Słuchajcie niebiosa, i uważnie przysłuchuj się, ziemio!
Gdyż oto Pan mówi: Synów odchowałem i wypiastowałem,
lecz oni odstąpili ode mnie.
Księga Izajasza 1,2
Oto jak Tate wspominał ją, gdy wspominał pasję.
Potem.
Rano.
Biała skóra Bett na białym prześcieradle, grube pukle rudych włosów na poduszce. Światło poranka wpadało przez zasłony sypialni, którą razem zbudowali, malowało scenę w monotonnych pastelach.
Zamknął oczy i przez chwilę wydało mu się, że znikł cały szmat życia i oto obudził się w kwietniowy dzień w tym samym domu, w tym samym łóżku, ale prawie dwie dekady wcześniej, a między chwilą obecną i wcześniejszą nie było żadnych tragedii, radości, żadnych wydarzeń – jakby on i Bett znaleźli się w jakiejś cudownej fałdzie czasu. Życie czekało na nich, a oni mogli uczynić z nim, co chcieli.
Wstał z łóżka i podszedł do okna. Wyjrzał na podwórze i pobliskie pole. Patrzył na tę ziemię tak, jakby widział ją po raz pierwszy.
Uprawy Tate’a Colliera były bardziej konserwatywne niż na większości piedmondzkich farm: cztery pola obsiewane na zmianę soją, kukurydzą i żytem.
– Posłuchaj, Tate – powiedziałby Sędzia.
Chłopiec zawsze słuchał.
– Co to są rośliny strączkowe?
– Groszek.
– Tylko groszek?
– No, fasola też, tak mi się wydaje.
– Groszek, fasola, koniczyna, lucerna, wyka… to wszystko rośliny strączkowe. Pomagają glebie. Jeśli co roku będziesz siał zboża, to co się stanie?
– Nie wiem, dziadku.
– Twoja gleba zmieści się w koszyku.
– Dlaczego, dziadku?
– Ponieważ strączkowe pobierają azot z powietrza, a zboża z gleby.
– Aha.
– Będziemy uprawiać odmianę Mamut na kiszonki, a także wirginijską soję. Wilson i Haerlandts są dobre na nasiona i siano. Jak przygotujesz ziemię?
– Tak, jakbym miał siać kukurydzę – odparł chłopiec zgodnie z wcześniejszą nauką. – Będę siał szeroko z siewnika do pszenicy.
Sędzia ni stąd, ni zowąd spoglądał na chłopaka i pytał:
– Zdarza ci się przeklinać, Tate?
– Nie, dziadku.
– Masz. Przeczytaj. – Wsunął Tate’owi w rękę stary biuletyn wirginijskiego Departamentu Rolnictwa i Imigracji. Zakreślony artykuł ubolewał nad rosnącą wulgarnością języka młodych farmerów. („Nawet część naszych dziewcząt nabrała tego ubolewania godnego zwyczaju”).
– Będę o tym pamiętał, dziadku – powiedział Tate, przypominając sobie bez poczucia winy „niech to piorun trzaśnie” na meczu w zeszły czwartek.
Sędzia mówił dalej, spoglądając na pola.
– Jeśli kiedyś jednak uznasz za konieczne ulżyć sobie, to uważaj, czy w pobliżu nie ma kobiet. No, pora na kolację. Chodźmy do domu.
Tate mieszkał w domu dziadków równie często jak u rodziców i często tam jadał. Sędzia przewodniczył przy skrzypiącym drewnianym stole, a babcia Tate’a szeptała:
– Fasolę można siać tylko w Wielki Piątek.
– To przesąd, babciu – odpowiadał jej młody Tate. Była kobietą takiej łagodności, że brała brak zgody za komplement. – Soję możesz siać przez cały czerwiec.
– Nie, młody człowieku. Posłuchaj. – Zerkała w górę, żeby upewnić się, że mąż nie słyszy. – Jeśli będziesz się śmiał głośno podczas siania kukurydzy, narobisz sobie kłopotów. Poważnych kłopotów. Ziemniaki i cebulę dobrze jest sadzić podczas nowiu, a kukurydzę wysiewać podczas pełni.
– To bez sensu, babciu.
– Wręcz przeciwnie. Bulwy i cebule idą pod ziemię, więc lepiej je sadzić podczas nowiu. Zboża rosną nad ziemię, toteż siej je przy świetle.
Tate musiał przyznać, że jest w tym jakaś logika.
– A zarzynanie knurów podczas nowiu przynosi nieszczęście.
– Knurom niewątpliwie – podsunął Tate.
Tego ranka Tate, gdy spoglądał na pola, usłyszał za sobą głos.
– Hej, dzień dobry.
Bett przewróciła się na bok i przykryła piersi prześcieradłem. Wrócił do łóżka. Chwyciła go za rękę i ścisnęła, po czym odgarnęła włosy z twarzy.
– Co się stało? – spytała.
– Ziemia się poruszyła.
Roześmiała się i wtuliła w niego twarz w dziewczęcym geście, do którego się uciekała, gdy była zażenowana i szczęśliwa.
– Gdy dzieje się coś takiego – machnęła ręką – czy nie powinniśmy zapytać, co się między nami wydarzyło?
– Nawrót małżeński.
– Nawrót eksmałżeński.
Oznajmił, że nie sądził, że to musi obowiązkowo znaleźć się w rozkładzie dnia, a ona przyznała mu rację.
– A to co? Popatrz.
Spojrzał na ptaka, który przysiadł niepewnie na parapecie.
– To, jak sądzę, cytrynka czarnolica. Buduje gniazda na ziemi, a pożywienia szuka na drzewach.
Ptak poderwał się na dźwięk jej śmiechu.
– Znasz wszystkie takie szczegóły. Skąd to wiesz?
Przyjaciółka, dwudziestotrzyletnia, lubiła obserwować ptaki.
– Dużo czytam – odpowiedział.
– O czym myślisz? – zapytała po chwili.
Pytanie, które wszystkie kobiety lubią zadawać, gdy leżą w łóżku z mężczyzną.
– O niedokończonej sprawie? – podsunął.
Zastanowiła się nad tym.
– Zawsze sądziłam, że między nami wszystko skończone. Ale potem zaczęłam myśleć, że to jak spisywanie testamentu, zanim wsiądziesz do samolotu.
– Nie rozumiem.
– Jeśli się rozbijesz, to wszystkie luźne wątki wskoczą na miejsce, ale czy nie wolałbyś jednak zostać tu jeszcze trochę?
Roześmiał się.
– Niezła metafora.
Bett przez chwilę lustrowała pokój.
– Pamiętasz, jak występowałeś przed Sądem Najwyższym pięć lat temu? Ta duża sprawa o prawa obywatelskie? A „Washington Post” napisał o tobie? Mówiłam wszystkim, że to mój eksmąż. Byłam z ciebie naprawdę dumna.
Zaskoczyła go.
– Wiesz, co mi przyszło do głowy, gdy o tobie czytałam? Że w czasie małżeństwa ty byłeś moim głosem. Nie miałam własnego.
– Rzeczywiście, raczej milczałaś – powiedział.
– To właśnie nam się przytrafiło. Przynajmniej po części. Musiałam znaleźć własny głos.
– A kiedy szukałaś… tak długo… Nie uznawałaś półśrodków, kompromisów, targowania. – Powiedział to szczerze.
Dawna Bett zamarłaby albo popadła w swoje tajemnicze milczenie. Ale ta kobieta, która teraz leżała koło niego, była kimś innym. Przytaknęła.
– Zgadza się. Byłam taka sztywna. Znałam wszystkie właściwe odpowiedzi. Jeśli coś nie było doskonałe, to po prostu to rzucałam. Praca, studia… mąż. Och, Tate, nie jestem z tego dumna. Myślę, że się zmieniłam. Megan… Cóż, kiedy ma się dziecko, wszystko się zmienia. Stajesz się bardziej…
– Rodzinny?
– Zawsze znajdziesz właściwe słowo.
– Nigdy nie miałem pojęcia, o czym wtedy myślałaś – rzekł.
Myśli Bett mogły dotyczyć obiadu. Króla Artura. Przypisu w pracy semestralnej. Mogła myśleć o ostatnim układzie kart tarota.
Mogła nawet myśleć o nim.
– Zawsze bałam się przy tobie odezwać, Tate. Czułam, że język mi staje kołkiem. Jakbym nie miała do powiedzenia nic, co mogłoby cię zainteresować.
– Nie kocham cię za twoje zdolności oratorskie. – Urwał, gdy zauważył, jakiego użył czasu. – To znaczy, nie to robiło wtedy na mnie wrażenie.
Przez długą chwilę wyglądało, jakby biła się z myślami, ale Tate uznał, że już wcześniej dokładnie rozważyła to, co powie.
– Coś mi przyszło do głowy w związku z tobą, Tate. Coś sobie pomyślałam.
– Co takiego?
– Co sądziłeś o swoim dziadku?
– Podziwiałem go. Wiesz o tym.
– A o ojcu?
– Do czego zmierzasz?
Milczała przez chwilę.
– Chciałeś być jak Sędzia, prawda?
Zastanowił się.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
– Chciałeś mieć dużą rodzinę.
– Oczywiście.
– Jak Sędzia.
– Zapewne – przyznał.
– Dlaczego twój ojciec został wydziedziczony?
– Nie został. – Zarówno ojciec, jak i brat Tate’a dostali udziały w sporym majątku powierniczym ustanowionym przez Sędziego. Ale jej nie o to chodziło. – Chodzi ci o to, dlaczego to mnie przypadła farma i tradycja rodziny Collierów?
– Tak, właśnie o to.
– Ponieważ Sędzia i ja byliśmy sobie bardzo bliscy.
Tate zastanawiał się, do czego to prowadzi. Westchnął.
– No dobra. Prawda jest taka, że Sędzia chciał, żeby ojciec został prawnikiem. Adwokatem apelacyjnym. A tata nie miał na to ochoty. Pamiętasz go. Był samotnikiem. Kochał górskie strumyki, wędkowanie, psy. Był milczący.
– Sędzia pragnął syna, który byłby nim. A kiedy go nie dostał, zrobił się mściwy.
– Nie – odpowiedział Tate, ale w jego głosie brzmiała niepewność.
– To cię dręczy, prawda?
– Niezupełnie. No dobra, dręczy. – I pomyślał: O Boże, koło kogo ja leżę? Czy to ta sama kobieta, która ledwie się odzywała, gdy byliśmy małżeństwem?
– Czy coś się stało? Jakiś wypadek albo coś?
– Nie – odrzekł szybko.
Rzecz jasna, za szybko.
– Co to było, Tate?
– Nic wielkiego.
– Ale jednak coś? – podpowiedziała.
– Nic szczególnego. Ale raz… czasem wciąż o tym myślę. Miałem trzynaście lat. To były…
– Nie bój się, Tate.
– To były urodziny taty. Poprosił, żebym poszedł z nim na ryby.
– Nie lubisz wędkarstwa. Nudzi cię.
– Właśnie. I nie poszedłem.
– A co zrobiłeś zamiast tego?
– Poszedłem oglądać dziadka w sądzie. Toczył się ważny proces… Nie, właściwie nie taki znowu ważny. To była moja wymówka. Dla taty i mamy. I dla mnie. Przesłuchanie w sprawie naruszenia stref. Nudniejsze od wędkarstwa. Ale ja chciałem być z nim. Chciałem iść do sądu, oglądać jego znajomych, wrócić do domu, w którym moja babcia zrobiła wielką kolację, przebywać z moimi kuzynami, bratem i mamą.
– Zamiast z ojcem.
– Rodzina zawsze postrzegała ich dwóch jako serdecznych wrogów. Brat zawsze mówił, że Sędzia i tata byli jak koledzy z West Point walczący po przeciwnych stronach podczas wojny secesyjnej. Kochali się, ale gotowi się byli pozabijać, gdyby zaszła potrzeba.
– To na razie nie wygląda na wielką zbrodnię – powiedziała Bett. – Powiedziałeś ojcu, że nie interesuje cię wędkarstwo.
– Skazałem go na samotność w jego urodziny. – Tate zaczerwienił się na to wspomnienie.
Bett zastanawiała się nad tym przez moment.
– Chciałeś, żebym była jak twoja babcia. Chciałeś zaludnić ten dom małymi Collierami i zostać starym południowym dżentelmenem jak Sędzia. Tylko że to nie dla mnie. I nie sądzę, żeby tak naprawdę dla ciebie.
– Kochałem cię – oznajmił z zapałem.
– Ale czy to na pewno mnie kochałeś? Myślę, że jakaś część ciebie bardziej pragnęła czegoś innego. Albo tak jej się wydawało. Południowej plantacji. Myślę, że to był twój błąd, Tate. Zawsze uważałam, że jesteś bardziej podobny do ojca. Samotny wilk. Po prostu nie chciałeś się do tego przyznać.
Ojciec Tate’a, Wendall, został sprawozdawcą sportowym. Był inteligentny i lubił prawo w sensie teoretycznym, ale nie interesowała go praktyka, mimo iż Sędzia cały czas wywierał na syna presję, usiłując posłać go na studia prawnicze. Zatarg pogłębił się, gdy Sędzia uparł się, by jego najstarszy wnuk został nazwany imieniem jednego z Pięciu Nieśmiertelnych – senatorów uznanych przez Kongres za najlepszych mówców wszech czasów. (Stąd pełne imię Calhoun Tate Collier). A gdy Sędzia podarował Tate’owi farmę w dniu, kiedy wnuk uzyskał dyplom wydziału prawa Uniwersytetu Wirginii, pomijając własnego syna, podejrzewano, że teraz wojna rodzinna wybuchnie z całą mocą.
Tymczasem nie stało się tak. Jak na ironię, ojcu Tate’a najwyraźniej wcale na tym nie zależało, a Tate zastanawiał się teraz, czy w ogóle istniało cokolwiek, co byłoby zdolne pogodzić tych dwóch ludzi. W każdym razie z punktu widzenia ojca Tate’a. Tate otrzymał imię na cześć Johna Calhouna z powodu nacisku kogoś innego, ale ojciec zapewne uważał, że to ładne imię, w niczym nieumniejszające spokojnej miłości, jaką żywił do swojego syna. Ten człowiek miał dobre życie, skromne. Było w nim miejsce dla dwóch synów, kochającej żony, książek i gazet. Miał poza tym swoje strumienie i ryby, którymi chętnie by się dzielił z Tate’em i nawet parę razy tak się zdarzyło.
Tate pamiętał łagodny uśmiech na twarzy ojca, kiedy spotkali się po raz pierwszy po tym, jak Tate stał się właścicielem rodzinnej ziemi. Młody prawnik bał się reakcji ojca. Teraz domyślił się, że powściągliwy wyraz twarzy nie skrywał gniewu. Zapewne był dokładnie tym, czym się wydawał – skromnym wyrazem radości z powodzenia syna. Tate uświadomił sobie teraz, że aczkolwiek to Sędzia miał pozycję i charyzmę, z nich dwóch jego ojciec był szczęśliwszym człowiekiem.
– Wiesz, kiedy najbardziej za tobą tęskniłam? – odezwała się nagle Bett. – Nie w święta czy na piknikach. Gdy byłam w Cozumel…
– Co?
– Pamiętasz, że zawsze marzyliśmy o wyjeździe na Jukatan?
Czytali książkę o języku Majów i lingwistach, którzy podróżowali po dżunglach Meksyku i Belize, aby badać ruiny i odczytywać znaki indiańskie. Te tereny fascynowały ich oboje i planowali wycieczkę. Ale nigdy na nią nie pojechali. Najpierw nie mogli sobie na to pozwolić. Tate właśnie skończył studia i zaczął pracować w biurze prokuratora za mniejszą pensję niż sekretarki w kancelariach adwokackich. Potem budowali dom. Później Tate miał pierwszą rozprawę przed Sądem Najwyższym, co wykreśliło mu kilka miesięcy z życia. A potem, kiedy już uzbierali wystarczającą kwotę, siostra Bett miała poważny nawrót choroby i o mało co nie umarła, toteż Bett nie mogła jechać. Wkrótce się rozwiedli.
– Kiedy tam byłaś? – zapytał.
– Trzy lata temu w styczniu. Megan ci nie mówiła?
– Nie.
– Byłam z Billem. Wiesz który to?
Tate potrząsnął głową.
– Dobrze się bawiłaś?
– Tak. Świetnie. Upał gorszy niż w piekle. Naprawdę gorąco.
– Ale ty lubisz upały. Widziałaś ruiny?
– No cóż, Bili nie przepadał za ruinami. Widzieliśmy jedne. Jednodniowa wycieczka. Ja… Wiesz, chciałam po prostu powiedzieć, że… żałowałam, że nie jesteś ze mną.
– Dwa lata temu w lutym – powiedział Tate.
– Co?
– Też tam byłem.
– Nie! Żartujesz? – Roześmiała się gorzko. – Z kim byłeś?
Miała kwaśną minę, gdy przez chwilę usiłował sobie przypomnieć imię swojej towarzyszki.
– Z Cathy. – Uznał, że była to Cathy.
– A wy odwiedziliście ruiny?
– No, niezupełnie. To była raczej wycieczka żeglarska. Nie mogę w to uwierzyć… A więc w końcu tam pojechaliśmy. Rozmawialiśmy o takich wakacjach przez wiele lat.
– Nasza pielgrzymka.
– To fantastyczne miejsce – powiedział, zastanawiając się, jak bardzo nieszczerze to zabrzmiało. – Nasz hotel miał naprawdę świetną restaurację.
– Było fajnie – odpowiedziała z przesadnym entuzjazmem. – I ładnie.
– Bardzo ładnie.
– Czy nie byłoby zabawnie wpaść tam na siebie?
– Zbieg okoliczności. No, no.
– Jak to się skończy – rzekła nagle – jak już ją znajdziemy, pomyślimy o tej wycieczce?
– Do Meksyku?
– Tylko my dwoje.
– A co z Bradem? Ty masz kogoś.
– Będę musiała to przemyśleć.
– Zobaczymy – powiedział Tate. – Chyba mi się to podoba. Ale zobaczymy.
Zamilkli, a słońce znikło za ciężkimi chmurami. Tate usiadł. Bett sprawiała wrażenie, jakby chciała wstać z łóżka, ale się wahała. Skromność, pomyślał. Pamiętał, że w nocy wyłączała światło, zanim się rozebrała. Minęło piętnaście lat, odkąd widzieli się nawzajem nago.
Wstał, podszedł do szafy i położył na łóżku szlafrok, po czym odwrócił wzrok jak dżentelmen.
– Nadal umiem robić niezłą jajecznicę – powiedział. – Ale ty nie jadasz śniadań.
– Wystarczy kawa – odrzekła i wstała z łóżka nago. Spokojnie podeszła wprost do niego, pocałowała go mocno, przytuliła się do niego całym ciałem i udała pod prysznic, zostawiając szlafrok na łóżku.
Nacisnął dzwonek raz, potem drugi, następnie przytrzymał palec dłużej.
Daj spokój, Tate, widzę twój samochód.
Zaparkowany obok samochodu twojej byłej. O co nie zamierzam pytać.
Konnie otworzył zewnętrzne drzwi i zapukał głośno.
Z wnętrza dobiegły niewyraźne protesty.
Tate otworzył drzwi.
– Podaj mi jeden powód, dlaczego nie miałbym cię zastrzelić. Jezu Chryste, dopiero ósma rano.
Konnie wszedł do przedpokoju, mijając Tate’a. Nie uśmiechał się. Zerknął na Bett McCall – w takim samym szlafroku – i powiedział:
– On nie żyje.
– Kto? – spytała Bett.
– Robert Carson.
Drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem.
Bett jęknęła.
– Ktokolwiek to zrobił – powiedział Tate – ma Megan. Dzwoń do wydziału zabójstw, Konnie.
– To było samobójstwo.
– O Boże. – Bett usiadła z wytrzeszczonymi oczami. Bezmyślnie gładziła się po policzku.
– Nie, nie było – odrzekł Tate. – Jakoś zostało upozorowane.
– Też tak myślę. Ale zostawił list samobójczy na szybie samochodu. A potem wszedł do domu i podpalił się. Napisał list do jednej dziewczyny, którą uwiódł. Jednej ze swoich uczennic. Rozmawiałem z dziewczyną i jej matką. Owszem, zrobił to.
– Nie obchodzi mnie, Konnie…
– Zaczekaj, panie radco, nie zaprzeczam twoim słowom. Zbyt dużo dziwnych rzeczy się tu dzieje. Usiłuję ci tylko powiedzieć, że w biurze słyszą to, co chcą usłyszeć.
– Nie żyje – szepnęła Bett. Splotła palce i wygięła dłonie w dziwacznym, nerwowym geście. – Och, Tate.
– A gdzie jest ten dzieciak z muskułami i fryzem?
– Joshua? Nie odpowiada na telefony. Zostawiliśmy mu wieczorem wiadomość w mieszkaniu.
– Gdzie był, kiedy dzwonił ostatni raz?
– We Front Royal. Wczoraj późnym popołudniem. Wyśledził furgonetkę aż tam i zniknął. Miał wracać.
Konnie zerknął na zegarek. Ósma trzydzieści.
Dwadzieścia cztery godziny na dostarczenie raportu o możliwej przyczynie śmierci Anne Devoe na biurko kapitana Dobbsa. Jak na razie nie wykonał w tej sprawie najdrobniejszego ruchu.
Jutro Wielki Piątek. Ukrzyżujcie mnie.
– Oto co zrobimy. Czy było to samobójstwo, czy nie, przyjmijmy najgorszą wersję. Wyobraźmy sobie, że Carson odkrył coś, co dla nas było dobre, a złe dla nich, kimkolwiek są. Co on robił? Dokładnie, Tate.
– Rozmawiał z kolegami Megan, miał się dowiedzieć, czy zamierzała pojechać w jakieś konkretne miejsce. Czy ktoś widział ją wczoraj. Czy jacyś nieznajomi dopytywali się o nią.
– Uczniowie, nauczyciele – podpowiedziała Bett.
– Powiedział wam coś konkretnego?
– Nie.
– Dobra. Pójdę po jego śladach i…
Konnie urwał na widok twarzy Bett. Była blada, wyglądała jak skulone dziecko. Gładziła się po policzku, ciemne paznokcie poruszały się tam i z powrotem.
– Nic ci nie jest? – spytał.
Spojrzała na niego.
Tate również odwrócił się do niej i spytał, czy wszystko w porządku.
– Wczoraj – powiedziała – gdy rozmawialiśmy z Carsonem, pomyślałam, że to okropny człowiek. To, co zrobił z Megan. I pamiętam, że pomyślałam, że życzyłabym mu śmierci. Nigdy tak o nikim nie pomyślałam.
– Bett…
– Pomyślałam – szepnęła – że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby po prostu się zabił.
– Hej – odezwał się łagodnie Konnie – Bóg nie słucha takich modlitw.
Zaskoczył sam siebie tym szczerym współczuciem.
Bett wyjrzała przez okno na mżawkę rozlewającą się po brudnym szkle.
I wtedy Konnie popatrzył na Tate’a i pomyślał: powinienem mu powiedzieć. Natychmiast. Zrób to, a będziesz miał z głowy.
Trzecia śmierć, to o niej myślał. O wyznaniu.
Powiedz mu właśnie teraz. Przynajmniej przestaniesz umierać.
Pięć minut. Tyle to zajmie.
– Konnie? – odezwał się Tate, widząc utkwiony w sobie niepewny wzrok.
Ale znów nie potrafił tego zrobić. Nie teraz. Ponieważ skala długów była przechylona na jego korzyść. Złożyłby wyznanie człowiekowi, który był mu coś winien, i wiedział, że prawnik musiałby powiedzieć: W porządku, Konnie. Wszystko w porządku.
Później, pomyślał. Zrobię to później.
Zły na samego siebie Konnie uśmiechnął się do nich łobuzersko.
– Musicie odszukać tego rowerowego artystę. Ja idę na boisko szkolne. Wiecie, po prostu uwielbiam przypiekać dzieci na ruszcie. Rzucić je na grill i słuchać jak skwierczą.
Za każdym calem, o jaki poszerzała się droga jej ucieczki wycięta w ściance z płyty gipsowej, rozpacz Megan malała.
Myślała. Niedźwiedzie nie umieją mówić, nie, i nie mówiły do niej, ale może nie musi tak być. Nie zawsze. To, co jest prawdą dzisiaj, nie musi nią być jutro.
Pracowała teraz lewą ręką, na pewno i na niej zrobią się pęcherze. Kolana jej płonęły, podobnie jak czoło – przyciśnięte do ściany dla zachowania równowagi. Plecy również strasznie bolały. Ale Megan McCall czuła dziwne podniecenie. Myślała o życiu poza tym więzieniem.
Zawsze zakładała, że w przyszłym roku wyprowadzi się z domu. Nie myślała o college’u. Chciała podróżować. Marzyła, że Joshua wróci do niej i będą wędrować razem. Nawet gdyby nie mieli zostać już kochankami, mogliby wyjeżdżać razem (aczkolwiek nie umiała wyrzucić z pamięci tych chwil, kiedy się kochali).
Tęskniła za nim bardziej, niż byłaby skłonna przyznać.
Co za błąd ten romans z Bobbym Carsonem. Wiedziała to od początku. Był czarujący – ta jego wiedza o latach sześćdziesiątych – tak różny od tych wszystkich powierzchownych chłopaków, z którymi chodziła. Ale to był błąd. Wielki błąd. Była dumna z tego, że poznała się na nim i go rzuciła.
Josh… co pomyślałeś, gdy nie zjawiłam się wczoraj wieczorem? Pewnie, że zrobiłam cię na szaro.
Wiedziała, co sądził o jej ojcu, i podejrzewała, że nie zadzwoni do jej rodziców, żeby dowiedzieć się, co się stało. Może zadzwoni za tydzień albo dwa, kiedy ona nadal nie będzie się odzywać. Tydzień albo dwa.
A do tego czasu ja…
Nie, pomyślała Megan. Do tego czasu będę bezpieczna w domu.
Cięła dalej.
Szczegóły, Josh. Myślę o szczegółach. Tym razem właściwych.
Tak jak wtedy, gdy pojechali z ojcem do Pentagon City w nagłym porywie żądzy zakupów i Tate pozwolił jej poprowadzić mercedesa w drodze powrotnej do domu. Powiedział tylko:
– Strzałka zatrzymuje się na stu czterdziestu. Mandat płacisz sama.
Złożyli dach i śmiali się przez całą drogę.
Jak wtedy, gdy razem z matką poszły na jakiś nudny newage’owy wykład. Po kwadransie Bett szepnęła: „Spadajmy stąd”. Wymknęły się ze szkoły tylnymi drzwiami, znalazły sanki na boisku i zjechały na nich, wrzeszcząc i śmiejąc się przez całą drogę ze wzgórza. A potem poszły do Starbucks na gorącą czekoladę i ciasteczka.
I jeszcze jej szesnaste urodziny – jedyny raz w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat, kiedy widziała rodziców razem. Przez chwilę stali blisko, przy stole bufetowym; ojciec wygłosił piękną mowę, a Megan płakała. Rodzina tworzyła idealny trójkąt i przez jakieś sześć, siedem minut życie wydawało się normalne i pełne nadziei.
Jeśli wrócę do domu, pomyślała… Nie: kiedy wrócę do domu, porozmawiam z nimi. Usiądę z nimi. Wyobrażę sobie tę grupkę, jaką była moja rodzina podczas przyjęcia i…
Stuk, stuk, stuk…
Megan wciągnęła szybko powietrze, usłyszawszy znienacka ten dźwięk.
Szuranie.
Nie!
Była nieuważna. Zatraciła się w marzeniach i nie usłyszała zbliżającego się starca. Był blisko, coraz bliżej, szedł jednym z korytarzy. Ale którym?
Podniosła się i omal nie upadła. Nogi jej ścierpły. Bolesne kłucie przebiegło przez całe ciało.
Skąd dochodzi dźwięk?
Z tylnego korytarza, z tego korytarza z kapiącą wodą?
Megan pokuśtykała ku drzwiom wejściowym.
Nie! Właśnie stamtąd nadchodził.
Stanęła jak wryta.
Chować się czy uciekać?
Nie mogła uciekać. Ścierpnięte nogi o mało co znów się nie ugięły, gdy kuśtykała przed siebie, chwytając się ławek, omal nie krzycząc z powodu bolesnych skurczów.
Cień starca pojawił się na ścianie. Był coraz bliżej. Ujrzała ciemny zarys laski, strzępy łachmanów, łysą, podobną do czaszki głowę. Zbliżał się powoli.
Za kilka sekund wejdzie do kaplicy, a ona nie zdoła uciec w żadne sensowne miejsce. Z wyjątkiem…
Trumna.
Pokuśtykała ku niej. Dotknęła pokrywy. Jest pusta?
Stukanie rozlegało się tuż za drzwiami. Był tuż-tuż.
Megan uniosła wieko.
Brudna, ale pusta.
Wsunęła się do środka i ułożyła na zakrwawionym atłasie, kuląc się z obrzydzenia. Była bliska wymiotów i zemdlenia. Opuściła wieko. Dusząc się od kwaśnego odoru ciała, chwyciła mocno spód wieka i przytrzymała je resztką sił.
Nie daj się, nie zwymiotuj, nie rzygnij! Zacisnęła powieki i usiłowała wdychać jak najmniej powietrza, walcząc jednocześnie z klaustrofobią.
Usłyszała ciche szuranie i stukot wokół trumny. Zatrzymał się, po czym przybliżył. Stał teraz dokładnie nad nią.
Puk…
Wciągnęła powietrze. Laska uderzała o ściankę trumny.
Kolejny stuk.
Poczuła, że usiłuje unieść wieko. Trzymała je zamknięte z całej siły, aż ścierpły jej ręce. Chwycił mocniej i spróbował jeszcze raz.
Usłyszała starca, nie mógł wziąć głębszego wdechu, nabrać powietrza do zużytych płuc.
Łzy nabiegły jej do oczu; łzy przerażenia, ale i bólu.
Boli, tak strasznie bolą mnie ręce.
Pociągnął mocniej wieko.
Usłyszała na zewnątrz urywane sapanie – szeleszczący szept starca.
Co powiedział? Czy to było moje imię? Pomyślała, że niewykluczone. Czy to oznacza, że on wie, że nie ma mnie w pokoju?
Nasłuchiwała, przestała już tak kurczowo trzymać wieko.
Pociągnął mocniej.
Nie!
W chwili gdy poczuła, że już nie da rady, kiedy ból eksplodował jej przed oczami żółtym światłem, uchwyt zwolnił się, starzec zostawił wieko w spokoju. Też je puściła i przycisnęła dłonie do ramion. Mógłby teraz bez kłopotu unieść wieko i przebić ją swoją laską. Nic na świecie by go nie powstrzymało. Jej dłonie nie nadawały się już do niczego.
Usłyszała kolejny dźwięk. Jęknęła cicho. Drapanie czymś twardym po wieku trumny. Nożem? Ostrym końcem laski? Chwyciła raz jeszcze wieko, ale dźwięk zamilkł i usłyszała oddalający się stukot. Odchodził.
Odczekała pięć minut i uniosła wieko. Rozejrzała się po kaplicy. Nagle nabrała pewności, że starzec przyczaił się po drugiej stronie trumny i czeka tylko, żeby ją chwycić, gdy wyjdzie na zewnątrz.
Spanikowana wyskoczyła z trumny, obracając się, gdy tylko dotknęła stopami ziemi.
Nikogo.
Chwyciła wieko, zanim upadło na miejsce. Zamknęła je cicho.
I skurczyła się ze strachu.
Och, nie…
Nie…
Nachyliła się, wyciągnęła rozpaczliwie rękę, żeby dotknąć liter, które wydrapał na wieku trumny.
Napisane przez kogoś wiekowego, artretycznego, o drżącej ręce. Ale kogoś dzierżącego śmiertelną broń: szpikulec laski, jak podejrzewała. Wyrył jedno słowo w starym drewnie.
M-E-G-A-N
Wiedział, że tu była.
To było ostrzeżenie. Żeby wróciła do pokoju. Żeby się poddała.
Nic z tego, dupku.
Niemniej, gdy podbiegła do ołtarza, żeby kontynuować swoją pracę, stwierdziła, że nie da rady. Dłonie jej krwawiły, były śliskie od poszarpanych pęcherzy. Nie miała jak chwycić plastikowego noża. Poza tym potrzebowała odpoczynku, a niech i starzec nabierze przekonania, że ją przestraszył.
Megan wycofała się do korytarza i wróciła do swojej względnie bezpiecznej nory.
Aaron Matthews obserwował nieoznakowany samochód policyjny, który zaparkował przed szkołą. Wysiadł z niego wysoki detektyw.
Była to druga wyprawa policjanta do szkoły w ciągu kilku godzin, Matthews zaczął się więc martwić. Dlaczego on tak się uparł na to miejsce?
Może prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Carsona. Ale może chodzi o coś jeszcze.
Potężny detektyw rozmawiał tym razem z grupą chyba ze czterdziestu uczniów. Nie chciał dać spokoju.
Matthews podszedł bliżej i obserwował, jak funkcjonariusz indaguje dwóch młodych, nerwowych koszykarzy.
Oczy. Matthews przyglądał się oczom policjanta. Ale nie zobaczył w nich nic, co mogłoby mu się przydać. Ten człowiek sprawiał wrażenie zaciętego, pozbawionego poczucia humoru, cynicznego, nieustraszonego. Trudno dostępnego, niepodatnego na manipulacje. Najgorszy rodzaj parafianina i pacjenta.
W końcu detektyw wrócił do samochodu. Matthews ruszył za nim na zachód, w kierunku, jak się wydawało, starej części Fairfax.
Co tu się dokładnie dzieje, zastanawiał się Matthews.
Detektyw Konstantinakis pomaga przyjacielowi.
No cóż, żaden dobry uczynek nie powinien ujść bezkarnie, panie władzo.
Zaparkowali w pobliżu sądu. Gliniarz wysiadł i ruszył sztywno chodnikiem w kierunku Cards Plus, niewielkiego sklepiku z kartkami, gdzie Matthews wypatrzył Megan, gdy pracowała tu około Bożego Narodzenia. Detektyw zabawił w środku tylko minutkę, po czym wyszedł, zapisując coś w czarnym notesie.
Matthews dostrzegł twarz policjanta, malowała się na niej satysfakcja, żądza walki. Dowiedział się czegoś od dziewczyny za ladą. Matthews zajrzał do środka i z przerażeniem zobaczył tę samą dziewczynę, z którą wczoraj rozmawiał Robert Carson.
Detektyw zatrzymał się, spojrzał na zegarek, minął samochód i poszedł dalej chodnikiem.
Matthews, znajdujący się po drugiej stronie ulicy, przyspieszył nieco kroku, wysforował się przed policjanta i zerkał od czasu do czasu za siebie, przyglądając się twarzy detektywa.
Na co to zerkamy, panie władzo?
Nie na ładne studentki z George Mason, nie na ich sterczące piersi i krótkie spódniczki.
I nie na studentów z George Mason.
Policjant nie spojrzał na wystawę sklepu z ciuchami dla nastolatek. Księgarnia też nie przyciągnęła jego wzroku. Sklep ze sprzętem sportowym zwrócił jego uwagę na moment – zatrzymał się i obejrzał wędki. Ale to nie było dla Matthewsa żadną pomocą. Policjant ruszył powoli chodnikiem.
Czyżby ten facet był czysty? Bezgrzeszny?
Grzech jest peryskopem, który daje nam wgląd w duszę.
Nie przestawał obserwować policjanta. I wreszcie zobaczył. Zaledwie drobny ruch oczu – zerknięcie na wystawę sklepową. Po czym detektyw ruszył dalej.
Tylko jedno spojrzenie. Ale wystarczyło.
W małej restauracji Matthews podszedł do stolika.
Zatrzymał się i odetchnął głęboko. Czuł się nieswojo.
– Przepraszam pana?
Detektyw Konstantinakis spojrzał w górę.
– Wie pan, właśnie byłem w tym sklepie tam dalej. Cards Plus, tak? – Przełknął ślinę i uśmiechnął się niepewnie. – Usłyszałem, że pytał pan o Megan McCall.
– Owszem – odburknął policjant.
Widelec zawisł nad puree ziemniaczanym.
– Nazywam się Henry Blakesly. Jestem pedagogiem w szkole w Fairfax. Pracowałem trochę z Megan. To jakiś zbieg okoliczności, że właśnie przyszedłem do sklepu kupić kartkę urodzinową, a oni mówili, że pan o nią pytał.
– Detektyw Konstantinakis, policja stanowa.
Matthews przybrał poważny wyraz twarzy.
– Czy z Megan wszystko w porządku?
– Proszę usiąść.
Usiadł niepewnie na krześle naprzeciwko policjanta i odsunął nieco na bok szklankę mleka, które pił detektyw.
– Niewykluczone, że uciekła z domu. Usiłuję dowiedzieć się, czy ktoś coś o tym wie.
– Megan? Uciekła? – Matthews zaczął się zastanawiać.
Policjant wpatrywał się w talerz, nie przestając jeść. Popijał każdy kęs mlekiem i ocierał białe wąsy trzykrotnym pociągnięciem serwetki.
– Mam wrażenie, że nie dziwi to pana. A może źle to interpretuję?
– Megan zawsze mówiła o wyjeździe.
– Naprawdę?
– No. Nie żeby powiedziała mi dużo. Jaki jest ten stek?
– Niezły.
Matthews zawołał kelnerkę.
– Poproszę piwo. Budweisera. A więc uciekła. To się często zdarza dziewczętom w jej wieku.
– Często.
Matthews spojrzał na twarz detektywa, gdy ten zwilżył wargi językiem.
– Jej ojciec… jak on się nazywa? Tate McCall?
– Collier. Tate Collier.
– Ach, prawda. Sprawia wrażenie dobrego człowieka.
– Nie znam lepszego.
Kelnerka przyniosła piwo. Matthews uniósł kufel.
– Pańskie zdrowie.
Detektyw zawahał się, po czym trącił się szklanką.
Matthews wypił piwo do połowy, odetchnął z zadowoleniem i postawił kufel na stole.
– Upał jak na kwiecień, nie wydaje się panu?
– Ano – mruknął detektyw. A następnie zadał z tuzin pytań dotyczących dziewczyny, notując odpowiedzi w czarnym notesie.
Był inteligentniejszy, niż się wydawało, i bardzo dobry w stawianiu pytań. Dociekliwy. I trzymał się linii przesłuchania niczym bulterier. Matthews odpowiadał wprost, ale bez konkretów czy faktów tak szczegółowych, żeby dać się później przyszpilić.
– Pan na służbie? – zapytał Matthews, gdy policjant zamilkł na chwilę, żeby przejrzeć notatki.
– Skąd to pytanie?
– Przerwa na lunch to chyba nie jest czas służbowy. Taki upał… Dopij pan to mleko, to postawię panu prawdziwego drinka. – Stuknął palcem w piwo.
– Nie, dziękuję.
– Ejże, nie ma to jak piwo w upalny dzień.
– Prawdę mówiąc, od kilku lat nie piję.
Matthews wyglądał na niepocieszonego.
– Och, przepraszam.
– Nie ma za co.
– Nie pomyślałem. Mężczyzna, który pije mleko w knajpie… Nie powinienem był tego zamawiać.
Policjant uniósł uspokajająco rękę.
– Nie ma problemu. Nie mam zwyczaju zmuszać innych do zmiany przyzwyczajeń.
Matthews podniósł kufel.
– Może powinienem to wylać?
Gdy gliniarz popatrzył na piwo, jego oczy rozbłysły – zupełnie jak przed wystawą sklepu monopolowego dziesięć minut temu.
– Nie – odpowiedział. – Nie mogę udawać, że to nie istnieje. – Zjadł jeszcze trochę ziemniaków. – Było jakieś miejsce, dokąd Megan szczególnie chciała pojechać?
Matthews rozkoszował się każdym łykiem piwa. Detektyw zerkał na niego co chwila.
– Do jakiegoś dużego miasta, tak sądzę. Chciała znaleźć pracę. Może w Nowym Jorku. Może w Los Angeles. Myślę, że mniej ważne było, dokąd pojedzie, ważniejsze – skąd się wyrwie. Jeśli rozmawiał pan z jej kolegami, na pewno pan o tym słyszał.
– Niby o czym?
– O tym, że była wściekła na rodziców.
– Nie miała dobrych układów z mamą i tatą?
Matthews roześmiał się.
– Jej zdaniem nie dbali o nią. Twierdziła, że stanowiła dla nich przeszkodę. Proszę sobie to wyobrazić.
Błysk w oku powiedział Matthewsowi, że policjant czytał listy napisane przez Megan w trakcie sesji. Dopił piwo i rozejrzał się.
– Ależ upał. Niech pan sobie wyobrazi tę bitwę.
– Bull Run?
– Nazywam ją Pierwszą pod Manassas, ale to dlatego że pochodzę z Pensylwanii, detektywie Kon…
– Mów mi Konnie. Większość ludzi tak mnie nazywa. A jak już przy tym jesteśmy… – detektyw odłożył widelec na biały talerz z głuchym brzękiem. – Dlaczego nie powiesz mi, co naprawdę tu robisz, Blakesly? Hę?
– Co masz na myśli? – Matthews aż się spocił, ale postarał się wyglądać na urażonego.
– Otóż śledziłeś mnie pod szkołą, a potem przyszedłeś za mną tutaj – rzekł policjant. – I stawiam dolary przeciw orzechom, że nie kupowałeś żadnych cholernych kartek.
To brzmiało źle. Upozorował sytuację, którą bez trudu mogła obnażyć prosta prośba policjanta o pokazanie dowodu tożsamości. Matthews miał w kieszeni nóż myśliwski, ale wokół było zbyt wielu świadków, a poza tym muskularny detektyw byłby paskudnym przeciwnikiem.
Musi pokonać tego człowieka. Natychmiast. A to jest możliwe tylko dzięki wyznaniu, które niebezpiecznie zbliży się do prawdy.
Zacznijmy od propozycji…
Matthews spuścił oczy i pociągnął łyk. Przełknął.
– W porządku, panie władzo. Nie byłem całkowicie szczery.
Policjant dał głową znak, żeby kontynuował, i wsunął do ust kolejny widelec pełen ziemniaków. Otworzył notes na pustej stronie i czekał.
– Słyszał pan o tym wypadku z wieżą ciśnień w poniedziałek? Wypadku Megan.
– Jasne.
– Miała w tej sprawie umówioną na wczoraj wizytę u psychoterapeuty Jima Petersa.
– Znasz tego Petersa?
– Pracowałem z nim kiedyś.
– Podsyłałeś mu pacjentów? – spytał ostro Konnie.
Ten policjant jest dobry. Za dobry. Matthews przełknął więcej piwa, rozpaczliwie usiłując poskładać myśli.
– Tak.
– Poleciłeś go Megan?
Matthews wciągnął głęboko powietrze.
– Prawdę mówiąc, tak. Przez opiekę społeczną.
– A co to ma do tego, że łazisz za mną jak jakiś cień?
– Pan tego nie wie… Megan często zakochuje się w starszych mężczyznach.
Błysk w oku poinformował Matthewsa, że Konnie już o tym wiedział. Słyszał o Robercie Carsonie albo coś podejrzewał.
– Gdy Megan poszła wczoraj na tę wizytę…
– Wydaje mi się – wtrącił detektyw – że Peters mówił, że się nie zjawiła.
Dobre pytanie, pomyślał instynktownie Matthews, czując, że obrał właściwą strategię.
– Skłamał – szepnął. – Była u niego.
– O dziesiątej trzydzieści?
Bez szczegółów, upomniał samego siebie Matthews. Nie wiesz wszystkiego.
– Nie wiem. O tej, o której byli umówieni.
– I co dalej?
– No, wczoraj w nocy Jim zadzwonił do mnie. Niepokoił się. Słyszał, że Megan uciekła, i podejrzewał dlaczego. Powiedział, że podczas sesji Megan zaczęła zachowywać się, no, prowokacyjnie. Powiedziała, że właśnie z kimś zerwała, z jakimś starszym facetem, i że źle się z tym czuła. Był w tym wyraźny komunikat. Jim zrobił to, co należało – zakończył sesję. Megan rozgniewała się i oznajmiła, że wyjeżdża z miasta, a jeśli zamierzają ją wpakować do więzienia za wieżę ciśnień, to będą ją musieli najpierw złapać. Jim bał się, że rozejdzie się plotka, że w jakiś sposób odpowiada za jej zniknięcie. No i wymyślił, że powie wszystkim, że nie przyszła do niego.
– A ty usłyszałeś, że dopytuję się o Megan, i pomyślałeś, że może szukam twojego kumpla, doktora Jima. I postanowiłeś nieco powęszyć. Hej, niezła lojalność. Nie spotyka się tego w dzisiejszych czasach.
Cynicznemu uśmiechowi na twarzy policjanta trudno było się oprzeć. Co za umysł!
Matthews westchnął. Obrócił kufel niespokojnie w rękach i odpowiedział z rezygnacją:
– W porządku, panie władzo…
– Dlaczego nie wyznasz, co naprawdę powiedział twój kumpel? I tak go o to spytam. No, dalej. Nie wpakowałeś się w nic poważnego. Jeszcze nie.
– No więc mieli tę sesję, wszystko przebiegało jak należy, Jim mówił mi, że doszli do mnóstwa szczegółów dotyczących Megan i jej uczuć do rodziców. Powiedziała, że nabrała ochoty na wyjazd. Zamierzała zostawić im listy i wyjechać samotnie. Dlatego Jim zadzwonił do mnie i poprosił, żebym każdemu, kto będzie pytał, mówił, że nie była u niego.
– Dlaczego?
– Jim czuł się nieswojo w związku z tym, jak potoczyła się sesja.
– Dlaczego? – powtórzył Konnie.
– Terapeuci tak nie postępują. Nie gada się z pacjentem przez godzinę po to, żeby namówić go do pojechania na National i lot do Kalifornii.
Dobrze rzucić trochę szczegółów. Ale policjant, zgodnie z przewidywaniem Matthewsa, zignorował obiecujące szczegóły, zajmie się nimi później. Teraz miał przed oczami jeden cel.
– Zbliżamy się, ale ciągle nie dotarliśmy do sedna. Mów dalej – powiedział Konnie.
Toteż Matthews mówił dalej.
– Celem terapii nie jest ucieczka. Celem jest rozpracowanie problemu.
– Popraw mnie, jeśli się mylę, ale celem terapii nie jest również sypianie z pacjentami w porze lunchu, prawda?
Matthews otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, zamknął je i wzdrygnął się.
– Nie zrobił tego.
– Jesteś pewny?
– Ja…
– Zastanów się dobrze, Blakesly.
– Powiedział, że nie.
– Nie pytam, co ci powiedział. Pytam, czy to zrobił.
Matthews zamówił kolejne piwo.
– Myślę, że to niewykluczone. Tak.
– I dlatego powiedział, że do niego nie przyszła?
Matthews przytaknął.
Konnie skinął głową.
– Mów dalej. Ciągle nie powiedziałeś, dlaczego wpadłeś tu, żeby przyglądać się, jak wsuwam obiad.
– Martwiłem się o Megan. To oczywiste. Posłałem ją do terapeuty, który – być może – ją uwiódł.
Niech się tym zajmie. Jest do tego zdolny.
– Ale dlaczego to stanowi dla ciebie problem? To mnie zastanawia.
– Po prostu dręczy mnie sumienie.
– Sumienie? – spytał policjant, jakby takie słowo nie istniało. – Powiedz mi coś. Nie wiesz przypadkiem, czy twój kumpel zrobił coś podobnego w przeszłości?
O tak, on jest dobry.
Pojawiło się piwo i Matthews nalał sobie ćwierć kufla.
– Słyszałem o paru wypadkach, gdy praktykował w Nowym Jorku.
– I wysyłasz dziewczyny do takiego gościa? Nie świadczy to o tobie zbyt dobrze.
– Przysięgał, że to już historia.
– Zwłaszcza jeśli odpalał ci działkę za podesłanych pacjentów.
– Nie! – warknął Matthews, po czym rozejrzał się i zniżył głos. – Nigdy tak nie było. Nigdy nie zapłacił mi ani centa.
– Powiedz mi, Blakesly, ty też masz prywatną praktykę, co?
Więcej piwa. Matthews przesunął palcem po krawędzi kufla.
– No dobra. On też podesłał mi kilku pacjentów.
– Kilku znaczy ilu?
– Może…
– Podaj liczbę.
– Nie wiem. Raz na miesiąc.
– Zatem przyjrzyjmy się temu. W zamian za to, że doktor Jim przysyłał ci pacjentów, ty posyłałeś do niego dziewczyny, choć wiedziałeś, że miał w przeszłości romanse z pacjentkami.
– W twoich ustach brzmi to tak, jakbym był alfonsem. Wiesz, w jakie tarapaty mogłem się wpakować, gdybym wiedział, co on zamierza?
Sekretem, którego nie znali zastraszeni parafianie Matthewsa w Katedrze wśród Sosen, było to, że jeśli przyznasz się do lekkiego grzechu, słudzy boży rzadko będą drążyć dalej w poszukiwaniu cięższych wykroczeń.
Matthews upił kolejny łyk piwa, wciąż patrząc w blat stołu.
– Kalifornia? – spytał Konnie.
– Przepraszam?
– Pojechała do Kalifornii?
– Jim twierdził, że z jakiegoś powodu chciała pojechać do San Francisco. Spędzić tam kilka tygodni, a potem wrócić. Nic szczególnego.
– Nie uważał, że warto by powiadomić jej rodziców?
– Na jednej szali były ich uczucia, na drugiej jego kariera, jak sądzę.
– A to wszystko o tym, że była zła na starych, to tylko cholerne bzdury, które mają odciągnąć psy gończe?
– Nie – odrzekł z nagłym zapałem Matthews. – Przykro mi, ale nie. Tak naprawdę Megan to dziewczyna z problemami. Jest w niej dużo gniewu. W większości na rodziców.
Konnie wbił wzrok w swój talerz.
– Właśnie dowiaduję się, że Megan była jednak u Petersa. Zastanawia mnie, dlaczego to nie pasuje do tego, co on powiedział jej ojcu.
A więc był świadek. Carson i Konnie odkryli, że była w gabinecie.
– Ten Peters. Co wydarzyło się w Nowym Jorku?
– Nie wiem na pewno. Kilka drobnych romansów z pacjentkami. Dostał upomnienie od komisji etyki zawodowej i przeprowadził się tutaj.
– Coś gorszego poza tym? Tylko romanse?
– Gorszego?
– Śledził je, groził im?
– Jim? – Matthews się roześmiał. – Och, nie, on nie jest niebezpieczny. – Przybrał nagle poważny wyraz twarzy. – Proszę posłuchać…
– Nie rób takiej przerażonej miny, Blakesly, ja tylko wyświadczam przysługę przyjacielowi. Chcę znaleźć tę dziewczynę. Nie jestem z jakiejś cholernej komisji etyki, ale jeśli jeszcze kiedykolwiek poślesz kogoś do…
– Na pewno nie, proszę mi wierzyć. Już wcześniej tak postanowiłem. Nie zamierzam stracić pracy przez taką głupotę jak podsyłanie pacjentów.
– Za to ja muszę pogadać z twoim kumplem.
Konnie zamknął notes, wsunął go do kieszeni i zjadł jeszcze trochę ziemniaków.
– Nie zamierza pan… – zaczął Matthews.
– Twoje nazwisko nie pojawi się w tej sprawie.
– Dziękuję – powiedział Matthews, sącząc radośnie piwo i oddychając z ulgą. A po chwili dodał: – A więc skończył pan kurs?
– Że co?
– Dwanaście kroków.
Policjant zerknął na swoje wielkie dłonie.
– A tak, owszem. Dwa lata temu.
– Ja osiem.
Kolejny błysk w oku. Policjant zerknął na budweisera.
Matthews się roześmiał.
– Jesteś, gdzie jesteś, Konnie. A ja jestem, gdzie jestem. Piłem dziennie pół litra niezbyt eleganckich napojów. Co najmniej. A czasem zrywałem akcyzę z drugiej butelki zaraz po obiedzie.
– To cholernie mocne picie.
– O tak, tak było. Tak, chłopie. Wiedziałem, że to mnie zabija. A więc skończyłem z tym. Z tobą też było źle?
Policjant wzruszył ramionami i zaczął jeść groszek i ziemniaki.
– To zaszkodziło mojemu małżeństwu – dopowiedział Matthews.
Błysk.
– Mam wrażenie, że moje małżeństwo zabiło – odparł niechętnie policjant.
– Przykro mi – odrzekł Matthews, wzdrygając się na widok smutku w oczach drugiego mężczyzny.
– I przypuszczalnie pewnego dnia mnie zabije.
– Co popijałeś?
– Szkocką. I piwo.
– Ja też. Dewara i buda.
Oczy Konniego zwilgotniały w obliczu tego niespodziewanego braterstwa.
– A więc… co? – Policjant wskazał głową wysoką butelkę. – Co się stało? Nawrót, hę?
Matthews przybrał świątobliwy wyraz twarzy.
– Powiem ci świętą prawdę. – Wypił z rozkoszą łyk piwa. – Wierzę w przeciwstawianie się słabościom. Nie uciekam przed nimi.
Policjant mruknął z uznaniem.
– Całkowicie rzucić picie to zbyt łatwe. Uznałem to za tchórzostwo. Wszystko albo nic – w obu wypadkach słabość.
– Ma to pewien sens – powiedział powoli policjant.
Matthews nalał sobie więcej piwa i zakręcił nim obojętnie. Zapach był wspaniały.
– Rzuciłem całkiem na dwa lata. Tak jak postanowiłem. Wszystko zostało zaplanowane. Czasem było ciężko, nie ma co czarować. Ale Bóg mi dopomógł. Gdy tylko wszystko znalazło się już pod kontrolą, dokładnie co do dnia po dwóch latach wypiłem pierwszego drinka. Szklaneczkę dewara. Potraktowałem ją jak lekarstwo. A potem nic przez następny tydzień. Potem znów szklaneczka i jedno piwo. I miesiąc przerwy. Nalałem szklankę szkockiej. Postawiłem przed sobą. Patrzyłem na nią, wąchałem, wypiłem. I znów przez miesiąc nic.
Policjant potrząsnął głową z podziwem.
– Brzmi to tak, jakbyś był jakimś masochistą czy jak ich tam zwą.
Ale w jego śmiechu pobrzmiewała rozpacz.
– Uważam, że czasem należy tak robić, nieprawdaż? Znajdować to, co dla nas najtrudniejsze, ustawiać przed sobą i przyglądać się temu. Schodzić w głąb. Tak głęboko, jak się da. Na tym polega odwaga.
– Masz mój pełny szacunek.
– Przez ostatnie sześć lat piłem tyle, ile chciałem. Ale nigdy się nie upiłem. Pamiętasz to uczucie, kiedy pierwszy raz się napiłeś? Byłeś rozluźniony, spokojny, szczęśliwy. Wydobyło to z ciebie twoją dobrą stronę. Teraz też tak jest. – Matthews nachylił się i położył rękę na ramieniu policjanta. – Jestem z siebie dumny. Czuję, że postąpiłem słusznie w obliczu Pana.
– Twoje zdrowie. – Policjant stuknął w jego kufel szklanką mleka i wypił. Jego wzrok prześlizgnął się po złotej powierzchni piwa.
O ty biedny, nieszczęsny głupcze, pomyślał Aaron Matthews. Nie masz do kogo ust otworzyć, co?
– Czasami – ciągnął z namysłem – gdy mam poważny problem, gdy coś mnie gryzie, jakieś poczucie winy pali mi duszę… wypijam szklaneczkę. To wszystko zagłusza. Pomaga mi przetrwać.
Widelec skubał już znacznie mniejszą górę ziemniaków.
Zejdźmy w głąb.
Dotknij tego, co najbardziej boli…
– Gdybym znalazł się w takiej sytuacji, że kobieta, którą kocham, oddalałaby się z powodu tego, jaki się stałem – cóż, potrafiłbym stanąć twarzą w twarz z tym, co by ją odrzucało. W ten sposób dowiedziałbym się może, jak ją odzyskać. Albo znalazłbym inną i umiałbym ją zatrzymać. Kontrola. Oto klucz.
Twarz policjanta poczerwieniała i wydawało się, że w gardle urosła mu gula, która przeszkadza oddychać. Matthews pociągnął jeszcze piwa.
– Nienawidziłem samotności. Budzenia się w niedzielne ranki. Marcowe niedziele, kiedy niebo jest szare… Samotne święta… Boże, jak ja tego nienawidziłem. Żona odeszła… Jedyna osoba na świecie, której potrzebowałem. Jedyna osoba, dla której zrobiłbym wszystko…
Detektyw siedział sparaliżowany.
Matthews ciągnął swe smętne rozmyślania.
– Coś ci pokażę. Popatrz. – Zawołał kelnerkę. – Szklaneczkę dewara.
– Jedną? – spytała dziewczyna.
– Jedną.
Policjant w milczeniu patrzył, jak przyniosła szklankę.
Matthews teatralnym ruchem sięgnął po nią i podniósł do ust. Nachylił się, powąchał trunek, po czym wychylił maleńki łyczek. Postawił szklankę na stole i podniósł ręce.
– To będzie wszystko. Jedyny mocniejszy trunek od dwóch czy trzech tygodni.
– Potrafisz tak? – W głosie policjanta brzmiało zdumienie.
– To łatwe, bezproblemowe. – Powrócił do swojego piwa i zawołał ponownie kelnerkę. – Wybacz, złotko. Zapłacę za to, ale zmieniłem zdanie. Lepiej zachowam świeżość umysłu na dzisiejsze popołudnie.
– Oczywiście, proszę pana.
Ręka policjanta była szybsza niż kelnerki. Dziewczyna zamrugała zdziwiona gwałtownością gestu wielkiego mężczyzny.
– Mam to jednak zostawić?
Policjant zerknął na Matthewsa, po czym zwrócił błagalny wzrok na kelnerkę.
– Tak. I proszę przynieść jeszcze jedno piwo mojemu przyjacielowi.
– Dwa piwa.
– Oczywiście, panowie. Dopisać do pańskiego rachunku?
– Och, nie – uparł się Matthews. – Ja zapłacę.
Matthews w chirurgicznych rękawiczkach wyprowadził samochód Konniego za miasto. Policjant siedział na miejscu pasażera, ściskając butelkę szkockiej między nogami niczym drążek szybowca. Głowa obijała mu się o szybę taurusa.
Matthews zaparkował na bocznej drodze, zabrał Konniemu butelkę i wypił niewielki łyczek.
– Jak się czujesz?
Wielki mężczyzna spojrzał ponuro na otwartą butelkę. Po drodze dramatycznym gestem otworzył okno, wyrzucił zakrętkę i zamknął okno. Deklaracja dobrych chęci, uznał Aaron Matthews.
W sklepie, gdzie kupili piątą butelkę, Matthews wyrzucił do kontenera na śmieci czarny notes policjanta, wydruk z bazy danych z listą furgonetek zarejestrowanych w hrabstwie Shenandoah i Front Royal, a także teczkę podpisaną McCall, Megan.
Pozostała już tylko jedna rzecz do wyrzucenia.
– No więc jak będzie, panie władzo? Ja wyznałem ci mój drobny grzech. Założę się, że i ty chciałbyś coś wyznać, nieprawdaż? Widzę to po twojej minie. „Wybacz mi, Ojcze…”.
– Nie chcę… nie chcę już więcej.
– Jasne, Konnie. O co chodzi? Coś nie daje ci spokoju. Widzę to. – Jego głos opływał miodem. – Możesz mi opowiedzieć.
– Nic. – Zamknięte oczy, głowa wsparta o okno.
Matthews się uśmiechnął.
– Nie jest łatwo mówić, co? Opowiadać ludziom o samym sobie. Nawet o dobrych rzeczach. Przyszło ci to kiedyś do głowy? Jak niełatwo jest powiedzieć komuś komplement? Podziękować? A gdy mamy powiedzieć ludziom coś złego o sobie, no, to chyba już nie ma nic trudniejszego.
Konnie przytaknął.
Matthews spojrzał policjantowi w oczy i upewnił się, że Konnie nie widzi nic poza miłością i współczuciem. Uniósł szyjkę piątej butelki, a policjant wypił trunek niczym jagnię pijące z dziecięcej butelki w zoo.
– Trzecia śmierć… – wymamrotał.
– Śmierć?
– Umarłem trzy razy – szepnął policjant. – Moja trzykrotna śmierć… Em, trzecia śmierć. – W ciemnych oczach pojawiły się łzy. – Ludzie nie rozumieją.
– Czego nie rozumieją?
– Jakie szambo trzeba oglądać, gdy się jest policjantem. Tyle gówna… Rodzice krzywdzący dzieci, duzi mężczyźni bijący kobiety. Em, dzieci zabijające inne dzieci… za parę pieprzonych tenisówek. To może… złamać serce.
– A ty bardzo chcesz to naprawić.
– Naprawić? – warknął i roześmiał się chrapliwie. – Cholera. To jak próba utrzymania, em, głowy nad wodą. – Odwrócił się gwałtownie do Matthewsa.
– Mów do mnie. Pan ci przebaczy.
Matthews podniósł butelkę do swoich ust, wziął niewielki łyk, po czym oddał ją Konniemu, który pił długo.
– Nie chciałem tego. Gdyby, em, gdyby była inna droga… – Łzy spływały mu po policzkach.
Och, wznosimy się do najwyższego nieba, pomyślał Matthews.
– Co miałem zrobić? Miałem większość dowodów. Em, odciski palców, klucze, nóż…
– To była sprawa, nad którą pracowałeś?
– Tate i ja, pracowaliśmy razem. To był, em, wiesz, facet, który zabił swoją… cztery, pięć lat temu.
Matthews nachylił się.
– No i co z tą sprawą?
– Ten facet został, em, zaaresztowany za morderstwo.
– Kto?
– Jej narzeczony. Taak, taa. Ale były dowody! Ja niczego nie zmyśliłem. Niektórzy tak robią. Em, strzelają do kogoś, a potem wtykają mu w rękę pistolet. Ale ja nie… – Konnie zgubił wątek.
Ponieważ, Matthews wiedział to doskonale, takie myśli są nie do zniesienia.
Ścisnął lekko ramię policjanta.
– Idź głębiej, Konnie. Dotknij tego, co boli najbardziej.
Zaszlochał.
– To boli.
– Tylko ból może przynieść rozgrzeszenie.
– No więc. Ja… dostałem faks z Marylandu o tej nocy morderstwa. Napisali, oni tam napisali…
– Tak?
– Ktoś doniósł… omal się nie zderzył z samochodem, który miał tablice rejestracyjne podejrzanego. W czasie morderstwa. Świadek, wiesz… Człowieku. Niedobrze mi.
– Miałeś świadka, który twierdził, że podejrzany rzeczywiście był w Marylandzie?
– Nie był pewny, em, pewny tego numeru, ale pamiętał markę samochodu. Nie… nie chcę już.
– Napij się, Konnie. Wszystko w porządku. Możesz przestać, kiedy tylko zechcesz.
Policjant przechylił butelkę. Była w trzech czwartych pusta.
– Zadzwoń do Genie. Potrzebuję Genie.
– Genie?
– Nie, do mojej żony. Chcę zadzwonić do żony.
– Co z tym faksem, Konnie?
– O Boże, podarłem go. Widzisz, ja wiedziałem, że chłopak jest winny. Wiedziałem.
– Ale nie był.
– Nie, był niewinny jak cholera. Znaleźli tę pieprzoną taśmę z jego samochodem, z kamery przemysłowej. Ale to było, wiesz, już po jego śmierci. Po tym jak się zabił. To była jego tablica. Był w Marylandzie. – Łzy płynęły strumieniem. – O Boże. Gdybym powiedział jego adwokatowi…
– Rozumiem.
– Nie powiedziałem przyjacielowi. Temu, który oskarżał w tej sprawie…
– Tate’owi Collierowi?
Konnie potaknął. Uderzył głową w okno.
– Od chwili gdy chłopak się zabił, Tate już nie jest taki sam… Rzucił pracę… Moja trzecia śmierć. – Konnie pociągnął głęboko. – Chłopak umarł i Tate umarł, i ja umarłem. Co ja zrobiłem? O Boże, co ja zrobiłem?
Matthews pomógł Konniemu napić się jeszcze raz. Zajrzał w załzawione oczy policjanta i powiedział:
– Czy czas nie jest krótki? Och, z pewnością jest. Ale dzień może być równie dobry jak całe życie. Pomyśl o tym tak: rodzimy się rano, uczymy się trochę, wygrywamy w jednych sprawach, przegrywamy w innych, rozmawiamy z Bogiem i On nas słucha albo ignoruje, a my się dziwimy. A potem w nocy umieramy w Jego ramionach.
Głowa Konniego opadła do tyłu. Policjant jęknął.
Matthews włożył butelkę z powrotem w dłoń Konniego. Nachylił się nad nim nisko, wdychając pot, whisky i zapach włosów. Pocałował policjanta w policzek.
– Judaszu – szepnął. – Ty Judaszu.
Ted Beauridge był pierwszy na miejscu wypadku.
– Och, nie – wymamrotał. – O, dobry Boże.
Dwa radiowozy policji stanowej wpadły na pole niemal jednocześnie. Jeden należał do kapitana F. W. Dobbsa, jak się okazało. Przyjechał też turkusowy samochód policji hrabstwa Prince William, a za nim dwa z Fairfax. Wezwanie mówiło o wypadku samochodowym i ofiarach. Co nie jest niczym szczególnie nietypowym w Fairfax, krainie krętych dróg, testosteronu i sportowych samochodów.
Ale w tym wypadku wziął udział służbowy taurus detektywa policji stanowej, a zatem na wezwanie odpowiedziało kilka jednostek.
Dobbs podszedł do zgruchotanego samochodu. Przygarbił się, zamknął oczy w nietypowym dla kapitana wyrazie szacunku.
Wypadek był jednym z najgorszych, jakie Beauridge kiedykolwiek widział, a przez trzynaście lat w policji oglądał wiele straszliwych tragedii.
– Nie wiedziałem, że znów zaczął pić – powiedział Dobbs głosem pozbawionym emocji.
– Nie zaczął.
– Nie? – Tym razem w głosie Dobbsa brzmiała ironia: kapitan przyglądał się technikowi wynoszącemu w worku na dowody pustą piątą butelkę.
– Nic nie poczuli – mruknął drugi technik. – Przynajmniej tyle.
To zapewnienie, nieprzeznaczone dla kogokolwiek konkretnego, zaskoczyło Beauridge’a, ponieważ technicy policyjni widzieli już wszystko i powinni być odporni na jatkę.
Para młodych ludzi zginęła na miejscu, gdy samochód Konniego zjechał nagle na ich pas. Policjant musiał jechać siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt na godzinę, ale ponieważ nie hamował, nie można było ustalić rzeczywistej prędkości po śladach kół. Poduszki powietrzne w małym zagranicznym samochodzie tamtych dwojga otworzyły się, ale nie mogły obronić pasażerów przed wielką policyjną limuzyną, która przetoczyła się po masce ich mazdy, pozbawiając głowy zarówno męża, jak i żonę. Ręka kobiety zamarła wyciągnięta w kierunku, z którego nadeszła śmierć. Paznokieć wskazującego palca był pociągnięty lśniącym, opalizującym różem.
Policyjny samochód zatrzymał się tuż za mazdą. Konnie leżał rozciągnięty na przednim siedzeniu, ciężko ranny, ale żywy. Ekipa ratownicza usiłowała go wydobyć za pomocą piły łańcuchowej.
– Nie wierzę w to. Po prostu w to nie wierzę – szepnął znów Beauridge.
Kapitan Dobbs, człowiek, który przede wszystkim opierał się na namacalnych dowodach, najwyraźniej wierzył, ale był równie załamany.
– On nadal jest z żoną?
– Zostawiła go jakiś czas temu. Dlatego poszedł do AA.
– Ma kogokolwiek?
– Nie wiem.
Szary mercedes zatrzymał się tuż za kręgiem utworzonym przez samochody policyjne i karetki. Tate Collier podbiegł do samochodu Konniego. Chłodnym okiem ogarnął jatkę w maździe i odwrócił się do samochodu detektywa. Uskakując przed iskrami i lekceważąc protesty ratowników, wsunął głowę przez tylne okno i położył Konniemu rękę na ramieniu.
– Nie powinno go tu być – warknął Dobbs.
Ale Beauridge milczał, Dobbs nie drążył więc sprawy. Nie słyszeli, co mówił Collier, ale wyglądało na to, że Konnie płacze i macha ręką, jakby odganiał pszczołę. Collier ściskał mocno ramię detektywa.
– Panie Collier – zawołał w końcu Beauridge – niech pan pozwoli im pracować.
Prawnik mówił jeszcze przez chwilę do Konniego, po czym odsunął się od okna i spojrzał na Beauridge’a i Dobbsa. Podszedł do nich.
– Jakie zarzuty?
– A jak pan myśli? – Dobbs zerknął na zgruchotaną mazdę. – Prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu, zabójstwo. Prokurator stanowy pewnie zmieni kwalifikację na morderstwo.
Collier podał mu wizytówkę.
– Będę go reprezentował. Nie jest w stanie zrozumieć swoich praw. Pozwolę na przetrzymanie go w szpitalu przez dzień lub dwa przed aresztowaniem, pod warunkiem że nie będą czynione próby uzyskania zeznań pod moją nieobecność.
Dobbs skinął głową.
Zatrzymał się kolejny samochód, cywilna limuzyna z czerwoną lampką na dachu. Wyskoczyła z niego, nie zamykając drzwiczek, umundurowana policjantka o kręconych jasnych włosach. Genie Briscoe z biura. Podbiegła do samochodu Konniego, chwyciła go za rękę i nachyliła się nad nim, mówiąc coś szybko. Otarła łzę z policzka i jeszcze raz ścisnęła jego rękę.
Gdy odsunęła się od samochodu, Collier podszedł do niej i objął ją ramieniem. Rozmawiali przez kilka minut. Kiwała głową. Collier pochylił się, raz jeszcze zajrzał przez okno, mruknął coś do Konniego i wrócił do swojego samochodu, po czym szybko odjechał.
– To Collier? – spytał Dobbs, spoglądając za samochodem. – Znam skądś to nazwisko. Skąd?
Beauridge westchnął i odwrócił wzrok, woląc patrzeć na wrak, niż zmierzyć się z nieuniknionym.
– To jego córka zniknęła wczoraj.
– Boże, Konnie chyba nie zajmował się tą sprawą, co?
– Obawiam się, że owszem. Troszkę.
– Cholera. Zajmował się przez cały czas sprawą Devoe. To w każdym razie miał robić. Cholera.
– Zdaje się, że tylko pytał trochę tu i tam. Pod mazdą znaleźli zaskakująco dużo krwi.
– Mamy po uszy pracy, a ten jedzie i zabija dwoje ludzi podczas wykonywania roboty bez pozwolenia. Niech to diabli. Nieźle się to sprzeda w prasie.
– Może nikt…
– Zaczekaj, Ted. Ty nie byłeś w to zamieszany, prawda?
– Odebrałem tylko zgłoszenie o ucieczce. To wszystko. – Beauridge odwrócił wzrok.
– To wszystko, czego potrzebujemy. Pijany detektyw oddaje w godzinach pracy osobistą przysługę i wyskakuje na zieloną trawkę, żeby dokonać miłego zabójstwa na drodze. A nam siedzi na karku lokalny polityk.
– Konnie tego nie zrobił – wymamrotał Beauridge. – Tu się zdarzyło coś dziwnego. Nie wiem co.
– Rany boskie, Beauridge – przejrzyj na oczy! Zajmiesz się tym, rozumiesz? Ty osobiście. I powiedz prokuratorowi stanowemu, że będziemy bardzo chętnie współpracować. Człowieku, ja muszę dzwonić do Devoe. Cholera. – Oddalił się do swojego samochodu.
A Beauridge utkwił wzrok w ziemi, gdzie krew spod sportowego samochodu wsiąkała w kurz na poboczu, i myślał, że powinien coś zrobić dla kolegi. Ale nie potrafił wymyślić co. Odchrząknął i splunął z niesmakiem, po czym podszedł powoli do samochodu, żeby zadzwonić do biura prokuratora.
Teczka, którą ukradł, była niewłaściwa. Zatrzymawszy samochód niedaleko miejsca wypadku, sfrustrowany Tate uderzył dłonią w szarą teczkę.
– A niech to.
Bett była u niego w domu, bezskutecznie usiłowała odnaleźć Joshuę LeFevre’a. Tate zostawił ją, gdy wydzwaniała po szpitalach i posterunkach policji hrabstwa Shenandoah, ale chłopak przepadł bez śladu.
Tate przezwyciężył przerażenie, które go ogarnęło na widok Konniego, i jeszcze raz otworzył teczkę.
Kiedy po raz drugi wsunął głowę przez okno samochodu przyjaciela, nie tylko go pocieszał, ale też zabrał akta, które powinny nosić imię Megan i zawierać wydruk z bazy danych oraz notes Konniego. Ale teczka nie miała nic wspólnego z Megan.
Nagle Tate zauważył nazwisko na okładce. Devoe, Anne.
Koleżanka Megan. Amy opowiedziała im o niej. Dziewczyna, która popełniła samobójstwo. Skupił się na zawartości teczki.
Z uczuciem rozpaczy stwierdził, że otworzyli ponownie tę sprawę, starając się o zmianę statusu z samobójstwa na morderstwo lub zabójstwo. A Konnie miał przygotować raport o tym, czy istniała przyczyna… O Boże, on miał to przygotować na jutro na dziewiątą rano. A zamiast tego pomagał nam.
A jego rozprawa jest za tydzień od poniedziałku.
Aczkolwiek po tym, co Tate zobaczył na drodze, rozprawa Konniego stała się zagadnieniem czysto akademickim.
Poczuł wzbierający gniew.
Coś się tu dzieje, pomyślał. Za dużo cholernych zbiegów okoliczności. Zniknięcie Joshuy, samobójstwo Carsona. Konnie zaczyna pić na nowo…
W tej samej chwili zauważył coś w aktach. Wśród policyjnych notatek znalazł zeznanie matki Anne Devoe. Przeczytał kserokopię starannego pisma.
W miesiącu poprzedzającym samobójstwo Anne odwiedzała trzy razy terapeutę.
Nazywał się James Peters.
Tate potrząsnął powoli głową, bezmyślnie kreśląc palcem spirale na zakurzonej tablicy rozdzielczej obitej niebieską skórą. Powrócił myślami do spotkania z gładkim doktorem Petersem. Och, Tate doskonale zdawał sobie sprawę z manipulacji, z taktyki zastosowanej w gabinecie. Zbyt długo uczestniczył w różnych debatach, żeby umknęło to jego uwadze. Ale złożył to na karb prostego faktu, że Peters uderzał do jego byłej żony. Tate zdziwił się, jaką poczuł zazdrość w trakcie tej rozmowy.
Ale to była krytyka ad hominem. Co Tate naprawdę myślał o Petersie? Zastanowił się przez chwilę i uznał, że doktor nie mógł być bezpośrednio zamieszany w zniknięcie Megan. Gdyby naprawdę był pedofilem albo sfiksował na jej punkcie, nie zaprosiłby jego i Bett na rozmowę. Na pewno nie przyznałby się, że jest jej terapeutą. Wcześniejszy związek ofiary i sprawcy jest kluczem do rozwiązania zagadek wielu zbrodni.
Zaczął się zastanawiać, czy jakiś pacjent Petersa mógł być w to zamieszany. Może ktoś, kto usłyszał o Megan od Anne.
To miało większy sens. Ktoś z obsesją na punkcie młodych dziewcząt. Tate pozwolił myślom płynąć swobodnie. Ta kobieta, z którą piła Megan – może to tylko przykrywka? Emily. Może to ona zadzwoniła do Petersa, udając Megan, i odwołała wizytę? A potem porwała Megan, zanim ta doszła do gabinetu?
Wróćmy do poniedziałku. Kobieta spotyka Megan w barze.
I upija ją. Idą do parku. Umawia ją z Petersem, a następnie odwołuje wizytę.
Ale po co?
Dlaczego?
Przypomniał sobie słowa Konniego: motyw jest kluczem do tej sprawy.
Gdyby potrafił przewidzieć dlaczego, oni mogliby wymyślić kto. Z takiego właśnie powodu zazwyczaj aresztuje się podejrzanych. To jest główny powód, dla którego są skazywani na podstawie drobnych dowodów: motyw. Czasem sprytne oględziny miejsca zbrodni, niekiedy żmudne przesłuchania. Ale najczęściej jest to motyw. Zazdrośni mężowie zabijają żony, partnerzy zabijają partnerów w interesach, porywacze zabijają zakładników.
Jaki jest powód?
Nie umiał wymyślić żadnego.
Jeszcze nie. Ale gdyby zajrzał w akta pacjentów Petersa, mógłby się czegoś dowiedzieć. W budce telefonicznej sprawdził adres doktora. Facet miał mieszkanie w Fairfax jakieś pół mili od gabinetu. Tate uznał, że trzeba sprawdzić w obu miejscach. Wykręcił numer gabinetu i gdy po trzech dzwonkach usłyszał głos Petersa, odwiesił słuchawkę. A zatem najpierw mieszkanie.
Nie istnieje coś takiego jak absolutna tajemnica lekarska. Tate uznał, że potrzebny będzie podobny stosunek do nakazów rewizji jak w przypadku szkolnej szafki.
Szalona Megan wpatruje się w biały plastikowy nóż.
Falliczny kształt poplamiony krwią i płynem surowiczym z jej zmasakrowanej dłoni, przeznaczony do tak niewinnych zadań jak rozsmarowywanie masła orzechowego na herbatnikach podczas pikników.
Roześmiała się i wróciła do pracy.
Piłowała w przód i w tył, półprzytomna, z zaćmionym umysłem, usiłując zapomnieć o bólu – pęcherzach, ścierpniętych mięśniach, zadrapaniach i sińcach – który rozrywał jej ciało.
Po dziesięciu minutach przyjrzała się płycie gipsowej. Wycięła w niej półksiężyc o wymiarach mniej więcej dwie stopy na jedną. Wystarczy. Właź. Megan obróciła się, oparła stopy o ściankę i pchnęła mocno. Kawałek płyty poddał się z głuchym trzaskiem i runął. Odwróciła się szybko i zaczęła wczołgiwać do środka. Poczuła uderzenie gorącego, zgniłego powietrza – o mało co nie zemdlała od smrodu gnijącego mięsa.
A więc to tu znajdowało się źródło odoru przenikającego budynek. Rozejrzała się. Pomieszczenie było ciemne, aczkolwiek pod następnymi drzwiami – w ścianie mniejszego pokoju – dostrzegła dzienne światło.
Megan przecisnęła się przez dziurę, starając się oddychać jak najpłycej. Umieściła kawałek płyty na miejscu. Wstała, patrząc wyzywająco na następne drzwi.
Proszę, nie bądźcie zamknięte.
Proszę, proszę, proszę.
Sięgnęła do klamki…
Zamknięte na głucho.
Cholera! Ciągnęła i ciągnęła, chociaż jej obolałe dłonie poddały się na długo przedtem, nim zużyła wszystkie siły. Upadła na kolana, szlochając. Wyciągnęła rękę, żeby uderzyć pięścią w drzwi, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, gdyż przypomniała sobie, że starzec może błąkać się po kaplicy. Oparła czoło o podłogę i płakała cicho, aż wyczerpanie pozbawiło ją oddechu.
Omdlenie trwało jakieś dziesięć minut, a gdy minęło, podniosła się na kolana i wstała. Westchnęła i zaczęła powoli rozglądać się po pokoju. Był to magazyn, ale znajdowały się w nim tylko papiery; w większości książki religijne i sterty gazet. Miała nadzieję, że znajdzie jakieś narzędzia, ewentualną broń, ale nie dostrzegła nic ciężkiego ani ostrego. Zobaczyła długi, szary łach, pobrudzony kurzem i bejcą, ale serce jej podskoczyło, gdy ściągnęła go z półki. Ubranie! Przyjrzała mu się. Było na tyle długie, żeby związać je w pasie jak krótką spódnicę. Albo przykryć piersi jak krótkim podkoszulkiem.
Ale nie miała wątpliwości, co zrobić. Przedarła szmatę na pół. Buty, pomyślała. Tego potrzebuję. Ludzie są najbardziej bezbronni na bosaka. Najbardziej nieludzcy. Potrzebowała osłony dla stóp – żeby biec, żeby walczyć. Obwiązała stopy szmatą i poczuła, że wraca jej pewność siebie.
Zostały trzy noże. Trzeba wyciąć kolejną dziurę.
Bierzmy się do roboty.
Podeszła do zamkniętych drzwi i zajrzała przez szparę na dole. Tak, przez duże okno wpadało światło dzienne. Nie miała pojęcia, która może być godzina, ale światło sprawiało wrażenie bladego, jak przy chmurnym popołudniu, co z kolei przywołało wspomnienie dawnych dni. Kolejne miłe wspomnienie. Gdy zabrała się do wycinania dziury w kolejnej ścianie, błądziła myślami: Idzie z ojcem po jego dopiero co obsadzonym polu kukurydzy, on po jednej stronie niskich, ciemnozielonych roślin, ona po drugiej. On idzie, a ona skacze. Bawią się w nazywanie każdej rośliny po imieniu.
– Kuba, Piotrek – mówiła Megan, wskazując kolejne łodygi palcem. – Kaczor Donald.
– Konstancja, Gertruda.
– Kermit.
– Terminator – odparował ojciec, wskazując szczególnie wyrośniętą roślinę.
– Flip i Flap! – odpowiedziała Megan. – Jesteś głupiutki, tato.
– Oboje jesteśmy, kochanie.
Teraz ze łzami w oczach Megan zastanawiała się, gdzie kryły się te wspomnienia: nie myślała o tym przez lata. Zamknęła je najpewniej gdzieś razem z zakupami w Pentgon City i sankami. W gabinecie doktora Petersa mogła myśleć tylko o złych rzeczach. A oto kolejne miłe wspomnienie. Ona i Tate rozmawiają, śmieją się. Okruch pamięci. Zastanawiała się, czy wokół niego kryją się inne dobre wspomnienia – wcześniejsze lub późniejsze. Uznała, że na pewno.
Wróćmy do domu i przekonajmy się, pomyślała, piłując ścianę. Chwilę później poczuła, że pęka jej pęcherz na kolanie, a ból rozlewa się po całej nodze. Krzywiąc się, wstała i podeszła do sterty pożółkłych gazet. Wzięła leżącą na górze i rzuciła ją na ziemię, żeby na niej uklęknąć. Zauważyła, że gazeta nie była złożona zwyczajnie, ale otwarta na konkretnym artykule. Przeczytała.
Samobójstwo pacjentki Szpitala Psychiatrycznego w Fairfax
Kobieta przechodząca leczenie psychiatryczne w Szpitalu Psychiatrycznym Lee w Fairfax odebrała sobie wczoraj życie.
Roberta Parsons, lat 46, została znaleziona przez sanitariuszy w swoim pokoju, kiedy nie zeszła na śniadanie. Powiesiła się na linie wykonanej z prześcieradeł.
Rzecznik szpitala powiedział, że u pani Parsons stwierdzono depresję, ale rutynowe badania wstępne nie wykazały skłonności samobójczych. Parsons zostawiła list, w którym wyznała, że wstydzi się swojego grzesznego życia.
Megan wróciła do sterty gazet i wyciągnęła kilka innych na chybił trafił. Przyklękła i podniosła jedną z nich do światła dochodzącego spod drzwi, nie zważając na ból w nogach.
Samookaleczenie w stanowym Szpitalu Psychiatrycznym Pacjentka Szpitala Psychiatrycznego Lee w Fairfax doznała dziś poważnych obrażeń, gdy usiłowała uciąć sobie język. Jej stan jest obecnie stabilny.
Dwudziestosiedmioletnia pacjentka, której nazwiska władze szpitala nie ujawniły, była leczona na poważną schizofrenię.
Nie wiadomo, skąd wzięła nóż do mięsa, którym się okaleczyła. Niektórzy z pacjentów mają dostęp do niestrzeżonej jadalni, gdzie używa się ostrych sztućców, ale okaleczona kobieta przebywała na strzeżonym oddziale i nie miała dostępu do niebezpiecznych narzędzi.
Kobieta zażywała przepisaną dawkę thorazyny, leku mającego łagodzić objawy schizofrenii, do których zalicza się omamy i irracjonalne, nierzadko niebezpieczne zachowanie.
Zaraz po wypadku kobieta napisała kilka listów, w których twierdzi, że musiała odciąć sobie język, ponieważ kilkakrotnie popełniła niewybaczalny grzech, uprawiała seks oralny. Oznajmiła, że Bóg kazał jej to uczynić.
Artykuł z gazety z Maryland sprzed trzech lat:
Grzywna za praktykę bez zezwolenia
James Peters z Baltimore, 39 lat, oskarżony o wykonywanie zawodu lekarza bez zezwolenia, zrezygnował z obrony. Został ukarany grzywną w wysokości pięciuset dolarów.
Peters, który przez ostatni rok prowadził gabinet terapeutyczny w Towson, kilkakrotnie oświadczył tajnemu agentowi udającemu pacjenta, że jest licencjonowanym terapeutą z dyplomami Harvardu i Yale. Policja twierdzi, że nigdy nie studiował na żadnej z tych uczelni i że nie składał egzaminu wymaganego przez Departament Zdrowia.
Rodzina byłego pacjenta złożyła skargę do prokuratury, gdy pacjent, który leczył się u Petersa na depresję, zaczął mieć myśli samobójcze. W akcie oskarżenia stwierdzono, że pacjent – występujący jako N.N. ze względu na anonimowość – jest gorliwym metodystą i nigdy wcześniej nie wykazywał skłonności samobójczych.
Megan zmrużyła oczy i spojrzała na fotografię ilustrującą artykuł. Widniał na niej mężczyzna wychodzący z budynku sądu. Miał brodę. Ale był to z pewnością ten sam James Peters, u którego miała sesję. Człowiek, który był również Aaronem Matthewsem.
Czuła, że powinna zabrać się do wycinania dziury, ale artykuły ją wciągnęły.
Samookaleczenie
Stan Irwina L. Campbella, lat 46, zamieszkałego w Luray, który odciął sobie członek, jest już stabilny.
Rzecznik Szpitala Hrabstwa Shenandoah powiedział, że Campbell, były kierowca ciężarówki, czuł się przygnębiony i „winny jak diabli”, ponieważ zadawał się z prostytutkami na parkingach dla ciężarówek w Wirginii Zachodniej, Wirginii i Tennessee. W zeszłym roku przyznał się do winy, oskarżony o molestowanie seksualne.
Według doniesień Campbell był związany z ruchem odnowy religijnej we Front Royal i uznał, że odcięcie członka będzie jedyną metodą uwolnienia się od popełnionego grzechu.
Lekarzom udało się przyszyć organ, ale wątpią w możliwość odzyskania przez Campbella zdolności seksualnych.
Megan wyciągnęła ze sterty następną gazetę. Sprzed czterech lat.
Samobójstwo Colby
Zastępcy szeryfa twierdzą, że Loretta Colby, 48 lat, zamieszkała we Front Royal, popełniła samobójstwo.
Panią Colby, wdowę, znalazła jej córka, która następnie bezskutecznie próbowała przywrócić ją do życia. Zdaniem biura szeryfa przyczyną śmierci było przedawkowanie środków uspokajających i alkoholu.
Córka powiedziała, że miała się spotkać z matką na zakupach po jej powrocie z Katedry wśród Sosen, ośrodka odnowy religijnej na obrzeżach Front Royal, do którego pani Colby uczęszczała od piętnastu lat.
Wielebny Aaron Matthews, przywódca kościoła, który nie jest związany z żadnym oficjalnym wyznaniem zielonoświątkowym ani innym, oświadczył, że istotnie spotkał się z panią Colby tuż przed jej samobójstwem. Czuła się od jakiegoś czasu przygnębiona z powodu samotności oraz przekonania, że żyła w grzechu – powiedział, ale dodał, że nic nie wskazywało na to, że zamierzała odebrać sobie życie.
Megan odłożyła gazetę i wyciągnęła kilka następnych.
Samobójstwo we Front Royal
Policja stanu Wirginia ujawniła, że Janet Lynne Baker, lat 35, zamieszkała przy Cedar Grove Road 345 we Front Royal, popełniła w sobotę samobójstwo.
W pozostawionym liście, przyznała się do romansu, w którym oddawała się seksowi analnemu i innym „grzechom przeciwko Bogu i ludziom”. Oznajmiła, że jej śmierć będzie odpowiednią karą za winy. Zdaniem policji stanowej przyczyną śmierci było zatrucie i krwotok wewnętrzny spowodowany wypiciem butelki z płynem do udrażniania rur.
– Nie rozumiemy tej tragedii – powiedziała jej siostra, Alice Kent. – Dopiero co nawróciła się i została aktywnym członkiem miejscowego kościoła. Była dumna z ponownych narodzin. Nie wyobrażamy sobie, że mogła targnąć się na własne życie.
Megan wstała i zaczęła grzebać w pudłach, zrywając wieka i wyciągając osobiste papiery. Sporo zeznań podatkowych i dokumentów finansowych. Ale na dnie jednego z zapleśniałych pudeł znalazła grubą szarą teczkę, z pieczęcią Osobiste i tajne. Nie wynosić ze szpitala.
Na teczce widniało logo Szpitala Psychiatrycznego Lee.
Zawierała akta pacjenta Aarona Matthewsa. Znajdowało się tam jego zdjęcie. A więc to był fikcyjny doktor James Peters.
Megan przeczytała raport. „Przyjęty z diagnozą depresji, halucynacji o charakterze socjopatycznym, zachowań granicznych”. Zauważyła, że przez wiele lat leczyli go wszelkimi możliwymi medykamentami i że odbył sporo sesji terapeutycznych.
Znalazła zapisy sesji.
Matthews: Jak pan sądzi, gdzie w ciele przebywa grzech? W szyszynce, języku, penisie czy łechtaczce? A może w paluchu?
Dr Felling: Grzech to abstrakcja, Aaronie. Myślę, że można by powiedzieć, że mieści się w korze mózgowej. Jeśli musisz tak na to patrzeć.
Matthews: A więc jak go wytrzebić? Wyciąć jak guza? Bóg chce tego od nas. Wiem to na pewno.
Dr Felling: Czy słyszysz głos Boga, Aaronie?
Matthews (ze śmiechem): Nie, ale czytam Biblię. A pan nie?
Podejrzewała, że albo go zwolnili, albo uciekł, zabierając ze sobą akta. Był szalony. Jak seryjny morderca. Przekonywał ludzi, żeby zabijali samych siebie. A może namawiał ich do pisania listów samobójczych i ich mordował. Rzuciła okiem na kolejny artykuł.
Władze hrabstwa zamykają ośrodek odnowy religijnej.
W związku ze skargami parafian i zaleceniami ze strony kilku wirginijskich kościołów zielonoświątkowych władze hrabstwa zamknęły Katedrę wśród Sosen, obóz odnowy religijnej pod Front Royal.
Jako przyczynę cofnięcia kościołowi zezwolenia na organizowanie zebrań publicznych władze podały przypadki łamania przepisów bezpieczeństwa i higieny, ale z dobrze poinformowanych źródeł dowiadujemy się, że kościół przyciągnął uwagę władz, gdy czwarty parafianin popełnił samobójstwo.
– Policja sądzi – powiedział miejscowy pastor, który pragnął zachować anonimowość – że kościół miał zadatki sekciarskie. Jak sekta Koresha w Teksasie.
Założony przez samozwańczego wielebnego Jamesa Matthewsa w końcu lat 50. kościół stał się popularnym miejscem spotkań ewangelizacyjnych, odkąd syn Matthewsa, Aaron, zaczął głosić kazania w wieku jedenastu lat. Chłopiec został uznany za cudowne dziecko i przez dziesięć lat przyciągał ludzi do obozu.
Katedra wśród Sosen nie jest związana z żadnym oficjalnym wyznaniem chrześcijańskim.
Aaron Matthews od wielu lat nie był związany z kościołem, ale powrócił, gdy James Matthews zniknął pięć lat temu, niedługo po aresztowaniu w związku z napaścią na córkę dwojga swoich parafian. Do wszystkich samobójstw doszło po powrocie Aarona Matthewsa do głoszenia kazań i kontaktów z wiernymi.
– Nie wątpię w uczciwość wielebnego Matthewsa – powiedział miejscowy pastor – ale czasy kazań o ogniu piekielnym minęły. Byłem na kilku spotkaniach tego ruchu. On straszył ludzi, bardzo ich straszył. Rzucał im grzechy w twarz. Tego się już nie robi.
Aaron Matthews, którego chcieliśmy poprosić o komentarz w tej sprawie, był nieuchwytny.
W ręce Megan wpadła najnowsza gazeta i dziewczyna poczuła, że serce jej zamiera.
Nie była pożółkła jak pozostałe. Miała datę zaledwie sprzed miesiąca. Megan stłumiła szloch. Nie musiała czytać artykułu. Czytała go dziesiątki razy, znała go na pamięć. Wystarczył nagłówek.
Śmierć córki kongresmena Devoe – prawdopodobnie samobójstwo.
On to zrobił! Och, Annie… Dlaczego ty?
Megan przypomniała sobie rozwiane włosy dziewczyny, jej jasne oczy, łagodny głos. Dlaczego?
Matthews… ty skurwysynu…
Zaczeka na niego, postanowiła. Zerwie aksamitną zasłonę, żeby wiedział, gdzie jest, a sama schowa się za drzwiami. Gdy zajrzy tu, rzuci się na niego, krzycząc, i zada mu cios w plecy. On obróci się, a ona uderzy go w oczy, w twarz…
W tym przypływie determinacji zacisnęła obolałe palce na jedynej broni, jaką miała – nożu. I pomyślała: Nie, to nie jest żadna broń, to lichy kawałek plastiku. Może mi pomóc tylko w wydostaniu się stąd.
Niemniej, gdy odwróciła się z powrotem do ściany, odetchnęła głęboko, żeby uzbroić się przeciwko bólowi, i zaczęła piłować; poczuła, że gniew w niej wzbiera. Nie wyparuje. Będzie pełzł po jej ciele, szukając miejsca, by się zagnieździć, zwinąć się i czekać. I może rosnąć.
Po pięciu minutach ostrze przebiło ścianę i Megan musiała użyć obu rąk, żeby chwycić plastik, ale zaczęła ciąć mocno, klęcząc i przyciskając czoło do płyty gipsowej. Przyszło jej do głowy, że wygląda nie jak uciekający więzień, ale pokorna pokutnica pogrążona w modlitwie.
Już prawie piątek.
Aaron Matthews nie myślał jednak o córce, ale o matce.
Bett McCall.
Było wokół niej coś tajemniczego. Megan nie miała do końca racji podczas sesji. Tajemniczość Bett nie była udawana, nie była tylko próbą podreperowania własnego ego. Naprawdę dostrzegł w niej jakąś głębię. Piękność stanowiła jej część, na pewno. Jej milczenie? Tak, to zapewne też; była osobą zamkniętą, utrzymującą iluzję, że jest właśnie tą kobietą, której pragniesz, idealnym przedmiotem pożądania.
Pojął, dlaczego Tate Collier jej pożądał, i zrozumiał, że mógłby ugodzić go jeszcze boleśniej, gdyby odebrał mu również Bett.
Była prawie dziewiąta wieczór i Matthews pakował się w gabinecie, ponieważ następnego dnia zamierzał opuścić granice stanu. Usiadł na obrotowym krześle i zamknął oczy. Wyobraził sobie, że leży na Bett McCall. Że się kochają. Wyobraził sobie, że później wbija jej igłę w szyję. Rzecz jasna będzie się bronić, ale jest tak drobna, że bez trudu da jej radę – jej córka była większa, silniejsza, a uporał się z nią bez problemów.
I co potem?
Samobójstwo – nie. Nie po śmierci Carsona. Zbyt podejrzane.
Może wypadek.
Obrócił się na krześle w zamyśleniu. Nie, nie – wcale tego nie chcę. Wypadek samochodowy, upadek – to mógł łatwo zaaranżować. Ale tak naprawdę Matthews chciałby ją związać nagą, wsunąć jej nóż do ust i wyciągnąć język, później by krzyknęła, a dusza uleciałaby z konającego ciała.
Chwycił podpórki krzesła spoconymi dłońmi. Dlaczego nie? – pomyślał. Jutro wyjedzie na zachód. Opuści na zawsze ten rejon. Nie będzie już musiał dbać o pozory. Nareszcie nie będzie musiał martwić się o wyjaśnienia i zacierać śladów. Bett McCall może po prostu zniknąć.
Ale to nie będzie łatwe do zorganizowania. Pomimo tego, co Megan powiedziała mu podczas sesji, Tate i Bett sprawiali wrażenie nierozłącznych – w każdym razie podczas poszukiwań córki. Czy to nie za trudne? Nie odważyłby się narazić swoich planów związanych z Megan. Może będzie musiał odpuścić sobie Bett…
Poczytał przez dziesięć minut Biblię, studiując lirykę Psalmów. Zadzwonił telefon.
– Słucham?
– Doktor Peters? – W głosie kobiety pobrzmiewało wahanie.
– Tak. – Aż się wyprostował ze zdziwienia.
– Tu… tu Bett McCall. Matka… – powiedziała.
– Poznałem panią po głosie. – Matthews zamknął Biblię. Twarz mu płonęła niespodziewanym ogniem niecierpliwości. – Ma pani jakieś wiadomości od niej? – zapytał.
– Nie. Ale zastanawiałam się…
– Tak?
– Czy mogłabym wpaść do pana? Wiem, że już późno, ale zupełnie wariuję i nie wiem, co… – Głos jej się załamał. – Przepraszam. Po prostu bardzo się tym wszystkim martwię.
– Nie ma za co przepraszać. – Matthews usiłował stłumić nagłą erekcję. Denerwowała go. – Chętnie się z panią spotkam. – Urwał. – Tylko z panią?
– Mam nadzieję, że pana nie urażę, ale mój mąż jest nieco sceptycznie nastawiony do terapii. Chciałabym przyjść sama. – Chwila milczenia. – Zamierzałam mu o tym nie mówić. O ile uważa pan, że tak wypada.
– Nie ma żadnego problemu. Mam teraz wolną chwilę. Proszę wpaść.
– Czy potrzebuję polisy ubezpieczeniowej albo czegoś takiego?
– Zajmiemy się tym później – odpowiedział uspokajająco.
Żaluzje opuszczone, książki i czasopisma ponownie wypakowane i ustawione na miejscu, żeby niczego nie podejrzewała.
Matthews uśmiechnął się i wstał, przyglądając się dokładnie kobiecie. Miała na sobie obcisłe czarne dżinsy i czarny podkoszulek, ekstrawaganckie kolczyki się kołysały: sierpy księżyca i meteory. Wyczuł delikatny zapach perfum.
W jej ciemnych oczach malowało się dokładnie tyle niepewności, ile się spodziewał.
Oczy. Zawsze oczy.
– Proszę bardzo. Proszę siadać. – Zerknął w stronę kozetki, ale ona wybrała krzesło. – Cieszę się, że mnie pani złapała. Właśnie pakowałem się na weekend.
Strzykawka była już napełniona, czekała pod kserokopią artykułu z „Journal of the American Association of Psychopathology”.
Zaplanował dokładnie wszystkie działania. Zrobi jej zastrzyk, zawiezie ją w odludne miejsce w parku Bull Run, który jest po drodze do Katedry wśród Sosen. Tam rozbierze ją, zwiąże, otworzy jej usta i zabierze trofeum – prezent dla jej córki.
A miejscem spoczynku Bett będzie płytki grób.
Nóż myśliwski parzył go w udo. Uśmiechnął się ponownie.
– Jak się pani czuje?
– Bywało lepiej.
Potrząsnął głową.
– Gdy państwo tu byli, wyczułem, że pani cierpi najbardziej.
– Tate… – szukała słów.
– Mam wrażenie, że się nie przejmuje.
– Nie, to nie tak. Po prostu on nigdy nie był silnie związany z Megan.
– Istnieje związek rodzicielski.
– Ale miał pan rację co do jego odejścia z biura prokuratora. Chodziło o coś więcej, niż powiedział.
Matthews uniósł brew.
– Skazał niewinnego chłopaka, który popełnił samobójstwo.
– To smutne. – Matthews się skrzywił. – Czy jego ponowne pojawienie się w pani życiu jest źródłem problemów?
– Tak, trochę. Czuję zamieszanie.
– A więc nie przyszła pani tylko z powodu córki, tak?
Zawahała się. Po czym skinęła głową.
– Chyba tak.
– Muszę pani coś wyznać – powiedział Matthews. – Przyciągnęła pani moją uwagę, gdy tylko pani weszła wczoraj do gabinetu.
Spojrzała mu prosto w oczy. Ostrożnie, ale bez przykrości. Matthews widział to.
Roześmiał się.
– To nie grzecznościowa formułka. Moja reakcja na panią jest ważna, ponieważ po części dyktuje mi, jak postępować.
– Co jeszcze panu mówi?
– To się zobaczy.
– Pan mnie nie zna.
– Nie znam? Myślę, że znam. Wiem, że jest pani namiętna, że robi pani wszystko, co w pani mocy, żeby odnaleźć córkę, która panią odrzuciła, wiem, że mąż bardzo panią zranił, wiem, że potrzebuje pani miłości.
– Mówi pan jak wróżka. Spotkasz tajemniczego bruneta. Wyjedziesz w podróż. A co z moją reakcją?
– Na co?
Bett zawahała się.
– Na cokolwiek.
Co znaczyło: Na ciebie.
– To właśnie musimy zrozumieć, prawda? – Matthews odchylił się na krześle i spojrzał w dół, żeby upewnić się, że Bett nie może zobaczyć strzykawki. – Twierdzi pani, że córka jest zagniewana. Cóż, muszę przyznać, że jest. Ale powiedziałbym, że w pani też jest gniew. Na męża. – Podniósł rękę. – Czuje pani gniew w tym najbardziej kłopotliwym miejscu, w podświadomości. Musi pani coś z tym zrobić. Pani to wie, ale równocześnie się boi.
Zacisnęła usta, w oczy wkradł się chłód. Ale Matthews spodziewał się takiej reakcji. Chwilę później odezwała się zamyślona:
– Może to prawda. Nie wiem. Niewykluczone.
– Pani mąż wyciągnął coś na powierzchnię. Pani nie wierzyła w siebie jako kobietę, gdy byliście małżeństwem. Czy tak?
Boisz się odpowiedzieć, Bett McCall, ale twoje oczy mówią za ciebie.
– Ale nauczyła się pani niezależności – ciągnął. – Nauczyła się pani być kobietą, gdy zerwaliście. – Mówił łagodnie. Wstał i usiadł na kozetce koło niej.
Odrzuciła włosy – bardziej nerwowo niż uwodzicielsko. Ale troszkę uwodzicielsko.
Najpierw przeleci ją na kozetce. Przed zastrzykiem. A może później. To bez znaczenia.
– Nie powinnam była tu przychodzić.
Ilu ludzi mówi mi nie, mimo że jest to ostatnia rzecz, jaką chcą powiedzieć?
– Ależ powinna pani. Serce nas prowadzi. Jest mądrzejsze od wszystkiego innego: umysłu, duszy, zwierzęcego instynktu. Nasze serce.
Dziewczęcym ruchem owinęła sobie kosmyk włosów wokół palca.
Dotknął lekko jej kolana. Wyglądała na zaskoczoną, ale nie cofnęła się ani nie drgnęła.
– Myśli pan, że to serce mnie tu przywiodło?
Potaknął.
– Tak myślę.
– Dlaczego?
– Ponieważ w pani życiu czegoś brakuje. Nawet pani tego nie wiedziała, dopiero spotkanie z mężem to pani uświadomiło. Czy mogę panią pocałować?
– Nie – szepnęła.
Pocałował. Ich usta się rozwarły. Oddała pocałunek. Mocno.
– Ja… Nie, ja mam narzeczonego.
– I byłego męża – dodał Matthews. Jego ręka osunęła się na jej pierś. Wzdrygnęła się, ale nie z niechęci. – Ale przede wszystkim jest pani sobą.
– Tylko o tym nie wiem.
Pogładził dłonią jej sutek.
Krzyknęła na dźwięk elektronicznego dzwonka w torebce.
– Och…
– Pager cnoty – szepnął.
Roześmiali się oboje.
Wciągnęła głęboko powietrze, przeczesała ręką włosy, odsunęła się.
– Przepraszam. Mogę zadzwonić? To może być Megan.
– Oczywiście.
Odczytała numer z ciekłokrystalicznego ekraniku pagera i wykręciła.
Matthews usiadł na krześle, zerknął na kserokopię i zacisnął palce na strzykawce.
Wybierając numer, Bett McCall zerknęła w oczy Petersa, po czym odwróciła wzrok. Wiedziała, kto dzwoni. Tate Collier zakończył właśnie przeszukiwanie mieszkania doktora.
Tate opowiedział jej o dziwnym związku między Anne Devoe i Petersem, postanowili więc, że ona zatrzyma doktora w gabinecie, podczas gdy on przetrząśnie mieszkanie w poszukiwaniu akt pacjentów. Z początku czuła opór wobec takiego oszustwa, ale wyrzuty sumienia znikły.
Ten dupek lubieżnie mnie dotyka³.
I beznadziejnie całował.
Dwie rzeczy, które postanowiła ukryć przed swoim byłym.
Tate odebrał słuchawkę automatu.
– Bett?
– Tak, ja…
– Posłuchaj bardzo uważnie – powiedział głosem cichym i naglącym. – Nie jedź do niego.
Spuściła wzrok.
– Jak poważnie mam to traktować?
– Chyba nie jesteś tam, prawda? W gabinecie?
Zerknęła na doktora i skrzywiła się.
– Mój partner w interesach. Mamy na oku niezłą okazję. – Przysłoniła słuchawkę dłonią tylko częściowo, żeby Tate usłyszał. A do telefonu powiedziała lekko: – Nie moglibyśmy odłożyć tego do jutra?
– Uciekaj stamtąd. Natychmiast!
– Mam właśnie bardzo ważne spotkanie. – Nigdy jeszcze nie słyszała w jego głosie takiego ponaglenia. Czuła, że ręce się jej pocą.
– Posłuchaj – powiedział. – Znalazłem co nieco w tym mieszkaniu. Pamiętasz ten proces sprzed kilku lat? Ten, o którym ci opowiadałem, z tym chłopakiem, który powiesił się w więzieniu?
– Tak, chyba sobie przypominam. – Uśmiechnęła się i szepnęła na boku: – Tylko minutkę.
– Oskarżony nazywał się Peter Matthews.
– Tak? – spytała niewinnie. Czuła, że rumieni się z przerażenia.
– James Peters nie istnieje. Znalazłem paszport. To jest Aaron Matthews, ojciec tego chłopaka. Jestem pewny, że porwał Megan, żeby wyrównać ze mną rachunki.
Bett poczuła pustkę w głowie, chwyciła mocno słuchawkę. Matthews przyglądał się jej teraz z pewnym niepokojem.
– Tak, rozumiem – zmusiła się do odpowiedzi. – To trochę dziwne, zważywszy na okoliczności. Masz jakiś pomysł?
– Uciekaj natychmiast – odpowiedział Tate. – Wyjdź.
– Skoro to tak ważne… – Jej głos mógłby służyć za wzorzec zatroskanej bizneswoman. – Muszę przyznać, że to mi bardzo komplikuje sprawy.
– Powiedz mu, że musisz… – zaczął Tate. Rozległ się cichy trzask i nagle głos jej byłego męża, zniekształcony przez statykę, wypełnił cały pokój -…wyjść do toalety i uciekaj gdzie pieprz rośnie!
Matthews nacisnął przycisk głośnika.
Z uśmiechem położył rękę na widełkach.
– No, no – powiedział.
Ich oczy się spotkały. Jego łagodny wyraz twarzy nie zmienił się, ale oczy w niesamowity sposób nabrały twardości stali, gdy powolnym ruchem podniósł strzykawkę z biurka.
Wstał z kozetki, wciąż powoli, i zakładając, że Bett rzuci się do ucieczki, stanął między nią a drzwiami.
To był błąd. Bett poczuła w sercu wybuch wściekłości na człowieka, który porwał jej córkę i z pewnością naszpikował tym samym lekiem, który zamierzał jej teraz zaaplikować. Udała, że biegnie do drzwi, a Matthews dał się nabrać. Skoczył w tym kierunku i zorientował się zbyt późno, że ona nie ma zamiaru uciekać. Cofnęła się w głąb gabinetu, chwyciła stojącą na biurku ciężką szklaną popielniczkę i rzuciła nią w Matthewsa. Uchylił się, ale uderzyła go rykoszetem tuż nad uchem, aż oparł się ogłuszony o regał, zrzucając książki.
Bett cisnęła niewielką ławą i trafiła go w żołądek. Upuścił strzykawkę i zgiął się wpół, chwytając za brzuch. Bett rzuciła się na niego, bijąc i tłukąc, drapiąc paznokciami, celując w oczy. Ale on był potężnym, wysokim mężczyzną, gdy więc pokonał ból, usiadł i odepchnął ją od siebie. Zamierzył się, by uderzyć ją w twarz. Gdy się zasłoniła, chwycił ją mocno tuż poniżej piersi. Przydusił ją i upuścił na ziemię. Podniósł się, dysząc ciężko, i otarł krew z policzka i oka.
– Gdzie ona jest? – wycharczała Bett.
– Niedługo ją zobaczysz – szepnął Matthews z uśmiechem.
Wyciągnął rękę, chwycił Bett za włosy i postawił na nogi.
– Nie! Przestań!
Omdlała na chwilę, a kiedy rozluźnił uchwyt, wyrwała mu się i podniosła strzykawkę. Matthews wyciągnął szybko lewą rękę i chwycił ją za nadgarstek, ściskając mocno. Trzymała strzykawkę nieruchomo nad ich głowami. Prawą ręką wydobył z kieszeni wielki składany nóż. Otworzył go zębami, a Bett z przerażeniem dostrzegła ciemne plamy na ostrzu. Matthews odwrócił nóż ostrzem do góry i – wciąż trzymając jej prawą rękę w górze – przycisnął Bett do ściany.
– W imię Ojca – szepnął – i Syna, i…
Nacisnęła tłoczek i trysnęła mu lekarstwem prosto w twarz. Krzyknął z bólu. Bett wyrwała rękę i uskoczyła w bok, a nóż minął ją o kilka cali.
Kopnęła stojącą lampę, która upadła z trzaskiem, i w pokoju zapadła ciemność. Matthews ruszył w kierunku dźwięku i uderzył ponownie. Bett uniknęła ostrza i pobiegła do drzwi. Otworzyła je szarpnięciem i dostrzegła na ścianie drugiego pokoju nie portret Freuda czy Junga, ale rozmodlonego świętego przebitego strzałami, a następną rzeczą, jaką zapamiętała, było dociśnięcie pedału gazu do deski. Wyskoczyła na jezdnię tak szybko, że mijająca ją ciężarówka zjechała na krawężnik i w krzaki.
Volvo rozpędziło się już do sześćdziesiątki, a światło na skrzyżowaniu mignęło jej przed oczami jak rozmazana czerwona spadająca gwiazda.
Collier: Panie i panowie, obrona powiedziała, że oskarżony Peter Matthews jest synem i wnukiem kaznodziejów związanych z ruchem odnowy religijnej. Że jego ojciec był człowiekiem o rozchwianej psychice, miewającym depresje i omamy, człowiekiem, który przez pewien czas wierzył, że przemawia przez niego Bóg.
Człowiekiem, którego ojciec został aresztowany za okaleczenie młodej dziewczyny, należącej do jego wiernych, ponieważ uważał, że zgrzeszyła przeciwko Bogu.
Ale wedle prawa jak syn nie jest odpowiedzialny za grzechy ojca, tak umysłowe problemy ojca nie usprawiedliwiają czynów syna. Peter Matthews miał dzieciństwo mniej sielankowe, niż można by pragnąć. A kto z nas nie miał? Niemniej reszta nas nie wykorzystuje przykrych wspomnień jako usprawiedliwienia dla zabijania.
Tate i Bett siedzieli pod gabinetem Petersa w jej samochodzie. Tate zadzwonił na 911, gdy tylko usłyszał dźwięk rozłączonego telefonu. Wezwał policję hrabstwa i stanową. Bett pognała do budki telefonicznej w pobliżu mieszkania Petersa, gdzie mieli się spotkać, i zabrała go. Natychmiast wrócili do gabinetu, żeby czekać na policję.
Nie, oskarżony nie był doprowadzonym do ostateczności chłopakiem, który wpadł w sidła ślepej pasji. Nie mamy na to cienia dowodu. Jest inteligentny, opanowany, chłodny, racjonalny.
I do jakiego to celu wykorzystał oskarżony to swoje opanowanie 13 grudnia zeszłego roku?
Przyjrzyjmy się temu razem. Panie i panowie, zamknijcie oczy… Proszę. Zamknijcie oczy. Chodźcie ze mną. Jest 13 grudnia w Fairfax w Wirginii, dzień zimny, pochmurny, wilgotny. Wróćmy tam. Przejdźmy przez drzwi mieszkania Rose Marie Dobrith. To małe mieszkanko. Jedna sypialnia na Burke Station Road. Dzielnica zamieszkana przez rodziny i młodych ludzi startujących w dorosłe życie. Niedaleko jest kawiarnia, w której Rose Marie często je śniadanie przed pójściem do pracy w sklepiku na Chain Bridge.
Wchodzimy do wąskiego korytarza i saloniku. Rose Marie wprowadziła się dwa miesiące temu, ale bardzo chciała nadać temu miejscu osobisty charakter i ciężko nad tym pracowała.
Macie zamknięte oczy, wyobrażacie to sobie?
Na niewielkim stoliku z drewna klonowego stoją zdjęcia Rose Marie z jej ojcem Edwardem i matką Kendrick, która umarła sześć lat temu. Zdjęcie Rose Marie z przyjaciółką na wakacjach w Disneylandzie. Porcelanowy czarny kot z wyprężonym grzbietem. To prezent od narzeczonego – człowieka, który zamierza ją zamordować za dziesięć minut.
Ten sam człowiek siedzi dziś w sądzie. Oskarżony Peter Matthews.
Jesteśmy w mieszkaniu Rose Marie w tę wilgotną noc 13 grudnia. Rose Marie siedzi na podróbce wschodniego dywanu. Jest północ. Rose Marie ma na sobie niebieski szlafrok, czesze długie rude włosy. Ogląda prezenty, które dostała dla dziecka od przyjaciół tydzień temu. Jest w ciąży od siedmiu miesięcy i czterech dni.
W drzwiach przekręca się klucz. Gdyby usłyszała pukanie, byłaby zaskoczona, zaniepokojona. Ale jest jeden człowiek, który ma klucze do tego mieszkania – oskarżony. Wstaje podekscytowana. Z jednej strony cieszy się, że go widzi, bardzo się cieszy. Jest w nim zakochana. Ale z drugiej strony – niepokoi się. Wcześniej tego dnia się pokłócili. Byli na zakupach i pokłócili się.
Na środku hali rozpłakała się z powodu okropnych rzeczy, jakie jej powiedział. Wyszła ze sklepu, zostawiając zakupy. Oskarżony krzyknął za nią: „Nie oddalaj się, dziwko!”.
Tak właśnie rozstali się po południu. A teraz Rose Marie podnosi wzrok i widzi go. Czuje ulgę. On czasami pije, ale dziś nie pił. Jest absolutnie trzeźwy. Ma niczym niezakłócony osąd rzeczywistości. Rose Marie także ma nadzieję. On ją przytula.
Rose Marie pozostało tylko osiem minut życia.
Co do siebie mówią? Nigdy się tego nie dowiemy. Wiemy, że dochodzi do bójki. Stół jest przewrócony, szklanki potłuczone. Ona drapie go po twarzy, usiłując się bronić. On kopie ją w powiększony brzuch, w którym spoczywa ich nienarodzona córeczka.
Czy macie oczy zamknięte, panie i panowie? Czy wyobrażacie sobie tę scenę?
Cztery minuty życia.
Oskarżony przechodzi do kuchni, bierze długi nóż. Ten, który oglądaliście. Nie, nie patrzcie teraz na niego. Nie otwierajcie oczu. Wyobraźcie sobie, jak oskarżony wraca do pokoju z nożem w ręce.
Rose Marie pozostały dwie minuty życia. Może krzyknęła: „Nie, nie krzywdź mojego dziecka!”.
Ale on zbliża się z nożem i uderza raz i drugi, i kolejny.
Widzicie ją, panie i panowie? Widzicie wyraz smutku na jej twarzy w tej ostatniej minucie życia?
Już! Otwórzcie oczy! Spójrzcie na oskarżonego, na człowieka, który zabił swoją narzeczoną i swoją córkę. Zabił je, ponieważ mogły stanowić przeszkodę w jego hulaszczym, zepsutym życiu. Nie mogliśmy pomóc Rose Marie, gdy błagała go, żeby przestał.
Ale możemy jej pomóc teraz. Możemy pomóc jej ojcu i siostrze. Możemy pomóc jej przyjaciołom. Możemy pomóc jej nienarodzonej córeczce, której nie dano żadnej szansy. Możemy ubiegać się o karę śmierci dla oskarżonego – karę, którą ludzie w stanie Wirginia wymierzają za zbrodnie takie jak ta, za jego zbrodnię, za zbrodnię nie do opisania.
Dante pisze w „Boskiej komedii”, że najlepszą odpowiedzią na zacny uczynek jest milczenie czynów. Nie słowa, nie debaty, nie obietnice. Milczenie czynów. Proszę was, żebyście czynem odpowiedzieli na żądanie przez prawo stanowe sprawiedliwości, wydając wyrok śmierci.
Dziękuję, panie i panowie.
Bett poruszyła się, odrywając Tate’a od zapisu odtwarzanego w myślach.
– Gdzie oni są? – zapytał, mając na myśli policję.
Dzwonił dwa razy. Raz, żeby zgłosić napaść Matthewsa na Bett, drugi – żeby podać markę jego samochodu. Matthews najwyraźniej ukrył gdzieś szarą furgonetkę i jeździł teraz ciemnoniebieskim buickiem, aczkolwiek Bett nie dała rady spisać numerów podczas pośpiesznej ucieczki z gabinetu.
Matthews nie mógł uciec daleko. Wydadzą pełny list gończy i znajdą go. Czy ujawni, gdzie jest Megan, to już inna sprawa.
Jeśli dziewczyna żyje.
Fenomenalna pamięć Tate’a Colliera raz jeszcze przebiegła akta sprawy Stan Wirginia kontra Matthews, ogromną masę dokumentów. Podobnie jak akta spraw kryminalnych na całym świecie była ona godna podziwu, ponieważ – jako jedyna na świecie – zawierała ostateczną prawdę. W protokole wspólna opinia ławy przysięgłych zamienia się w świętą, niepodważalną prawdę.
Tyle że w przypadku syna Aarona Matthewsa niebiosa skłamały.
Argument: Zadrapania na twarzy Petera, które zdaniem Tate’a (przekonał o tym ławę przysięgłych) pochodziły z bójki z Rose Marie, mogły się pojawić, kiedy został schwytany przez policjantów podczas aresztowania. Pod paznokciami ofiary nie znaleziono śladów jego skóry.
Argument: Peter Matthews mógł mówić prawdę – czemu Tate zaprzeczył w pierwszym podejściu – gdy zeznał, że był z wizytą u narzeczonej na dzień przed morderstwem i zostawił odciski na nożu, przygotowując kolację.
Argument: Pani psycholog – jej zeznanie zostało podważone przez krzyżowy ogień pytań Tate’a – mogła mieć rację, gdy oznajmiła, że jej zdaniem chłopak tak tęsknił za normalną rodziną, że był niezdolny do przemocy wobec kogoś, kogo kochał. Raczej dałby się zabić kochance, niż skrzywdził ją w samoobronie, powiedziała, a kłótnia w supermarkecie była wyłącznie sprzeczką dwojga młodych ludzi.
Argument: Chłopak, niewinny jak Izaak, powiesił się w celi śmierci na trzy dni przedtem, jak Tate miał występować na jego procesie apelacyjnym w Richmondzie.
– Myślisz, że ona jest cała i zdrowa? – spytała cicho Bett.
Dotknął jej ramienia i nie odpowiedział. W milczeniu przytuliła się do niego. Włączyła radio. Bili Monroe i Bluegrass Boys zaintonowali piosenkę o niewiernych kochankach.
– Tate?
– Na pewno. Gdzie, u diabła, podziewa się policja?
W tej chwili w oddali zobaczył światła kogutów. Zbliżały się z obu stron. W ciszy. Bez syren. Wyłączył radio.
Trzy samochody zahamowały ostro przy chodniku, a pięciu potężnych funkcjonariuszy wyskoczyło z wyciągniętymi pistoletami.
Tate również wysiadł z samochodu, wskazując na gabinet Petersa.
– Dzwoniłem pół godziny temu! Gdzieście się podziewali? On ucieknie.
– Pan jest Tate Collier?
– Tak, to ja. Macie nakaz aresztowania? Myślę, że pojechał na zachód. Tam jest obóz odnowy religijnej, który założył jego ojciec, sądzę więc…
– Może pan tu podejść? – Policjant wskazał swój samochód.
– Nie ma czasu! Trzeba działać!
– Ręce proszę położyć na dachu.
– Co?
– Mam nadzieję, że nie będzie pan nam utrudniał pracy.
– Co wy, u diabła, wyczyniacie?
Nie odpowiedzieli. Nie od razu. Dwaj policjanci najpierw go obszukali. Następnie zakuli w kajdanki i odczytali mu jego prawa. Dopiero gdy skończyli, poinformowali go, że został aresztowany za morderstwo.
Aaron Matthews uwijał się w mieszkaniu, które wynajął jako James Peters. Pakował się.
Powrót tutaj był ryzykowny. Tate najwyraźniej przeszukał mieszkanie – może nawet Bett wykręciła z gabinetu ten numer. Ale nie miał wyboru. Chciał zabrać książki i obrazy ojca. A przede wszystkim chciał zabrać dziesięć tysięcy dolarów gotówką – część opłat wnoszonych przez parafian Katedry przez długie lata.
Ryzyko, owszem. Ale zabezpieczył się na wypadek odkrycia – właśnie wykonał anonimowy telefon na policję i doniósł na Tate’a. Oceniał, że ma jakieś pięć albo sześć godzin, żeby pozbierać dobytek i wrócić do Katedry. Żeby doprowadzić sprawy do końca.
Zatrzymał się i oparł o ścianę. Był wyczerpany, ale przede wszystkim rozczarowany. Ucieczką Bett McCall. I tym, że go zdemaskowali.
Że jego wielka intryga nie wyszła tak, jak sobie zaplanował.
Udało mu się zatrzeć ślady dziś wieczór, ale wkrótce wypuszczą Tate’a i wyślą policję do Katedry wśród Sosen.
Wyobraź sobie coś najgorszego.
Prawie dwa lata pracy i wszystko roztrzaskane w jeden dzień. Przygotowywał się na Megan, zabijał dla Megan. Była jego. A teraz…
Rzęsiste łzy popłynęły po policzkach. W gardle czuł pieczenie.
Myślę, o Panie, o tych wszystkich latach, zanim wpuściłem Cię do mego serca. Czy zmarnowałem je? Nie, nie zmarnowałem. Nie! Jeśli człowiek na łożu śmierci spojrzy w oczy anioła śmierci i powie: „Przyjąłem Jezusa do mojego serca”, jego życie jest odkupione od urodzenia. Jego wiara przemieniła wszystkie jego dni.
Nie, nie pozwoli, żeby jego dni poszły na marne. Zakończy robotę w Katedrze i poleci do Kalifornii. Świat potrzebuje nowego Davida Koresha, nowego Jima Jonesa.
Co jest najgorsze?
Żyć zawsze w niepewności.
Zajrzał w głąb swego serca i ujrzał, że wykonanie woli Boga wobec Tate’a Colliera było celem jego życia. Mówiło do niego, wzywało go. Nie potrafi się od tego odwrócić.
Megan…
Jaka jest druga najgorsza rzecz?
Odebrać człowiekowi dziecko.
To musi zrobić.
Ojciec pozna los Megan, nie będzie żył w niepewności. Ale Matthews uczyni z niej tak przerażający spektakl, że Collier nigdy nie zapomni tego obrazu. Przybije ją do krzyża, użyje noża, zostawi ją. I ucieknie.
Collier będzie oglądał setki kolorowych zdjęć z miejsca zbrodni z jej okaleczonym ciałem i każdej nocy do końca życia będzie go dręczyć pytanie, jak bardzo cierpiała.
Łazarzu, wróć do grobu. Wróć, wróć. Śpij.
Śpij na wieki, krwi i kości.