3. Ziemia

1

— Eli! — dźwięczał mi w uszach głos. — Eli! Eli! Chciałem się odezwać, chciałem powiedzieć, że słyszę, że żyję. „Zdaje się, że oślepłem, ale wszystko pozostałe jest w porządku! — chciałem odkrzyknąć temu głosowi. — Zaraz wstanę, nie wołaj mnie tak rozpaczliwie, nic się nie stało. Zostaw mnie na chwilę w spokoju!”

Wydawało mi się wówczas, że myślę sprawnie i precyzyjnie. Dzisiaj, przeglądając zapisy pracy mózgu, widzę, że moja świadomość ledwie się tliła. na pograniczu jawy i gorączkowych majaków. Dziesięć razy umierałem i dziesięć razy przywracano mnie do życia, zanim sam nie zacząłem o to życie walczyć.

— Eli! — wołano. — Eli! Eli!

Głos nie pozostawiał mnie w spokoju. W ciemnym zewnętrznym świecie nie było nic prócz niego, cały świat był tym głosem. Ciasny, krzyczący, niespokojny świat. Nareszcie zdecydowałem się spełnić prośbę głosu. Otworzyłem oczy.

Koło łóżka siedzieli Olga i Osima. Wpatrywali się we mnie.

— Odzyskuje przytomność! — powiedziała Olga szeptem.

Powieki znów mi opadły. Ciążyły mi tak bardzo, tak wiele wysiłku kosztowało mnie ich dźwiganie, że musiałem trochę odpocząć. Nie mogłem jednak, bo znów wypełnił mnie głos krzyczący: „Eli! Eli!” Jęknąłem.

— Przestań! — wyszeptałem i znów otworzyłem oczy.

Olga płakała. Osima również wycierał łzy.

— Przyjaciele! — powiedziałem i spróbowałem się podnieść.

— Leż! — rozkazała Olga. — Nie wolno ci się ruszać.

Ogarnęło mnie przerażenie. Przypomniałem sobie krwawą czerwień Groźnej. Musiałem się przekonać, iż oddalamy się od straszliwego skupiska Chi w Perseuszu…

— Leż! — powtarzała Olga gładząc mi ręce. — Nic nie zobaczysz. Jesteśmy bardzo daleko od tego miejsca. — A więc gdzie jesteśmy? — zapytałem. — Ile czasu upłynęło od bitwy?

Zdążyłem usłyszeć, że od Perseusza dzieli nas trzy tysiące lat świetlnych i znów straciłem przytomność.

W ten sposób rozpoczęła się moja rekonwalescencja.

2

Uczyłem się być żywym: otwierać oczy, słuchać, odpowiadać na pytania, jeść. Potem doszła do tego nauka wielkiej sztuki chodzenia. To była trudna nauka. Upłynęło wiele miesięcy, zanim znów stałem się podobny do innych ludzi.

Miałem pecha: ucierpiałem więcej od innych. Trzecia fala przeciążeń narobiła wiele szkód, ale tylko mnie porozrywała tkanki i zmiażdżyła kości. Osiem osób, a wśród nich Leonid, straciło na krótko przytomność i ocknęło się, gdy gwiazdolot wyrwał się na otwartą przestrzeń.

— Ja również zemdlałam — mówiła Olga. — Stało się to wtedy, kiedy zobaczyłam, w jakim stanie ty… Przypomniałam sobie, jak bardzo prosiłeś, abym natychmiast zniszczyła krążowniki wroga…

Byliśmy w parku. Siedziałem w wózku-awionetce, a Olga stała obok mnie. W parku rozkwitły bzy, trzecie wiosenne bzy w czasie naszej wyprawy. Pachniała ziemia. Olga wychudła, była blada i nieśmiała. Przekonałem się, że potrafi płakać. Wzruszało mnie to, ale jednocześnie irytowało. Chciałem widzieć przy sobie nie roztrzęsioną, wspominającą straszliwe przeżycia, lecz dawną rozsądną i beznamiętną, spokojną Olgę, a jeszcze chętniej taką, jaka była w Perseuszu: odważną i przewidującą…

Zażartowałem: — W każdym razie postąpiliśmy ze Zływrogami nader zływrogo. Myślę, że całe to wstrętne skupisko gwiezdne drży na myśl o tym, że moglibyśmy powrócić.

— Dlaczego nazywasz to skupisko wstrętnym? Czyżbyś nie zachwycał się dawniej jego pięknością? Zresztą nie wszyscy jego mieszkańcy myślą ze strachem o naszym powrocie. Mamy tam przyjaciół.

— Mówisz o Galaktach?

— Właśnie o nich. Pamiętasz nieaktywne gwiazdy, od których Zływrogi odrzucały nas tak energicznie?

— A więc Galaktowie zamieszkują układy tych gwiazd? To jest pewne?

— Sam się o tym przekonasz, kiedy zapoznasz się z danymi przetworzonymi przez komputer. Przyjaznych gwiazd jest w skupiskach Perseusza więcej niż zasiedlonych przez Zływrogów. Nie dotyczy to przestrzeni międzygwiezdnych, którymi oni całkowicie władają. Niestety nasze odbiorniki są zbyt słabe, aby utrzymywać dalekosiężną łączność na falach przestrzeni.

Przypomniałem jej bitwę ze Złotą Planetą.

— Wrogowie do końca nie wiedzieli, do czego jesteśmy zdolni. Inaczej unikaliby zbliżenia z naszym gwiazdolotem.

Olga przez chwilę myślała, a potem zapytała ostrożnie:

— Czemu o tym wspominasz?

— Nie wiem, tak jakoś samo przyszło na myśl…

— Sądzisz, że Andre jeszcze żyje? Niczego się o nim nie dowiedzieliśmy i nie zdołaliśmy pomóc… Przecież ty sam w Perseuszu głosowałeś za powrotem…

— Wówczas nie mogliśmy pomóc, trzeba więc było wracać.

— Uważasz, że sytuacja się zmieniła?

Udałem, że rozmowa mnie zmęczyła. Nie chciałem ujawniać tego, co mnie niepokoiło. Zanim nie przybędziemy na Ziemię, nie można być niczego pewnym.

3

Któregoś dnia, kiedy jak zwykle usiłowałem spacerować po parku, Leonid powiedział, że chce ze mną porozmawiać.

Domyśliłem się, jaki będzie temat tej rozmowy.

— Chcesz tutaj, czy wolisz pójść do mojej kabiny?

— Lepiej do ciebie, aby nikt nie przeszkadzał.

W kajucie wisiał na ścianie wykres powrotu: świecąca linia i pełznący po niej czerwony punkcik — nasza droga na Ziemię i statek. Czerwony punkcik zbliżał się do końca linii. Od gwiezdnych skupisk Perseusza dzieliło nas bez mała pięć tysięcy lat świetlnych. Przez dwie trzecie przebytej drogi byłem nieprzytomny.

— Za miesiąc Ora, za trzy miesiące Ziemia — powiedziałem wskazując na wykres.

— Tak. Ora za miesiąc, Ziemia za trzy. Ale dla mnie nie mało żadnego znaczenia.

— Skąd ta obojętność?

— Doskonale wiesz o co chodzi, Eli.

— Naturalnie. Chodzi o Olgę. Co mi chcesz o niej powiedzieć?

Leonidowi zszarzała twarz. Mój zimny ton przyprawił go o wściekłość, ale postanowił za wszelką cenę zachować spokój.

— Wiesz doskonale, jak ona się do ciebie odnosi. Kiedy chorowałeś, zaniedbywała statek, całymi dniami i nocami siedziała przy twoim łóżku…

— I jakie wnioski z tego wyciągasz? — zapytałem. Źrenice mu się rozszerzyły. Ledwie nad sobą panował.

— Czemu się z nią nie ożenisz?

— Dziwią mnie takie rady słyszane od ciebie.

— Nie! — krzyknął. — Nie ma w tym nic dziwnego! Jeżeli nie masz serca… Nie wolno ci się nad nią tak znęcać! Dlaczego milczysz? Czemu nie odpowiadasz?

Zastanawiałem się, co mam mu odpowiedzieć. Ani on, ani Olga nie zrozumieliby tego, co się we mnie dokonywało. Oni są normalni, a ja nie. To, czym obecnie żyłem, wykluczało jakąś dodatkową namiętność. Nie mogłem sobie pozwolić nawet na malutką miłostkę, a Olga zasługiwała na wielką miłość — doskonale to pojmowałem.

Tłumaczyć to Leonidowi nie miało sensu. Powiedziałem więc:

— Milczę, ponieważ oczekiwałem od ciebie nie pytań, lecz prośby, takiej prośby, w odpowiedzi na którą mógłbym ci tylko uścisnąć rękę i powiedzieć: masz rację, nie mam żadnych kontrargumentów.

— Oczekiwałeś więc prośby, a nie pytań. Powiedz mi wobec tego, jakiej prośby oczekiwałeś?

— Spodziewałem się, że powiesz: Eli, Olga nie dostrzega, że jest ci obojętna, w ogóle nie widzi żadnej z twoich wad, bo wydaje się jej, iż w tobie skupiły się wszelkie ludzkie zalety. Ta mądra i przenikliwa kobieta myli się tylko w jednym: w ocenie ciebie. Ale wiemy obaj — czekałem, że mi to powiesz, Leonidzie — że jesteś człowiekiem bez serca i niegodnym jej, że nie dasz jej szczęścia, bo chyba w ogóle nikomu szczęścia dać nie możesz. Ja za to nie znam innej radości, jak tylko być zawsze razem z nią, pomagać jej, przyjmować jej pomoc… Wiemy także, iż będzie to również jej szczęście, bo przy mnie Olga potrafi dać z siebie wszystko, co w niej najlepszego…

Leonidowi tak rozbłysły oczy, że trudno mi było w nie patrzeć.

— To nieprawda, że nie masz serca. Ale przypuśćmy, iż powiedziałem ci to wszystko własnymi słowami. Co mi na to odpowiesz?

Wskazałem mu na ścianę, gdzie czerwony punkcik wolno — zaledwie z tysiąckrotną prędkością światła pełzł po świetlistej linii.

— Za miesiąc znajdziemy się na Orze i tam się pożegnamy. Ty zostaniesz z Olgą, ja odejdę. Będziecie pokonywać kosmiczne przestrzenie, a ja muszę lecieć na Ziemię. Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo pragnę być na Ziemi!

Objął mnie i wyszedł nie powiedziawszy ani słowa.

4

Kiedy w przestrzeni optycznej ukazała się Ora, kończył się trzeci rok naszej kosmicznej odysei.

Szliśmy w obszarze nadświetlnym i na Orze nas nie widziano. My natomiast widzieliśmy sztuczną planetę, a właściwie oglądaliśmy jej przeszłość, nieustannie zbliżając się ku teraźniejszości.

Zadumałem się nad tym przez chwilę: zwykle teraźniejszość odsuwa się od nas i staje się przeszłością, tu zaś było na odwrót — przeszłość stawała się teraźniejszością.

Lokatory pracujące na falach przestrzennych przekazywały również, jak Ora wygląda obecnie. Różnicy nie było.

O dobę świetlną przed Orą „Pożeracz Przestrzeni” wynurzył się z obszaru nadświetlnego i już jako zwykłe ciało materialne kontynuował podróż w nie naruszonej przestrzeni. Dopiero wówczas nas wykryto. Na spotkanie pomknął jeden z gwiazdolotów. Wkrótce przekonaliśmy się, że to był „Sternik”, którym nadal dowodził Allan. Allan już z daleka zasypał nas powitalnymi depeszami, pytał, co się wydarzyło w rejsie i czy uzyskaliśmy jakieś wiadomości o Andre. Na to ostatnie pytanie odpowiedzieliśmy niezwłocznie, natomiast resztę obiecaliśmy opowiedzieć osobiście. Zagroził, że wejdzie w obszar nadświetlny, aby szybciej się z nami spotkać. Olga odpowiedziała: „Wchodź! I tak będziemy widzieć twój stateczek”.

Kiedy statki położyły się na równoległe kursy, Allan przekazał dowodzenie zastępcy i przyleciał do nas. Z radości nieco przesadził. Nawet Leonid postękiwał wyrwawszy się z jego objęć. Dla mnie Allan zrobił wyjątek, traktując mnie jak chorego.

— Ach wy włóczęgi! — wrzeszczał po chwili. Gdzieście się podziewali przez ponad dwa lata? Opowiadajcie, opowiadajcie: gdzie? co? jak?

Zaprowadziliśmy go do klubu, gdzie zebrała się cała załoga. Niepokoiła nas tylko jedna sprawa: co słychać na Ziemi i jak zakończył się spór Wiery z Romerem?

Altan rozsiadł się w fotelu i popatrzył na nas rozpromienionym wzrokiem. Cieszył się z naszego niepokoju o ziemskie sprawy, bo nie mógł pojąć całej głębi naszej rozterki.

— Jaki spór? Drobiazg, dawno się już wszystko uspokoiło. Wprawdzie coś tam było i ludziska wiecowali niczym starzy, dobrzy przodkowie. Romero hałasował we wszystkich głośnikach i błyszczał we wszystkich wideokolumnach. Z taką pasją bronił starych zasad społecznych, że łzy z oczu wyciskał. Krzyczał o przodkach, o potomkach, o nas, o Zływrogach, o Niebianach, o komputerach wielkich, małych, informacyjnych i akademickich. A propos, Wielki Komputer Akademicki również przyznał mu rację. Ale nadszedł dzień plebiscytu, który postanowiono przeprowadzić, chociaż i tak wszyscy wiedzieli, jaki będzie jego wynik.

Zaśmiał się triumfalnie. W klubie wisiała kamienna cisza, baliśmy się nawet spojrzeć na siebie. Allan nie zrozumiał, dlaczego mu nie przerywamy. — Ludzkość zwariowała! — krzyczał radośnie. To było masowe szaleństwo, mówię wam. Romero uzyskał poparcie niecałych trzech dziesiątych procent ogółu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z ułamkami zgadzało się z Wierą. Wielki uznał własną klęskę i zażądał uaktualnienia swych własnych podstawowych programów.

Podbiegliśmy do Altana i z radością zaczęliśmy podrzucać go pod sufit. Jedynie my, którzy poznaliśmy pułapki Perseusza i ogień walki z Groźną, mogliśmy do końca, całym sercem, a nie tylko rozumem pojąć, jak dalece słusznie postąpiła ludzkość.

Kiedy podniecenie trochę opadło, powiedziałem ironicznie:

— Ty oczywiście znalazłeś się między tymi, którzy zachowali rozsądek do końca i głosowali za Romerem?

— Ja? — zdziwił się Altan. — Chyba zwariowałeś, Eli. To właśnie mnie oskarżył Romero, że uległem szaleństwu. Nie jestem takim mówcą jak on, ale kiedy występowałem, ludzie wyłączali transmisje Pawła. Słowo daję, że tak było! Kamagin z Gromanem i nasz Trub również dolewali oliwy do ognia. Śmierć kosmonautów i niszczenie planet w Plejadach doprowadzały ludzi do wściekłości. A Trub latał nad tłumem i dziko wrzeszczał archanielskim głosem.

— Jak się czują na Ziemi kosmonauci i Anioł? zainteresowała się Olga.

— Doskonale! Trub jest szczęśliwy i jedyną jego troską jest to, że małe dzieci trochę się go boją, bo nie potrafi cicho latać. Nastolatki urządzają z nim wyścigi na awionetkach, no i oczywiście wygrywają. Kosmonauci przekwalifikowują się na nawigatorów gwiazdolotów i opędzają się od kandydatek na żony. Nie dacie wiary, ile się w nich dziewcząt zakochało! Wspaniali chłopcy, młodsi od każdego z nas, a jednak urodzili się ponad czterysta lat temu — moim zdaniem to kobiety najbardziej pociąga.

Zapytałem, jakie ważne prace rozpoczęto ostatnio na Ziemi. Allan odpowiedział mi na to całą przemową. Entuzjazm, który ogarnął Ziemię, znalazł upust w praktycznym działaniu. Utworzono przedsiębiorstwa: „Zakłady Budowy Gwiazdolotów” z bazą na Plutonie i „Zakłady Budowy Planet”, które trudno nazywać przedsiębiorstwami, gdyż połowa ludzkości w nich pracuje. Na zielonej Ziemi pozostali jedynie starcy, dzieci i obsługa ziemskich fabryk. Bałaganu i zamieszania jest na razie tyle, że postronnemu obserwatorowi włosy by się zjeżyły na głowie, ale obserwatorów nie ma, wszyscy są uczestnikami i każdy w miarę własnych sił stara się bałagan pogłębić. Zacznijmy od tego, że na razie nie ma jeszcze konkretnego planu pracy dla „Zakładów Budowy Planet”. Jednym z proponowanych kierunków działalności jest wznoszenie nowych planet wokół samotnych gwiazd sąsiadujących ze Słońcem. To się już robi. Budowa przebiega pod hasłami: „Precz z pustymi gwiazdami!”, „Wszyscy do walki o najwyższą planetność gwiazd naszego rejonu Galaktyki!”, „W układzie każdej gwiazdy planety przydatne dla każdej formy życia!” i tak dalej, i tak dalej. Plakaty i transparenty z tymi złotymi myślami spotyka się na wszystkich zaludnionych planetach, nie sposób przed nimi uciec. Do Aldebarana w jedną stronę i gdzieś poza Krzyż Południa w drugą nie ma gwiazdy, gdzie by nie kipiała robota. Ale ostatnio słyszy się głosy, że wybrano nieodpowiedni kierunek inwestycji, że droga jest wprawdzie najłatwiejsza, lecz mało skuteczna. Z wolna coraz więcej entuzjastów zyskuje idea, aby zamiast przysposabiać się do natury, przystosować ją do naszych wymagań. Nie wznosić rojów planet wokół gotowych gwiazd, lecz zbudować cały obszar planetarny dla wszystkich wyobrażalnych form życia i zaopatrzyć go w odpowiednie sztuczne słońca. To jest oczywiście znacznie trudniejsze, ale też i bez porównania ciekawsze. Przykładem takiej wszechstronnie przemyślanej planety może być Ora. Rejon budowy już wybrano: okolice Syriusza i jego sąsiada, białego karła — zwarty wycinek kosmosu między Orionem a Wielkim Psem o objętości około tysiąca parseków sześciennych. W myśl tego projektu na stworzone od podstaw uniwersalne planety z pełną automatyzacją produkcji i usług należy stopniowo przenieść wszystkich Niebian, którym jest ciasno i niewygodnie w domu. Na razie jest to pieśnią przyszłości: plany poszczególnych planet są jeszcze w stadium szkiców, bo zespoły wydelegowane dla uzgodnienia warunków życiowych z przyszłymi mieszkańcami jeszcze wędrują po gwiazdozbiorach. Trzeba bowiem ustalić rozmiary globów, temperaturę słońc, długość dnia i nocy, skład atmosfery i siłę ciążenia, rodzaj pomieszczeń mieszkalnych i pokarmu. Ale już teraz, kiedy zbiera się te wszystkie dane, flotylla Gwiezdnych Pługów, powolnych statków przestarzałej konstrukcji, orze kosmos w pobliżu Oriona i wytwarza mgławice pyłowe do dalszej przeróbki na planety lub słońca.

— Chociaż sprawa jest aż nazbyt prosta — wrzeszczał Allan — bałaganu i tam nie brakuje. U nas tak zawsze. Najpierw całymi miesiącami nie możemy podjąć decyzji, a potem zaczyna się popłoch i szturmowszczyzna: Gwiezdne Pługi chodzą z maksymalnymi- prędkościami, przestrzeń kosmiczna trzeszczy w szwach, na każdym kroku obłoczki pyłowe! Niby określono granice, niby wydano instrukcje, ale włażą ludziska do rezerwatów, jakby już pustki zabrakło. Na gwiezdnych trasach dzieją się okropne rzeczy! W drodze na Orę nasz „Sternik” o mało nie wleciał do obszaru kompleksowego zniszczenia: przed nami rozpadała się jakaś zbędna gwiazda z kategorii czarnych karłów, a po bokach przestrzeń zamieniano na pierwotny pył budowlany. Nie wiadomo którędy lecieć. Minął czas romantyki międzygwiezdnej. Jeśli tak dalej pójdzie, przestanę latać i pójdę budować planety.

Popatrzył na nas roześmianymi oczami i zakończył: Tak wyglądają nasze ziemskie sprawy, braciszkowie teraz mówcie, co wieziecie ze sobą z Perseusza?

— Zaraz ci pokażemy na stereoekranie coś ciekawego — odparł Leonid.

Kiedy Leonid przygotowywał pokaz, zwróciłem się do Olgi:

— Czemu spoglądałaś na mnie co chwila w czasie opowiadania Allana o Ziemi? Patrzyłaś na mnie, jakbyś była czymś zaskoczona.

— Dziś się śmiałeś — odpowiedziała. — Śmiałeś się po raz pierwszy od dwóch lat, Eli!

— No i cóż z tego? Spodobało ci się to, czy przeraziło?

— Sama nie wiem. Zdumiałam się. Zobaczyłam nagle, że bardzo się zmieniłeś.

5

Na Orze przeniosłem się z „Pożeracza Przestrzeni”, który oddano do dyspozycji Spychalskiego, na „Sternika” odlatującego na Ziemię. Leciałem sam, bo załoga „Pożeracza Przestrzeni” musiała jakiś czas pozostać na Orze, aby przekazać gwiazdolot nowemu dowódcy.

Jeszcze przed startem „Sternika” na Ziemię pomknął kurier z wiadomością o naszym powrocie z Perseusza.

W trakcie mojej wielomiesięcznej choroby na statku zbudowano trzy urządzenia do generacji i odbioru fal przestrzeni, niewiele różniące się od tego, które takie usługi oddało nam w gwiezdnym skupisku. Nazwaliśmy te mechanizmy SFP-1, to znaczy stacja fal przestrzennych model pierwszy. Jedną SFP-1 przekazaliśmy Spychalskiemu, drugą przeznaczyliśmy dla Plutona, ostatnią natomiast wraz ze wszystkimi notatkami i obliczeniami, wykonanymi w czasie rejsu, zabrałem ze sobą, aby poddać je kontroli na wielkich maszynach.

Trudno mi opisać zachwyt Spychalskiego, kiedy dowiedział się, do czego służy to urządzenie. Trzeba, podobnie jak on, całe życie strawić na lotach bez widoczności, a potem nieoczekiwanie zyskać wzrok, aby zrozumieć jego stan. Staruszek rozpłakał się obejmując nas wszystkich po kolei.

Do mnie powiedział:

— Panu podziękuję osobno. Proszę przyjąć w rewanżu malutki prezencik. Sympatyczny, prawda? Podarkiem okazała się taśma z zapisem listu Fioli.

Poszedłem do swego pokoju, aby w samotności przeżyć spotkanie z dziewczyną. Przeszłość ogarnęła mnie z taką siłą, że na moment wydała mi się ważniejsza od teraźniejszości. Fiola, rozświetlona i piękna, zapłonęła w półmroku tajemniczych lasów planety krążącej wokół białej Wegi. To była Fiola u siebie w domu, nie pośród cudów stworzonych przez człowieka, lecz u siebie! „Eli, mój Eli! — śpiewała i jarzyła się Fiola. — Czekam, obiecałeś przyjechać, chcę cię zobaczyć!” Zrobiło mi się smutno, że nie mogłem udać się do niej, ale cieszyłem się, że mnie chce zobaczyć. Później schowałem taśmę, aby często jej nie wyjmować. Musiałem myśleć o Ziemi, a nie o Wedze. W całym Wszechświecie istniało dla mnie jedno tylko pociągające miejsce — maleńka i potężna Ziemia, prawdziwy, a nie geometryczny środek świata. Tęskniłem do niej i bałem się jej. Nie byłem pewien, czy zechce być tym, w co ją chcę zmienić.

Napisałem odpowiedź na list Fioli i przekazałem Spychalskiemu, który obiecał przesłać ją dziewczynie z pierwszym kurierem, jaki poleci do gwiazdozbioru Lutni.

— A sam pan przypadkiem nie zechce się przespacerować na Wegę? — zapytał z uśmiechem. — Niezła gwiazdka.

— Nie — odparłem. — Muszę lecieć na Ziemię.

— Tak, oczywiście. Powinien się pan podleczyć, a gdzie to można zrobić lepiej niż na staruszce Ziemi?

On też zupełnie mnie nie rozumiał! Następnego ranka wystartowaliśmy na Ziemię.

6

Nie mogę sobie teraz przypomnieć tygodnia spędzonego na pokładzie „Sternika”. Allan należy do tego gatunku astronautów, którzy powierzając sterowanie automatom nie odchodzą od nich na krok. Spotykałem go tylko w jadalni. Godzinami siedziałem na fotelu ustawionym w parku i drzemałem.

Na Plutonie zatrzymałem się dwa dni.

Nie poznałem planety: w starym projekcie planowaliśmy wspaniałą atmosferę nie gorszą od ziemskiej, rozległe lasy, nawet ocean. Atmosferę zdążono wytworzyć, sady i parki zasadzono, ale oceanu nie było, gdyż na jego miejscu rozciągały się zautomatyzowane hale produkcyjne, bezludne fabryki, całe setki i tysiące kilometrów fabryk…

Nazywaliśmy Plutona pracowitą planetką. Dziś należałoby go nazwać „huczącą planetą”. Łoskot rozlegał się wzdłuż równika i pod biegunami, w głębi skał i w stratosferze. Wszędzie panował taki harmider, jaki nie zdarza się nawet w czasie trzęsienia ziemi.

— To się nazywa rozmach, co? — krzyknął do mnie Allan, z którym wybrałem się awionetką na oblot globu. — Przyznaj się, że nie oczekiwałeś czegoś podobnego!…

— Oczywiście, że nie.

— Główne warsztaty Sojuszu Gwiezdnego…

Chcesz zobaczyć nowe gwiazdoloty?

— Naturalnie.

— Statki są na Biegunie Południowym, w magazynie wyrobów gotowych. Surowce wyładowuje się na Biegunie Północnym, skąd rozsyła się je po całej planecie do fabryk, a potem już w postaci gotowych gwiazdolotów trafiają właśnie na Biegun Południowy.

Na Biegunie Południowym przelecieliśmy nad obszarem równym co do wielkości Europie — to właśnie był magazyn wyrobów gotowych. Tysiące kilometrów kwadratowych, pokrytych ogromnymi iglicami gwiazdolotów gigantycznej floty galaktycznej zajętej ostatnimi robotami wykończeniowymi przed startem w otwarty kosmos. Nawet jedyny w swoim rodzaju do niedawna „Pożeracz Przestrzeni” wydałby się karzełkiem w porównaniu z tymi ogromami.

— Trzeba wracać — powiedział Allan po pewnym czasie.

— Wracaj sam — odparłem. — Ja się jeszcze trochę powłóczę nad planetką.

— Możesz nawet pokoziołkować, bo zdaje się lubisz tę zabawę. Na Plutonie już zainstalowano własny Wielki Komputer, na razie tylko na dziesięć milionów Opiekunek, ale ty, jak wszyscy kosmonauci, jesteś w nim zdublowany.

— Co mówisz! To wielka wygoda, z pewnością skorzystam z okazji.

Długo krążyłem nad równinami Plutona. Nie minęły nawet pełne trzy lata od mego rozstania z tymi okolicami. Wspomnienia tłoczyły mi się w mózgu, ale nigdzie nie mogłem znaleźć zapamiętanych widoków. Nawet słońca świeciły inaczej! Jedna gwiazda sztuczna dopędzała drugą, dzienna ustępowała miejsca wieczornej, a za nią wytaczała się nocna. Niegdyś były to różne słońca o odrębnej charakterystyce, sprzyjające pracy lub odpoczynkowi. Dziś wszystkie błyszczały jednakowo jasno, przez okrągłą dobę panował dzień i planeta nie znała odpoczynku. Ten hałaśliwy, rozpasany Pluton nie znający snu i wypoczynku podobał mi się bardziej niż dawny, który znałem: statecznie pracujący i równie statecznie odpoczywający po pracy… Tam była miarowa robota, tu zaś natchniona praca, do której wszyscy tęskniliśmy.

Rozpędziłem awionetkę do maksimum. Górskie szczyty gwiazdolotów odpływały do tyłu i zapadały się poza horyzont. Mogłem poszaleć w powietrzu, bo teraz strzegła mnie Opiekunka, ale po szamotaninie w nieeuklidesowych sieciach Perseusza straciłem zapał do psot. Zresztą jeszcze niecałkowicie wylizałem się z ran.

Leciałem spokojnie po prostej i pogrążałem się w rozmyślaniach. Myślałem nie o Plutonie, lecz o Ziemi. Po tym, co tu zobaczyłem, już nie obawiałem się spotkania z Ziemią.

Przed kosmodromem zatrzymałem awionetkę w powietrzu i zamknąwszy oczy wsłuchałem się w łoskot planety. Lubiłem muzykę klasyczną, przed snem zamawiałem sobie indywidualne melodie zgodne z nastrojem, wytrzymałem nawet „Harmonię Gwiezdnych Sfer” Andre, ale niczego równie potężnego, podobnego do uczucia, jakie wywołał we mnie grzmot tego kosmicznego warsztatu, nigdy przedtem nie doznałem. Wreszcie poznałem prawdziwą harmonię gwiezdnych sfer!

Oddalając się już od Plutona w kierunku Ziemi, nadal czułem w sobie ten potężny, twórczy łoskot…

7

Lecąc ku Ziemi spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, że zgotują mi uroczyste powitanie. Wróciłem najwcześniej i zapłaciłem za to: jeśli nie wszystkie należne nam hołdy, to w każdym razie większość z nich przypadła w udziale mnie jednemu. Poczynając od Marsa naszemu gwiazdolotowi towarzyszyła honorowa eskorta kosmiczna. Nie będę opisywał scen powitania na kosmodromie, gdyż transmitowano je na wszystkie planety Układu Słonecznego. Przez trzy godziny kłaniałem się, ściskałem dłonie, uśmiechałem się i powiewałem kapeluszem, aż wreszcie zwaliłem się z nóg ze zmęczenia.

Dopiero w domu, w starym mieszkaniu na Zielonym Bulwarze, mogłem odetchnąć z ulgą w otoczeniu przyjaciół.

— Czuję się tak, jakbym okradł kolegów — poskarżyłem się. — Gdybym wiedział, nigdy bym sam nie przyleciał.

— Powitamy ich równie gorąco — pocieszyła mnie Wiera. — A ciebie witano nie tylko jako członka wyprawy. Mam przyjemną wiadomość: twój projekt przekształcenia Ziemi w ucho, oko i głos Wszechświata został zatwierdzony.

Byłem zaskoczony i oszołomiony, bo jeszcze z nikim swymi myślami się nie dzieliłem.

— Z dala od Ziemi zapomniałeś o naszych zwyczajach — powiedziała Wiera z uśmiechem. — Czyżby ci nie mówiono, że na Plutonie zainstalowano Komputer Państwowy? Spacerowałeś nad planetą, a Opiekunka zapisywała twoje myśli, które uznała za tak ważne, iż natychmiast przesłała je na Ziemię. Nasz Wielki, także niezwłocznie, przekazał je każdemu człowiekowi. Dopiero wchodziłeś na Plutonie na pokład gwiazdolotu, gdy tu ludzie już dyskutowali nad twoją ideą. Na jutro jesteś zaproszony na posiedzenie Wielkiej Rady, gdzie będziesz referował swoje propozycje.

— To znaczy, że projekt nie został jeszcze zatwierdzony? — zapytałem.

— Nic podobnego. Poparli go w zasadzie wszyscy. Ale naturalnie będziesz musiał odpowiedzieć na szereg pytań. Poza tym przed urzeczywistnieniem projektu musisz się podleczyć, bo stan twego zdrowia wzbudza niepokój w Komputerze Medycznym.

Mnie stan własnego zdrowia nie kłopotał. Spotkanie z przyjaciółmi i radosna wiadomość o przyjęciu projektu podziałały na mnie lepiej od najskuteczniejszego lekarstwa. Duży pokój Wiery ledwo pomieścił wszystkich zebranych. Szczególnie wiele miejsca zajmował Trub. Na kosmodromie razem z nami wtłoczył się do aerobusu, wiedząc już z doświadczenia, że te aparaty latają znacznie szybciej niż Anioły. Natomiast kategorycznie odmówił korzystania z windy i oświadczył, że samodzielnie wleci na siedemdziesiąte dziewiąte piętro. Przyznam się, że mu nie uwierzyłem: Trub waży około stu kilogramów, a do pokonania miał około trzystu metrów wysokości. Anioł postawił jednak na swoim. Najpierw odpoczywał co dwadzieścia pięter w parkach, później co piąte piętro na werandach, ale dotarł do mego mieszkania. Zdyszał się, spocił i był niesłychanie z siebie dumny. Trub stopniowo przyzwyczaja się do ziemskich warunków, lecz stara się zawsze chodzić własnymi drogami. Lusin jest w nim dosłownie zakochany, do tego stopnia, że nawet zaniedbał swój projekt ptasiogłowego bożka.

Mimo wszystko ziemskie mieszkanie, a zwłaszcza kobiece pokoje, nie nadają się dla Aniołów. Trub sam rozumiał, że latać w nich nie można, i starał się zachowywać spokojnie, ale nawet przy najlepszych chęciach każdemu jego poruszeniu lub drgnięciu skrzydeł towarzyszył łoskot jakiegoś przedmiotu spadającego ze ściany lub mebli.

Wśród gości nie było Żanny. Zapytałem o nią. Wiera odpowiedziała, iż Żanna zjawi się później.

Żanna przyszła razem z Olegiem, ładniutkim trzyletnim chłopczykiem z żywymi, rozumnymi oczami i tak podobnym do ojca, że wydało mi się, iż widzę malutkiego Andre.

Ze sto razy ćwiczyłem w myśli spotkanie z Żanną, wybierałem słowa, które jej powiem, i wyraz twarzy, jaki przybiorę. Teraz wszystko zapomniałem. Żanna położyła mi głowę na ramieniu i rozpłakała się. Objąłem ją w milczeniu.

Później wymamrotałem:

— Wierz mi, jeszcze nie wszystko przepadło. Spojrzała na mnie tak zrozpaczonym wzrokiem, że tylko całym wysiłkiem woli zmusiłem się, aby nie odwrócić oczu.

Po pewnym czasie, pozostawiwszy Olega gościom, poszliśmy z Żanną do mego pokoju. Wpatrywałem się w nią z niepokojem. Bardzo się zmieniła, mało w niej zostało z tej przystojnej, kokieteryjnej, dosyć lekkomyślnej kobiety, jaką znałem. Miałem przed sobą poważnego, głęboko przeżywającego człowieka, który nie potrafił się pogodzić ze swoim nieszczęściem.

— Opowiedziano mi wszystko o Andre — odezwała się wreszcie. — Codziennie słucham jego głosu, jego pożegnania ze mną i Olegiem przed napadem Zływrogów… Wiem, że zrobiliście wszystko, aby go wyzwolić lub chociażby odszukać jego ślady. Wiem nawet, że przed śmiercią krzyknął „Eli!”, a nie „Żanno!”.

— Przed zniknięciem, Żanno. Andre nie zginął, lecz został porwany. Dlatego właśnie wołał mnie, a nie ciebie. Znalazł się wprawdzie w niebezpieczeństwie, ale śmierć mu nie groziła i nie zamierzał się z tobą żegnać.

— Czemu tak sądzisz?

Widziałem, że mi nie wierzy. Nikt prócz mnie nie wierzy, że Andre żyje. Z innymi mogłem się liczyć, ale ją musiałem przekonać.

— Właśnie dlatego. Żył, kiedy go już całkowicie spętali. Romero pewnie ci mówił, że słyszeliśmy jego wołanie o pomoc, zupełnie już go nie widząc?

— Tak, mówił. Romero uważa, iż Andre nie żyje. — Posłuchaj teraz mnie, a nie Romera. Gdyby Niszczyciele chcieli Andre zabić, nie walczyliby z nim, starając się wziąć żywcem. Ma dla nich nieocenioną wartość jako jedyny przedstawiciel najpotężniejszych w ich historii wrogów: Co im da unicestwienie pojedynczego człowieka? Jestem przekonany, że oni lepiej dbają o jego zdrowie, niż ty sama potrafiłabyś to zrobić!

— Zniszczyliście cztery krążowniki przeciwnika. Andre mógł być na każdym z nich.

— Andre nie mogło być na żadnym z nich, bo chociaż Niszczyciele byli wówczas jeszcze bardzo pewni siebie, z pewnością nie narażali jeńca na przypadkowe niebezpieczeństwo, jakie zawsze może grozić w czasie walki. Mogli liczyć na zwycięstwo, ale nie na to, że nie poniosą żadnych strat, i na pewno natychmiast po wzięciu do niewoli umieścili Andre w bezpiecznym miejscu.

— Mówisz tak, jakbyś to wszystko widział na własne oczy.

— Po prostu sam bym tak postąpił, a nie mam podstaw sądzić, że wrogowie są głupsi od nas.

Żanna zamyśliła się. Obudziłem w niej nadzieję, z którą nie chciała się już rozstawać, lękając się równocześnie, że nadzieja się nie spełni.

Nagle powiedziała:

— A czy za śmiercią Andre nie przemawia to, że niczego nie… Rozumiesz mnie, Eli! Romero uważa, że wrogowie starali się wydobyć z niego nasze tajemnice, ale najwyraźniej niczego się nie dowiedzieli… To przecież prawda?

Ogarnęła mnie wściekłość. Chwyciłem przestraszoną Żannę za ramiona i zajrzałem jej w oczy.

— Kochałaś Andre — powiedziałem dobitnym szeptem. — Znałaś go lepiej od nas wszystkich, Żanno! Jak śmiesz tak o nim mówić? Czyżbyś była na tyle ślepa, że nie rozumiałaś własnego męża?

Żanna znów się rozpłakała. Nie mogłem i nie chciałem jej pocieszać, bo to byłoby potwierdzeniem tego, że Andre nie żyje. Chodziłem po pokoju i samemu chciało mi się płakać.

Opanowawszy się Żanna powiedziała:

— To wszystko jest tak okropnie trudne, Eli. Gdyby nie Oleg, nie potrafiłabym znieść takiego nieszczęścia. Zastanawiałam się już poważnie nad tym, czy warto żyć, skoro Andre zginął.

— Został porwany, Żanno!

— Tak, został porwany. Czyżbym powiedziała inaczej? Ale jeśli Andre żyje, to czy istnieje najmniejsza nawet szansa wyzwolenia go z niewoli? Wkrótce do Perseusza uda się nowa wyprawa Floty Galaktycznej. Sądzisz, że Andre uda się uratować?

— W każdym razie będziemy próbować. Jedno mogę ci obiecać: nie wrócimy z Perseusza, zanim nie zbadamy każdej, nawet najmniejszej planetki, nie przeszukawszy jej cal po calu.

Wstała. — Muszę już wracać z Olegiem do domu. Dziękuję ci! Dziękuję! Zawsze byłeś serdecznym przyjacielem Andre, czasami nawet byłam o ciebie zazdrosna. Ale teraz, po jego śmierci…

— Porwaniu — powiedziałem z pasją w głosie. Andre został porwany!

Spojrzała na mnie z przestrachem.

— Nie poznaję cię. Sądziłam początkowo, że to z powodu choroby tak się zmieniłeś. Ale to coś innego. Trochę się ciebie boję.

Uśmiechnąłem się z wysiłkiem.

— Niepotrzebnie. Przyjaciele nie muszą się mnie lękać.

8

Po wyjściu gości zostaliśmy we dwoje z Wierą. Siedziałem w jej pokoju, a siostra chodziła od drzwi do okna i z powrotem. Pamiętałem jeszcze z dzieciństwa, że potrafiła tak spacerować godzinami, zatrzymując się czasami przy oknie i patrząc w milczeniu na miasto. Tak było i teraz. Wszystko pozostało po staremu.

A jednak wszystko się zmieniło. Zmieniła się Wiera, zmieniłem się ja. Trzy lata temu odkryłem ze zdumieniem, że siostra wcale nie jest starą kobietą, jaką mi się zawsze wydawała, lecz młodą dziewczyną, nieco tylko starszą ode mnie. Dziś zobaczyłem, że Wiera osiągnęła wiek dla kobiety przełomowy: rozkwit bezpośrednio poprzedzający powolne więdnięcie. Te trzy ubiegłe lata musiały ją wiele kosztować.

— Wiero — zapytałem — nie pogodziłaś się z Pawłem?

— Nie kłóciliśmy się przecież, po prostu zrozumieliśmy, że jesteśmy sobie obcy…

— Jeśli dobrze pamiętam, Romero nie chciał zerwania.

— A czyż ja chciałam? Zerwanie nastąpiło niezależnie od naszych pragnień.

— Bolejesz nad tym?

— Byłoby mi trudniej, gdybym utrzymywała znajomość z człowiekiem, który stał mi się obcy.

— A Paweł? Czy nadal cię kocha?

— Kocha, kocha!… Romero kocha przede wszystkim siebie. Jestem przekonana, że cierpi tylko z powodu urażonej dumy, a zrujnowana miłość nic go nie obchodzi.

— No cóż, Romero jest istotnie dumny…

— Pomówmy lepiej o czymś innym — powiedziała Wiera. — Wielki Komputer tak zinterpretował twój plan: najpierw trzeba zmienić Ziemię w gigantyczny nadajnik fal przestrzennych, a dopiero później rozpoczynać poważne batalie.

— Zupełnie słusznie.

— Zbudowaliśmy wielką Flotę Galaktyczną — powiedziała w zadumie Wiera. — Widziałeś statki na Plutonie. Każdy z nich jest silniejszy od całej eskadry „Pożeraczy Przestrzeni”. Zapadła już decyzja wysłania tej floty do Perseusza. Teraz, w związku z realizacją twego planu, wyprawa zostanie na pewien czas wstrzymana.

— Nie wstrzymana, lecz po prostu odpowiednio przygotowana. Czekają nas gigantyczne bitwy, których skali nawet po powrocie z Perseusza nie potrafimy sobie wyobrazić. Nie zapominaj, że przeciwnicy znają teraz naszą potęgę i nie zasypiają gruszek w popiele!

— Dlatego wszyscy tak gorąco cię poparli — zauważyła Wiera. — Doskonale zaprojektowałeś wojnę, a teraz trzeba zaplanować pokój.

— To jedno i to samo, Wiero. Wojna kończy się zwycięstwem, a zwycięstwo jest początkiem pokoju.

— Mylisz się, to są różne rzeczy.

— Wytłumacz mi, bo nie rozumiem…

— Widzisz, wojna nie rozwiązuje wszystkich problemów.

— Twoim zdaniem pokonanie wrogów, starcie na pył ich potęgi wojskowej nie stanowi rozwiązania problemu?

— To tylko początek rozwiązania, jego punkt wyjściowy, nic więcej. Prawdziwym sukcesem będzie dopiero wprowadzenie naszych przeciwników na tory życia pokojowego.

Popatrzyłem na siostrę z niedowierzaniem.

— Zwariowałaś?! Istotnie spodziewasz się, że rozmowy pokojowe z tymi piekielnymi istotami dadzą jakiekolwiek rezultaty?

— Gdybym nie miała nadziei na pokojowe rozwiązanie konfliktu, nie głosowałabym za budową floty wojennej. Nie gorzej od ciebie rozumiem, że perswazjami nic się nic wskóra. Trzeba ich pokonać.

— I wszystkich wyniszczyć.

— To po prostu niemożliwe. Nie można przecież mieć pewności, że pojedyncze statki Niszczycieli, zawczasu lub po bitwie, nie uciekną do innych galaktyk i tam wrogowie nie udoskonalą się tak dalece, że prześcigną ludzi jak niegdyś prześcignęli Galaktów. Nie możesz też zaręczyć, że już teraz gdzieś w odległych rejonach gwiezdnych nie ma ich kolonii. W samej tylko naszej Galaktyce jest sto pięćdziesiąt miliardów gwiazd, a poza jej granicami istnieje niezliczone mrowie innych galaktyk. Nie można ich przecież wszystkich zbadać pokolei!… Czy możesz zagwarantować, że nasi wrogowie tam nie dotarli?

— Nie mogę. Zływrogi mogą być wszędzie. Chodzi jednak o to, aby oczyścić z nich skupiska Perseusza.

— To znaczy wygrać jedną bitwę i później wplątać się w nic kończącą się, wyniszczającą wojnę. Powiesz, że to jedynie hipotetyczna możliwość, która może się spełnić. Ale kiedy określa się politykę na całe tysiąclecie, należy brać pod uwagę wszystkie możliwości, nawet najmniej prawdopodobne. Zwyciężyć w jednej, tak zwanej decydującej bitwie i zostawić potomkom w spadku niebezpieczeństwo całkowitej zagłady — nie, do tego nie można dopuścić!

Słuchając jej przeniosłem się myślą do Perseusza. Znów ujrzałem Złotą Planetę. W czymś przypominała Plutona — takie same kosmiczne warsztaty, w których wprawdzie nie produkowano gwiazdolotów, lecz za to zmieniano krzywiznę otaczającego świata, zamieniano przestrzeń w materię, wzbudzano potężne pola grawitacyjne. Ile tysięcy takich planet stoi naprzeciw jednego naszego Plutona? Na ilu tysiącach takich globów przeklęte głowookie stwory usiłują przejąć naszą umiejętność rozpylania materii, zamieniania jej w „nic”, jak my przejęliśmy od nich sztukę zmiany gęstości tego światowego „nic”? Przy ich talencie technicznym zadanie nie jest zbyt trudne, a Zływrogi przy tym bardzo się spieszą… Co będzie, jeśli nasza flotylla natknie się na ogień zaporowy nowo zbudowanych anihilatorów masy?

— Na razie mamy nad nimi wielką przewagę — powiedziała Wiera. — Nie możemy jej utracić.

— Powiedziałaś, że zwycięstwo w wojnie to dopiero początek.

— Tak, początek. Najpierw zmusimy ich siłą do zaniechania okrucieństw, a następnie stopniowo wciągniemy do stowarzyszenia rozumnych i wolnych istot Galaktyki. Sam mówiłeś, że są pracowici i odważni, że mają ogromne osiągnięcia techniczne. Czy sumienie pozwoli nam na zawsze odsunąć taki naród od współpracy międzygwiezdnej? — Nie widzę możliwości współpracy z nimi.

— Do niedawna nie wiedziałeś nawet o ich istnieniu. Nie byłoby rozwoju, gdybyśmy od razu wszystko wiedzieli. Nie wierzę zresztą w przestępstwa popełnione z samej tylko miłości do zła. Nasi wielcy przodkowie uczyli, że u źródeł polityki leżą potrzeby gospodarcze. Jeżeli Zływrogi zostały przestępcami, to znaczy, że przestępstwa przynoszą im korzyści.

— Zamierzasz znaleźć inny sposób zaspokojenia ich potrzeb?

— Przypomnij sobie: po zjednoczeniu Ziemi, kiedy żaden człowiek już nie wyzyskiwał drugiego, cała ludzkość jeszcze długo żyła kosztem innych, wprawdzie nierozumnych, istot. Całe stada krów, owiec, kur i kaczek prowadzono na ubój, aby człowiek miał mięso. Syntetyczne mięso z naszych fabryk jest smaczniejsze od zwierzęcego; sztuczne mleko lepsze od krowiego… Nie potrzebujemy produktów organizmów żywych i nikt już nie hoduje zwierząt na pokarm. Czy przypadkiem coś podobnego nie zachodzi u Zływrogów? Zaczęli uciskać sąsiadów, gdyż znaleźli łatwy sposób zaspokajania własnych potrzeb. Może znajdziemy inne sposoby ich zaspokojenia, jeżeli oczywiście te potrzeby są życiowo uzasadnione?

— Wydaje mi się, że mówiąc o potrzebach, w jakimś stopniu usprawiedliwiasz postępowanie Zływrogów!…

— Mylisz się. Zrozumieć — nie znaczy usprawiedliwić. Niewolnictwo nie staje się moralnie bez zarzutu tylko dlatego, że niewolnik przynosi właścicielowi korzyść. Zło ma pędy i korzenie. Jeżeli zetniemy pień nie karczując korzeni, korzenie mogą wypuścić nowe pędy. Siłą zmusimy Zływrogów do zaprzestania rozbojów i uwolnimy ich niewolników — zrąbiemy pień wyhodowanego przez nich zła. Później trzeba wykluczyć samą możliwość odrodzenia się zła, a do tego należy wykryć korzenie, z jakich wyrastało. Jeśli Zływrogom na przykład do podtrzymywania własnego istnienia potrzebne są żywe tkanki, mogą zająć się hodowlą syntetycznych tkanek i narządów, w czym chętnie im pomożemy.

— Powiem tylko, że przekształcenie diabłów w anioły nie jest rzeczą prostą.

— Podobnie jak nauczanie Aniołów ludzkich zwyczajów. Ale musimy się tym zająć.

— Wątpię, aby nasze pokolenie doczekało rezultatów tych wysiłków.

— Już ci powiedziałam, że opracowujemy politykę na całe tysiąclecia. Warto się starać, gdyby nawet dopiero wnuki doczekały się wyników.

Poszedłem do siebie i zmieniłem ubranie. Zapłonęła wideokolumna. Pośrodku pokoju stał Romero opierając się na swojej nieodłącznej laseczce.

— Gratuluję szczęśliwego powrotu, drogi przyjacielu! Proszę nie wstawać, doskonale pana widzę, a uścisnąć sobie dłoni i tak nie będziemy mogli. Zechce mi pan uczynić ten zaszczyt i spotkać się ze mną jutro.

— Chętnie, ale wieczór mam zajęty. Jestem oczekiwany o tej porze w Wielkiej Radzie.

— W takim razie w porze obiadu. Posiedzimy razem przy stole jak za starych, dobrych czasów. Mam nadzieję, że nie obraził się pan za to, że nie byłem na spotkaniu? Rozumie pan, wśród witających były osoby…

— Rozumiem, Pawle. Jutro w porze obiadowej będę u pana.

Romero zniknął.

9

Przez cały ranek włóczyłem się po ulicach Stolicy, wzlatywałem w awionetce nad jej spiętrzonymi domami, wyprawiałem się na okoliczne pola i do lasów, a wreszcie wykąpałem się w kanale. Chłopcy z mieszczącego się po sąsiedzku internatu patrzyli z szacunkiem, jak wychodziłem z wody: był już listopad. Trzeba na trzy lata zagubić się w kosmicznych przestworzach, aby odczuć, jak dobrze jest w domu!

Później wróciłem do miasta. Ulice były puste. Przechodniów było niewielu.

Przysiadłem na ulicznym skwerku. Naprzeciw wznosił się dom z daszkiem otaczającym parter. Pod tym właśnie daszkiem w czasie poprzedniego pobytu na Ziemi chroniłem się przed deszczem. Wspomniałem nieznajomą dziewczynę o długiej szyi i szerokich brwiach, Mary Glann, która wówczas stała obok i wymyślała mi.

Co się teraz z tą nieznośną Mary dzieje? Czy jest jeszcze w stolicy, czy też, jak wszyscy, pomknęła na jakąś nową budowę?

Ktoś usiadł na tej samej ławce. Początkowo nie zwracałem na sąsiada uwagi i dopiero po dłuższej chwili obróciłem się ku niemu.

To była Mary Glann.

Jej zjawienie się tak mnie zaskoczyło, że zrazu nie potrafiłem wydusić z siebie słowa.

— Witam pana, Eli! — powiedziała dziewczyna. — Bo pan nazywa się Eli Gamazin, prawda?

— Dzień dobry! — odparłem. — Tak, jestem Eli Gamazin, a pani, jeśli się nie mylę, nazywa się Mary Glann?

Nie zdziwiła się i spokojnie skinęła głową.

— Cóż za przypadek — powiedziałem. — Proszę sobie wyobrazić, że przed chwilą myślałem o pani!

— Pan uważa to za przypadek? Po prostu chciałam się z panem spotkać i poprosiłam Opiekunkę, aby napro-wadziła pana na myśl o mnie. Wczoraj byłam wśród wita-jących na kosmodromie.

Poczułem się głupio. W czasie swych podróży zdą-żyłem zapomnieć, że na Ziemi działają Opiekunki. Gdyby moje spotkanie z Mary uznać nawet za cud, to był to cud wytłumaczalny i dobrze zorganizowany.

— A więc chciała się pani ze mną spotkać i przygo-towała to spotkanie? Nadal jednak utrzymuję, że myśla-łem o pani niezależnie od tego, zastanawiałem się, gdzie może pani być. Cóż więc teraz powiemy sobie, skoro na-sze życzenia się spełniły?

Nie spieszyła się z odpowiedzią. Później przekona-łem się, że często jej się to zdarzało. Zastanawiała się nad czymś, a ja się jej przyglądałem. Zapamiętałem ją jako bardzo brzydką, ale to nie była prawda. Mary była zdecy-dowanie ładna. Szczególnie podobały mi się jej ciemne, zamyślone oczy.

— Zawiniłam wobec pana — powiedziała wreszcie Mary. — Nie wiem czemu byłam taka opryskliwa w Kai-rze i na tym placu. Postanowiłam pana za to przeprosić przy najbliższej okazji. Ale najpierw poleciał pan na Orę, a potem w Plejady i do Perseusza… No więc, wrócił pan i przepraszam!

Wstała, ale ją zatrzymałem. Miałem ochotę zażar-tować.

— A czy wie pani, że przed odlotem pytałem Infor-mację o naszą wzajemną odpowiedniość?

Mary zupełnie się nie speszyła.

— Tak, wiem. Wiem również i to, że pod żadnym względem do siebie nie pasujemy. Powodzenia, Eli.

Nie śmiałem jej dłużej zatrzymywać. Siedziałem na ławce i patrzyłem, jak odchodzi. Skłamała. Opiekunki nie zdradzają osobistych tajemnic, więc Mary nie mogła się dowiedzieć, iż zwracałem się do Informacji. Najwidocz-niej sama pytała o naszą odpowiedniość i stąd wie, że nie nadajemy się dla siebie. Zorientowała się, że mogę domy-ślić się jej małego sekretu i odeszła.

— Przypominam, że czeka na pana przyjaciel — powiedziała Opiekunka głosem staruszka.

Wezwana awionetka pojawiła się natychmiast, ale mimo to spóźniłem się do Romera o pół godziny.

— Chciałem już lecieć po pana — powiedział Pa-weł serdecznie mnie obejmując. — Informacja podała mi, że zamyślił się pan na jednym ze stołecznych placów. Do-kąd pójdziemy, mój młody nieszczęsny Odysie? Do obia-du mamy jeszcze około dwóch godzin, jeśli oczywiście nie chce się pan wcześniej czymś posilić.

Zachowywał się tak swobodnie, jak gdybyśmy się nigdy nie kłócili. Chętnie podtrzymywałem ten ton. Po sromotnej klęsce Romerowi było chyba nieprzyjemnie i wracać do naszych dawnych sporów. Spędziłem z Paw-łem dwie godziny i przekonałem się, że uważa swe da-wne poglądy za sprawę niebyłą, a nawet trochę z nich pok-piwa.

— Chodźmy na szczyt Pierścienia Centralnego, chcę stamtąd popatrzeć na Stolicę.

— Doskonale.

Jadąc na dach budynków, przyglądałem mu się ukradkiem. Wszyscy moi znajomi bardzo się zmienili i je-szcze nie przywykłem do ich nowego wyglądu.

— Dawno się nie widzieliśmy — powiedział Rome-ro z uśmiechem.

— Zaledwie dwa i pół roku.

— Nie, mój młody przyjacielu, całą epokę. Rozsta-liśmy się z jednym układem społecznym, powitaliśmy dru-gi. Rachubę czasu należy prowadzić według wydarzeń, a nie według godzin. Czas niczym nie wypełniony wydaje się krótki, natomiast naszpikowany faktami rozciąga się niepomiernie.

— Wydarzeń istotnie było wiele…

— Była rewolucja, przyjacielu. Wprawdzie władza nie przeszła w ręce innej klasy, jak to zdarzało się u przodków, ale tylko dlatego, że klasy nie istnieją. Nie zmniejsza to zresztą wagi dokonanego przewrotu.

— Nazywa pan to przewrotem?

— A pan uważa, że nie mam racji? Dotychczas ży-liśmy jedynie dla siebie, a teraz zanim Wielki zaaprobuje jakiekolwiek przedsięwzięcie, niewątpliwie korzystne dla ludzkości, będzie tydzień zastanawiał się, czy nie przynie-sie ono szkody któremuś z gwiezdnych narodów. — Zro-zumiałem od razu, że nie tyle usiłuje sprowokować mnie do sporu, ile stara się wyrzucić z siebie nagromadzoną go-rycz.

— Nazwałbym to inaczej, Pawle. Po prostu ludz-kość tak się rozwinęła, że do wszystkich jej dotychczaso-wych potrzeb doszła i potrzeba pomocy innym narodom.

— Zostawmy ten temat — powiedział. — Nie za-mierzam nikogo przekonywać. A propos… Kiedy ostatnio Wielki Komputer doniósł o pańskich oszałamiających od-kryciach w Perseuszu, ja, podobnie jak pozostali ludzie, z czystym sumieniem głosowałem za projektem pozbawie-nia Ziemi resztek samodzielności.

Rozmowa ta odbywała się już na dachu setnego pię-tra Pierścienia Centralnego.

— Wieczne miasto — powiedziałem wskazując na rozpościerającą się u naszych stóp Stolicę. — Będzie stało jeszcze w tysiąc lat po naszej śmierci jako pomnik naszych idei i dokonań.

— Umierające miasto — odparł Romero. — Jedy-ne miasto na Ziemi, które zaczęło umierać już przed swy-mi narodzinami.

Wiedziałem, że dla zgrabnego kalamburu Romero gotów jest nie szczędzić niczego, ale jego opinia o mym rodzinnym mieście do głębi mnie oburzyła.

— Nie zna pan historii Stolicy? — zdziwił się Paweł.

— Wiem tylko, że było to pierwsze miasto zwycięs-kiego komunizmu.

— W historii Stolicy jest to oczywiście najbardziej istotne. Ale poza sprawami zasadniczymi każda wiedza obfituje w interesujące drobiazgi. O jednym z takich dro-biażdżków chciałbym opowiedzieć, jeśli pan pozwoli. Wkrótce po zjednoczeniu ludzkości — zaczął Paweł — rozpoczęto poszukiwania wszystkich wybitnych idei, które utalentowani ludzie wymyślili w epoce rozbicia klasowego i których wówczas nie można było urzeczywistnić. Chodzi-ło tu o projekty maszyn, przekształcenia przyrody, wiel-kich robót budowlanych, a wśród nich wielkich zamysłów architektonicznych. Ktoś odkrył album rysunków dawno już wówczas nieżyjącego Borysa Landa, architekta pro-jektującego domy mieszkalne, hale sportowe i stadio-ny. Borys byt najwidoczniej jednym z tych, których w owej epoce nazywano „utalentowanymi pechowcami”. Dniem opracowywał rysunki standardowych pomieszczeń mieszkalnych, a nocą wznosił na papierze niemożliwe do realizacji miasta. Wśród jego wspaniałych fantazji znala-zło się również miasto na dwieście tysięcy mieszkańców — jeden wysokościowy dom otoczony parkiem… Dom-mia-sto mógł być łatwo wzniesiony za pomocą środków, jakimi dysponował pierwszy wiek komunizmu. I choć już wtedy było oczywiste, że miasta-giganty przeżyły się, ludzkość postanowiła wznieść Stolicę, miasto-pomnik i miasto pra-cujące, ostatnie ze skoncentrowanych osiedli ziemskich, dające mieszkańcom wszystkie wygody, jakie tylko mogli sobie wymarzyć. Wewnątrz pierścieniowych gmachów roz-mieszczono fabryki i magazyny oraz miejskie trasy komu-nikacyjne. Na zewnątrz powstały tarasowe masywy miesz-kalne poprzedzielane zgodnie z projektem parkami. Zale-ty projektu wkrótce stały się jego wadami.

Najpierw zbędne okazały się wspaniałe autostrady biegnące wewnątrz każdego budynku co dwadzieścia pię-ter. Zjawiły się centralne maszyny bezpieczeństwa i Opie-kunki, obumarły więc trolejbusy i elektromobile. Nikt nie chciał wlec się po szosie, skoro całkowicie bezpiecznie mógł latać w powietrzu. Życie i ruch, ukryte w luksuso-wych niczym pałace tunelach, znów wyrwały się na zew-nątrz.

Następnie przyszła kolej na fabryki. Zautomatyzo-wano je do tego stopnia, że przy całych kilometrach linii produkcyjnych trudno było spotkać jednego człowieka. Budując zakłady produkcyjne wewnątrz gmachów miesz-kalnych, zamierzano skrócić drogę robotnika do pracy. Ale skoro robotnik przestał być potrzebny, fabryki w po-bliżu mieszkań straciły rację bytu. Zautomatyzowane, bez-ludne wytwórnie zaczęto budować na pustyniach. Nie-które ze zwolnionych pomieszczeń Stolicy zajęły instytuty naukowe, w innych urządzono zimowe ogrody i parki — ulubione miejsca odpoczynku i staruszków, i dzieci. Ale wszystkich pomieszczeń nie zdołano zagospodarować. Stolica zieje kawernami. Trzech czwartych jej kubatury nie można spożytkować. Stało się oczywiste, że idea kon-centracji wielkiej liczby ludzi na niewielkiej powierzchni przeżyła się ostatecznie.

W pierwszym miesiącu rekrutacji ochotników na nowe budowy kosmiczne opuściło Stolicę trzy czwarte jej mieszkańców — zakończył Romero. — Na razie jest to je-szcze wielka metropolia. Wkrótce stanie się pustym miej-scem, a jeszcze po jakimś czasie — miastem niepotrze-bnym…

Zatrzymaliśmy się przy barierze. W dole, między Aleją Wielkich Przodków a Aleją Zieloną rozpościerał się rozległy park. Z purpury więdnących klonów, lip i dębów tryskał w górę łańcuch górski Pierścienia Wewnętrznego. Stolica była nie tylko wielkim miastem. Była pięknym, najpiękniejszym z miast zbudowanych kiedykolwiek przez ludzi.

— A pan, Pawle? Również zamierza pan porzucić Stolicę jako miasto niepotrzebne?

— Ja? Skąd ten pomysł, szanowny przyjacielu? Urodziłem się w Stolicy i tu wyciągnę kopyta, że użyję tego archaicznego zwrotu. Jak panu zapewne wiadomo, zajmuję się historią odkryć technicznych. Dotychczas była to nauka dosyć oderwana, aby nie rzec akademicka… Po dokonanym przez pańską siostrę przewrocie socjalnym sy-tuacja zmieniła się również w tej dziedzinie. Kompletuje-my obecnie informacje o naszej kulturze i osiągnięciach technicznych i tłumaczymy je na języki nowych przyjaciół. Należy wszak podnosić szanownych gwiezdnych pobra-tymców do poziomu kultury ludzkiej, a najwygodniej ro-bić to właśnie w Stolicy, gdzie skoncentrowano całą naszą mądrość… Chodźmy na obiad, bo stracimy najlepszą porę na posiłek.

— Jeszcze jedno pytanie, Pawle, i zaraz idziemy. Powiedział pan, że poparł mój projekt przekształcenia Ziemi w galaktyczny generator fal przestrzennych. Dla-czego pan to uczynił? Zdawał pan sobie oczywiście spra-wę, że Ziemia przejdzie w ten sposób na służbę całego So-juszu Międzygwiezdnego.

Nie oczekiwał takiego pytania i nieco się zmieszał. — Cóż mogę odpowiedzieć? No, po prostu chcia-łem pana poprzeć… Znudziło mi się płynąć pod prąd. Dlaczego ja jeden mam być rozsądny, kiedy wszyscy do-koła poszaleli?

— Spodziewałem się poważniejszej odpowiedzi, Pawle.

— Poważniejszej? Proszę bardzo! Do pańskiego projektu od razu przekonał mnie jego rozmach… Skoro już wplątaliśmy się, mimo moich przestróg, w taką wielką wojnę, to należy prowadzić ją na odpowiednią skalę!…

— Dobre i to! — powiedziałem wesołym tonem. — Sądzę, że znajdziemy wspólny język także w pozostałych sprawach. Nie, Pawle. Stolica nie umarła i jeszcze nie czas jej grzebać. Dziś poproszę Wielką Radę, aby w wolnych pomieszczeniach miasta zainstalowano doświadczalną sta-cję fal przestrzennych. Wkrótce kawerny znikną.

Romero zdjął kapelusz i złożył mi ceremonialny ukłon, dając w ten sposób do zrozumienia, że brak mu słów na wyrażenie swego uznania. Zrobił wszystko, aby jego milczenie było wymowne.

10

Dni nie biegły, lecz pędziły. Wstawałem o świcie i nie zdążyłem się nawet obejrzeć, kiedy następował wieczór. Spieszyłem się, cała Ziemia się spieszyła, gdyż Wielka Flota Galaktyczna po opuszczeniu Plutona już skoncentrowała się w pobliżu Ory. Statki trzeba było wyposażyć w superdalekosiężne lokatory, bo obecnie bez nich nie można było nawet myśleć o wyprawianiu się w przestworza kosmiczne. Cała ta robota spadła na mnie. Doglądałem projektowania gigantycznego nadajnika fal przestrzennych SFP-3 i kierowałem produkcją urządzeń pokładowych typu SFP-2. Wszystkie wolne pomieszczenia w Stolicy zostały oddane nowej wytwórni, ale powierzchni produkcyjnej zabrakło i z miasta trzeba było wysiedlić kilka instytutów oraz usunąć magazyny. Nigdy jeszcze za mojej pamięci Stolica nie żyła w tak wytężonym tempie.

Generatory pokładowe różniły się znacznie od tego, który tak wielkie usługi oddał nam w skupiskach Perseusza. Badania przeprowadzone na Ziemi wykazały, że jego zasięg jest zbyt mały, gdyż z trudem wykrywa obiekty leżące zaledwie o dwadzieścia lat świetlnych. SFP-1 nadawała się jedynie do przeczesywania bliskiej przestrzeni w rejsach ze Słońca ku Syriuszowi lub gwiazdom Centaura, nie dalej. Mogła też nawiązywać łączność na dalekie dystanse jedynie z potężnymi nadajnikami fal przestrzennych, których w Galaktyce dotychczas nie było. Mówię to na podstawie doświadczeń z naszej wyprawy, kiedy to oddalając się od Perseusza, bardzo szybko straciliśmy kontakt z Galaktami.

Natomiast model SFP-2 łatwo lokalizował ciała odległe o sto lat świetlnych. Gwiazdoloty wyposażone w takie mechanizmy już nie traciły się nawzajem z oczu i nie lękały się napadu ze strefy niewidzialności. Poza tym SFP-2 doskonale podtrzymywały dwustronną łączność telewizyjną w promieniu tych samych stu lat świetlnych, z silniejszymi zaś stacjami mogły porozumiewać się na znacznie większe odległości.

Właśnie taką potężną stację SFP-3 instalowaliśmy obecnie na Ziemi. Żaden gwiazdolot nie pomieściłby podobnie wielkiego urządzenia. Pobierana przezeń energia — pięć miliardów albertów — wielokrotnie przewyższała wydajność urządzeń energetycznych działających na Ziemi. Wszystkie planety pracowały, aby umożliwić montaż i uruchomienie SFP-3, która stała się jedynym wielkim przedsiębiorstwem na Ziemi. Wielka Rada uznała instalację SFP-3 za najważniejszą budowę Sojuszu Międzygwiezdnego.

Podstawowe budynki i urządzenia stacji postanowiono umieścić na dawnej pustyni Saharze. Zajmująca dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych SFP-3 miała według założeń działać w promieniu dziesięciu tysięcy lat świetlnych. Do centrum Galaktyki, w rejon Strzelca i Wężownika, nie sięgaliśmy, ale skupiska gwiezdne Perseusza, Hiady i Plejady znalazły się w strefie działania stacji. Już niebawem miała nastąpić chwila, kiedy- błyskawicznie działająca łączność scementuje wszystkie słońca Sojuszu Międzygwiezdnego w jedną całość.

Na Saharze budowano gmachy i montowano wielkie konstrukcje, a ja tymczasem pracowałem w doświadczalnej fabryce mieszczącej się wewnątrz Pierścienia Centralnego Stolicy. Sprawdzałem wraz z pomocnikami obliczenia całości i składałem najważniejsze podzespoły nadajnika.

Pracę tę przerwałem tylko dwukrotnie. Za pierwszym razem zdarzyło się to wtedy, kiedy na Ziemię powróciła załoga „Pożeracza Przestrzeni”. Męczące mnie do tej pory poczucie winy znikło. Olgę i jej towarzyszy witano znacznie uroczyściej niż mnie. Obchody na ich cześć trwały cały tydzień, musiałem więc i ja poświęcić na nie przynajmniej dwa dni.

Drugą pauzę zrobiłem sobie, kiedy Wiera, Lusin (oczywiście wraz z Trubem) i wielu innych moich kolegów odlatywało na Orę.

— Mam nadzieję, że nie pozostaniesz na Ziemi zbyt długo? — powiedziała Wiera przy pożegnaniu. — Bez ciebie jakoś nie wypada wyruszać na dalekie wyprawy.

Uśmiechnąłem się i wskazałem na mego pomocnika Alberta Byczachowa, który także przyjechał na kosmodrom. Albert, wesoły, białowłosy inżynier, kierował montażem urządzeń na Saharze.

— To on mnie tu trzyma, Wiero. Nie puści mnie, dopóki nie zbadamy wszystkich zakątków Perseusza. Zresztą i wy nie wyruszycie w daleką drogę, zanim nie zakończymy swej pracy.

Pożegnanie z przyjaciółmi wybiło mnie z rytmu pracy, zapragnąłem więc pospacerować opustoszałymi alejami Stolicy.

11

Jesień w Stolicy jest zawsze ładna, a tego roku była wręcz piękna. Chociaż Zarząd Osi Ziemskiej na wszelkie sposoby reklamuje swoją władzę nad klimatem i rzeczywiście potrafi zgodnie z uprzednio sporządzonym planem zapewnić dni słoneczne i słotne, huraganowe wiatry i nieruchomą ciszę, mrozy i odwilże, to jego możliwości kończą się na przygotowaniu zjawisk atmosferycznych. Subtelne odcienie pogody, które stanowią o jej uroku, pozostają poza zasięgiem meteorologów. „Jutro między 10 a 14 spadnie czterdzieści osiem milimetrów deszczu, a później będzie pogoda słoneczna i bezwietrzna”. Tego rodzaju komunikaty były na porządku dziennym, ale nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prognozy: „Tegorocznej jesieni jaskrawość czerwieni liści klonowych przekroczy średnią wieloletnią 0 18 procent, powietrze będzie przejrzystsze o 24 procent, a klangor żurawi nabierze szczególnej dźwięczności”. W gruncie rzeczy zaledwie dajemy sobie radę z żywiołowymi siłami natury, a cóż dopiero mówić o kształtowaniu jej piękna! Przyroda swe piękno tworzy sama.

Szedłem Gwiezdną Aleją i cieszyłem się, że wokół jest tak cudownie. Pokryte chmurami niebo nad samą głową, wiatr szumiał w gałęziach drzew i krzewów, a kiedy nadlatywał silny poryw wichru, cieniutkim głosikiem poświstywała trawa. Przechodniów nie spotykałem. Ziemia była samotna i odświętna.

Na zakręcie Alei o mało nie zderzyłem się z Mary i Romerem. Zatrzymałem się zaskoczony, a kiedy po chwili ochłonąłem i chciałem pójść dalej, przystanęli oni.

— Jak się pan czuje, drogi przyjacielu? — zapytał Paweł. — Wygląda pan nieźle.

— Dziękuję, nie narzekam na zdrowie. Przepraszam, ale się spieszę.

— Może pan iść — zezwolił łaskawie Romero salutując laseczką. — Zawsze był pan niesłychanie punktualny.

Oddalając się, usłyszałem jeszcze głos Mary.

— Eli mógłby chyba wybrać się razem z nami na tę wycieczkę? Jak pan sądzi, Pawle?

Odpowiedzi Romera już nie zrozumiałem. Wycieczek nie znoszę od czasów szkoły, kiedy nas nimi zamęczano. Zdziwiłem się jednak, że Mary nazywa Romera Pawłem.

Długo spacerowałem Aleją Gwiezdną. Szumiały lipy i dęby, lekki wiatr przeczesywał trawę, a ja rozmyślałem o różnych wydarzeniach. Nie ma nic dziwnego w fakcie, że Romero zna Mary. Paweł opuścił Ziemię jedynie na rok, a pozostały czas spędził w Stolicy. Miejmy nadzieję, że z Mary będzie szczęśliwszy niż z Wierą. Czy warto mówić o tym Wierze? Lepiej nie, siostra jest już daleko stąd i nie ma sensu jej martwić…

Później usiadłem zmęczony na ławce i znów się poderwałem. Iść do pracy nadal nie miałem ochoty. Zapytałem Informację, co mi może zaproponować na popołudnie.

Zdecydowałem się na stereoteatr, najstarszy z teatrów Stolicy, dumny ze swej staroświeckości i z tego, że już od dwóch przeszło stuleci nic się w nim nie zmieniło.

Staroświeckością tchnęło na mnie już w westybulu. Oddałem płaszcz robotowi i trafiłem pod natrysk radiacyjny wywołujący krótkotrwały dobry nastrój — naiwna gwarancja, że dowolny program się spodoba. Inny robot zapytał, czy wolę stałe miejsce, czy też takie, które obiektywnie najbardziej mi odpowiada. Powiedziałem, że nie mam stałego miejsca i niech mi wobec tego wskaże jego zdaniem najodpowiedniejsze. Zaprowadził mnie do piątego fotela w trzynastym rzędzie i poprosił o wybranie indywidualnego mikroklimatu. Zamówiłem temperaturę osiemnastu stopni, pięćdziesięcioprocentową wilgotność, lekki wietrzyk i zapach świeżo skoszonej łąki nagrzanej słońcem. Dewiza teatru brzmiała: „Przedstawienie zaczyna się tuż za drzwiami wejściowymi”.

Dawano jakąś sztukę z dwudziestego pierwszego wieku, pełną naiwnej romantyki i nieznośnego patosu. Gdybym spotkał jej bohaterów na ulicy, wyśmiałbym ich pewnie za sztuczność i nieumiarkowanie w okazywaniu uczuć. Ale tu, w swoim indywidualnie klimatyzowanym fotelu, przeżywałem obce cierpienia, klęski i radości niczym swoje własne.

Przedstawienie tak mnie podnieciło, że znów nie mogłem myśleć o pracy. Przechodząc obok kombinatu usługowego przypomniałem sobie, że od powrotu nie zmieniałem wierzchniej odzieży, która już się nieco zniszczyla i stała się niemodna. W kombinacie było równie pusto jak na ulicach. Przenośnik podał mi trzydzieści modeli płaszczy, garniturów i nakryć głowy mojego rozmiaru. Do jednego z garniturów włożyłem swój adres, aby wysłano mi go do domu, płaszcz zaś włożyłem na siebie. Nowe okrycie było ładniejsze, ale nie tak wygodne jak stary płaszcz. Zawsze czułem się nieprzytulnie w nowym ubraniu. Wyszedłem zadowolony, że pozbyłem się starej odzieży, i trochę jej żałując. Nie przeszedłem jeszcze stu kroków, kiedy nagle zawróciłem i wszedłem do kombinatu. Dyżurny automat spytał, czego sobie życzę.

— Życzę sobie, abyście mi zwrócili stary płaszcz.

— Chętnie, jeżeli jeszcze nie został pocięty na szmaty. Nie, jeszcze jest na taśmie. Nowe okrycie również pan zabierze ze sobą? Może wysłać do domu?

— Nie, dziękuję.

— Nie podobają się panu nasze wyroby? — obojętnym głosem zapytała maszyna. — Proszę powiedzieć, co panu nie odpowiada, to wykonamy indywidualne zamówienie.

— Wszystko się podoba. Wspaniała odzież. Ale przyzwyczaiłem się do starego płaszcza. Jak by to powiedzieć… zżyłem się z nim.

— Rozumiem. W ciągu ostatniego roku zapotrzebowanie na nowości spadło o czternaście procent, a przywiązanie do starych rzeczy wzrosło o dwadzieścia jeden procent. To niezdrowa tendencja. Będziemy ją zwalczać przez powszechne polepszenie jakości.

Włożyłem odzyskany płaszcz i uciekłem.

Wiatr nadal kołysał konarami drzew i strącał żółte liście, które szeleściły mi pod nogami. Usiadłem na ławeczce i zapytałem samego siebie, czego potrzebuję. Nie potrzebowałem niczego konkretnego, ale nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Posiedziałem trochę, a później po chwili wahania poprosiłem Opiekunkę, aby połączyła mnie z Mary Glann. Mary ukazała się natychmiast po wywołaniu. Siedziała z podkurczonymi nogami na kanapie i patrzyła na mnie ironicznym wzrokiem.

— Ma pan wiele zimnej krwi — powiedziała. Oczekiwałam wywołania znacznie wcześniej.

— Witam panią — odparłem. — Nie rozumiem, o czym pani mówi?

— No więc tak: zbliża się Święto Pierwszego Śniegu. Pański przyjaciel Romero zamierza je uczcić ucztą przy ognisku. Wszystko będzie tak jak w starożytności. Paweł ręczy za autentyczność obrzędów. Chcę, aby pan mi towarzyszył. Zgoda?

— Naturalnie, jeśli pani sobie tego życzy. Ze swojej strony zapraszam panią i Pawła na próbne uruchomienie stacji dalekiej łączności kosmicznej. Powinno to panią zainteresować.

— Przypisuje pan innym swoje pragnienia — zaoponowała. — Ma pan tam, zdaje się, swych gwiezdnych przyjaciół, a ja tam nikogo znajomego nie mam. Podobnie jak pański przyjaciel Romero jestem przywiązana do Ziemi, a tu do orientacji wystarczy Opiekunka. Wątpię, aby mogło mnie tam cokolwiek zaciekawić.

— Przy takiej wspólnocie zainteresowań ziemskich pani jest chyba bliższa Pawłowi niż ja — odparłem sucho. — A ponieważ nie ciekawi pani uruchomienie łączności galaktycznej…

— Zbieramy się przy Krowie. Czekam! — powiedziała i znikła.

12

Było to ostatnie wielkie święto roku. Poza uroczyście obchodzonymi rocznicami wielkich dat wyzwolenia ludzkości od niesprawiedliwości społecznej na Ziemi obchodzi się święta związane ze zjawiskami natury: Przesilenie Zimowe, Wielka Odwilż, Przesilenie Letnie, Wielka Burza Letnia, Pierwszy Śnieg. W tym roku wszyscy byli przekonani, że Pierwszy Śnieg się nie uda. Uroczystość wymagała zbyt wiele energii, a całe zasoby Ziemi oddano na budowę SFP-3. Poza tym połowa ludności planety wyjechała na budowy kosmiczne, a ci, którzy pozostali, mieli zbyt wiele zajęcia z uruchomieniem stacji superdalekosiężnej łączności kosmicznej.

Ale Zarząd Osi Ziemskiej wykonał swoje zobowiązanie co do joty. Nawet gdyby na Ziemi pozostał jeden człowiek chętny do zabawy, wszystkie ustalone święta zorganizuje się dla tego jednego.

Moim zdaniem jest to całkowicie słuszne. Albert, widząc rozmach przygotowań, wystosował wielki protest: Ludzkość nie ma obecnie czasu na świętowanie poza najwyżej kilkoma wesołkami, czy to nie rozrzutność? Na to Wielki odpowiedział: „Każdy człowiek ma prawo do tego, do czego ma prawo cała ludzkość”. Po takiej odpowiedzi Albert zapomniał o protestach i nawet włączył do swego harmonogramu kilka godzin poświęconych na obchody święta.

Chmury śniegowe jak zwykle przygotowano zawczasu nad północnym akwenem Oceanu Spokojnego. Z ciekawości poleciałem tam rakietą dalekiego zasięgu, a na Kamczatce przesiadłem się do awionetki. Opiekunka uprzedziła mnie, że trzeba się ciepło ubrać, ale zlekceważyłem jej radę, czego później żałowałem. W chmurach było piekielnie zimno. Nie wiedziałem przedtem, że chmury śniegowe składają się z drobniutkich kryształków lodu, które później rosną i zamieniają się w gotowe śnieżynki.

Zaprosiłem Alberta na Święto Pierwszego Śniegu za zgodą Mary i Romera. Gdy zjawiłem się przy pomniku Krowy, Albert już siedział na jego stopniach i coś liczył.

— Nasi przyjaciele spóźniają się — powiedział do mnie i znów pogrążył się w obliczeniach.

Usiadłem obok niego. To miejsce przed Panteonem jest ulubionym miejscem spotkań. Z niskiego cokołu wykonanego z czerwonej granitowej bryły wpatrywał się we mnie wypukłymi oczyma posąg rogatej krowy. Po raz chyba tysięczny przeczytałem napis, który nie wiadomo dlaczego zawsze mnie rozczula: „Swojej karmicielce wdzięczna ludzkość”. Nikt już od dawna nie pije krowiego mleka, ale człowiek nie zapomina o swej przeszłości.

Nad kamienną czerwono-czarną krową niespiesznie przesuwały się chmury, zwykłe jeszcze, nie świąteczne. Kasztanowce i klony stały obnażone, jedynie wysokie piramidalne dęby nie chciały rozstać się z porudziałym listowiem. Ochłodziło się i na kałużach zaczęły się tworzyć skorupki lodu.

Na placu wylądowała awionetka Romera. Kabina pojazdu była zastawiona pakunkami i zawiniątkami. Paweł pomachał nam ręką.

— Mary jeszcze nie ma? To nic, zaraz ją sprowadzę.

Tymczasem wylądowało jeszcze kilka awionetek z przyjaciółmi Romera. Pawła ciągle nie było. Wreszcie ukazała się jego awionetka poprzedzająca pojazd Mary.

Mary, nie patrząc na mnie, powiedziała gniewnie: — Nie spełnia pan obietnic, Eli. Jeśli się przyjęło zaproszenie, należałoby wstąpić po mnie.

— Sądziłem, że zrobi to Paweł i okazało się, iż miałem rację…

Tak mnie zmroziła swoim zachowaniem, że zaczynałem się już zastanawiać, czy aby nie zrezygnować z wycieczki. Gdyby nie Albert, zrobiłbym to na pewno.

Polecieliśmy na północ. Romero kierował się ku łukowi rzeki, która tworzyła w tym miejscu zarośnięty drzewami półwysep. Wylądowaliśmy na polance.

— Zaczynajmy! — powiedział Romero. — Śnieg zacznie padać o szesnastej, czyli za cztery godziny. Zużyjemy ten czas na rozpalenie ogniska i przygotowanie posiłku. Dziś wielu z was prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu skosztuje jadła i napojów, których nie sporządziły automaty.

Niepraktyczny zwykle Romero energicznie komenderował uczestnikami wycieczki. Ja wraz z Albertem zbierałem chrust, inni mężczyźni oczyszczali miejsce pod ognisko, a kobiety rozpakowywały zawiniątka i wydobywały z nich niezwykłe nakrycia — porcelanowe talerze, metalowe noże i widelce, kryształowe kieliszki i obrusy z dziwnej tkaniny.

— Gdzie pan zdobył takie starocie, Pawle? — zapytałem.

— W muzeum.

— Mam nadzieję, że pokarm nie pochodzi z muzeum? Nie miałbym ochoty jeść kotletów przygotowanych pięćset lat temu!

— Proszę się nie obawiać. Z muzeum pochodzą jedynie wina, choć i one nie liczą Sobie pięciuset lat. Przodkowie uważali, że wino im starsze, tym lepsze. Sprawdzimy, czy mieli rację. Poza tym poczęstuję was szaszłykiem z prawdziwego jagnięcia, które jeszcze wczoraj biegało po muzealnym parku!…

Za kwadrans czwarta Romero rozdał kieliszki i zaczął otwierać butelki. Korki skamieniały i zassały się w szyjkach tak, że trzeba je było po prostu utrącać. Wino wydzielało silny aromat na poły przyjemny, na poły odpychający.

Opiekunka przekazała każdemu uroczyste bicie zegara. Przysłuchując mu się w milczeniu, podnieśliśmy na sygnał Romera kielichy do góry.

— Zima idzie, przyjaciele! Za dobrą zimę!

Zaczął padać gęsty śnieg. Wypiliśmy wino. Nie mogę powiedzieć, aby mi smakowało. Było cierpkie i paliło w ustach niczym kwas. Skrzywiłem się i powiedziałem półgłosem do siedzącej w pobliżu Mary:

— Nie wiem, co nasi przodkowie jedli, ale pili paskudztwo!

Mary pracowicie żująca kawałeczek szaszłyka, nagle ze wstrętem wypluła go na ziemię:

— Jedzenie też jest obrzydliwe! Siedziałem patrząc w milczeniu na ogień.

— Źle się pan czuje? — zapytał z niepokojem Albert. — Chodźmy lepiej do domu. Mnie również znudziły się te smętne barbarzyńskie obrządki.

— Wcale nie mówiłem, że mi jest nudno — zaoponowałem z niezwykłym podnieceniem w głosie. — Ja przeżywam… rozterkę.

— W porządku, posiedźmy jeszcze trochę — zgodził się Albert. — Ale moim zdaniem później będzie jeszcze nudniej.

Zdrzemnąłem się. Obudził mnie śpiew siedzących przy ognisku ludzi. Popatrzyłem na tępe, pijane twarze mężczyzn i kobiet… Przeraziłem się. Chwyciłem Mary za rękę i krzyknąłem:

— Wstawaj! Idziemy stąd!

— Co się z panem dzieje? — zapytała z przestrachem. — Czyżby tak źle na pana podziałało wino? Eli, musi pan zażyć jakieś lekarstwo…

— Do diabła z lekarstwem! Idziemy do domu! Siadaj do awionetki!

Podskoczył do nas uradowany Albert.

— No, nareszcie zdecydowaliście się! Zuchy! Popędziliśmy do awionetek, gdzie dognał nas ciężko dyszący Paweł. Chwycił mnie za ramię i potrząsnął tak, że ledwie utrzymałem się na nogach.

— No, no — szarpnąłem się. — Uważaj!

— To tak! — syczał Romero. — To się kiedyś nazywało podrywaniem dziewczyn kolegom! A mnie, pańskim zdaniem nie należy pytać o zdanie?

— Nie należy — odparłem. — Przyszła mi natomiast do głowy inna myśl. — Obróciłem się ku Mary i Albertowi. — Lećcie do domu, a ja tu trochę jeszcze zostanę. Mam do pogadania z mym starym przyjacielem Pawłem.

— Nie pozwolę!… — zaczął Romero, ale stałem między nim a awionetkami, zamilkł więc wpatrując się w moją twarz. Ja także milczałem.

— Czekamy na pana! — krzyknęła Mary i odleciała. — Teraz możemy się nie krępować — powiedziałem, kiedy i awionetka Alberta zniknęła w padającym śniegu. — Jaki wniosek zamierza pan wyciągnąć z dzisiejszego wydarzenia, Pawle?

— Był kiedyś dobry zwyczaj — odparł Romero że kiedy między dwoma mężczyznami stanęła kobieta, konkurenci sami rozstrzygali swój spór… Pojmuje pan, Eli?… Godzę się na każdy wariant — szpady, pistolety, karabiny… Broń wypożyczymy z muzeum.

Popatrzyłem uważnie w jego rozwścieczoną twarz, starając się zorientować, czy nie żartuje. Był nieprzytomny z gniewu.

— Nie jestem takim miłośnikiem starożytności jak pan — odparłem. — Osobiście wolałbym pojedynek na anihilatory…

— Krótko mówiąc odmawia pan z tchórzostwa! rzucił mi wyniosłym tonem. — Mogę więc panu powiedzieć, że nikt jeszcze nie zdobył serca kobiety tchórzostwem.

— Tak? — spytałem, nacierając na niego ciałem. — Ma pan oczywiście większe doświadczenie, taki zdobywca serc… Ale czy nie przyszło ci, mężny rycerzu, do głowy, że mogę złapać za klapy i wybić szanowną osobą dziuplę w jednym z tych dębów?

Teraz on wpatrywał się w moją twarz, starając się dociec, jak daleko mogę się posunąć. Wreszcie odezwał się:

— No cóż, gołymi rękami też walczono. Wprawdzie nie jestem zwolennikiem neandertalskich metod, ale jeśli pan nalega…

— Nie — powiedziałem. — To pan nalega. Ja chcę spać, a pan nie pozwala mi wrócić do domu. Ale moja cierpliwość jest już na wyczerpaniu!

— Ma pan rację, mój drogi przyjacielu — odparł Romero dawnym ironicznym tonem. — W naszych czasach serca kobiety nie zdobywa się pięściami. Poza tym zapomniałem, że czekają na mnie goście. Najwidoczniej upiłem się, bo tak samo jak i pan po raz pierwszy spróbowałem starego wina. Życzę dobrych snów.

Odwracając się stracił równowagę. Podtrzymałem go. Dumnym gestem odsunął moją rękę.

— Stój! — powiedziałem wściekłym głosem. Czy nie czas porozmawiać jak przyjaciel z przyjacielem? Dlaczego jesteś tutaj, a nie na Orze?

— Dziwne pytanie — odparł wzruszając ramionami. — Zdaje się zapomniał pan, że tam jest Wiera.

— No to co?

— Przecenia pan moją wytrzymałość nerwową, przyjacielu — warknął Romero. — Z Wierą nic nas nie łączy. Gdyby pan wiedział, jak bardzo pokłóciliśmy się jeszcze wtedy, na statku…

— Widziałem waszą kłótnię, włączyłem się przypadkowo, ale wszystko widziałem.

— A więc widział pan, jak mnie z zimną krwią wygnała? Pańskim zdaniem to można znieść?…

— Głupcze! Po pańskim wyjściu Wiera płakała jak szalona… Pawle, na Plutona codziennie startują trzy ekspresy, zdążysz jeszcze na nocny.

— Zastanowię się — odpowiedział. — A teraz muszę wracać do gości.

Popatrzyłem za nim. Szedł szybko i lekko, jakby wcale nie był pijany.

13

Rankiem obudził mnie Albert. Jego uśmiechnięta twarz promieniała w wideokolumnie.

— Proszę się ocknąć! — krzyczał mój pomocnik. Jak samopoczucie po wczorajszej wyprawie? Mary i ja czujemy się doskonale. Dziewczyna pozdrawia pana… Proszę się wreszcie obudzić!

— Co się stało? — zapytałem zrywając się na równe nogi. — Skąd taki pośpiech?

— Czyżby pan zapomniał, że dziś uruchamiamy łączność z Orą? Jestem już na Saharze. Kogo z pańskich przyjaciół zaprosić?

— Żannę i Mary. Zresztą już je zaprosiłem. — A nasz wczorajszy gospodarz Romero? — Myślę, że jest w drodze na Plutom.

Szybko ubrałem się i poleciałem na dworzec aerobusów kursujących na Saharę.

Wszystko było już przygotowane do uruchomienia łączności. Z naszej strony miała pracować SFP-3, na Orze zaś wysłana tam uprzednio SFP-2.

Gości było niewielu, a wśród nich Żanna. Zaprowadziłem ją do sali i usiadłem obok niej. Prosiła mnie, abym w czasie prób zademonstrował okolice, w których toczyły się starcia ze Zływrogami. Obiecałem jej to.

Później przyszła Mary i z uśmiechem uścisnęła mi rękę.

— Co pan zrobił z Romerem, Eli? Wie pan, że zaraz po zakończeniu święta Paweł odleciał na Orę?

— Martwi to panią?

— Czy wyglądam na zmartwioną? Pan zdaje się myślał, że jestem w nim zadurzona?

— No cóż, cieszę się, że się myliłem — odparłem. Stację miał uruchomić Albert, który zasiadł w specjalnej kabinie zainstalowanej w sali poza naszymi plecami. Przed nami ciemniała obszerna skrzynia podobna do głębokiej sceny teatralnej — sześcian odbiorczy stacji.

— Fala w przestrzeni — powiedział Albert punktualnie o dwunastej.

Wszystko odbyło się bez żadnych efektów zewnętrznych: Ziemia nie zatrzęsła się i nawet fotele nie drgnęły. Ale każdy z nas wiedział, że w przestrzeń kosmiczną pomknął strumień energii o nie znanej dotąd mocy i koncentracji, zdolny w innej postaci rozpylić bez śladu dowolne ciało niebieskie. Gdyby nasze wysiłki doprowadziły jedynie do sterowanej emisji takich ogromnych strumieni energii, to i tak byłby to wielki sukces.

— Gwiazdolot w wiązce — zameldował po kilku minutach automat. — Na połowie drogi do Ory.

W sześcianie odbiorczym płynął samotny, ciemny punkcik, który po chwili zniknął.

— W wiązce Ora! — krzyknął Albert wyprzedzając automat.

Ora leciała ku nam, szybko zwiększając się w mgiełce stereoprzestrzeni odbiorczej. Widzieliśmy na razie nasze impulsy odbite od powierzchni sztucznej planety. Później włączył się jej własny nadajnik. Ujrzeliśmy Salę Gwiezdną wypełnioną tłumem ludzi, a wśród nich Wierę, Olgę, Allana i Marcina Spychalskiego.

Spychalski odchrząknął i powiedział uroczystym tonem:

— Rozpoczynamy pierwszy seans dalekosiężnej łączności galaktycznej. Meldujemy: znaleźliśmy się w waszej wiązce.

Odpowiedziałem w imieniu wszystkich znajdujących się na saharyjskiej stacji i wszystkich, którzy nas w owej chwili słuchali i oglądali na Ziemi:

— Ziemia gorąco wita was i pozdrawia!

Spychalski zameldował, że urządzenie SFP-2 zostało już wcześniej wypróbowane i w łączności ze statkami w locie, i pobliskimi gwiazdami. Później przeszedł do spraw bieżących:

— Potrzebujemy jeszcze co najmniej ze dwadzieścia Gwiezdnych Pługów, aby przyspieszyć syntezę materii dla nowych planet i polepszyć komunikację w naszym rejonie. Albert nieoczekiwanie zwrócił się do mnie:

— Uruchomiliśmy jeszcze jeden kanał łączności z Orą. Tamtejsza stacja zgłasza pilną rozmowę z panem. Gdzie zogniskować obraz?

Spojrzałem nań ze zdziwieniem i powiedziałem spokojnie:

— Nie mam żadnych tajemnic, proszę więc zogniskować w zwykłą wideokolumnę.

W wideokolumnie zobaczyłem inżyniera z Ory, który pozdrowił mnie i zakomunikował, że przełącza kanał na Wegę. „Tylko trzy minuty — uprzedził. — Niestety na więcej nie starcza nam energii!” A później ukazała się Fiola.

Stała wraz z przyjaciółmi w mrocznym parku, do którego nawet w południe nie przenikał promyk światła. — Fiolo! — krzyknąłem zachwycony i wyciągnąłem ku niej ręce.

— Witaj, Eli! — śpiewała dziewczyna. — Widzę cię na dalekiej Ziemi. Wyglądasz wspaniale, choć wiem, że byłeś chory. Jak się czujesz?

— Cudownie! — zawołałem. — A ty?

— Też wspaniale. Chciałabym cię zobaczyć, przyjedź do mnie!

Trzy minuty dobiegały końca i zdążyłem tylko krzyknąć, że na pewno przyjadę. Kiedy Fiola wyłączyła się, Mary powiedziała zimnym tonem:

— Pańska przyjaciółka jest bezsprzecznie malownicza, ale wygląd ma niezbyt ludzki. Kiedy pan będzie na Wedze, proszę przekazać swojej wężycy ukłony od ziemskich dziewcząt.

Roześmiałem się głośno. Mary popatrzyła na mnie z oburzeniem. Zamierzała powiedzieć coś bardzo złośliwego, ale wtedy w przestrzeni odbiorczej pojawiła się Wiera.

— Kończymy przygotowania do wyprawy — powiedziała siostra. — Już prawie na wszystkich statkach zainstalowano lokatory fal przestrzennych. Meldujemy Wielkiej Radzie, że Flota Galaktyczna czeka na rozkaz startu w kierunku Perseusza.

Potem zwróciła się do mnie:

— Na ciebie też czekamy, bracie.

— Już niedługo — odparłem. — Już niedługo. Albert wyłączył Orę. Pierwsza łączność była z konieczności krótka i nieco odświętna. Teraz trzeba było sprawdzić, jak daleko sięgają fale naszego urządzenia.

— Kieruję wiązkę na Hiady — powiedział Albert. Ukazywały się nam kolejno układy planetarne gromady gwiezdnej, odległej o sto dwadzieścia lat świetlnych. Mimochodem zobaczyliśmy też cztery nasze statki znajdujące się w tym rejonie przestrzeni kosmicznej. Później Albert przesunął wiązkę i zwiększył moc nadajnika. W stereoprzestrzeni odbiorczej zapłonęły gwiazdy w Plejadach.

— To zdarzyło się tam — zwróciłem się do Żanny. Plejady były puste. W przestrzeni nie było ani jednego statku. Wspaniała gromada gwiezdna była pusta. Centrum skupiska, gdzie rozegrała się bitwa naszej eskadry z flotyllą gwiezdną wroga, nie wykazywało najmniejszych przejawów życia. Żanna cicho płakała nie wycierając płynących łez, aby nie stracić z oczu planet majaczących w stereoprzestrzeni. Nie pocieszałem jej, gdyż mnie samego ogarnęło silne wzruszenie.

— Spróbujmy teraz dotrzeć do Perseusza — poprosiłem Alberta.

Nastąpiła decydująca próba urządzenia. Ziemia wysyłała swoje potężne promienie na odległość pięciu tysięcy lat świetlnych. Za chwilę miało się okazać, czy obliczenia były prawidłowe, czy też nasze wysiłki zakończyły się fiaskiem.

Kilka minut przeszło w milczącym oczekiwaniu. Później w stereoprzestrzeni rozbłysło najpiękniejsze skupisko gwiezdne naszej Galaktyki… Znałem ten obraz, przez okrągły rok oglądałem go codziennie w sterówce gwiazdolotu mknącego ku Perseuszowi… Skupisko olbrzymiało, gwiazdy rozbiegały się na boki — wiązka fal przestrzennych znalazła się w centrum gwiazdozbioru. Byliśmy teraz gdzieś w okolicy Groźnej.

— W obszarze nadświetlnym dwie flotylle gwiazdolotów — zameldował beznamiętnym głosem automat. Idą równoległymi kursami z szybkością nie przekraczającą stu jednostek świetlnych.

Zobaczyliśmy punkciki wolno przesuwające się w mglistym wnętrzu stereoprzestrzeni odbiorczej. Pierwsza grupa składała się z pięciu, a druga z siedmiu krążowników. Dokąd zmierzały? Ku zablokowanym planetom Galaktów? A może po prostu patrolowały należącą do nich przestrzeń kosmiczną?

— Proszę nadać wiadomość — poleciłem Albertowi.

Był to krótki apel, przedyskutowany i zaaprobowany przez całą ludzkość, pierwsze posłanie człowieka skierowane do całego Wszechświata:

„Mówią ludzie. Słuchajcie nas, Niebianie. Niesiemy pokój i dobrobyt wszystkiemu co rozumne i sprawiedliwe. Czekajcie na nas!”

— Nadaję apel na drugim kanale — zameldował Albert. — Trzeci kanał włączyłem na odbiór wszystkich zakresów fal przestrzennych.

Krążowniki wroga szły nie zmienionym kursem i nic nie wskazywało na to, że odebrały transmisję. Oba skupiska Perseusza, wszystkie jego gwiazdy milczały, nie odpowiadały. Odbiorniki rejestrowały zmiany gęstości przestrzeni, ale były to tylko zwykłe szumy galaktyczne. Uśmiechnąłem się. Milczenie kosmosu nie miało znaczenia, bo nie miałem wątpliwości, że wkrótce przemówi. Mieszkańcy gwiazd muszą mieć czas na zastanowienie się nad naszym posłaniem!

— Przełączam lokatory, nadajniki i odbiorniki na zapis automatyczny — powiedział Albert i zapalił światło w sali.

Wyciągnąłem ręce ku Żannie i objąłem ją.

— Widziałaś miejsce, gdzie zniknął Andre i okolice, gdzie jest dziś więziony — powiedziałem. — Nie jest wykluczone, że nasz apel dotrze do niego i Andre zrozumie, iż my, już przygotowani, idziemy go wyzwalać!

Żanna wycierała zaczerwienione oczy. Odwróciłem się do Mary. Mary nie było.

— Twoja znajoma wyszła, kiedy pojawił się Perseusz — odezwała się Żanna. — Cichutko wstała i wyszła. Chciałam ci powiedzieć, ale tak byłeś zaabsorbowany tymi okrętami… Martwi cię jej ucieczka, Eli?

— Wręcz przeciwnie — odparłem wesoło. — Bardzo cieszy.

Później zwróciłem się do Alberta:

— A więc rozruch mamy za sobą. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady jestem od tej chwili wolny. Życzę powodzenia, Albercie.

14

Teraz pozostało niewiele do zrobienia. Rzeczy były już wcześniej zapakowane i oczekiwały mnie na kosmodromie. Do startu wieczornego ekspresu na Plutona miałem trzy godziny. Wywołałem Mary. Opiekunka znalazła ją na jednym z miejskich bulwarów. Mary szła do domu, gniewna i zapłakana, co było można dostrzec nawet w wideokolumnie.

Drgnęła, kiedy nieoczekiwanie zaświeciłem się przed nią.

— Próbowała pani uciec — powiedziałem — ale znalazłem panią i chcę, żeby pani niezwłocznie przyleciała do mnie. Muszę panią zobaczyć, Mary…

Patrzyła w bok. Potem rzuciła niechętnie:

— Dobrze, wieczorem. Jeśli będę miała ochotę na spotkanie z panem…

— Wieczorem będzie za późno, Mary. Odlatuję dziś na Orę.

Spojrzała mi zaskoczona w oczy. Zrozumiała, że nie żartuję.

— Wobec tego wzywam awionetkę.

Na kosmodromie zjawiliśmy się jednocześnie. Mary nie podała mi ręki i najwidoczniej zamierzała na pożegnanie powiedzieć mi kilka złośliwości, widziałem to po jej oczach.

— Kiedy dotrze pan na Wegę, proszę przekazać… — zaczęła, ale przerwałem jej:

— Nie wiem, czy uda mi się w najbliższym czasie odwiedzić Wegę. Lecimy do Perseusza. Chcę, aby pani leciała razem ze mną.

— Nie lubię głupich żartów! — powiedziała z oburzeniem. — Żałuję bardzo, że zgodziłam się odprowadzić pana!…

Zatrzymałem ją.

— Wcale nie żartuję, Mary. Co panią trzyma na Ziemi? A ze mną będzie pani dobrze, obiecuję. Na Plutonie można zaopatrzyć się we wszystko, co niezbędne do dalekiej podróży… Bardzo proszę…

Popatrzyła na mnie z wahaniem. W jej oczach znów pojawiły się łzy.

— Dziwię się — powiedziała wolno. — Wygląda na to, że pan zaczął się zastanawiać nad tym, co jest dla mnie dobre, a co złe. Dotychczas myślał pan przeważnie o sobie.

— To dlatego, że do tej pory częściej przebywałem z samym sobą niż z innymi. Poza tym mężczyźni są większymi egoistami od kobiet, tak przynajmniej utrzymywali przodkowie. Ale teraz wszystko się zmieni.

— Postanowił pan wyrzec się swego męskiego egoizmu?

— Nie, pragnę go zaspokoić. Pozostawić panią na Ziemi i później nie zaznać chwili spokoju, martwić się czy pani przypadkiem nie zakochała się w kimś lub nie zachorowała? Będę znacznie spokojniejszy, mając panią obok siebie… Móc do woli patrzeć w oczy, mówić, spełniać kaprysy, wysłuchiwać złośliwości!… Jestem zbyt wielkim egoistą, aby przegapić własne szczęście.

— To bardzo dziwny egoizm, Eli.

— Nic w tym dziwnego. Chodźmy, Mary. Pozostało kilka minut do odlotu…

Ruszyła w kierunku statku i zatrzymała się.

— Ale uprzedzam, Eli, tę pańską piękną wężycę…

Przerwałem jej wesoło:

— Naszą, Mary, naszą. Jestem przekonany, że serdecznie się z Fiolą zaprzyjaźnicie.

Загрузка...