zaledwie niewielkim ułamkiem urządzenia, którego podstawowe mechanizmy znajdują się we wnętrzu statku.
Dobiegł mnie stłumiony głos Osimy:
— Za dziesięć minut startują anihilatory przestrzeni.
— Tak, widzę — odpowiedziała Olga.
Wszystko odbyło się zwyczajnie i bez zakłóceń. Nie było wstrząsów ani łoskotu, ani błysków i przeciążeń. Krew nie napłynęła mi do twarzy, w uszach nie zaszumiało. „Pożeracz Przestrzeni” już nie leciał w przestrzeni, lecz unicestwiał ją przed sobą. W sali nikt i nic nie zmieniło swego wyglądu. Co prawda gwiazdy na kursie jakby pokryły się mgiełką, ale i to trwało zaledwie chwilę.
— Odwróć się do tyłu — poradziła Olga. — Tam łatwiej znajdziesz coś nowego.
Jednak i z tyłu nie odkryłem nic szczególnie zaskakującego. Szukałem potężnych efektów świetlnych, których akurat nie należało oczekiwać. Później zauważyłem za statkiem tę samą mgiełkę, co i w przodzie, lecz gęściejszą: migające gwiazdy wydawały się czerwieńsze i bardziej matowe. To była nowa substancja wytworzona przez gwiazdolot. Kosmiczna pustka spalona w anihilatorach Taniewa zyskiwała namacalny kształt, przekształcała się w obłok pyłowy. Na pierwszym paralaksometrze widniała nadal jedna trzecia prędkości światła, nasza szybkość w przestrzeni, na drugim natomiast plamka minęła dwadzieścia jednostek świetlnych, tak gwałtownie anihilatory pożerały przestrzeń. Wkrótce potem wskaźnik pierwszego paralaksometru potoczył się ku zeru, sam zaś aparat zblakł i zniknął w ciemności. Teraz posuwaliśmy się do przodu jedynie kosztem unicestwionej przestrzeni. Osiem punktów rozrzuconych wachlarzowato za nami zniknęło. My sami również staliśmy się niewidoczni dla innych gwiazdolotów. „Daliśmy nurka w niewidzialność” — powiedziałem w duchu.
Plamka świetlna paralaksometru dotarła do liczby pięćdziesiąt. Chociaż nie wyczuwałem zmian ani w sobie, ani w otaczających przedmiotach, ani w dalekim gwiezdnym świecie, przez który tak obłędnie pędziliśmy, na myśl o tym, co się dokonuje, zrobiło mi się niewyraźnie na duchu. Po raz pierwszy poruszałem się z taką prędkością.
Zapytałem: — Do jakiej wartości będzie wzrastać prędkość?
— Wzrasta nieustannie — wyjaśnił Osima. — Dziś ograniczymy się do stu jednostek, a potem osiągniemy dwieście.
Olga dorzuciła:
— Do Ory mamy dwadzieścia parseków, sześćdziesiąt lat świetlnych. Musimy tam dotrzeć w ciągu trzech miesięcy, trzeba więc spieszyć się, Eli.
Wznosiłem mnożnik do góry i znów go opuszczałem. Chmura pyłowa z tyłu zagęszczała się. Pięć lub sześć lotów takiej armady gwiazdolotów — myślałem a w Galaktyce ubędzie spory szmat przestrzeni i w zamian przybędzie nowe ciało kosmiczne, obłok pyłowy „stworzony z niczego”, jak powiedzieliby nasi przodkowie. Nic więc dziwnego, że uruchamianie anihilatorów Taniewa w obrębie Układu Słonecznego jest zabronione.
Czasami wydawało mi się, że gwiazdy przed nami przybliżyły się, stały się większe i jaśniejsze. Ale później zrozumiałem, że nawet przy tak wielkiej prędkości nie mogliśmy w ciągu paru godzin pokonać wielkich odległości. W kosmosie obowiązuje inna skala niż w życiu codziennym. Nawet ogrom jest tam więcej niż skromny.
Kiedy zakończył się dyżur Olgi, zostałem wyssany na zewnątrz w ten sam sposób, w jaki dostałem się do środka. Przy wejściu spotkałem się z Leonidem, którego ponure oczy rozbłysły niedobrym światłem.
— Miałem zezwolenie — powiedziałem.
— Nie wątpię — odparł zimnym głosem. — Nasz surowy admirał ma dla ciebie wiele względów.
Ten drobiazg, spotkanie z Leonidem, porządnie zwarzył mi humor. Dla pasażerów urządzono salę obserwacyjną, większą od sterówki, ale według tego samego planu: nieważkość, pole siłowe, obrotowe fotele, lornety mnożnika. Stamtąd wprawdzie nie można kierować urządzeniami statku, ale i w sterówce nie dowodziłem, tylko obserwowałem.
„Będę korzystał z sali obserwacyjnej” — postanowiłem.
Orę zobaczyliśmy w czterdziestym ósmym dniu podróży. Stawna sztuczna planeta pojawiła się w lornecie mnożnika jako drobniutka plamka. Mijał dzień za dniem, a plamka nie zwiększała się. Tak będzie do końca lotu. Ora nagle urośnie do wielkich rozmiarów, zmieni się z maleńkiej drobinki zawieszonej w przestrzeni w ogromne ciało niebieskie. Za to Aldebaran zajmował w polu widzenia lornety niemal pół nieba. Z bliska nie jest tak piękny jak z oddali, ot, zwyczajne słońce, nic nadzwyczajnego. Pozostawiamy go z boku, gdyż Ora leży o jakieś trzy parseki w prawo.
Jedynym wyczuwalnym dowodem przebycia ogromnej drogi jest zmiana rysunku gwiazdozbiorów. Gwiezdny świat staje się nieznany i ta jego obcość ciągle się pogłębia. Najpierw przeobraził się Orion, wyzbył się swego lśniącego otoczenia: Capelli, Syriusza, Polluksa, a następnie sam gwiazdozbiór skurczył się i przesunął. Wielka Niedźwiedzica nie zmieniła się wyraźnie, pojawiły się natomiast błądzące gwiazdy, szybko niczym planety przemieszczające się po nieboskłonie. Nagle ruszył z miejsca Syriusz, który początkowo leciał po naszej lewej stronie, a potem zawrócił i zaczął się zmniejszać. Po dalszym miesiącu podróży dziwiliśmy się: czyżby ta skromna gwiazdka, piękna wprawdzie, bo urody i teraz nie straciła, miała być najcudowniejszą z gwiazd ziemskiego nieba? Nareszcie za Syriuszem poruszyła się uroczyście zimna Wega, która opuściła gwiazdozbiór Lutni i podążyła ku Wężowi i Skorpionowi. Później wszystko zaczęło się gwałtownie tasować: jedne gwiazdy blakły, drugie rozjarzały się i jedynie Droga Mleczna, gigantyczna rzeka światów, w ogóle się nie zmieniała.
Po pewnym czasie w przestrzeni otaczającej Orę pojawiły się ślady życia. Zbliżaliśmy się do węzłowej stacji kosmicznej zbudowanej na skrzyżowaniu tras galaktycznych. Olga wyłączyła anihilatory Taniewa i od tej chwili znów przeszliśmy na napęd fotonowy. Pozostałe statki eskadry wynurzyły się z obszaru nadświetlnego i stały się widoczne w lornecie. O jakieś trzy miliony kilometrów od nas przemknął pasażerski statek kosmiczny używany do przewozów między planetami. „Pasażer” widocznie bardzo się spieszył, bo nie odpowiedział na nasze sygnały.
A później Ora zaczęła rosnąć i dowództwo nad nami przejęła dyspozytorka portu międzygwiezdnego. Sądząc po głosie była to surowa i energiczna dziewczyna. Dyspozytorka poleciła nam zmienić szyk: jako pierwsze miały lądować na Orze małe statki, „Pożeracz Przestrzeni” zaś szedł w ariergardzie. Statki uchwycone polem siłowym planety kolejno wędrowały na wyznaczone miejsca. Nigdzie lądowanie nie jest tak skomplikowane jak na Orze, gdyż tu statki lądują na powierzchni planety, w innych zaś wypadkach cumują do sztucznych satelitów i same stają się sztucznymi satelitami planety, na którą przyleciały.
W końcu pozostaliśmy tylko my i pole siłowe zacisnęło nas niczym w kleszczach, a potem nieodparcie pociągnęło ku powierzchni sztucznego ciała niebieskiego.
Ogromne lądowisko przeznaczone dla wielkich gwiazdolotów przypominało górzystą krainę: dokoła wznosiły się zakotwiczone statki, które lądowały przed nami. „Pożeracz Przestrzeni” kołysał się w polu siłowym zbliżając się wolno do wyznaczonego miejsca postoju. Wyminęliśmy sztuczne słońce, które przygaszono, aby nas zbyt silnie nie napromieniowało. Przed nami, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się powierzchnia sztucznej planety, najwspanialszego z cudów dokonanych przez ręce i umysł człowieka!
Statek znieruchomiał osadzony pewnie w polu hamującym i ku jego wrotom zbliżał się półprzezroczysty trap utkany z linii pola siłowego. Nie czekałem, aż zostanę wyssany na zewnątrz niczym piórko i z wrzaskiem potoczyłem się po liniach siłowych. Z góry spadł na mnie śmiejący się w głos Andre, a na niego Wiera i Paweł. Nasza zabawa nie spodobała się dyspozytorce portu, gdyż niewidzialne ręce bezpardonowo rzuciły nami w różne strony, przez kilka sekund potrzymały w powietrzu, a potem delikatnie opuściły na ląd.
— Zupełnie jak mała dziewczynka!… Zachowuję się jak mała dziewczynka!… — mówiła Wiera. — Co ty z nami wyprawiasz, Eli!
— A tu najwyraźniej nie lubią żartów! — zauważył Romero, który oczywiście jako pierwszy spoważniał. — Powitano nas niezbyt uprzejmie.
Byliśmy na Orze!
Zanim opowiem o w zdarzeniach na Orze, muszę opisać ją samą. Nie ma tematu równie pasjonującego. Będąc dziećmi marzyliśmy o niej, gdy dorośliśmy, staraliśmy się na nią dostać. Obecnie, w naszym 563 roku, potrafimy wznieść budowlę znacznie wspanialszą niż Ora, ale czegoś równie bliskiego każdemu człowiekowi już chyba nigdy nie będzie.
Wymyślili ją nasi pradziadowie, zbudowali ojcowie. To było pierwsze wielkie ciało niebieskie uprzednio dokładnie obliczone i zaprojektowane. Ora najpierw była ideą, rysunkiem, potem stała się rzeczywistością. Ludzkość sto cztery lata żyła myślami o Orze, pracowała dla niej, śpiewała o niej i marzyła, a prawie połowę tego stulecia zajęła nie budowa planety, lecz projektowanie jej. Planet kulistych lub nieregularnych nie brakuje w kosmosie. Tylko niektóre z nich nadają się do zamieszkania i na każdej rozwija się jedynie ta szczególna forma życia, której sprzyjają miejscowe warunki. Ora była od początku pomyślana jako największy hotel galaktyczny, jako miejsce przydatne dla wszystkich form życia. Żadna planeta naturalna, bez względu na jej wyposażenie, nie nadawała się do tego celu. Ora nie jest planetą pokrytą mechanizmami, lecz mechanizmem wyrosłym do wielkości planety. I Umieszczono ją w takiej odległości od Ziemi, aby była możliwie blisko naszych gwiezdnych sąsiadów, w samym centrum naszego rejonu gwiezdnego.
Jest to również pierwsze w historii ludzkości ciało niebieskie stworzone z pustki, z „niczego” według terminologii starożytnych. Flotylle Gwiezdnych Pługów całymi latami przeorywały i zagęszczały przestrzeń w tym zakątku Wszechświata, aż pył kosmiczny utworzył między Bykiem a Hiadami nową mgławicę. Później pył skupiono, przetworzono na minerały, metal, gazy i wodę, zasysano do fabryk umieszczonych na statkach, skąd wychodził w postaci gotowych materiałów na budowę równin, wzgórz, domów.
Niezwykły jest również kształt Ory. Konstruktorzy zrezygnowali z formy kulistej, która ma wiele wad: praktycznie rzecz biorąc wykorzystuje się tylko powierzchnię kuli. Ora jest płaszczyzną. Początkowo w trakcie budowy była kulą, którą następnie rozwinięto i niczym gigantyczny dywan rozścielono w kosmosie. Obecnie Ora przypomina ogromny talerz. Warstwa gruntu ma kilka metrów grubości, a pod nią znajdują się dziesiątki pięter urządzeń i maszyn wytwarzających na poszczególnych obszarach żądane warunki życia. Można też określić to inaczej: Ora jest skrzynką wypełnioną mechanizmami i przykrytą wieczkiem, a wieczkiem tym jest mieszkalna powierzchnia planety.
Jedyne w swoim rodzaju jest słońce Ory, zawieszone nieruchomo nad środkiem planety, gdzie stoi zawsze w zenicie, a w innych okolicach jest widziane pod stałym kątem. Ze słońc obrotowych, podobnych do uruchomionych na Plutonie, zrezygnowano właśnie dlatego, że Ora jest płaszczyzną, a nie kulą. Nie przeszkodziło to jednak w urządzeniu prawidłowego następstwa dnia i nocy, świtów i zmierzchów. Osiągnięto to przez regulację jego natężenia i temperatury oraz barwy światła: w nocy, wkrótce po zmierzchu, słońce znów zapala się, ale już zimnym, księżycowym blaskiem, przy czym promieniują jedynie fragmenty jego tarczy zgodnie z kolejnymi kwadrami. Pełny cykl aktywności słońca wynosi dwadzieścia cztery godziny, aby ludzie nie musieli rezygnować z przyzwyczajeń wyniesionych z dzieciństwa.
I wreszcie powietrze! Nigdzie nie ma takiego powietrza jak na Orze. Atmosferę tworzono na wzór ziemskiej, ale na staruszce Ziemi nigdy nie oddychałem tak lekko, łatwo i radośnie. Oddychanie na Orze to nie konieczność, lecz rozkosz. Mógłbym przysiąc, że zawiera oprócz odurzających zapachów również odżywcze kalorie. W starożytności żartowano: „Odżywia się samym powietrzem”. Kiedyś spróbuję żywić się samym tutejszym powietrzem.
Taka jest Ora.
Następnego dnia Wiera powiedziała:
— Zaczynamy pracę. Oczywiście znasz swoje obowiązki?
Oczywiście ich nie znałem. Wiera wytłumaczyła, czego ode mnie oczekuje. Sekretarzowanie okazało się nietrudne. Na początek miałem chodzić wszędzie z Wierą i pomagać jej. Chodzę dobrze, a co się tyczy pomocy, to dotychczas ona pomagała mnie, nie zaś na odwrót. Sądzę zresztą, że tak będzie nadal.
— Zaczniemy od zapoznania się z mieszkańcami gwiazd — powiedziała Wiera. — Teraz pójdziemy na naradę do Spychalskiego, który zamelduje, jak wykonał polecenie Wielkiej Rady.
Spychalski przyjął nas w gmachu Zarządu Ory, gdzie było już pełno pracowników planety. Niestety nic pocieszającego nie mógł nam zakomunikować. Po otrzymaniu polecenia z Ziemi Spychalski rozesłał specjalne wyprawy we wszystkie okolice kosmosu. Ale na gwiazdach zewnętrznych o Galaktach nie słyszano, w Hiadach zaś ekspedycje nic nowego nie wykryły.
— Na Orę przywieziono z dziewiątej planety układu Płomienistej B pewnego czteroskrzydłego osobnika, którego nawiedzają wyraźne sny o Galaktach — powiedział Spychalski. — Będziecie mogli z nim porozmawiać. Anioł zaczął się awanturować i został oddzielony od współbraci. Do ludzi odnosi się z szacunkiem, ale swoich nie znosi. A propos, odkryliśmy na Hiadach ciekawe zjawisko astrofizyczne: Hiady oddalają się od innych gwiazd.
Olga wszystkie wiadomości przyjmuje z niezmąconym spokojem, ale ta ją poruszyła wyraźnie.
— Jakiż to nowy fakt, Marcinie Julianowiczu? Przecież już nasi przodkowie wiedzieli, że Hiady oddalają się od Słońca!
— Od Słońca tak — zaoponował Spychalski. Oddalają się od Słońca i zbliżają się do innych gwiazd, tak przynajmniej uważaliśmy do tej pory. A nowe odkrycie sprowadza się do tego, że Hiady oddalają się od otaczających je gwiazd, odległość rośnie wzdłuż wszystkich osi współrzędnych.
— Chce pan powiedzieć, że Hiady generują wokół siebie nową przestrzeń?
— Tak, właśnie to. Przypuszczalnie pewna część masy w Hiadach ulega anihilacji. Przyczyny i mechanizm tego zjawiska nie są na razie ustalone.
Spojrzałem na Andre i spostrzegłem, że jest podniecony, bo z zapałem tłumaczył coś Lusinowi, który z powątpiewaniem kręcił głową. Nie wątpiłem, że Andre już stworzył teorię całkowicie tłumaczącą powody, dla których Hiady wypadają z otaczającego je świata.
W konkluzji Spychalski zaproponował nowo przybyłym, aby sami spróbowali szczęścia w wyprawach poszukiwawczych. Co zaś się tyczy poprzednich zadań, to wszystkie zostały wykonane. Na Orę zaproszono przedstawicieli gwiezdnych ludów zamieszkujących układy otaczających Słońce gwiazd. Niebian zakwaterowano w hotelach zapewniających warunki, do których przywykli.
— Za godzinę odwiedzimy Niebian — zwróciła się do mnie Wiera. — Przygotuj deszyfrator.
Podszedłem do Andre.
— Nawet z daleka widać, że znów wymyśliłeś coś oszałamiającego — powiedziałem. — No, nie krępuj się, mów!
— Pewnie, że oszałamiające! — wykrzyknął Andre zapalczywie. — Twój uśmieszek mnie nie speszy Pamiętaj, że tylko głupcy wyśmiewają się z tego, o czym nie mają najmniejszego pojęcia!
Postarałem się przybrać poważny wyraz twarzy.
— Cały zamieniam się w słuch, może mi się uda coś zrozumieć.
Andre złagodniał i z zapałem wyłożył mi swoją hipotezę. Muszę przyznać, że i mnie ona wciągnęła, jeśli nie swym prawdopodobieństwem, to malowniczością. Andre uważał, iż oddalanie się Hiad od wszystkich ciał niebieskich jest skutkiem szalejącego niegdyś w tym roju gwiezdnym starcia Zływrogów z Galaktami. Jedna z walczących stron unicestwiała przestrzeń, zderzając ze sobą i spopielając planety, druga natomiast niszczyła masę, aby nie pozwolić planetom wpadać na siebie. Krótko mówiąc uruchomiono jednocześnie obie reakcje Taniewa, zwykłą i odwrotną. Zwykła dawno już się zakończyła, odwrotna natomiast — zamiana substancji w przestrzeń — trwa nadal i w rezultacie Hiady z wolna pogrążają się w wytworzonej niegdyś kosmicznej jamie.
— Ta jama pogłębia się do dziś! — zakończył Andre energicznym głosem. — Przestrzeń powstaje obecnie z pyłu, który pozostał po eksplozji planet. Twierdzę, że nie jest to zwykły pył, lecz substancja anihilizująca. Trzeba poprosić Wielką Radę o skierowanie do Hiad ekspedycji, która sprawdziłaby moją hipotezę!
— W porządku, proś! — zezwoliłem mu. — A ja poproszę cię o deszyfrator. Pójdziesz do Niebian?
— Będę, zdobywał wiadomości o Galaktach, spotkania dyplomatyczne nie interesują mnie. Chcę odwiedzić tego skrzydlatego awanturnika. Deszyfrator jest w moim pokoju, weź sobie.
W pokoju Andre spojrzałem z powątpiewaniem na potężną walizę, ostatni wariant tego DP-2, który takiego figla spłatał Allanowi na Małym Psie.
— Teraz nazywa się „Mały Uniwersalny”, a nie przenośny, w skrócie DUM — powiedział Andre — rozumiesz?
— Tu nie chodzi przecież o nazwę.
— Nazwa oddaje istotę urządzenia. Każdy dureń spojrzawszy na tablicę rozdzielczą potrafi porozumieć się z dowolnym rozumnym Niebianinem. Zabieraj to i zmykaj!
Wyraziłem życzenie, aby kłótliwy Anioł wytargał Andre za kędziory, Andre natomiast zaśmiewał się patrząc, jak uginam się pod ciężarem deszyfratora. Wezwałem więc awiowózek i oddaliłem się bez pośpiechu. Wózek z aparatem płynął za mną na wysokości ramienia, holowany moim indywidualnym polem. Na Orze wszyscy otrzymują takie pola.
Wiera wraz z Romerem już mnie oczekiwali w pokoju hotelowym. Na ulicy spotkaliśmy Spychalskiego, który wezwał autobus i zapytał, kogo najpierw zamierzamy odwiedzić.
— Tego, kto jest najbardziej interesujący — odparłem.
Spychalski uśmiechnął się krzywo, tak że jeden wąs powędrował mu w górę, a drugi opuścił się.
— Dla mnie wszyscy są ciekawi, młodzieńcze. A co pana bardziej interesuje, rozum czy piękno? Rozumniejsi od nas nie są, a co do piękna… zresztą sam pan zobaczy.
W autobusie Spychalski powiedział:
— A więc, szanowni Ziemianie, najbliższym hotelem będzie „Gwiazdozbiór Byka i Woźnicy”. Życie osiągnęło stosunkowo wysoki poziom jedynie w układach Aldebarana i Capelli. Planety są tam wielkie, ciążenie większe od ziemskiego. Sądzę, że będziecie zaskoczeni wyglądem mieszkańców tego zakątka Wszechświata. Są już uprzedzeni o waszej wizycie i oczekują jej z niecierpliwością.
Wiera nic nie odpowiedziała, Romero uśmiechnął się, ja się roześmiałem. Mieszkańców Aldebarana i Capelli widzieliśmy na Ziemi w setkach transmisji. Były to istoty rozpłaszczone przez grawitację, podobne do ogromnych rudawych kropli. Podobieństwo tym większe, że poruszały się przelewając całe ciało. A przy tym były to istoty rozumne, umiejące odpowiadać na pytania, lecz dopiero po jakimś czasie, bo procesy życiowe mają zwolnione. Język mają prosty, wyrażany barwami leżącymi niemal całkowicie w zakresie promieniowania widzialnego. Mowę ich rozszyfrowano jako jedną z pierwszych. Nie sądzę, aby znali uczucie tak ludzkie jak niecierpliwość.
W hotelu, niskim budynku przypominającym skorupę żółwia, każde z nas otrzymało ruchomy fotel z grawitatorem. W tym gmachu człowiek mógł czuć się normalnie jedynie siedząc w fotelu. Gdyby wypadł z niego, zostałby momentalnie zmiażdżony przez potworną grawitację. Ale wypaść z fotela można by jedynie w wypadku powszechnej katastrofy na Orze, albowiem pole siłowe nie pozwala zejść z miejsca, choć można swobodnie poruszać rękoma, głową i tułowiem. Usiadłem i dla sprawdzenia szarpnąłem się w bok, ale odrzuciło mnie z powrotem.
Wewnątrz budynku rozpościerała się kamienista równina, usiana węźlastymi roślinami podobnymi do rąk przytulonych do ziemi; tak wyglądało pomieszczenie Aldebarańczyków. Wkrótce ujrzeliśmy ich samych: trzy rude cielska niespiesznie przelewające się ze wzgórka w dolinkę. Jeden z Aldebarańczyków popełznął w naszym kierunku. To był pierwszy Niebianin, którego zobaczyłem w naturze, a nie w stereoskopie. Przy ruchu przybierał kształt przypominający niedźwiedzie cielsko, również masę miał równą niedźwiedziej. Miękkie, prawie pozbawione kości ciało opinała mocna skóra. Szczególnie godne uwagi są oczy Aldebarańczyków: szeroka, biała wstęga oczu opasująca ciało niemal w połowie jego wysokości. Górna część tułowia — nad oczami — była organem ich języka barw. Kształtem swym przypominała czapkę. Bez tylu oczu Aldebarańczycy nie mogliby rozmawiać, gdyż mowa ich jest mało wyrazista.
Podczas gdy Aldebarańczyk zbliżał się, wprowadziłem do deszyfratora program: „Rejon Byka i Woźnicy, język barw” i uniosłem urządzenie nadawczo-odbiorcze kulę z rękojeścią. Aldebarańczyk natychmiast skierował na kulę tę połowę swojej wstęgi ocznej, która znajdowała się z naszej strony. Powitaliśmy gościa na Orze, on podziękował nam za miłe przyjęcie, a następnie rozpoczęły się rzeczowe pertraktacje.
— Jak się pan tu czuje? — zapytała Wiera.
Kula nadajnika zabarwiła się kolejno na malinowo, błękitnie i żółto. W odpowiedzi zaświeciła się „czapka” Aldebarańczyka, ale barwy były bledsze niż na kuli i nie domyśliłbym się, że jest to mowa, gdybym nie wiedział o tym wcześniej. W kuli zabrzmiał głuchy, maszynowy głos. Informacje otrzymane od Niebian zamieniały się w ludzkie słowa z szybkością taką, że nie zauważyliśmy najmniejszego opóźnienia.
— Dziękuję — powiedział Aldebarańczyk. — To bardzo miłe, że grawitacja w czasie snu zwiększa się. Jeszcze nigdy tak świetnie nie spałem.
— Czy podobają się wam ludzie? Nie żałujecie, iż do nas przyjechaliście?
— Wśród ludzi czujemy się dobrze.
— A czy wiecie coś na temat istot podobnych do was? Nie wiem, jak się nazywasz, przyjacielu?…
— Nazywam się Wlan — odparł Aldebarańczyk. O istotach podobnych do nas niczego nie wiem. Trzeba o to zapytać młodszego staruszka, najlepiej dziecko. W naszej delegacji nie ma młodych staruszków.
Wkrótce przypełzli inni Aldebarańczycy i rozmowa stała się ogólna. Jeśli nawet oczekiwali nas z niecierpliwością, to nie dawali tego po sobie poznać: mieszkańcy Aldebarana częściej odpowiadali na nasze pytania, niż sami pytali. Zresztą już wcześniej wiedzieliśmy, że te istoty nie odznaczają się ciekawością.
— Jakaś abrakadabra — powiedział Romero, gdyśmy się z nimi pożegnali. — Dzieci-staruszkowie, grawitacja wzrasta w czasie snu…
Spychalski ironicznie wykrzywił twarz w swoim dziwnym uśmiechu, do którego ciągle nie mogłem przywyknąć.
— Czy pańskim zdaniem jedynie ludzkie obyczaje mają jakiś sens? Ich informacje są w pełni logiczne.
Spychalski opowiedział następnie, że dla Aldebarańczyków najważniejszym problemem życiowym nie jest zdobywanie pokarmu, jak się to dzieje u większości Niebian, łącznie z ludźmi, lecz sen. Pomyślność społeczeństwa zależy od możliwości zorganizowania odpoczynku. Przy normalnej w ich warunkach grawitacji Aldebarańczycy pracują, lecz nie mogą zasnąć. Zasypiają jedynie w silniejszym polu grawitacyjnym, udają się więc na wypoczynek do głębokich jaskiń. Różnica ciężkości pomiędzy powierzchnią gruntu i dnem groty jest wprawdzie niewielka, ale wystarczająca. Ponieważ Aldebarańczycy nie mogliby o własnych siłach wydostać się z dna groty, wobec tego inne osobniki wspólnymi siłami wyciągają ich na pomostach zawieszonych na pasach, które nawinięte są na kołowroty. Na Orze natomiast urządzono specjalne altany do snu. Kiedy ktokolwiek wpełza tam, natychmiast wzrasta pole siłowe i Aldebarańczyk słodko zasypia ukołysany potężniejącą grawitacją.
— Posłuchajcie teraz, kim są ci młodzi staruszkowie — powiedział Spychalski złośliwie.
Okazało się, że Aldebarańczycy nie piszą książek i całą wiedzę przekazują „ustnie”. Niektóre osobniki od dzieciństwa specjalizują się w zapamiętywaniu. Ci uczeni Aldebarańczycy zwolnieni są z wszelkiej innej pracy, a na starość, gdy do wiadomości zasłyszanych dodadzą własne doświadczenia, stają się prawdziwymi skarbnicami mądrości. Pod koniec życia przekazują nagromadzoną wiedzę nowym strażnikom doświadczeń. Wszystkich wyuczonych (młodych i starych) Aldebarańczycy z czułością nazywają staruszkami. Słowo „staruszek”, znaczy u nich tyle co „mądry”. Aldebarańczyk radził zwrócić się po informacje do młodych staruszków dlatego, że od leciwych mędrców niełatwo się czegokolwiek dowiedzieć — na starość kostnieją i niezwykle powoli uruchamiają swoją bibliotekę wspomnień. Młodzi natomiast operują wiedzą znacznie swobodniej.
— Wlan to bardzo dziwne imię — powiedziałem. — Czy coś oznacza?
— Takie połączenie dźwięków w rzeczywistości nie istnieje. Realnym imieniem Aldebarańczyka jest kombinacja barw, które deszyfrator przetłumaczył na postać dla nas zrozumiałą. Sam Wlan nie podejrzewa nawet, że jego imię tak dla nas brzmi.
Za pofałdowaną równiną Aldebarańczyków ukazała się druga strefa hotelu, jezioro ze skalistymi brzegami. W nadbrzeżnych skałach znajdowały się pieczary, jedyne pomieszczenia mieszkalne na tej ponurej pustyni. W jaskiniach przebywali goście z Capelli, równie masywni i niezgrabni jak Aldebarańczycy, ale jeszcze mniej rozmowni. Poznaliśmy jednego z nich i z wielkim trudem wyciągnęliśmy od niego kilka słów. Capellańczyk podejrzliwie wpatrywał się w nas wstęgą oczu i odniosłem wrażenie, iż tylko uprzejmość obowiązująca gościa powstrzymywała go od odwrócenia się tyłem. Zresztą te istoty widzą na wszystkie strony i niewykluczone, że od początku był zwrócony do nas plecami. Kiedy jednak zdecydował się mówić, okazało się, że ma wyrazisty język i jasne myśli. Zaświecił na ciemieniu kombinacją barw oznaczającą, że można tu żyć i odpełzł do pieczary.
Podjechałem do jeziora i nachyliwszy się dotknąłem wody. Woda była zwyczajna, mokra. Ogromna siła ciężkości nie wpływała na właściwości wody. Natomiast jezioro jako całość było niezwykłe: bez fal, a nawet najdrobniejszych zmarszczek na powierzchni. Ryb w tym jeziorze też naturalnie nie było.
Przy wyjściu Romero powiedział:
— Nie wiem, jak dalece te istoty są rozumne, ale w każdym razie nie mają za grosz człowieczeństwa.
— Życie społeczne mieszkańców Aldebarana i Capelli przypomina zwyczaje prymitywnych plemion ludzkich — zauważyła Wiera. — Jedyna różnica, i to na ich korzyść, polega na tym, że nie walczą ze sobą.
— Co dla pana jest oznaką człowieczeństwa? — zapytał Spychalski Romera. — Szczupła talia i blada cera?…
— Lepsza jest bladość, nawet półprzezroczystość, od nieprzenikliwej masywności. Szczupła talia też mi bardziej odpowiada niż zwaliste cielsko. Wolę również dwoje niebieskich oczu od czterdziestu ośmiu bezbarwnych.
Spychalski z zadowoleniem pokiwał głową.
— Teraz odwiedzimy wysłanników Altairu. Jeśli nie uzna ich pan za nadludzi, to nie wiem, jak panu dogodzić.
Po takim wstępie oczekiwałem z niecierpliwością na spotkanie z Altairczykami. Hotel „Gwiazdozbiór Orła” był niewielkim metalowym budynkiem bez okien, sprawiającym wrażenie skrzyni ustawionej na ziemi. W przedsionku ubraliśmy się w przezroczyste i elastyczne skafandry.
Za hallem znajdowała się wysoka, pusta sala. Jedyną jej ozdobą, jeśli można to uznać za ozdobę, był pas reflektorów otaczający pomieszczenie tuż poniżej stropu.
Spychalski patrzył na nas z ironicznie-triumfalnym uśmiechem.
— Skąd ten brak uprzejmości, drodzy Ziemianie. Otaczają was sympatyczni Altairczycy tęskniący do rozmowy z ludźmi, a wy nabraliście wody w usta! — powiedział.
Romero ze zdumieniem rozejrzał się dokoła, starając się cokolwiek dostrzec w otaczającej pustce i wreszcie powiedział:
— Poddaję się, niczego nie rozumiem.
Pas reflektorów rozjarzył się blado i momentalnie wokół nas zapłonęły półprzezroczyste sylwetki, zielone i fioletowe. To były niewątpliwie żywe istoty, choć przypominały koszmarne widziadła: ni to gigantyczne pająki, ni to kule najeżone sztywną szczecinką. Zjawy odbijały się od podłogi pajęczymi nóżkami i grupowały dokoła, aż wreszcie otaczała nas cała chmura tych istot.
— Pająkokształtne z gwiazdozbioru Orła — powiedziała Wiera, uprzedzając złośliwe komentarze Spychalskiego. — Aktywne życiowo jedynie w strumieniu twardego promieniowania.
Przestawiłem deszyfrator na program „Rejon Orła, promieniowanie przenikliwe”. Romero nieco zmieszany, lecz nadal zadziorny, szepnął mi na ucho:
— Te istoty są chyba bardziej przejrzyste od naszych meduz, ale wdzięku mają chyba mniej od nich.
Altairczycy krążyli wokół Wiery zasypując ją pytaniami i odpowiadając na jej pytania, a Spychalski opowiadał mnie i Romerowi o ich życiu. Altair jest gwiazdą klasy A z temperaturą powierzchni około 9000 stopni. Jego widmo zawiera znacznie więcej promieniowania twardego niż Słońce. Organizmy białkowe na planetach układu Altairu zginęłyby natychmiast pod wpływem radiacji. I oto dokonał się cud przystosowania: życie na Altairze oparło się na tym, co niosło mu śmierć. Komórki organizmów Altairczyków zaczynają funkcjonować dopiero pod wpływem twardego promieniowania wysyłanego przez gwiazdę. Każda z otaczających nas istot jest sama źródłem promieniotwórczości. Zabawny jest sposób życia tych niebezpiecznych dla nas, ale dobrodusznych z usposobienia widziadeł. Budzą się i stają się widzialni po wschodzie Altairu, w południe ich aktywność życiowa osiąga maksimum, a pod wieczór, kiedy strumień promieni rentgenowskich słabnie, stają się ospali i ogarnia ich śpiączka, z której może ich wyprowadzić jedynie dawka promieni gamma. Na Orze w określonych godzinach Altairczyków napromieniowuje się, w pozostałych zaś radiacji nie ma i pająkokształtne zasypiają. Zatroszczono się również o zajęcie dla nich. Altairczycy są doskonałymi budowniczymi: wznoszą domy, budują kanały. Za halą mieszkalną rozpościera się placyk wypełniony tworami ich „rąk”. Altairczycy są zresztą również świetnymi malarzami, ale malują nie farbami, lecz substancjami promieniotwórczymi, gdyż inaczej nie mogliby oglądać swoich dzieł.
— Powiedział pan, że są dobroduszni — powiedział Romero. — Ale te dobroduszne istoty prowadzą wyniszczające wojny.
— To prawda, wojują. Mają dwa państwa, Sojusz Północny i Południowy.
Zacząłem przysłuchiwać się rozmowie Wiery z Altairczykami. Naszych gości z gwiazdozbioru Orła interesowało, czy rzeczywiście ich hotel jest tworem sztucznym i czy nie mogliby zabrać na Altair wspaniałego płomienia przenikającego członki, jak nazywali promienniki gamma.
Wiera obiecała przysłać im partię tych urządzeń.
Romero powiedział półgłosem:
— Nie, wcale się nie zachwycam tymi nitkowatymi rozbójnikami z Altairu ani hipopotamami z Aldebarana i Capelli. Ich słońca też nie wzbudzają sympatii.
Wstręt Romera do tych dziwnych gwiezdnych istot wydał mi się nieco udawany, ale i zachwytu Wiery również nie pojmowałem. Siostra zaróżowiła się, oczy jej radośnie błyszczały. Zwracała się to do jednego, to do drugiego Altairczyka starając się natychmiast odpowiedzieć każdemu. Minęła co najmniej godzina, a lawina spadających na nią pytań bynajmniej nie słabła.
— Do widzenia, przyjaciele! — powiedziała Wiera z żalem w głosie i długo machała im ręką, gdy niczym chmura różnokolorowych zjaw wirowali nad jej głową.
— Chodźmy teraz do hotelu „Gwiazdozbiór Lutni” w odwiedziny do myślących węży z układu planetarnego Wegi — zaproponował Spychalski.
Węże są jedynymi istotami, których nie znoszę, spojrzałem więc z przerażeniem na Spychalskiego. Jego krzywy uśmieszek niczego dobrego nie wróżył.
Kiedy już byliśmy przy wyjściu, zaszło wydarzenie świadczące o dalekowzroczności konstruktorów Ory. Wokół mnie uwijał się jaskrawozielony Altairczyk. Próbował objąć włoskowatymi kończynami, niemal tulił się do skafandra. Wydało mi się, że smagnął mnie zimną nóżką po twarzy. Mimo woli drgnąłem, Altairczyk zaś zniknął niczym zdmuchnięty wiatrem.
Okazało się, że pole siłowe reaguje nie tylko na właściwości przedmiotów, lecz również na odczucia właściciela i momentalnie odrzuca to, co wywołuje strach lub odrazę. Dzięki temu pole siłowe w jakimś stopniu zastępuje dobre ziemskie Opiekunki.
I oto weszliśmy do trzeciego hotelu, wielkiego ogrodu przykrytego kopułą. Pamiętam, z jakim nieprzyjemnym uczuciem przekraczałem próg gmachu, jak wewnętrznie kurczyłem się na myśl o zetknięciu ze śliskimi gadami, które gdzieś na dalekiej gwieździe, jednej z najpiękniejszych gwiazd ziemskiego nieba, rozwinęły się do rangi istot myślących. Wega jest gorętsza od Altairu, jej promieniowanie zawiera jeszcze więcej twardej radiacji, jakimi więc potworami muszą być mieszkańcy jej układu planetarnego, skoro Altairczycy są tak straszni? Dziś niepokój, który mnie wówczas ogarnął, wydaje mi się proroczy. Stałem wtedy na skrzyżowaniu dróg życiowych, ale nie uświadamiałem sobie tego. Szepnąłem nawet Romerowi na ucho:
— Dla takiego zwierzyńca nie warto było chyba organizować konferencji międzygwiezdnej.
Marcin Spychalski powiedział głośno:
— O czym pan myśli, młodzieńcze? Proszę nastroić deszyfrator na mowę dźwiękowo-barwną.
Przenieśliśmy się w inny świat. Początkowo było ciemno. Dokoła wznosiły się jedynie rośliny: wysokie drzewa, gęste zarośla krzewów i korzennie pachnące kwiaty. Nagle wszędzie zamigotały pomarańczowe ogniki, blade jak wszystko w tym mrocznym ogrodzie. Płomyki szybko przesuwały się na tle drzew. Coś mnie ścisnęło za gardło, nie mogłem przemówić słowa z zachwytu i zdumienia. Patrzyła na mnie ludzka twarz. Rozejrzałem się dokoła. Takie same twarze widniały z boków i z tyłu. Otaczały nas istoty tak nieprawdopodobnie ludzkie, że omal nie krzyknąłem z przestrachu. Wprawdzie przypominały czymś węże, ale nie to rzucało się w oczy. Wegańczycy mieli wężowo giętki korpus uwieńczony ludzką twarzą i rękami, nieco tylko krótszymi i cieńszymi od naszych. Później dojrzałem, że nie mają nóg: ich tułów kończy się pojedynczą stopą. Poruszają się wirując na tej stopie tak szybko, że wyglądają jak połyskliwa kolumna. Początkowo nie widziałem tego, nie zauważyłem nawet, że zbliżają się wirując. Spostrzegłem ich dopiero wtedy, kiedy stali tuż obok i witali nas głosem i blaskiem. Oczarowany nie mogłem oderwać od nich wzroku.
Powiedziałem, że ich twarze przypominają ludzkie, i jest to prawda, lecz niepełna. Ogólny kształt twarzy, zarys głowy, oczy, usta i nos są identyczne z naszymi. Ale wszystko to składa się na całość bez porównania bardziej harmonijną i delikatną. Ziemska królowa piękności nawet nie może marzyć o takiej matowej, atlasowo gładkiej cerze policzków, takich różowych wargach, wspaniałych brwiach i długich rzęsach… Zresztą nie to jest ważne, mówię o głupstwach. Weganie ubrani są w różnobarwne, półprzezroczyste szaty, suknie czy też płaszcze… Nie, również nie o to chodzi! Najniezwyklejsze są ich oczy, rozbłyskujące i gasnące, nieustannie zmieniające barwę. Mieszkańcy układu Wegi mówią blaskiem swoich oczu!
— Zaczynamy! — powiedziała Wiera. — Chciałabym się dowiedzieć, jak czują się nasi goście?
Choć to było zwykłe, standardowe pytanie, ręce mi zadrżały, kiedy unosiłem deszyfrator. Kula zamigotała i rozśpiewała się, polały się z niej kaskady dźwięków i barw. A w odpowiedzi jeden z Wegan zaśpiewał i zamigotał oczami. To było tak piękne, że aż nieprawdopodobne. Deszyfrator przełożył jego mowę na ludzki, szary język, wygłosił nieco ochrypłym, ludzkim głosem uprzejme, jednakowe we wszystkich gwiezdnych światach podziękowanie:
— Czujemy się tu cudownie. Dziękujemy za gościnę. Opowiemy naszemu ludowi o tym, jacy ludzie są dobrzy i potężni.
Jeden z przybyszów z Wegi, a właściwie jedna, gdyż była to dziewczyna, z zaciekawieniem wpatrywała się we mnie. Ja też nie spuszczałem z niej wzroku. Nawet wśród pięknych Wegan dziewczyna wyróżniała się niezwykłą urodą.
— Jak się nazywasz? — zapytałem.
Zaśpiewała swoje imię subtelnym głosem przypominającym dźwięki fletu i możliwym do oddania jedynie nutami, a nie literami. Równocześnie jej oczy rozbłysły fioletowym ogniem. Wykrzyknąłem:
— Fiola! Cóż za piękne imię! w Wszyscy roześmiali się, nawet Wiera się uśmiechnęła. W oczach dziewczyny również zamigotał błękitnoróżowy śmiech.
— Fiola — powtórzyłem w zmieszaniu. — Czyżbym źle wymawiał?
— Fiola — zaskrzypiał maszynowy głos deszyfratora. — Fiola.
— Niech będzie Fiola — powiedziała Wiera. Imię równie piękne jak dziewczyna. Ale czas wrócić do rozmów. Eli, staraj się nie rozpraszać!
Ale nie potrafiłem się skupić i chociaż byłem ciekaw, czego potrzebują i do czego dążą te wspaniałe istoty, nie mogłem oderwać się od Fioli. Zbliżyłem kulę deszyfratora do tego Weganina, z którym rozmawiała Wiera, lecz patrzyłem tylko na Fiolę. Ona również patrzyła tylko na mnie, rozmawiała ze mną rozbłyskującymi i gasnącymi, zmieniającymi barwę oczami. Wiera nie była jeszcze w połowie swoich rozmów i pytań, a ja już nauczyłem się rozumieć ten zachwycająco malowniczy język. Nie, nie mogłem odpowiadać takim samym blaskiem oczu, najprawdopodobniej po prostu gapiłem się głupio na Fiolę, ale Fiola pojmowała moje milczące, nieśmiałonamiętne wyznania. Rozumieliśmy się bez słów.
Jesteście zadziwiającymi stworzeniami — mówiła Fiola — a ty jesteś najpiękniejszym z ludzi. Masz dobrą twarz, jesteś zgrabny i piękny, tak czule patrzysz na mnie, że zapragnęłam, abyś objął mnie swoimi wielkimi rękoma. Wszyscy macie wielkie, silne ręce, ale ty jesteś najsilniejszym z Ziemian. Tak, oczywiście — odpowiedziałem — to znaczy wręcz przeciwnie, wcale nie jestem najsilniejszy i najpiękniejszy, ja i piękny, uśmiać się można! Ale za to ty jesteś cudowna, nawet nie przypuszczałem, że mogą istnieć takie istoty, drżę z radości, kiedy patrzysz na mnie swoimi wspaniałymi oczami! Tak, będę patrzył i ty patrz na mnie, nie lękaj się, nie odejdę od ciebie, zostanę, ja chcę, bardzo chcę zostać z tobą, Fiolo!…
— Ocknij się, Eli — powiedziała Wiera. — Rozmowa skończona.
— Trzeba już iść? Naprawdę musimy już iść?
— A ty myślałeś, że tu zamieszkamy?
Obróciłem się ku Spychalskiemu.
— Marcinie Julianowiczu!… czy Ziemianie mogą odwiedzać ten hotel?
Jego twarz znów wykrzywiła się w uśmiechu i nagle pojąłem, że jest to dobry człowiek.
— Ten hotel jest jedynym miejscem, gdzie na ludzi nie czyhają żadne niebezpieczeństwa prócz urody jego mieszkańców.
Chwyciłem rękę Fioli i zajrzałem w jej oczy. Były ciemne.
— Fiolo! — powiedziałem zapominając o deszyfratorze. — Ja tu jeszcze przyjdę. Czekaj na mnie!
Powtarzałem: „Ja tu przyjdę”, póki czarne oczy Fioli nie zapłonęły barwą morskiej wody rozświetlonej słońcem. Romero pociągnął mnie za sobą.
Za bramą hotelu Wiera udzieliła mi nagany. Ileż to razy słyszałem w dzieciństwie ten surowy głos!
— Jestem z ciebie niezadowolona, Eli. Czemu tak się gapiłeś na tę biedną dziewczynę?
— Zachwycałem się nią, Wiero. Nie chciałem jej peszyć, po prostu wpatrywałem się w nią pełen zachwytu!
— Odtrącać wszystkie ziemskie dziewczyny, aby zadurzyć się w pierwszej napotkanej Niebiance, kto w to uwierzy, Eli?
— Najważniejsze, abym ja uwierzył! — mruknąłem.
Romero powiedział z przekąsem:
— W starych podaniach mówi się, że wąż skusił pramatkę ludzi, niejaką Ewę. Biedny Eli dał się chyba uwieść pięknej i podstępnej wężycy.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Słyszałem głos dobiegający z mego starego świata, podczas gdy ja sam byłem już w nowym. Romero opierał się na idiotycznej laseczce, wyniosły i pyszałkowaty. Spostrzegłem też, jakby po raz pierwszy, że Paweł bardzo dba o swą urodę, że jego krótka broda jest pieczołowicie pielęgnowana. Między nami coś się zerwało. Romero przestał być moim przyjacielem.
— Teraz Anioły z Hiad — powiedziała Wiera. — W społeczeństwie tych skrzydlatych istot zachowały się antagonistyczne klasy.
— Niedorzeczny ludek — potwierdził Spychalski. — Każdego dnia wszczynają bójki. Pióra lecą z nich niczym puch z topoli.
— Jest ich bardzo dużo, sto siedem gęsto zamieszkałych planet, dwadzieścia trzy zaludnione układy. Żadne z rozumnych plemion tak się nie rozmnożyło, prawie czterysta miliardów…
— Rozumne plemię?… — powtórzył z powątpiewaniem Spychalski. — To zależy, co uważać za rozum… W każdym razie bardzo głodne plemię. Popatrzylibyście, co się dzieje, kiedy rozlega się sygnał na posiłki.
Wiera zamyśliła się. Mnie nie opuszczał obraz Fioli.
W milczeniu dolecieliśmy do hotelu „Hiady”. Ten budynek wielkości całego miasta pełen jest zieleni i światła, prostokąty domów tworzą ulice, na skrzyżowaniach wznoszą się amfiteatry z ekranami, bo Anioły uwielbiają ruchome obrazy.
Warunki w hotelu są zbliżone do ziemskich. Skrzydlaci łatwo przystosowują się do każdych parametrów grawitacyjnych i temperaturowych. Prawdopodobnie dzięki temu właśnie tak szeroko zasiedlili odmienne w charakterze planety.
Trzy uradowane Anioły natychmiast rzuciły się na nas z szatańskim łopotem skrzydeł. Radosny pisk i uderzenia piór ściągnęły następne. Po chwili w powietrzu zakłębił się cały skrzydlaty tłum. Klepałem je po skrzydłach, ale było ich zbyt wiele, aby się z każdym przywitać.
Anioły mają w sobie coś wzbudzającego antypatię. Wyglądają imponująco, a nawet majestatycznie: białe ciało, złote włosy, szerokie potężne skrzydła zabarwione na wszystkie kolory tęczy. Trafiały się skrzydła różowe, fioletowe, pomarańczowe, czarne (zwłaszcza u czteroskrzydłych), ale przeważały różnobarwne. W latającym tłumie więcej było dwuskrzydłych. Czteroskrzydłych najwyżej dziesięć procent, za to każdy z nich miał siły za trzech. Twarze Aniołów są z gruba ciosane i bezwłose. Żaden z nich nie ma gładkiej cery. Nawet młodzi mają pokryte zmarszczkami twarze i każdy wygląda jak postarzałe dziecko. Wrażenie to potęguje jeszcze ich zachowanie, hałaśliwe i rozbrykane. Na domiar złego Anioły rzadko się myją i po prostu cuchną. W jaskiniach Aniołów pachnie chyba nie lepiej niż w stajniach pegazów.
Kiedy przedarliśmy się przez skrzydlaty tłum, dojrzałem stojących na uboczu Andre i Lusina.
— Pawle, proszę mnie zastąpić przy deszyfratorze — poprosiłem Romera.
Romero zdziwił się: czyżby aż tak podobali mi się krzykliwi lotnicy, że chcę porozmawiać z nimi na osobności? Wyjaśniłem, że chcę zamienić kilka słów z Andre.
Paweł wziął deszyfrator, a ja ruszyłem w kierunku Lusina i Andrć. Jakiś rozbawiony Aniołek rzucił się na mnie z rozpostartymi skrzydłami, ale zdołałem mu umknąć.
— Milcz i słuchaj! — wykrzyknął Andre. — Nowe informacje o Galaktach. Mówię ci, milcz! Uzyskaliśmy wspaniały zapis snów tego czteroskrzydłego. Czemu machasz rękami?
— Bo kazałeś mi milczeć! — wrzasnąłem i dodałem spokojnie: — Pokaż zapisy.
— Najpierw wysłuchaj, a potem ci pokażę.
Lusin i Andre mieli szczęście. Kiedy przyszli do izolowanego czteroskrzydłego, Anioł spał, miał koszmary i jego mózg intensywnie promieniował. Andre nie czekając na przebudzenie Anioła natychmiast zmaterializował jego sny na wielkim deszyfratorze.
— To jest deszyfrator! — triumfował Andre. — Allan dopiero na Ziemi zdołał odczytać mowę jakichś zdechłych mchów, a my bez kłopotu rozszyfrowujemy znacznie trudniejsze rzeczy!
I nie zwlekając, na ulicy, w pełnym słońcu wezwał wideokolumnę. Wpatrywałem się w nią z wysiłkiem, bo światło zewnętrzne było silniejsze od wewnętrznego blasku wideokolumny. Ogarnęło mnie zdumienie. Zobaczyłem te same obrazy, które demonstrowano już na Ziemi: skały, jaskrawe gwiazdy, czarne jezioro, zniżający się cygarowaty statek. Dalej też nie było niczego nowego, sami Galaktowie, wieża z obrotowym okiem…
— No? — zapytał Andre. — Rozumiesz, co to znaczy?
— Rozumiem, wyblakła kopia zapisów Spychalskiego.
— Ja również — odezwał się milczący dotychczas Lusin. — Kopia. Już widzieliśmy.
— Mylicie się! — wykrzyknął radośnie Andre. — No to co, że już widzieliście? Ważne jest jedno: gwiezdne widzenia nawiedzają naszego czteroskrzydłowego bardzo często, skoro zapisaliśmy je już w trakcie pierwszego badanego snu. Jedynie własne doznania, a nie dziedziczność może dać tak wyraziste obrazy. Anioł sam widział Galaktów.
Andre patrzył na nas z triumfem. Bezczelnie roześmiałem mu się w twarz.
— Teraz idziesz przesłuchiwać tego Anioła i wyjaśnić, czy prawidłowo tłumaczysz jego sny?
— Jakbyś zgadł.
— Pójdę z wami, aby zobaczyć, jak wali się z trzaskiem twoja kolejna teoria.
Czteroskrzydły awanturnik był ogromnym, zwalistym Anieliskiem, o groźnym pysku i potężnych skrzydłach. Wlepił w nas mętne ślepska i coś warknął. Anioły mają cienkie głosiki i mówiąc zawsze dławią się z pośpiechu, tak że w każdym ich zbiorowisku panuje hałas i pisk. Ten natomiast głos miał dopasowany do postury, nie piszczał, lecz grzmiał basem. Podobał mi się.
Andre nastawił deszyfrator i powiedział uprzejmie:
— Pozwoli pan, że zadam mu kilka pytań?
— Na kolana! — ryknął Anioł. — Na kolana albo wynoście się do diabła!
Jego wściekłość była tak niedorzeczna i gwałtowna, że wybuchnęliśmy śmiechem, który go jeszcze bardziej rozzłościł. Anioł groźnie pochylił byczą głowę, rozłożył skrzydła i zabulgotał.
— Po co mamy klękać? — zapytał Andre. — Ludzie nie mają takiego zwyczaju.
Deszyfrator przetłumaczył odpowiedź Anioła:
— Pochodzę od bogów. Jestem księciem.
Zwątpiłem w prawidłowość przekładu. Zwroty „wynoście się do diabła”, „pochodzę od bogów”, „na kolana”, „książę” zbyt przypominały ziemskie pojęcia i porzekadła, aby były prawdopodobne. Nie rozumiałem, czemu z całego bogactwa języka ludzkiego deszyfrator spożytkował jedynie tę starzyznę.
— Nie sądzę, żeby DUM kłamał — zaoponował Andre. — Pamięć ma dosyć obszerną: czterysta tysięcy słów i sto milionów pojęć, skoro więc wybrał księcia i diabła, to znaczy, że nasz jeniec miał na myśli coś, czemu w największym stopniu odpowiada „książę” i „diabeł”.
Wówczas ja zwróciłem się do Anioła:
— Dlaczego pan uważa się za księcia?
— Nalecę i rozdepczę! — powiedział swarliwie Anioł. — Na kolana albo śmierć.
Przypomniałem sobie, że osobiste pole ochronne ludzi na Orze reaguje na emocje. Wywołałem więc w sobie gniew. Anioła tak trzasnęło, że wrzasnął z przestrachu. Kolejno rozszerzałem i zmniejszałem pole. Skrzydlatym „księciem” rzucało w powietrzu, choć rozpaczliwie bił skrzydłami starając się wyrwać z niewidzialnych rąk. Kiedy szczególnie mocno uderzyłem go polem, Anioł ryknął basem:
— Ratunku! Ratunku!
Cofnąłem pole i czteroskrzydły runął na ziemię. Przerażony i bezsilny nie próbował się nawet podnieść, lecz pełzł rozpostarłszy skrzydła w uniżonym geście. Lusin zasapał i odwrócił się. Jestem przekonany, że w owej chwili brutalny Anioł wydał mu się czymś w rodzaju jego łagodnych smoków lub cudacznego boga Hora z sokolą głową.
— Wyższe istoty! — wymamrotał Anioł roztrzęsionym głosem. — Wyższe istoty!
— Wstań i przestań być księciem! — powiedziałem. — Nie znoszę durniów! Pytają cię jak kogo dobrego, a ty zachowujesz się po chamsku!
— Pytajcie! — skwapliwie odpowiedział Anioł. Choć nie wiem, co mogę powiedzieć potężnym istotom…
Andre opowiedział Aniołowi jego sny i zapytał, czy przypadkiem nie widział Galaktów i ich wrogów.
— To są legendy — mamrotał Anioł. — Nikt nie widział Galaktów. W dzieciństwie słyszałem o nich bajki.
Spojrzałem wymownie na Andre, który postarał się nie zauważyć mojego wzroku. Zresztą nie bardzo przejął się fiaskiem swojej teorii. Nowe pomysły zbyt łatwo przychodzą mu do głowy.
— A czemu chwalisz się swym boskim pochodzeniem? — spytałem Anioła. — Co znaczą te brednie?
Anioł opuścił skrzydła i głowę.
— Jest podanie mówiące, że czteroskrzydłych przywieźli ze sobą gwiezdni tułacze, natomiast dwuskrzydli są gatunkiem miejscowym… Nie lubię dwuskrzydłych. Chciałem im tu wytłumaczyć, że są nędznymi podistotami, ale ludzie nie pozwalają ich bić…
— I nigdy nie pozwolimy — potwierdziłem. — Zakazujemy także uważać ich za istoty niższe. Każdy z nas jest o wiele potężniejszy od ciebie, a nawet nie pomyśli, aby się nad tobą znęcać jak nad gorszym. Jak się nazywasz?
— Wołają na mnie Trub — odpowiedział. — Postaram się… Chcę, abyście mnie polubili.
Był tak poniżony, że aż mi się go żal zrobiło. Przecież w końcu był dziecięciem swego niedoskonałego społeczeństwa. Czule rozwichrzyłem mu pióra. Skrzydła miał wspaniałe, jedwabiste, silne, pokryte lśniącofioletowymi piórami. Właściwie ten czteroskrzydły ma tylko dwa prawdziwe skrzydła, pozostałe zaś są raczej dodatkowymi lotkami. W zagięciu dużych skrzydeł znajduje się uwsteczniona ręka, pięć silnych czarnych palców z pazurami. Nie chciałbym bez swego pola ochronnego znaleźć się w zasięgu tych paluszków.
Po wyjściu z anielskiej celi podsumowaliśmy informacje uzyskane od Truba. Andre próbował usprawiedliwić się ze swej nieudanej teorii.
— Mimo wszystko czegoś nowego się dowiedzieliśmy — powiedział. — Myślę o podaniach dotyczących pochodzenia czteroskrzydłych.
— To żadna nowość — odparłem. — Interesują nas Galaktowie, a nasza wiedza o nich nie wzbogaciła się. Takie podania mają wszystkie narody, gdzie pracowite istoty dają się osiodłać pasożytom. Czyżbyś nie wiedział, że najlepszą metodą usprawiedliwienia własnego lenistwa jest tłumaczenie go przez boską naturę?
— Trub dobry — powiedział zmartwiony Lusin. Nie pasożyt. Piękny. Bardzo silny. Najsilniejszy ze wszystkich Aniołów.
Wrażenia wyniesione z pozostałych hoteli zlały się w nieuchwytne uczucie czegoś nużącego. Rozumiem, że ludzka dwunoga i jednogłowa forma ciała jest zaledwie jedną z możliwych powłok rozumnego życia, i byłem przygotowany na wszelkie niespodzianki. Nie dziwiłem się nawet kiedy rozmawialiśmy z istotami składającymi się w trzech czwartych z metali czy też z galaretowatymi myślącymi kryształami ginącymi od światła. Wszystko jest możliwe. W naturze istnieje nieodparty pęd do poznania samych siebie, a jakim konkretnym sposobem to samopoznanie się realizuje, jest sprawą warunków i przypadku. Nie należy się dziwić, a tym bardziej oburzać, że warunki czasem układają się dziwacznie. Taki pogląd pomagał mi zachować spokój przy nowych znajomościach, ale pod koniec obchodu poczułem się zupełnie rozbity. Rozmaitość form życia zebranych na Orze była przytłaczająca.
Wieczorem spacerowałem wraz z Romerem po planecie.
Nieruchome słońce utraciło już swe dzienne gorąco i pobladło, zmieniając się w księżyc. Trzy czwarte tarczy w ogóle zgasło, był nów. Powietrze, we dnie niosące daleko każdy dźwięk, teraz go tłumiło, zamieniało w szumy i szmery, za to zapachy stawały się intensywniejsze. Woń kwiatów wywoływała lekki zawrót głowy. Romero wymachiwał laseczką, a ja opowiadałem, jakie myśli przyszły mi do głowy w czasie zapoznawania się z Niebianami.
Romera oburzyła moja tolerancja.
— Głupstwa opowiadasz, mój drogi! Wszystkie te anielskie gęby, wężoludzie i półprzejrzyste pająki są tylko potworkami, a z potworkami nie chcę mieć nic wspólnego. Dawniej niezbyt się zachwycałem ludźmi, teraz ich ubóstwiam. Znajomość z Niebianami przekonała mnie, że człowiek jest najwyższą formą życia rozumnego. Dopiero teraz pojąłem całą głębię kryterium „Wszystko. dla dobra ludzkości i człowieka”.
— Kryterium jest prawidłowe i nikt nie zamierza go obalać…
— Myli się pan — odrzekł Romero ponurym głosem. — Nie podobają mi się nastroje pańskiej siostry. Chcę coś zaproponować. Wiera jest droga nam obu. Zawiążmy więc przyjacielski sojusz skierowany przeciw jej niebezpiecznym fantazjom. Pan jest zdziwiony? Proszę mnie wysłuchać uważnie, przyjacielu!
Wsparł się na lasce i przemówił uroczyście:
— Nasz sojusz przeciwstawi się poświęcaniu interesów człowieka dla dobra półzwierząt, moralnych i fizycznych potworków.
Odraza zeszpeciła mu twarz. Wiele mi się w Niebianach nie podobało, ale nie na tyle, aby ich znienawidzić. — Pańskim zdaniem niebezpieczeństwo zapomnienia o interesach ludzkości jest realne?
— Tak! — odpowiedział. — Już się o nich zapomina. Nie pamięta o nich Wiera planując szeroką pomoc dla setek układów gwiezdnych. Zapomina pan, kiedy tak oburzająco obojętnie przyznaje, że rozumne życie może równie dobrze występować w formach pięknych, jak i odrażających. Andre, gotowy poświęcić wszystkie siły grzebaniu w idiotycznych myślach prymitywnych jak debile Aniołów. Zapominają też tysiące, ba, miliony podobnych do was fantastów i szaleńców. Proszę mi odpowiedzieć, uczciwie odpowiedzieć, czy to, co się dzieje na Orze, nie świadczy o uszczuplaniu interesów ludzkości. Wszystkie bogactwa Ziemi zapewniają luksusowe warunki pająkom i hipopotamom! Gwiezdny Pług wysłany na Wegę zużył cały zapas substancji aktywnej na budowę sztucznego słońca dla kochanych wężyków. Tak wygląda nasza troska o innych. A człowiek? Człowieka odsuwa się na dalszy plan. A ja nie pozwolę człowieka krzywdzić. Jeżeli do tej pory milczałem, to teraz milczeć nie będę. Powarzam to, co już mówiłem na Ziemi. Nad ludzkością zawisło wielkie niebezpieczeństwo i obecnie musimy myśleć tylko o sobie, wyłącznie o sobie! Żadnej dobroczynności kosztem interesów człowieka!
Ostatnie słowa krzyknął w takt uderzeń laski.
Jeszcze niedawno nie widziałbym w jego wypowiedzi niczego niemożliwego do przyjęcia, gdyż takie poglądy odpowiadały moim ówczesnym nastrojom. Teraz, po spotkaniu z Fiolą, stałem się inny.
— Nie rozumiem, po co ten patos, Pawle? Proszę zapytać MUK, kto ma rację, pan czy pańscy antagoniści, i wszystko stanie się jasne.
Romerowi z wolna wracał jego zwykły ironiczno-wyniosły wygląd, a po jego twarzy przemknął niedobry uśmieszek.
— Dzięki za dobrą radę, mój młody przyjacielu, nie omieszkam zastosować się do niej. A więc, jeżeli dobrze zrozumiałem, nie odpowiada panu proponowany przeze mnie sojusz?
— W ogóle nie widzę potrzeby zawiązywania podobnego sojuszu.
— Pozwoli pan, że ocenę potrzeby tego sojuszu wezmę na siebie. Dobranoc, szanowny przyjacielu. Ceremonialnie, według starożytnych wzorów, uniósł kapelusz i oddalił się. Z ciężkim sercem popatrzyłem za nim. Było mi smutno, iż nasza wieloletnia przyjaźń w tak niedługim czasie rozpadła się w proch.
Ze spuszczoną głową wlokłem się pustynną aleją bulwaru. Przede mną wylądowała awionetka. Uświadomiłem sobie, że mimo woli zażądałem jakiegoś wehikułu. Wszedłem do kabiny i pomyślałem: „Do Fioli”.
Przekroczyłem próg hotelu „Gwiazdozbiór Lutni” i zatrzymałem się zmieszany. Po co tu przyszedłem? Jeśli nawet Romero przesadza w swojej antypatii do Niebian, nie znaczy to jeszcze, że trzeba się w nich kochać. Brakowało mi na Orze ziemskich wygód, choć ta planeta uchodziła za cud techniki. Gdyby była Opiekunka, wszystko byłoby proste. „Powiedz, co się ze mną dzieje?” — „Nic szczególnego, kaprys pozorowany chęcią poznania nowego” albo: „Przydarzyło się nieszczęście, obdarzasz ziemskim uczuciem miłości mieszkankę gwiazd, która o podobnym uczuciu nawet nie słyszała”. Roześmiałem się. Na naszej wypielęgnowanej Ziemi maszyny zbyt troskliwie nas piastują! Wszedłem do parku.
W parku lśniło to samo przytłumione do księżycowego blasku słońce, co i na zewnątrz. Nawet w ciągu dnia wszystko rozpływało się tu w półmroku, a co dopiero w nocy! Szedłem po omacku, wpadając na drzewa. W oddali pojawił się i przemknął różowy słup czy-wicher, jaskrawy i nieuchwytnie szybki. Potem rozpłomienił się drugi i zniknął. Zatrzymałem się, chcąc się zorientować, w. jakim miejscu się znajduję. Spadła na mnie dławiąca ciemność wypełniona sennym szelestem liści i niespokojnym pomrukiem moich własnych myśli.
— Fiolo! — zawołałem półgłosem. — Fiolo!
Z czerni krzewów znów wychynął w przelocie lśniący wir. Zabrzmiał cichy śpiew. Wpatrywałem się w gwałtownie wirującą pochodnię ginącą za drzewami i wsłuchiwałem się w śpiew. Pienia umilkły wkrótce. Cisza dzwoniła w uszach. Nagle wpadłem w gniew. Zacząłem głośno tupać nogami, a petem bezceremonialnie wtargnąłem pomiędzy krzewy. Chciałem zrobić jak najwięcej hałasu, aby zaniepokoić Wegan. Jeśli są na tyle nieuprzejmi, że uciekają nie pytając, co mnie do nich sprowadza, to ja również nie muszę się nimi krępować.
— Fiolo! — wrzasnąłem. — Fiolo!…
I znów nikt mi nie odpowiedział, jedynie w oddali zapalały się i gasły rozjarzone świetliście słupy. Doznałem zawrotu głowy, zaschło mi w gardle, każda komórka ciała dygotała jak w febrze. To chyba silna woń nieznanych kwiatów tak mnie oszołomiła.
— Filo! — ryczałem. — Fiolo!
Runąłem do przodu. Coś zastąpiło mi drogę, krzew lub istota, odepchnąłem to coś. Parłem w czujną, bojaźliwą ciszę. Pohukiwałem dla dodania sobie animuszu i rwałem do przodu odrzucając na boki wszystko, co mi przeszkadzało, potykałem się, przewracałem, znów podrywałem, kopałem nogami krzewy i biegłem dalej.
W jakimś zakątku ogrodu przewróciłem się i już tak pozostałem. Leżałem popłakując z wściekłości i poczucia bezsiły. Byłem zwyciężony.
— Fiolo! — szeptałem. — Fiolo!
Podniosłem się z trudem. Nie mogłem utrzymać się na nogach. W głowie mi huczało. Ogarniał wstyd. Ja, dumny ze swego rozumu człowiek, zachowałem się jak dziki zwierz lub nieokrzesany barbarzyńca gotowy bić i tratować. I to w dodatku nie wśród ludzi, lecz w domu gości przekonanych o potędze i dobroci człowieka! Co oni teraz o nas pomyślą?
— Wybaczcie, przyjaciele! — powiedziałem. Wybaczcie.
Teraz myślałem tylko o jednym: jak najprędzej wydostać się z milczącego ogrodu. W oszalałym biegu wśród krzewów zapędziłem się zbyt daleko. Korony drzew łączyły się nad moją głową tak, że nie widziałem nieba. Przypomniałem sobie, jak nieoczekiwanie pojawiała się awionetka i wezwałem w myśli dyspozytornię planety. Nikt się nie zjawił, nikt nie odezwał. Nie było łączności z tym ogrodem. Ruszyłem wybierając drogę na los szczęścia. Wkrótce drzewa rozstąpiły się, ukazując niebo z gasnącym księżycem. Wyszedłem na drogę.
Tam znów usłyszałem śpiew i przez chwilę stałem, usiłując określić kierunek, z którego dobiegał. Pienia nasilały się, dźwięczał w nich niepokój ustępujący miejsca dyskusji lub nawet kłótni. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. I nagle park rozświetlił się, pomiędzy drzewami zamigotały ogniki, które zbliżały się do mnie dźwięcząc w wysokich rejestrach. Później z krzewów wytrysnął słup tęczowego blasku i jak wicher pomknął ku mnie. Ledwie utrzymałem się na nogach i objąwszy Weganina zawirowałem wraz z nim. Nie od razu spostrzegłem, że to była Fiola.
— Fiolo! — powiedziałem. — Fiolo…
Trzymałem ją w objęciach, a ku nam ze wszystkich stron pędzili jej świetliści współbracia. Nie zdążyłem ochłonąć po spotkaniu z dziewczyną, a już byłem otoczony tłumem Wegan. Teraz widziałem, że świecą nie tylko ich oczy, ale również całe ciało. To, co za dnia wydawało się zabarwieniem ich odzieży, okazało się ich własnym blaskiem swobodnie przenikającym przez szaty, światłem znacznie jaskrawszym niż za dnia. Weganie nie tylko rozjaśniali ciałami ciemność, tak że w parku stało się tak jasno jak w pełnym słońcu, ale oburzali się tym jarzeniem, atakowali nim mnie i Fiolę, czynili gwałtowne wyrzuty. To było gniewne światło, tak jak u nas bywa gniewny głos. Jakaś siła, wielekroć potężniejsza od mojej, odrywała mnie od Fioli. Nasze dłonie rozwarły się i Fiola wyślizgnęła się z mych objęć. W jej śpiewie zabrzmiał szloch. Rzuciła się ku mnie, lecz znów coś ją powstrzymało.
— Fiolo, co się dzieje? — wykrzyknąłem zapominając, że nie rozumie języka ludzi. Uspokoiłem się i zacząłem chłodno rozumować. Te istoty najwyraźniej dysponowały polami ochronnymi, podobnymi do mojego, lecz chyba słabszymi, gdyż dopiero wspólnym wysiłkiem tłumu były zdolne oddziaływać na mnie. Zorientowałem się, co robić, aby przeciwstawić się im, a jednocześnie nie odrzucić Fioli wraz z innymi. Wybrawszy odpowiednią chwilę uchwyciłem ją obiema rękami i natychmiast przywołałem pole. Gdybym nie był tak zdenerwowany, wybuchnąłbym śmiechem, kiedy Weganie rozpierzchli się niczym zdmuchnięci i zaczęli gasnąć ze strachu. Pospiesznie cofnąłem pole, aby nie porozbijali się o drzewa. Fiola tuliła się do mnie. Drżała. Oczy miała ciemne. Uchwyciła mój wzrok i głęboko westchnęła. Pogładziłem ją po włosach.
Weganie nie rozbiegli się, na co liczyłem, lecz znów zaczęli zbliżać się do nas. Posuwali się ostrożnie, wolnymi obrotami ciał, jednakże dwukrotnie szybciej od ludzkiego biegu. Widziałem w ich twarzach przerażenie, najwidoczniej uznali mnie za potwora, wszechpotężnego i nieubłaganego. Z przestrachu blask ich oczu przygasł, za to śpiew, smutny nawet dla ludzkiego ucha, zabrzmiał głośniej. Ogarnęła mnie fala czułości dla tych wrażliwych, słabych fizycznie, lecz silnych duchem istot, które odważnie zbliżały się ku mnie, aby „wyzwolić” swoją siostrę, choć były przekonane, że idą na śmierć.
— Głuptasy — powiedziałem. — Czemu wy się mnie boicie?
Śpiew umilkł. Weganie starali się zrozumieć moje słowa. Uśmiechnąłem się, znów pogładziłem włosy Fioli i podałem rękę jednemu z nich. Weganin pospiesznie odskoczył, ale pozostali zachowywali się już inaczej. Otaczali mnie ciasnym kręgiem, lecz już nie nacierali, nie usiłowali oderwać mnie od Fioli.
— Wierzcie mi — mówiłem — że prędzej bym się zabił, niż wyrządził zło Fioli lub któremuś z was.
Nie wiem, czy mnie zrozumieli, ale śpiew, który zadźwięczał w odpowiedzi, nie był już tak beznadziejnie smutny. Weganie znów rozjarzyli swoje ciała, oczy im rozbłysły, a głosy stały się bardziej zróżnicowane: dyskutowali między sobą, przekonywali się o czymś nawzajem. I wtedy znów włączyła się Fiola.
Oczy rozbłysły jej fioletowym płomieniem, który przemienił się w purpurę, a później w błękit opalizujący wszystkimi barwami i odcieniami. Równocześnie dziewczyna zaśpiewała. W moich uszach zabrzmiał chór srebrnych dzwonków powtarzających dwukrotnie tę samą frazę muzyczną, popartą zimnym blaskiem oczu. Zrozumiałem, że rozkazuje swym pobratymcom: „Odejdźcie! Odejdźcie!” Weganie przygaśli, zamilkli i z napięciem wpatrywali się we mnie i w Fiolę. Powtórzyłem łagodnie:
— Fioli nic złego się nie stanie.
A jednak nie mogli się zdecydować na pozostawienie nas samych. Jarzyli się, podźwiękiwali słabiutkimi głosikami, ale nie ruszali się z miejsca. W oczach Fioli zapłonęły zimne płomienie, w głosie odezwał się gniew. Rozumiałem każdy jej rozbłysk, każdą nutkę. „Czemu nie odchodzicie?! — oburzała się. — Odejdźcie, proszę was!” Dopiero kiedy kilkakrotnie powtórzyła swoje żądanie, tłum powoli zaczął się rozpraszać. Najpierw zawirował ktoś na skraju, za nim odsunął się w ciemność jego sąsiad, aż wreszcie stopniowo rozproszyli się pozostali. Między drzewami zamigotały oddalające się świetliste kolummy na kilka sekund wszystko znów rozjarzyło się niezwykłymi ogniami, które zgasły po chwili i dokoła zapanowała nieprzenikniona, atramentowoczarna, dławiąca się własnymi woniami ciemność obcego, niepojętego parku. Nie bałem się już jednak, gdyż obok mnie była Fiola. Uśmiechała się i ja się uśmiechnąłem do niej. Przypomniałem sobie, że jesteśmy przecież dla siebie niemi i chwyciłem za zapomniany deszyfrator w nadziei, że on nam trochę pomoże.
— Nie trzeba! — roześmiała się Fiola. — Obejdziemy się już bez tego aparatu.
Byłem tak zdumiony, że nie mogłem wykrztusić słowa. Rozumiałem wszystko, nie domyślałem się, lecz rozumiałem każdy dźwięk i każdą barwę jej mowy.
— Czy nie pojmujesz — zadźwięczała Fiola — że nauczyłam się twego języka jeszcze w ciągu dnia, a teraz zrozumieli go także moi przyjaciele?
— Mnie również wydawało się, iż chyba mnie zrozumieli — powiedziałem. — Teraz jestem tego pewien. Spojrzała na mnie filuternie. Była tak piękna, że dech mi w piersi zaparło.
— Mam nadzieję, że i ty mnie rozumiesz, Eli. Mam rację?
Opanowałem się. Żaden cud się nie zdarzył. Nasz mózg też jest przecież deszyfratorem, słowa jedynie towarzyszą bezpośredniemu przekazywaniu myśli, tu zaś myślom pomagały nie tylko dźwięki, lecz również i barwy. Ale nawet po zrozumieniu tego zjawiska nie przestałem się dziwić.
— Nasz język jest uboższy od waszego — powiedziałem. — Na Ziemi nie tylko ludzie, ale także niemal wszystkie zwierzęta komunikują się ze sobą przy pomocy dźwięku, tak już jesteśmy zbudowani. Wyjdźmy na otwartą przestrzeń. To może śmieszne, ale wydaje mi się, że wasze drzewa zamiast liści mają łapy.
— Fantazjujesz! Drzewa są naszymi obrońcami. Ich liście ekranizują promieniowanie krótkofalowe naszej gwiazdy dziennej. Nikt z nas w ciągu całego dnia nie wyjdzie na nie osłoniętą przestrzeń. Spacerujemy tylko nocą.
Przypomniałem sobie, że piękna Wega jest gorętsza nawet od Altairu, temperatura jej wynosi około 15 000 stopni. W promieniach takiego słońca trudno spacerować. Nie ulega wątpliwości, że świecący i rozmawiający błyskami światła Weganie są po prostu stworzeni do życia nocnego.
Wyszliśmy na polanę i siedliśmy na ławeczce. Chodzić z Fiolą było mi dosyć trudno, bo dziewczyna nie potrafiła wlec się w ludzkim tempie, a ja znów nie mogłem za nią nadążyć. Za to dobrze się z nią siedziało. Promieniuje od niej przyjemne ciepło, gdyż Weganie również są ciepłokrwiści.
Nad polaną otwarło się nocne niebo. Księżyc zgasł, a gwiazdy płonęły czysto i jaskrawo. Na Orze ciśnienie powietrza jest równe ziemskiemu, ale grubość atmosfery znacznie mniejsza, a więc i gwiazdy świecą jaśniej. Fiola patrzyła na Wegę. Na Ziemi często podziwiałem piękny blask tej gwiazdy, tutaj wpadłem wręcz w zachwyt nad jej wspaniałością. Fiola poprosiła, abym pokazał jej nasze Słońce, ja zaś zapytałem, który gwiazdozbiór najbardziej się jej podoba. Z niepokojem czekałem na odpowiedź. Gwiazdozbiory widziane z Ory nie są podobne do ziemskich, ale Wielka Niedźwiedzica, Kasjopeja i Orion także tutaj są bardzo piękne. Jednak Fiola zwróciła płomienne oczy na równoległobok ograniczony przez Fomalhaut, Altair, Syriusza i Capellę, w środku którego połyskiwały trzy maleńkie, trudne do odnalezienia, lecz drogie memu sercu gwiazdki: Polluks, Alfa Centauri i Słońce.
— Dobrze wybrałaś — powiedziałem. — jesteśmy stamtąd, Fiolo. — Wskazałem na Słońce.
Zdziwiła się, że Słońce jest takie małe. Odpowiedziałem, że jest po prostu bardzo odległe. Fiola zamyśliła się.
— Jesteście potężni, wy, ludzie — powiedzieła (a raczej zabłysła i zaśpiewała). — Kiedy wylądowaliście na naszej planecie, niektórzy myśleli, iż jesteście bóstwami, bo wasze pojawienie wydawało się im nadnaturalne.
— Teraz już chyba wiecie, że jesteśmy zwykłymi istotami, nie lepszymi od was?
Pokręciła głową, a oczy jej zabłysły matowo i wilgotnie. W zamyśleniu przypominała smutne dziecko i chciało się ją pocieszyć, oderwać od złych myśli przynoszących troski.
— Pod wieloma względami jesteście nawet gorsi od nas, a jednocześnie niezmiernie nas przewyższacie. Prosiłem o wyjaśnienie. Rozumieliśmy się już tak dobrze, że mogliśmy rozmawiać na dowolny temat, choć łatwo pojmowałem jedynie proste pojęcia, a bardziej złożone myśli Fiola powtarzała mi kilkakrotnie, nim je wreszcie przyswoiłem.
Rozpoczęła od tego, że w pierwszej chwili ludzie wydają się słabi i bezsilni.
— Jesteście niezręczni i wolno myślicie, nie umiecie ani poruszać się szybko, ani podejmować błyskawicznych decyzji. Wreszcie rzecz chyba najważniejsza: możecie utrzymać się przy życiu jedynie w bardzo wąskim zakresie warunków i nawet niewielka ich zmiana nieuchronnie zabija was. Nie znosicie upału, ani mrozu, ani rozrzedzonego powietrza, ani wielkich ciśnień, ani przenikliwych promieniowań, ani długotrwałego głodu, ani pragnienia, ani przeciążeń. Co by się stało, gdyby kogokolwiek z was wyrzucono nagiego, bez narzędzi i maszyn, w zewnętrzny świat? Nawet środki porozumiewania się macie niedoskonałe: mowa prymitywna i powolna, a bezpośrednio nie potraficie przekazywać myśli. Przedział istnienia ludzi jest tak wąski, że wręcz tragicznie przypomina linię, na której życie ludzkie wisi jak na włosku. Jesteśmy pod wieloma względami doskonalsi od was. Wprawdzie chronimy się przed twardym promieniowaniem naszej gwiazdy, ale równie łatwo oddychamy przy jednym i czterdziestu procentach tlenu w powietrzu; znosimy stustopniowy upał i stustopniowy mróz, porozumiewamy się bez dźwięków i świateł, dźwięki i barwy jedynie towarzyszą bezpośredniej mowie naszych myśli; nie toniemy w wodzie; miesiącami żyjemy bez pokarmu i napoju; nie umieramy, jeśli przez tydzień musimy czuwać. Każdy z nas przechowuje w swoim mózgu całą wiedzę zgromadzoną przez społeczeństwo, nie potrzebujemy więc maszyn informacyjnych do uruchomienia naszych wiadomości. Oto jacy jesteśmy i jacy jesteście wy. Już przy pierwszym zetknięciu się z wami uderza fakt, że wy, tacy słabi, nie wyginęliście jeszcze w zaraniu waszej historii.
— To dlatego, że zmusiliśmy własne braki, aby nam służyły. Nasza potęga jest odwrotną stroną naszych słabości.
— Tak — powiedziała Fiola. — Wasza wielkość jest przedłużeniem tych słabości. To druga rzecz, która w was zdumiewa. Szkodzą wam wahania temperatury, bronicie się więc przed nimi odzieżą, budynkami, generatorami ciepła i chłodu. Spadek ciśnienia powietrza i zawartości tlenu w atmosferze jest dla was zabójczy, wobec tego wymyśliliście skafandry. Nie możecie żyć bez jadła i napoju, zabieracie więc z sobą ich zapasy i umiecie sporządzać pokarm i napój z dowolnych substancji. Od przeciążeń chronią was pola siłowe, te same pola pokonują nieważkość, tworząc specyficzne, jedynie wam odpowiadające i nader rzadko spotykane we Wszechświecie, warunki ciążenia. Macie niewielką pamięć, ale bezgranicznie poszerzyliście ją za pomocą urządzeń zapamiętujących. Macie słabe mięśnie, lecz posługujecie się niezmiernie potężnymi maszynami. Myśl wasza jest powolna, sposób wyrażania jej słowami prymitywny, nie potraficie też bezpośrednio chwytać cudzych myśli, macie za to deszyfratory, które kompensują te wasze wrodzone braki. I choć sami nie możecie się szybko poruszać na swoich słabych, źle przez naturę zbudowanych nogach, to skonstruowaliście aparaty kosmiczne łatwo wyprzedzające najszybszego biegacza Wszechświata — światło. I tak jest ze wszystkim, Eli! Wyszukujecie swoje słabe punkty, wzmacniacie je mechanizmami i wasze niedoskonałości stają się zaletami. Bez swoich wynalazków jesteście żałośnie mali, lecz wraz z nimi — nieprawdopodobnie wielcy. Niemoc w obliczu każdego z żywiołów skompensowaliście tak, że sami staliście się najpotężniejszą z sił natury. We Wszechświecie nie ma sił potężniejszych od was — malutkich, nieruchawych ludzi.
— Pięknie — odparłem. — Podoba mi się twój wykład na temat braków i zalet ludzkich. Ale jeśli nie nasza potęga, to co wywołuje największe wasze zdumienie?
— Od razu widać, że jesteś człowiekiem i że ludzie są prymitywni. Chociaż macie mętne oczy i wasze twarze nie odbijają waszych myśli, to teraz oczy ci zabłysły i twarz masz pełną uwagi. A wszystko dlatego, że jesteś próżny. Zawczasu cieszysz się, że zostaniesz pochwalony, nieważne za co, byle tylko pochwała była gorąca.
To było bezlitosne, tak celne, że poczerwieniałem. Fiola patrzyła na mnie z uśmiechem. Jej oczy oświetlały mnie i rozpraszały mrok parku. Gdybyśmy nie rozmawiali na poważne tematy, wydałoby mi się, że jestem zakochany. Miłość moim zdaniem wymaga specjalnych warunków, które tu właśnie były spełnione: ciepła, przesycona zapachami noc, wspaniały, baśniowy park i wreszcie, co najważniejsze, bosko piękna dziewczyna. Ta boska piękność była piekielnie mądra i to mnie trzeźwiło. Nie była też człowiekiem, a mnie ogarniało ludzkie, nazbyt ludzkie uczucie! Ziemskie dziewczyny obejmuje się i całuje, szepcze się im czułe słowa, bo taka jest ludzka miłość, prymitywna jak my sami. A czego oczekują doskonałe mieszkanki gwiazd?…
Fiola zrozumiała powód mego milczenia, pojęta chyba lepiej ode mnie. W jej oczach barwy zmieniały się szybko, głos śpiewał dźwięcznie i melodyjnie. Gdybym nie starał się rozszyfrować sensu tej muzyki, rozkoszowałbym się nią po prostu jak cudowną pieśnią. Wspomniałem swoje zamiłowanie do muzyki indywidualnej. To było znacznie prostsze, bo nie trzeba było łowić znaczenia każdego tonu.
— Czemu zamilkłeś? — spytała Fiola. — Czyżby cię nie interesowało, co jest waszą najbardziej zdumiewającą cechą?
— Ależ tak, oczywiście że interesuje! Czym więc was tak bardzo zadziwiamy?
— Waszą dobrocią. Jesteście rozbrajająco dobrzy, mój miły człowieku. Nic nie może się równać z waszą dobrocią i wyrozumiałością.
Nabrałem nieco otuchy. Mógłbym wprawdzie wiele opowiedzieć o wypadkach, kiedy bywamy źli, ale nie chciałem. Pomyłka Fioli sprawiała mi przyjemność. Wolałbym rozmawiać o Fioli i jej pobratymcach lub o nocy i naszym spotkaniu, a nie o ludziach. Nasza rozmowa byłaby wtedy bardziej interesująca.
Dziewczyna powróciła do naszej potęgi.
— Potęga przeważa nad małostkowością, wielkość jest ponad dokuczliwe drobiazgi, bo takie jest prawo natury. Gwiazda jest obojętna, nie wzrusza jej to, że swoimi promieniami podtrzymuje życie jednych istot, a zabija inne. Ludzie natomiast naruszają to prawo. Ich potęga nie jest ślepa, ponieważ burzy i tworzy planety w imię życia. Kiedy pierwsi ludzie wylądowali u nas, ogarnęło nas przerażenie, gdyż oczekiwaliśmy zguby. Ale ludzie pomogli nam uporać się z letnim nadmiarem promieniowania, pomogli uchronić się przed straszliwymi mrozami w zimie. Zbudowali pomieszczenia ekranizujące i obecnie w upał nie musimy chować się w krzewach i pod drzewami. Nie marzniemy też, kiedy nasza planeta oddala się zimą od Wegi: ogrzewa nas sztuczne słońce. Wielu myśli, że ludzie przybyli do nas jedynie po to, aby nam pomóc, że ich przylot nie miał innego celu. Czyż to nie zadziwiające`? W trakcie przelotu na Orę ludzie mówili: To wszystko jest dla was”. Na Orze ciągle się nam powtarza: „Żądajcie wszystkiego, co jest wam potrzebne. Naszym obowiązkiem jest stworzyć wam najlepsze warunki”.
— A czy sami nie postąpilibyście tak samo? — zaoponowałem. — Powiedzmy, że przylecieliście na inną planetę…
— Nie wiem. W układzie Wegi życie nie jest lekkie, a mechanizmów podobnych do waszych nie mamy. Obawiam się, że zawsze troszczylibyśmy się przede wszystkim o siebie. Pomyśl. Przyszedłeś nocą bez uprzedzenia i już zaczęło się zamieszanie. Wszyscy zlękli się ciebie, Eli, a kiedy zbliżyłam się do ciebie, chciano nas rozdzielić. Ale siedzę teraz z tobą i jest mi dobrze. Nam wszystkim jest dobrze przy ludziach. To cudowne, że na świecie jesteście wy, ludzie!
Fiola jarzyła się w uniesieniu, śpiew jej chwytał za serce. Czułem się w tej chwili przedstawicielem ludzkości, byłem dumny, że ludzie są kochani. Wspomniałem z oburzeniem, jak Romero mówił z pogardą o sztucznym słońcu, za które Weganka dziękowała ludziom. Załoga gwiazdolotu wysłanego na Wegę zużyła na to całą rezerwę substancji aktywnej i ponieważ nie było to przewidziane w programie lotu, będzie tłumaczyć się z tego na Ziemi. Wyobraziłem sobie planetę Fioli — latem spaloną nieubłaganym żarem, ciemną i mroźną zimą. W oddali błyszczała niebieskawobiała Wega, dekoracyjna, lecz nieżyciodajna gwiazda. Tak, oczywiście, do wszystkiego można się przystosować, nawet do najgorszych warunków bytowania, Weganie przystosowali się więc kosztem niewyobrażalnych cierpień i męczarni. Rozum i serce kazał mi być razem z nimi i z tymi, którzy w lodowatą ciemność posłali falę ciepła, a skute mrozem schrony osłonili przed zabójczymi promieniami letniego światła. Nie ulega jednak wątpliwości, że znajdą się ludzie, którzy poprą Romera, uznają bezinteresowną ludzką pomoc za karygodną rozrzutność… Nie mogłem jednak powiedzieć tego Fioli, nie chciałem jej mówić, że ludzie bywają różni…!
Tymczasem zgasły księżyc zaczął odradzać się słońcem. Na czarnej zasłonie nieba zabłysnął krąg, który stawał się coraz jaśniejszy i gorętszy. Gwiazdy blakły i niknęły. Fiola przytuliła się do mnie. Chciałem ją pocałować, a ale nie wiedziałem, czy na Wedze jest podobny zwyczaj. Zresztą było mi dobrze nawet bez pocałunków.
— Nadchodzi dzień, Fiolo. Dzień pracy — powiedziałem.
— Tak, dzień — odezwała się. — I ty odejdziesz. Dziękuję, że byłeś tej nocy ze mną, Eli.
— Ja ci również dziękuję, Fiolo. Ofiarowałaś mi najpiękniejszą noc w życiu.
— Co było w niej najpiękniejsze i najlepsze, Eli? To, że krytykowałam niesfornych ludzi?
— Nie. To, że siedzieliśmy razem i choć odmienni, czuliśmy swoją wspólnotę.
Dziewczyna dźwięcząc i połyskując pomknęła w głąb parku, a ja powlokłem się do wyjścia.
Wybierałem się właśnie do Wiery, gdy ona sama mnie wezwała. Przed wejściem do hotelu zabłysła wideokolumna. Wiera siedziała przy stole. Sprawiała wrażenie zmęczonej.
— Nie spałeś dziś, bracie? — zapytała, przyglądając mi się uważnie. — Nie było cię w domu.
— Spędziłem noc z Fiolą w parku.
— Ja również nie spałam. Idiotyczna noc: dyskusje, spory, kłótnie… Niektórzy ludzie zupełnie nie mają serca! Zorientowałem się, że mówi o Romerze.
Rzadko zdarzało mi się widzieć Wierę tak zmęczoną. Dawniej spory mobilizowały ją, dodawały energii. Dyskusje ożywiały, a nie przytłaczały. Między nią a Romerem musiało zajść coś bardzo ważnego.
— Weź natrysk radiacyjny i nie myśl o czyimś braku serca.
— Natrysk wezmę, ale nie myśleć o ludziach bez serca nie potrafię. Oschłość może stać się groźna, jeżeli dotknie wielu ludzi. Wezwałam cię, aby zwolnić na dziś z obowiązków.
Zjadłem śniadanie i poszedłem do Andre. Spotkałem u niego Lusina. Zaproponowałem im wyprawę po informacje na temat Galaktów. Andre zamierzał przygotować salę Narad Galaktycznych do swego koncertu. Zapewniłem go, że Niebianie odniosą się do jego koncertu nie lepiej niż ludzie, gdyż muzyka winna przynosić radość, a nie męczarnie.
— Nasz wiek jest tragiczny — wykrzyknął Andre. — Popatrz na niebo: ileż tam nieszczęść! I jeszcze na domiar złego ci człekokształtni z ich zagadkowymi wrogami. Nasi przodkowie mogli prymitywnie cieszyć się nie wiadomo z czego, my natomiast musimy zastanowić się nad sensem istnienia.
Gotów był wywołać gwałtowną dyskusję, ale odwróciłem się od niego i powtórzyłem propozycję Lusinowi. Lusin początkowo odmówił pod pozorem nawału pracy w stajni, ale przekonałem go, że jego wymówki są śmieszne. Bo czyż po to przyjechał na Orę, aby spełniać zachcianki pegazów i smoków? Tym można równie dobrze zajmować się na Ziemi. Lusina łatwiej jest przekonać niż Andre. Zabraliśmy ze sobą przenośny deszyfrator i pojechaliśmy do hotelu „Gwiazdozbiór Orła”.
Pomysł szukania informacji o Galaktach u Altairczyków przyszedł mi do głowy jeszcze wczoraj. Chciałem też zapoznać się z ich malarstwem. Spychalski tak je zachwalał, że rozpierała mnie ciekawość.
W przedsionku włożyliśmy skafandry i otrzymaliśmy latarki gamma do oświetlania niewidzialnych mieszkańców układu Altairu.
W hali było pusto. Świeciliśmy na wszystkie strony, ale nikogo nie mogliśmy znaleźć.
W odległym końcu sali rozpoczynał się tunel, którym przedostaliśmy się na plac roboczy. Serce ścisnęło mi się na widok krajobrazu, który rozpościerał się dokoła. Na ciemnym niebie wisiała białobłękitna kula imitująca Altair. Wszystko wściekle błyszczało. Ani jednej trawki, ani jednej roślinki, tylko nieznośny biały kamień, skrzypiący biały piasek i kurz unoszący się spod nóg…
— Ładny widoczek — powiedziałem. — Żyć się odechciewa!
Lusin i tym razem nie stracił kontenansu.
— Nieźle! — rzekł. — Żyć tutaj to sztuka. Wielka. Wkrótce napotkaliśmy budowle Altairczyków: kamienne sześciany bez okien, skalne pudełka ciągnące się rzędami aż do horyzontu. Weszliśmy do jednego z sześcianów i zapaliliśmy latarki. Na ścianach zapłonęły obrazy namalowane farbami luminescencyjnymi. Rysunki zmieniały barwę i natężenie, gdy tylko poruszyło się promieniem latarki. Po jej zgaszeniu z wolna nikły. Malowidła sprawiały dziwne wrażenie: same dziwacznie pogmatwane linie. Zdecydowane, miękkie, faliste. Nie urywane kreski, lecz pełne kontury. Przypomniała mi się matematyczna krzywa Peana, linia bez szerokości i grubości, lecz wypełniająca sobą dowolną bryłę. Linie Altairczyków były podobne: zapełniały całą przestrzeń, określały głębię, odtwarzały powietrze i przedmioty. Widziałem na obrazach ten sam pejzaż, który rozpościerał się na zewnątrz budynku: to samo palące słońce, pola, kamienie, piasek i budowle. W tym krajobrazie byli umieszczeni Altairczycy — nitkonodzy, pająkowaci, przemykający się między przedmiotami. Przed jednym z obrazów stałem dłuższą chwilę. Dwóch Altairczyków walczyło z sobą. Wściekle splatali kończyny i przepychali się tułowiami. Artysta wspaniale oddał ich wściekłość, szybkość i energię ruchów. Szedłem wzdłuż jednej ze ścian, a Lusin oglądał przeciwległą. Nagle krzyknął:
— Eli, chodź tutaj! Szybciej!
Rzuciłem się ku niemu myśląc, że przytrafiło mu się coś złego. Lusin pokazywał palcem na rysunek.
Na obrazie byli Galaktowie.
Ten obraz też był rysowany liniami. Na kamieniu leżał umierający brodaty Galakt w czerwonym płaszczu i krótkich spodniach. Jedną rękę bezsilnie odrzucił w bok, drugą przyciskał do piersi. Oczy umierającego były zamknięte, usta wykrzywiał grymas. Opodal stało trzech Galaktów ze skutymi rękami (na wizerunku dokładnie widać było łańcuch krępujący ich ręce wykręcone do tyłu). Artysta z taką samą przerażającą wiernością oddał męki konającego i milczącą rozpacz trzech jeńców. Galaktowie nie patrzyli na widza, głowy mieli opuszczone z bezwolną pokorą. A nad nimi przelatywali Altairczycy. Malarz z równym mistrzostwem ukazał rozterkę mieszkańców Altairu. Każda linia ich ciała krzyczała cierpieniem, chęcią niesienia pomocy i bezsiłą.
— A gdzie są ci, którzy pojmali Galaktów? — zastanawiałem się. — Najwidoczniej to nie Altairczycy, bo oni sami zdają się umierać z przerażenia. Żadnego śladu, żadnej poszlaki wskazującej na Zływrogów! Rozumiesz, co to znaczy'? Po każdym nowym odkryciu tajemniczy Niszczyciele stają się jeszcze bardziej zagadkowi.
— Zagadka. Trzeba szukać. Może jeszcze jeden obraz?
Przechodziliśmy z jednego pustego budynku do drugiego. Pod naszymi latarkami rozjarzały się coraz nowe obrazy, ale nie było wśród nich wizerunku Galaktów.
— Trzeba poszukać Altairczyków — powiedziałem. — Jedynie oni potrafią wyjaśnić zagadki własnych rysunków.
— Chodźmy. Poszukajmy.
Przechodząc rozżarzoną pustynią natknęliśmy się wreszcie na tłum zaciekle pracujących Altairczyków. Wyrąbywali i obciosywali kamienie, które potem nieśli do wznoszonych budynków. Praca była uciążliwa, lecz rzemieślnicy biegli. Nietrudno zresztą być zręcznym, jeśli zamiast dwóch rąk ma się dwadzieścia giętkich i silnych kończyn.
Kula zastępująca Altair świeciła w zenicie i pająkowate istoty jarzyły się w niewidzialnych promieniach, chociaż słabiej niż w hali, gdzie je po raz pierwszy zobaczyliśmy. Tam były półprzezroczyste, tu zaś podobieństwo do widziadeł było wręcz uderzające. Dokoła były jedynie milczące cienie i sylwetki, zarysy ciał, a nie same ciała. „Teraz rozumiem ich dziwaczną manierę malarską” — pomyślałem.
Altairczycy zauważyli nas i porzucając pracę pobiegli naprzeciw. Z takim zapałem cisnęli się ku nam, starając się objąć nas włoskowatymi nóżkami, że musieliśmy wzmocnić pole ochronne. Uregulowałem odpowiednio deszyfrator i życzyłem im zdrowia. Te dobre istoty w zamian życzyły, abyśmy nigdy nie zasypiali. Najwidoczniej sen był u nich czymś wzbudzającym lęk.
Zwróciłem się do Altairczyka wyglądającego nieco mniej wiotko niż jego pozostali pobratymcy.
— Bardzo się nam podobały wasze obrazy, przyjaciele.
— Tak, tak! — wykrzykiwali chórem. — My rysujemy, zawsze rysujemy.
— Chcielibyśmy dowiedzieć się, jakie to istoty, podobne do nas, widnieją na jednym z waszych obrazów. Kiedy deszyfrator przetłumaczył moje pytanie i wypromieniował je w postaci wiązki radiacji gamma, Altairczycy jakby skamienieli. Gdyby mieli oczy, powiedziałbym, że zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Solidnie zbudowany Altairczyk odskoczył gwałtownie. Potem przez pierścień otaczających nas istot przebiegło drżenie: tłum zaczął rozpraszać się w popłochu.
— Co się z nimi dzieje? — zapytałem Lusina. Wygląda na to, że zlękli się pytania.
— Powtórz! — poradził Lusin. — Nie zrozumieli. Przez kilka chwil nie mogłem zdecydować się na powtórzenie pytania i Altairczycy powoli uspokajali się. Patrzyłem na nich w milczeniu, oni zaś tak samo milcząco czekali, czy nie powiem czegoś równie okropnego.
Kiedy wreszcie nabrałem odwagi i powtórnie poprosiłem o wyjaśnienie, kogo przedstawia obraz, znów ogarnęła ich panika. Z taką szybkością oddalili się od nas, że po sekundzie zostaliśmy sami. Ucieczka odbywała się w zupełnej ciszy, bo deszyfrator nie przekazał nam ani jednego dźwięku. Obróciłem się ku Lusinowi.
— Ładna historia! Czy ty coś z tego rozumiesz? — Rozumiem — odparł Lusin. — Zagadka.
Andre nie znaleźliśmy, do Romera nie chciałem iść, a Spychalski zajmował się sprawami swego ogromnego gospodarstwa, nie mieliśmy więc z kim podzielić się nowym odkryciem i nową zagadką.
Lusin zaraz po wyjściu z hotelu „Gwiazdozbiór Orła” zatęsknił do swych potworów.
— Co się tam może stać? Pegazy biją się ze sobą, a smoki żują trawę. Komu na Orze potrzebne są twoje prymitywne twory?
— Nie mów tak — mamrotał Lusin. — Nie trzeba. Dobre.
— No to znikaj — powiedziałem. — Znudziłeś mi się. Życzę twoim pegazom, aby trafiły w paszczęki smoków.
Uszczęśliwiony Lusin długo zaśmiewał się z mego, zabawnego jego zdaniem, życzenia. Miał rację, bo dwa najspokojniejsze nawet pegazy, jeśli im na to pozwolić, zamęczą każdego smoka.
Poszedłem do siebie i pospałem godzinkę nadrabiając bezsenną noc.
Obudziło mnie wezwanie Wiery.
Siostra niespokojnym krokiem spacerowała po pokoju, czasami brała jakiś przedmiot do ręki i po chwili kładła go z powrotem na biurko. Zawsze ma wiele drobiazgów i bibelotów — kryształków z zapisami, miniaturowych lampek, lusterek, grzebyków, książek z pierwszego wieku. Kiedy Wiera denerwuje się, oczy jej ciemnieją. Teraz miała bardzo ciemne. Odpoczęła już i nie wyglądała teraz na zmęczoną, ale była najwyraźniej podniecona.
— No i co nowego znalazłeś, Eli? — widać było, że z największym wysiłkiem zmusza się do słuchania.
Jednak już po moich pierwszych słowach na temat obrazu z Galaktami przeobraziła się zupełnie. Zrozumiała od razu, że dokonaliśmy odkrycia. Dotychczas było wiadomo, że Galaktowie pojawiali się na pewnej odległej gwieździe w Hiadach, 0 150 lat świetlnych od Słońca. Teraz znaleźliśmy ich ślady na Altairze, w naszym najbliższym gwiezdnym otoczeniu.
— To szalenie ważne — powiedziała Wiera. Twoje odkrycie wskazuje na to, że Galaktowie wraz ze swoimi wrogami mogą pojawić się w Układzie Słonecznym. Jeżeli już się w nim nie pojawili. To, o czym na Ziemi mówiliśmy jako o teoretycznej możliwości, stało się realnym zagrożeniem. Ale na czym polega to zagrożenie? Nadal nie wiemy, kim są Niszczyciele lub Zływrogi, którzy pojmali Galaktów. Dlaczego ich nie ma na obrazie Nie są przecież chyba duchami!
Wiera poleciła, aby wszystkie obrazy Altairczyków zostały sfotografowane i powróciła do rozmowy o naszym odkryciu.
— Czy potrafisz wytłumaczyć ucieczkę Altairczyków?
Rozłożyłem ręce.
— Jeszcze jedna zagadka! Ale chyba potrafimy ją jakoś rozwiązać. A teraz pomówmy o czymś innym.
— To znaczy o Romerze?
Wiera znów zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. — Tak, o Romerze. Trzy godziny temu zapytaliśmy wraz z Romerem MUK, kto z nas ma rację. Maszyna odpowiedziała, że pomocy dla Niebian nie da się pogodzić z zasadą, iż wszystko dokonuje się dla dobra ludzkości i człowieka.
Poderwałem się z miejsca. Radząc Romerowi, aby zwrócił się z tym pytaniem do MUK, byłem przekonany, że maszyna odrzuci jego poglądy. Krzyknąłem:
— Maszyna skłamała! Na Ziemi zapytamy Wielki Komputer. Polegać w poważnych sprawach na opinii takiego maleństwa!
Upiera niecierpliwie machnęła ręką. Ledwie panowała nad sobą.
— Maszynie można wierzyć, Eli. Wprawdzie nie zawiera całej wiedzy Wielkiego, ale podstawowe zasady tłumaczy prawidłowo. Taką samą odpowiedź da Wielki.
Patrzyłem na Wierę nie wierząc własnym uszom. Wydawało mi się dotychczas, że ją znam. Dawniej nie ustępowała. Była nawet niedelikatna, jeśli wiedziała, że ma rację. Poczułem się dotknięty w swoich uczuciach do pięknych Wegan, dobrych, choć śmiercionośnych Altairczyków, nawet do gadatliwych, cuchnących, lecz na swój sposób sympatycznych Aniołów.
— Romero wiedział, co robi — powiedziała siostra. — Potrafił zręcznie wykorzystać ostatnie dane… Podniósł krzyk, że ludzkości grozi bez mała zguba, a to wszystko po to, aby zrzucić z Ziemian odpowiedzialność za naszych gwiezdnych pobratymców. Nie rozumiem, czemu on ich tak nienawidzi, czemu jest tak nieludzki? Nasze maszyny socjalne oczywiście powielą jego wersję, w przekonaniu, że skoro nad ludzkością zawisło widmo zagłady, to trzeba myśleć jedynie o człowieku. Nie ma się czemu dziwić, maszyny muszą myśleć mechanistycznie.
— Szybko się jednak wycofałaś, Wiero! Zbyt szybko…
Podeszła do okna i założyła ręce na kark. Widziałem tylko jej profil — prosty nos, delikatne brwi, wysokie czoło i pełne wargi odcinające się jaskrawo od matowej cery. Miała w sobie znacznie więcej piękności niż siły. A kiedy trwa walka, potrzebne są pięści.
— Wydaje ci się, że się wycofałam?
— Chciałbym, aby mi się tylko wydawało. Odeszła od okna.
— Nie wycofuję się. Zaczynam walkę. Ale nie z maszyną. Cóż to jest maszyna? Mechanizm informacyjny przystosowany do robót obliczeniowych, automatyczny sługa. Co się w nią włoży, to się z powrotem, w innej formie, odbiera. Chcę zadać ludzkości pytanie: czy nie pora już rozszerzyć zasady naszego ustroju społecznego? Zasady te istnieją od pięciuset lat bez żadnych zmian i nadszedł chyba już czas na ich dalsze rozwinięcie. Przygotowuję właśnie poświęcony tej sprawie raport dla Wielkiej Rady.
Pomyślałem, że zapędza się zbyt daleko. Wystarczy inaczej sformułować pytanie i maszyna da inną odpowiedź. Romero jest niegłupi, znalazł sprytne posunięcie, należy więc walczyć z nim jego własną bronią: poszukać jeszcze sprytniejszego sformułowania…
— Z nim należy walczyć otwarcie i bezpośrednio, Eli. Pomyliłeś się w jego ocenie. Romero nie jest mądry. Jest inteligentny, lecz prymitywny. Wśród dzikusów też zdarzają się inteligentne istoty. Posłuchaj, jak ja to sobie wyobrażam.
Wiera i dawniej lubiła opowiadać przyjaciołom to, z czym później występowała na posiedzeniach Rady. Nie znosiłem jej długich przemówień, ale tego słuchałem z największą uwagą, bo myśli siostry wydały mi się mymi własnymi myślami.
Wiera zaczęła od pamiętnego roku, kiedy to ludzkość zjednoczyła się w jedno społeczeństwo i na kuli ziemskiej nastał wreszcie koniec waśni narodowych, klasowych i państwowych. Rok zjednoczenia stał się pierwszym rokiem nowej ery, prawdziwa historia ludzkości zaczęła się od narodzin nowego społeczeństwa, od urzeczywistnienia zasady: „Społeczeństwo istnieje dla dobra człowieka. Każdemu według jego potrzeb, od każdego według jego możliwości”. W początkowych latach zasada ta była jedynie pragnieniem. Należało dopiero uczynić wielką ideę oczywistym prawem. Od tej chwili minęło bez mała pięćset lat i przez te wszystkie lata ludzkość doskonaliła się. Doskonaliła się i była zapatrzona w siebie, pozostały świat interesował ją tylko w tym stopniu, w jakim dotyczył ludzi. Gdy spojrzeć wstecz, można doznać zawrotu głowy: w trakcie tysiącleci poprzedzających nową erę istnienia ludzkości nie uczyniono dla człowieka tyle dobrego, ile dokonano w ciągu tych pięciu wieków.
Ale na tym zakończyło się zaledwie jego niemowlęctwo i nic więcej. Światopogląd dziecka jest z natury rzeczy egocentryczny, w centrum Wszechświata znajduje się ono, wszystko pozostałe obraca się wokół niego. Nadchodzi jednak czas, kiedy dziecko poznaje swoje prawdziwe miejsce w świecie. Staje się silniejsze i mądrzejsze, ale z pępka świata zmienia się w jego cząstkę. Taka jest dzisiejsza ludzkość. Rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że formy życia rozumnego są nieskończenie różnorodne. Natura nie wyczerpała swoich możliwości na człowieku. Możliwe, że nad Altairczykami i Aldebarańczykami musiała nawet usilniej pracować, gdyż tam trzeba było pokonać znacznie więcej barier na drodze rozwoju rozumu. Ludzkość poznała wreszcie swoje miejsce we Wszechświecie, miejsce bardzo skromne.
I oto nastaje próba rzeczywistej wartości człowieka. Odkryliśmy inne społeczeństwa i co w nich znaleźliśmy. Czy osiągnęły nasz poziom życiowy, czy go przekroczyły? Czy udało się im zawładnąć potężnymi siłami, które nam ulegają? Nie! Nikt nie opanował przyrody, natura całkowicie panuje nad nimi. Ze wszystkich sił walczą u istnienie, ciężko pracują na to tylko, aby zdobyć odrobinę ciepła i strawy.
W tym miejscu przerwałem Wierze:
— To nie dotyczy Galaktów, którzy mają rozwiniętą cywilizację maszynową.
— Na razie wiemy o nich bardzo mało. Możliwe, żekiedyś zawrzemy z Galaktami sojusz, aby pomagać społeczeństwom na niskim stopniu rozwoju. Obecnie to zadanie stoi jedynie przed nami.
Przypominam sobie, mówiła dalej, jak zmieniały się stosunki między ludźmi. Ludzkość zaczynała od zaciekłej wzajemnej nienawiści. „Człowiek człowiekowi wilkiem!”, „Padającego popchnij!” — oto okrutne symbole wiary owych dalekich czasów. Co zastąpiło je, kiedy ludzkość osiągnęła jedność? Dumna formuła: „Człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem i bratem!”… Niemal pięć stuleci żyliśmy zgodnie z tym hasłem, bowiem nie znaliśmy nikogo innego poza ludźmi. Obecnie nadszedł czas, by nadać tej formule postać: „Człowiek przyjacielem wszystkiego co dobre i rozumne we Wszechświecie!” Tymczasem Romero oświadcza, że przeczy ona zasadzie: „Społeczeństwo żyje dla dobra człowieka, każdemu według jego potrzeb”. Maszyna go popiera. Ale twierdzę, że po przyjęciu proponowanej przeze mnie poprawki zasada: „Każdemu według jego potrzeb” pozostanie nie naruszona. Stare, pochodzące z dwudziestego wieku starej ery pojęcie „potrzeby”, zaprogramowane w pamięci maszyny, stało się zbyt wąskie. Wówczas do potrzeb zaliczano zorganizowanie dostatniego, sprawiedliwego życia człowieka wśród innych ludzi, gdyż Niebian nie znano. Obecnie człowiek stanął twarzą w twarz z innymi światami. Czy możemy przejść obojętnie wobec rozumnych istot cierpiących z braku ciepła, pokarmu i światła? Czy potrafimy im powiedzieć: „Wy sobie, a my sobie, cierpcie, skoro inaczej nie umiecie…” A ponieważ zjawiły się nowe obowiązki, wynikły również nowe potrzeby: powinniśmy stać się godnymi samych siebie. Tymczasem nasze maszyny państwowe zastygły na poziomie czasów, kiedy ludzkość znała tylko siebie. Są wyrazem naszego niemowlęctwa, my zaś stajemy się dorośli. Nie poddawać się decyzji komputerów, lecz zmienić ich program — oto mój plan. Wątpię, aby Romero mógł długo triumfować.
Poglądy Wiery bardzo mi odpowiadały. Musiałem jednak wskazać kilka słabych punktów jej argumentacji. Wszystko znów sprowadzało się do problemu Galaktów. Czy siostra nie usłyszy w odpowiedzi, że niebezpiecznie jest zaczynać przeobrażenia kosmiczne w chwili, kiedy nie wiemy, co nas czeka jutro?
— Tak, niewątpliwie usłyszę to. A nawet już usłyszałam. Od Romera! Ale mam na to odpowiedź. Wytężymy wszystkie siły i dowiemy się, jakie realne niebezpieczeństwo kryje się w informacji o Galaktach. Poza tym nie należy wpadać w panikę! Przez miliony lat te tajemnicze istoty nie odwiedzały naszego układu i tylko na niektórych gwiazdach przetrwały podania na ich temat, czemu więc mamy zachowywać się tak, jakbyśmy jutro oczekiwali napadu? Przecież to niegodne trząść się ze strachu przy pierwszej niejasnej wiadomości o czymś zupełnie na razie nieznanym! Wreszcie, i to jest najważniejsze, jeżeli gdzieś w przestrzeniach międzygwiezdnych szaleją okrutne wojny i wojny te mogą nas dotknąć, musimy zawczasu zjednoczyć się z gwiezdnymi sąsiadami dla odparcia ataku wrogów. Czyż po zjednoczeniu nie staniemy się silniejsi? Przecież wówczas nie jeden układ planetarny, lecz tysiące gwiazd będą tworzyć niezniszczalną zaporę na drodze nieznanego napastnika. Kto dowiódł, że będą jedynie przeciwnicy? Czyż Galaktowie, tak podobni do nas, staną się naszymi wrogami? Całkowicie zgadzam się z Andre, który twierdzi, że najpewniej będą naszymi przyjaciółmi.
— Zasoby, Wiero, na tym polega cały kłopot powiedziałem. — Zasoby ludzkości są ograniczone. Rozumiesz, mówię to w imieniu twoich oponentów…
Milczałem chwilę, zanim zadałem Wierze pytanie. Do tej pory nie rozmawialiśmy nigdy o jej sprawach osobistych.
— A co z Romerem? Czy twoje argumenty nie wywarły na nim wrażenia? Zawsze mi się zdawało, że między wami istnieje całkowita jedność ducha.
— Mnie też się tak wydawało — odparła z goryczą. — Myślałam, że nie ma człowieka bliższego mi niż on, poza tobą oczywiście. To zwaliło się na mnie tak nieoczekiwanie… Najprawdopodobniej zwyczajnie przymykałam oczy na wiele jego wad. Wczoraj w nocy zrozumiałam, że nic nas nie łączy. Krzyczał na mnie, tupał nogami, wymyślał… Przecież Paweł jest z nas wszystkich najbardziej opanowany, najuprzejmiejszy!…
— Poprosiłaś, aby się uspokoił?
— Wypędziłam go. Powiedziałam, że nie chcę go widzieć, że wzbudza we mnie wstręt.
— Zawsze byłaś gwałtowna, siostro.
— Miałam rację. Mam rację i to jedynie jest ważne! Ale kiedy on wyszedł, wydało mi się, że głowa mi pęka. Dlaczego akurat Romero? Powiedz, dlaczego on? Gdyby to był ktoś inny, zniosłabym to, różni ludzie trafiają się przecież… Ale Paweł! Wierzyłam w niego jak w siebie, byłam z niego dumna. Ty tego nie zrozumiesz, Eli, bo nikogo jeszcze nie kochałeś!…
Zapał ogarniający ją, kiedy wykładała mi swoje teorie, argumenty i propozycje, wygasł. Wyglądała obecnie na jeszcze bardziej zmęczoną niż rankiem. Uśmiechnęła się smutnie, pochwyciwszy mój wzrok. Zalała mnie gorąca fala współczucia i miłości do niej. Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć. Wreszcie wydusiłem:
— Jak wyobrażasz sobie walkę z Romerem? Paweł znajdzie wielu zwolenników.
Niewątpliwie uzyska poparcie, ale prawda jest po mojej stronie. Po powrocie na Ziemię zwrócimy się do ludzi z prośbą o rozsądzenie, kto ma rację. Zespołowy rozum ludzki i wola większości będą naszą najwyższą instancją.
Andre oczywiście nie uwierzył, że Altairczycy uciekają słysząc pytanie na temat Galaktów. Chwycił więc deszyfrator i popędził z nim do hotelu „Gwiazdozbiór Orła”. Około południa spotkałem go w stołówce, gdzie z ponurą miną żuł syntetyczne mięso.
— Te piekielne istoty są tchórzliwsze od zajęcy! — złościł się Andre. — Ode mnie uciekali jeszcze szybciej niż od was. Coś jednak zdołałem zapisać.
Okazało się, że Andre zawczasu nastroił deszyfrator na odbiór fal mózgowych Altairczyków i nagrał ich reakcje w chwili ucieczki. W głowach Altairczyków panował kompletny chaos i urządzenie nie potrafiło uchwycić sedna ich myśli. Odnosiło się jednak wrażenie, że panicznie hali się samego słowa „Galakt”.
— Odkrytego przez was obrazu już nie ma — dodał Andre — Altairczycy starli go do czysta.
— Co o tym myślisz?
— Nic nie myślę, wiem natomiast, czemu nie zobaczyliście Niszczycieli obok zakutych w kajdanych Galaktów.
— Prawdopodobnie nie zobaczyliśmy ich z tego samego powodu, dla którego nikt ich dotychczas nie widział, jeśli wierzyć zapisom na Płomienistej B.
— Masz rację. Ale czy pojmujesz, o co tu chodzi? — O ile rozumiem, stworzyłeś swoją kolejną błyskotliwą teorię?
— W każdym razie prawdopodobną. Sekret polega na tym, że Niszczyciele są niewidzialni.
Andre z zimną krwią zniósł moje niebotyczne zdumienie. Kiedy jednak powiedziałem, że próbuje rozwiązać jedną zagadkę przez wprowadzenie innej, jeszcze trudniejszej do wyjaśnienia, rzucił pogardliwie:
— Jesteś pedantem i konserwatystą. Wszystko co nowe odpycha cię tylko dlatego, że jest nowe. Pomyśl o tym w chwili wolnej od innych zajęć. Jeszcze nie jest za późno na poprawę. Oczekuję przełomu.
Skinął mi ręką i pobiegł kończyć przygotowania do swego koncertu. Lubił przerywać dyskusje w ten sposób, aby ostatnie słowo przynajmniej pozornie należało do niego.
Po tej utarczce odwiedziłem Truba. Awanturniczego Anioła dniem wypuszczano na zewnątrz, ale urządził na placu kolejną bójkę i Spychalski polecił umieścić go w poprzednim miejscu. Wydało mi się, że ucieszyły go moje odwiedziny, chociaż nie zdradził tego najmniejszym nawet ruchem skrzydeł. Wlepił tylko we mnie swe ponure ślepiska i coś warknął.
— Jak się czujesz, Trub? Koszmarne sny cię nie męczą?
— Nie chcę tu dłużej być! — ryknął. — Odeślijcie mnie do domu! Nienawidzę nędznych dwuskrzydłych, którym się podlizujecie.
— Nie wszystkie Anioły są dwuskrzydłe. Zdarzają się i czteroskrzydłe.
— Tych też nienawidzę. Wszystkich nienawidzę. — A siebie lubisz?
Zagapił się na mnie jak na idiotę. Czekałem na odpowiedź z taką powagą, że wreszcie zmieszał się.
— Nie wiem — odparł niemal uprzejmie. — Nie myślałem o tym.
Poklepałem go po ramieniu i pogładziłem wspaniałe skrzydła. To był rasowy egzemplarz prawdziwie bojowego Anioła.
— Głupi jesteś, Trub! — powiedziałem serdecznie. Milczał i w podnieceniu stroszył skrzydła. Kiedy wstałem, w jego oczach zjawił się niemal ludzki smutek, ale powiedział ze zwykłą arogancją:
— Nie odpowiedziałeś, człowieku, kiedy odwieziecie mnie z powrotem.
— Przygotowujemy konferencję gwiezdną. Porozmawiamy o formach współżycia, o rejsach gwiezdnych i innych rzeczach, a potem do domów!
Gdyby miał ręce, skrzyżowałby je dumnie na piersiach. Zamiast tego majestatycznie otulił się skrzydłami. — Konferencja mnie nie interesuje. Dwuskrzydłe piszczą o handlu międzygwiezdnym. Nie cierpię kramarzy! Już stojąc w drzwiach spytałem:
— Mnie znosisz? Odwiedzać cię?
— Przychodź! — burknął chmurnie. — I twoi koledzy… też…
Wieczór spędziłem u Fioli. Weganie już nie rozbiegali się w przerażeniu, kiedy przychodziłem. Interesowali mnie coraz bardziej, a najbardziej oczywiście Fiola. Opowiadała mi o ich życiu, a ja, nie słuchając zbyt uważnie, rozkoszowałem się jej widokiem. Przychwyciła mnie na tym.
— Czemu patrzysz tak na mnie, Eli? — Czyżbym patrzył?
— Tak. I oczy ci mętnieją, kiedy się zamyślasz.
— Nie wiedziałem o tym. Naturalnie oczy ludzkie nie mogą równać się z waszymi. Mamy jeden kolor na całe życie. Słowem, nieciekawe oczy.
— Macie za to cudowny uśmiech. Serce mi bije, kiedy się uśmiechasz. Czemu się rumienisz?
— Jesteś szalenie bezpośrednia. U nas to się niezbyt często zdarza.
— Co to znaczy bezpośrednia?
— Jak by ci to wytłumaczyć? Jeśli ktoś z nas myśli, że ktoś drugi jest dobry, to stara się zaraz mu o tym powiedzieć, żeby się tamten ucieszył.
— U nas też tak jest.
— No widzisz! Ale jeśli sądzimy, że ktoś jest zły, nieopanowany lub ponury, to milczymy, żeby mu nie robić przykrości.
— Tego nie rozumiem. Ten ktoś powinien się cieszyć, jeżeli dowie się, że jest zły, bo wtedy będzie mógł się poprawić.
— No wiesz! Na Ziemi nawet maszyna nie cieszy się, jeżeli się jej wymyśla. Zresztą mamy jeszcze wiele podobnych nielogiczności.
Fiola zastanawiała się. W zamyśleniu stawała się jeszcze piękniejsza. Oczy jej nabierały barwy delikatnego seledynu z rozjarzającymi się w głębi iskierkami. Kiedy obracała głowę, z ciemności wyłaniały się przedmioty oświetlone jej wzrokiem. Ale zdaje się mówiłem już o tym…
— Wkrótce zaczną was rozwozić po domach i rozstaniemy się — powiedziałem.
— Martwi cię to?
— Tak. Będę za tobą tęsknił.
— Ja również. Kiedy ciebie nie ma, myślę o tobie. Nikt z nas nie chce rozstawać się z ludźmi. Zstąpiliście z nieba do naszych serc.
Takie rozmowy mogliśmy prowadzić godzinami. Przytuliłem się do jej ramienia. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a kiedy musnąłem ustami jej wargi, zapytała bardzo poważnie:
— Czemu to robisz`?
Co mogłem jej odpowiedzieć? Powiedziałem, że takie dotknięcie nazywa się pocałunkiem.
— Nie mogę powiedzieć, aby pocałunki były przyjemne — odparła na to. — Ale postaram się je znieść, jeżeli ich pragniesz.
— Niedługo skończą się te przykrości.
— Będzie mi cię brakowało, Eli — powtórzyła.
— Mnie i teraz ciebie brakuje. Według ziemskich pojęć jesteś i równocześnie cię nie ma. Jesteś upragniona i nieosiągalna.
— Dawniej mówiłeś, że jestem piękna — przypomniała mi. — Czyżby piękność była nieosiągalna? Nie spuszczasz ze mnie oczu, a więc ją widzisz.
— Można być piękną i upragnioną, piękną i nieosiągalną, bo jedno nie wyklucza drugiego. Pragnienie też czasem bywa niedostępne.
— Pewnie dlatego, że wy, ludzie, często pragniecie rzeczy niemożliwych. Macie taką dziwną właściwość.
— Mamy wiele dziwnych cech.
— Tak. A my pragniemy jedynie tego, co dyktuje rozsądek. Nie mamy rzeczy nieosiągalnych i niedostępnych, bowiem nie staramy się posiąść nieosiągalnego, ani zbliżyć się do niedostępnego.
— Ludzie umarliby z nudów, gdyby byli tak trzeźwi jak wy.
— Przecież powiedziałam, że jesteście dziwni.
— Wytłumacz mi więc, czemu tu siedzisz ze mnąc — Rozmawiam z tobą. Opowiadasz wiele ciekawych rzeczy.
— Inni ludzie mówiliby ciekawiej ode mnie, ale ty wolisz spotykać się ze mną. Dlaczego ze mną, a nie na przykład z Lusinem?
— Jesteś mi sympatyczniejszy — przyznała się. Myślę w ciągu dnia, że wieczorem zobaczę cię, i od tej myśli robi mi się ciepło na sercu. Nie rozumiem, co to znaczy, bo u nas każdy odnosi się do wszystkich jednakowo przyjaźnie.
— A u nas stosunek do niektórych jest inny niż do pozostałych. Nazywamy ten szczególny stosunek miłością i nie wymagamy, aby miłość była logiczna.
— Wszystkie zjawiska mają wewnętrzną logikę, musi więc mieć ją i miłość.
— Oczywiście, że ją ma. Ale jest to logika innego rodzaju. Tym, którzy nie znają miłości, może się ona wydawać szaleństwem. I jeśli nie zauważamy, że miłość jest dziwna, to tylko dlatego, że jest wśród nas bardzo rozpowszechniona. Nie ma chyba człowieka, który by się choć raz nie zakochał.
— Biedacy! Pewnie przeklinacie cały świat, kiedy zwali się na was takie nieszczęście?
— Wręcz przeciwnie, błogosławimy ją jak święty dar. Wszystko co najlepsze w człowieku związane jest z miłością.
— Co mianowicie?
— Jak by ci to wytłumaczyć?… Wszystko… Na przykład narodziny nowych ludzi… Bez miłości się to nie zdarza…
— Powinniście uczyć się od nas. Wszystko jest proste i racjonalne. Jaja z zarodkami składają…
— Fiolo, lepiej nie mów. Na Ziemi przed rozstaniem zawsze się chwilę milczy.
Milczeliśmy. Fiola tuliła się do mnie. Może chciała zrobić mi przyjemność, a może jej samej spodobał się taki sposób okazywania sympatii… Nie wiem, bo nie pytałem. Można współpracować z Niebianami, można się z nimi przyjaźnić, pomagać im, przekazywać naszą wiedzę, korzystać z ich doświadczeń, ale kochanie się w nich jest sprzeczne z naturą. Miłość jest rzeczą ludzką, zbyt ludzką, aby przenosić ją w inne światy.
Od tych myśli zrobiło mi się smutno na duszy.
— Przyleć do nas — powiedziała Fiola. — Spodoba ci się na naszej planecie.
— Może istotnie przylecę.
— Jeśli ty nie przylecisz, ja wproszę się na Ziemię. Obiecaliście przecież gościć nas u siebie. Będziesz na mnie czekał?
— Oczywiście — powiedziałem z westchnieniem. Wydaje mi się, że nie robię nic innego tylko czekam na ciebie. — Przyjedź koniecznie. Chcę cię widzieć bardziej niż kogokolwiek innego z ludzi.
— To niezbyt logiczne, Fiolo.
— Masz rację, zaraziłeś mnie swoimi dziwactwami. Trzymałem ją za ręce, gładziłem je.
— Pocałuj mnie — prosiła samym tylko blaskiem swoich. oczu.
Pocałowałem ją i rzekłem smutnym głosem: — Upragniona i niedostępna.
Fiola z napięciem wsłuchiwała się w moje słowa. Wiedziałem, że będzie później powtarzać je w duchu, będzie starała się pojąć ich znaczenie. Zawstydziłem się. Czemu zaszczepiam ludzki niepokój w spokojną duszę dalekiej od człowieka istoty? Czemu narzucam jej nasze namiętności? Przecież ona potrafi zrozumieć nasze niepokoje i cierpienia, a nie dane jej będzie zaznać rozkoszy i szczęścia. Będzie potem w rozpaczy krążyć po mrocznych lasach, będzie wzywać mnie śpiewem i światłem. Po co?
— Upragniona i nieosiągalna! — szeptałem patrząc, jak znika w głębi parku.
Konferencja Niebian udała się doskonale. Ogromna sala przyjęć galaktycznych została podzielona na sektory. Wewnątrz sektorów stworzono warunki odpowiednie dla poszczególnych istot. Aldebarańczyey mieli ogromną grawitację, Altairczycy twarde promieniowanie swojej rozpalonej gwiazdy, Weganie intymny półmrok i wspaniałe rośliny. Jedynie Aniołom z Hiad nie stwarzano szczególnych warunków, gdyż ten ludek świetnie przystosowywał się do każdych. Wiele sektorów świeciło pustką, bo konstruktorry z Ory przewidzieli tyle różnych wariantów życia, że połowy tych hipotetycznych form istnienia nie zdołano jeszcze odkryć.
Chciałem w czasie narady siedzieć razem z Fiolą, ale Wiera poleciła mi, abym zjawił się w sektorze Słońca, gdzie zebrali się ludzie.
Usiadłem między Romerem i Andre, w pobliżu Olgi, Allana, Lusina i Leonida. Przed nami i za nami zajęli miejsca pracownicy Ory wolni od dyżurów przy urządzeniach sztucznej planety. Ludzi było wiele. Jeszcze więcej było gości, zwłaszcza Aniołów. Sektory wznosiły się amfiteatralnie ku górze rzędami foteli, grupami drzew lub trawnikami — każdemu ludowi zapewniono otoczenie takie, do jakiego przywykł. Przed fotelami i wszelkiego rodzaju „siedziskami” znajdowały się wideofony, tłumaczące dowolne formy mowy na zrozumiałe dla danego odbiorcy. Ludzie, Anioły i częściowo Weganie korzystali z języka dźwięków, pozostali nawiązywali kontakty przy pomocy różnorodnych rodzajów promieniowania.
Przy oświetlonym stoliku w centrum sali zasiedli Wiera ze Spychalskim — przewodniczącym dzisiejszej narady mieszkańców naszej Galaktyki.
Trąciłem łokciem zachmurzonego Andre.
— Warto było wybrać prezydium, jakie lubili przodkowie, po jednym przedstawicielu z każdego gwiazdozbioru, nie sądzisz?
Andre w ciągu ostatnich dni nie dojadał i nie dosypiał, krzątał się wśród Aniołów, ale niczego nowego nie zdołał się dowiedzieć. Nie udało mu się też nic wyciągnąć z lękliwych Altairczyków, którzy niewątpliwie zataili ważne informacje o kosmicznych podróżnikach.
— Zwróć się do Romera — burknął. — Nie jestem specjalistą od prezydiów.
Do Romera się nie zwróciłem. Paweł ustawił laskę pomiędzy nogami, położył ręce na rękojeści i z obojętną pogardą oglądał salę. Nadal więc wypytywałem Andre:
— Po odwiedzinach u Aniołów chodziłeś do mieszkańców Aldebarana i Capelli. Co opowiadają?
— To samo. To znaczy nic. — Ani słowa?
— Przecież ci mówię! A może przynieść deszyfrator, żebyś mógł sam porozumieć się z przyjaciółmi?
— Żadnego snu, żadnej myśli?
— Po raz setny mówię ci, że nic! Aldebarańczycy starają się myśleć jak najmniej, a ich sny są pozbawione obrazów i przedstawiają jakieś barwne pasma. Może im się śni, że ciążenie wzrosło do tego stopnia, iż nie mogą oddychać.
— Mają ciężki sen w dosłownym znaczeniu tego słowa… Bez zwiększenia grawitacji nie zasypiają w ogóle. — Dziękuję za informację. Zapomniałeś, że ja również słuchałem wykładu Spychalskiego o życiu na Aldebaranie i Capelli!
Póki rozmawiałem z Andre, Spychalski zaproponował Wierze, aby powiedziała kilka słów na temat zadań pierwszej narady międzygwiezdnej. Wiera w swojej mowie proklamowała początek nowej ery kosmicznej, początek okresu współpracy wewnątrzgalaktycznej.
Andre był zdania, że Wiera stara się przedstawić współpracę międzygwiezdną w zbyt różowych kolorach. — Wszechświatowe towarzystwo charytatywne powiedział ziewając. — Bractwo spadających z nieba syntetycznych gołąbków. Wielka Loża Niebian-Spryciarzy. Ironia Andre bardzo mnie dotknęła. Zapytałem go z wyrzutem, czy to nie on przypadkiem napisał niedawno symfonię o harmonii gwiezdnych światów.
— Ja — odparł Andre obojętnie. — I nadal jestem zwolennikiem współpracy kosmicznej. Ale niechaj i gwiezdni braciszkowie zakaszą rękawy.
Romero zdawał się słuchać tylko Wiery. W ciągu godziny nie odwrócił głowy, nie chrząknął i trwał w niezmiennej pozie z rękami skrzyżowanymi na lasce i z arogancką nudą na twarzy. Pochwycił jednak sedno naszej cichej rozmowy. Obrócił się ku nam.
— To pierwsza pańska idea, drogi Andre, która wydaje mi się zdrowa. Po wczorajszej teorii sądziłem, że pan już skończył się jako myśliciel.
Zaciekawiłem się, o którą teorię Andre mu chodzi. Czy o tę zabawną hipotezę na temat niewidzialności nieznanych wrogów Galaktów?
— Nie, następną. Nasz przyjaciel Andre jest generatorem nowych pomysłów działającym w sposób ciągły. Nie dalej jak wczoraj przekonywał mnie, że człowiek jest czymś w rodzaju sztucznego tworu zaprojektowanego w niepamiętnych czasach przez Galaktów, którzy po skonstruowaniu porzucili nas na Ziemi ze względu na naszą całkowitą nieprzydatność.
Niczego podobnego Andre mi nie mówił.
— Drobiazg — rzucił lekko Andre. — Hipoteza równie dobra jak każda inna, wynik analizy jednego z teoretycznych możliwych przypuszczeń… W instytucie Lusina wytwarza się pegazy i smoki, działając na genetyczne kwasy nukleinowe koni i jaszczurek, czemu więc człowiek nie miałby być wynikiem eksperymentów genetycznych na małpach? Zadanie przy obecnym stanie wiedzy zupełnie możliwe, po prostu nikt się nim nie zajmował. Założyłem więc, że niegdyś na Ziemi wylądowali Galaktowie i trochę poeksperymentowawszy z kodem genetycznym małp, stworzyli ludzi podobnych do siebie. Zgodzicie się, że to przypuszczenie doskonale tłumaczy wiele zagadek.
— Przypuszczenie czy fantazja? — zapytał Romero. — Ponieważ pan już zaczął, więc proszę dokończyć. Mam na myśli ocenę, jaką MUK dał pańskiej interesującej teorii.
— MUK odrzucił moją hipotezę — powiedział niechętnie Andre. — Uznał ją za nienaukową.
— Nazwał ją bredniami, miły Andre. Wybrał właśnie to słowo do precyzyjnej kwalifikacji pańskiego kolejnego dzieła naukowego. Co zaś do mnie, to uważam, że słówko „brednie” zawiera więcej treści niż wszystkie inne wasze uczone rozważania o Galaktach i ludziach, kwasach nukleinowych i kodach genetycznych.
Powiedział to z taką złością w głosie, że zrobiło mi się nieprzyjemnie. Andre milczał ponuro, a ja wiedziałem, skąd się wziął jego zły nastrój.
Po wystąpieniu Wiery zrobiono przerwę, aby goście mogli przemyśleć jej słowa. W przerwie dla chętnych wykonano symfonię Andre. Kompozytor opowiedział o swym utworze. Potem zabrzmiała mechaniczna muzyka. Słuchałem koncertu siedząc obok Fioli w jej sektorze. Muzyka wprawiła ją w zdumienie. Dźwięki są wulgarne powiedziała — a efekty barwne prymitywne. Czyżby ludzie zachwycali się czymś równie bezsensownym? Zapewniłem ją, że normalni ludzie nie zachwycają się podobną sztuką, a jeżeli zdarzają się dziwacy w rodzaju Andre, to bywają zwykle wyśmiewani. Wydaje mi się, że to wyjaśnienie zadowoliło ją.
Postarałem się również poznać opinie innych Niebian.
— No więc tak — powiedziałem później Andre. Altairczycy uważają, że symfonia jest zbyt pastelowa, zawiera zbyt mało promieni rentgenowskich, dla Aldebarańczyków jest zbyt lekka, Aniołom wydaje się zimna i pusta, Weganom prymitywna i monotonna… Co poza tym? Ludzie nadal mają zbyt wąskie spektrum warunków życiowych, więc dla nich jest zabójcza. Kto wygrał?
— Idź do diabła! — powiedział Andre pogodnie. Podejrzewam, że przewidywał fiasko i zabiegał o urządzenie koncertu jedynie po to, aby spełnić warunki zakładu. — Niebianie mają jeszcze mniej poczucia estetyki niż ludzie. Rozkoszuj się swoją fizjologiczną papką muzyczną, jeżeli nie rozumiesz arcydzieł.
— Nie powiedziałeś, kto wygrał zakład? — nalegałem.
— Ty — przyznał niechętnie. — Ale, jeśli cię można prosić, nie tańcz i nie krzycz na całą Orę. Jak na mój gust cieszysz się zbyt hałaśliwie.
Obiecałem mu cicho przeżywać tę radość.
Ostatnie dni pobytu na Orze były wypełnione naradami. Ludzi pomiędzy sobą i ludzi z grupami Niebian. Na jednej z narad u Spychalskiego, na której nie było gwiezdnych gości, postanowiono, że dwa największe statki galaktyczne: „Pożeracz Przestrzeni” i „Sternik” powinny kontynuować podróż w głąb Galaktyki.
Wiera wytłumaczyła, dlaczego penetracji gwiezdnych głębi nie można odłożyć na później. Wyprawa na Orę miała dwa zadania, z których jedno — stworzenie podstaw organizacyjnych przyszłego Sojuszu Międzygwiezdnego — wykonano.
— Jednakże — mówiła Wiera — gdzieś wśród gwiazd mieszka podobny do nas, wysoko rozwinięty naród Galaktów, o którym nie dowiedzieliśmy się niczego. Cała praca nad tworzeniem sojuszu mieszkańców gwiazd stanie pod znakiem zapytania, jeżeli nie dowiemy się, czy projektowanej organizacji nie zagraża niebezpieczeństwo. I na odwrót, sprawa może posunąć się szybko naprzód, jeżeli zapewnimy sobie pomoc Galaktów. Dokąd skierować statki w ich poszukiwaniu? Skąd Galaktowie przylecieli do gwiazdozbioru Hiad i na Altair? Najprawdopodobniej z Plejad, które są skupiskiem gwiezdnym położonym najbliżej Hiad. Tak więc skok w Plejady, dokąd ludzie jeszcze nie docierali, będzie naszym kolejnym zadaniem.
— Ja lecę „Pożeraczem Przestrzeni” — zakończyła Wiera. — Ewakuacji gości z Ory i wysłania statków na Ziemię podejmie się szanowny Marcin Julianowicz.
Spychalski uśmiechnął się niewesoło.
— Miałem nadzieję, że i mnie, staruszka, zabierzecie ze sobą w daleki rejs. Ale widzę, że trzeba będzie dożyć ostatnich lat jako dozorca tej planetki.
— Nie jako dozorca, ale jako przedstawiciel ludzkości na wysuniętej gwiezdnej placówce. A my będziemy kontynuować pańskie poszukiwania.
Po zakończeniu narady spytałem Romera: — Pan z nami, Pawle, czy na Ziemię?
— W starożytności — odparł sucho — za główną cnotę mężczyzny uważano umiejętność walki z wrogiem. „Pożeracz Przestrzeni” ma zadanie szczególne: zwiad na terytorium wroga. Straciłbym dla siebie szacunek, gdybym nie wykorzystał możliwości wykazania się odwagą godną mężczyzny!
Wydaje mi się, że mógłby powiedzieć to samo mniej zawiłym stylem.
Kolejno odlatywały statki na Altair, Aldebarana, Capellę, Fomalhaut, aż wreszcie nastała kolej na odlot mieszkańców Wegi.
Noc przed rozstaniem z Fiolą spędziłem w jej parku pod smętnym blaskiem sztucznego księżyca. Przeważnie milczeliśmy. W tym milczeniu było coś tak lirycznie ziemskiego, że mój smutek zamienił się w rozpacz. To była pierwsza noc, w czasie której Fiola nie wypytywała mnie ani o naukę, ani o kosmos, ani też o nasze porządki społeczne, czy też statki gwiezdne. Intymnie głupia noc, prawdziwa noc zakochanych.
Przed świtem Fiola wstała.
— Zapala się słońce, Eli. Muszę iść. Zobaczymy się w porcie kosmicznym.
Wieczorem do bazy gwiazdolotów zajeżdżały kolejno autobusy, z których wypryskiwały świecące kolumny Wegan. Przytłumione, uroczyste światło, płynące z ciał mieszkańców Wegi, zalało cały port. Poszedłem tam z Lusinem i stałem na uboczu. Wielu Wegan poznawało mnie i powitalnie błyskało oczami.
Potem zjawiła się Fiola. Ruszyłem ku niej, a ona błyskawicznie przypłynęła do mnie.
— Obiecałeś przyjechać — przypomniała. — A jeżeli nie będę mógł, przyjedziesz ty.
Po jej odlocie chodziłem długo po Orze wraz z Lusinem.
— Jesteś biologiem — powiedziałem. — Wiesz, że miłość jest jednym z bodźców do przedłużenia gatunku. Czy może istnieć miłość, kiedy o tym bodźcu nie może być mowy? Jeżeli dwie istoty tak różnią się od siebie, że nie mogą mieć wspólnego potomstwa… Czy takie dwie istoty mają prawo kochać się?
Lusin rozumiał mnie znacznie lepiej, niż mogłem przypuszczać.
— Miłość — przedłużenie gatunku, tak. Tak się zaczynało. Będzie inaczej. Miłość — wspólnota dusz. Wyższe stadium.
— Okazuje się — powiedziałem gorzko — że stałem się przypadkiem pionierem nowej, wyższej formy uczucia: jedności pokrewnych dusz Wszechświata. Mnie pierwszemu przypadło w udziale pokochać istotę biologicznie obcą.
— Tak, Eli. Pierwsze kroki. Dziś obce. Jutro zwykłe.
— Jutro będzie twój kopalny bóg z głową sokoła powiedziałem ze złością. — Na nic więcej wasza biologia się nie zdecyduje.
Następnego dnia flotylla trzech statków odlatywała z Aniołami na Hiady. Załadunek skrzydlatych odbywał się przy akompaniamencie krzyków, łopotu skrzydeł i skowytów. Znajome Anioły rzucały się nam na szyje, potęgując zamieszanie swymi płaczami i narzekaniami.
Nagle w skrzydlatym tłumie pojawił się Trub i roztrąciwszy pobratymców pomknął ku nam z rykiem. Krzyczał nie wiadomo dlaczego tylko do mnie:
— Eli! Eli! Eli!
Objął mnie skrzydłami i zabulgotał straszliwym głosem:
— Nie pojadę! Chcę z ludźmi, tylko z ludźmi! Andre próbował przemówić do rozsądku awanturującemu się Aniołowi, ale Trub krzyczał coraz głośniej:
— Pojadę z ludźmi! Nie chcę do siebie!
Lusin miał łzy w oczach i czule gładził lśniące pióra krzykacza.
— Dobry — szeptał. — Cudowny. Najlepszy.
Odszukałem Spychalskiego i powiedziałem, co się dzieje.
— Chcecie wziąć Anioła z sobą? A na diabła wam Anioł? — zdumiał się Spychalski.
— Proszę na niego spojrzeć — powiedziałem. Przecież to piękny okaz. Jakie on wrażenie wywrze na Ziemi! Zresztą przywiązał się do nas nie mniej niż my do niego. Ponadto nie cierpi swoich pobratymców.
Spychalski wywołał Wierę. Przekazał jej życzenie Truba i nasze, a od siebie dodał, że prosi o to samo.
— Możecie zabrać Truba — powiedziała i wyłączyła się.
Pomknąłem ku swoim krzycząc już z daleka, że sprawa załatwiona. Trub ma piekielnie mocne skrzydła i mało mi nie połamał kości.
— Jestem twoim niewolnikiem — powiedział. Niewolnikiem na wieki, Eli!
— Jesteś moim adiutantem — odparłem. — Adiutant jest kimś w rodzaju przyjaciela. Na prawach przyjaźni poproszę cię o jedną drobną przysługę.
— Wszystko, co zechcesz. Jestem szczęśliwy, o potężny…
— Wykąp się i zmień odzież. W magazynach jest wiele anielskich szat, weź co najmniej tuzin na zapas. Trub natychmiast uniósł się w górę. Jak na swoją ogromną wagę latał wspaniale.