2. Rejs Gwiezdnego Pługa

1

Kiedy spoglądam na przebytą przez nas drogę, ogarnia mnie złożone uczucie żalu z powodu poniesionych strat, pomieszanego z dumą. Byliśmy uczestnikami najtrudniejszej z dotychczasowych wypraw kosmicznych i całkowicie spełniliśmy swój ludzki obowiązek. Chodzi oczywiście nie o to, że w ciągu dwóch ziemskich lat przebyliśmy dziesięć tysięcy lat świetlnych i nie o to, że choć nie przeniknęliśmy do osłoniętego ciemnymi mgławicami centrum Galaktyki, to przynajmniej wdarliśmy się w gwiezdne głębie tak daleko, jak nikt przed nami. Gdyby nasze zasługi ograniczały się tylko do trylionów kilometrów pozostawionych za rufą statku, nie byłoby żadnych powodów do dumy. Dowiedzieliśmy się jednak, jak wielka jest potęga osiągnięta przez inne istoty rozumne, jak wielkie jest dobro i zło walczące ze sobą w galaktycznej wojnie i jak nieubłaganie to wszystko zmusza człowieka do ingerencji w konflikty nie przez niego wywołane, gdyż poza nim nikt nie może ich ostatecznie rozwikłać. „Nasz wiek jest tragiczny” — często powtarzał biedaczysko Andre i dowiódł tego własnym życiem. Obok burt naszego statku przemknęły tysiące układów gwiezdnych i na żadnym z nich nie znaleźliśmy cukierkowego raju spokoju i błogości. Musieliśmy natomiast bić ciężką pięścią ludzkiej potęgi tych, którzy budowali swój malutki dobrobyt na wielkich nieszczęściach innych. Uderzać złem w zło jest także dobrem. Oczywiście nie osiągnęliśmy całkowitego zwycięstwa, byliśmy wszak tylko zwiadowcami, a nie armią ludzkości. Wiemy jednak teraz, kogo popieramy i kto jest naszym wrogiem, wiemy, że na wieść o naszym wyjściu we Wszechświat tysiące zamieszkałych światów z błaganiem i nadzieją wyciągają ku nam ręce. Jestem przekonany, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy przetarta przez nas ścieżka w kosmosie zamieni się w szeroką drogę, najważniejszą trasę Wszechświata — od człowieka ku zamieszkałym gwiazdom, od gwiazd ku człowiekowi!

2

W przodzie leciał „Pożeracz Przestrzeni”, a za nim „Sternik”. Dowódcą pierwszego była Olga, której pomagali Leonid i Osima. Drugim statkiem dowodził Allan. Wiera wybrała „Pożeracza Przestrzeni”. Oprócz niej byli na nim: Lusin, Romero, Andre i ja.

Codziennie przez wiele godzin ślęczałem wraz z Wierą nad jej raportem dla Ziemi, pozwoliła więc mi komunikować się ze sobą bez uprzedzania. Któregoś dnia połączyłem się z jej pokojem i ujrzałem, że siostra kłóci się z Romerem. Powinienem był oczywiście przerwać połączenie, ale byłem tak zaskoczony, że po prostu o tym zapomniałem. Wiera wyrywała się trzymającemu ją za ramiona Romerowi. Paweł ciężko dyszał, oczy błyszczały mu nieprzytomnie.

— Nie! — syczał wściekłym głosem. — Nie, Wiero! To się nie zdarzy!

— Odejdź! — wyrywała się Wiera. — Nie chcę na ciebie patrzeć! Puść, to boli!

Romero cofnął się na środek pokoju. Potknął się przy tym i popatrzył wściekły na podłogę. Zapamiętałem dobrze ten wzrok człowieka nienawidzącego nawet przedmiotów. Powinienem się był wyłączyć, bo mój postępek zakrawał na podglądanie, ale wydało mi się, że siostra jest w niebezpieczeństwie i nie wygasiłem ekranu.

Wiera poprawiła koronkowy kołnierzyk.

— No, tak jest lepiej. I skończmy już z tym, Pawle. Milczał. Starał się uspokoić.

— Czemu stoisz? Powtarzam: wyjdź.

Spojrzał nie na nią, lecz na mnie. Nie mógł wiedzieć o mej niewidzialnej obecności, lecz obrócił się ku mnie. Jego ściągnięte brwi jakby uderzały jedna o drugą, mięśnie szczęk dygotały. Gdybym był z nimi w pokoju, osłoniłbym siostrę. Od człowieka z taką twarzą nie można oczekiwać niczego dobrego.

— W starożytności istniał niegłupi zwyczaj — powiedział wreszcie ochrypłym głosem. — Damy zrywające ze swymi wielbicielami mówiły, co przestało się im podobać w porzucanym kawalerze. Mam nadzieję, że nie okażesz się mniej uprzejma niż twoje lekkomyślne poprzedniczki?

— Chcesz powiedzieć, że jestem lekkomyślna?

— Chcę wiedzieć, co się stało. Tylko to chcę wiedzieć…

— Nie wiesz? To niezwykłe u tak przenikliwego człowieka, za jakiego się uważasz.

— Wiero, przysięgam ci! Gdyby dach zwalił mi się na głowę, nie byłbym tak zaskoczony!… Wszystkiego spodziewałem się po wyprawie na Orę, ale nie tego!

— No dobrze. Nie kocham cię. To wystarczy?

— To wiem. Ale dlaczego? Wytłumacz mi po ludzku, dlaczego?

— Mogłabym odpowiedzieć twoim ulubionym porzekadłem: nie wiadomo, czemu miłość przychodzi, nie wiadomo, czemu znika. Wątpię jednak, by cię zadowoliła odpowiedź w tym stylu. A więc nie kocham cię, ponieważ nie szanuję. Tym razem wystarczy?…

Milczał chwilę.

— To znaczy, że chodzi o gwiezdnych niby-ludzi? O hipopotamy z Aldebarana, pająki z Altaira, węże z Wegi, senną galaretę z Arktura i tępe Aniołki z Hiad? Są dla ciebie drożsi ode mnie. Stanąłem w obronie człowieka i w rezultacie utraciłem jedyne ludzkie uczucie, jakie nas łączyło — miłość!

— Pawle, jeszcze raz proszę cię, wyjdź! Czyżbyś nie rozumiał, że każdym twym słowem wzmagasz moją odrazę do ciebie?

Duma walczyła w nim z namiętnością. Jeszcze bardziej zląkłem się o Wierę. Paweł w swym szaleństwie mógł podnieść na nią rękę. Zaciskałem bezsilnie pięści. Powinienem osłaniać ją własną piersią, a nie podpatrywać!

— Czołgałbym się przed tobą na kolanach, całował twoją suknię — powiedział gorzko Paweł. — Byłbym dumny z roli twego sługi, twojego niewolnika nawet, gdybyś choć w najmniejszym stopniu tego potrzebowała.

— Niewolników nie potrzebuję, a sług każdy z nas ma pod dostatkiem.

— Tak, mechanicznych! Mechanicznych, niech to diabli! Osiemnaście miliardów kilowatów na człowieka, dwieście miliardów egipskich niewolników! Jaki faraon, jaki prezydent mógł się pochwalić taką armią lokajów? A wśród tej otchłani kilowatów ani jednego gorącego, oddanego ludzkiego serca! Ludźmi jesteście czy automatami, wy, apostołowie powszechnej pomocy? Jak ja was nienawidzę, jak nienawidzę!

Wiera podeszła do niego. Zląkłem się, że ona pierwsza go uderzy.

— Nareszcie, Pawle! Długo oczekiwałam takiego wyznania. Wiem w końcu, z kim mam do czynienia — z uosobieniem nienawiści! I ty chcesz, aby cię kochano?… Sądzisz, głupcze, że miłość rodzi się z nienawiści?!

Paweł obrzydliwie zaklął, odwrócił się i poszedł ku drzwiom. Wiera zmęczonym ruchem opadła na tapczan i zamknęła oczy. Nadal nie domyślała się, że ją obserwuję. Siedziała tak kilka minut, a potem zaczęła płakać. Płakała najpierw cicho, prawie bezdźwięcznie. Później nasilające się łkania wstrząsnęły jej ciałem i runęła twarzą na poduszkę.

Wyłączyłem ekran.

3

Lusin ze swym nowym ulubieńcem Trubem przesiaduje ciągle gdzieś we wnętrzu statku i prawie go nie widujemy. Anioł uczy się języka ludzkiego, aby móc rozmawiać z nami bez deszyfratora. Często natomiast odwiedzam Andre. W jego kajucie stoi na biurku zdjęcie Żanny. Żanna jest do niego tak podobna, że z daleka trudno małżonków rozróżnić. Wiele w tym jest naturalnego podobieństwa, ale jeszcze więcej umyślnych starań: jednakowe loki sięgające ramion, identyczne pochylenie głowy, taki sam krój odzieży. Nie wiem, kto do kogo się upodabnia, pewnie oboje się o to starają i skutek jest taki, że bardziej przypominają brata i siostrę niż małżeństwo.

Pewnego razu na biurku Andre pojawił się również jego przyszły synek, trzy horoskopowe fotografie chłopaka w wieku jednego, dwóch i dziesięciu lat.

— Galeria rodzinna — powiedziałem. — Stęskniłeś się, chłopie?

— Dziś urodził się Oleg — odpowiedział Andre uroczystym tonem. — O dziesiątej rano według miejscowego czasu ziemskiego. Szarooki i rumiany grubas. Sześćdziesiąt trzy centymetry, pięć i pół kilograma uśmiechów i krzyku!

Zainteresowałem się, w jaki sposób wiadomość z Ziemi pokonała dzielące nas wówczas czterysta lat świetlnych. Andre spojrzał na mnie z oburzeniem.

— Nie sądziłem, że zapomnisz o komputerowym horoskopie małego! Przed odjazdem podarowano mi album Żanny we wszystkich dniach ciąży.

Wydobył z szuflady grubą księgę. Na każdej stronie widniała fotografia Żanny, data, notatka o jej samopoczuciu oraz przepisany jej na tę dobę rozkład snu, posiłków i przechadzek. Przejrzałem album. Komputerowe prognozy medyczne sprawdzają się niezbyt dokładnie, zwłaszcza u kobiet. Poza tym możliwe są nieprzewidziane wypadki — upadek, złamanie nogi, kłótnia z przyjacielem. Nie chciałem jednak denerwować Andre swoimi wątpliwościami, nic więc nie powiedziałem.

Andre przypatrywał się z zachwytem fotografiom żony.

— Kiedy nareszcie zwrócisz uwagę na ziemskie kobiety, zaopatrz się w taki sam album. Będziesz daleko od ukochanej i jednocześnie obok niej! Będziesz wiedzieć o niej wszystko, odczuwać bicie jej serca i ciepło rąk!…

— Mam nadzieję, że prędko się to nie zdarzy. Jeśli jednak to nastąpi, zaopatrzę się w prognozę nastroju żony na każdy dzień w roku i będę wiedział, kiedy spodziewać się czułości, a kiedy awantur… Sądzę, że do tego czasu podobne prognozy staną się rzeczą powszechną. Dopiero wtedy życie rodzinne zyska trwały fundament. Co o tym sądzisz?

— Po mistrzowsku potrafisz zepsuć najlepszy nastrój — powiedział ze złością. — Nie rozumiem, czemu cię przyjaciele lubią?

— Są minimalistami. Wiedzą, że niczego dobrego nie można ode mnie oczekiwać, i zadowalają się złym.

Andre schował album.

— Chodźmy do sali obserwacyjnej. Chciałbym urodziny syna uczcić jakimś niezłym odkryciem.

Statki już trzeci miesiąc z rzędu szły kursem na Plejady. Szybkość gwiazdolotów wynosiła trzy tysiące jednostek świetlnych. Przeorywaliśmy przestrzeń z wielkim impetem. Wyrwaliśmy z kosmosu kłąb pustki wystarczający do utworzenia średniej wielkości gwiazdy. Gdyby zakłócona przez nas geometria tego odcinka Wszechświata nie wyrównywała się kosztem nienaruszonych obszarów światowej pustki, zmiany wywołane obecnością Gwiezdnych Pługów byłyby jeszcze znaczniejsze. „Popiół przestrzeni kosmicznej” — powiedział kiedyś Andre patrząc na tworzony przez nas pył. Od tej chwili inaczej tego pyłu nie nazywaliśmy.

Andre uregulował mnożnik fotonowy i przełączył obraz na ekran zewnętrzny, abyśmy obaj widzieli ten sam wizerunek. Zagubione światy ożyły. Najpierw zalśnił równoległobok Worka Słonecznego, a potem zapłonęło samo Słońce. Wydało się nawet, że rozróżniamy obiegające je planety, ale było to oczywiście złudzenie optyczne.

— Witaj, daleka ojczyzno! — wykrzyknąłem.

— Witaj, człowieku imieniem Oleg, który przyszedłeś dziś na świat. Twój ojciec i twój przyjaciel ślą ci pozdrowienia z gwiezdnej głębi! Andre, jak uczcimy jego narodziny? Dawniej przy podobnych okazjach upijano się. Proponuję potańczyć i pokrzyczeć.

Nie czekając na zgodę popchnąłem fotel Andre.

Szerstiuk poleciał głową w dół. Pomknąłem za nim. Gwiezdny Wszechświat zawirował, ciała niebieskie zbliżały się i oddalały. Andre rozpędził się, ale go wyprzedziłem. Jeszcze przez chwilę po barbarzyńsku hasaliśmy w ciemności przenikniętej światłem gwiazd, aż zmęczeni obróciliśmy fotele do odległego Słońca.

— Do widzenia, synu! Cudownie potańczyliśmy na twoją cześć — powiedział Andre i zajął się Plejadami.

Przez dwa miesiące podróży w kierunku Plejad gwiazdozbiór zupełnie się nie zmieniał. Zarówno z Ziemi, jak i z Ory Plejady sprawiały wrażenie kosmicznej pajęczynki zawisłej między wielkimi gwiazdami. Kiedy do roju pozostało niewiele parseków, gwiazdozbiór zaczął się rozszerzać i napełniać blaskiem. Wspaniałe skupisko jaskrawych gwiazd rozpalało się na niebie. Słońca większe od naszego Syriusza połyskiwały różnobarwnymi ogniami, a mrowie mniejszych gwiazdek tworzyło świetlistą mozaikę.W mnożniku rój rozpadł się na pojedyncze gwiazdy.

— Widzę układ planetarny, Eli! — powiedział wkrótce Andre.

Zewnętrzne gwiazdy skupiska były puste i o niewielkiej jasności, ale Atlanta, olbrzym stokroć jaskrawszy od Słońca, miała satelity: trzy ciemne globy. Oglądaliśmy je przez chwilę, a potem przesunęliśmy się ku centrum gwiazdozbioru. Tam niemal każda gwiazda miała swój układ planetarny. Wokół Altiona i Mai krążyło po sześć planet i to tak blisko gwiazd, że ich orbity musiały się przecinać. Wywołałem sterówkę. Olga już wiedziała o układach planetarnych w Plejadach. Na niektórych z planet automaty wykryły atmosferę z zawartością tlenu oraz umiarkowane pola grawitacyjne.

— Wydaje się, że na Elektrze żyją istoty o wysokiej cywilizacji — dorzuciła Olga. — Na drugiej spośród czterech jej planet zauważono sztuczne świecenie rozbłyskujące po zachodzie Elektry, a potem stopniowo przygasające. Nocne oświetlenie miast na Ziemi daje podobny efekt.

— Ale miasta! — wykrzyknął Andre. — Co z miastami?

— Miast stąd nie sposób wykryć.

Andre skierował mnożnik na Elektrę. Wkrótce znaleźliśmy krążące wokół niej cztery planety, ale nie mogliśmy nic dostrzec na ich powierzchni.

Pozostawiłem Plejady w spokoju i odsunąwszy się nieco od ekranu skierowałem mnożnik w bok. Przede mną rozbłysły dwa rozproszone skupiska gwiezdne — Psi i Chi Perseusza. Z Ziemi i Plutona często oglądałem te dwie zwarte grupy gwiazd odległych od nas o cztery tysiące lat świetlnych. Nigdy nie interesowały mnie zbytnio, ale teraz nie mogłem się od nich oderwać. W ich rysunku było coś znajomego. Rozumiałem, że jest to zwyczajne złudzenie, ale nie mogłem się pozbyć tego uczucia. Było to tym dziwniejsze, że stąd, z Plejad, dalekie roje Perseusza widocznebyły pod innym kątem niż z Ziemi lub z Ory. Nie tylko ja, lecz także nikt z ludzi nie obserwował jeszcze tych skupisk w takiej projekcji, a więc nie mogły mi być znane. Tak to sobie tłumaczyłem w duchu, próbując stłumić narastające zdenerwowanie.

— Co się z tobą dzieje? — zapytał Andre. — Popatrz na Elektrę. Rzeczywiście widać sztuczne światło nad jedną z planetek.

— Odczep się! — burknąłem. — Znudziła mi się twoja Elektra.

Z coraz większym napięciem wpatrywałem się w dwie błyszczące grupki gwiazd. Były niemal równe co do wielkości, ale jedna z nich wydawała mi się bardziej zwarta — wiele tysięcy słońc skupionych na małej przestrzeni… Jedna przypominała zaciśniętą pięść bijącą w środek drugiego skupiska, z którego gwiazdy rozlatywały się na zewnątrz niczym odłamki.

Nagle przypomniałem sobie, gdzie widziałem ten obraz.

Chwyciłem Andre za ramiona i potrząsnąłem tak, że głowa mu się zakołysała, a zęby mimo woli szczęknęły.

— Oni są na Perseuszu! — wrzasnąłem. — Nie tam lecimy, gdzie trzeba, bo oni są na Perseuszu!

— Puść mnie! — błagał Andre. — Duszę ze mnie wytrzęsiesz! Jacy oni? Co tu ma do rzeczy Perseusz?

— Zływrogi! — powiedziałem. — Wiem teraz, gdzie gnieżdżą się Niszczyciele!

Andre zdenerwował się tak, że aż stracił głos.

— Przypomnij sobie zapisy pokazywane w Sali Pomarańczowej — mówiłem. — Przypomnij sobie, jak przekonywałeś nas, że słyszałeś krzyk bólu dobiegający z roju gwiezdnego… Czy to nie są te same gwiazdy? Pytam cię, czy to nie jest dokładnie ten sam widok?

Andre oderwał się wreszcie od lornety mnożnika.

— Eli, przyjacielu, dokonałeś wielkiego odkrycia powiedział uroczystym tonem. — Zawsze byłem przekonany, iż natura wyznaczyła ci rolę poważniejszą niż monotonna błazenada. Gratuluję ci. A teraz biegiem do Wiery.

— Po co? Nie ma gwałtu, zdążymy.

— Nie ma chwili do stracenia. Musimy natychmiast zmienić kurs. Po cóż nam Plejady, skoro ci, których szukamy, są na Perseuszu?

Teraz on ciągnął mnie i popychał. Chciałem już wstać, kiedy zapłonęły sygnały awaryjne i zawyły syreny. Strefa niebieska pokryła się mgiełką, gwiazdy zakołysały się i zgasły. Rozległ się spokojny głos Olgi.

— Przed nami w prawo od kursu ciało kosmiczne idące z szybkością przyświetlną. To nie jest meteoryt. Ogłaszam alarm ogólny. Wychodzimy z obszaru nadświetlnego.

Andre i ja chwyciliśmy za lornety mnożników. W ciągu następnych paru minut do sali obserwacyjnej nieustannie przybywali członkowie załogi. Obok mnie usiadła Wiera. Pospiesznie opowiedziałem jej o swoich spostrzeżeniach na temat Perseusza.

— To bardzo ważne, Eli — powiedziała siostra. — Polecimy automatom sprawdzić twoją obserwację. Ale teraz ciekawi mnie, jakie to ciało mknie z szybkością przyświetlną. Może to gwiazdolot?

Po pewnym czasie analizatory zameldowały:

— Przed nami stattek fotonowy z unieruchomionymi silnikami. Porusza się siłą bezwładności.

4

Czarny statek kosmiczny pojawił się w mnożniku jako świecący punkcik, później powiększył się do rozmiarów małego strączka grochu. To była metalowa rakieta. Rozróżnialiśmy dysze rufowe i okna pozbawione osłon pancernych. „Pożeracz Przestrzeni” nadał sygnały wywoławcze, nieznajomy statek nie odpowiedział.

Andre zaczął dowodzić, że to „Mendelejew” Roberta Lista, zagubiony w przestrzeni międzygwiezdnej pięćset lat temu. Wydało mi się nieprawdopodobne, aby pojazd z martwą załogą mógł błądzić nie uszkodzony w kosmosie przez pięć wieków.

Kiedy do statku pozostało około miliona kilometrów, z jego pokładu odezwała się radiostacja niewielkiej mocy. Andre uruchomił deszyfrator na wszystkich zakresach.

Nieznani astronauci przy pomocy starego alfabetu Morse'a starali się porozumieć z nami po rosyjsku i angielsku. Dokładnie dobiegły do nas słowa: „Ziemia… Nie mogę sterować… Kamagin, Groman… Gwiazdolot «Mendelejew»…”

— Tym razem zgadłeś — zwróciłem się do Andre.

— Pierwsze powodzenie po wielu klęskach.

W przestrzeń pobiegły fale radiowe naszego statku.

„Słyszę was dobrze — dyktowała Olga. — Tu gwiazdolot typu Pług Gwiezdny z Ziemi. Brak sterowania nie ma dla mnie znaczenia. Wyhamuję i doprowadzę do zetknięcia własnymi polami. Luków bez mojej komendy nie otwierać”.

Później „Pożeracz Przestrzeni” zawisł nad fotonowym gwiazdolotem i oświetlił go swoimi reflektorami. Rakieta wyglądała obok Gwiezdnego Pługa jak drobinka. Wyrzucone na zewnątrz pole płynnie wciągało „Mendelejewa” do wnętrza naszego statku, później wyprowadziło go na platformę postojową, gdzie stały operacyjne gwiazdoloty, planetoloty i awionetki.

Na powitanie nieoczekiwanych gości zebrała się cała załoga.

Luk rakiety otworzył się i wysunęła się z niego drabinka. Na trap wyszło dwóch niziutkich młodzieńców. Chłopcy zerwali z siebie hełmy i pomachali nimi w powietrzu. Zaczęliśmy bić im brawo.

Później nastąpiła chwila ciszy i usłyszeliśmy pierwsze słowa kosmonautów z rakiety.

— Boże, jacy oni są wysocy! — powiedział jeden z nich po rosyjsku. — To przecież olbrzymy, a nie ludzie!

Drugi wykrzyknął z zapałem:

— Słuchaj, Edward, oni mają normalne ciążenie! Tu nasze magnetyczne buty są niepotrzebne!

Podszedł do nich Romero, który jako jedyny wśród nas znał starożytne języki. Uścisnął każdemu z nich rękę i pogratulował pomyślnego lądowania.

— Mam nadzieję, że jesteście zdrowi? Jeśli nie, na statku znajdą się leki na wszelkie dolegliwości.

— Jesteśmy zdrowi — odpowiedział pierwszy. — Jest nas dwóch: ja, zastępca kapitana, Edward Kamagin i nawigator Wasilij Groman… Nasi koledzy… niedawno zginęli w katastrofie. — Dodał po chwili drżącym głosem: — Czemu nie zjawiliście się miesiąc temu, tylko miesiąc temu?

Paweł zapytał przyjaźnie:

— Jak dawno wystartowaliście z Ziemi, przyjaciele?

— Niezbyt dawno, trzy lata temu — odpowiedział Groman.

Na platformie rozległ się nagły gwar, popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo. Rakiety podobne do tej, jaką przycumowaliśmy, można w naszych czasach obejrzeć jedynie w muzeum.

— Zapominacie, ziomkowie, o einsteinowskim spowolnieniu czasu — powiedział wesoło Kamagin. — Im bardziej spieszyła nasza rakieta, tym wolniej biegł nasz czas pokładowy. Kiedy opuszczaliśmy Ziemię, był rok czterdziesty pierwszy nowej ery. — Popatrzył na Romera. — Czy nie zechce pan łaskawie nam powiedzieć, jakie stulecie dziś mamy?

Romero odpowiedział:

— Dziś jest dziesiąty kwietnia roku pięćset sześćdziesiątego trzeciego nowej ery!

5

Wszystko zdumiewało tych wspaniałych chłopaków, którzy pięćset dwadzieścia dwa lata temu wystartowali w kosmos i wkrótce zagubili się w jego przestrzeniach. Zachwycali się wszystkim, co widzieli i o czym słyszeli. „To nie statek, lecz latająca wyspa!” — mówili, zaskoczeni tym, że wewnątrz gwiazdolotu oprócz maszyn znajduje się jeszcze prawdziwe miasteczko z parkami i basenami kąpielowymi. Na nas patrzyli z przestrachem. Nasz wzrost wywierał na nich chyba jeszcze większe wrażenie niż rozmiary statku. A kiedy dowiedzieli się, że poruszamy się w obszarze nadświetlnym i przekształcamy przestrzeń w masę, w ciała materialne, jak mówiono w ich czasach, i równie łatwo tworzymy gigantyczne pustki ze zniszczonych ciał materialnych, to uznali, że z nich żartujemy. Fizyka dwudziestego wieku starej ery, wraz z jej niezrozumieniem materialności przestrzeni i demonizowaniem niewytłumaczalnie granicznej dla wszystkich ciał prędkości światła, utkwiła w ich mózgach niczym gwóźdź i nie mogliśmy jej stamtąd wyciągnąć. Groman usiłował nawet dyskutować. Czarnowłosy, okrągły na twarzy, szybki w ruchach i słowach bardzo różnił się od flegmatycznego, długogłowego, płowego Kamagina, a obaj w jeszcze większym stopniu różnili się od każdego z nas.

— Wiedzieliśmy, że nasi potomkowie pójdą daleko naprzód — powiedział Groman, kiedy wytłumaczono mu, na czym polega efekt Taniewa. — Ale taki przeskok!…

Kiedy już nasi młodzi „przodkowie” wypoczęli, opowiedzieli nam o swej przedłużającej się podróży.

Gwiazdolot „Mendelejew” został zbudowany do wypraw galaktycznych. Ten najdoskonalszy statek owych czasów wystartował z Ziemi w piątek 13 sierpnia roku 41 nowej ery z załogą składającą się z czternastu inżynierów i dwóch kapitanów: Roberta Lista i Edwarda Kamagina. Na pokładzie znajdowały się zapasy żywności i paliwa rakietowego (w tym antymaterii) obliczone na pięćdziesiąt lat podróży. W pierwszych miesiącach rejsu minęli Układ Słoneczny i zagłębili się w przestrzenie międzygwiezdne idąc kursem na Syriusza. Celem wyprawy było zbadanie tej podwójnej gwiazdy, a zwłaszcza mniejszego jej składnika, białego karła o gęstości czterdzieści tysięcy razy przewyższającej gęstość wody. Rejs miał trwać dwadzieścia pięć lat ziemskich. Wkrótce po wyjściu z Układu Słonecznego rozpędzili gwiazdolot do szybkości przyświetlnej. Od bariery świetlnej dzieliło ich zaledwie trzy tysiące kilometrów na sekundę. Zaczęły działać efekty przyświetlne: zwiększenie masy statku i spowolnienie czasu pokładowego. A później przyszła katastrofa — uderzenie błądzącego meteorytu i wybuch. Przedziały, w których była zmagazynowana antymateria, zostały zniszczone.

Na szczęście statek podzielony był szczelnymi grodziami i ludzie nie ucierpieli. Zniszczone segmenty gwiazdolotu zostały zablokowane. Statek uzyskał w czasie wybuchu dodatkowe przyspieszenie i nadal mknął do przodu, lecz już nie w kierunku Syriusza, ale kursem na gwiazdozbiór Byka ku rozproszonej mgławicy Plejad. Nie mogli zmienić kursu, bo nie działały urządzenia napędowe z powodu braku paliwa fotonowego.

Dowódca, Robert List, pierwszy otrząsnął się z niemocy i zażądał od innych członków załogi, aby również wzięli się w garść. Jest źle, mówił, ale jeszcze nie zginęliśmy i to już dobrze. Czasu jest pod dostatkiem — całe życie — są też mechanizmy, laboratoria i materiały, spróbujemy więc naprawić uszkodzenia, wyprodukować pewną ilość paliwa, oczywiście nie fotonowego, lecz zwykłego, na jakim latali pierwsi kosmonauci. Szybkość mamy gigantyczną, przekonywał, wystarczy jedynie zmienić jej kierunek, a wtedy uda się zawrócić statek. Jeszcze wrócimy na Ziemię, powtarzał, ale trzeba od razu zawinąć rękawy!

Zabrali się do pracy trwającej według ich czasu pokładowego około trzech lat, a według ziemskiego ponad cztery stulecia. Uszkodzenia załatali, a osłabione urządzenia napędowe doprowadzili do stanu używalności. Przy- szła kolej na paliwo i kosmonauci liczyli już dni do uruchomienia silników, kiedy wydarzyła się następna katastrofa. Kamagin i Groman dyżurowali tego dnia w kabinie nawigacyjnej i jedynie oni ocaleli…

Edward Kamagin wspominając zjawienie się błyszczącej kuli mocno zbladł, a nam udzieliło się jego zdenerwowanie. Kula pojawiła się nagle, właśnie pojawiła się, a nie zbliżyła, jakby wyskoczyła z niebytu, i to była pierwsza zagadka, jaką ze sobą przyniosła. W przestrzeni, gdzie Słońca już od dawna nie było widać, trzeba było codziennie fotografować gwiazdozbiory, aby ustalić kurs powrotny, kiedy uda się statek zawrócić. Kamagin skupił uwagę na Aldebaranie, gdy nagle gwiazda zamigotała i znikła, a w pole widzenia wskoczyła jaskrawo świecąca, zielonkawa kula. Kamagin krzyknął i cała załoga rzuciła się do iluminatorów.

„Mendelejew” mknął tuż pod barierą świetlną, a jednak kula zaczęła dopędzać statek.

„Edward, nadaj nasz znak rozpoznawczy! — rozkazał List. — Ciekaw jestem, czy to statek, czy ciało kosmiczne.”

To były jego ostatnie słowa. Kamagin uruchomił nadajnik i panoramiczne urządzenie rejestrujące. Nie zdążył zdjąć palców z pulpitu, kiedy straszliwy ciężar wtłoczył mu ręce w klawiaturę. Tracąc przytomność od przeciążenia słyszał jęki konających towarzyszy.

Kiedy Kamagin się ocknął, kuli już nie było. Wywołane później zdjęcia również pokazały jej nagłe zniknięcie, znów skok w niebyt. Kula zniknęła bez śladu!

Koło Kamagina leżał jęczący Groman. Edward wlał mu do ust trochę wody i położył na fotelu. Gdy już nieco przyszedł do siebie, obaj udali się do laboratorium. Na podłodze leżały skrwawione ciała towarzyszy: niektórzy umarli od przeciążenia, inni zaś zostali przygnieceni spadającymi z góry sprzętami. Nikogo nie udało się uratować.

— Złożyliśmy ich do lodowni — zakończył Kamagin swą smutną opowieść. — Błony ze zdjęciami kuli przechowujemy w kasie pancernej.

Następnego dnia przenieśliśmy szczątki kosmonautów na nasz cmentarz w parku, do mauzoleum z przezroczystymi sarkofagami, gdzie w neutralnej atmosferze zwłoki trwać będą wiecznie. Rozbrzmiewała muzyka żałobna z dwudziestego wieku, nad zmarłymi pochylał się sztandar Wyzwolonej Ludzkości przyniesiony z pokładu „Mendelejewa”.

Po zakończeniu pogrzebu oglądaliśmy na stereoekranie fotografie katastrofy. Kula istotnie ukazywała się i znikała nagle. Analizatory ustaliły, iż ma kształt idealnie kulisty, średnica jej wynosi osiemnaście i sześć dziesiątych kilometra, a zbudowana jest z nieznanego tworzywa sztucznego. Powierzchnia całkowicie gładka bez wklęśnięć i występów świeci światłem monochromatycznym o długości fali 560 milimikronów.

Andre jak zwykle chciał się wypowiedzieć pierwszy. Oczekiwaliśmy od niego czegoś niezwykłego, nie zdziwiliśmy się więc, kiedy zdecydowanie odrzucił myśl o naturalnym ciele kosmicznym, które przypadkowo pojawiło się obok gwiazdolotu. Ciała naturalne o nienaturalnych właściwościach są cudem, a cudów w przyrodzie nie ma. Kula jest więc mechanizmem, krążownikiem wojennym, a w jej wnętrzu siedzą tajemniczy Niszczyciele zwani także Zływrogami. Wszystko wskazuje na nich. Fale grawitacyjne wstrząsające gwiazdolotem świadczą o tym, że Niszczyciele opanowali mechanikę pól grawitacyjnych, co i wcześniej było wiadome. Ich nieoczekiwane zjawienie się z „niczego” i nagły skok w „nic” można bez trudu wytłumaczyć, jeśli się przyjmie, że podobnie jak my poruszają się w obszarze nadświetlnym. Ciała przebywające poza barierą świetlną są niewidzialne, gdyż wyprzedzają światło, a po rozpoczęciu hamowania nagle pojawiają się jak z niebytu. Oczywiście to, co nam obecnie wydaje się zwykłą rzeczą, musiało się wydać cudem kosmonautom z pierwszego wieku…

Andre tak mówił o okrętach wojennych, jakby widział Niszczycieli przy sterach i spustach dział grawitacyjnych. Przekonał mnie. Olgę również.

— Jest faktem, że kula porusza się z regulowaną prędkością i zadała cios grawitacyjny — powiedziała. — Wniosek Andre jest logiczny: regulowały szybkość i strzelały istoty rozumne. Nie wiemy jednak, czy to byli Niszczyciele. Przekonaliśmy się jednak, że istnieje jakiś rozwinięty technicznie, napastliwy naród pozbawiony nawet problematycznej dobroci kłótliwych Aniołów z Hiad.

Wiera zamilkła na chwilę, a później zapytała:

— Uderzenie grawitacyjne spadło natychmiast po tym, jak tylko gwiazdolot nadał swój sygnał wywoławczy. Przypuśćmy, że w kuli znajdowali się Niszczyciele. Przy takich możliwościach technicznych musieli rozszyfrować informację radiową. Odpowiedzieli na nią śmiercionośną salwą. Dlaczego?

— Wojna! — odparł Andre. — Po ustaleniu, że mają przed sobą ludzi, natychmiast wypowiedzieli ludzkości wojnę i próbowali unicestwić pierwszych jej wysłanników. Znaleźliśmy się w obszarze kosmicznych pobojowisk i chcąc nie chcąc staliśmy się stroną walczącą.

To było właśnie to, co Romero przepowiadał nam na Ziemi. Wówczas nikt się z nim nie zgodził. Obecnie nikt by mu się nie ośmielił przeciwstawić. Spojrzałem na Pawła. Był zasępiony i milczący.

— Nic nadal nie wiemy ani o naturze, ani o ustroju społecznym tych istot — kontynuowała Wiera. — Ale to, że istnieją i że są agresywni, niestety prawie nie ulega wątpliwości. Trzeba się mieć na baczności. Analizatory potwierdziły, że rój gwiezdny ze snów Aniołów pokrywa się z tym, który widzimy stąd w Perseuszu. Do skupisk Perseusza mamy ponad cztery tysiące lat świetlnych. Moim zdaniem nie trzeba zmieniać kursu. Skoro w okolicach Plejad odkryliśmy Niszczycieli, będziemy kontynuować badanie Plejad.

Wszyscy się z nią zgodzili.

Po naradzie wziąłem Andre pod rękę.

— Po raz drugi dzisiaj miałeś rację. Żartowałem z twojej teorii o niewidzialności wrogów, ale zdaje się, że oni sami ją potwierdzili.

Popatrzył na mnie uważnie.

— Czemu jesteś taki chmurny, Eli?- Dziwisz się? Idziemy niczym ślepcy. Dokoła nas tryliony kilometrów przezroczystej przestrzeni, a w tej rzekomej przejrzystości mogą się kryć niewidzialni wrogowie! Niczym ich nie można wykryć, dopóki się sami nie ujawnią!

Mój niepokój wywarł chyba na nim wrażenie, bo myślał przez długą chwilę, zanim powiedział:

— Niepotrzebnie mnie chwaliłeś. Myślałem o jednostkowej, osobniczej niewidzialności Niszczycieli, a nie o znikaniu ich krążowników w obszarze nadświetlnym.

Pod tym względem my również jesteśmy niewidzialni, ale nie o to przecież chodzi. Nie, myślę, że oni są realnie niewidzialni.

— Nadal podtrzymujesz swą hipotezę?

— Nie wiem. Chciałbym się mylić. To straszne, jeżeli mam rację!

Powiedział to tak przejętym głosem, iż nie na żarty się przeraziłem. Zapalczywego, niespokojnego, bałaganiarskiego Andre widziałem na co dzień, ale Andre lękającego się czegoś nie znałem. Po wydarzeniu, jakie zaszło na Plejadach, nie mogę się wyzbyć myśli, że Andre już wówczas niejasno przeczuwał katastrofę.

6

Z tyłu pozostał rozproszony gwiezdny welon Stożarów. Przybliżaliśmy. się do centrum gwiazdozbioru. Wokół nas świecą setki jaskrawych słońc. Kosmicznej pustki jednak jest pod dostatkiem: gwiazdy odległe są od siebie wprawdzie nie o dziesiątki lat świetlnych jak u nas; ale jednak nie bliżej niż o rok świetlny. Idziemy nadal kursem na Elektrę.

Na pokładzie statku zawiązała się grupa badawcza. Włączono do niej także Kamagina i Gromana. Przewodniczy jej Andre, a ja jestem jego zastępcą.

Spytałem kiedyś Lusina:

— Jak się miewa Trub? Nie wyrywa się na zewnątrz?

Twarz Lusina tak się rozpromieniła, że odpowiedź była jasna bez słów.

— Przygotowuję Anioła do lotów. Będzie zwiadowcą.

W pobliżu Elektry statek przeszedł na szybkości podświetlne i znów zaczęły nas obowiązywać prawa mechaniki relatywistycznej. Spowolnienia czasu pokładowego uniknęliśmy oddzielając się od bariery świetlnej wystarczającym interwałem szybkości, przez co nie mogliśmy już być niewidzialni. Wypłynęliśmy na zewnątrz z drugiego świata tak samo, jak przed kosmonautami z „Mendelejewa” wynurzył się krążownik wrogów. Obserwator wyposażony w dobre przyrządy mógł nas teraz wykryć. Z ostrożności Olga nie zbliżała się do żadnej gwiazdy oczekując na przybycie „Sternika”, który leciał w obszarze nadświetlnym i był na razie niewidzialny, chociaż nas już widział. Zbliżaliśmy się do Elektry obchodząc inne gwiazdy bokiem i lawirując po skomplikowanej krzywej. Jedna grupa automatów wyszukiwała w przestrzeni sztuczne ciała, druga zaś wycelowana była w Elektrę. Druga planeta jej układu miała z pewnością rozumnych mieszkańców. Andre chwalił się, że rozróżnia miasta i kanały, ja natomiast widziałem tylko nocne zarzewie pojawiające się tuż po zachodzie miejscowego słońca. Nazwaliśmy planetę Sigmą.

Wkrótce zaczęły napływać sygnały ze „Sternika”. Zawiadomiono go o spotkaniu z „Mendelejewem” i o tajemniczej kuli.

Spotkanie gwiazdolotów nastąpiło w pobliżu Elektry. „Sternik” położył się na kurs równoległy do naszego i wystrzelił planetolot. To Allan zostawiwszy statek pod opieką zastępcy udawał się do nas. Miał przy sobie swoją nieodstępną walizeczkę podróżną.

— Gdzie przodkowie? — grzmiał. — Dawajcie ich tutaj, muszę ich ucałować!

Altan tak ścisnął Kamagina i Gromana, obu naraz, że przez chwilę nie mogli słowa wydusić. Żaden z nich nie sięgał Allanowi do ramion.

— To tacy jesteście! — huczał Altan. — Zupełnie jak na fotografiach, nic się w ciągu pięciu wieków nie zmieniliście. Popatrzcie sami, mam rację?

Wyjął z walizki książki, pisma i monografie z pierwszego wieku. Z kart książek i czasopism patrzyli na gości oni sami wraz z ich zmarłymi towarzyszami: reportaże z kosmodromu, komunikat o utraceniu łączności ze statkiem i zmianie jego kursu. W ostatnich pismach raport rządowy komunikował o fiasku prób nawiązania łączności z zaginionym gwiazdolotem. Tam również zamieszczono wspomnienia i artykuły przyjaciół i uczonych, smutne niczym epitafia: zaginął wspaniały statek, zginęli nasi odważni towarzysze, zwiadowcy otchłani galaktycznej. Było coś dziwnego i zaskakującego w fakcie, że krewni i znajomi kosmonautów, rozpaczający po ich zgubie, sami dawno, pięć wieków temu rozstali się z życiem i nawet pamięć o nich pozostała jedynie na pożółkłych papierowych kartkach. A ci, których zgon opłakiwali, stali obok nas. Zdrowi, przystojni, dalecy nasi przodkowie, z którymi będziemy jeszcze pracować, dyskutować i ramię przy ramieniu walczyć ze wspólnym wrogiem.

Kamagin ze łzami w oczach objął uśmiechającego się Allana. Groman także wzruszył się oglądając fotografie dawno zmarłych kolegów i krewnych.

— To dopiero podarunek! — powiedział później Kamagin. — Najdroższy i najbardziej nieoczekiwany: spojrzenie w nieznaną nam przyszłość, która już dawno stała się przeszłością.

— Właśnie! Wasza przyszłość — zaśmiał się Allan.

— Najnowsze pisemko wydano w dwadzieścia lat po waszym odlocie, a przecież według kalendarza pokładowego „Mendelejewa” minęło od startu zaledwie trzy lata, tak że te wydarzenia dopiero dla was nastąpią. No a teraz pokażcie, bracia-pionierzy, na jakiej to kosmicznej łajbie poniosło was z Ziemi na Plejady.

Poszedł z kosmonautami oglądać ich gwiazdolot, a ja zacząłem się przygotowywać do desantu na Sigmę, ponieważ mnie powierzono dowództwo grupy zwiadowczej.

7

Wylądowaliśmy na planecie 8 maja roku 563. Ten dzień w kalendarzu mego serca zabarwiony jest na czarno. W szkole zapoznawano mnie z podłościami zamierzchłych wieków ludzkości. W skali kosmicznej były to zaledwie podłostki: wojny między malutkimi państewkami, ludzkie kłótnie, wyzyskiwanie przez jednych pracy i zdolności innych. Tu zobaczyłem podłość tak kosmicznie wielką, że myśli mi się w głowie mieszały. I tu — wierzę, iż przejściowo — utraciłem najbliższego mi człowieka.

Na Sigmie były miasta. Właśnie były, gdyż po naszym wylądowaniu już nie istniały. Uprzedzam wypadki. Powinienem zacząć od tego, jak z oddali badaliśmy cztery satelity Elektry. Pierwsza, najbliższa jej powierzchni planeta, nie zainteresowała nas. Była to ognistodymna kula, oceany lawy i chmury siarkowodoru nad nimi. Żadne formy życia nie mogły istnieć w tym piekle. Dwie planety zewnętrzne również nie były zachęcające. Globy te, odległe od Elektry bardziej niż Pluton od Słońca, były pokryte ogromnymi warstwami kopalnego lodu. Natomiast Sigma, rozpalająca się wieczorami różowawym zarzewiem, była podobna do Ziemi: oceany, góry, lasy i rzeki. Jedno nas tylko zaskoczyło: zbliżanie się do planety sygnalizowaliśmy falami radiowymi i światłem, ale odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Pewnie lękają się nieoczekiwanych przybyszów, pomyśleliśmy.

Oba gwiazdoloty zawisły nad planetą, a ku jej powierzchni wystartował planetolot ze mną, Andre, Lusinem i Trubem na pokładzie. Z ostrożności postanowiono nie posyłać na zwiad zbyt wielu ludzi.

Najpierw okrążyliśmy Sigmę. To była doskonale zagospodarowana planeta. Od Ziemi różniła się przede wszystkim tym, że łańcuchy górskie rozciągały się wśród oceanów, lądy zaś stanowiły gładką równinę pokrytą lasami i łąkami.

W trakcie oblotu zauważyliśmy cztery miasta i około dziesięciu osiedli, ale ani mieszkańców, ani maszyn nie zobaczyliśmy. Pod nami leżały precyzyjnie rozplanowane skrzynki ślepych budynków tworzące ulice, które z kolei wbiegały na place. Zarówno place, jak i ulice były puste.

Andre wybrał leśną polankę w pobliżu miasta, wylądował i pierwszy wyszedł na zewnątrz. Kiedy zacząłem gramolić się do wyjścia, wyprzedził mnie Trub. Anioł z hałasem wyskoczył na łączkę. Chociaż gwiazdolot jest obszerny, to jednak tu czuł się swobodniej. Podskoczył do góry i zaczął koziołkować w powietrzu nieznanej planety niczym rozbrykany chłopak w awionetce.

— Chodźmy szukać mieszkańców — zaproponował Andre.

— Wsiedliśmy do awionetek i bez pośpiechu polecieliśmy w kierunku miasta. Trub pomknął do przodu usiłując nas wyprzedzić, ale wkrótce pozostał z tyłu i Lusin wziął zawstydzonego Anioła do swojej awionetki.

Po jakimś czasie wylądowaliśmy, opuściliśmy pojazdy i poszliśmy pieszo ulicami miasta. Znając już jaskiniowe siedliska Aldebarańczyków i ochronne zarośla Wegan nie zdziwiliśmy się widokiem tego osiedla. Bądź co bądź były tu domy — skrzynki bez okien i drzwi z jakimiś otworami pod dachem, niskie, ponure i niezmiernie długie (niektóre ciągnęły się na kilometr i więcej). Gdyby nie ogromne rozmiary budowli, powiedziałbym, że przypominają mieszkania Altairczyków.

— Założę się, że tutejsi mieszkańcy są skrzydlaci — powiedział Andre. — Przypominają z pewnością naszego Truba.

Ale gospodarze tej ziemi przypominali raczej koniki polne niż Anioły. Wkrótce ujrzeliśmy grupę takich świerszczy wzrostu naszych dziesięcioletnich dzieci, zielonych, przezroczystych, błonoskrzydłych, z czterema giętkimi kończynami i pionowo ustawioną, wąską, niemal ludzką twarzą. Wszyscy byli martwi… Leżeli pod ścianą, skrwawieni, rozpłaszczeni i żadnemu z nich nie biło serce, żaden nie oddychał. Staliśmy przed nimi w milczeniu, jedynie Trub ze świstem wymachiwał skrzydłami.

— Nie ma pokoju pod gwiazdami — rzekł chmurnie Andre i przywołał gestem Truba. — Wsuń no, przyjacielu, głowę w którąś z tych dziurek i powiedz, co tam zobaczysz.

Trub podfrunął do jednego z górnych otworów i zniknął w nim na jakieś dwie minuty. Potem runął jak kamień na ziemię.

— Śmierć! — wychrypiał zdenerwowanym głosem.

— Wszyscy zabici!

Skinąłem na Anioła. Trub z gotowością podstawił ramiona. To skrzydlate chłopisko jest silne jak byk i z łatwością uniosło mnie do otworu. Wsunąłem nogi do wnętrza i siadłem chwyciwszy rękami za brzegi otworu.

— Leć do środka, Trub! — powiedziałem.

Anioł piorunem przedostał się przez inny otwór i podleciał do mnie od wewnątrz budynku. Jestem od niego szerszy w ramionach, nie mogłem więc równie łatwo przeleźć na drugą stronę. Trub pociągnął mnie za nogi i pochwycił w locie. Objąłem go za szyję i zapaliłem kieszonkowy reflektor. Widok był straszliwy. W ogromnej kamiennej stodole leżały zwały martwych świerszczy o ludzkich twarzach. Trub ciężko machając skrzydłami poleciał w koniec hali i wrócił do mnie: wszędzie leżały trupy, same trupy. Nikt nie podniósł głowy, nikt nie poruszył błoniastym skrzydłem.

— Zaraza czy pobojowisko? — zapytał Andre, kiedy wydostaliśmy się z Trubem na zewnątrz.

— Chyba pobojowisko. Mieszkańcy miasta chronili się za ścianami i śmierć ich tam dopadła. Działo się to zupełnie niedawno, może kilka dni lub godzin temu.

— Zwłoki są tak samo zmiażdżone? — zapytał Andre wskazując na trupy leżące pod ścianą.

— Rozpłaszczone. Najpewniej salwa z dział grawitacyjnych.

Przed nami była ściana przegradzająca ulicę, skręciliśmy więc w biegnący w lewo zaułek. Lusin nagle rzucił się do przodu z krzykiem:

— Człowiek! My! Taki sam!

Pospieszyliśmy za nim. Wyprzedził nas lecący z łopotem skrzydeł Trub.

Na malutkim placyku, utworzonym przez szczyty trzech stodołowatych domów, stała grupa z trzech figur. Wysoki człowiek obejmował dwa człekogłowe świerszcze. Cała trójka śmiała się unosząc uradowane twarze ku górze. Żółty, wytworny kamień, niepodobny zupełnie do zimnego marmuru naszych pomników, podkreślał jeszcze nastrój radości.

— Galakt — powiedział Andre, wskazując na wygięte we wszystkie strony palce centralnej postaci.

— Spotkanie przyjaciół — rzekł Lusin. — Zszedł z nieba. Oczekuje innych.

Nie mogłem się od figury Galakta oderwać. Ziemscy rzeźbiarze nie potrafią tak prawdziwie oddać twarzy, zawsze w ich rzeźbach pozostaje coś martwego, ukazującego, że mamy do czynienia z kamieniem, a nie z ciałem. Tu mieliśmy żywą twarz, tak żywą, iż chciało się odpowiedzieć uśmiechem na jej uśmiech. Znów byłem pod wrażeniem ogromnych oczu Galakta. Te niemal kwadratowe oczy zajmowały prawie połowę twarzy i one przede wszystkim nadawały jej wyraz. Artysta doskonale oddał tę wesołość z odcieniem niepokoju, jaka z nich tryskała. Gdy świerszcze tylko się cieszyły, Galakt jednocześnie radował się i niepokoił, był szczęśliwy i czujny, bo najwidoczniej nie tylko radosnych wieści oczekiwał wpatrując się w niebo.

Wywołałem w myśli Wierę. W rozjarzonej wideo-kolumnie ujrzałem sterówkę i siedzących w fotelach Olgę, Wierę i Leonida.

— Nie obawiaj się — powiedziała Wżera. — Obserwujemy was.

— To znaczy, że widzieliście okropności tego miasta umarłych i wiecie, o czym to świadczy?

— Tak, Eli. Jesteście chronieni potężnymi polami. Posługujcie się nimi.

Wokół nas latał Trub, to wznosząc się do góry, to opadając w dół. Nagle pomknął w bok i wkrótce rozległ się jego rozpaczliwy krzyk. Anioł krzyczał tak straszliwie, że ze wszystkich sił rzuciliśmy się ku niemu. Przypomniałem sobie, że Trub nie potrafi posługiwać się polami siłowymi, i otoczyłem go własnym. Anioła oderwało od bryły, na którą wściekle się rzucał. Pospiesznie cofnąłem pole. Trub nie pojął, co mu się przydarzyło. Później opowiedział, że jakaś niezwykła siła chwyciła go za włosy i powlokła do tyłu.

— Wróg! — ryczał Trub znów rzucając się na bryłę.

— Podły!

Ale nie była to żywa istota, lecz także kamień. Na wypolerowanym cokole wznosiło się jakieś niepodobne do niczego straszydło: ni to bryła ziemi, ni to spęczniały żółw, ni to rycerski hełm z ziemskich muzeów. Ze środka kamiennej narośli tryskała w górę giętka jak ciało żmii rurka, na końcu której znajdowało się zgrubienie podobne do wielkiego ogórka lub ananasa. „Ananas” błyszczał, promieniował światłem, lecz nie ciągłym, jakie daje lampa, ałe jakby złożonym z tysięcy kłująco jaskrawych ostrzy. Zdawało się, że zgrubienie jest inkrustowane drogimi kamieniami, których każda grań błyszczy osobno. W wyglądzie dziwnej konstrukcji było coś złowieszczego. Rozumiałem więc Truba, który rzucał się na nią z taką pa-sją.

W milczeniu staliśmy przed monumentem. Wiedzieliśmy, że na gwiazdolotach również wszyscy go obserwują i podobnie jak my starają się pojąć, co to jest.

— Czy to przypadkiem nie Niszczyciel? — zapytał Andre bez zwykłej pewności siebie.

— Chyba tak — potwierdził Lusin, którego przekonał nie Andre, lecz wściekłość Truba.

— Raczej ich pojazd bojowy — wtrąciłem. — A ten ogórek na szyjce to oczy lub peryskop. W tym wszystkim tkwi wielka zagadka, Andre.

— Jedna? Naliczyłem ich co najmniej tysiąc.

— Jedna — powtórzyłem. — Taka mianowicie: jeżeli mieszkańcy Sigmy tak cieszą się na widok Galaktów, co wynika z pierwszej rzeźby, to czemu wznoszą pomniki wrogom swych przyjaciół? Czemu składają im hołd?

— Pomniki stawia się nie tylko jako wyraz czci. To może być ostrzeżenie: nie zapominajcie o tym, co wam grozi.

— Trzeci! — krzyknął Lusin rzucając się w przejście między domami. — Pierwszorzędny Zływróg! Galakt również! …


Trzecia grupa postaci istotnie była wspaniała. Słowo „wspaniała” odnosi się do mistrzostwa wykonania, a nie do treści. Na skraju cokołu spoczywało takie samo kamienne cielsko z połyskliwą naroślą, a w centrum i na drugim skraju stało dwóch Galaktów i ośmiu mieszkańców Sigmy. Zamilkliśmy i zamarli przed rzeźbą. Po raz drugi (pierwszy raz na zniszczonym później obrazie Altairczyków) ujrzeliśmy okropną scenę wzięcia do niewoli. Na szyjach Galaktów wisiały łańcuchy, takie same łańcuchy oplatały mieszkańców Sigmy. To była procesja jeńców, a połyskujący okiem czy peryskopem Niszczyciel był najwidoczniej ich nadzorcą.

— A jednak jest w tych potwornościach jedna rzecz, która mnie cieszy — powiedziałem w chwilę później. — Wiesz co, Andre? Teraz możemy spokojnie odłożyć do lamusa jedno z twoich odkryć. Mam na myśli groźną teorię o niewidzialności Niszczycieli.

— Nie masz pojęcia, jak ja sam się z tego cieszę! wykrzyknął Andre z ulgą. — Ta pancerna ropucha wygląda obrzydliwie, ale jest to ciało, a nie zjawa.

— I ja sądzę… — zacząłem, lecz przerwałem w pół zdania.

— Ratunku! — krzyknął przeraźliwie Andre. Oszałamiająco jaskrawe światło uderzyło nam w oczy, a straszliwa siła rzuciła na ścianę budynku. Wydało mi się, że dostałem się pod prasę i zostałem zmiażdżony.

8

Trwało to chyba nie dłużej niż setne ułamki sekundy: błyskawiczne, natychmiast sparowane uderzenie. Teraz zdaję sobie sprawę, że gdyby przyjaciele na statku nie obserwowali nas, bylibyśmy zniszczeni już pierwszym wystrzałem grawitacyjnym wroga. Nasze indywidualne pola, jak się potem okazało, były zbyt słabe, aby przeciwstawić się wysyłanym przez Niszczycieli potężnym impulsom grawitacyjnym. Kiedy więc wróg zadał swój zabójczy cios, nasze pola ochronne zostały spłaszczone i jedynie osłabiły nacisk walącego się na nas tysiąctonowego ciężaru. Na pomoc pospieszyły nam automaty gwiazdolotu, których przeciwstawny impuls zneutralizował uderzenie.

Mimo przeżytego wstrząsu utrzymałem się na nogach. W chwilach wielkiego napięcia myśli i uczucia biegną setki razy szybciej. Równocześnie odbierałem i przetwarzałem informacje płynące z różnych stron, słyszałem, widziałem, wyczuwałem dziesiątki ważnych obrazów, reagowałem na nie, kwalifikowałem, odrzucałem — wszystko naraz. Krzyczał we mnie wściekły głos Leonida: „Pole stożkowe, Eli! Pole stożkowe!”, widziałem wykrzywioną twarz samego Leonida, który oddalony o tysiące kilometrów walczył razem z nami. Natychmiast po tym zobaczyłem sinych, tracących oddech Andre i Lusina. Główna fala przeciążeń spadła na nich i wtłoczeni w ścianę, niemal zmiażdżeni, walczyli z własnymi ciałami, aby nie stracić przytomności i nie stać się łupem atakującego nas złoczyńcy. Zobaczyłem też wroga, ogromny ziemisty pęcherz z długą szyją i połyskującym na niej straszliwym okiem. Niszczyciel wypełzł zza ściany i szybko się zbliżał, szykując się do nowego, kilkadziesiąt razy silniejszego ciosu, którego nie potrafiłyby już odbić dalekie automaty statku. Wszystko to utrwaliło się w mojej pamięci jako jeden obraz, bo w gruncie rzeczy było jednym obrazem, gdyż odbyło się w ułamku sekundy: pojawienie się wroga, błyskawiczny atak Truba i mój potężny cios.

Nie wiem dziś, co wówczas zrobiło na mnie większe wrażenie: widok umierającego Andre i Lusina, groźny wygląd atakującego Zływroga czy bezsilny upadek Truba. Odważny Anioł z rykiem spadł na wroga z góry wyciągając ku niemu swe straszliwe pazury. Celował w oko Niszczyciela i napad był widocznie tak zaskakujący, że Trubowi udało się skrobnąć pazurami po peryskopie. Wróg przechylił szyję, wyrzucił swe pole do góry i Trub nawet nie krzyknąwszy odleciał na bok. Skrzydła miał połamane, a postrzępione pióra chmurą zawirowały w powietrzu. W tej samej chwili zadałem Zływrogowi śmiertelny cios.

Doskonale pamiętam swój ówczesny stan. Ryknąłem z wściekłości. Wszystkie moje pragnienia skoncentrowały się na jednej tylko myśli: „Przebić! Przebić!” Całym wysiłkiem woli skupiłem swoje pole ochronne w wąską niczym promień wiązkę i pchnąłem nim wroga jak szpadą.

Niszczyciel nie upadł zalany krwią, nie pękł jak bańka mydlana uderzona kijem. Wybuch, słup ognia i dymu, spadające odłamki i krople — oto wszystko. Istota atakująca nas została zamieniona na odłamki i strzępy. Nie wiedziałem wówczas, że jest to jedyna forma śmierci Zływroga.

Rzuciłem się ku Lusinowi i Andre. Andre był blady, oczy miał zamknięte, chwiał się na nogach. Lusin szybciej przyszedł do siebie.

— Trub chyba zginął! — krzyknąłem.

Lusin trzymając się ściany poszedł chwiejnym krokiem w kierunku Anioła. Trub leżał pod ścianą. Lusin nie mógł go sam unieść i poprosił mnie o pomoc. Cuciłem wtedy Andre, który otworzył już oczy, ale nie mógł jeszcze mówić. Wezwałem awionetki, ale nie zjawiły się. Zakląłem i wywołałem planetolot, który również się nie odezwał.

Zapłonęła wideokolumna. Nigdy nie zapomnę strachu na twarzy Wiery. Patrzyła na mnie tak, jakbym już był martwy.

— Eli! — jęknęła siostra. — Otaczają was!

Pojawił się Leonid: Jego wyrazista twarz płonęła gniewem.

— Awionetki zostały zniszczone przez Niszczycieli! — krzyknął. — Planetolot jest uszkodzony. W waszym kierunku pełznie co najmniej pół setki tych stworów. Wzmocniliśmy wasze pola do maksimum, spieszymy na pomoc. Trzymajcie się, bracia!

— Ile mamy czasu? — zapytałem. — Minuty? Sekundy?

— Najwyżej trzy minuty! Ukryjcie się za ścianami, kamień ekranuje fale grawitacyjne!

Zostawiłem Andre pod ścianą i pomknąłem do Lusina. Razem z nim przeniosłem Truba do Andre. Biedny Anioł był tak rozbity, że nie mógł poruszać palcami. Głowa bezsilnie chwiała mu się z boku na bok, ale grała w nim jeszcze bitewna pasja, bo kiedy przechodziliśmy obok strzępków Zływroga, resztki piór na złamanych skrzydłach wściekle mu się zjeżyły. To było jednak dzielne chłopisko!

Rozejrzałem się wokoło. Żadnego odpowiedniego schronu w pobliżu nie było. Potrząsnąłem Andre za ramię.

— Ocknij się, słyszysz! Otaczają nas Zływrogi. Trzeba maksymalnie skoncentrować pola.

Andre drgnął i usiadł. Oprzytomniał. Zostawiłem go i zająłem się Trubem. Byłem teraz spokojny o Andre. Poczucie niebezpieczeństwa i konieczność włączenia się do wspólnych wysiłków jest najlepszym lekarstwem dla takich jak on.

Z Aniołem sprawa wyglądała gorzej. Trub świetnie walczył skrzydłami i pazurami, umiejętnie uderzał swym ciężkim ciałem, ale źle operował polem. Pole uruchamia się myślą i odczuciami, a Trub w żaden sposób nie potrafił pojąć, że sama chęć obrony już jest obroną. Dla Anioła istnieje jedynie świat widzialny i wyczuwalny. Tego, czego nie można dotknąć, jego zdaniem, po prostu nie ma. Odważny, ale naiwny chłopak.

— Kiedy przyjdą, nie ruszaj się, ale krzycz na nich: do tyłu! do tyłu! Krzycz w duchu, rozumiesz? — tłumaczyłem mu. — A jeżeli nie potrafisz w duchu, wrzeszcz na głos, to również podziała.

— Ich trzeba szarpać zębami, bić ciałem! — nie zgadzał się ze mną i w zdenerwowaniu usiłować wstać, pomagając sobie ułomkami skrzydeł. Nie mógł się jednak na nich utrzymać i z jękiem znów opadał na ziemię.

Wtedy pojawili się Niszczyciele. Pełzli ze wszystkich stron naraz, wytaczali się zza ścian i niezręcznie maszerowali ulicą poprzedzani mrocznym lśnieniem swoich oczogłów. Purpurowe płomienie miotały się pomiędzy ścianami budynków, rozjaśniały się stopniowo, aż znaleźliśmy się jakby w centrum pchanego wiatrem pożaru, tak potężne i złowieszcze było wysyłane przez nich promieniowanie. Aby nie oślepnąć, opuściliśmy filtry na hełmach skafandrów. Andre, który już ostatecznie przyszedł do siebie, otworzył walizeczkę deszyfratora i uruchomił go na wszystkich zakresach.

— Oszalałeś, po co? — szepnąłem.

— Nie zaszkodzi. Jestem przekonany, że oni rozmawiają ze sobą i że blask ich głów jest z tym związany. Mam zupełnie inne usposobienie niż Andre. Cały byłem pochłonięty oczekiwaniem walki. Nie miałem pewności, że odeprzemy atak, wiedziałem jednak, że tanio swego życia nie sprzedamy. Brzmiał we mnie pełen niepokoju głos Olgi: „Trzymajcie się, pomoc wkrótce nadejdzie!” Możliwe, iż gdzieś w powietrzu zapłonęła wideokolumna z nią i z Wierą. Nie wiem, nie mogłem się rozglądać, bo patrzyłem tylko na wrogów.

Zbierało się ich coraz więcej. Niszczyciele ustawili się w półkole i bez pośpiechu zbliżali się do nas. Rozszyfrowałem ten nieskomplikowany plan. Siła ich pól grawitacyjnych jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości, zmniejszając ją więc dwukrotnie mogli uderzyć cztery razy silniej. Najwidoczniej zamierzali nie atakując z daleka metodycznie zacieśniać pierścień tak długo, dopóki na to pozwoli opór naszych pól ochronnych, a później błyskawicznie skoncentrować wysiłki i zadać decydujący cios.

Zrozumiałem, że jeśli nie pomieszamy im szyków, zrobią z nas mokrą plamę. Dusiła mnie wściekłość na te bestie atakujące bez najmniejszego powodu i musiałem ją z siebie wyrzucić w potężnym pchnięciu pola. Mieliśmy nad nimi przewagę w postaci naszego szybkiego biegu i postanowiłem tę przewagę wykorzystać.

— Skoncentrujcie na mnie swoje pola, kiedy rzucę się do przodu! — rozkazałem. — Zaraz pokażę tym świecącym żółwiom, że daleko im do ludzi!

— Uważaj, Eli! — powiedział Lusin. — Ale nie bój się, skoncentrujemy!

Wówczas runąłem na najbliższego, który wypełzł nieco z szeregu i zapłacił za swą nieostrożność życiem. Chroniony z boków przez przyjaciół skupiłem swoje pole w wąskie pasmo i rozciąłem Niszczyciela jak mieczem. Jego strzępy jeszcze sypały się na ziemię, kiedy moje sztyletowe pole przebiło sąsiada. Zływrogi cofnęły się, nasiliły i tak już potężne światło głów do tego stopnia, że ich blask raził oczy nawet przez ciemne filtry. Moje ciało zacisnęła niewidzialna prasa i zacząłem tracić oddech z bólu. Szczęki prasy zaciskały się i natychmiast cofały, zaciskały i wreszcie osłabły: Zływrogi biły mnie impulsami grawitacyjnymi, a przyjaciele odpierali ciosy swoimi polami. Zachwiałem się tracąc przytomność i zanim upadłem, zdążyłem jeszcze wysadzić w powietrze następnego Niszczyciela. Andre i Lusin podbiegli. Upadłem im na ręce, a oni szybko odnieśli mnie pod osłonę ściany.

Lusin śmiał się i tupał nogami, Anioł wściekle warczał ukazując kły i nawet Andre się uśmiechał. Nie zdarzało się nam — nie mówię oczywiście o Aniele — nigdy przedtem walczyć na śmierć i życie i pierwsze powodzenie zawróciło nam w głowach. W każdym obudził się instynkt wojownika, który pozornie został wiele pokoleń wstecz wytrzebiony ze świadomości ludzkiej.

— Na atomy! — wrzeszczał Lusin. — W strzępy! Tak trzeba!

Andre uspokoił się pierwszy.

— Oni powtarzają atak — powiedział.

Niszczyciele znów napierali na nas półkolem. Nie wiem czemu, ale byłem przekonany, że zmienili plan natarcia. Środek szyku poruszał się ostrożniej niż skrzydła, które starały się zajść z boków i stamtąd zmiażdżyć nas między wystrzelanymi naprzeciw siebie polami. Gdybym natomiast znów wyrwał się do przodu, spokojnie wycofaliby się z centrum szyku i bez trudu rozprawili z mymi przyjaciółmi pozbawionymi osłony z flanki. Plan obliczony był na tak głupiego przeciwnika, że poczułem do nich pogardę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że nigdy nie należy uważać wroga za durnia.

— My również powtórzymy napad, ale tym razem inaczej — powiedziałem. Mój plan opierał się na szybkości i zgraniu naszej akcji.

Kiedy Niszczyciele dostatecznie się zbliżyli, my, zwarci w pięść — trzech ludzi z przodu i kulejący Anioł z tyłu — uderzyliśmy na ich lewe skrzydło. Wszystko było drobiazgowo wyliczone i doskonale się udało. Napadając na lewe skrzydło jednocześnie oddalaliśmy się od prawego, przez co osłabialiśmy jego uderzenie, z centrum szyku można się było chwilowo nie liczyć, bo nauczone doświadczeniem Zływrogi nie wyrywały się pod ogień pól sztyletowych.

Tym razem działając czterema zwartymi polami unicestwiliśmy sześciu Niszczycieli i zmusiliśmy ich do ucieczki całą lewą flanką. Nie mogliśmy ich ścigać, bo trzeba było obrócić się ku centrum i prawemu skrzydłu. Krótkim wypadem również i tę formację zmusiliśmy do wycofania się. Pole bitwy usiane było szczątkami zniszczonych wrogów i zalane ciemną cieczą, ich krwią.

Powtórnie schroniliśmy się w cieniu ściany.

Te piekielne stworzenia szybko jednak uczyły się na błędach. Zrozumiały, że atakując tyralierą jedynie narażają się na ciosy naszych siłowych szpad. Obecnie więc szły trzema zwartymi grupami po jakieś dwadzieścia sztuk w każdej, cielsko przy cielsku, oko przy oku. To samo, czym odparliśmy ich drugi atak — wielokrotnie wzmocnione, zwarte w pięść pole — teraz obracali przeciwko nam. Żadnym, nawet najszybszym wypadem, nie mogliśmy stłumić tak silnego, skoncentrowanego siłowego strumienia. W tej sytuacji czas naszego życia zależał jedynie od szybkości ruchu wrogów.

Andre jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po napadzie pierwszego Niszczyciela, lecz był zupełnie spokojny. Popatrzyłem nań i domyśliłem się, co ma na sercu.

— Zdążysz jeszcze wywołać gwiazdolot i nagrać pożegnanie — powiedziałem i odwróciłem twarz.

Zływrogi nie spieszyły się, bo wiedziały, że im już nie umkniemy, i nacierały z rozwagą. Andre wywołał statek. Nigdy jeszcze nie słyszałem tego gorącego, porywczego człowieka mówiącego tak spokojnie i rzeczowo.

— Żanno! Olegu! — dyktował. — Za dwie minuty już mnie nie będzie. Kocham was! Bądźcie szczęśliwi!

— Obejmijmy się, przyjaciele! — zwrócił się do nas. — A potem zaatakujemy ich po raz ostatni. Nie ma sensu ciągnąć tego dalej.

Uścisnęliśmy się i ucałowali. Trub przytulił się do mego ramienia i łkał jak człowiek. Czułość okazana temu dziwnemu stworzeniu niemal pogodziła je z nadchodzącą śmiercią. Dałem znak i wszyscy rzuciliśmy się na centralną grupę wroga.

Tak jak się tego obawiałem, nie udało nam się niczego dokonać. Nie zdołaliśmy nawet skupić swych pól w jedno ostrze, gdyż skuwające nas łańcuchy przeciążeń były zbyt silne. Jedynie Lusin przebił jednego Niszczyciela i sam natychmiast upadł. Nie chciałem krzyczeć ani wołać o pomoc, ale jęk rozpaczy mimo woli wydarł mi się z piersi. Obok mnie krzyczał Andre. Nasze krzyki nie zdążyły jeszcze umilknąć zdławione śmiercionośnymi oplotami wrogich pól siłowych, gdy z góry coś runęło i wszystko cudownie się przeobraziło: nagle osłabł skuwający nas uścisk grawitacji, zgasło przenikliwe jarzenie oczodołów, a Zływróg, w którego centrum celowałem, lecz nie dosięgnąłem, trysnął w górę słupem płomieni i kurzu.

— Skoncentrujcie się na mnie! — rozległ się dziki ryk Leonida. — Naprzód! Naprzód!

Zachwiałem się. Podtrzymał mnie Romero.

— Niezłe uderzenie, nieprawdaż, mój dzielny Eli? zapytał z uśmiechem. — Sądzę, że udało mi się rozłożyć pańskiego przeciwnika na atomy. Skupmy teraz pola i udajmy się za naszym wodzem!

9

Leonid rwał do przodu, a przed nim rozpadali się i znikali, jakby unoszeni wiatrem, Niszczyciele. Po bokach osłaniali go Allan i Andre, z tyłu podtrzymując się nawzajem dreptali Lusin i Trub. Zrobiłem krok i poczułem, że nie mogę poruszać się o własnych siłach.

— Odwagi, odwagi! — dodawał mi ducha Romero. — Panu oczywiście najwięcej się dostało, bo oni chcieli wykończyć pana w pierwszej kolejności, ale nie wolno się poddawać. Proszę zewrzeć pole i od razu będzie łatwiej iść.

— Nie zostawaj w tyle, Eli! — pokrzykiwał Allan. — Pokaż im, do czego jesteś zdolny!

Namowy, okrzyki i wreszcie widok Kamagina i Gromana biegnących na pomoc pierwszej grupie dodały mi sił. Szedłem coraz pewniej i po kilku minutach dopędziliśmy Leonida.

— Naprzód! — krzyknął Leonid skinąwszy mi głową. — Tu zostało jeszcze z dziesięć tych potworków. Chwyciłem go za rękę.

— Czekaj! — szepnąłem. — Nie trzeba ich niszczyć.

— A to niby czemu? Nie odejdziemy stąd, póki chociaż jeden wróg jeszcze się rusza.

— Daj spokój, Leonidzie! — podtrzymał mnie Andre. — Przynajmniej jednego trzeba wziąć żywcem.

— Racja! — zawołał Allan. — Przywlec takiego potwora na Ziemię! Dawniej nazywało się to: „brać języka”. — Zwrócił się do Kamagina i Gromana: — Tak to było, przodkowie?

Kosmonauci potwierdzili, że zdobywanie języka i obcinanie skalpów było ważną operacją w każdej cywilizowanej wojnie. W ich czasach wojen już nie było, ale zachowały się podania na ich temat. Poza tym czytali o tym w książkach. Literaci, choć już dawno nikt na Ziemi nie walczył i nie umierał gwałtowną śmiercią, chętnie opisywali rozmaite okropności: kradzieże, morderstwa, pogoń za zyskiem i sławą, zdradzanie żon i mężów, wdrapywanie się po tak zwanej drabinie służbowej i inne dzikie czyny wymagające chytrości i krwi. Ponieważ w tym dalekim gwiazdozbiorze zetknęliśmy się z okrutnym narodem, również i my powinniśmy zapoznać się z obyczajami tych wojowniczych czasów.

Andre wskazał na resztki:

— Spójrzcie! To nie istoty, lecz maszyny!

Na jego dłoni leżał zwilżony ciemnym płynem zespół elementów układu elektronicznego: półprzewodników, oporników i kondensatorów połączonych ze sobą przewodami. Było to bez wątpienia urządzenie sztuczne.

— To całkiem prawdopodobne — zgodziłem się. Wszystko, co wiemy o Zływrogach, świadczy o ich niezwykłym okrucieństwie. Czy normalne istoty mogłyby być takie?

— Nie — powiedział Lusin podnosząc z ziemi inny fragment ciała Niszczyciela. — Organizm. Patrzcie!

To był kawałek żywej tkanki: plecionka nerwów, mięśni, ścięgien i kości. Andre obracał strzęp w ręku brudząc sobie palce lepką pokrywającą go cieczą.

— Tak — przyznał. — Nie mechanizm.

Nasi wybawiciele poszli dalej zabierając ze sobą Truba, a my we trójkę myszkowaliśmy po terenie niedawnej bitwy. Jeszcze raz przekonałem się, jak wielkie siły rozrywały porażonych wrogów. Określenie „rozbryzgany” nie było przenośnią, lecz precyzyjnym opisem śmierci Niszczyciela.

— Wydaje mi się, że dziwna forma unicestwienia stanowi klucz do zagadki ich życia — powiedziałem, gdy po jakimś czasie zebraliśmy z dziesięć fragmentów ciał Niszczycieli.

Andre ułożył szczątki rzędem.

— Spójrzcie: sześć kawałków żywej tkanki i cztery ułomki sztucznych urządzeń. Nic wam to nie mówi?

— Rozumiem — odparł Lusin. — Na poły organizm, na poły mechanizm. Pół żywy, pół sztuczny. Prawda?

— Tak. To właśnie miałem na myśli.

— Zapominacie o jeszcze jednej możliwości: żywy Zływróg siedzący w maszynie — zaoponowałem. — Przy rozpadzie tkanki ciała mieszały się z fragmentami mechanizmu i dały taki obraz.

— No to popatrz na ten fragmencik!

Strzępek istotnie był interesujący: żywa tkanka przenikała się ze sztuczną strukturą, jedno było przedłużeniem drugiego: z kości wyrastał przewód i platynowy opornik, na kondensatorze zaś pozostały nerwy i włókienka mięśni. To było harmonijne połączenie, a nie mechaniczne sąsiedztwo żywego i martwego.

— Są dwie możliwości — ciągnął Andre. — Albo istoty żywe odkryły sposób mistrzowskiego zastępowania swych niedoskonałych narządów sztucznymi organami i w ten sposób w połowie się zmechanizowały, albo na odwrót, stworzone przez kogoś mechanizmy nauczyły się wbudowywać żywe tkanki i awansowały w ten sposób do stopnia półorganizmów. W obu wypadkach mamy do czynienia z obiektami wysokiej kultury materialnej.

Dla mnie mieszana natura Zływrogów stanowiła wyjaśnienie ich zaskakującego okrucieństwa. Istoty zdegradowane do mechanizmów musiały utracić wrodzoną dobroć. Ale jeśli to naprawdę są automaty zmontowane z elementów organicznych, to skąd biorą potrzebne im żywe tkanki? Może polują na istoty w kosmosie, aby dzięki ich tkankom zapewnić sobie istnienie?

10

Leonid z zasępioną twarzą przechadzał się pod ścianą budynków. Spojrzał na nas tak, jakbyśmy również należeli do gatunku głowookich. Byto jasne, że nie udało się żywcem wziąć Zływrogów.

— Rozpadają się jak bańki mydlane. Pozostały przy życiu trzy sztuki.

W kącie utworzonym przez załamanie ściany siedziało trzech Niszczycieli ściśniętych naszymi polami. Zływrogi były wyczerpane: ich oczy ledwie świeciły, a wysyłane od czasu do czasu impulsy grawitacyjne utraciły dawną moc. Andre uruchomił deszyfrator. Romero, blokując wrogów z Allanem, Kamaginem, Gromanem i Trubem, przywołał mnie gestem.

— Wie pan, czemu ani jednego nie wzięliśmy żywcem? Niewiarygodne, ale oni popełniają samobójstwo, kiedy sytuacja jest już bez wyjścia!

— Buch łbem o ciało i koniec! — powiedział Allan. — Nasi przeciwnicy to samoeksplodujące konstrukcje. Tymczasem Kamagin, skoncentrowawszy na sobie trzy pola, metodycznie odrywał jednego Zływroga od dwóch pozostałych. Kiedy pomiędzy nimi utworzyła się szczelina, Niszczyciel uderzył okiem w ciało. Rozległ się wybuch i do góry trysnęły kłęby wilgotnego dymu. Dwa pozostałe potwory przywarły do siebie jeszcze silniej. Ich głowy gorączkowo migotały.

— I tak wszystkie! — powiedział ze złością Leonid. — Gołymi rękami chwytać je za te łby, czy co?

— Jak tam u ciebie? — spytałem Andre. — To chyba mowa świetlna, nie powinieneś mieć trudności z odczytaniem.

— Kłopot polega właśnie na tym, że to nie jest mowa świetlna. Nadają słabo modulowane fale grawitacyjne, a świecenie tym impulsom tylko towarzyszy. Z taką formą mowy stykam się po raz pierwszy.

Andre westchnął.

— Klucz! Klucz! Gdybym mógł odczytać przynajmniej jeden sygnał…

— Zaraz dam ci klucz. Podrażnię ich trochę, a ty obserwuj reakcję.

Wysunąłem się do przodu, uderzyłem niezbyt silnie polem i znów się cofnąłem. Operację tę powtórzyłem trzykrotnie, a potem zacząłem ostrożnie rozsuwać wrogów. Porzuciłem to zajęcie, aby znów przejść do uderzeń. Ciosy były słabe, raczej poklepywania niż pchnięcia. Ze dwa razy wystawiłem też w ich kierunku rozcapierzone palce.

— Starczy! — powiedział Andre radośnie. — Teraz chyba rozszyfrujemy ich mowę. Słuchajcie, to bardzo ciekawe.

Później okazało się, że deszyfrator niektóre szczegóły źle zrozumiał, ale sedno przekazał prawidłowo: „Ten sam, zabójca pierwszego… Znów ten sam… Znów… Rozsuwa… Każcie ekranowanym… Tylko oni… Na planecie jest dwóch, pozostali zginęli… Sześćdziesiąty trzeci zadał sobie śmierć. Ja słabnę. Brakuje mi grawitacji. Odpowiadam: oni są inni, kamiennopałczaści… Ekranowanych… Dlaczego dopiero pod wieczór, przecież są bliżej?… Do wieczora nie utrzymam się… Nie wytrzymam… Wysłaliśmy wszystko, niepotrzebnie zostaliśmy… Uderzę głową… Planeta nie jest już potrzebna… Planeta…”

Przez kilka sekund zastanawialiśmy się nad rozszyfrowanym tekstem. Najwidoczniej gdzieś w pobliżu była ich baza, z którą rozmawiali. Powinniśmy być przygotowani na nowy atak. Później każdy z nas zaczął mówić o tym, co mu się wydawało najbardziej ważne.

— Pomoc dla nich przyjdzie dopiero w nocy — powiedział Leonid. — Powinniśmy więc uporać się z nimi przed wieczorem.

— O jakich ekranowanych mowa? Przed czym ekranowanych? Przed działaniem naszych pól? — zapytałem. — Ale oni zapominają o naszych gwiazdolotach.

— Ich grawitacja słabnie — powiedział Andre. Co znaczy to dziwne zdanie? Dlaczego nie odebraliśmy impulsów ich rozmówców?

— Rozmówcy są daleko — odparłem. — Deszyfrator nie uchwycił ich słabych sygnałów.

— Planeta niepotrzebna — wymamrotał Lusin. Niepotrzebna. Zniszczą?

— W tej chwili najważniejsza jest groźba: „Uderzę głową” — powiedział Kamagin. — Jest to niewątpliwie zapowiedź samobójstwa. Trzeba mu zapobiec, tylko jak?

— Unieruchomić tym stworom głowy! — huknął Allan. — Albo po prostu odciąć im peryskopy płaskim polem.

— Nie — zaoponowałem. — Wtedy rozsypią się na kawałki. Andre ma rację, że coś ważnego związane jest z faktem słabnięcia ich grawitacji. Usztywnijmy ich między polami i przenieśmy w takim stanie do komory ciśnieniowej.

Unieruchomione Zływrogi zostały wkrótce rozdzielone. Wtedy jeden z nich zdołał jednak jakoś uderzyć się głową. Tym pieczołowiciej obchodziliśmy się z ostatnim. Nieśliśmy go do planetolotu, ściskając oddzielnymi polami tułów i głowę. Niszczyciel wyraźnie słabł, jego impulsy stawały się nieczytelne, głowa przestała się poruszać i zgasła.

— Chyba umarł — powiedział Andre, kiedy umieściliśmy potwora w komorze ciśnieniowej planetolotu. Deszyfrator nie odbiera żadnych sygnałów.

Wzmocniliśmy ciśnienie w komorze i uruchomiliśmy pokładowy grawitator w nadziei, że wielkie ciążenie wskrzesi Niszczyciela. Zamocowawszy głowę tak, aby przypadkiem nie upadła na ciało, pozostawiliśmy Niszczyciela w jego tymczasowym więzieniu.

— Zostanę tu — powiedział Andre — i postaram się zbadać budowę ciała oraz fizjologię naszych przeciwników.

— My tymczasem poszukamy mieszkańców planety — oświadczył Leonid. — Może nie wszyscy zginęli. Planeta wydawała się po dawnemu martwa. Oblecieliśmy miasto i skierowaliśmy się ku innym osiedlom, które wyglądały jak kopie pierwszego. Wszędzie spotykaliśmy okropne ślady pogromu. Zielone jeszcze rankiem lasy i łąki żółkły i więdły. Rośliny na planecie były całkowicie zniszczone, podobnie jak uprawiające je rozumne świerszcze z niemal ludzkimi głowami.

Nastroiłem deszyfrator na dowolne fale jeszcze pracującego mózgu. Po godzinie poszukiwań odebraliśmy słabe impulsy i polecieliśmy w kierunku ich źródła.

Peleng falowy doprowadził nas do podziemnego kanału czy też rury kanalizacyjnej zagubionej wśród lasu. Wejście do kanału było zasłonięte trawą i krzewami. Deszyfrator wykazywał obecność trzech żywych istot.

Próbowałem przedostać się do wnętrza rury, ale otwór był dla mnie zbyt wąski i do środka wpełzł Kamagin. Poprosił o pomoc i za nim udał się również szczupły Groman. We dwójkę wydobyli na zewnątrz konającego sześcioskrzydłego. Rozumny świerszcz nie odpowiadał na pytania, nie poruszał się i prawie nie oddychał, ale jego mózg jeszcze pracował z gorączkową szybkością.

— Tam są ich całe setki — powiedział Kamagin ale wszyscy martwi.

— Dwóch jeszcze żyje — odpowiedziałem. — Przyrząd odbiera prądy czynnościowe ich mózgów. Weźcie bioskop.

Z aparacikiem wykrywającym ślady życia wrócili do kanału. Dwóch wydobytych mieszkańców planety było w jeszcze gorszym stanie niż pierwszy. Jeden skonał, kiedy go wynoszono na zewnątrz, drugi żył jeszcze kilka minut i mogłem zapisać promieniowanie jego umierającego mózgu.

Zająwszy się pierwszym, przekonałem się, że nie ma nadziei na jego powrót do zdrowia, ale można przez jakiś czas podtrzymywać gasnący płomyk życia. Zbliżał się wieczór, kiedy przekonaliśmy się, że na planecie nie ma już żywych istot.

— Zabierzemy pomniki — zaproponował Leonid. Automaty zdjęły rzeźby z cokołów, a później przeniosły do planetolotu również same postumenty.

— Nadal brak sygnałów statku idącego wrogom na pomoc — powiedział Andre. — Jego milczenie działa mi na nerwy.

— Wsiadać! — zakomenderował Leonid. — Wracamy do gwiazdolotu.

Spojrzałem na niebo. Elektra zaszła za horyzont i nastąpił zmierzch. Nad miastem zapłonęło tysiące latarń. One jedne nadal działały. Wstrząsające wrażenie robiła ta wspaniała iluminacja w królestwie śmierci i chaosu.

11

Teraz przechodzę do tragedii Andre i na myśl o niej rozpacz ściska mnie za gardło. Nawet teraz, oddzielony od owego strasznego dnia latami i jeszcze straszliwszymi wydarzeniami, nie pojmuję do końca tego; co się wtedy stało. Przede wszystkim nie rozumiem siebie. Jak mogłem okazać się tak lekkomyślny? Czemu wszyscy zachowywaliśmy się jak stado cieląt? Wszak już wtedy wiedzieliśmy, że walczymy z podstępnym, dysponującym potężnymi środkami technicznymi wrogiem, wiedzieliśmy też, iż wróg ten pod wieloma względami nas przewyższa. Dlaczego, dlaczego nie pomyśleliśmy o najprostszych, elementarnych wręcz środkach ochronnych? Wróg sam oświadczył, że zamierzą nas pokonać. Dlaczego zlekceważyliśmy jego groźby? Czytając po raz któryś z rzędu zapis rozmowy Zływrogów ze swą bazą, przekonałem się ostatecznie, że ze wszystkich możliwych znaczeń zagadkowego słowa „ekranowany” wybrałem najdalsze od prawdy i nie tylko pomyliłem się, lecz również przekonałem wszystkich, że mam rację. I Andre! Biedny Andre, który tak przenikliwie domyślił się niewidzialności naszych przeciwników, też z ulgą zrezygnował ze swego odkrycia. Znów pytam się, czemu nasze oczy zaćmiła ślepota wówczas, kiedy potrzebna była cała ostrość wzroku? Czy to dlatego, że ujrzawszy jak brzydcy i niezdarni są nasi przeciwnicy i jak łatwo rozprawiamy się z nimi naszymi słabymi polami, od razu nabraliśmy do nich pełnej zadufania pogardy i nawet nie próbowaliśmy się dowiedzieć, czy wszyscy są tacy sami? „Dlaczego nie możecie być przed nocą?” — wołał do swoich ostatni Zływróg. Na Sigmie zapadała noc. Posłana przez wrogów pomoc już zbliżała się do planety. Od okrutnego ciosu dzieliły nas minuty, a my beztrosko paplaliśmy, ciesząc się z łatwego zwycięstwa!

— Tu są piękne noce! — powiedziałem do Andre. — Nawet ta automatyczna iluminacja nie tłumi blasku gwiazd.

Andre uniósł głowę i przez chwilę patrzył w niebo. Powietrze było niezwykle przejrzyste. Ekranowani wrogowie już wisieli nad nami, a my spokojnie zachwycaliśmy się gwiazdami Plejad.

— Pospieszcie się! — krzyknął gniewnie Leonid. Tylko na was czekamy.

Ruszyłem ku planetolotowi i wtedy usłyszałem krzyk Andre, ochrypły i przerywany. Dusili go, a on się wściekle wyrywał. Czułem pulsację jego pola.

— Eli, pomóż! — krzyczał Andre. — Eli! Eli! Rzuciłem się ku niemu. Nie dojrzałem go. Nad ciemną ziemią jaskrawo połyskiwały gwiazdy, powietrze było spokojne i przejrzyste. Gdzieś obok mnie dławił się i wołał o pomoc Andre. Słyszałem go zupełnie dokładnie, wiedziałem, że mu kneblują usta, a on się wyrywa i znów krzyczy:

— Eli! Eli! Na pomoc!

— Niewidzialni! — wrzasnąłem i rzuciłem swoje pole w kierunku krzyku; nie zdając sobie nawet sprawy, że jest równie niebezpieczne dla Andre, jak i dla napastników.

Wtedy zobaczyłem Andre po raz ostatni. Moje uderzenie odrzuciło któregoś z atakujących go Niewidzialnych. W powietrzu nagle zjawiły się nogi Andre, wściekle wierzgające i zadające komuś ciosy. Widać było tylko nogi! Na miejscu, gdzie powinien być tułów i głowa, spokojnie świeciły gwiazdy. Od tej pory minęło wiele lat, ale ciągle jeszcze widzę ten obraz: same tylko zawieszone w powietrzu, walczące nogi Andre.

Nie zdołałem zewrzeć jeszcze całkiem pola, kiedy zadałem nowy cios. Wiedziałem, że koledzy spieszą już na pomoc i najważniejszą rzeczą w tej pierwszej minucie bitwy było nie pozwolić wciągnąć Andre w całkowitą niewidzialność, zanim reszta ludzi nie włączy się do walki. Chciałem całkowicie odkryć Andre, ale chybiłem. Jakaś nowa siła podrzuciła mnie w powietrze. Rozejrzałem się i pojąłem, że stałem się niewidzialny. Nie znalazłem swojego tułowia i nóg. Widziałem przez swoje ciało kamyki i trawki na ziemi, które szybko oddalały się i nikły w ciemnościach nocy. Jakieś elastyczne pęta wiązały mi ręce i ciągnęły ku górze. Choć zaskoczony, do granic możliwości napiąłem swoje pole i zatrzymałem wznoszenie. Teraz kołysałem się o jakieś pięć metrów nad gruntem. Andre nadal krzyczał, ale jego głuchy, przerywany głos dobiegał gdzieś z wysoka. Powoli, lecz nieustępliwie ciągnięto go do góry. Znów był całkowicie niewidoczny.

W dole zobaczyłem biegnących ludzi kierujących się na krzyk Andre. Ja sam napinając maksymalnie pole, aby nie dać się pokonać, walczyłem w milczeniu. Leonid zatrzymał się pode mną i uniósł głowę do góry.

— Gdzie jesteście? — krzyczał zatrwożony. Gdzie jesteście? Nie widzę was!

Coś wstrętnie szorstkiego i zimnego zakryło mi usta. Wyrwałem się i krzyknąłem:

— Koncentrujcie na mnie swoje pola! Andre unoszą do góry!

Tym razem dźwignie ścisnęły moją głowę i szyję tak silnie, że płucom zabrakło oddechu. Przed oczami zamigotały czerwone kręgi, ale równocześnie poczułem, jak napełnia się siłą moje słabnące pole. Niemal traciłem już przytomność z braku powietrza, ale nie straciłem jasności myśli. Nie użyłem pola natychmiast, lecz trochę jeszcze opierałem się, nie dając się wlec do góry, a kiedy już nie mogłem wytrzymać, szarpnąłem się ze wszystkich sił.

Osaczający mnie przeciwnicy najwidoczniej nie oczekiwali takiego uderzenia i zostali odrzuceni jak piórka. Jeden, zupełnie porażony ciosem pola, wypadł z niewidzialności i runął obok mnie na ziemię. Nie traciłem czasu na przyglądanie mu się. Poderwałem się na nogi i wezwałem awionetkę. Obok wznosiła się ku górze awionetka Romera.

— Strzeżcie się, oni są niewidzialni! — krzyknąłem i usłyszałem jeszcze, że Leonid polecił uruchomić lokatory planetolotu.

Wzniosłem się do góry i zatrzymałem awionetkę.

Romero także znieruchomiał w powietrzu. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę, w nadziei, że usłyszymy jeszcze krzyki Andre. Głosów nie usłyszałem, ale wydało mi się, że z boku dobiega jęk i odgłos przerywanego oddechu. Rzuciłem się w kierunku tych odgłosów walki, obmacując przezroczyste powietrze liniami pola siłowego. Romero czynił to samo, ale żaden z nas niczego nie wykrył.

— Trzeba jakoś zracjonalizować nasze poszukiwania — powiedział Romero zbliżając się do mnie. — Zgodzi się pan, że miotanie się na oślep…

— Oni go uniosą ze sobą! — mówiłem nie słuchając go. — Porwą i uniosą, niech pan to zrozumie!…

— Oni już porwali Andre. Pytanie, gdzie się ukryli? Szukamy ich nad polem walki, a oni mogli już dawno opuścić planetę. Trzeba wezwać gwiazdoloty.

Na statkach już wiedziano o nieszczęściu Andre. Lokatory pokładowe przeszukiwały przestrzeń wokół planety. Czułość tych urządzeń jest taka, że wykrywają przedmiot wielkości guzika z odległości stu tysięcy kilometrów. Andre i jego porywacze byli więksi od guzika, a statki znajdowały się w odległości mniejszej niż sto tysięcy kilometrów, ale nawet śladu Zływrogów nie wykryły. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że wszelkie typy lokatorów są bezsilne wobec ich urządzeń ekranujących. Skuteczne środki walki z niewidzialnymi należało dopiero wynaleźć. Obecnie każdy rozumie, że nierozważnie uwikłaliśmy się w walkę, wprawdzie dobrze uzbrojeni, jak tego później dowiedliśmy, ale nie mając zupełnie pojęcia, jakie środki techniczne będą do tej walki potrzebne. Byliśmy podobni do ślepego giganta rzucającego się wściekle na widzących wrogów, którzy oczywiście będą mieli za swoje, jeżeli dostaną się w jego ręce, jeżeli się dostaną!… Nieszczęście — porwanie Andre — już nas dotknęło, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z wielkości tego nieszczęścia. Możliwe zresztą, że dobrze się stało. Gdybyśmy dokładnie wiedzieli, co nam grozi, niemal na pewno nie odważylibyśmy się tak ryzykować, jak ryzykowaliśmy i nie osiągnęlibyśmy takich sukcesów, jakie stały się naszym udziałem.

Ja najmniej ze wszystkich pojmowałem daremność naszych ówczesnych poszukiwań. Dygotałem z rozpaczy i wiedziałem jedynie to, że przed porwaniem Andre tylko mnie wołał na pomoc, a ja mu tej pomocy nie udzieliłem. Nie mogłem tłumaczyć się przed sobą nagłością napadu niewidzialnych, gdyż w gruncie rzeczy nie było to żadną niespodzianką (wszak w swych rozważaniach dopuszczaliśmy niewidzialność Niszczycieli).

Nie pamiętam, jak długo trwała ta szamotanina nad planetą. Do mnie i Romera dołączyli Lusin i Allan. Cztery skrzyżowane pola siłowe obmacywały każdą drobinę powietrza. Nakładały się na nie potężne pola lokacyjne gwiazdolotów i szerokie stożki siłowe planetolotów. Wszystko na próżno.

Znów podleciał do mnie Romero.

— Ze statku przekazano polecenie, abyśmy zaprzestali poszukiwań. Dają nam kwadrans na powrót. Wydarzyło się coś jeszcze ważniejszego.

Byłem wtedy już tak zmęczony i zobojętniały, że przyjąłem to bez protestu. Wylądowałem koło planetolotu i powlokłem się do wejścia, gdzie czekał na mnie przygnębiony Leonid.

— Spójrz, kto z tobą walczył — powiedział wskazując na skrzynię stojącą obok planetolotu.

W skrzyni leżały szczątki mojego wroga. Patrzyłem na niego tępym wzrokiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co widzę. Bytem tak pewny, że wszystkie umierające Zływrogi rozpadają się na strzępy, że nawet nie dopuszczałem dla nich innej formy zgonu. Nie wątpiłem, że uwidoczniony niewidzialny wróg już dawno rozproszył się na powierzchni planety. Potem zrozumiałem, że jeśli nawet mam przed sobą Niszczyciela, to niewiele był podobny do tych, z którymi walczyliśmy poprzednio.

— Wiecie, kogo mi przypomina ten potworek? wyszeptał zdumiony Romero. — Ludzików ze stali zbrojeniowej i złomu, jakimi straszyli swoich pobratymców starożytni rzeźbiarze abstrakcjoniści.

Obróciłem się w milczeniu ku Romerowi. Nie miałem pojęcia, że kiedykolwiek żyli tacy rzeźbiarze i nigdy nie widziałem ich prac. Istota spoczywająca w skrzynce składała się z samych kości lub prętów: kolumna centralna, dwie nogi, dwie ręce, dwa pierścienie o grubości naszej szyi umieszczone tam, gdzie ludzie mają biodra, i zamiast głowy znana już nam połyskliwa, a teraz martwa narośl. To był szkielet istoty, a nie istota, tak mi się przynajmniej wydawało. Stawy szkieletu, wytrzymałego i giętkiego, zginały się łatwiej niż ludzkie. Tylko w gorączkowym śnie można zobaczyć takiego mieszkańca zaświatów.

Lusin był bardziej obyty z takimi istotami, hodował przecież swoich ptasiogłowych bogów i cudaczne zwierzaki. Podniósł teraz złamaną przy wyjściu z niewidzialności i upadku na ziemię kość nogi.

— Popatrz, Eli. Mięśnie i nerwy też. Tylko wewnątrz. Dla nas kości są rusztowaniem. Dla nich powłoką. Niezawodna konstrukcja. Lepsza od ludzkiej. Natura się postarała… Ciekawe, ile miliardów lat? Sto milionów nie wystarczy na pewno…

— Gwiazdoloty znów nas popędzają! — powiedział Leonid. — Zabieramy skrzynkę i odlatujemy.

12

Droga do gwiazdolotu zabrała nam kilka minut. Kiedy planetolot zniknął we wnętrzu „Pożeracza Przestrzeni”, oba statki szybko oddaliły się od Sigmy. Twarz Wiery zapuchła od płaczu. O nic nas nie pytała, gdyż widziała na ekranie naszą walkę z niewidzialnymi. Zapytałem, czemu zakazano nam dalszych poszukiwań. Musiało się wydarzyć coś okropnego, skoro porzuciliśmy Andre na pastwę losu!

— Przestrzeń pełna jest zakłóceń grawitacyjnych odpowiedziała Wiera. — Deszyfratory przechwyciły grawigram niewidzialnych. Na szczęście złamaliśmy ich kod i odczytaliśmy tę wiadomość. Sądząc z doniesienia, Andre na planecie już nie ma. „Wzięliśmy jednego kamiennopalczastego. Niszczyciel numer sto trzydzieści zginął. Wycofujemy się do bazy. Możliwe są wszelkie niespodzianki. Natychmiast zabierzcie nas. Pora już skończyć z planetą”.

Wszyscy członkowie załogi wolni od wachty byli w sali obserwacyjnej. Obok mnie usiadła Wiera. Milczeliśmy czekając na nowe wiadomości. Potem przysiadła się do nas Olga, która przekazała dowództwo Leonidowi na czas jego wachty.

— Eli, kochany — powiedziała Olga. — Wszyscy cierpimy. Taka okropna śmierć…

— Porwanie — odparłem. — Andre nie zginął, lecz został porwany. Zapamiętaj to, Olgo.

Olga nic na to nie odparła. Ja również nie chciałem nic mówić. Słowa nie mogły pomóc ani pocieszyć. Nie wiedzieliśmy przecież rzeczy najważniejszej: gdzie jest Andre! Może gdzieś w pobliżu, niewidzialny i niedostępny? Zacisnąłem zęby z wściekłości i rozpaczy.

— Uspokój się, Eli — powiedziała Wiera. — Nie trzeba tak rozpaczać.

I wtedy pojawiła się kula Niszczycieli. Pojawiła się dokładnie tak, jak to opisywali kosmonauci z „Mendelejewa”. Wyskoczyła z niebytu i zwalniając stopniowo bieg pomknęła ku powierzchni Sigmy. Wstrzymaliśmy oddech i nie odrywaliśmy od niej wzroku.

— Co oni robią! — wykrzyknęła po chwili Wiera. — Musimy im przeszkodzić, to potworne!

Kula leciała teraz nad powierzchnią Sigmy. Nikt nie zauważył, kiedy jej lot przekształcił się w grawitacyjny atak na planetę. Wszystko, co się na niej znajdowało miasta, lasy, równiny — nagle poderwało się do góry, jakby przeorane gigantycznym pługiem. Na Sigmie podnosiła się ogromna fala przypływowa, z tym tylko, że nie była to fala oceaniczna, lecz fala twardej masy planetarnej, skał i gruntu. Ciężkie chmury pyłu zasnuły unicestwianą planetę. Żaden wybuch wulkanu, żadna eksplozja atomowa nie spowodowałaby takich potwornych zniszczeń, jak jeden oblot groźnej kuli wokół planety. Musi minąć wiele tysięcy lat, zanim Sigma znów będzie nadawać się do życia.

Krążownik wroga skrył się za krawędzią Sigmy i przeorywał z kolei jej odwrotną stronę.

— Leonidzie! — krzyczała Wiera. — Żądam interwencji!… Zatrzymaj ich siłą!

— Nie! — krzyknąłem. — Nie, Wiero! Na Sigmie nie ma już życia, a w kuli lub w jej pobliżu jest Andre. Nie wszystko jeszcze stracone i możemy go uratować!

— Zresztą już za późno na pomoc dla Sigmy — dorzucił Leonid. — Nie spodziewaliśmy się, że ich statek jest zdolny do podobnych działań. Niewykluczone, że z nami spróbują postąpić tak samo.

— Jesteście gotowi do odparcia ataku? — spytała Wiera, która zdołała się opanować.

— Gotowi. Allan donosi, że jego anihilatory czekają tylko na rozkaz. Atak na nas nie wyjdzie bandycie na zdrowie.

— Jeżeli trzeba będzie walczyć, pamiętajcie, że na tamtym statku jest Andre.

Statek wrogów wynurzył się zza tarczy Sigmy i już kładł się w powrotny kurs, kiedy nas zauważył. Natychmiast zawrócił i począł się do nas zbliżać. Leonid i Allan uruchomili anihilatory masy. Substancja aktywna zamieniła się w przestrzeń. Ani Allan, ani Leonid z ostrożności nie włączyli otaczających nas ciał kosmicznych do reakcji rozkładu masy. Nie było to na razie potrzebne, bo wrogi krążownik, lecący z szybkością niemal świetlną, nie zbliżał się do nas nawet o kilometr. Wytwarzaliśmy taką ilość pustki kosmicznej, że nie zdołał się przez nią przebić. Mogło się pozornie wydawać, że nasze statki dysponujące przewagą szybkości uciekały co sił przed pościgiem. Jeżeli Niszczyciele sami nie opanowali techniki anihilacji substancji, to nie mogli się domyślić, iż w rzeczywistości nie zamierzaliśmy nawet ruszać z miejsca.

MUK rozszyfrował grawigram krążownika: „Widzę obcy statek. Nie mogę się do niego zbliżyć. Atakować z wielkiej odległości nie mogę. Przechodzę w nadświetlną, aby wejść w stożek ciosu”.

— Przechodzą w nadświetlną! — krzyknęła Wiera. — Niech przechodzą — odezwał się Leonid. — Im szybciej rwą się ku nam, tym energiczniej ich odrzucamy. Na razie nie widzę zbytniego niebezpieczeństwa.

Nie podzielałem optymizmu Leonida. Krążownik po przejściu do obszaru nadświetlnego stał się nie tylko niewidoczny, lecz również umknął spod naszej kontroli. Nie wiedząc, o ile wyprzedza światło, nie mogliśmy być pewni skuteczności obrony anihilacyjnej. Statek Zływrogów mógł się przebić w takiej sytuacji przez tarczę nieustannie generowanej pustki.

Leonid mnie uspokoił:

— Odrzucimy go, nawet nie wiedząc, gdzie się znajduje. A jeżeli się zbliży, zdążymy zawsze realnie uciec nie wdając się w walkę.

Wkrótce Niszczyciele pojęli, że niczego nie osiągną, i po zahamowaniu znów stali się widzialni. MUK rozszyfrował kolejny meldunek:

„Atak się nie powiódł. Zabieram bazę ekranowanych i wracam do eksadry”.

Zaraz po tym krążownik zniknął równie nagle, jak się pojawił. Razem z nim zniknęła ostatnia nadzieja na wyzwolenie Andre, który unoszony przez kosmicznych zbójców mknął do wnętrza Plejad, gdzie stacjonowała ich eskadra. Jeżeli naturalnie jeszcze żył…

13

Byłem tak zmęczony, że zasnąłem w fotelu. Przyśnił mi się Andre i obudziłem się z krzykiem. Oba gwiazdoloty szły w obszarze nadświetlnym kursem niewidzialnej kuli. Dowiedziałem się, że postanowiono odszukać tajemniczą eskadrę wrogów, a po jej wykryciu działać zależnie od okoliczności. Przemyślawszy wszystko, z ciężkim sercem uświadomiłem sobie, że nie ma prawie szans na uratowanie Andre.

Po zniknięciu Andre cała jego praca przypadła na mnie. Razem z Lusinem cały ranek spędziliśmy na badaniu szczątków obu wrogów i rozszyfrowywaniu nagrań prądów mózgowych sześcioskrzydłych. W południe ostatni mieszkaniec nieszczęsnej Sigmy zmarł. Umieściliśmy jego zwłoki w środowisku konserwującym, aby przywieźć je na Ziemię w nienaruszonym stanie. Pracowałem z pasją, ale czasami dosłownie sztywniałem gubiąc myśli i tracąc orientację. Wówczas Lusin delikatnie pociągał mnie za rękaw lub gładził po ramieniu. Jego przyjazne współczucie wracało mi siły.

W przerwie odwiedziliśmy Truba. Anioł popłakiwał i wycierał oczy szczątkami skrzydeł. Przeżywał nasze wspólne nieszczęście otwarcie, nie kryjąc się z tym tak jak my.

— Czy nasi wczorajsi przeciwnicy podobni są do tych, którzy zwalczali Galaktów przebywających niegdyś na waszej planecie? — zapytałem.

— Od razu pojąłem, że to oni. Od razu, od razu… — odparł i cały się najeżył. Poruszał się z trudem, ale sprawiał wrażenie gotowego do nowego boju.

— Bitwy jeszcze będą — pocieszyłem go. — Wątpię, aby ludzkość mogła współistnieć z tymi potworami. Musisz się teraz leczyć, aby nabrać sił do walki. Zgodnie z prognozą skrzydła ci odrosną lepsze od starych.

— Stoimy? — zapytał. — Gdzie jesteśmy?

— Idziemy kursem na Maję, w sam środek Plejad. — Na oślep — mruknął Lusin ponurym tonem. Nie widzimy. A oni?

Ja również niemal bez przerwy o tym myślałem. Już Andre był zaskoczony, że kiedy Niszczyciel rozmawiał ze swoim krążownikiem mknącym w obszarze nadświetlnym, jego grawigramy rozszyfrowywaliśmy, ale odpowiedzi statku nie mogliśmy pochwycić. Dopiero kiedy krążownik wyhamował w przestrzeń podświetlną, jego depesze grawitacyjne zaczęły do nas dochodzić. To było zrozumiałe, gdyż wyprzedzał swoje fale grawitacyjne rozchodzące się z prędkością światła. Pola grawitacyjne jedynie towarzyszą ich dalekiej łączności, rozmyślałem, sama zaś łączność odbywa się za pomocą jakiegoś innego, skuteczniejszego sposobu.

— Tak — powiedziałem z westchnieniem. — Oni nie są ślepi. Wygląda na to, że mają jakiś sposób porozumiewania się w obszarze nadświetlnym.

Wieczorem przedstawiliśmy załodze rozszyfrowane majaczenia zmarłego mieszkańca Sigmy. Obraz składał się z chaotycznie pojawiających się i niknących strzępków akcji, postaci, miast i nieba planety. Znajdowało się w nim wszystko to, co znalazło się w polu widzenia, i wszystko stanowiło akt oskarżenia przeciwko agresorom. Na stereoekrąnie płonęło białawe niebo Sigmy, Elektra stała w zenicie. Nagle, zaciemniając wspaniały dzień, nad planetą zawisła zielonkawa kula. Po niewidzialnych grawitacyjnych schodach wdarli się na planetę flibustierzy kosmosu, zunifikowani i jak maszyny nieubłagani. Na bezbronne istoty spadały grawitacyjne ciosy, pętały je grawitacyjne łańcuchy, rwały grawitacyjne haki, a grawitacyjny transporter wysysał z planety do wiszącej nad nią kuli. Tysiące słabiutkich mieszkańców Sigmy wymachiwały rozpaczliwie skrzydłami i płakały. Jaki los czekał ich w ładowniach krążownika? Mieli zostać pokarmem dla nienasyconych gardzieli, czy rezerwą tkanek dla starzejących się mechanizmów oprawców? Nikt tego nie wiedział. Widzieliśmy natomiast, jak rozprawiano się z tymi, którzy próbowali się ukryć. Grawitacyjne ciosy spadały na zbiegów, nie oszczędzano nikogo, nikt się nie uratował.

Patrzeliśmy w przygnębieniu na pociemniały stereoekran. Odczuwaliśmy strach i wstyd, że coś podobnego dokonuje się we Wszechświecie, w którym my, ludzie, żyjemy w szczęściu i dobrobycie.

Prześwietlenie ciał ujętych przez nas wrogów potwierdziło ich dwoistą strukturę anatomiczną: żywe tkanki sąsiadowały ze sztucznymi, kable były przedłużeniem nerwów, a kondensatory i oporniki wrastały w kości. Płyn o szczególnych właściwościach mało przypominających krew płynął sztucznymi rurkami i kapilarami. Natomiast mózg u obu form Niszczycieli był pochodzenia biologicznego i mieścił się u pierwszych w środku ciała, u drugich zaś w górnym pierścieniu. Najdziwniejszym narządem tych „żywych mechanizmów” było serce — miniaturowy grawitator wielkiej mocy. U niewidzialnych grawitator znajdował się w drugim pierścieniu, a u pojmanego „żółwia” w górnej części cielska. Ten aparacik potrafił indukować krótkotrwałe, miejscowe pole grawitacyjne równoważne przyciąganiu powierzchniowemu kilkuset planet typu Ziemi. Najwidoczniej któryś z ich organów wymagał dla podtrzymania działalności potężnych impulsów grawitacyjnych. Serce pracowało z oszałamiającą prędkością kilku tysięcy uderzeń na sekundę. Ale to jeszcze nie wszystko. Grawitacyjne serce Niszczyciela generowało w przestrzeni ukierunkowane fale, było więc urządzeniem bojowym. Jedynym sposobem unicestwienia wroga mógł być cios w serce. Co do oczu, to wykryliśmy w nich substancję radioaktywną wywołującą świecenie. Narośl na szyi jednocześnie oświetlała, wypatrywała i raziła zdobycz. Przy sprzyjających okolicznościach Zływróg mógł zabić ofiarę wiązką światła, a w każdym razie łatwo oślepić.

— Wyjaśniliśmy również mechanizm samobójstwa — powiedziałem, kończąc raport z badania ciał przeciwników. — Kiedy oko uderza w ciało, serce ulega chwilowemu paraliżowi. Siły grawitacyjne już nie przeciwdziałają panującemu wewnątrz ciała wysokiemu ciśnieniu. Następuje eksplozja. W komorze ciśnieniowej utrzymujemy ciśnienie ośmiu tysięcy atmosfer, aby siły wewnętrzne nie rozpryskały martwego ciała wroga. Wynika z tego zresztą, że Niszczycieli łatwiej razić strumieniami promieniowania przenikliwego i korpuskularnego niż polami siłowymi. Potężne źródło promieniowania gamma lub protonów będzie dla nich zabójcze. Zapoznajcie się teraz z zapisami działalności ich mózgów.

Zapobiegliwość Andre, który przed walką uruchomił deszyfrator na wszystkich zakresach, okazała się uzasadniona. Zobaczyliśmy teraz nas samych, bladych, przypartych do ściany, lecz odważnie walczących. Znów biegłem z wściekle wykrzywioną twarzą na centrum wrogiej formacji. Z nieba spadał Leonid i Allan, Romero zadawał ciosy. Przerażeni i umierający Niszczyciele uważali nas raczej za potwory. Ta część zapisu nie przyniosła żadnych rewelacji, była po prostu powtórzeniem tego, co sami wiedzieliśmy. Natomiast myśli Niszczyciela ujętego żywcem i zmarłego w kleszczach naszych pól dały coś nowego.

Niegdyś wierzono, że przed oczami umierającego przesuwa się całe jego życie. Badanie czynności mózgu umierających wykazało, że ich myśli są rozmyte i pozbawione logiki. Jednak ten konający Niszczyciel przed śmiercią wspominał, jeśli nie całe swe życie, to przynajmniej znaczną jego część. Ukazała się nam na ekranie dzika planeta, sprawiająca wrażenie ulepionej z ołowiu i złota: metalowe góry ustępowały miejsca metalicznym polom, w metalowych sadach rosły metaliczne kryształy traw i krzewów. Pod koronami metalowych drzew kryły się metalowe budowle. I wszędzie były Zływrogi, tłumy i chmary ślepiących oczogłowami, rojących się, pełzających, obrzydliwie identycznych… Nad ich przerażającym światem wznosiła się ogromna, ze trzydzieści razy większa od Słońca, mętnawa gwiazda. Jeszcze jedna rzecz zaskakiwała: jak daleko sięgał wzrok, ciągnęły się metalowe góry, pola i budowle, chciałoby się rzec do horyzontu, ale horyzontu nie było — planeta była znacznie większa od Ziemi.

Po zakończeniu demonstracji Wiera zapytała mnie: — Zwróciłeś uwagę, że drugi Niszczyciel nie pozostawił śladów ani w mózgu pobratymców, ani w mózgu mieszkańców Sigmy?

— To naturalne, gdyż w normalnych warunkach jest niewidzialny. Dopiero po ciężkiej walce udało się nam wyrwać go z niewidzialności.

— A jaki jest mechanizm tej niewidzialności?

— Nie wiem, Wiero. Nie zdołaliśmy tego rozszyfrować.

— Wydaje mi się, że właśnie niewidzialni są ich żołnierzami — powiedziała Wiera. — W Hiadach, gdzie toczyli walki z Galaktami, nie zachowały się dane o ich wyglądzie i to świadczy na korzyść tej tezy. Te żółwiokształtne natomiast są raczej robotnikami i nadzorcami niewolników. Żaden nie uszedł z życiem. Niewidzialni walczyli inaczej: jedno ich życie kosztowało jedno nasze.

— Andre nie zginął, lecz zniknął — powiedziałem sucho. — To są różne rzeczy, Wiero. Nie należy go grzebać przed czasem.

— Niektóre z zagadkowych postępków i właściwości Niszczycieli dają się wytłumaczyć — wtrąciła Olga. Na przykład ich niewidzialność. Odnoszę bowiem wrażenie, iż nasi przeciwnicy głębiej od nas wniknęli w naturę grawitacji.

Olga zrobiła nam cały wykład. Zaczęła od poglądów najdawniejszych uczonych — Newtona, Einsteina i Ngoro. Ich wzory opisywały jedynie stacjonarne pola grawitacyjne, to znaczy ustalone raz na zawsze ciążenie. Tymczasem realne procesy przyrodnicze są z reguły chwiejne. Niszczyciele wspaniale operują polami zmiennymi, których nie sposób ująć we wzory Newtona, Einsteina ani nawet uogólnione szeregi Ngoro. Umiejętność posługiwania się szybkozmiennymi polami ciężkości daje przeciwnikom wielką przewagę nad nami. Gdyby cios grawitacyjny zadany Sigmie przybrał charakter zrównoważonego pola jednakowo przyciągającego krążownik do planety i planetę do krążownika, to w rezultacie statek runąłby na powierzchnię Sigmy, która ma nieporównywalnie większą masę. Tymczasem krążownik przekształcił powierzchnię planety w otchłań gruzów i spokojnie oddalił się nawet nie czując jej przyciągania. W boju spotkaniowym Zływrogi zawsze nas pokonają, a więc nie należy dopuszczać do walki na bliskie dystanse. Taki jest pierwszy wniosek.

Wniosek drugi stanowi uzupełnienie pierwszego. Oni także potrafią zamieniać przestrzeń w masę, lecz nie posługują się reakcją odwrotną — zamianą masy w przestrzeń. Najwidoczniej jeszcze jej nie odkryli. Jest to w pewnym stopniu zrozumiałe, gdyż rozszerzanie przestrzeni prowadzi do osłabienia pól ciężkości, które Niszczyciele starają się wzmocnić.

— Wytwarzanie przestrzeni jest niezawodną bronią przeciwko nim — zakonkludowała Olga. — Niestety nie mamy zbyt wielkich zapasów substancji anihilującej i nie wytrzymamy wielokrotnych starć kosmicznych. Teraz o naturze ich niewidzialności. Również i tu, moim zdaniem, rozwiązanie zagadki kryje się w umiejętności wytwarzania przez nich nie znanych nam rodzajów pól o wielkiej intensywności. Nazwijmy je umownie mikrograwitacyjnymi. Widziałam zwłoki niewidzialnego. Budowa ciała jest wspaniale przystosowana do pełnienia funkcji niewidzialnego żołnierza. Serce — grawitator wytwarza wokół ciała stożek zakrzywionej przestrzeni. Promień światła padającego na ten stożek nie przenika go i nie odbija się, lecz ugina się i wychodzi po drugiej stronie dokładnie na przedłużeniu swej pierwotnej drogi. Wszystko, co znajduje się wewnątrz stożka — i on, i jego łup — jest oczywiście niewidzialne i niedostępne dla zwykłych lokatorów.

Zapytałem: — Nie wydaje ci się, Olgo, że ich łączność jest doskonalsza od naszej? Moim zdaniem wykryli oni jakiś momentalnie rozchodzący się czynnik i modulując go doskonale porozumiewają się między sobą w obszarze nadświetlnym.

— Tak, to jest możliwe — przyznała Olga. — Stąd wynika jeszcze jeden wniosek: w obszarze nadświetlnym należy unikać spotkania. Wątpliwe, aby ich flotylla poruszała się na oślep, jak to, niestety, my musimy robić. Jest jednak pewna sprzyjająca nam okoliczność. Fale grawitacyjne rozchodzą się z prędkością światła, wobec czego Niszczyciele mogą nas atakować jedynie w przestrzeni optycznej, gdyż w przeciwnym wypadku wyprzedziliby swe własne ciosy. Innymi słowy, przed atakiem musimy ich zobaczyć.

Zwróciłem się do Romera, sądziłem bowiem, że wizerunki na stereoekranie wywarły na nim jakieś wrażenie. Paweł gniewnie ściskał rękojeść swojej laseczki.

— Widzi pan teraz, że nie możemy stać z boku? Ich zbrodnie wołają o pomstę…

Romero spojrzał na mnie wyniośle.

— Moje ucho nie słyszy wołań, gdyż rozlegają się zbyt daleko od Układu Słonecznego. Któż zresztą woła? Kogo bierzecie w obronę? Do pająków i węży dodajecie świerszcze i dla nich gotowiście ryzykować istnieniem ludzkości! Czyżbyście nie pojmowali, z jakim potężnym przeciwnikiem świadomie nas skłócacie? Andre już zginął, nie wiadomo dlaczego i po co, a wam jeszcze tego mało?

— Andre został porwany — powiedziałem. Serce zabiło mi mocno, bałem się, że głos mi zadrży. — Jestem przekonany, iż Andre żyje.

Romero powiedział:

— A propos naszego nieszczęśliwego przyjaciela Andre. Ciągle pan powtarza, że nie zginął, lecz został porwany. Sądzę, iż nikt nie wątpi, że chętnie oddałbym własne życie, aby go uratować. Ale jeśli mam być szczery, to byłoby lepiej dla nas i dla całej ludzkości, a nawet dla tak przez pana ukochanych półrozumnych gwiezdnych zwierzaków, gdyby Andre zginął w walce z niewidzialnym.

— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan mówi, Pawle?

— Całkowicie. Andre zbyt wiele wie na temat osiągnięć ludzkości. Nie wie natomiast, czym są tortury, fizyczne i moralne. Jeżeli Niszczyciele znają chociażby taką technikę przesłuchań, jaką stosowano w lochach starożytnych władców Ziemi… Pan mnie rozumie?

Na to również nie odpowiedziałem. Myślałem o losie oczekującym Andre, jeśli został przy życiu. Miły i genialny, rozpieszczony i miękki Andre najmniej z nas wszystkich zdolny był znieść gwałt i cierpienie. „Eli! Eli!” — krzyczał znikając. Dlaczego on, czemu nie ja! Gdyby mi pozwolono zamienić z nim losy, z jaką ulgą i radością bym to uczynił!

Po statku przetoczył się ryk syreny, zabrzmiał władczy głos Leonida:

— Wszyscy na miejsca! Statki wroga w przestrzeni optycznej! Alarm bojowy!

14

Alarm! Alarm! Alarm! — huczał statek.

Moje stanowisko bojowe znajdowało się przy pulpicie wielkich deszyfratorów MUK. Wypadłem z klubu, gdzie się naradzaliśmy, do sali obserwacyjnej, gdyż stamtąd miałem najlepszą łączność z deszyfratorami. Wraz ze mną biegli na swoje stanowiska alarmowe inni członkowie załogi. Hałas trwał jeszcze parę chwil, a potem w gwiazdolocie zapanowała pełna napięcia cisza.

Byliśmy gotowi do walki.

Do walki! Przez niemal pięćset lat ludzkość nie używała tego słowa w jego pierwotnym znaczeniu. Istniało jeszcze w języku jako słownikowe kuriozum, jak temat do uczonej rozprawy o przeszłości, lecz nie stała już za nim rzecz najważniejsza — działanie. Ludzie mego pokolenia, piętnastego już z kolei pokolenia nie znającego wojny, utracili wojowniczość. Urodziliśmy się w pokoju i w wiecznym pokoju powinniśmy umrzeć, tak nam się przynajmniej wydawało. O nie, nie byliśmy zniewieściali, duch nasz nie osłabł. Po prostu od dawna zapomnieliśmy, czym jest wojna. Siła nie stanowiła już na Ziemi argumentu i byliśmy szczerze przekonani, że pozbyliśmy się nawet instynktu walki.

Ale okrutne okoliczności narzuciły nam walkę i w każdym z nas natychmiast obudził się wojownik. Skupieni trwaliśmy na swych stanowiskach bojowych, w milczeniu oczekując na atak. Wróg w swym szaleństwie napadł na nas i musi być surowo ukarany — myślał każdy z nas. MUK nieustannie sumował nasze myśli oraz odczucia i niezwłocznie meldował je dowódcy statku: były niemal identyczne. Około setki kobiet i mężczyzn, starych i młodych, zrównoważonych i porywczych, poważnych i wesołych stało się nagle jednym organizmem, ożywianym nieugiętą wolą i wspólnym rozumem. Na statku panowała cisza pełna pasji i napięcia.

Byliśmy gotowi do walki!

Wtedy zobaczyliśmy krążowniki przeciwnika. Wyhamowawszy z obszaru nadświetlnego w zwykłą przestrzeń wrogie statki wyskoczyły z pseudoniebytu w świat normalnych ciał i wielkości. Bez względu na to, co Olga mówi na temat niebezpieczeństwa bliskich ciosów grawitacyjnych, główne zagrożenie kryło się w niespodziewanym pojawianiu się wrogów.

Tym razem Niszczyciele się przeliczyli. Gdyby skrycie podlecieli bliżej, byłoby nam znacznie trudniej. Ale ujawnili się o jakieś dziesięć milionów kilometrów od nas. Błąd tym dziwniejszy, że lecąc w przestrzeni dla nas niewidzialnej sami nas doskonale widzieli, podobnie jak my lecąc w obszarze nadświetlnym widzimy ciała kosmiczne, do których się zbliżamy. Jedynie przekonanie o własnej potędze, która do tej pory nie napotykała godnego siebie przeciwnika, mogło wytłumaczyć ten nierozważny krok.

Naliczyłem szesnaście kul mknących ku nam ze wszystkich kierunków. Później dołączyły do nich jeszcze dwa statki, które pozostały w tyle za głównym szykiem.

Ze swymi osiemnastoma krążownikami przeciwko dwóm naszym statkom Niszczyciele mogli liczyć na łatwe zwycięstwo. Całkowicie o nim przekonani troszczyli się głównie o to, abyśmy nie uciekli. Zamknęli nas w sferę — pierścień, jak mówili nasi przodkowie walczący jedynie w przestrzeni dwuwymiarowej. Zwyczajem wszystkich piratów nie próbowali nawet pertraktować z nami, badać naszych zamiarów, lecz natychmiast po utworzeniu szyku zaatakowali. Znów zagrały anihilatory Taniewa przekształcone w baterie zaporowe.

Gdybym potrafił oglądać te sceny wzrokiem postronnego, beznamiętnego obserwatora, mogłyby mi się one wydać nawet w jakimś stopniu zabawne. Błyskawicznie rosnące kule nagle odskoczyły. Generowana przez dwa gwiazdoloty przestrzeń utworzyła w kosmosie jamę, spowodowała nieciągłość w jego metryce i kule szamotały się na granicy nieoczekiwanie rozwartej przepaści, odlatując coraz dalej. Krążowniki nadal pędziły ku nam ze wszystkich kierunków gwiezdnej sfery i na wszystkich osiach gwiezdnych odległość między nami rosła. Teraz nawet najgłupsi z nich powinni się zorientować, że nie uciekamy, lecz po prostu nie pozwalamy zbliżyć się do siebie: gdybyśmy uciekali przed jednymi, musielibyśmy zbliżać się do innych.

Deszyfratory milczały. We wściekłym wirze rozrywanej przestrzeni zaplątywały się i rwały najpotężniejsze fale grawitacyjne.

Po odparciu pierwszego ataku krążowników i odrzuceniu ich tak daleko, że nawet nastawiony na maksymalne powiększenie mnożnik z trudnością je identyfikował, Leonid i Allan zatrzymali anihilatory bojowe, aby nie zużywać bez potrzeby zapasów substancji aktywnej.

Po pewnym czasie kule znów ukazały się w strefie widzialności, a deszyfrator wreszcie wychwycił grawigramy rozmów między statkami przeciwnika. Jeden z krążowników był, jak się okazało, okrętem flagowym. Zasypywano go pytaniami, a on wydawał rozkazy. Niszczycieli oszołomiła nasza umiejętność generowania przestrzeni i na razie nie potrafili znaleźć sposobów walki z tym zjawiskiem. Ich dowódca zamierzał teraz przebić się przez zwały pustki na szybkościach ponadświetlnych. Wiedziałem, że Leonid otrzymuje bezpośrednio wszystkie dane z maszyn, ale na wszelki wypadek powtórzyłem mu tę informację.

— Raz już próbowali się przebić na nadświetlnej i nic im nie wyszło — odparł Leonid. — Tym razem też nic nie wskórają.

Zbliżywszy się na wystarczający ich zdaniem dystans, kule jedna za drugą nurkowały w niewidzialność. Nie mogłem wyzbyć się poczucia bezsilności, kiedy utraciłem z oczu okręty wroga. Znów usiłowałem rozwiązać dręczącą mnie zagadkę. Wokół nas rozpościerały się miliardy kilometrów przestrzeni i w tej rozjarzonej gwiazdami pustce mknęło ku nam osiemnaście niewidzialnych, śmiercionośnych kul. Co się stanie, jeżeli Leonid i Allan pomylą się i szybkość zbliżania się przekroczy intensywność „puchnięcia” przestrzeni? Jeżeli wrogie okręty pożerające pustkę wezmą górę nad naszymi statkami, rozrzucającymi pustkę dokoła siebie? Odpowiedź może dać jedynie doświadczenie, lecz doświadczenie jest kijem o dwóch końcach. Jeśli zwróci się przeciwko nam, błędu już nie będzie można naprawić.

Kiedy mnożnik wykrył pojawienie się kul na granicy widzialności, kamień spadł mi z serca. Ale zbyt wcześnie triumfowałem. Niszczyciele okazali się inteligentniejsi, niż przypuszczałem. Znaleźli jedyny skuteczny sposób walki: narzucili nam wielokrotne starcia, jakich długo wytrzymać nie mogliśmy. Aparaty rozszyfrowały rozkaz statku flagowego: „Atakować na zwykłych szybkościach, dopóki nie wyczerpie się ich możliwość wytwarzania przestrzeni”. Doskonale zrozumieli, że generacja przestrzeni odbywa się kosztem zapasów uprzednio zgromadzonej materii, a zapasy muszą się w końcu wyczerpać. Nie wiedzieli jednak, jak wkrótce tego dowiódł przebieg wydarzeń, że potrafimy włączać do reakcji niszczenia masy także ciała znajdujące się na zewnątrz statku, w tym również ich okręty.

I tak powtarzało się kilkakrotnie: odrzucaliśmy ich wytwarzając przestrzeń, oni zaś nurkowali w niewidzialność i przebijali się na szybkościach nadświetlnych. Ich ataki stawały się coraz niebezpieczniejsze. Teraz hamowali tak blisko, że jedynie użycie pełnej mocy wszystkich anihilatorów ratowało nas przed grawitacyjną salwą. Wrogowie nie wątpili, że w końcu „wezmą nas na muszkę”.

Leonid poprosił wszystkich członków załogi obu gwiazdolotów, aby zgłaszali swoje propozycje za pośrednictwem MUK.

— Mamy dwie możliwości wyjścia z walki. Pierwsza: przebić się z okrężenia i pozostawiając Plejady wrogowi uciekać w kierunku Słońca. Nie mogę gwarantować, że wyrwiemy się bez unicestwiającego starcia. Możliwe też, iż wróg będzie nas ścigał i narzuci decydującą walkę. Druga: przejść z obrony do natarcia. Jestem pewien, że uda się zanihilować kilka krążowników wroga. Wiem, że na jednym z nich może znajdować się nasz porwany towarzysz, ale mimo to sądzę, że należy atakować.

Każdy z nas myślał w owej groźnej chwili o Andre.

Nie spieszyliśmy się z podjęciem decyzji. Mieliśmy do spełnienia ważny obowiązek: musieliśmy wrócić na Ziemię i opowiedzieć o tym, co odkryliśmy w dalekich rejonach Galaktyki. Ale nie chcieliśmy również uchylać się od odpowiedzialności za śmierć naszego przyjaciela, któremu przydarzyło się nieszczęście, po prostu nie mogliśmy się od niej uchylać! Wiedzieliśmy, jaką należy podjąć decyzję, ale nikt nie spieszył się z jej wypowiedzeniem.

Później MUK zakomunikował, że nie ma przeciwnych ani wstrzymujących się. Trzeba przyjąć bój, który nam narzucono.

I znów, już po raz ostatni, na wszystkich osiach gwiezdnej sfery pojawiło się osiemnaście rozpędzonych kul. Krążowniki przeciwnika zorientowały się, że jesteśmy gotowi przyjąć walkę, zaczęły więc wyhamowywać i ustawiać się w szyku sferycznym, którego centrum stanowiły nasze dwa statki. Po chwili okręty Zływrogów wyrównały swoje wzajemne szybkości tak, aby znaleźć się jednocześnie w naszym pobliżu. Złowieszczy blask eskadry napastników gasił światło otaczających nas gwiazd. Od salwy wszystkich dział grawitacyjnych Niszczycieli dzieliły nas minuty. Wszystko teraz zależało od tego, kto pierwszy zdoła zadać cios.

Kiedy osiemnaście statków wroga, nie osiągnąwszy jeszcze sfery własnego skutecznego ognia, znalazło się w zasięgu naszego działania, Allan i Leonid równocześnie uruchomili anihilatory trakcyjne unicestwiające przestrzeń. Wrogowi mogło się wydawać, że my sami zaczęliśmy się gwałtownie zbliżać. Ale Niszczyciele nie dali się oszukać, spostrzegli bowiem, że odległość między nimi a nami maleje we wszystkich kierunkach. Ogarnęła ich panika. Cztery z osiemnastu krążowników wroga, zagarnięte stożkami znikającej przestrzeni, gwałtownie oderwały się od swoich. Rozszyfrowaliśmy ich rozpaczliwe depesze: „Pomóżcie, straciliśmy sterowność!” i paniczne rozkazy flagowca: „Dajcie całą wstecz i bijcie z dział grawitacyjnych, bo zderzycie się z nimi!” Roześmiałem się triumfalnie: wrogowie nawet w ostatniej chwili swego życia nie domyślali się, jaki los ich czeka.

Ani Allan, ani Leonid nie czekali na przedśmiertną salwę ginących piratów. To, co zobaczyliśmy i co niewątpliwie ujrzeli pozostali przy życiu wrogowie, było wspaniałe. Teraz Zływrogi poznały całą moc ludzkiej potęgi. Na gwiaździstym niebie oślepiająco zapłonęły cztery purpurowe słońca, które natychmiast zgasły tworząc mgliste obłoki. Pyłowe chmury wirowały, rozpraszały się i nikły — wszechświatowa pustka wzbogaciła się o cztery nowe otchłanie. Złowieszcze krążowniki stały się kilometrami, nie gazem, nie molekułami, nie atomami nawet, lecz milionami kilometrów bezcielesnej przestrzeni, milionami kilometrów pustego „nic”!

Pozostałe okręty wroga rzuciły się do ucieczki. Leonid próbował je gonić, lecz kule przeszły w obszar nadświetlny. Zdołaliśmy jednak przedtem odebrać rozkaz nadany z pokładu flagowca Niszczycieli: „Natychmiast opuścić gromadę gwiezdną! Wszystkie okręty opuszczają gromadę gwiezdną!”

Pobiegłem do Romera. Musiałem mu rzucić moją radość w twarz jak gryzący wyrzut.

— Andre niczego nie powiedział, Pawle! Z rozkazu admirała wynika jasno, że do ostatniej chwili Niszczyciele obawiali się zwykłego zderzenia z nami, a nie anihilacji!

Romero długo patrzył na mnie bez słowa. Zauważyłem nagle, że zgarbił się i postarzał.

— Proszę mi wierzyć, że cieszę się wraz z panem powiedział zmęczonym głosem. — Chociaż, prawdę mówiąc, z czego tu się cieszyć?…

Nienawidziłem go, bo nie wierzył, że Andre mógł pozostać przy życiu i nie wydać naszych sekretów. Dla niego istniała tylko jedna możliwość: Andre dawno zginął.

15

Plejady zostały za nami.

To była bardzo smutna podróż.

Dzień za dniem i tydzień za tygodniem oblatywaliśmy kolejne układy gwiezdne. Na tych planetach, gdzie istniały warunki do powstania życia i gdzie jeszcze niedawno życie kwitło, teraz życia nie było.

Zjawiliśmy się w Plejadach zbyt późno.

Zdziwiłem się, kiedy WKA tłumacząc nazwę dziwnych istot używał infantylnego słowa „Zływrogi”. Teraz ze wzrastającą wściekłością przekonywałem się o precyzji przekładu. Tam, gdzie pojawiali się oni, zjawiało się zło. Nawet myśl o tym, że istnieją w tym samym świecie co my, budziła odrazę. Nie chodziło już o to, aby zatrzymać agresorów. Trzeba ich po prostu zniszczyć, znaleźć i unicestwić!

Dzień za dniem i tydzień za tygodniem w lornetach mnożników i na stereoekranach ukazywały się te same widoki: gęste chmury popiołu i pyłu kłębiące się nad planetami, lądy wymieszane z oceanami w jedną grząską masę…

Spróbowaliśmy wylądować na jednej ze zniszczonych planet. Było to w układzie Alcjony, wspaniałej, jasnej gwiazdy. W niedalekiej przeszłości z pewnością niczego tam nie brakowało, było pod dostatkiem światła i ciepła, wody i zieleni, powietrza, minerałów i strawy. W smutnej teraźniejszości był kurz, nic poza pyłem… Nad planetą kłębiły się czarne chmury delikatnej zawiesiny. Wpatrywaliśmy się w powierzchnię globu, domyślaliśmy się ruin miast pod górami popiołu. Po wylądowaniu omal nie utonęliśmy w pyle podobnym do sproszkowanego grafitu, który ciekł niczym woda. Musieliśmy wrócić.

Pewnego wieczoru w klubie pokładowym Wiera zapytała nas, co robić dalej. Wiemy teraz, że w Galaktyce buszują dziwne pół istoty, pół mechanizmy, tworzące wojowniczy naród o wysokiej kulturze technicznej — mówiła. Dotarliśmy do przestrzeni galaktycznych i przekonaliśmy się, że są opanowane przez piratów. Ale nie wszystko jeszcze jest jasne. Nie wiemy, gdzie oni mają swoją bazę. Po co dokonują swych niszczycielskich napadów? Gdzie mieszkają podobne do nas istoty? Widzieliśmy je w sennych majakach Aniołów, na obrazach Altairczyków i w rzeźbach mieszkańców Sigmy, ale nie widzieliśmy ich żywych. Może ten naród naszych potencjalnych przyjaciół już nie istnieje? Nie jest wykluczone, że staliśmy się świadkami ostatniej fazy kosmicznej wojny między Niszczycielami i pokojowo usposobionymi Niebianami, w której zginęli wszyscy przeciwnicy Zływrogów. To jeszcze należy wyjaśnić. Jednocześnie pora już wracać na Ziemię. Trzeba zapoznać całą ludzkość z zebranymi informacjami, aby jej decyzje były obiektywne.

Wiera zaproponowała podzielić flotyllę. Jeden gwiazdolot weźmie kurs na Ziemię, drugi zaś będzie kontynuował poszukiwanie gwiezdnych siedlisk wykrytych nieprzyjaciół i nieznanych sprzymierzeńców. W ciągu kilku miesięcy oddaliliśmy się od Słońca o pięćset lat świetlnych i wtargnęliśmy w Plejady. Kolejnym obiektem zwiadu powinno być chyba skupisko gwiezdne w Perseuszu, od którego dzieli nas cztery tysiące lat świetlnych. Wyprawa do tego roju potrwa co najmniej kilka lat, ale jest niezbędna. Dopóki nie dowiemy się, gdzie ukryła się flotylla wroga, nikt na Ziemi nie będzie mógł żyć w spokoju.

— Wracam na Ziemię — zakończyła Wiera. Wiecie, dlaczego: trzeba pokonać izolacjonistów.

— Jestem gotowa lecieć dalej — oświadczyła Olga. — „Pożeracz Przestrzeni” jest lepiej przystosowany do dalekich podróży niż „Sternik”. Weźmiemy część zapasów substancji aktywnej ze „Sternika”. Załogę skompletujemy z tych, którzy zgłoszą się na ochotnika.

Powiedziała to tak spokojnie, jakby chodziło o podróż z Ziemi na Syriusza lub Alfę Centauri. Inni nie spieszyli z odpowiedzią.

Myślałem o Ziemi i Orze, o gwiazdach rozsianych wokół nich. Nic mnie szczególnie nie ciągnęło na Ziemię, wabił mnie raczej Pluton, ale i bez Plutona mogłem żyć. Wprawdzie na dalekiej Wedze, pięknej, błękitnawobiałej Wedze, gdzie nigdy nie byłem i chyba nie będę, pozostało to, co choć trochę wiązało mnie z przeszłością. Ale cóż się zmieni, jeżeli zawrócę? Łączy mnie z Fiolą jedynie czcze pragnienie jedności. Nasza miłość nie ma sensu, jest przedwczesna, jak to uczucie określił Lusin. Natomiast tam, do dalekiego Perseusza, rwę się całą pasją swojej duszy, wszystkimi argumentami rozumu. Gdzieś tam jest mój przyjaciel, który wzywał mnie na pomoc w chwili niebezpieczeństwa. Może też uda mi się rozwikłać niektóre zagadki Zływrogów, bo gdzie szukać ich rozwiązania, jeśli nie wśród przeciwników?

— Lecę do Perseusza — powiedziałem.

Romero i Lusin postanowili wrócić na Ziemię. Zabierali ze sobą Truba.

Później nadszedł dzień rozstania. Pożegnanie było smutne. Wiera objęła mnie i ucałowała. Nie wiedziałem, czy ją kiedykolwiek jeszcze zobaczę. Przed nią nie musiałem ukrywać smutku.

— Wiero, w tak dalekiej podróży wszystko może się zdarzyć — powiedziałem. — Zapamiętaj moje ostatnie życzenie: Romera trzeba pokonać. Jeżeli ludzie nie przyjdą z pomocą Niebianom, będą niegodni siebie.

Patrzyła na mnie przez łzy.

— Ludzie pomogą wszystkiemu co dobre, rozumne i wymagające pomocy. Mogę cię o tym zapewnić.

Ostatni żegnali się ze mną Groman i Kamagin. Odważni kosmonauci, nasi przodkowie, byli również wzruszeni.

— Trzy lata temu, pięćset dwadzieścia lat planetarnych, rozstaliśmy się z Ziemią — powiedział Kamagin. Niewiele się przez ten czas zmieniliśmy, choć Ziemia i ludzie zmienili się nie do poznania. Z całego serca życzę wam w dalekiej podróży większego szczęścia, niż nam przypadło w udziale.

— A wam życzymy dobrego spotkania z Ziemią odparłem. — I dobrego nowego życia na naszej zielonej staruszce, na wiecznie młodej kolebce ludzkości!

— Masz tu podarunek na drogę = powiedział Allan i dał mi największy swój skarb, książki i czasopisma z dwudziestego wieku.

Siedzieliśmy wraz z Olgą w sali obserwacyjnej. Kontury „Sternika” szybko nikły na tle gwiazd i wkrótce nie można było go dostrzec gołym okiem, chociaż Allan włączył wszystkie reflektory statku.

— No i zostaliśmy sami — powiedziałem. — Jak długo potrwa ta samotność?

— Nie boję się samotności — odparła Olga. Mogę lecieć chociażby na tamten świat, ale nie wiem, gdzie tamten świat się znajduje.

Popatrzyłem na nią ze zdumieniem. Olga uśmiechała się do mnie. Poczułem się tak, jakbym zrobił coś złego i w zmieszaniu znów obróciłem się ku gwiazdom.

16

Zgodnie z programem opracowanym przez MUK mieliśmy do rojów gwiezdnych w Perseuszu lecieć ponad rok z szybkością równą pięciu tysiącom prędkości świetlnych. Podobnych szybkości nikt przed nami nie osiągał, ale Leonid i Osima byli pewni, że nam się to uda.

— Dotychczas Allan nas hamował — dowodził Leonid — bo jego statek jest znacznie wolniejszy.

Po wejściu w obszar nadświetlny Leonid dał upust swoim zamiłowaniom do pędu. Wszyscy wiedzą, że przestrzenie galaktyczne są puste. Co innego jednak wiedzieć, a co innego czuć. W czasie przelotu z Ziemi na Orę nie poczułem pustki, gdyż ciała niebieskie zbliżały się i oddalały, zmieniał się też kształt gwiazdozbiorów. Tchnienie ogromnej pustki dosięgło nas w locie do Plejad: mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, pędziliśmy tysiąckrotnie szybciej od światła, a na zewnątrz statku wszystko pozostawało bez zmiany. Dopiero jednak po wyjściu z Plejad zrozumiałem, jak bezdennie pusty jest Wszechświat. Już po tygodniu wspaniała gromada gwiezdna przekształciła się w taki sam kłębuszek waty, na jaki wygląda z Ziemi.

Teraz miałem własny fotel w sterówce obok dyżurnego dowódcy. Deszfratory łowiły każdą falę i impuls, strumienie cząstek, pola elektryczne i grawitacyjne. Zawarte w nich informacje trafiały do komputera, który wydawał rozkazy automatom, ja zaś, obserwując nieustanną pracę badawczą, dawałem mechanizmom dodatkowe zadania. Zwykle dyżurowałem wraz z Olgą: Milczeliśmy wówczas godzinami, wpatrując się w gwiaździste niebo i rozmawiając w myślach z podległymi nam maszynami.

Codziennie zjawiałem się w laboratorium grawitacyjnym. Uruchamiałem mechanizmy, a impulsy odebrane przez deszyfratory przekazywałem do analizy komputerowi pokładowemu. Ciągle od nowa badałem promieniowanie mózgu Zływrogów nagrane przez Andre i grawigramy atakujących nas krążowników.

Uważałem tę pracę za swe naczelne zadanie. Dawniej Andre wszystko robił sam, my zaś tylko mu pomagaliśmy. Żartowaliśmy z jego tworzonych na kolanie teorii, pobłażliwie akceptowaliśmy genialne wizje i czuliśmy się pewni i bezpieczni. Przy nas gorzał ogromny rozum, nieustannie rodzący błyskotliwe idee. Andre chciwie rzucał się na każdą zagadkę i nie spoczywał, póki jej nie rozwiązał. Wszystko, co można zrobić, robił znacznie lepiej od kogokolwiek z nas, po cóż więc mieliśmy się trapić? Teraz Andre nie było. Zniknął genialny generator nowych pomysłów. Trzeba go było zastąpić chociażby częściowo. Nie miałem nawet odrobiny owej natchnionej lekkości Andre, lecz nieustannie, uparcie myślałem — chciałem pracowitością zrekompensować jego intuicję.

Siadałem na kanapce, zamykałem oczy i po tysiąckroć wracałem myślami do tej samej sceny. Zacisnęliśmy polami osłabłego oczogłowa, który rozpaczliwie wzywał pomocy na falach grawitacyjnych. Jego impulsy grawitacyjne biegły z normalną szybkością światła, z tą samą prędkością przychodziły odpowiedzi. Można było według czasu dzielącego pytania i odpowiedzi obliczyć odległość dzielącą Sigmę od krążownika śpieszącego na pomoc. A krążownik zawiadamiał, że nawet lecąc z szybkością nadświetlną nie zdoła dotrzeć do celu przed nocą. Ile dni lub tygodni świetlnych miał do pokonania? Tymczasem Zływróg rozmawiał z okrętem tak, jakby stał obok niego.

„Jak to było możliwe? — pytałem w duchu. — Co może poruszać się w przestrzeni z szybkością nadświetlną nie unicestwiając tej przestrzeni?”

Nawet we śnie próbowałem rozwikłać tę zagadkę. Kiedyś przez nieuwagę nie wyłączyłem na noc deszyfratora nastrojonego na promieniowanie mojego mózgu i urządzenie zarejestrowało moje sny. Wreszcie z wolna zacząłem dostrzegać zarysy rozwiązania. Rozwiązanie było tak proste, że początkowo nie uwierzyłem w jego prawidłowość. Ale wszystkie drogi wiodły do tego samego punktu, wszystkie nici logicznie zapętliły się w jeden węzeł. Przekazałem swoje domysły komputerowi, który po analizie zawiadomił mnie, że hipoteza jest niesprzeczna i może być przyjęta za punkt wyjściowy do dalszych rozważań. Znalazłem się na właściwej drodze. Do celu było wprawdzie jeszcze bardzo daleko, lecz wiedziałem, że do niego dotrę.

Poprosiłem Olgę do siebie. Przyszła do laboratorium, długo słuchała nie przerywając mi, a potem powiedziała:

— Uważasz więc, że tym zagadkowym nośnikiem łączności momentalnie przenikającym przestrzeń, jest sama przestrzeń?

— Tak, sama przestrzeń, a właściwie drgania gęstości przestrzeni. Doszedłem do wniosku, że jedynie zmiany stanu przestrzeni mogą rozchodzić się w niej z szybkością nadświetlną.

Olga zastanawiała się przez chwilę. Później skinęła głową i zaczęła rozwijać moją hipotezę:

— Nauczyliśmy się przekształcać masę w przestrzeń i znów otrzymywać z niej masę. Krótko mówiąc operujemy stanami krańcowymi — niszczeniem i tworzeniem… Tymczasem okazuje się, że między nimi zawiera się całe spektrum stanów przejściowych, może równie ważnych jak punkty graniczne… Musimy ich szukać, musimy szukać wszyscy, a nie tylko ty, Eli.

Z radości ucałowałem Olgę w oba policzki. Nie powinienem był tego robić. Olga zmieszała się jak mała dziewczynka zaskoczona przy niedozwolonej zabawie, chociaż winny byłem ja, a nie ona.

— Nie gniewaj się — powiedziałem ze skruchą. Nie chciałem ci zrobić przykrości.

— Wcale się nie gniewam — odparła smutnym głosem. — Czy nie zauważyłeś, że nie potrafię się na ciebie gniewać?

17

Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Andre. Przyjaciel pochwaliłby mnie za odkrycie fal przestrzeni. Rzadko zasługiwałem na jego pochwały, kiedy byliśmy jeszcze razem, ale teraz by mnie pochwalił, jestem tego pewien, bo lepiej niż ktokolwiek inny potrafiłby ocenić wagę tego odkrycia.

Andre stał przede mną. Słyszałem jego głos. Zamykałem oczy, aby go lepiej widzieć i słyszeć. Przyjaciel chodził po kajucie, potrząsał ekstrawaganckimi kędziorami i spierał się ze mną. Był jak zawsze odrobinę śmieszny i bardzo miły. Patrzyłem na niego z bólem: Andre znalazł się w niebezpieczeństwie, a ja nie mogłem mu pomóc.

„Ciężko myślisz, Eli — mówił Andre gniewnym tonem. — Krytycyzm i ironia łączą się w twoim mózgu z niezłą dawką tępoty. Gdybym powiedział to, do czego sam z takim trudem doszedłeś, na wszelki wypadek wyśmiałbyś mnie. Dowcipkowałeś na temat każdego mojego pomysłu, czyż nie mam racji?”

„Nie masz — broniłem się. — Bądź sprawiedliwy, Andre. Wiele idei akceptowałem od razu.”

Zacząłem przypominać sobie jego idee i teorie. Było ich tak wiele, że godziny biegły, a ja przypominałem sobie wciąż nowe. Już nie dyskutowałem z Andre, byłem gotów przyjąć każdą hipotezę tylko dlatego, że on był jej autorem. Pod koniec nocy wspomniałem jego teorię pochodzenia ludzi, tak nieubłaganie skrytykowaną przez Romera. Nabrałem teraz do niej wielkiej sympatii także dlatego, że Paweł z taką zaciekłością się na nią rzucił.

Znów zamknąłem oczy, aby dokładniej widzieć napływające pod powieki obrazy, i pogrążyłem się w półsen przypominający gorączkowe majaczenia. Powróciłem na Ziemię i cofnąłem się w jej głęboką przeszłość. Ujrzałem dzikie, dawno już nie istniejące lasy, pradawny statek kosmiczny leżący na boku u stóp wzgórza. Z rozdartego wnętrza gwiazdolotu wysypały się beczki, trapy, skrzynie, nieznane mechanizmy. Dostrzegłem mknące po niebie postrzępione chmury, usłyszałem krzyki małp, poczułem wilgotny upał wiszący w powietrzu nad wyimaginowanym przeze mnie zakątkiem Ziemi.

Na szczyt wzgórza wspina się starzec (widziałem go już kiedyś na stereoekranie w Sali Pomarańczowej). Starzec jest wysoki, szczupły i siwy, ma wielkie, nie po ludzku promienne oczy. Rozgląda się dokoła z dezaprobatą. Nie podoba mu się okolica, w której znalazł się statek.

Do starca zbliżają się dwaj młodzieńcy. Pierwszego również widziałem w Sali Pomarańczowej. Drugiego nie znam, wymyśliłem go. Zresztą podobny jest do zabitego z obrazu Altairczyków.

„Ale wpadliśmy! — mówi pierwszy młodzieniec. Że też musieliśmy się tak rozbić! Naprawa potrwa ze dwa tysiące miejscowych lat. Laboratoria zabraliśmy ze sobą, ale fabryki zostały w domu”.

„Musimy znaleźć pomocników — mówi drugi. Jest nas dwudziestu, to zbyt mało, a tutejsze istoty żywe potrafią na razie tylko skakać z gałęzi na gałąź. Zdobywają pokarm pożerając się nawzajem. Mają potężne zęby, ale za grosz rozumu”.

Starzec ich uspokaja. Nie jest tak źle — mówi. Udało się wybrać planetę ze znośną temperaturą, dostatkiem wody i zieleni. Już sam fakt, że można chodzić bez skafandrów ochronnych, bardzo wiele znaczy. A fabryki? Cóż, fabryki można zbudować, oczywiście prymitywne.

„Bez pomocy?” — przerywa mu pierwszy, zdumiony spokojem starca.

„Znajdziemy pomocników. Spójrzcie na te ogoniaste istoty hałasujące w koronach drzew. Kiedyś zaczęliśmy się rozwijać z podobnych zwierzaków. Po jakichś pięciuset milionach tutejszych lat ogoniaści staną się rozumnymi istotami. Dlaczego nie moglibyśmy przyspieszyć ich ewolucji?”

„Ile to zajmie lat, pomyśl! — mówi drugi. — Nie jesteśmy nieśmiertelni. Połowa z nas umrze tutaj”. Nie domyśla się naturalnie, że przyjdzie mu zginąć w innym miejscu.

„Będziemy się spieszyć. Ja pewnie nie dożyję startu, ale wy opuścicie tę planetę”.

Biorą się do pracy. Jedni szukają rud, drudzy łatają wyrwy w poszyciu i naprawiają urządzenia wewnątrz statku, inni jeszcze łowią małpy i eksperymentują z ich zarodkami, zmieniają kody genetyczne. Nie od razu udaje się wyhodować istoty podobne do siebie, bo trudno w ciągu jednego pokolenia zmienić małpę w herosa. Niebiańscy przybysze zawijają więc rękawy i pracują, pracują, pracują. Pewne rzeczy się udają, ale niepowodzeń jest znacznie więcej. Wreszcie zjawia się prawdziwy człowiek, od razu we wszystkich wariantach: biały i czarny, kędzierzawy i prostowłosy, pigmej i gigant. Czyżby tym razem powodzenie? Nie, znów fiasko! Słyszę głosy Galaktów, ich dyskusje na naradzie produkcyjnej.

„I to ma być człowiek? — oburza się jeden z nich. — Spójrzcie na projekt i jego realizację. Na papierze istota rozumna, a w rzeczywistości zwierzę. Protestuję przeciwko takiemu brakoróbstwu!”

„Konkretniej! — mówi przewodniczący. — Jakie macie zarzuty?”

„Tysiące zarzutów! Absolutne nieprzystosowanie do życia. Brak sierści, pazurów, kłów, rogów. Jak to stworzenie ma zdobywać pokarm, poruszać się i bronić? Palce jak sęki, oczy jak szparki. I to ma być istota stworzona na nasz obraz i podobieństwo?”

„A jednak jest podobna do nas — mówi starzec. Podobna, choć nieidentyczna. Zapominacie o rzeczy najważniejszej: o tym, że człowiek ma potencjalnie nieograniczone możliwości. Spójrzcie na wykres zdolności opracowany przez maszynę. Jeśli zdolność samodoskonalenia się psa przyjąć za jedność, to nie ma zwierzęcia, u którego ten wskaźnik przekroczyłby dziesięć. A tymczasem u człowieka wynosi on 1 395 660 800! Rozumiecie? Miliardy razy więcej niż u dowolnego zwierzęcia! Setki razy więcej niż u nas! Uważam, że stworzyliśmy cud rozumu!” „Na razie jest to cud głupoty i nieprzystosowania! — krzyknął ktoś gniewnie. — Wasz rozumny człowiek jest debilem! Próbowałem wpoić temu dzikusowi elementarne pojęcia z dziedziny mechaniki grawitacyjnej i przestrzennej, a on tylko ślepia rozdziawiał i skomlał. Wówczas zaprowadziłem go do koryta z żarciem. To warto było zobaczyć! Upłyną miliony lat, zanim wasz cud natury domyśli się, że ma jakiekolwiek zdolności. Proponuję odrzucić zademonstrowany nam model człowieka i kontynuować badania”.

„Proszę głosować — powiedział przewodniczący. Kto jest za odrzuceniem człowieka i kontynuacją? Kto przeciw? Kto się wstrzymuje? A więc człowiek został odrzucony wszystkimi głosami poza jednym wstrzymującym się. Jakie wymagania ma spełnić nowy model, który zamierzacie opracować? Słucham”.

Znów wstaje pierwszy:

„Sądzę, że nie należy upierać się przy zewnętrznym podobieństwie do nas, gdyż nie jest ono w praktyce osiągalne i przekształca się w kalectwo. Potrzebujemy nie nadzwyczajnych zdolności, lecz realnej żywotności, szybkiej reakcji i sprytu! Proponuję nowy model opracować tak, aby mógł w maksymalnym stopniu przystosować się do dowolnych warunków życiowych”.

„Są jakieś inne propozycje? Nie? A więc wniosek przyjęto — mówi przewodniczący. — Proszę zapisać: następny model zaopatrzyć w sierść, pazury, kły, rogi i kopyta… Co jeszcze?… Aha… Ogon do czepiania się gałęzi… Jak nazwiemy model?”

„Mamy wolną literę «d» — odzywa się jakiś głos z kąta. — Może więc diabeł?…”

„Diabeł brzmi nieźle — stwierdza przewodniczący. — Uruchamiamy więc produkcję diabła biorąc za podstawę nieudany model człowieka. Pozostaje ostatni problem: co robić ze stworzonymi ludźmi?”

„Zanihilować! — krzyczy zapalczywy głos. — Do piachu! Nie ma sensu płodzić bezbronne potworki”. Starzec znów protestuje. Przypomina, jak wiele szlachetnych cech wkonstruowano do ludzkiego mózgu. Niechaj więc ludzie żyją, niech brną trudną drogą samodoskonalenia się. Otrzymali wiele i wiele mogą osiągnąć”.

„Racja — powiedział przewodniczący. — Nie warto ludzi unicestwiać. Jeśli rozwiną się ich dobre cechy, to człowiek zwycięży w ciężkiej walce o przetrwanie, jeśli natomiast górę wezmą wady wynikające z naszej niedbałej pracy, to zguba tego modelu nie zmartwi nas zbytnio”.

I oto ludzi wygnano z obozu awaryjnego niebiańskich przybyszów, z raju, w którym małpę przemieniono w człowieka. Odtąd będzie się on rodził w mękach, w pocie czoła pracował na chleb i cierpiał choroby. Zamiast niego pojawi się udoskonalony model: mądry, zręczny, pracowity diabeł. Ten nowy model udał się nad podziw. Ogoniasta i rogata istota jest nader wszechstronna: biega, skacze z gałęzi na gałąź, nurkuje w wodzie i wciska się w ziemne szczeliny. Usłużny diabeł, prawdziwy sługa swojego boga, naśmiewa się z pechowych wygnańców skazanych na samodzielne życie, a ludzie szczerze go za to nienawidzą. Kiedy więc Galaktowie usunęli wreszcie uszkodzenia statku, zabrali ze sobą stworzone przez siebie diabły, które trzęsły się na myśl o tym, że mogą pozostać sam na sam z nieudanym ludzkim plemieniem.

„Żegnaj, dzika planeto! — mówi uroczystym głosem starzec. — Jestem pewien, że posiane przez nas ziarno rozumu wyda owoce. Chociaż dożyłem do startu naszego statku, na pewno nie doczekam twojego rozkwitu, człowieku. Żyj więc i doskonal się!”

Dobry starzec macha mi ręką, a ja uśmiecham się do niego i otwieram oczy, aby przepędzić z głowy kłębiące się w niej obrazy. Przecieram czoło i wywołuję MUK.

— Proszę zanalizować myśli na temat Galaktów, którzy niegdyś przekonstruowali małpę w człowieka, sprawdzić wszystkie obrazy pojawiające się w moim mózgu i ocenić je. Tylko jednym słowem, bo nie lubię tych waszych — z jednej strony, z drugiej strony…

MUK odpowiedział jednym słowem: — Brednie.

— No dobrze, może być nie jednym słowem — powiedziałem.

Tym razem MUK odpowiedział następująco:

— Pseudohipoteza nadająca się jedynie na temat do powieści fantastyczno-naukowej.

Przypomniałem sobie, że inny komputer, na Orze, niemal identycznie ocenił tę ideę Andre i uspokojony zasnąłem.

18

Przez cały rok, póki lecieliśmy ku podwójnemu skupisku Perseusza, byłem pochłonięty badaniem właściwości przestrzeni. Przebudowane laboratorium po pewnym czasie zamieniło się w niewielką fabrykę. Urządzenia laboratoryjne różniły się od anihilatorów napędowych i bojowych jedynie mocą. Moje malutkie aparaciki nie rozwijały bowiem nawet miliarda kilowatów, podczas gdy tamte dysponowały milionami albertów. Nie chciałem, aby przez mą nieostrożność nasz gwiazdolot sam zamienił się w taką przestrzenną jamę, jaką robiliśmy z innych ciał. Moje mechanizmy nie unicestwiały przestrzeni, lecz zmieniały jej gęstość operując daleko od stanów granicznych, kiedy to przestrzeń koncentruje się w masę, a masa rozpada się na przestrzeń.

Nie będę tu szczegółowo opisywał doświadczeń. Niepowodzenia i sukcesy zostały zanotowane w pamięci komputera i tam odsyłam zainteresowanych. Ważne jest jedno: niezliczone eksperymenty dowiodły, że wahania gęstości przestrzeni podlegają prawom mechaniki falowej. Otrzymywaliśmy fale kuliste, stożkowe i cylindryczne w postaci wąskiego promienia przebijającego przestrzeń. Jedno tylko prawo ruchu drgającego nie sprawdzało się w wypadku fal gęstości przestrzeni, fale te mianowicie rozchodziły się zawsze z prędkością nadświetlną. Samo światło było szczególnym, granicznym rodzajem fal przestrzennych i to tłumaczyło jego zagadkową dotąd stabilność w poruszających się układach. Wkroczyliśmy w niezwykły, nie znany jeszcze na Ziemi świat!

Kiedy odkrycie zostało wszechstronnie zbadane i sprawdzone, zmontowaliśmy zespół nowych maszyn: generatorów fal przestrzennych, odbiorników i deszyfratorów depesz nadawanych na tych falach. Teraz mogliśmy notować dowolne zakłócenia poczynając od przyświetlnych, kiedy fala przestrzenna o niskim poziomie energetycznym była o krok od zamiany na światło, aż do hiperprędkich, rozchodzących się z szybkościami równymi miliardowym wielokrotnościom szybkości światła. Odtąd już Zływrogi nie mogły się do nas niepostrzeżenie podkraść, gdyż mogliśmy ich obserwować w obszarze nadświetlnym na falach przestrzennych. Przestała nam grozić walka na oślep z widzącym przeciwnikiem. I znów wprawiła mnie w zdumienie świetna konstrukcja zagadkowych istot zwanych Zływrogami lub Niszczycielami. Zdjęcia anatomiczne ciał przekonały nas, że ich serce było nie tylko grawitatorem i bronią grawitacyjną, lecz także doskonałym nadajnikiem fal przestrzennych.

Olga marzyła o zorganizowaniu służby dyspozycyjnej żeglugi międzygwiezdnej.

— Obecnie zaraz po starcie statek niknie w obszarze nadświetlnym i nie ma z nim żadnego kontaktu. Wkrótce to się zmieni. Dyspozytor na Orze będzie wiedział wszystko o każdym statku bez względu na to, jaka odległość go od niego dzieli. Wydawać rozkazy gwiazdolotom znajdującym się na przeciwległym krańcu Wszechświata i natychmiast uzyskiwać odpowiedzi! W głowie się kręci… Czyż to nie wspaniałe?

A ja wspominałem Andre tęskniącego za Żanną i nigdy nie widzianym Olegiem. O ile piękniejsze byłoby jego życie, gdyby mógł komunikować się z ukochanymi, gdyby nie czuł się od nich odcięty, zamknięty w obcym świecie. Czyż możliwość natychmiastowego pokonywania niewyobrażalnych przestrzeni nie jest urzeczywistnieniem odwiecznych ludzkich marzeń o wszechobecności?

— Słuchać Ziemi! — powiedziałem. — Widzieć Ziemię! Zawsze być razem z Ziemią!

19

Później nastąpiło to, co już wielokrotnie zdarzało się w trakcie naszej kosmicznej Odysei i co od dawna winno spowszednieć, a mimo to za każdym razem zaskakiwało majestatem i pięknem.

Podwójna gromada gwiezdna Chi i Psi Perseusza, matowa mgiełka od roku nie zmieniająca ani kształtu, ani wielkości, ani jasności, nagle ożyła i zaczęła rosnąć. Skupisko zmieniało się w oczach, pęczniało, rozpełzało się jaskrawymi gwiazdami, ogromniało. Nastała wreszcie chwila, kiedy cała przednia półkula pokryła się słońcami Perseusza i tylko z tyłu zostały gwiazdy z innych gromad. Potem również i one zniknęły. Znaleźliśmy się wewnątrz gwiazdozbioru.

Dyżurujący w owej znamiennej godzinie Osima zaczął zmniejszać prędkość.

Wtargnęliśmy do jednego z największych skupisk gwiezdnych Galaktyki, wyraźnie rozpadającego się na dwa zespoły ciał. Niebo wzdłuż równika sfery gwiezdnej przecinało ciemniejsze pasmo, oddzielające te zespoły od siebie, jednak słońc w tym „ciemnym” paśmie było znacznie więcej niż w najjaśniejszym wycinku ziemskiego nieboskłonu. Niebo obu skupisk płonęło tak jaskrawym światłem, że bez trudu rozróżniałem litery na formularzach obserwacyjnych. W Perseuszu nie ma nigdy naprawdę ciemnych nocy.

Z ostrożności lecieliśmy w równikowej strefie ciemności, nie wychodząc z obszaru nadświetlnego.

Kilka dni minęło bez niespodzianek: żadna gwiazda nie sygnalizowała swojej obecności, my sami też nikogo nie zauważyliśmy. Wokół wielu słońc obracały się planety, lecz znajdowały się one bardzo daleko od nas.

Później odbiorniki fal przestrzennych zarejestrowały słabe impulsy. Okresowo dobiegające do nas zgęszczenia i rozrzedzenia przestrzeni układały się w ciągle to samo zdanie. Założyliśmy, że jest to pytanie: „Kim jesteście?”, gdyż o to właśnie powinni przede wszystkim zapytać nieznani korespondenci. Deszyfratory, wziąwszy za podstawę taki odczyt, sporządziły wstępny kod. Kod niewiele się różnił od dotychczas używanych przez nasze maszyny. Stało się jasne, że zdołamy porozumieć się z nieznanymi istotami wysyłającymi sygnały przestrzenne.

Chciałem już nawiązywać łączność, ale Olga obawiała się, że to może być prowokacja przeciwników, którzy starają się poznać nasze tajemnice. Większość załogi ją poparła.

Miałem inne zdanie i wraz z Leonidem, który się ze mną zgadzał, przekonaliśmy wątpiących. Zływrogi nie będą przed czasem pokazywać, że nas zauważyły — mówiliśmy. Ich broń działa na niewielkie dystanse, postarają się więc, abyśmy się do nich maksymalnie zbliżyli. Nie wiemy, kto szuka z nami kontaktu, ale nie mogą to być wrogowie!

Jako podstawy naszego kodu użyliśmy, podobnie jak nasi poprzednicy przy spotkaniach z istotami rozumnymi, tablicy pierwiastków. W następnych dniach generatory fal przestrzennych nadawały je we wszystkich kierunkach, z jakich docierały do nas sygnały. Byłem przekonany, że po zakończeniu tej transmisji zaczną nadawać obcy.

Nie pomyliłem się. Natychmiast po wyłączeniu naszych nadajników w przestrzeni pojawiły się nowe fale. Niosły one jednak nie wiadomość przeznaczoną dla nas, lecz raczej jakieś rozmowy wewnętrzne. Nieznane istoty pytały i odpowiadały, o czymś się nawzajem przekonywały (tak przynajmniej mi się wydawało, a MUK nie zaprzeczał tej możliwości). Wdzieraliśmy się w głąb skupiska stokrotnie wyprzedzając światło, a dokoła niespokojnie pulsowała przestrzeń, zastanawiając się, kim jesteśmy.

— Skręcamy w lewo — powiedziała któregoś dnia Olga, w czasie naszego wspólnego dyżuru. — Będziemy badać skupisko Chi, które zawiera więcej gwiazd niż skupisko Psi. Czy masz jakieś nowe wiadomości?

— Na razie nie — odparłem. — Tajemnicze rozmowy trwają. Zapisujemy zakłócenia gęstości przestrzeni i po rozszyfrowaniu języka zdołamy odczytać treść transmisji.

Tego dnia Niebianie ponownie zwrócili się bezpośrednio do nas. Zrozumiałem to natychmiast po przejrzeniu zapisu… Nasi korespondenci wyliczali pierwiastki, powtarzając w swoim języku naszą niedawną transmisję. Deszyfratory przekształciły wstępny szkic kodu w precyzyjny słownik. Od tej chwili mieliśmy wspólny język.

Podyktowałem telegram zaaprobowany przez całą załogę: „Lecimy z daleka. W Plejadach zaatakowało nas osiemnaście statków kosmicznych. Widzieliśmy potworne zniszczenia układów planetarnych, gdzie dawniej kwitło życie rozumne”.

Byliśmy wraz z Olgą w laboratorium fal przestrzennych, kiedy nadeszła nowa depesza. Deszyfratory Niebian pracowały nie gorzej od naszych. Korespondenci przekazali lakoniczny tekst: „Zrozumieliśmy. Niezwłocznie zawracajcie. Grozi wam zguba. Uciekajcie pełną mocą silników”.

Spojrzałem wstrząśnięty na pobladłą Olgę. Nie mogłem wydusić z siebie słowa.

— Co to znaczy?… — zacząłem wreszcie, ale nie zdołałem skończyć.

Ryknęła syrena alarmu bojowego. Leonid i Osima wzywali nas do sterówki.

20

Po ogłoszeniu alarmu bojowego informacje o sytuacji wokół statku, w normalnych warunkach docierające jedynie do sterówki, przekazuje się wszystkim członkom załogi, a MUK nieustannie sumuje i uogólnia ich opinie. W takich chwilach dowódcą staje się zespół ludzki i nominalny dowódca dysponuje władzą jedynie w takim zakresie, jaki niezbędny jest do realizacji kolektywnej woli załogi, w której jego osobista wola spełnia rolę ważną, lecz nie decydującą.

Leonid był ponury, ale spokojny. Osima wyglądał na zdenerwowanego. Zajęliśmy swoje miejsca i Osima powiedział:

— Szliśmy z prędkością stu dziesięciu jednostek. Rozkazałem automatom zmniejszyć prędkość o dwadzieścia procent. Po wyhamowaniu okazało się, że szybkość wynosi nie osiemdziesiąt dziewięć, lecz dziewięćdziesiąt sześć jednostek. Wokół nas samorzutnie znika przestrzeń w tempie około siedmiu jednostek świetlnych.

Olga zamyśliła się. Tajemnicze niknięcie przestrzeni mogło mieć związek z odebranym przez nas groźnym ostrzeżeniem. Ale czemu ktoś przyspiesza nasz lot, skoro i tak idziemy w obszarze nadświetlnym?

— Musimy zdecydować — powiedziała wreszcie co teraz robić. Zagłębiać się nadal w skupisko gwiezdne, czy też wycofać się, jak radzą nieznani przyjaciele?

— Lub wrogowie — zaoponował Leonid. — Nie jestem przekonany, że depesza pochodzi od przyjaciół. Proponuję kontynuować rejs.

MUK zawiadomił, że załoga popiera Leonida. Przykro było po długiej podróży uciekać przed nie wiadomo czym. Na Ziemi nie zrozumiano by zresztą takiego postępowania. Nawet nowy telegram naszych zagadkowych korespondentów: „Macie jeszcze czas na ratunek! Wracajcie, bo mkniecie ku zgubie!” nie zmienił naszej decyzji. Nadałem tylko naszą odpowiedź: „Kontynuuję rejs. Na czym polega niebezpieczeństwo?”

— Póki będą się zastanawiać, sami postaramy się zrozumieć, co się dzieje — powiedziała Olga. — Trzeba będzie zmieniać prędkości. Na początek dodamy ze trzydzieści jednostek.

Po wykonaniu przez automaty rozkazu mieliśmy sto dwadzieścia jednostek. Nie zaobserwowaliśmy dodatkowej anihilacji przestrzeni. Jeśli poprzednio ktoś starał się przyspieszyć nasz lot, to obecna prędkość mu odpowiadała.

— Zwolnijmy teraz o te same trzydzieści jednostek, ale etapami — rozkazała Olga.

Na rubieży stokrotnej prędkości światła pojawiły się oznaki zewnętrznej ingerencji. W miarę hamowania ta ingerencja nasilała się. Szybkość własna statku zmniejszyła się do sześćdziesięciu jednostek, natomiast prędkość sumaryczna wynosiła siedemdziesiąt pięć jednostek świetlnych, a więc ktoś dodawał nam piętnaście jednostek. Przez jakiś czas lecieliśmy z tą prędkością, nie zmniejszaliśmy własnej i nie dodawano nam zewnętrznej. Wrogowie ścieśniają świat — przypomniałem sobie komunikat przekazany przez Spychalskiego na Ziemię. Oto ich ścieśnianie świata, myślałem. Wygrzebują własną przestrzeń gwiezdną, aby podprowadzić nas na dystans ciosu grawitacyjnego. Ryzykują równowagę kosmiczną swojego światka, aby tylko zniszczyć przeciwnika.

— Anihilatory napędowe stop! — powiedziała Olga. — Wyhamować lot swobodny!

Wkrótce nie wydatkowywaliśmy na ruch ani jednego alberta, a gwiazdolot pędził naprzód z prędkością dwudziestu pięciu jednostek świetlnych. Ktoś intensywnie pochłaniał leżącą na naszej drodze przestrzeń.

Odbiorniki pochwyciły nowy komunikat. Tym razem trudno go było rozszyfrować. Pojawiły się zakłócenia, jedna fala nakładała się na drugą. „Wpadliście do stożka ścieśnienia… anihilacja do trzydziestu dwóch świetlnych… jeszcze czas… peryferie… uciekajcie pełną mocą… okrutni… niestety bezsilni… wracajcie…”

— Jasne — powiedziała Olga. — Radzą uciekać, póki mamy jeszcze czas i starcza nam mocy.

— Wróg przyciągający nas do siebie zakłóca transmisję, aby rady przyjaciół do nas nie dotarły — dodałem. — Sądzę, że trzeba postępować odwrotnie, niż tego sobie życzy wróg — kontynuowała Olga. — W tej sytuacji należałoby chyba jednak wycofać się na razie ze skupiska. Wrócić tu zawsze zdążymy.

— Nie rozumiem, czego się boisz? — powiedział.

Leonid ze złością. — W depeszy powiedziano, że maksymalne ścieśnienie przestrzeni wynosi trzydzieści dwie jednostki świetlne, my zaś rozwijamy pięć tysięcy jednostek! Jeśli zajdzie potrzeba, przebijemy się przez ich osłonę jak nosorożec przez ściankę namiotu! Nalegam na kontynuowanie wyprawy, gdyż na razie żadne z jej zadań nie zostało wykonane!

Leonid łatwo wpada we wściekłość, kiedy ktoś mu się opiera. Jego czarna skóra szarzeje, oczy robią się całkiem białe, spod uchylonych warg ukazują się zęby. Zawsze też wybiera spośród wielu możliwości tę, która daje najwięcej szans na bójkę. W starożytności byłby zapewne wodzem bitnego plemienia. Ale póki do walki nie doszło, jego rady trzeba traktować z wielką ostrożnością. Zresztą w tym wypadku stałem po jego stronie.

Olga zwróciła się do mnie: — Eli, a fale przestrzenne?

Wiedziałem, co ją niepokoi. Jeśli zginiemy, razem z nami przepadnie nasze odkrycie, tak potrzebne ludzkości. Ile czasu minie, zanim inni na nie natrafią? Czy wobec tego mamy prawo poddawać szalonemu ryzyku jej dobro? Ale któż dowiódł, że nasze ryzyko jest szaleńcze?

— Jestem za kontynuowaniem wyprawy. Na razie nie widzę powodów do paniki.

— Niechaj więc znów MUK się wypowie — powiedziała Olga.

MUK oświadczył, że jedynie dowódca nalega na powrót, wszyscy zaś pozostali członkowie załogi żądają kontynuowania rejsu.

— Muszę się więc podporządkować większości powiedziała Olga z troską w głosie.

Leonid uruchomił anihilatory.

21

Doskonale pamiętam swoje odczucia, kiedy wtargnęliśmy w gęstwę ogromnego zbiorowiska gwiezdnego. Nie przypuszczałem wtedy nawet, że nasz ryzykowny wypad omal nie zakończy się tragicznie dla gwiazdolotu, a ja sam na wiele miesięcy stanę się inwalidą. Byłem jednak wówczas w kiepskim nastroju. Spoglądałem na płonącą gwiezdną sferę i wszystko mi w duszy aż drżało z niepokoju. Świetnie ten stan pamiętam.

Siedziałem na zewnętrznym fotelu, obok Leonid, za nim Olga i Osima. Prędkość statku wzrastała i wszystko dokoła nieuchwytnie się zmieniało. Gwiazdy były już nie punkcikami, lecz ziarenkami grochu błyszczącymi jak malutkie księżyce. Szczególnie jasne gwiazdy otoczone były koronami. Gęstość gwiazd setki, jeśli nie tysiące razy przewyższała tę, do jakiej przywykliśmy w okolicach Układu Słonecznego. Ale cały ten majestat był groźny, emanowało zeń tajemnicze niebezpieczeństwo.

Z zadumy wyrwał mnie głos Osimy:

— Trajektoria statku wiedzie ku gwieździe widocznej obecnie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Wskazał mi ciało niebieskie połyskujące w bok od kursu. Dzieliło nas od niego kilka lat świetlnych, lecz jego jasność absolutna była wyższa od wszystkich znanych mi dotychczas gwiazd. Był to typowy czerwony superolbrzym. W pobliżu świeciły inne, słabsze gwiazdki.

— Komputerowi coś się pomyliło — odezwał się Leonid. — Nie zamierzałem wcale lecieć kursem ku tej gwieździe. Czerwony gigant pozostanie z boku.

Oglądałem gwiazdę przez lunetę mnożnika. Okrążały ją trzy planety. Wszystkie trzy wydawały mi się dziwne, gdyż zbyt silnie błyszczały. Analizatory określiły ich skład. Planety były metalowe.

W przestrzeni działy się niezwykłe rzeczy. Ktoś nieustannie nadawał fale, ktoś inny natychmiast je gasił. Deszyfratory nie potrafiły sobie poradzić z plątaniną informacji i zakłóceń. Z niewyobrażalnego chaosu udało się jedynie wydobyć wielokrotnie powtarzane słowa: „Nie wolno!”

— Nieznani przyjaciele ze wszystkich sił starają się przekazać nam jakąś wiadomość, nieznani wrogowie energicznie temu przeciwdziałają — powiedziałem.

— Niewątpliwie ich wiadomość odnosi się do tej gwiazdy — odezwała się Olga. — Mamy ją już pod kątem trzydziestu pięciu stopni do kursu. Jesteśmy na nią znoszeni, a ktoś ostrzega, że nie wolno tam lecieć.

— Nazwijmy ją Groźną.

Leonid, przekonawszy się, że MUK się nie mylił, wyrównał kurs. Teraz Groźna zaczęła się oddalać. Zdrzemnąłem się w fotelu.

Kiedy obudziłem się, rozdrażniony Leonid spierał się z Osuną. Okazało się, że przed nami pojawiła się grupka gwiazd, czerwonych i białych olbrzymów równie jasnych jak Groźna. Znosi nas na nie przy całkowicie wyłączonych anihilatorach, gdyż przestrzeń przed nami jest gwałtownie niszczona. MUK ustalił, że znaleźliśmy się w obszarze przestrzeni o wysokim stopniu zakrzywienia i poruszamy się po krzywej geodezyjnej, zbliżając się do nieznanego punktu. Zakrzywienie przestrzeni zmienia się i wygląda na to, że nasi wrogowie swobodnie ją regulują.

— Trzeba zawrócić i wyrwać się poza krzywiznę nalegał Leonid. — Kiedy rozniesiemy w strzępy ich krzywoliniową metrykę, wrogowie zaprzestaną prób dyktowania nam kierunku lotu.

— Obawiam się, że nie doceniasz ich możliwości, ale masz rację, nie mamy innego wyjścia jak tylko gwałtownie zmienić kurs — powiedziała Olga.

Leonid i Osima wydali odpowiednie rozkazy, a tymczasem Olga kontynuowała:

— Znaleźliśmy się chyba w trudnej sytuacji, Eli. Wiedziałam wprawdzie, że Zływrogi lepiej od nas poznały naturę przyciągania, ale fakt, że potrafią zmieniać metrykę przestrzeni wszechświatowej, stanowi dla mnie niespodziankę. My, z naszymi możliwościami technicznymi, nie możemy na razie nawet o tym marzyć.

— No, powiedzmy, że nie wszechświatowej, lecz na razie własnej przestrzeni międzygwiezdnej — zaoponowałem. — W ich malowniczym skupisku jest tak wiele materii i tak mało pustki, że bez szczególnego trudu można wytworzyć dowolną krzywiznę w dowolnym punkcie.

Olga spojrzała na mnie z wyrzutem i pokręciła głową. Nie musiała tego robić, sam wiedziałem, że nie mam racji.

Manewr Leonida udał się. Sztuczna krzywizna przestrzeni została rozerwana przez anihilatory gwiazdolotu. Szczerząca na nas zęby grupka gwiazd — nazwałem ją Niedobrą — potoczyła się w prawo. Analizatory doniosły, że przestrzeń na nowej trasie mało różni się od euklidesowej. Leonid triumfował. Nasz statek nie na darmo nazywano Gwiezdnym Pługiem! Wszystkie konstrukcje i struktury przestrzeni, zwane metryką, trzeszczą i rozpadają się tam, gdzie on przejdzie.

Olga zirytowała się:

— Wcale nie jestem przekonana, że krzywiznę przestrzeni my zniszczyliśmy!

— Ależ to oczywiste, Olgo!

— Nic podobnego. Zakłócenia metryki przestrzennej wywoływane są przez jakiś supergigantyczny mechanizm. Wyobraź sobie, że po naszej zmianie kursu mechanizm ten został unieruchomiony.

— Dlaczego? Czy potrafisz wytłumaczyć dlaczego? — W każdym razie domyślam się. Zawróciliśmy akurat w tę stronę, w którą nas się zwabia, i teraz wystarczy prosta droga, abyśmy wpadli w pułapkę.

Nawet Leonid się przeraził. Zamilkł i wbił ponury wzrok w ekrany. Na ekranach widniało czarne niebo rozpłomienione wielkimi gwiazdami. Takie samo niebo było po lewej, gdzie została Groźna, i po prawej, skąd uciekliśmy, aby nie wpaść w gwiazdozbiór Niedobrej.

— Idźcie odpocząć — powiedziała Olga do Leonida i do mnie. — Minie wiele godzin, zanim wyjaśni się, co nas czeka na nowej drodze.

Poszliśmy do jadalni. Jedliśmy w milczeniu, zatopieni w niewesołych myślach. Przy naszym stoliku usiadło dwóch mechaników z anihilatorni. Leonid powiedział:

— Te diabelskie Zływrogi są sprytniejsze, niż sądziłem.

— Zmuszą nas do szybkiego zużycia wszystkich zapasów substancji aktywnej — zauważył jeden z mechaników, młody i wesoły, z gatunku tych, którzy w każdej przygodzie widzą jedynie jej dobrą stronę. — Zbyt często zmienialiśmy dziś szybkości i kursy.

— Podejmowaliście decyzję razem ze mną — rozzłościł się Leonid. Był tak zdenerwowany, że obawiałem się, iż wywoła kłótnię.

— Poparliśmy pańską decyzję dowódcy. Proszę nie myśleć, że protestuję. Po prostu myślę o przyszłości.

Drugi z mechaników, chudy, ponury, z wielkim nosem i cienkimi wargami, głosu nie zabierał, ale było jasne, że zgadza się z kolegą. Leonid poszedł do swojej kabiny. Wątpię, aby mu się dobrze odpoczywało.

Zacząłem zaglądać kolejno do wszystkich pomieszczeń statku. Odbiorniki fal przestrzennych nadal zapisywały nie rozszyfrowany chaos informacji i zakłóceń. Sala obserwacyjna była pełna wolnych od wachty astronautów. Zawołano mnie. Miałem prawo wstępu do sterówki, a więc ponosiłem odpowiedzialność za to, co się tam działo.

— Znacie sytuację, chłopcy — odpowiedziałem na grad pytań sypiących się ze wszystkich stron. — Kręcimy się między tymi diabelskimi gwiazdami i nie możemy się wyrwać.

MUK zażądał nowej decyzji. Wielotysięczne skupisko Chi składało się z mnóstwa małych gromadek liczących po dziesięć do dwudziestu gwiazd. Znów byliśmy znoszeni na jedną z takich grupek. Analizatory sygnalizowały znikanie przestrzeni na trasie i znaczne zakrzywienie jej metryki.

Olga poprosiła o zgodę na zmianę kursu.

Obecni na sali obserwacyjnej milczeli. MUK po zsumowaniu naszych myślowych opinii zameldował, że załoga zgadza się z dowódcą. Trzecia zmiana kursu podziałała na wszystkich przygnębiająco. Nawet optymiści pojęli, że dzieje się coś niedobrego.

Poszedłem do parku i siadłem na ławce. W parku była wiosna, prawdziwa ziemska wiosna. Siedem pór roku przeminęło od chwili, kiedy wylądowałem na rakietodromie tego statku. Zaledwie siedem pór, niecałe dwa lata, a wydało mi się, że przeszły stulecia, tak bardzo zmieniłem się wewnętrznie.

Nade mną kwitła brzózka, z jej liści spadały lepkie krople spadzi. Wokół pnia utworzył się wilgotny krąg. W koronie niziutkiej jabłoni, wśród białych kwiatów wiśni i moreli miarowo brzęczały pszczoły. Gdy się zamknęło oczy, można było pomylić drzewa z działającym anihilatorem, który wydaje taki sam brzękliwy pomruk. Zrobiło mi się duszno od nieruchomego aromatu kwitnących drzew, cierpkiego zapachu brzózki i silnej woni bzów nad stawem. Poprosiłem w myśli o wietrzyk. Wietrzyk nadleciał szumiąc w gałęziach i trawie, wszystko dokoła zakołysało się, duszący aromat znikł. Otworzyłem oczy i wpatrzyłem się w maleńki światek parku, tak doskonale imitujący daleką Ziemię. Tylko te pszczoły, brzęczące jak anihilatory Taniewa…

Wzdrygnąłem się. Wstałem i poszedłem do siebie. W kabinie zacząłem przeglądać pisma ofiarowane mi przez Allana. Z dziwnym uczuciem czytałem o trudnościach i obawach kosmonautów z dwudziestego pierwszego wieku. Mknęli w wielkiej ciszy kosmosu czując się niezmiernie samotnie, jeśli o miliard kilometrów nie połyskiwała gościnna planetka ze stacją kosmiczną. Jaki zresztą niezmierny wydawał im się ten żałosny miliard kilometrów! Nie, dzisiejsze trudności nie dadzą się porównać z ówczesnymi. Boimy się dzisiaj nie pustki i milczenia, lecz raczej tego, że kosmos jest gęsto zaludniony niebezpiecznymi istotami. Później zawstydziłem się, że tak myślę. Każda epoka ma swoje problemy i swoje bohaterskie czyny.

Zdrzemnąłem się nad czasopismami. Zbudził mnie sygnał wywołania. Leonid wzywał mnie do sterówki.

Leonid był aż szary z podniecenia. W ciągu kilku dni spędzonych w Perseuszu wychudł tak, jak w starożytności ludzie chudli w czasie choroby. Głos mu drżał z wściekłości:

— Znów nas niesie na Groźną! Zrobiliśmy w tym piekielnym skupisku zamkniętą pętlę!

22

Sens jego słów nie od razu do mnie doszedł. W pierwszej chwili zrozumiałem tylko, że Leonid jest szalenie zdenerwowany i że w tym stanie nie powinien dowodzić statkiem.

— Zastanówmy się, a potem będziemy decydować — powiedziałem i przesuwając lornetą po gwiezdnej sferze, umyślnie nie spieszyłem się z wnioskami, aby dać mu czas na uspokojenie. W mnożniku ukazał się obraz podobny do tego, jaki widzieliśmy przelatując po raz pierwszy obok Groźnej. Od jaskrawej gwiazdy znów dzieliły nas miesiące światła. W obszarze nadświetlnym przestrzeń była czysta. Jeśli nawet Zływrogi przygotowywały napad, to najwyraźniej się z nim nie spieszyły.

— Trzeba zawracać — powiedział Leonid. — Dokąd zawracać i co to da? Jak długo będziemy błądzić? Opowiedział mi następnie, że na dyżurze Olgi i Osimy przestrzeń znów zaczęła się zakrzywiać, z godziny na godzinę zmieniać swoją metrykę. W rezultacie kurs został przymusowo zniekształcony i zamiast pozostawić Groźną daleko po prawej, pędzimy prosto na nią.

— Do gwiazdy jest jeszcze daleko — zauważyłem. — Mamy czas do namysłu. Na wszelki wypadek należy się przygotować do odparcia ataków grawitacyjnych.

Leonid zastopował anihilatory napędowe. Od tej chwili lecieliśmy jedynie dlatego, że ktoś przed nami niszczył przestrzeń. Za jakieś trzy doby, jeżeli nic się nie zmieni, wlecimy prościutko do układu planetarnego Groźnej.

— Jeśli dam całą wstecz, ich anihilatory nas nie zatrzymają — powiedział Leonid.

— Nikt nas nie będzie zatrzymywał. Przy biegu wstecznym powrócimy do centrum skupiska, a o to im chodzi. Zapominasz jeszcze o jednym, Leonidzie. Anihilatory mają wprawdzie słabsze od naszych, ale potrafią zmieniać metrykę przestrzeni i zadawać miażdżące ciosy grawitacyjne. Jeżeli zastosują te obie możliwości naraz, na zdrowie nam to nie wyjdzie!

W sterówce zjawiła się Olga wraz z Osimą. Sytuacja była zbyt groźna, aby przestrzegać kolejności dyżurów. — Ich plan jest oczywisty — powiedziała Olga.

Będą nas rzucać od gwiazdy do gwiazdy, póki nie wyczerpiemy zapasów substancji aktywnej. Wówczas bez trudu naprowadzą nas pod salwę grawitacyjną z jakiegoś układu planetarnego.

— Jeśli oni się nie spieszą, to i my nie musimy się gorączkować — zauważyłem. — Przybyliśmy do Perseusza, aby dowiedzieć się o nim możliwie najwięcej, a na razie tylko miotamy się bez sensu i celu. Spróbujmy kontynuować kurs na Groźną i dowiedzieć się, czym ona w końcu jest.

— Trochę to niebezpieczne, ale musimy spróbować.

Przez całą noc i połowę następnego dnia gwiazdolot z wyłączonymi anihilatorami mknął ku złowieszczej gwieździe.

„W przestrzeni optycznej zewnętrznej planety krążowniki przeciwnika” — zameldował w południe komputer.

Obserwowałem przez mnożnik metalowe planety. Dwie wewnętrzne były z ołowiu, trzecia zaś, zewnętrzna, błyszczała powłoką ze złota. Pole ciężkości wokół Złotej było tysiąckrotnie większe od tego, jakie powinno działać, gdyby planeta składała się całkowicie ze złota: jej jądro najwidoczniej zawierało supergęstą plazmę. Pola grawitacyjne pozostałych planet nie odbiegały od normy.

Okręty przeciwnika krążyły wokół Złotej po orbitach sztucznych satelitów. Nie różniły się niczym od tych, które zaatakowały nas w Plejadach. Policzyłem je: krążowników było dziesięć.

— Ciekawe, gdzie one teraz naprawdę są? — powiedziała Olga. — Przecież dzieli nas od nich około trzech tygodni świetlnych. Widzimy wizerunek przeszłości.

— W obszarze nadświetlnym ich nie ma, bo przyrządy niczego nie wykazują. Nie obawiaj się, Olgo. Nikt nas na razie nie atakuje.

Znacznie uważniej niż w Złotą wpatrywałem się w dwie planety wewnętrzne. Znałem je. Obrazy tych globów Andre rozszyfrował w przedśmiertnych widzeniach głowookiego. Smętna metalowa równina, metalowe góry i metalowe konstrukcje podobne do budynków… Gdzieś tam, na martwych ołowianych polach, w głębi ołowianych gór cierpią więźniowie. Może nawet Andre jest wśród nich…

— Automaty zarejestrowały wszystko, co można dojrzeć. Pora zawracać — powiedział Leonid.

Uruchomił wsteczny ciąg anihilatorów. Przez chwilę wisieliśmy nieruchomo, pokonując siły zasysające nas ku Złotej, gdyż właśnie na niej znajdowały się urządzenia niszczące przestrzeń, a później wyrwaliśmy się z przepaści, w którą chciano nas zepchnąć. Leonid nieustannie zwiększał prędkość i wkrótce mieliśmy tysiąc jednostek świetlnych. Olga zwróciła mu uwagę, że wśród gęsto rozsianych gwiazd takie tempo jest niebezpieczne.

Leonid odwarknął:

— Od najbliższej gwiazdy dzielą nas miesiące świetlne. Trzeba uciekać jak najdalej od tych metalowych gwiazd i w ogóle z tego skupiska!

— Jeszcze niedawno rwałeś się tu ze wszystkich sił — przypomniała Olga. — Wreszcie zrozumiałeś, że nie jesteśmy przygotowani do podróży po tym niebezpiecznym rejonie. A jak ty uważasz, Eli?

Pomyślałem, że nadzieja na łatwe znalezienie Andre w gwiezdnym legowisku naszych wrogów była co najmniej naiwna. On oczywiście żyje, bo porwano go nie po to, aby od razu zabić, ale może znajdować się na każdej z tysięcy planet i nie wiadomo na której. Jeden gwiazdolot nie zdoła walczyć ze wszystkimi planetami naraz, nie zdoła nawet dotrzeć do każdej z nich!

— Głosuję za powrotem — rzekłem.

— Zapytajmy o zdanie załogę, a potem pomyślimy, jaką drogą uciekać — powiedziała Olga. — Według mnie najlepszym wyjściem jest rejon Groźnej, za którą rozpościera się pusty kosmos, skąd przybyliśmy.

W czasie, kiedy MUK ankietował członków załogi, oddalaliśmy się od metalowych planet. Z przodu pojawiła się nowa grupka gwiazd, na której też nas chyba oczekiwano, bo kurs statku zaczął się odchylać w tamtą stronę. Załoga poparła decyzję Olgi. Leonid poweselał i zawrócił w kierunku Groźnej.

— Tak szybko przemkniemy obok tej paskudnej planety, że Zływrogi nawet nie zdążą mrugnąć swymi głowooczami — powiedział z zapałem. — Zamierzam pobić teraz wszystkie własne rekordy prędkości.

Natychmiast przystąpił do spełniania swego zamia ru. Anihilatory napędowe ruszyły jeden za drugim. „Pożeracz Przestrzeni” jeszcze nigdy nie pochłaniał jej tak gwałtownie. Za nami ciągnął się szeroki woal mgławicy gazowo-pyłowej. Paralaksometry wykazywały prędkość trzech, a potem czterech i pięciu tysięcy jednostek świetlnych — Leonid dotrzymywał słowa. Groźna, teraz już ogromna, połyskiwała z lewej. Przeskakiwaliśmy obok niej z rekordową szybkością sześciu tysięcy jednostek świetlnych. Zaschło mi w gardle, serce głośno biło. Nawet opanowany zwykle Osima wykrzykiwał coś w podnieceniu. Tylko Olga w milczeniu wpatrywała się w nadlatującą na nas z boku Groźną.

Zwyciężaliśmy, to było oczywiste! Kąt kursowy w stosunku do Groźnej powiększał się, gwiazda oddalała się w bok. Już byłem gotów krzyczeć „Hura!”, gdy MUK zawiadomił o gwałtownie narastającej krzywiźnie. Z każdą chwilą zakrzywienie się zwiększało. Statek nadal unicestwiał miliony kilometrów sześciennych pustki, zamieniając ją na pyły i gaz, ale wszystko to odbywało się wewnątrz niepojętej dla nas metryki. Wbrew prawom geometrii euklidesowej nie wydostawaliśmy się na zewnątrz, lecz ostro skręcaliśmy zgodnie z podyktowanym nam torem.

Groźna nadal cofała się do tyłu i była teraz na prostopadłej do osi lotu. Za to inne gwiazdy ruszyły z miejsc. Cała sfera niebieska zawirowała. Punkt, do którego dążyliśmy wyrywając się na zewnątrz, znalazł się za naszymi plecami. Zatoczyliśmy wokół Groźnej gigantyczne półkole i ponownie znaleźliśmy się w centrum skupiska.

Rozwścieczony Leonid uderzył pięścią w oparcie fotela.

— Oni są silniejsi! — wrzasnął. — Są silniejsi od nas!

Olga chwyciła go za ramię. Do owej chwili nawet nie przypuszczałem, że potrafi się zdenerwować.

— Wstydź się! Natychmiast przestań histeryzować! Oni nie są silniejsi od nas, lecz my jesteśmy szaleni!

23

Jej okrzyk otrzeźwił nie tylko Leonida. Prawie wszyscy straciliśmy głowy: jeszcze nigdy dotąd nie forsowaliśmy tak anihilatorów, a i to nie pomogło. Nawet nie fatygowano się nas odrzucić, po prostu zmieniono kurs!

— Proszę o całkowity spokój! — powiedziała stanowczo Olga. Komputer przekazał jej słowa wszystkim członkom załogi. — Sytuacja skomplikowała się, ale nie jest beznadziejna. To, co nie udało się koło Groźnej, może udać się w innym rejonie. Pozostała nam jeszcze jedna możliwość: przebijać się w walce!

Gwiazdolot, okrążywszy Groźną, powtórnie mknął ku gromadce Niedobrej, skąd pospiesznie uciekaliśmy. Olga skierowała statek w prawo od tej grupki słońc. Między Groźną a Niedobrą płonęły gęsto rozsiane gwiazdy.

Wkrótce okazało się, że nie wszystkie gwiazdy nas przyciągały. Z niektórych tryskał stożek anihilowanej przestrzeni i te aktywne ciała skwapliwie omijaliśmy. Obawa przed nimi zamieniła się w prawdziwy lęk, kiedy wokół jednej z gwiazd odkryliśmy układ takich samych metalowych planet, jak i dokoła Groźnej, a na planetach krążowniki przeciwnika. Nie ulegało wątpliwości, że chciano nas przyciągnąć, aby z bezpośredniej odległości zadać cios grawitacyjny.

Ale były też i inne słońca, które nie emitowały stożków pustki. Gwiazdy te również miały układy planetarne, lecz planety przypominały nasze słoneczne i nie miały nic wspólnego ze złotymi globami Zływrogów. Wydawało mi się nawet, że na jednej z nich dostrzegłem miasta, ale równie dobrze mogło to być złudzenie optyczne.

— Musimy się przebijać w rejonie jednej z gwiazd nieaktywnych — zdecydowała Olga. — Postarają się nam w tym przeszkodzić, trzeba więc będzie działać możliwie sprytnie.

Nowy plan ucieczki wyglądał następująco: najpierw wymacywanie zapór na małych szybkościach, a potem przebijanie bariery z pełną mocą napędu. Wokół gwiazd nieaktywnych trudniej jest zakrzywić przestrzeń niż w rejonie planet zamieszkanych przez Zływrogów, mówiła Olga, wobec czego będziemy starać się przerwać ich zapory w najsłabszym miejscu.

Wrogowie doskonale orientowali się, co chcemy osiągnąć. Chwycili nas w gwiezdną pułapkę i nie zamierzali z niej wypuszczać. Zmieniali metrykę przestrzeni z niezwykłą łatwością i energią. Nawet nie pozwolili nam zbliżyć się do nieaktywnych gwiazd, po prostu przegrodzili wszystkie wiodące tam drogi. Raz za razem próbowaliśmy się przebić i zawsze na naszym kursie wyrastała złowieszcza aktywna planeta, otoczona wianuszkiem metalowych okrętów zacumowanych na jej powierzchni.

Po szeregu nieudanych prób przebicia się Olga powiedziała:

— Oni nader zdecydowanie przegradzają nam drogę ku nieaktywnym gwiazdom, a więc najwidoczniej istnieje realna szansa przebicia się w tym rejonie. Do gwiazd aktywnych przyciągają nas teraz bez szczególnej energii. Czekają pewnie, póki nie zużyjemy wszystkich zapasów substancji aktywnej. Musimy skorzystać z tego i obrócić ich plan na swoją korzyść.

— Co zamierzasz zrobić? — spytałem.

— Wkrótce ci powiem, Eli. Jeszcze nie przemyślałam wszystkich szczegółów.

Odbiorniki nadal wychwytywały strzępki informacji, niesionych przez fale przestrzenne. Jedną z transmisji udało się nam częściowo rozszyfrować: „Kontynuujcie… Zapory… ograniczoną trwałość… jedyny…” Tę depeszę odebraliśmy w czasie atakowania krzywizny w rejonie jednej z nieaktywnych gwiazd. Nasi przyjaciele nie wiedzieli, że musimy oszczędzać paliwo.

Oddaliwszy się od gromadki Niedobrej, zaatakowaliśmy serię nieaktywnych gwiazd położonych w pobliżu. Ataki były coraz słabsze. Przeraziłem się, że istotnie zapasy substancji aktywnej już się kończą, ale Olga mnie uspokoiła.

— Niechaj wrogowie odniosą takie samo wrażenie jak i ty. Chciałabym, aby nabrali przekonania, że jesteśmy bezsilni.

Po pewnym czasie gwiazdolot zaczął zmniejszać szybkość. Jeśli poprzednio krzywizny przestrzeni atakowaliśmy przy pięciu lub sześciu tysiącach jednostek świetlnych, a wewnątrz skupiska rozwijaliśmy kilkaset jednostek, to obecnie nasza prędkość była wyższa od szybkości światła zaledwie kilkadziesiąt razy. Wtedy Olga ujawniła nam swój plan: Zływrogi zakrzywiają przestrzeń, kiedy staramy się przemknąć obok gwiazd aktywnych, ale nie przeszkadzają w zbliżaniu się ku nim. Trzeba więc lecieć w stożek unicestwianej przestrzeni, tryskający z metalowej planety, a następnie, już z najmniejszej odległości, ostrzelać ją z anihilatorów bojowych. To ostateczność, lecz nie pozostało nam nic innego, jak tylko zamienić ciało niebieskie w jamę pustej przestrzeni i przez tę wyrwę przedrzeć się na zewnątrz.

Wiedziałem, że Olga ma ukiś śmiały pomysł, przypuszczałem jednak, że ograniczy się do wydania bitwy krążownikom wroga. W tym mieliśmy już pewne doświadczenie. Allan i Leonid zniszczyli cztery okręty przeciwnika, potrafimy więc w razie konieczności unicestwić całą flotyllę. Ale zanihilować planetę!… Ludzkość potrafiła tworzyć planety z „niczego”, trwało to jednak długo i kosztowało wiele wysiłku. Budowa niewielkiej Ory zajęła dwa pokolenia. Teraz mieliśmy w ułamku sekundy zniszczyć metalowy glob o średnicy pięciokrotnie i masie tysiąckrotnie większej od Ziemi. Zniszczyć ciało niebieskie wyposażone we własne mechanizmy obronne i strzeżone przez całą flotę okrętów bojowych!

Olga spokojnie odparowała sypiące się ze wszystkich stron wątpliwości. Plan jest całkowicie realny. Zapasów substancji aktywnej wystarczy na zburzenie dowolnej planety bez względu na jej masę. Trzeba jedynie maksymalnie zbliżyć się do celu. Ale o to już zatroszczą się sami wrogowie.

— Powtarzam, nie mamy innej szansy przebicia się na zewnątrz! — powiedziała Olga. — Jeszcze z dziesięć okrążeń skupiska gwiezdnego, jeszcze kilka ciosów w zapory przestrzenne i zupełnie bezbronni staniemy się łatwą zdobyczą bandytów.

Olga jednogłośnie otrzymała żądane pełnomocnictwa na czas bitwy kosmicznej. Wtedy powiedziała:

— Sama będę dowodzić statkiem w czasie szturmu. Nie chcę obrażać mężczyzn, ale nie potraficie skutecznie walczyć. Jesteście na to zbyt niezrównoważeni i gorącokrwiści. Odpocznijcie, czeka was ciężka próba. Niechaj każdy spełni swój obowiązek, jak mawiali przodkowie.

Odniosłem wrażenie, iż Leonid z radością przyjął wiadomość, że nie on będzie dowodził statkiem w czasie bitwy. Po nieudanym ataku na rejon Groźnej stracił nieco pewność siebie.

24

Każdy z nas w myśli starał się przyspieszyć starcie z wrogiem, lecz Olga ciągle zmniejszała prędkość. Już nie mknęliśmy, zmiatając przestrzeń na swej drodze, lecz wlekliśmy się na samej granicy obszaru nadświetlnego. Wystarczyło lekko zahamować, a znaleźlibyśmy się po drugiej stronie bariery. Pomyślałem nawet, że Olga chce wyjść w przestrzeń optyczną, przekształcić statek w zwykłe materialne ciało, podlegające prawom mechaniki elementarnej. Myliłem się.

Dla obserwatora z zewnątrz nasz gwiazdolot stanowił teraz grudkę zmaterializowanej rozpaczy, pustą skorupę miotaną bezwolnie we wszystkie strony. W tej chaotycznej pozornie miotaninie był jednak narzucony z zewnątrz system: krzywizna przestrzeni sama kierowała nas ku Groźnej.

Po raz trzeci zbliżaliśmy się do tej gwiazdy. Jakieś gigantyczne mechanizmy tasowały metrykę kosmosu, kierując nas wprost w otwartą paszczę. Olga pokornie wiodła statek po narzuconej drodze, nawet nie usiłując skręcić w bok. Wiedzieliśmy oczywiście, że stara się w ten sposób zmylić wroga, ale każdemu było ciężko na duszy, gdy widział, jak nieubłaganie olbrzymieje złowieszczy glob Groźnej, którą teraz mieliśmy bezpośrednio na kursie.

Bezwładny lot statku trwał do chwili, kiedy zakrzywienie przestrzeni ustąpiło, a zaczęło się unicestwianie samej przestrzeni. Znów z układu planetarnego Groźnej trysnął stożek anihilowanej pustki, który zaczął nas wsysać. Gwiazdolot jakby ocknął się i skoczył do tyłu. Natychmiast chwycono nas w kleszcze geometrii nieeuklidesowej. Za każdym razem wróg działał pewniej, a nasz opór słabł.

Wreszcie nastała chwila, kiedy statkowi zabrakło mocy na wyrwanie się ze stożka wciągającej go pustki. Z generowanych przez wrogów trzydziestu jednostek świetlnych neutralizowaliśmy początkowo ruchem wstecznym dwadzieścia cztery jednostki, później dwadzieścia, piętnaście, dziesięć… Walczyliśmy, beznadziejnie walczyliśmy, starając się odwlec zgubę — takie to powinno sprawiać wrażenie na obserwatorze… Wkrótce nie mieliśmy już szybkości własnej, niepodzielnie rządziła nami obca wola. Groźna coraz bardziej odchylała się od osi lotu: przyciągano nas do Złotej Planety, bazy krążowników przeciwnika, wystawiano nas pod salwę jej mechanizmów grawitacyjnych.

Jeśli można było mówić w owych ciężkich chwilach o uldze, to coś podobnego do ulgi odczułem. Na Złotej, poza Niszczycielami, ze względu na panującą tam wysoką grawitację nie mogły bytować żadne istoty żywe, nie było więc tam z pewnością więźniów zagarniętych do niewoli. Walka wobec tego będzie uczciwa, wróg przeciw wrogowi.

Olga oderwała mnie od lornety mnożnika.

— Co tam widać, Eli? — zapytała. Kierując pracą wszystkich urządzeń statku nie miała czasu na obserwacje. — Nadal te same krążowniki.

— Nie lecą nam naprzeciw?

— Nie, obszar nadświetłny jest pusty.

— Wkrótce ruszą. Złota zmniejsza anihilację. Zływrogi doszły widocznie do wniosku, że nie muszą się spieszyć, bo i tak im się nie wymkniemy. Za kilka minut przekonają się, jak bardzo się pomylili.

Te minuty ciągnęły się bardzo długo, a kiedy upłynęły, zaczęło się to, na co tak czekaliśmy i czego tak bardzo się lękaliśmy. Olga uruchomiła anihilatory i Gwiezdny Pług runął wprost na Złotą Planetę. Wszystkie rekordy ustalone poprzednio przez Leonida zostały pobite. Olga w ciągu niewielu sekund rozpędziła statek do siedmiu tysięcy jednostek świetlnych i przy tej szybkości zaatakowała!

Wtedy spostrzegliśmy, że Niszczyciele pojęli wreszcie swój błąd. W obszarze nadświetlnym pojawiło się dziesięć mknących naprzeciw nam punkcików. Obserwowałem dwa różne obrazy. Lorneta mnożnika pokazywała jeszcze okręty przeciwnika krążące czujnie wokół planety, ale rzeczywistość była inna. Przestrzeń optyczna z jej wolno biegnącym światłem dawała wizerunek przeszłości, a w teraźniejszości dziesięć krążowników, niczym sfora psów, pochłaniało dzielącą nas pustkę. Nasze generatory fal przestrzennych wykryły to bez trudu.

Zdumiała mnie odwaga naszych wrogów. Nie, nie przestałem ich nienawidzić! Skoncentrowali w sobie całe zło kosmosu. Zła nie można akceptować, tolerować i szanować. Jedyne, na co zasługuje, to pogarda, nienawiść i unicestwienie. Ale Niszczyciele byli odważni, to trzeba im przyznać. Mogli przecież uciec od skazanej na zgubę planety. Załogi krążowników miały dosyć czasu i wystarczającą szybkość, aby uratować własne skóry. Nie zrobiły tego, lecz wybrały śmierć, starając się ocalić pobratymców na planecie.

Wspominając teraz przebieg wydarzeń, nie przestaję się dziwić, że ich szaleńczy plan się nie powiódł. Byli wszak o krok od jego urzeczywistnienia, co mówię, zaledwie tysięczne ułamki sekundy dzieliły ich od sukcesu.

Na widok tych pędzących ku nam punkcików ogarnęła mnie panika.

— Olgo, atakuj! — krzyknąłem.

— Za wcześnie! — odparła. — Za wcześnie, Eli! — Atakuj! — błagałem pełen strachu. — Zrozum, że oni wyprzedzają własne salwy grawitacyjne. Każda chwila zwłoki oznacza nowe fale przeciążeń, które spadną na nas później!

— Grawitatory je zamortyzują! Nie mogę zbyt wcześnie atakować, bo zboczę z bezpośredniego kursu na planetę. Pamiętaj, że to właśnie Złota zagradza nam drogę ku wolności!

Nasza prędkość sumowała się z prędkością krążowników i punkciki widoczne w obszarze nadświetlnym błyskawicznie powiększały się, zamieniały w kule. Wtedy Leonidowi z kolei nerwy odmówiły posłuszeństwa.

— Dłużej nie wolno czekać, Olgo! — krzyknął ochryple. — Doprowadzisz nas do zguby!

— Za wcześnie! — powiedziała.

Leonid stracił zupełnie opanowanie. Chwycił Olgę za ramiona i zaczął potrząsać.

— Jestem takim samym dowódcą jak i ty! Słyszysz? Nie pozwolę nas zgubić!

Wyrwała mu się i powiedziała ostrym tonem:

— Rozkazuję zachować spokój i milczenie! Nie wolno mi przeszkadzać, tu chodzi o życie nas wszystkich!

Znów przez parę chwil panowała pełna napięcia cisza, wypełniona ciężkim pulsowaniem krwi w żyłach. Krążowniki galaktyczne przeciwnika były już wyraźnie widoczne. Znajdowały się od nas o godziny biegu światła i sekundy zaledwie naszego piorunującego pędu. Wtedy Olga włączyła anihilatory bojowe. Ciała widoczne na ekranach lokatorów fal przestrzennych momentalnie rozpadły się, zamieniły w połyskliwą plamę. Przemknęliśmy przez to, co niegdyś było okrętami, i dostrzegliśmy w urządzeniach optycznych dziesięć jaskrawych rozbłysków. Flota wroga przestała istnieć, przestała nam zagrażać. Zapomniałem w owej chwili o wystrzelonych przez wrogów salwach grawitacyjnych. Krążowniki Niszczycieli pędząc ku nam wyprzedziły bowiem znacznie własne ciosy.

Teraz widzieliśmy w przestrzeni optycznej jedynie wolno rosnącą, skazaną na zagładę Złotą Planetę, gorączkowo wysyłającą, jak wykazały potem rejestratory, ochronne pola grawitacyjne. Później znaleźliśmy się w strefie salwy unicestwionych okrętów i okazało się, że nasze grawitatory nie potrafią całkowicie jej zneutralizować. Potężna siła zmiażdżyła mi klatkę piersiową, jęknąłem z bólu. Obok jęczał Osima, a Leonid klął. Ta fala przeciążeń była najsłabsza, krążowniki wyemitowały ją tuż przed zniszczeniem i najwidoczniej ich działa nie miały już wtedy pełnej mocy. Jestem przekonany, że oni sami wiedzieli o wyczerpaniu zasobów energii grawitacyjnej i starali się po prostu nas staranować, unicestwić nas i siebie w zderzeniu czołowym.

Druga fala przeciążeń była za to tak potężna, że zabrakło mi powietrza w płucach nawet na jęk. Leonid stracił przytomność, z jego ust wydobywał się przedśmiertny, jak mi się wydawało, charkot. Jedynie Olga, wczepiwszy się w poręcze fotela, potrafiła ustrzec się przed omdleniem. Wiedziała, że musi być przytomna i zachowała przytomność.

— Olgo! — wychrypiałem starając się unieść. Olgo, trzeciego uderzenia…

— Trzymaj się, Eli! — krzyknęła tracąc oddech. Trzymajcie się, przyjaciele. Zaraz ich zniszczymy!

Trzecia fala przeciążeń runęła na nas w chwili, kiedy rozpadła się przeklęta planeta. Ogromna tarcza rozjarzyła się w obszarze nadświetlnym i natychmiast rozprysnęła na strzępy, by po chwili zamienić się w mgławicę. W przestrzeni optycznej zobaczyliśmy gigantyczną eksplozję, gejzer płomieni tryskający z wnętrza planety. Olga precyzyjnie obliczyła salwę i wystrzeliła ją w odpowiedniej chwili. Wszystko skończyło się w ułamku sekundy. Okropna planeta, zagradzająca nam swymi gigantycznymi mechanizmami grawitacyjnymi wyjście ze skupiska gwiezdnego, przestała istnieć. Na jej miejscu rozwarła się nowa jama w pustce, dziura w przestrzeni kosmicznej. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, zanim straciłem przytomność od trzeciego ciosu grawitacyjnego, który spadł zbyt późno, aby uratować Niszczycieli, był obraz odrzuconej daleko w bok, zamienionej w czerwony punkcik Groźnej na tle czystego nieba, połyskującego dalekimi gwiazdami. Dostrzegłem jeszcze wspanialszą Drogę Mleczną. Zrozumiałem, że uciekliśmy z gwiezdnego więzienia, które omal nie stało się naszym grobem.

Загрузка...