W wędrówce życia, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu ślad niemylnej drogi
W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
Dante Alighieri
– Powiem wam wszystko, co chcecie wiedzieć. Ale, na miłość boską, poślijcie kogoś na poszukiwanie mojej córki.
– Proszę zacząć od początku.
– Jestem pewny, że jest przetrzymywana w obozie odnowy religijnej gdzieś w pobliżu Front Royal. Przez człowieka, który nazywa się Aaron Matthews. Konnie Konstantinakis miał wydruk z bazy danych, listę szarych furgonetek zarejestrowanych w tym rejonie. Matthews jeździ właśnie takim samochodem i…
– Mamy własną listę zadań, panie Collier – odezwał się szorstko detektyw z wydziału zabójstw, tracąc cierpliwość. – Pozwoli pan. Możemy zacząć jeszcze raz od początku? Jest mnóstwo rzeczy do omówienia.
Ich własna lista zadań. Och, oczywiście. Nawet taki prawnik jak Tate, który od pięciu lat nie parał się sądownictwem, potrafił się zorientować, że to podejrzana sprawa. Gdy Tate siedział już w radiowozie pod gabinetem Matthewsa, policjanci spisali oświadczenie Bett, w którym potwierdziła wszystko, co Tate powiedział o szaleńcu. A potem, niezbyt grzecznie, kazali jej się wynosić.
– Pani pojedzie do domu. To nie pani sprawa.
Popędzili na sygnale do głównego biura policji stanowej i zostawili Tate’a w pokoju przesłuchań prawie na dwie godziny, podczas których myślał, że zwariuje. Krążył po pokoju i zwracał się z błaganiem do lustra weneckiego. Nikt nie odpowiedział.
W końcu zaraz po północy w pokoju zjawiło się dwóch detektywów, którzy rozpoczęli przesłuchanie, nie zwracając uwagi na uparte prośby Tate’a, żeby przynajmniej powiadomili policję hrabstwa Shenandoah.
Westchnął.
– Czy jest gdzieś w okolicy Ted Beauridge?
– Nie. Proszę od początku.
– Czy mogą mi panowie przynajmniej powiedzieć, o co chodzi?
– Otrzymaliśmy anonimowy telefon, że ktoś widział, jak zakopuje pan na swoim polu coś, co wyglądało na zwłoki…
– Zwłoki? Czy wyście poszaleli?
– Ofiara nazywała się Emily Rostowski. Sprawdziliśmy, że rozpytywał pan o nią. Bardzo zależało panu na tym, żeby ją znaleźć. Chyba wiemy dlaczego. Dlaczego ją pan zabił?
– Kiedy otrzymaliście ten telefon? Zaraz po tym, jak zadzwoniłem w sprawie Matthewsa. Nie widzicie? To on was zmylił! To wszystko zasłona dymna.
– Ten tajemniczy Matthews – mruknął policjant. I zwrócił się do drugiego: – To chyba diabeł wcielony.
– Musiał ją zabić i zakopać na moim polu. – Tate zawahał się i przypomniał sobie środowy ranek. – Proszę posłuchać, wydawało mi się, że ktoś obserwował dom w tym dniu, kiedy Megan zniknęła.
– Złożył pan doniesienie?
– Nie.
– Dlaczego?
Ponieważ gdy stał przy oknie, pijąc poranną kawę, pomyślał, że widzi Martwego Reba.
– Po prostu nie złożyłem. Ale może ta Emily była świadkiem porwania Megan i on dlatego ją zabił. Może była jego wspólniczką i nie chciał, by żyła. Gdy zrozumiał, że go rozgryzłem, zadzwonił, żeby donieść na mnie, a sobie dać czas na ucieczkę do obozu, gdzie zabije moją córkę.
– To bardzo wymyślne, proszę pana. A jak pan wytłumaczy fakt, że ta dziewczyna została zabita nożem kuchennym, na którym są pańskie odciski palców?
– Proszę porozmawiać z Konniem. On…
– Były detektyw Konstantinatis jest w szpitalu i nie może z nikim rozmawiać. Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę.
– A więc z Beauridge’em. Jestem pewny, że Matthews włamał się do mojego domu w środę i podłożył listy, które rzekomo napisała Megan. Wtedy zapewne ukradł nóż.
– Przyczyną śmierci była utrata krwi po poderżnięciu gardła. Ach, poza tym miała wycięty język. To stało się, gdy jeszcze żyła.
– Obrzydliwy rodzaj zabójstwa – dodał drugi detektyw.
Tate czuł coraz większy niepokój. Myślał o twarzy Megan, jej ustach…
– Przeszukaliśmy pański dom…
– Zakładam, że mieliście nakaz.
– Mnóstwo nakazów – odpowiedział radośnie detektyw. – Stwierdziliśmy, że większość rzeczy córki jest spakowana. Jej pokój wygląda jak magazyn.
– Ona mieszka u matki.
– Nie ma żadnych jej zdjęć, ubrań, nic osobistego. Odnieśliśmy wrażenie, że chciał się pan z nią pożegnać już jakiś czas temu. Dlatego zastanawia nas cała ta historia o porwaniu przez wariata.
Tate zmarszczył brwi. Nakaz? Odciski palców? Tkwiący w nim prokurator zaczął się niepokoić sprawą. Procedury, które powinny trwać cały dzień, zajęły im godzinę albo dwie.
– Chwileczkę, panowie. Jaki był powód mojego aresztowania?
– Prawdę mówiąc, proszę pana – powiedział sztywno detektyw – to my prowadzimy przesłuchanie. Jeśli nie ma pan nic przeciwko.
– Właśnie zaczynam mieć – odrzekł Tate. – Kiedy otrzymaliście sądową ekspertyzę noża? Pół godziny temu? Aresztowaliście mnie z powodu donosu i ciała znalezionego w okolicy mojego domu. To nie przejdzie, panowie.
Byli nieźli. Twardzi jak stal. Tylko jeden z nich okazał jakiekolwiek emocje, drobny błysk w oku, który jednak szybko zniknął.
– Jeśli pan pozwoli…
– Trzymaliście mnie tu przez dwie godziny, czekając na ekspertyzę. Nie zwróciliście uwagi na oświadczenie mojej żony. I skleciliście jakąś bzdurę, żeby dostać nakaz przeszukania mojego domu.
Uśmiechnęli się, ale stracili nieco na pewności siebie.
– Sugeruje pan, że sfabrykowaliśmy dowody?
Tate nie potrafił przestać myśleć o obozie odnowy religijnej Matthewsa. Przypomniał sobie zeznanie Petera Matthewsa o tym niesamowitym miejscu: ojciec wygłaszający kazanie do pustego pola o północy.
– Czy znał pan Anne Devoe? – Teraz policjanci przejęli inicjatywę. Co potwierdziło wszystko, co Tate powiedział na temat tej sprawy.
– Była przyjaciółką Megan. Matthews był również jej terapeutą.
– Do tej pory Matthews był kaznodzieją. Teraz stał się terapeutą.
– To ten sam człowiek. Udawał Jamesa Petersa. James to imię jego ojca. Peter był jego synem. On…
– Jasne. – Kazali mu jeszcze raz opisać wypadki tej nocy, kiedy zniknęła Megan.
– Skoro jestem aresztowany, mam prawo do adwokata.
– Oczywiście – odparł sennie młodszy z detektywów.
Tate wyobraził sobie Megan, związaną i zakneblowaną, leżącą gdzieś w zabudowaniach Matthewsa.
– Muszę powiedzieć, panie Collier, że wygląda pan na nieźle zdenerwowanego.
Tate wściekł się.
– Moja córka…
– Czy miał pan kiedykolwiek stosunek z Anne Devoe?
Powstrzymał gniew.
– Nigdy jej nie widziałem.
– W rzekomym liście samobójczym było napisane, że miała romans ze starszym mężczyzną. To był pan, prawda?
– Powiedziałem już, że nigdy jej nie widziałem!
– Czy wysłał pan gdzieś córkę, ponieważ wiedziała o pańskim romansie z Anne Devoe? I upozorował pan porwanie?
– Zwariowaliście?
– Czy zabił pan Anne Devoe?
Dołączył drugi detektyw.
– Czy zabił pan Emily Rostowski, ponieważ wiedziała, że zabił pan Devoe?
– To bzdury!
– Nie odpowiedział pan na pytania.
– Nie.
– Skąd wzięły się policyjne akta panny Devoe w pańskim samochodzie?
A więc o to chodzi. Tate zrozumiał w nagłym olśnieniu. Oczywiście. Gdzieś pojawiło się słówko, że Tate przyczynił się do opóźnienia ponownego postępowania w sprawie Devoe. A może był jedynym podejrzanym, jakiego w tej chwili mieli. Dzięki tej teorii spiskowej łatwiej im będzie oznajmić państwu Devoe, że nie udało im się znaleźć podstaw do oskarżenia kogoś o zamordowanie ich córki.
Pobawią się z nim przez całą noc, spiszą jedno czy dwa zeznania i jutro wypuszczą. Przepraszamy za kłopoty. Jeśli chce pan złożyć skargę, proszę skontaktować się z naszym przełożonym… Nawet gdyby zdołał ściągnąć tu prawnika, powiedzmy za pół godziny, procedura habeas corpus potrwa do rana. Nic nie mógł zrobić.
A z każdą mijającą minutą Aaron Matthews przybliżał się do Megan.
Postanowił spróbować współpracy.
– Wziąłem teczkę Devoe przez pomyłkę. Szukałem czegoś dotyczącego mojej córki.
– Jasne – odrzekł jeden z detektywów, a następnie zapytał, kiedy ostatnio prowadził samochód Megan.
– Jakiś miesiąc temu, jak przypuszczam.
– Tak wytłumaczy pan obecność swoich odcisków na klamce?
– Chyba właśnie tak.
W tej chwili Tate zerknął na kalendarz i poczuł przerażenie. Zobaczył tabelkę tygodni.
Jutro… Wielki Piątek. Nie! Już po północy. Dziś jest Wielki Piątek.
– Panie Collier, czy pan nas słyszy?
Peter Matthews powiesił się w Wielki Piątek pięć lat temu. Rozprawa apelacyjna była wyznaczona na dzień po Wielkiej Nocy. Tate naradzał się z adwokatem, który zażartował coś o zmartwychwstaniu, gdy zadzwonił telefon z dystryktu, że chłopak nie żyje.
– Czy możemy jeszcze raz omówić wydarzenia sprzed jej zniknięcia?
– Sprzed?
– Powiedzmy z poprzedzającego tygodnia.
Tate westchnął. Spojrzał na drzwi i zmrużył oczy na widok czegoś, co tam zobaczył. Przeniósł wzrok z powrotem na detektywów.
– Dobrze już, dobrze. Olewam moje prawa i powiem wam wszystko, co przychodzi mi do głowy. Pełne zeznanie. Nie wyznanie, ale oświadczenie w sprawie Devoe. Ale potrzebuję kawy i będę musiał skorzystać z kibla.
Wymienili spojrzenia i potaknęli.
– Pójdę z panem – mruknął jeden z detektywów.
Tate się roześmiał.
– Byłem prokuratorem stanowym przez dziesięć lat. Nie ucieknę.
– On pójdzie z panem – odburknął drugi.
– Jak tam chcecie – mruknął Tate.
Wyszli z wydziału kryminalnego na zaniedbany korytarz, przypominający podmiejską szkołę. Zbliżyli się do męskiej toalety.
– Przepraszam – powiedziała kobieta, która wpadła na Tate’a i pospiesznie odeszła, stukając obcasami.
Tate nic nie odrzekł, patrzył tylko, aż znikła za rogiem z dwiema grubymi księgami pod pachą.
Dwaj mężczyźni weszli do łazienki i podeszli do sąsiednich pisuarów. Tate usłyszał rozpinanie rozporka spodni tamtego, odczekał pół minuty i przyłożył detektywowi do ucha pistolet, który Bett przekazała mu na korytarzu.
– O kurwa. Skąd to wziąłeś? – Policjant sprawiał wrażenie równie zdziwionego jak niezadowolonego.
Tate wyciągnął pistolet detektywa z kabury i wrzucił go do klozetu.
– Zapnij rozporek.
– To bzdury. Nie może pan…
– Cicho – warknął Tate.
Wepchnął policjanta do kabiny i posadził.
– Klucze. W której kieszeni?
– Pierdol się.
Tate znalazł kółko.
– Ten jest od kajdanek? – Wybrał mały kluczyk na łańcuszku.
– Popełnia pan karygodny błąd, Collier. Odsiedzi pan sporo lat.
– Uznałem, że i tak mnie to czekało. Jako mordercę i tak dalej.
Tate schował klucze i przykuł detektywa do rury. Zakneblował go papierowym ręcznikiem i obwiązał mu usta krawatem w paski.
Wyszedł szybko na korytarz. Ubrana w garsonkę Bett stała w pobliskiej wnęce, blada i zdenerwowana. Na jej piersi kołysał się jeden z jego starych identyfikatorów z biura prokuratora stanowego. Żeby dodać sobie wiarygodności jako prokurator, ściskała nadal pod pachą dwie potężne księgi, które znalazła na biurku w jego domu. „Kontrakty prawne”, tom pierwszy i drugi.
Gdy przechodzili koło dyżurnego sierżanta, machając mu sennie na dobranoc, Bett powiedziała:
– Przyjechałam tu twoim samochodem, Tate. Będą go szukać, prawda?
– Schowamy go gdzieś w pobliżu – odpowiedział, podnosząc klucze, które zabrał detektywowi. – A potem dodamy do naszej listy dzisiejszych wykroczeń niewielką kradzież.
Wielki Piątek, pomyślała Megan z ironią, wyglądając przez szparę w gipsowej ścianie.
Uciekam z kościoła w Wielki Piątek.
Przerwała na chwilę, zwinęła obolałe dłonie i przyjrzała się swojemu dziełu. Szpara w drugiej ścianie tworzyła spory półksiężyc. Dziura będzie nieduża, ale Megan miała nadzieję, że się przez nią przeciśnie. Oparła nogę o gips i popchnęła. Rozległ się trzask. Serce podskoczyło jej, gdy zobaczyła pęknięcie – bez trudu się tędy przeciśnie.
Został jej jeden nóż. Wsunęła go do szmacianego buta. Na wszelki wypadek.
I zaczęła mocno kopać.
Po pięciu solidnych uderzeniach gips poddał się i wpadł do następnego pomieszczenia. Przecisnęła się przez otwór i wstała, po czym niemal natychmiast przewróciła się, dusząc się i czując zawroty głowy od zgniłego odoru, który dosłownie wyżerał oczy. Zemdliło ją. Zajrzała do środka z drżeniem. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek poza słabą poświatą padającą zza okien, które sprawiały wrażenie niemytych od wielu lat.
Okna bez krat!
Przesuwała się wzdłuż ściany. Wspaniale! – pomyślała. To pomieszczenie było kolejnym magazynem pełnym narzędzi. Wybrała duży sekator i podeszła do okna.
Otoczył ją ponownie obrzydliwy, duszący smród zgnilizny. Ruszaj się, ponagliła samą siebie, zapomnij o smrodzie, zapomnij o wszystkim poza ucieczką. Wzięła ze stołu długi żelazny pręt i odchyliła się jak pałkarz przygotowujący się do odebrania szybkiej piłki.
Żegnajcie, świry, pomyślała. Usmażcie się w piekle.
Szkło rozprysło się z cudownym muzycznym brzękiem, kawałki poleciały dookoła. Megan odskoczyła, gdy żelazny pręt uderzył w betonową ścianę po drugiej stronie szyby i odbił się w jej stronę. Przykucnęła i zdusiła krzyk.
Nie!
To było okno, owszem, ale nie otwierało się na przykład na podwórze. Ktoś zamurował je betonową ścianą, która łączyła się z murem kaplicy jakieś pięć czy sześć stóp nad oknem. Poświata, którą widziała, pochodziła z niewielkiej żarówki zwisającej nad drzwiami prowadzącymi do dalszych pomieszczeń w piwnicy, teraz również zamurowanych.
Jej wymarzone słońce stanowiło tylko iluzję.
Megan rozpłakała się, chwyciła ponownie pręt i uderzyła w ścianę, niepomna rozdzierającego bólu w dłoniach. Rozległ się brzęk, po czym pręt upadł na podłogę. Megan osunęła się na kolana i zaszlochała. Mięśnie jej zwiotczały i po chwili leżała na ziemi.
Po jakimś czasie odwróciła się w nadziei, że znajdzie kilof albo cokolwiek, czym przebije ścianę.
I wtedy zobaczyła.
Podniosła się z jękiem.
Nie. O Boże, nie.
Potknęła się, chcąc się cofnąć. Krzyczała.
– Nie, nie, nie!
Pomocy, proszę…
Światło żarówki wpadało przez strzaskane okno. Oświetlało zakurzoną podłogę pełną śladów nienależących do niej. Wyciągało z półmroku narzędzia i warsztat, poplamione ściany i stare mahoniowe rzeźby ołtarzowe. Krzyże, Biblie, bicze i prymitywne obrazy religijne.
I padło na wznoszące się nad nią dwa krucyfiksy rozmiarów człowieka, z figurami spoglądającymi na nią smętnymi oczodołami. W całej swojej przerażającej chwale. Gdy przedostała się przez ścianę, znajdowały się w cieniu.
Przyglądała im się, czując, że uchodzą z niej resztki siły i woli, przemieniając się w paniczny lęk. Z jej gardła wydobył się zduszony krzyk.
Figura po lewej przypominała posąg anioła na dziedzińcu. Miała sześć stóp wysokości i wisiała na starym, zniszczonym krzyżu z nieheblowanego drewna. Przez dłonie i stopy przechodziły czarne, przerdzewiałe gwoździe. Ale między tą figurą a tamtym posągiem była zasadnicza różnica. Ta była kiedyś żywym człowiekiem.
Wychudłe ciało, wysuszone i skurczone, pociemniałe z wiekiem, ubrane w rozpadającą się przepaskę biodrową, odpadające, zwisające kawałki ciała. Puste oczodoły spoglądające ku dołowi, do nagiej czaszki przybita rdzewiejącymi gwoździami korona cierniowa. Ciało składało się z mchu, materii i pajęczyn, które niegdyś były żywą tkanką. Musiało tu wisieć od lat, uświadomiła sobie Megan. Skóra skurczyła się i odpadała od gwoździ, pozostawiając blizny jak po ostrych cięciach.
Z ust tego człowieka, rozciągniętych w grymasie bardziej przypominającym uśmiech niż zastygłe oblicze śmierci, zwisało coś, co wyglądało jak język – ale nie tego mężczyzny. Został wepchnięty do jego ust niedawno, szary, rozkładający się… Pokryty stadem much i pająków.
To był starzec. Ojciec Matthewsa. Wciąż rozpoznawalny, nawet teraz.
Na drugim krzyżu wisiało ciało dużo młodszego mężczyzny. On również nie żył od kilku lat. Ciało było wyschnięte i napięte.
A potem zobaczyła kolejny krzyż, trzeci, leżący na podłodze między tamtymi. Jeszcze niezbity.
To dla mnie, uświadomiła sobie z przerażeniem. Wielki Piątek…
To dla mnie.
Potykając się, Megan ruszyła z powrotem ku dziurze w ścianie – ku drzwiom, które miały ją ocalić. Drżąc w panice i szlochając, przecisnęła się z powrotem, raniąc sobie policzki i ręce, i rzuciła się na podłogę po drugiej stronie. Leżała na boku na zimnej posadzce magazynu, łapiąc spazmatycznie powietrze.
Nawet nie podskoczyła z zaskoczenia, gdy jakaś ręka zaczęła delikatnie gładzić ją po włosach. Otworzyła oczy i zobaczyła, że wewnętrzne drzwi, te do kaplicy, są otwarte.
– Nie – wyszlochała.
– Widziałaś ich? – odezwał się Aaron Matthews. – Widziałaś? To mój ojciec i syn.
– Proszę, nie…
Odwrócił ją. Krzyknęła na widok jego twarzy. Była przerażająca, poplamiona zakrzepłą krwią spływającą z rany nad uchem. Włosy też miał sklejone, a oczy dziwnie zaczerwienione. Wyglądał jak dzikie zwierzę, jak hiena. Chwycił ją za ręce, a na jego usta wypełzł szalony grymas.
– Spójrz na swoje dłonie! Stygmaty! Czyż Bóg nas nie zaskakuje?
Otworzył drzwi do pomieszczenia z krucyfiksami i popchnął ją.
– Nie, nie każ mi tam wracać. Proszę! Zrobię, co zechcesz – szlochała. – Proszę, nie, ja nie mogę… Nie mogę.
Znów ją popchnął. Upadła na ziemię u stóp krzyża, na którym wisiał ojciec.
– Był głupcem – powiedział Aaron, spoglądając na wiszącego mężczyznę. – Gdy uciekł policji, wrócił tutaj. Naprawdę myślał, że będę go ukrywał. Kazałem mu pracować nad jego telefonem. Chciał osobiście rozmawiać z Bogiem. Był już wtedy całkiem szalony. Nie zauważył, że wprowadziłem pewne zmiany w okablowaniu. Upiekł się żywcem. Potrzeba było pół roku, żeby pozbyć się smrodu.
Odwrócił się do drugiego krzyża.
– A Peter… mój syn. Ty i Peter stworzycie doskonałą parę. Wiedziałem, że go polubisz.
Matthews chwycił Megan za ramię, przyciągnął ją do ściany, skrępował jej ręce i przywiązał do rury.
Po czym podszedł do leżącego na podłodze krzyża i zaczął przybijać poprzeczną belkę do pionowej.
– Wspinamy się po drabinie Jakubowej… – zaśpiewał.
Megan zamknęła oczy. Jęczała i szlochała przy każdym uderzeniu metalu o metal.
Wjeżdżając do Shenandoah, przenosimy się w inny czas – nie wojny secesyjnej, jak można by się spodziewać, ale epoki zawieszonej w jakimś okresie zdecydowanie wcześniejszym niż teraźniejszość, choć niezupełnie przeszłym. Zwłaszcza o trzeciej rano. Wychudłe psy zerkają niespokojnie na zielone łąki za skrytymi w cieniu domami. Porzucone budowle. A na zboczach wzgórz: czarne okna prowadzące w labirynt jaskiń, które ciągną się pod całymi pasmami Shenandoah i Blue Ridge.
Tate i Bett pędzili ukradzionym samochodem wzdłuż ścian złowrogiego lasu – wyniosłych sosen, karłowatych dębów, turzycy, młodego kudzu i winobluszczu. Tate przysiągłby, że widział oczy wyglądające spomiędzy drzew i pomyślał o Martwym Rebie.
Ale nieszczęsny konfederata nie mógł zajść tak daleko na zachód, upomniał się w duchu Tate.
– Joshua mówił, że dzwoni z jakiejś stacji benzynowej we Front Royal.
– Pewnie są ich dziesiątki.
– Ale on jechał sześćdziesiątkąszóstką. To pewnie będzie ta, którą zobaczył z autostrady. To dobra wiadomość. Takie stacje są otwarte przez całą noc.
– Jak sądzisz, co się z nim stało? – spytała Bett. – Mam na myśli Joshuę.
Tate się nie odezwał; oboje znali odpowiedź.
Była druga rano. Nie sądzili, że dyżur będzie miał ten sam sprzedawca, który powiedział Joshui, że widział szarą furgonetkę w środę. Mieli jednak nadzieję, że może ktoś słyszał o Aaronie Matthewsie.
Ale nikt nie słyszał.
Młody chudy pomocnik z wielkim złotym krzyżem na szyi roześmiał się, gdy spytali o obozy odnowy religijnej.
– Te wzgórza są nimi usiane. Dosłownie usiane. Jeden z tych kaznodziejów wyleczył moją babcię z raka, a szkoda, że państwo nie widzieli, jakiego miała wielkiego guza.
Dziesięć minut później, już głębiej w Blue Ridge, Tate zjechał na starą stację benzynową Sunoco. Starszawy sprzedawca przyjrzał im się podejrzliwie, gdy zapytali o obóz wielebnego Matthewsa.
– Matthews, hę? Jesteście jego kumplami?
– Niezupełnie. Coś nie w porządku?
– Niby wszystko w porząsiu. Jeśli nie liczyć całej rodzinki. Dałbym se rękę uciąć, że James Matthews był całkiem pomylony, jak go aresztowali za to, że się na dziewuszkę z nożem rzucił. – Tate i Bett wymienili spojrzenia. – A ten jego chłopak, Aaron… gdy przejął interes, to zamknęli kościół.
– Gdzie to jest?
– Podjedźcie do stacji Shella jakieś trzy mile stąd. Zaraz za stacją skręćcie w prawo w Parker Road. Potem będzie z pięć, sześć mil w góry. Jak się droga skończy, to jedźcie dalej. Nie ma żadnych znaków, trza jechać na wyczucie. Kiedyś była taka wariacka rzeźba przy wejściu. Coś jakby anioł. Nie chciałbym tam jechać o tej nocnej porze, nie, proszę pana, ale chcieliście wiedzieć, jak dojechać, a nie, co o tym sądzę.
Tate podał mu banknot dwudziestodolarowy i wrócił na szosę.
Zaledwie kilka minut później usłyszeli jakieś ćwierć mili za sobą syrenę. Rozejrzeli się. Lokalny patrol. Kogut rozjarzył się, a samochód przyspieszył.
– Myślisz, że wie, że to my? – spytała Bett.
– Nie przekroczyłem prędkości. Musieli się domyślić, że zabraliśmy samochód. – Stopa Tate’a zawahała się nad pedałem gazu. – Co mam zrobić?
– Pruć przed siebie – podpowiedziała Bett.
Posłuchał jej.
Pruł jak szalony przez jakieś dwie mile.
Szwedzi robią niezłe samochody, ale nie mogą się one równać z silnikiem pościgowego plymoutha.
– Nie dam rady – powiedział Tate.
Zdjął nogę z pedału gazu.
– Pogadam z nim. Może przynajmniej pośle samochód do obozu.
– Nie – odparła Bett.
– Że co? – Tate skierował samochód ku żwirowemu poboczu.
– Oni nie wiedzą, że jestem z tobą, prawda? – spytała.
– Chyba nie. Co zamierzasz?
Bett otworzyła torebkę i zaczęła w niej grzebać. Zawahała się, odetchnęła głęboko i wyprostowała się, zerkając w lusterko i gładząc policzek charakterystycznym dla siebie gestem.
Co ona robi? – zastanawiał się Tate.
Nagle rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Bett trzymała w ręce ostry kawałek lusterka z puderniczki.
– Bett! – krzyknął Tate.
Uniosła odłamek do twarzy, krzyknęła i oparła się o drzwi. Z głębokiej rany na policzku popłynęła krew.
– Oj – jęknęła żałośnie Bett. – To boli.
Tate zatrzymał samochód na poboczu i patrzył na krew płynącą po jej ustach, podbródku, spadającą na dekolt.
– Wysiadać z samochodu! – rozległ się metaliczny głos w prostokątnej paszczy głośnika na dachu.
Młody funkcjonariusz stanął przy otwartych drzwiach radiowozu, mierząc Tate’owi w głowę z rewolweru, który wydawał się nieduży w wielkiej dłoni policjanta. W drugiej ręce trzymał mikrofon.
– Wysiadać z samochodu. Ręce do góry.
Przez moment nikt się nie ruszył.
A potem drzwi po strome Bett otworzyły się szybkim ruchem – tak szybko, że Tate pomyślał, że kolejny zastępca szeryfa podkradł się do nich niezauważony.
Krzyknęła głośno i stoczyła się na trawę pobocza. Nadgarstki miała owinięte paskiem torebki, jakby związane. Uderzyła mocno o ziemię, nie mogąc sobie pomóc rękami. Kurz zmieszał się z zaskakującą ilością krwi spływającej z jej policzka.
– Pomocy! – krzyknęła. – On mnie porwał!
– Nie ruszać się! Nikt się nie rusza! – zawołał policjant, przesuwając pistolet w kierunku Bett. Tate siedział bez ruchu, z rękami na kierownicy.
Bett podpełzła do policjanta.
– On ma nóż! – krzyknęła. – Pomocy, proszę. Skaleczył mnie. Jestem ranna. Pomocy! – Jej lament przypominał płacz przerażonego dziecka; czołgała się w stronę radiowozu. – Zamierzał mnie zgwałcić! Zabierzcie mnie stąd! Proszę, och…
Policjant uległ instynktowi.
– Wszystko będzie w porządku, tutaj, proszę pani. To ten gość z Prince William, tak? Ten, który zabił tamtą dziewczynę? Gdzie jest nóż?
– Ma go za pasem. Zabrał mnie z baru przy autostradzie – płakała. – Porwał mnie, dotykał.
– Wyżej ręce – zawołał policjant do mikrofonu. – Ale już!
Tate uniósł ręce.
– Co się stało? – policjant zwrócił się do Bett, która była już całkiem blisko.
– Skaleczył mnie… zgwałcił… potrzebuję lekarza… – Słowa ginęły w szlochu.
– Ty w samochodzie. Trzymaj prawą rękę tak jak teraz, a lewą sięgnij do okna i otwórz drzwi. Nie ruszaj prawą ręką.
Tate się nie ruszył.
– Nie będę powtarzał. Mam…
– Odłóż to! – wrzasnęła Bett tuż za jego uchem. Pistolet Tate’a dotykał lufą szyi policjanta.
– A niech to.
– Już.
– Mam go na celowniku, proszę pani. Jeśli pani coś mi zrobi, to już po nim. Zastrzelę go. Przysięgam… – Ale powiedział to ze wstydem, a nie zdecydowaniem, toteż kiedy Bett krzyknęła:
– Szukamy córki i, do cholery, zabiję cię, jeśli będę musiała! – Niechętny pomruk policjanta poprzedził stuk jego wielkiego smitha & wessona o ziemię.
Bett odsunęła się od górującego nad nią mężczyzny, który zmartwiał na widok dzikości malującej się na jej twarzy; może zastanawiał się, jak blisko śmierci się znalazł.
Policjant oparł się o samochód.
– W porządku – mruknęła Bett. – Proszę się położyć na ziemi. Na brzuchu.
Tate wysiadł z samochodu i podbiegł do nich.
– Jadą następne samochody, proszę pani. Będą tu za dwie minuty.
– Tym bardziej musimy się pospieszyć.
Dał za wygraną. Bett podała Tate’owi rewolwer policjanta.
– Zostań tu – zwrócił się do niej Tate. – Zatrzymaj go, a gdy przyjedzie reszta, postaraj się przekonać ich, żeby posłali przynajmniej jeden samochód do obozu.
Skinęła głową, przyciskając lewą rękę do okropnej rany na policzku.
– Posłuchaj – ciągnął z powagą. – Gdy przyjadą, połóż pistolet na ziemi i podnieś ręce. Będą zdenerwowani i gotowi strzelać. Rób dokładnie to, co ci każą. Zrozumiałaś?
Potaknęła. Dotknął jej policzka, ocierając nieco krwi.
– Jedź, Tate. Jedź i znajdź ją.
Ucałował ją w czoło i pobiegł do samochodu.
Docisnął pedał gazu, obryzgując patrolowy wóz żwirem i pyłem. Przejeżdżając przez wzniesienie na drodze – prędkościomierz zbliżył się do czerwonego półksiężyca ostrzeżenia – zobaczył jeszcze we wstecznym lusterku Bett, która kucała obok wyciągniętego na ziemi policjanta i bez wątpienia szczerze go przepraszała. Niemniej pistolet, który mocno ściskała oburącz, nadal był wycelowany w jego twarz.
Ojciec po lewej, syn po prawej.
Ja w środku.
Megan przyglądała się, jak Matthews pospiesznie miesza beton na cokół trzeciego krzyża.
– Zabiłeś Annie – szepnęła. Nie dosłyszał albo udał, że nie słyszy, powtórzyła więc te słowa.
– Wiedziałem, że się przyjaźniłyście – wyjaśnił. – Gdy cię śledziłem, często widywałem was razem. Zaczepiłem ją któregoś wieczora i porozmawialiśmy trochę, namówiłem ją na terapię. Musiałem dowiedzieć się paru rzeczy o tobie. Annie miała swoje grzeszki, lęki, winy, jak każdy. Ja tylko pomogłem jej to zrozumieć.
Megan krzyknęła cicho i szarpnęła sznur. Ręce miała unieruchomione.
Matthews wziął z warsztatu młotek i trzy długie gwoździe. Położył je obok krzyża, podszedł do niej i zaczął rozwiązywać sznur.
Przytuliła się do ściany.
– Proszę, nie…
Ostatni kawałek sznurka trzasnął w jego silnych dłoniach.
Pociągnął ją w kierunku krzyża, rzucił na kolana. Wyciągnął z kieszeni coś białego i miękkiego.
Kielich lilii. Wpiął go w jej włosy.
– Dla ciebie nie ma korony cierniowej – powiedział łagodnie, gładząc szlochającą po włosach. – Sadziłem lilię, kiedy zadzwonił strażnik, że Peter się powiesił. Zawsze o tym myślę, gdy patrzę na lilie. Teraz myślę również o tobie.
Podniósł jeden z długich ostrych gwoździ.
I wtedy przez swój szloch Megan usłyszała wznoszący się dźwięk.
Wiatr?
Tak. Nie.
Dźwięk układał się w słowa. Nie, w jedno słowo. Jej imię.
– Megan…! – Niosło się po zabudowaniach. – Megan! – Upiorny, nieludzki.
Starzec, pomyślała. Nie, to niemożliwe. On nie żyje. Co to jest?
Matthews również zamarł. Odwrócił głowę w kierunku, skąd dochodził dźwięk, otwierając szeroko oczy. Po raz pierwszy na jego twarzy odmalowała się niepewność. I przerażenie.
I wtedy uświadomiła sobie, że całkowicie zwolnił uchwyt.
Upadła na ziemię, zanim zdążył zareagować, i chwyciła młotek w obie ręce. Uderzyła go mocno tuż pod klatką piersiową. Osunął się na kolana, chwytając za brzuch. Megan zamachnęła się ponownie młotkiem, ale on już się podniósł i wymachiwał gwoździem ostrym jak sopel lodu. Straciła równowagę, upuściła młotek i rzuciła się do drzwi.
Nie biegła w żadnym konkretnym kierunku. Pędziła przed siebie gnana paniką – wybiegła z kaplicy, w górę schodami, potem w dół, jednym z niekończących się korytarzy w zabudowaniach. Jej nogi wreszcie chroniło prymitywne obuwie.
Szarpała wszystkie drzwi, ale były zamknięte. Dobiegła do końca korytarza, ogarniała ją coraz większa rozpacz. Minęła okno. Ale było zakratowane jak wszystkie pozostałe. Biegła dalej. Korytarz skręcił w lewo, po czym skończył się niespodziewanie kolejnymi drzwiami. Oczywiście zaryglowanymi. Uderzyła rękami w drewno. Twarde jak stal.
Wracaj, wracaj!
Odwróciła się. I stanęła w miejscu jak wryta.
Stukot straszliwej laski.
Szuranie.
Megan wcisnęła się we wnękę.
Świszczący oddech, flegma w płucach. Potwór się zbliżał.
– Megannnnn – zawołał swoim nieziemskim szeptem. – Megan…
Mijał właśnie zakratowane okno i światło nędznej żarówki rzuciło jego cień na ścianę naprzeciwko Megan.
Piętnaście stóp. Dziesięć.
Przycisnęła się do drewna, drżąc, usiłując powstrzymać szloch.
Zobaczyła rosnący cień, gdy zbliżał się do zakrętu korytarza. Chudy kształt, zgięty wpół, poszarpane ciało zwisające z rąk i nóg, zaostrzona laska. Oparła się mocniej o ścianę, a pod jej stopą skrzypnęła deska.
Nie!
Zatrzymał się. Przechylił głowę i uniósł kościaną laskę niczym miecz.
Proszę, nie…
Zbliżył się w ciemnym rozbłysku.
Megan przycisnęła dłoń do ust, kiedy ich oczy się spotkały. Krzyknęła nie ze strachu, ale z przerażenia i smutku.
– Josh! – szepnęła. – O Boże, Joshua!
Joshua LeFevre zniżył laskę, oparł się o ścianę. Wyciągnął ku niej rękę, po czym opuścił ją.
Cząstka Megan wyrywała się, żeby go objąć. Ale nie mogła, tak bardzo odstręczał ją jego widok. Trudno go było rozpoznać. Potwornie zmasakrowany – pocięty i posiniaczony, rany pokryte zaschniętą krwią, zabrudzona chustka owinięta wokół szyi niczym bandaż. Spuchnięte oko całkowicie zamknięte. Większość dredów wyrwana z głowy, pokrytej błotem i strupami.
Upadł na posadzkę.
Megan podeszła do niego, uklękła i wzięła go za rękę.
W zasadzie jego słowa to były upiorne, urywane jęki. Uniosła zaimprowizowany bandaż. Miał na szyi straszliwą ranę, ale nóż nie trafił w tętnicę, a brzegi rany były suche. Gdy oddychał, powietrze z sykiem wydobywało się zarówno przez usta, jak i ranę.
– Wydawało mi się, że usłyszałem twój krzyk. Przed chwilą. Czy – wycharczał – czy to ty byłaś tu przez cały czas?
Przytaknęła.
– Myślałem, że cię zabił… – Chwycił go kaszel. – Myślałem, że to ktoś inny. – Kołysał się jak szalony, usiłując oddychać. Spróbował się uśmiechnąć. – Modliłem się, żebyś to była ty. Nie odpowiedziałaś, gdy… gdy napisałem… twoje imię na trumnie? Miałem nadzieję, że zostawisz jakąś wiadomość wśród kurzu.
– Nie wiedziałam, kim jesteś. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Nie mogłem pozwolić, żeby oni… – z trudem pokonywał ból -…dowiedzieli się o mnie.
– Jak się tu dostałeś?
Wyjąkał wyjaśnienie: Matthews rzucił go psom na zewnątrz. Ale zanim go wykończyły, w pobliżu pojawiła się młoda łania i pognały za nią.
Jego piękny głos, pomyślała Megan, szlochając. Stracony. Nie była w stanie patrzeć na jego twarz.
Znalazł złamaną kość jelenia, która nadawała się na laskę, i doczłapał do budynku, żeby poszukać telefonu. Ale tu nie było telefonów, a poza tym szybko zorientował się, że drzwi nie otwierają się od wewnątrz, że znalazł się w więzieniu. Usłyszał kogoś w środku i założył, że to albo mężczyzna z furgonetki, albo Emily. Spędził półtora dnia, usiłując ukradkiem wyśledzić, kto to.
– Szukałem… jakiegoś śladu, że żyjesz.
Dotknęła delikatnie okropnej rany na jego twarzy. Bała się, że on nie przeżyje.
– Czy byłaś… Nie byłaś jego kochanką, prawda?
– Co? – krzyknęła.
– Powiedział, że byłaś. Powiedział… powiedział, że chciałaś się ode mnie uwolnić.
– Och, Josh, nie. To… cokolwiek on mówił, było kłamstwem.
– Kim on jest? – wycharczał LeFevre.
– Nie ma teraz czasu. Możesz iść?
– Nie. – Odetchnął z trudem i skrzywił się, zamykając oczy. – Nie dam rady już nic zrobić.
Wciągnęła go głębiej do wnęki, żeby go ukryć.
– Zaczekaj tutaj.
– Dokąd… idziesz?
Gdzieś głęboko w Megan narastał gniew. Teraz się rozwinął, stał się czymś ostrym i straszliwym, jak kość jelenia, którą podniosła z ziemi. Pomacała jej ostrze kciukiem.
– Leż spokojnie, Josh. Nie odzywaj się.
– Zaczekaj – powiedział, przyglądając się jej. Najwyraźniej dopiero teraz zorientował się, że jest naga. – Weź… weź moje spodnie. – Zaczął ściągać dżinsy. Pomogła mu.
Włożyła je. Miała teraz buty i spodnie. Podarte i zakrwawione, niewiele więcej niż strzępy materiału. Ale czuła się tak, jakby miała na sobie zbroję.
Ucałował ją w czoło.
Gdzieś w dalszej części budynku trzasnęły drzwi.
Miejsca jak to…
Tate Collier widział wiele takich miejsc.
Podczas oględzin, na zdjęciach dowodowych.
Miejsca jak to, pełne złości, która wybucha w jednej chwili, a wystarczają dwa słowa o zimnej kolacji lub zepsutym telewizorze. Miejsca jak to, z których worki z ciałami wynoszone są z największym szacunkiem, na jaki stać pomocników koronera, miejsca, w których nocą słychać krzyki dzieci, ale rankiem nie znajdziesz żadnych dzieci.
Zerknął na rzeźbę anioła – odrażającą, ale nieodparcie fascynującą. Ruszył dalej błotnistą drogą wzdłuż ogrodzenia, szukając jakiejś wyrwy, przez którą mógłby się dostać do miejsca nazywanego Katedrą wśród Sosen. Przedostał się na tyły zabudowań i jechał przez jakiś czas wzdłuż strumyka, po ziemi porośniętej splątanymi dzikimi różami i forsycjami. Pomyślał, że chyba łatwiej byłoby przepłynąć ten strumyk. Woda była ciemna, więc domyślał się, że jest tu dość głęboko, ale nie głębia trzymała go na lądzie, tylko fale tworzone przez przepływające jadowite węże.
Po pięciu minutach znalazł się za domem i wspiął się po stromej skarpie. Upadł na brzeg, usiłując złapać oddech. Uznał, że od tej strony może się zbliżyć praktycznie niezauważony. Okien było niewiele, a teren porastały kępy drzew, wśród których mógłby się ukryć.
Podczołgał się do ogrodzenia z siatki. Drut kolczasty wyglądał groźnie, ale sama siatka była dość luźna; Tate uznał, że da radę rozciągnąć ją na tyle, żeby przejść górą. Spojrzał poprzez oka siatki na zabudowania.
Gdy wyciągnął rękę w kierunku ogrodzenia, usłyszał buczenie. Ręka zamarła. Spojrzawszy pod nogi, dostrzegł charakterystyczny zielony osad w miejscach, gdzie rosa gromadziła się na metalu. Pięćdziesiąt stóp od niego, za ogrodzeniem, znajdował się transformator.
Odskoczył od ogrodzenia i pobiegł wzdłuż siatki w poszukiwaniu furtki. Wiedział, że jakaś musi być – widział gruz i śmieci wyrzucane na brzeg potoku. Rygiel będzie można otworzyć patykiem lub rozbić kamieniem. Dwadzieścia stóp dalej trafił na furtkę.
Była zamknięta z drugiej strony na kłódkę.
Cholera. Nie ma jak do niej sięgnąć.
W tej właśnie chwili usłyszał wycie dobiegające z wnętrza budynku.
Ogarnął go szał. W jednej chwili. Z metalicznym trzaskiem lodu pękającego nocą na jeziorze.
Aaron Matthews zatrzasnął drzwi do pokoju za ołtarzem i wrzeszczał z frustracji, wściekłości i szaleństwa.
W głowie miał tylko jedną myśl: Zabij ją, zabij, zabij. Sięgnij do jej ust, tnij nożem, przybij jej białe dłonie i stopy do żywicznego drewna… Słuchaj jej niemego krzyku, patrz, jak pluje krwią, jak krew tryska w powietrze, tworząc mgiełkę.
Megan, Megan…
O Panie, który mi pobłogosławiłeś, który dotknąłeś mojego gorącego czoła Swoimi wargami…
Wyjął z kieszeni nóż myśliwski i otworzył.
Och, widzę ją, jak wisi na krzyżu, delikatne dłonie przebite gwoźdźmi, stopy złożone razem, przebite razem, kości strzaskane.
Krzyczy.
I krew – mnóstwo krwi tryskającej z jej ust.
Może chce się napić? Ocet na gąbce.
Jej krzyk…
Pokuśtykał w głąb korytarza.
Nie daj mi grzeszyć językiem…
Podszedł do drzwi pokoju Megan i otworzył je kopniakiem. Nie było jej. Poszedł dalej do kuchni, otwierając na oścież wszystkie szafki, w których mogła się schować. Nie ma jej.
Nie mogła wydostać się na zewnątrz. Gdzie…
– Aaron – odezwała się niskim, spokojnym głosem.
Odwrócił się. Była tu. Włosy związane, podarte spodnie, stopy obwiązane szmatami. W ręce trzymała długą zaostrzoną kość, niczym włócznię. Skąd ona to wzięła?
– Otwórz te cholerne drzwi – powiedziała spokojnie – i wypuść mnie stąd.
Wcześniej mógł się z nią bawić. Mógł szydzić z niej, kadzić jej i przekonać ją do zrobienia wszystkiego, co tylko zechciał. Ale teraz się nie kontrolował. Wydał kolejny przenikliwy wrzask wściekłości i rzucił się do przodu.
Sądził, że Megan cofnie się, rzuci do ucieczki, a wtedy on chwyci ją od tyłu. Ale ona, zupełnie jak jej matka kilka godzin wcześniej, skoczyła do przodu, ku niemu. Ostry koniec kości wbił się w jego bok – nie zranił go poważnie, ale ból był przejmujący. Matthews zachwiał się i upadł z jękiem. Megan runęła na niego, mierząc ostrzem w twarz. Uderzył ją między piersi, pociągnął w dół, a sam się podniósł.
Ona też szybko wstała. Okrążyła go, celując żółtobiałym ostrzem kości w jego oczy.
Teraz Matthews skoczył do przodu, wyciągając rękę. Uderzyła mocno, a kość odbiła się od jego szyi, ogłuszając go na chwilę. Ale był na to przygotowany. Wyrwał jej kość z ręki i pociągnął ją na środek salonu, podczas gdy ona waliła go na oślep pięściami w twarz i klatkę piersiową.
– Przestań, ty skurwielu!
Chwyciła go za ręce, wbijając mu paznokcie w skórę. Nic nie czuł. Rzucił ją na kanapę; upadła na plecy bez tchu. Leżała, dysząc ciężko.
Wielki Piątek.
Chwała Panu.
– Otwórz usta – szepnął, przykładając ostrze do jej warg.
Samochód stał koło makabrycznej figury, dziesięć stóp od bramy.
Gdy Tate usłyszał szaleńcze wycie we wnętrzu, wrócił biegiem do samochodu i zatrzymał go tutaj.
Nie ma czasu do namysłu, powiedział sobie. Zrób to.
Odwrócił samochód, wrzucił wsteczny bieg i nacisnął pedał gazu. Rozpędził się i roztrzaskał bramę z prędkością prawie czterdziestu mil na godzinę. Iskry wzbiły się w powietrze. Celował dokładnie we wjazd do garażu. W ostatniej chwili wyprostował się, zniżył nieco i oparł mocno głowę o zagłówek.
Tylny zderzak z głośnym hukiem wyrwał drzwi garażu z zawiasów. Zapadły się do środka, a samochód przejechał po nich, miażdżąc warsztat, po czym zatrzymał się ze wzniesioną maską i obracającymi się szaleńczo kołami.
Tate wyłączył silnik. Drzwiczki po stronie kierowcy nie dały się otworzyć, więc wyczołgał się od strony pasażera.
Szybko, szybko, szybko!
Przeskoczył nad maską, wyciągnął rewolwer z kieszeni i pobiegł ku wejściu do budynku. Po rozbiciu się o drzwi garażu zabawa w subtelności nie miała sensu. Wpadnie do pomieszczenia i wypali Matthewsowi w nogi – dwa, trzy razy. Nie będzie się wahał. Bez ostrzeżenia. Bez targów. Po prostu pociągnie za spust.
Milczenie czynów…
Chwycił klamkę lewą dłonią.
Oślepiające światło, uderzenie jak z bicza. Tate wirował po niebie, które wypełniło się niespodziewanie w cudowny sposób drutami przypominającymi węże, zimnymi oczami zaworów i woltomierzy, krążącymi wokół niego, tornadem gruzu. Uderzył w skałę, drzewo albo potrzaskany bok samochodu Bett i upadł na ziemię.
Spojrzał na osmaloną klamkę, ale zanim zemdlał, wyczuł zapach spalonego ciała.
Poczuł na włosach dotyk czyjejś ręki.
Tate powoli otworzył oczy, piekące ostro od potu. Usiłował skupić wzrok na twarzy przed sobą. Przez moment myślał, że delikatne palce należą do Bett; była pierwszą osobą, o której pomyślał, gdy odzyskał świadomość.
Patrzył jednak w oczy Megan.
– Hej, słonko – jęknął. – Ale heca, że się spotkaliśmy.
– Tato.
Znajdowali się w dużym salonie zapuszczonego domu, leżeli na kanapie. Tate miał ręce związane za plecami grubym sznurem, jedna z nich pulsowała bólem po oparzeniu klamką będącą pod napięciem. Wzrok miał zaćmiony. Spróbował usiąść i o mało co nie zemdlał z bólu, który eksplodował w jego skroniach. Jęknął i opadł z powrotem na kanapę.
Aaron Matthews siedział na krześle w pobliżu; ubranie miał w nieładzie, włosy potargane i zakrwawione. W ręce trzymał długi nóż o poplamionym ostrzu. Fascynujące czarne oczy, pomyślał Tate.
Oparł głowę na ramieniu Megan. Gdy ból zelżał, podniósł wzrok.
– Chyba udało ci się wreszcie zrzucić te pięć funtów – zwrócił się do dziewczyny.
Matthews przyglądał się im, spierzchnięte wargi wygięły się w grymas.
– Tylko wypełniałem obowiązki – odezwał się w końcu do niego Tate. – Na procesie Petera. Były dowody. Przysięgli uwierzyli…
Matthews sprawiał wrażenie, jakby go nie słuchał.
– Nie wiesz o tym, Collier, ale śledziłem cię. Po tym, jak Peter powiesił się, chodziłem na twoje procesy. Siadałem z tyłu na galerii. Patrzyłem na ciebie. Byłeś bardzo podobny do mnie, gdy stałem tam, na polu. Ty miałeś dwunastu przysięgłych, ja miałem swoją owczarnię.
Tate nie odpowiedział.
– Och, tak, przyglądałem się. Nauczyłem się kilku rzeczy o prawie. Mens rea. Stan umysłu zabójcy – musi zamierzać zabić, żeby być winnym morderstwa. Pomyśl o tym. Zamordowałeś Pete’a. Zrealizowałeś swój zamiar.
– Moim obowiązkiem było prowadzić oskarżenie najlepiej, jak umiałem.
– Skoro to prawda – głos Matthewsa wzniósł się do potężnego barytonu – to dlaczego zrezygnowałeś z oskarżania? Dlaczego podwinąłeś ogon i uciekłeś?
– Ponieważ żałowałem tego, co się stało – odparł Tate.
– Ponieważ – szepnął Matthews, nachylając spoconą twarz – poczułeś moc i wiedziałeś, że to może się znowu zdarzyć. Spojrzałeś na mojego chłopca i powiedziałeś: „Jesteś martwy”. Stanąłeś w sądzie i poczułeś, że przepływa przez ciebie moc Boga. I spodobało ci się to.
Tate rozejrzał się po pokoju. Zakratowane okna, podwójne zamki w drzwiach.
– Ty to wszystko zrobiłeś? Z zemsty?
– Przez dwa lata byłeś całym moim życiem, Collier. Od dnia, gdy zamknęli kościół.
– Obserwowałeś mnie. Obserwowałeś Megan.
Matthews skrzywił się lekko, gdy dotknął zakrwawionej rany pod koszulą; prezentu od Megan, pomyślał z zadowoleniem Tate.
Dziewczyna nagle wstała. Tate poczuł, że się zaczyna.
– Megan, nie!
– Ty dupku! – Rzuciła się z krzykiem na Matthewsa, mierząc w oczy. Uderzył ją otwartą dłonią w twarz; upadła na kolana, chwyciła się za nos i zaszlochała. Osunęła się na podłogę.
– Czego chcesz? – spytał Tate obojętnym tonem. – Powiedz mi.
– Sprawiedliwości. Tylko, tylko.
– Nie sądzę, żebyś mógł otrzymać sprawiedliwość, Aaronie. Przez wszystkie moje lata w sądzie…
Matthews zaśmiał się ponuro.
– Och, już to słyszę. Giętki język, gładkie słowa. Będziesz usiłował nakłonić mnie, żebym was wypuścił…
– Nie będę próbował cię do niczego nakłaniać, Aaronie. Nie wyglądasz na człowieka, którego można do czegokolwiek nakłonić.
– Przestań! To nie podziała! Nie ze mną. Zapominasz, że jestem równie dobry jak ty. Prawnicze sztuczki. „Personalizacja dyskursu”. To sprytne, Tate. Postaraj się, żebym pomyślał o tobie jako o konkretnej istocie ludzkiej, Tate. Ale to nie zadziała. Bo zrozum: pogardzam istotą ludzką, która nazywa się Tate Collier.
– Peter był twoim jedynym dzieckiem?
– Ech, Collier, po co w ogóle próbujesz?
– Daj spokój, Aaronie. Porozmawiajmy. Jestem zamożnym człowiekiem. Zapłacę ci.
– Wyciągasz najsłabszy argument. Czyżbyś już przegrał?
– Widziałeś mój dom, moją ziemię – ciągnął Tate, nie zwracając na niego uwagi. – Wiesz, że mam pieniądze.
Na twarzy Aarona pojawił się wyraz pogardy.
– Ile chcesz?
– Posługujesz się retorycznym błędem. Odwołujesz się do fałszywej potrzeby dla odwrócenia uwagi. Nie zrobiłem tego dla okupu. To chyba oczywiste.
– No cóż, jakikolwiek był twój motyw, Aaronie, okoliczności się zmieniły. Teraz policja wie już o tobie. Ale masz szansę na ucieczkę z kraju. Mogę dać ci ćwierć miliona gotówką. Od ręki. Jeszcze więcej, jeśli sprzedam dom.
Matthews nie odpowiedział, tylko krążył powoli po pokoju, wpatrując się w Megan, która odwzajemniała mu się odważnym spojrzeniem.
Tate wiedział oczywiście, że nie chodzi o pieniądze, zdawał sobie też sprawę, że propozycja ucieczki nic nie pomoże. Bezpośrednim celem było wyłącznie sprawienie, żeby Matthews stał się choć trochę niezdecydowany, żeby jego opór zmalał.
– Nie uczynię cię bogaczem, ale będziesz wiódł wygodne życie – dodał po chwili milczenia. – Wyznam ci, Aaronie, że przeżywałem śmierć twojego syna każdego dnia, odkąd dowiedziałem się, co się stało. Wiem, że twój ból jest po stokroć większy…
Trzy kroki wystarczyły, żeby Matthews znalazł się tuż koło Tate’a i zdzielił go w twarz rękojeścią noża, przewracając na podłogę. Megan krzyknęła i skoczyła ku szaleńcowi, ale ten popchnął ją z powrotem na ziemię.
– Wiesz? – wrzasnął na Tate’a. – Wiesz, tak ci się wydaje? Nie masz zielonego pojęcia! Całymi tygodniami mogłem tylko leżeć na plecach, wpatrywać się w sufit i przypominać sobie proces. Wiesz, co widziałem? Nie widziałem twarzy Petera. Widziałem twoje plecy. Stałeś na sali sądowej odwrócony plecami do mojego syna. Posłałeś go na śmierć, ponieważ nawet na niego nie spojrzałeś! Dla ciebie na sali byli tylko sędziowie przysięgli, prawda?
Nie, pomyślał Tate. W całym wszechświecie byli tylko sędziowie przysięgli.
– Bardzo mi przykro.
– Nie potrzebuję twojej pieprzonej litości.
– Niczego w ten sposób nie osiągniemy. Czy pozwolisz nam odejść?
– Konkretna prośba, którą oponent może spełnić, pytanie o rozstrzygnięcie. Twoje zdolności retoryczne są nadal w świetnej formie, Collier. Ale moja odpowiedź brzmi: nie. – Przez jego twarz przebiegł kolejny grymas wściekłości.
Matthews chwycił Tate’a i znów rzucił go na podłogę, były prokurator wylądował na plecach. Megan krzyknęła i ruszyła ku niemu, ale Matthews przycisnął nóż do warg Tate’a.
– Nie! – krzyknęła.
– Otwórz.
Tate się nie opierał.
Matthews wsunął mu nóż między zęby. Tate poczuł na języku chłodny dotyk ostrza i smak metalu. Nie poruszył żadnym mięśniem. Oczy Matthewsa zmrużyły się, błysnęła w nich radość. Usta poruszyły się, jakby mówił sam do siebie. Cofnął ostrze.
– Nie, Collier. Nie ciebie chcę. Dziewczyna musi umrzeć. Ty będziesz żył długo, tyle że bez niej.
Matthews wstał powoli i zaczął krążyć po pokoju z wyrazem troski na twarzy.
Tate tak samo chodził, gdy przygotowywał się do rozprawy. Wrócił myślami do procesu syna Matthewsa. Widział salę sądową. Był gorący wiosenny dzień, podobnie jak w tegoroczną Wielkanoc. Pamiętał, jak krążył po sali, mówiąc do przysięgłych na procesie Petera Matthewsa, pamiętał, że myślał o dziadku i cieszył się, ponieważ proces odbywał się w tej samej sali, w której oglądał Sędziego w roli oskarżyciela – w procesie białej kobiety zatrzymanej za zabójstwo czarnego mężczyzny, który „wodził oczami” za jej córką. Sędzia przegrał tamtą sprawę. Ale Tate tej nie przegra. Silny młody mężczyzna zabił nożem bezbronną ciężarną narzeczoną? Och, nie, Tate ją pomści. Ślepa sprawiedliwość jest po jego stronie.
– Weź mnie, a ją puść wolno – zwrócił się teraz do Matthewsa.
– Nie do przyjęcia.
– Obawiam się, że jednak tak, Aaronie. To dla ciebie jedyne wyjście.
– Jedyne wyjście dla mnie?
– Ponieważ dokładnie wiem, czego pragniesz – odpowiedział Tate ze spokojem. – I dlaczego to wszystko zrobiłeś.
– Niby dlaczego?
– Pragniesz zemsty, tak? Żeby ulżyć bólowi.
Matthews poruszał ustami, jakby rozmawiał ze sobą lub z Bogiem.
Człowiek często wątpi w to, co słyszy.
To, co widzi…
Tate nachylił się ku niemu, pokonując ból w głowie i dłoni.
– Pomyśl o tym, Aaronie. Pomyśl. To bardzo ważne. Co będzie, jeśli potem zrobi się jeszcze gorzej? Jeśli zabójstwo Megan zwiększy ból?
– Sztuczka retoryczna! – krzyknął Matthews. – Tworzysz ułudę. To, co mówisz…
– Zastanawiałeś się nad tym kiedykolwiek?
– …ma mnie tylko rozproszyć!
– Straciłeś człowieka, którego kochałeś. Leżałeś godzinami na plecach, sparaliżowany przez ból. Obudziłeś się o drugiej nad ranem i pomyślałeś, że wariujesz. Tak?
Matthews milczał.
– Mnie też się to przydarzyło. – Tate nachylił się jeszcze bliżej, a autentyczny ból malujący się na jego twarzy był równy cierpieniu Matthewsa. – Przeżyłem to. Straciłem kogoś, kogo kochałem nad życie, straciłem żonę, i tak właśnie się czułem. Widzę to na twojej twarzy. Tak, widzę! To nie sztuczki, Aaronie. Wiem, o czym mówię.
Matthews stukał palcem w trzonek noża.
– Jak żona mnie opuściła, został mi tylko Pete. Było tak mało ludzi, z którymi mogłem porozmawiać. Ale Peter… Spędzaliśmy razem całe dnie na rozmowach. Wiesz, jak to jest? Znaleźć kogoś, z kim naprawdę możesz porozmawiać? A potem Rose Marie go uwiodła. Rzuciła na niego jakiś cholerny czar i zabrała mi go… Była diabłem. Tak jak ty. – Spojrzał na ostrze noża. – Zatroszczyłem się o nią. Zatroszczyłem się o nią i wszystko miało być tak pięknie! I byłoby. Gdyby nie ty. Musiałeś się napatoczyć i zabrać mi go.
Tate zmarszczył brwi.
Zatroszczyłem się o nią…
Odczuł szok fizycznie, jak uderzenie.
– O czym ty mówisz? To ty ją zabiłeś? Rose Marie… narzeczoną swojego syna?
Niewinny chłopak zginął przez własnego ojca.
– Nie sądziłem, że go za to zaaresztują, że go skażą. Myślałem, że był w Marylandzie, w odwiedzinach u kolegi. Myślałem, że to będzie alibi. Nie wiedziałem, że kiedykolwiek dotykał noża, którego użyłem. Nie przypuszczałem, że policja znajdzie jego klucze – zabrałem je z jego mieszkania, żeby dostać się do środka… I nie zdawałem sobie sprawy, że ty będziesz tak bardzo pragnął posłać mojego syna do piekła.
– Pozwoliłbyś, żeby trafił na krzesło?
– Oczywiście, że nie. Zrobiłbym coś przed egzekucją. Wyznałbym, że to ja. Nie przypuszczałem, że się zabije. Nigdy.
– Dlatego pragniesz Megan.
– Bóg kazał mi odebrać ci ją! – krzyknął. – Bóg mi tak powiedział. Zabrałem Peterowi jego kobietę, teraz więc posyłam mu Megan. Ofiara. Twoja pierworodna dla mojego…
– To ja jestem odpowiedzialny – powiedział Tate z emfazą. – Jeśli zabierzesz mnie, twój ból minie.
– Tatusiu…
Być może po raz pierwszy od dziesięciu lat usłyszał z jej ust to słowo.
Tate przypomniał sobie wydarzenia ostatniego tygodnia i uświadomił sobie cały prawdziwie diaboliczny plan Matthewsa. Oczywiście to Matthews namówił Konniego na alkohol. Może nawet sam wpakował taurusa detektywa na sportowy samochód. Zabił Emily i zakopał ją na farmie. I doprowadził Carsona do napisania rzekomego listu samobójczego, po czym spalił go żywcem.
Niemniej w całej tej jatce widać było dążenie do celu. Matthews nie był przypadkowym zabójcą. Wszystko, co robił, miało swoją przyczynę.
A zatem prawnik musiał kontynuować.
– Ja za twojego syna, Aaronie. Uczciwy układ. Jeden za jednego. Wypuść ją.
– Tatusiu… – Szarpnęła go za nogę, ale nakazał jej gestem milczenie.
Matthews potrząsnął głową.
To, co człowiek widzi…
– To uczciwe. To jedyne wyjście.
– Nie! – krzyknął Matthews. – Czy ty nie słuchasz? Ona jest ofiarą. Tak kazał mi Bóg. Ty masz żyć bez niej. Oko za oko.
– Jesteś pewny, że tego chcesz? Jesteś pewny, że to układ?
– Tak! Tak musi być.
Tate odwrócił wzrok od przegniłego, brudnego dywanu. Odchrząknął.
– A zatem wygrałem.
Matthews spojrzał na niego podejrzliwie.
Tate westchnął.
Prawdopodobnie wiedział przez cały czas, że do tego dojdzie. Ale co za moment, co za miejsce.
Ale nie może zwątpić…
– Tatusiu? – odezwała się Megan. – O co chodzi?
…w to, co robi.
Tate otworzył usta. Głos uwiązł mu w gardle. Zaczął jeszcze raz.
– Twoja logika jest bez szwanku, Aaronie. Jest tylko jeden szczegół. – Spojrzał teraz w oczy Megan, a nie ich oprawcy. – Nie jestem jej ojcem.
Matthews zatrzymał się. Wydawało się, że na nich patrzy, ale widzieli tylko jego sylwetkę na tle witraża, więc Tate nie był pewny, w którą stronę miał zwrócone oczy.
Megan, blada w mętnym świetle, ukryła poranioną twarz w dłoniach.
Matthews się roześmiał, ale Tate wiedział, że jego lotny umysł przetwarza dane i wyciąga ostrożne wnioski. Przez chwilę Tate poczuł podziw dla ich porywacza – z takim umysłem i rzadkim darem mówienia ludziom dokładnie tego, co chcieli usłyszeć, musiał być fantastycznym kaznodzieją, musiał pieścić dusze owieczek.
– Jestem rozczarowany, Collier. To oczywiste i prostackie. Kłamiesz.
– Ile razy widziałeś nas razem? – spytał Tate.
– To nic nie znaczy.
– Jak długo nas śledziłeś?
– Zacząłem rok temu w Boże Narodzenie.
– Ile weekendów ze mną spędziła?
– To nic…
– Hę? – spytał twardo Tate. – Bett sama ci powiedziała w gabinecie.
– Bardzo mało.
– Włamałeś się do mojego domu, żeby podłożyć te listy, prawda?
– Tak.
– Ile jej zdjęć widziałeś?
– Tatusiu…
– Hę?
– Żadnego – przyznał wreszcie Matthews.
– Jak wyglądał jej pokój?
Kolejne wahanie.
– Jak magazyn.
– Ile czułości widziałeś między nami? Czy ja wyglądałem na ojca?
Gdy Matthews nie odpowiedział, Tate przemógł oślepiający ból w głowie i ręce i przyciągnął Megan do siebie.
– Ja mam ciemne włosy i oczy. Ona jest blondynką, na miłość boską. Czy ona jest do mnie podobna?
– Nie wierzę ci.
– Nie, tato, kłamiesz!
Ale Matthews uwierzył.
– W moim gabinecie… zobaczyłem twarz twojej żony. To nie był gniew i żal do ciebie, ale do siebie samej. I poczucie winy.
– Zgadza się – powiedział Tate. – Winy.
Matthews spoglądał to na jedno, to na drugie.
– Osiemnaście lat temu – zaczął powoli Tate, zwracając się do Megan – byłem prokuratorem w Wirginii. Wyrabiałem sobie nazwisko. „Washington Post” nazwał mnie najgorliwszym młodym prokuratorem w stanie. Przyjmowałem każde zlecenie, jakie przychodziło do biura. Pracowałem osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Wracałem do domu, do twojej matki, w najlepszym razie co drugi weekend. Wyjeżdżałem na trzy, cztery dni i nawet nie dzwoniłem. Usiłowałem stać się moim dziadkiem. Prawnikiem-farmerem-patriarchą. Miejscową sławą. Z dużą rodziną. Ze starym domostwem. Niedzielne obiady, zjazdy rodzinne, święta…
Pragnąłem tego, czego nie chciała Bett, zrozumiał wreszcie Tate po ich rozmowie parę dni temu.
– Właśnie wtedy twoja ciocia Susan miała poważny atak serca. Najgorszy. Spędziła miesiąc w szpitalu, a potem właściwie zawsze była przykuta do łóżka.
– O czym ty opowiadasz? – szepnęła zimno Megan.
– Susan była mężatką. Pamiętasz jej męża.
– Wujek Harris.
– Miałaś rację w swoim liście, Megan. Twoja matka poświęcała mnóstwo czasu opiece nad swoją siostrą. Razem z Harrym.
– Nie – powiedziała ostro Megan. – Nie wierzę w to.
– Chodzili razem do szpitala, na obiady i kolacje, na zakupy. Czasem Bett gotowała mu obiad w jego mieszkaniu. Sprzątała tam. Twoja ciocia cieszyła się z tego. Ja też byłem zadowolony. Mogłem bez przeszkód zajmować się swoimi sprawami, a twoja matka miała towarzystwo.
– Ona ci o tym opowiedziała? – spytała Megan.
Jego twarz była pozbawiona wyrazu jak maska, gdy powiedział:
– Nie. Harris mi powiedział. W dniu swojego pogrzebu.
Tate był na górze tego ciepłego listopadowego popołudnia piętnaście lat temu.
Pogrzeb się skończył, goście jechali na farmę Collierów. Susan była zbyt chora, żeby grać rolę gospodyni stypy. Bett miała ją zastąpić.
Stojąc w oknie sypialni, Tate spoglądał na łąkę. Gorące powietrze, pył zeschłych liści.
Trzyletnia Megan siedziała na ławce ogrodowej. Wyglądała na podnieconą i szczęśliwą, aczkolwiek oczywiście zupełnie nie rozumiała, czym jest pogrzeb.
A Bett stała na taborecie i zawieszała lampiony.
Tate wyszedł na górę, żeby otworzyć okna i przewietrzyć na drugim piętrze pokoje dla gości mających zostać na noc. Okno się zablokowało. Zdjął marynarkę, żeby lepiej je chwycić i usłyszał szelest papieru w kieszeni. Podczas pogrzebu jeden z prawników Harrisa wręczył mu kopertę zaadresowaną odręcznie do Tate’a. Osobisty list. Zapomniał o tym. Teraz otworzył kopertę. Przeczytał krótki list.
Tate skinął głową, złożył list, zszedł na dół i wyszedł przed dom.
Zapamiętał, że z wieży stereo płynęła piosenka Loretty Lynn.
Zapamiętał, że usłyszał szelest wiatru wśród pożółkłej trawy i turzycy, poruszającego pędy dyń i odpady z tegorocznych zbiorów kukurydzy.
Zapamiętał, że przyglądał się Bett rozwieszającej lampiony i Megan patrzącej na niego z ławki. Potem przeszedł na tył podwórka. Zatrzymał się i patrzył na pole ciągnące się z boku, na różnobarwne cukierki halloweenowe rozrzucone po wyblakłej trawie. Patrzył i patrzył…
Dużo później, gdy goście odjechali albo położyli się do łóżek, Bett sprzątała i zdejmowała lampiony z drzew. Tate podszedł do niej od tyłu i zamiast objąć żonę ramieniem, jak zrobiłby mąż o późnej godzinie nocnej w domu żałoby, podał jej list.
– Musimy porozmawiać – szepnął.
Przeczytała i skinęła głową. Nie zaprzeczyła niczemu, o czym mówił list: wielkiej miłości Harrisa do Bett, trwającemu rok romansowi, ojcostwu Megan, temu, że odmówiła rozwieść się i wyjść za Harrisa, groźbie, że odbierze mu całkowicie dziewczynkę, jeśli Harris powie jej siostrze o ich zdradzie. Pod koniec słowa przemieniły się w szaleńczy bełkot i rozpaczliwie szczere wyznanie, że ból jest nie do zniesienia.
Żadne z nich nie płakało, gdy tego wieczora Tate spakował walizkę i odjechał. Nigdy później nie spędzili wspólnie nocy pod jednym dachem. Aż do przedwczoraj.
Pomimo obecności szaleńca z nożem zaledwie kilka stóp od nich, uwaga Tate’a była skupiona wyłącznie na dziewczynie. Ku jego zdumieniu, na jej twarzy odmalował się nie szok czy gniew, ale współczucie. Pogłaskała go po nodze.
– To ty zostałeś zraniony. Tak mi przykro, tatusiu.
Co się robi z cudzym okrucieństwem? Odchodzi się czy zostaje? Ludzie stają się sobie zupełnie obcy czy nadal są razem? Decyzja należy do ciebie.
Tate spojrzał na Matthewsa.
– Właśnie dlatego muszę wygrać, Aaronie – powiedział bez triumfu, za to ze smutkiem w głosie. – Odebranie mi jej nic nie da.
– Nie! – krzyknął Matthews. – Musi! Bóg tak mi powiedział!
– Czy znasz klasyczne powody karania zbrodni, Aaronie? – spytał Tate. – Żeby zniechęcić do złego zachowania – nie skutkuje. Jako środek zapobiegawczy – nic nie daje. Żeby resocjalizować – kiepski żart. Żeby chronić społeczeństwo – no cóż, gdyby tylko można złoczyńców zamknąć na zawsze. Wiesz, jaki jest prawdziwy powód, dla którego karzemy? Wstyd nam to przyznać. To barbarzyńskie, tak, ale jakże skuteczne. Stary dobry biblijny odwet. Krwawa zemsta jest jedynym uczciwym motywem kary. Dlaczego? Ponieważ jej celem jest zmniejszenie cierpienia. Ty skrzywdziłeś mnie, ja skrzywdzę ciebie. Widzisz, Aaronie, twoje założenie jest w porządku. Twoja logika bez zarzutu. Ale w tym wypadku nie działa. Nie możesz odebrać mi dziecka, ponieważ go nie mam.
Megan chciała coś powiedzieć, ale Tate potrząsnął głową.
Niech milczenie zakończy rozprawę.
Matthews oparł głowę o okno. Jęcząc, wyglądał na zewnątrz. Słońce stało już wysoko i jego światło wpadało do wnętrza w rozbłyskach, gdy sine chmury przetaczały się szybko na wschód. Mamrotał coś do siebie. Potem odwrócił się do nich. Skinął głową dziwnie oficjalnie.
– Przyjmuję twoją propozycję. Twoje życie za jej, Collier. Dziewczyna może odejść.
Megan usiłowała protestować.
Ale Tate wiedział, że wygrał. Cokolwiek teraz by powiedziała lub zrobiła, nie zmieni jego decyzji.
– Zagonię psy, wracam za pięć minut. – Zamknął drzwi; zamki zatrzasnęły się za nim.
– Czy to prawda?
– Tak – odpowiedział.
– Nigdy nic nie mówiłeś.
– Bett błagała, żebym tego nie robił. Aż do śmierci Susan. Lekarze dawali jej rok albo dwa życia. Zgodziłem się.
– Ale… – szepnęła Megan.
Uśmiechnął się słabo.
– Och, tak. Ona nadal żyje. Dlatego wciąż udajemy, że jesteś naszym wspólnym dzieckiem.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Ciocia Susan nie musiałaby wiedzieć.
Tate przyglądał się uważnie strasznym ranom na jej dłoniach.
– Minął właściwy moment – powiedział w końcu.
– Przez wszystkie te lata – krzyknęła – sądziłam, że to moja wina! – Roześmiała się i złożyła mu głowę na ramieniu, dokładnie tak samo jak Bett przedwczoraj rano w łóżku. – Musiałam być dla ciebie strasznym ciężarem. Okropnym przypomnieniem.
– Kochanie, chciałbym móc zaprzeczyć, ale nie mogę. W połowie byłaś osobą, którą kochałem najbardziej na świecie, a w połowie tą, której najbardziej nienawidziłem.
– Powiedziałam coś kiedyś – zaczęła, szlochając cicho. – Spędziłam u ciebie weekend i mama zapytała, jak było. Odpowiedziałam, że bawiłam się nieźle, ale czegóż można oczekiwać, jak ma się zaledwie poprawnego ojca. Myślałam, że mnie spierze. Dostała zupełnego szału. Powiedziała, że jesteś najlepszym facetem, jakiego kiedykolwiek spotkała, i że nie wolno mi nigdy więcej tak mówić.
Tate się uśmiechnął.
– Poprawny ojciec dla niewygodnej córki.
– Dlaczego nigdy więcej nie spróbowaliście razem?
– Minął właściwy moment – powtórzył.
– Musiałeś ją bardzo kochać!
Tate roześmiał się gorzko na myśl o ironii losu. Dziecko, które kiedyś ich rozdzieliło, teraz zbliżyło ich do siebie – przynajmniej na jedną noc.
Jak bardzo miłość jest skąpa, pomyślał. Jak rzadko składa się wszystko: przysięga, pewność, potrzeba, okoliczności, próżna chęć dzielenia czasu z drugim człowiekiem. I cenna rozpacz. Wydaje się to niemożliwe, cudowne.
Przyjrzał się Megan. Obie, jego eksżona i zastępcza córka, będą się miały dobrze. Skoro prawda wyszła już na jaw. Długo to trwało, ale lepiej późno niż wcale. Och, tak, będzie im dobrze.
Kroki na żwirze się zbliżały.
– Posłuchaj, Megan – powiedział szybko. – To bardzo ważne. Zadzwoń do Archiego Bella w biurze prokuratora stanowego. To mój stary przyjaciel. Powiedz mu, że twoja matka jest prawdopodobnie w areszcie we Front Royal…
– Co?
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Ale Bett tam jest. On przyśle jej prawnika. Będzie potrzebowała dobrego obrońcy.
Dziewczyna skinęła głową.
– Pobiegnę – powiedziała. – Sprowadzę pomoc. Policję i lekarza dla Josha.
– Josha?
– On tu jest. Żyje, ale jest ciężko ranny. Zdołasz powstrzymać przez chwilę Matthewsa?
Nie pozwoliłby jej odejść z przekonaniem, że umrze za dziesięć minut, toteż odparł:
– Powstrzymam go przez jakąś godzinę. Pędź jak szalona. Mam nadzieję, że masz jeszcze kondycję po tych wszystkich lekcjach baletu, za które płaciłem.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Podskoczyli oboje. Matthews wszedł ostrożnie, w wyciągniętej ręce trzymał wielki nóż.
– Żegnaj – zwrócił się do Megan.
Uścisnęła mocno Tate’a. Poczuł, że jej dłoń prześlizguje się po jego ręce i chwyta mocno związane dłonie. Zmarszczył brwi, gdy wcisnęła mu coś do ręki. Ale ciało miał pozbawione czucia po porażeniu prądem, dlatego nie mógł zgadnąć, co to.
– Trzymaj się tego – szepnęła. – I nie słuchaj go, cokolwiek będzie mówił. Pamiętaj… – przycisnęła usta do jego ucha -…niedźwiedzie nie umieją mówić.
Po czym wstała chwiejnie, a Matthews wypchnął ją za drzwi, które zamknęły się za nią z trzaskiem. Przez brudne zakratowane okno Tate widział, jak zbiegła po podjeździe i zniknęła za bramą.
Matthews wsunął rewolwer Tate’a do kieszeni i postawił prawnika na nogi.
Niedoskonały świat, tak.
A zatem będzie musiał wystarczyć niedoskonały pokój.
Znajdowali się na zewnątrz budynku w wietrzny wiosenny poranek Wielkiego Piątku; żółta kula słońca właśnie wysunęła się nad horyzont. Dość szybko szli ramię w ramię wśród wysokiej trawy, a nad ścieżką krążyły ważki. Koniki polne odbijały się od nóg mężczyzn, pozostawiając na ubraniach brązowe plamki.
Psy biegły niespokojnie za nimi, obwąchując grunt i odbijając się od siatki ogradzającej wybieg, usiłowały wyrwać się i rzucić na intruza, który szedł u boku ich pana.
– Przyjrzyj się temu miejscu – odezwał się Matthews tonem konwersacji. Zatoczył łuk ręką. – Pamiętam, jakby to było wczoraj: tłumy, pieśni, modły, ludzie na kolanach…
Gestem nakazał, żeby się zatrzymali. Tate nadal miał związane ręce, dlatego Matthews pomógł mu wspiąć się na estradę. Potem wszedł za prawnikiem, który przyglądał mu się spokojnym wzrokiem. Pogodził się z losem. Wiedział, że jest martwy. Ta pewność sprawiała, że był szczęśliwy. Oczy świętego oczekującego na męczeństwo.
I będzie rządził na wieki…
Przegniłe drewno przechylonego pulpitu zwróciło uwagę Colliera.
Matthews kopnął pulpit, który przewrócił się ciężko. Roześmiał się.
– Ojciec raz w życiu zabrał mnie na wycieczkę, na Times Square w Nowym Jorku. Żeby zobaczyć Billy’ego Grahama. To było w latach sześćdziesiątych. Jedyne nasze wspólne wakacje. „Jak wielkie są dzieła Twoje…”. Wiesz, Collier, Bóg co trzydzieści lat wybiera swojego rzecznika. George Whitefield we wczesnych latach Ameryki. Charles Finney i Dwight Moody w dziewiętnastym wieku. Billy Sunday podczas pierwszej wojny światowej. Aimee Semple McPherson. Graham, oczywiście. Tym właśnie jestem. Jego wybranym.
Bóg wszechmogący panuje.
Nie zostało wiele czasu, uzmysłowił sobie Matthews. Szacował, że ma jakąś godzinę albo dwie do przyjazdu policji. Wystarczy, żeby tu skończyć, dostać się na lotnisko Dullesa i zdążyć na samolot do Los Angeles. Wciągnął głęboko powietrze. Samo odcięcie języka nie zabije Colliera w tak krótkim czasie. Ale zemdleje z bólu i zadławi się własną krwią. A Matthews tymczasem…
Matthews zauważył, że Collier się śmieje, uniósł brew.
– Rzecznikiem? – spytał Collier. – Tak właśnie myślisz?
Matthews nie odpowiadał.
– Jakże bardzo się mylisz, Aaronie. Bóg nie ma dla ciebie czasu.
Żółte światło poranka padało na ich twarze.
– Słyszałem, jak do mnie mówił – wyjaśnił spokojnie Matthews.
– Nie, Aaronie. Nie wiem, co słyszałeś, ale na pewno nie był to Bóg.
– Uczynił mnie swoim rzecznikiem.
– Zabiłeś swojego syna i usiłujesz zrzucić na mnie winę. To nazywasz boskim odwetem?
Matthews nachylił się, tak że jego twarz znalazła się kilka cali od Colliera.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Słyszałem Jego słowa. Otwierałem usta i płynęły Jego słowa. To cud!
– Nie, Aaronie. Słyszałeś szaleństwo swojego ojca. I swoje. Tylko to słyszałeś. Szaleństwo, które zabiło twojego syna.
– Nie masz pojęcia…
– W porządku, ktoś do ciebie przemówił. Ale to nie był Bóg. To był szalony starzec, który okaleczył dziewczynę i kradł przestraszonym ludziom pieniądze w imię Boga. Pamiętam zeznanie twojego syna podczas procesu. O tym, jak twój ojciec zaciągnął cię na pole, gdy miałeś dziesięć czy jedenaście lat, jak chciał oszukać tłum. Zobaczcie mojego syna Aarona, przygłupa, którego język wije się dla Jezusa, głoście chwałę Pana, alleluja.
Nie! Matthews poczuł gniew. Całe moje dzieciństwo, całe moje życie opierało się na założeniu, że Bóg mnie wezwał. Jeśli nie, to…
– Zmarnowałeś życie. – To niesamowite, jak dokładnie Collier dokończył jego myśl.
Matthews przewrócił go na deski.
– Nie!
Prawnik zdołał się podnieść z powrotem.
– Mogę tego dowieść – powiedział. – Czysta logika. Nie do odrzucenia. Chcesz posłuchać?
Matthews wpatrywał się w niego.
– Jako niewierzący nie masz prawa mówić o Bogu.
– Błąd, Aaronie. Wierzę w Boga. Jest On miłosierny i właśnie z Jego powodu przestałem posyłać ludzi na śmierć. Wierzę w Boga ze względu na to, co powiedział Wolter. Powiedział, że musi istnieć Bóg, ponieważ nie można sobie wyobrazić zegarka bez zegarmistrza.
Matthews posłużył się kiedyś tym samym konceptem w jednym ze swoich kazań.
– Myślę jednak również – ciągnął Collier – że zegarek, niezależnie od tego, jak doskonały i skomplikowany, nigdy nie pojmie swojego twórcy. Gdy twierdzimy, że się nam to udało, efektem jest szaleństwo.
– Nic mi nie udowodniłeś. Mówiłeś o logice. Nie widzę tu żadnej logiki.
– A więc posłuchaj: jeśli Bóg istnieje, musi pozostawać dla nas całkiem niepoznany. Nie zgadzasz się z tym? Nie? – naciskał Collier. – Bóg, którego potrafilibyśmy zrozumieć, byłby wybrakowany, ponieważ my nie jesteśmy doskonali. Bóg musi być doskonały.
Matthews milczał.
– Otóż twierdzisz, że Bóg kazał ci porwać Megan, jako moją pierworodną, dla dokonania zemsty. Ale Megan nie jest moją pierworodną. Skoro Bóg nie może się mylić, nie mógł kazać ci jej porwać. Nie do obalenia.
Logika tego wywodu otoczyła Matthewsa niczym wodorosty nogi pływaka.
Ale nie, nie, Bóg przysłał ją do mnie, pomyślał ze złością Matthews – był to miłosierny uczynek, który objaśnił wszystkie tajemnice jego życia, tłumaczył, że jego syn nadal żyje pomimo zimnego dowodu na coś przeciwnego, dowodził, że Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy, że dzieciństwo Matthewsa, które upływało w cieniu starego szaleńca, nie poszło na marne.
– Jesteś głupcem, Matthews. Całe twoje życie było kłamstwem.
– Przestań! – Matthews skoczył i chwycił Colliera za przód koszuli. – I powiedziałem: Będę zważał na moje ścieżki, abym nie zgrzeszył językiem.
Psy szalały w pobliżu, rzucały się na ogrodzenie wybiegu, wyginając siatkę.
Matthews sięgnął do kieszeni po nóż myśliwski.
– Kiedy napominasz kogoś, aby ukarać jego grzech, sprawiasz, że to, czego pożąda, roztapia się. Każdy śmiertelny byt jest tylko tchnieniem wiatru.
Matthews zamrugał, widząc białe piórko wznoszące się w powietrze dokładnie za głową Colliera. Co to jest?
Nie żadne piórko, tylko kawałek plastiku. Biały plastikowy nóż! Jak te, którymi Megan przebiła się przez ściany. Podrzuciła mu ostatni. Zaskoczony Matthews uświadomił sobie zbyt późno, że Collier mówił tylko po to, żeby odwrócić jego uwagę, żeby opóźnić, żeby przyciągnąć go do siebie.
Jedna z silnych rąk Tate’a chwyciła prawe ramię Matthewsa, druga zaś zwinęła się w pięść i wylądowała kilka razy na jego brzuchu. A potem na nosie. Pociekła krew; Matthews zawył z bólu i zsunął się z estrady, przewrócił się i upuścił nóż, gdy wysunął rękę, żeby złagodzić upadek. Upadł ciężko i wyciągnął rewolwer z kieszeni.
Collier zeskoczył z tyłu estrady i pobiegł po trawniku w stronę ogrodzenia, jeszcze bardziej rozwścieczając psy. Szczekały i wyły, rzucały się całym ciałem na siatkę.
Zanim Matthews zdążył wstać i wycelować, Collier wpadł między sosny i wysoki żywopłot z bukszpanu. Szaleniec wystrzelił dwa razy, ale dwukrotnie chybił.
Matthews wbiegł na polanę i zatrzymał się, nasłuchując kroków. Nagle usłyszał głośny dzwonek. Kilka razy.
Bramka z tyłu płotu…
Pobiegł w tamtą stronę. Była otwarta. Collier rozbił kłódkę kamieniem i przepłynął strumień na tyłach posiadłości. Teraz wspinał się po skarpie. Wyraźny cel. Matthews strzelił ponownie, ale kula zrykoszetowała po siatce. Przebiegł przez furtkę, rzucił się na kolana i strzelił jeszcze raz.
Collier skoczył i znikł mu z pola widzenia.
Ledwie dysząc, Matthews skoczył do wody, przepłynął i zaczął wspinać się na skarpę po drugiej stronie, a za nim szczekały psy i rzucały się na siatkę ograniczającą wybieg. Słońce zaczęło przeganiać poranny chłód.
Tate nie upadł daleko.
I zdołał wylądować na nogach, gdy przetoczył się po gładkim kamiennym podłożu jaskini, pięć albo sześć stóp poniżej otworu.
Słyszał świst kuli nad głową i uznał, że gdyby nie wpadł do groty właśnie w tej chwili, pocisk trafiłby go między łopatki.
Przykucnął, łapiąc oddech, i rozejrzał się. Tunel nie był robotą człowieka. Podejrzewał, że to jeden z setek korytarzy, które razem tworzą gigantyczną sieć jaskiń Luray i innych podobnych w tym rejonie. Pieczary były dość bezpieczne, w każdym razie te przy oznakowanych szlakach. Niemniej od czasu do czasu w prasie pojawiały się notatki o ludziach, którzy zaginęli lub utknęli i których ciała znaleziono na pół pożarte przez zwierzęta.
A tu z całą pewnością nie było oznakowanych szlaków.
Collier nasłuchiwał, przechylając głowę ku otworowi. Z początku nic nie słyszał. A potem: ostrożne szuranie stóp o suchą trawę i liście na zboczu.
Rozejrzał się. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Tunel biegł od otworu prosto w głąb góry. Wydawał się płaski, nie wspinał się ani nie opadał, ale znikał w kompletnej ciemności zaledwie dwadzieścia stóp od miejsca, w którym znajdował się Tate.
Kroki się zbliżały.
Nie miał wyboru. Nie w obliczu szaleńca z pistoletem. Wszedł w czarną dziurę tunelu i powoli zaczął wyczuwać drogę na gładkiej powierzchni.
Zrobił nie więcej niż dwadzieścia kroków, gdy usłyszał za sobą stukot spadających kamyków i głuchy odgłos stóp lądujących na kamieniach, po czym rozległy się ostrożne kroki pościgu.
Panowała absolutna ciemność. Kompletnie nic nie widział. Mógł iść przed siebie, jedynie macając dłonią ścianę, ciężar opierał na stopie pozostającej w tyle, przednią zaś wysuwał niczym laskę, by upewnić się, że tunel nie zapada się nagle, nie zmienia kierunku albo nie staje się półką biegnącą pięćdziesiąt stóp nad podziemnym strumieniem.
Za sobą słyszał ciche szuranie. Stuk upadającego kamyka.
Poruszanie się w tej atramentowej ciemności przepełniało go dziwnym uczuciem. Przed oczami w niewytłumaczalny sposób wirowały kolory, żółty i czerwony. Upiorne kształty – oczy i twarze – pojawiały się i znikały. Był pewny, że zobaczył wiszącego przed sobą głową w dół wielkiego nietoperza. Gdy podszedł, wyciągając przed siebie rękę dla obrony, stwór okazał się tylko szczeliną w ścianie.
Szuranie przybliżyło się, toteż Tate przyspieszył.
Oceniał, że zabrnął jakieś ćwierć mili w głąb góry. Zgubił się całkowicie. Po drodze minął kilka rozgałęzień, ale chcąc zachować jakieś poczucie kierunku, trzymał się tego, co uznał za duży główny tunel. Teraz jednak uświadomił sobie, że skręcał parę razy w lewo i w prawo, i że nie ma pojęcia, czy kręcił się w kółko, czy szedł przed siebie. Zauważył jednak, że podłoże zdecydowanie się obniża.
W oddali usłyszał szum wody, minął też coś, co wydawało się niewielką szczeliną w skale, po jej drugiej stronie dostrzegł słabą żółtawą poświatę. Fosforyzujące skały, uznał. Szedł dalej.
Szurające kroki Matthewsa wciąż się przybliżały.
Tate przyspieszył.
Aż wreszcie ściany zbliżyły się do siebie na tyle, że tunel nagle okazał się nie do przejścia. Kroki za nim posuwały się nieubłaganie, a raz i drugi Tate usłyszał stuk metalu o kamień, coraz bliższy.
Usłyszał wciąganie powietrza i dźwięk odbezpieczanego pistoletu. Sądząc po odgłosach, kaznodzieja znajdował się o jakieś piętnaście stóp od niego.
Tate zatoczył ostrożnie koło, szukając w kamiennej ścianie jakiejś szczeliny, w którą mógłby się wcisnąć. Nic. Tylko sześciocalowy otwór między ściśniętymi niespodziewanie ścianami tunelu. Brak drogi ucieczki.
Tate zaczął się wycofywać i usłyszał – bardzo blisko – głuchy stuk, gdy Matthews wpadł na ścianę. Cztery albo pięć stóp od niego.
Tate przywarł do ściany i zamarł w bezruchu, otworzył szeroko usta, żeby oddychać jak najciszej.
Gdzie on jest? Jak blisko?
Włączył się szósty zmysł, niczym radar – może jakaś zmiana natężenia dźwięku – i Tate z przerażeniem stwierdził, że mężczyzna znajduje się zaledwie o krok od niego. Czuł, że mięśnie zaczynają mu drgać z napięcia i z trudem zachował bezruch.
Bez ostrzeżenia Matthews krzyknął i zamachnął się nożem w prawo. Uderzył w skałę kilka cali obok głowy Tate’a, krzesząc pomarańczową iskrę. Tate powstrzymał się od jakiejkolwiek reakcji i powoli przykucnął, obmacując podłoże tunelu w poszukiwaniu kamienia, który mógłby wykorzystać jako broń. Nic nie znalazł.
Matthews zamierzył się ponownie. Tym razem ostrze uderzyło w skałę tuż nad głową Tate’a, właśnie tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się jego brzuch. Przykucnął jeszcze bardziej.
– Collier! – Ten krzyk sprawił mu fizyczny ból. Cięcie po skale. Ostrze skrzesało snop iskier. Tate zamknął oczy. Miał wrażenie, że dzięki temu lepiej słyszy – a może budzi zwierzęcy instynkt. Był pewny, że mężczyzna się oddalił. Odczekał chwilę, aż nabrał pewności, że szuranie oddaliło się ku wejściu.
Tate wyczołgał się na czworakach z zagłębienia, w którym się chował, i zaczął wymacywać drogę powrotną.
Zaledwie kilka jardów przed sobą słyszał szuranie stóp Matthewsa, który szukał drogi na zewnątrz. Mężczyzna westchnął i najwyraźniej usiadł. Zaczeka tu, aż głód albo pragnienie zmuszą ofiarę do wyjścia. Tate podejrzewał, że Matthews był zdolny zostać tu na wieki; dla kogoś, kto słyszał, jak Bóg przemawia przez jego usta, długie czuwanie w tunelu to pestka.
Właśnie w tej chwili twarz Tate’a, który wciąż się czołgał, owiał chłodny powiew. Jego ręka wyczuła pustkę po prawej stronie – mniejszy tunel zbiegający w dół. Zmrużył oczy i wydało mu się, że zobaczył światło, bardzo słabą żółtawą poświatę odbijającą się od sklepienia groty.
Z trudem wcisnął się w otwór, usiłował zorientować się, w którą stronę biegnie tunel. Wkrótce średnica korytarza zmniejszyła się do dwóch stóp, a tunel powoli zaczął się wznosić. Tate podążał nim w milczeniu.
Jakieś dwa kroki.
Potem podłoga wąskiego korytarza nagle zniknęła.
Krzyknął, spadając z wysokiej półki i lecąc głową w przód po zboczu o prawie czterdziestopięciostopniowym nachyleniu. Zsuwając się, rozsunął szeroko nogi, żeby zahamować pęd, ale nie przyniosło to żadnego efektu – poruszał się coraz szybciej. Jechał po żwirze, zdzierając skórę z dłoni i łokci, porywając ze sobą kamienie, które otoczyły go niewielką lawiną. Krztusił się od pyłu. A ściany i sklepienie tunelu zbliżały się do siebie, aż wreszcie Tate nie mógł nawet wyciągnąć w bok krwawiących łokci. Musiał trzymać ręce przed sobą niczym w skoku do wody.
Utknie głową do przodu.
Wyobraził sobie powolne duszenie się, szaleństwo ogarniające go w skalnym więzieniu. Żywcem pochowany.
Pomyślał o Bett, a potem o Megan.
Nagle otoczyło go złote światło niebios i poczuł, że wiruje w powietrzu. Wylądował ciężko na warstwie osadów wapiennych, które zamortyzowały upadek, zmiażdżone jego ciężarem niczym żółte koralowce. Leżał zamroczony, spoglądając na fosforyzujące zielono i żółto osady, oświetlające ogromną jaskinię, do której wleciał.
Usiadł, masując rękę. Złamany nadgarstek spuchł tak, że gdy Tate pociągnął za mankiet, guzik odpadł pod naporem nabrzmiałego ciała. Zamroczyło go na chwilę, ale spuścił głowę, żeby nie zemdleć.
Po czym usłyszał szuranie nad głową; kamień uderzył go w ramię, a za nim poleciał żwir.
Matthews przybliżał się tunelem.
Tate jęknął z bólu i chwycił w lewą rękę kamień wielkości grejpfruta. Zważył broń w ręce, czekał, aż Matthews zjedzie na dół.
Przykucnął. Kolejna porcja żwiru z otworu. Tate rozejrzał się za lepszą bronią, jakimś odłamkiem skały przypominającym maczugę.
Pocisk minął go o kilka cali. Huk wystrzału poderwał chmarę nietoperzy, które krążyły teraz szaleńczo, tworząc żywą mgłę w całej jaskini. Echo powtórzyło huk dwa razy, po czym umilkło, stłumione przez trzepot skórzastych skrzydeł i wysokie piski nietoperzy.
Tate odskoczył i zobaczył Matthewsa w wylocie tunelu. Udało mu się zejść powoli i teraz zezował na Tate’a, usiłując wymierzyć z pistoletu w chmurze nietoperzy.
Kolejny strzał.
Tate odczołgał się i wspiął na ogromny stalagnit, z którego skoczył na półkę znajdującą się piętnaście stóp nad ziemią, posługiwał się przy tym tylko jedną ręką. Przykucnął pod przewieszoną skałą, tutaj nie sięgną go pociski Matthewsa.
Oszalałe nietoperze utworzyły tak gęsty wir, że wydawało się, że w jaskini nie ma powietrza, tylko chmura skrzydeł, maleńkich pazurków i wilgotnych, blisko osadzonych oczu.
Matthews odganiał nietoperze i spokojnym krokiem zmierzał ku stalagnitowi.
Tate wcisnął się głębiej w szczelinę skalną. Uderzył złamaną ręką o występ i omal nie zemdlał. Dwa nietoperze odbiły się od jego głowy. Spojrzał w dół. Matthews wspinał się po skale, twarz miał zakrwawioną, a w oczach błyszczało mu szaleństwo. W dłoni trzymał pistolet.
Lewą ręką Tate cisnął w jego stronę spory kamień, potem następny. Matthews wycofał się za stalagnit. Wspinał się dalej. Za kilka sekund będzie w doskonałej pozycji do strzału.
Tate działał szybko.
Podszedł do krawędzi skały i w chwili gdy Matthews rzucił się ku niemu, krzyknął najgłośniej, jak potrafił:
– Niech Bóg mi wybaczy, Aaronie!
Wysiłek poraził bólem jego rękę. Osunął się na kolana i omal nie spadł z półki.
– Niech Bóg mi wybaczy Aaronie niech Bóg mi wybaczy Aaronie niech Bóg mi wybaczy Aaronie…
Echo tego głosu dobiegało ze wszystkich stron i Matthews odwrócił się, przekonany najwyraźniej, że Tate zdołał jakoś dostać się za niego. Szaleniec stracił oparcie i zsunął się dziesięć stóp po stalagnicie na podłoże jaskini. Upuścił rewolwer, ale nic mu się nie stało. Podniósł się powoli.
Tate usiłował wstać, ale ból w ręce był zbyt dotkliwy. Leżał, stanowiąc doskonały cel, gdy Matthews podniósł broń i podszedł do skały.
Tate trzymał oczy szeroko otwarte. Matthews podniósł rewolwer, poruszając lekko ustami. Modlitwa? – zastanawiał się Tate. Rozgrzeszenie? Raczej pożegnanie.
Wymierzył w klatkę piersiową Tate’a.
W tej samej chwili z wejścia wystrzelił czarny kształt.
Wrzaski nietoperzy przybrały na sile o sto decybeli i chmura zawirowała w szaleńczej ucieczce od potwornego wycia. Następny kształt. Trzeci. Matthews zmarszczył czoło, opuścił lufę i odwrócił się w stronę zawirowania. Tate dostrzegł pomieszanie czerni, brązu i czerwieni, gdy rottweiler skoczył w powietrze, chwycił nietoperza i rozerwał go na kawałki.
Trzy psy kręciły się w poszukiwaniu ofiar, po czym rzuciły się do przodu, wściekłe, oszalałe od pościgu i niesamowitych dźwięków wydawanych przez nietoperze. Wyrwały się z wybiegu, złapały trop Tate’a na polu i teraz, wyjąc i szczekając, usiłowały wdrapać się na skałę, i wpadały w coraz większy szał, gdyż nie udawało im się to i spadały na skalne podłoże groty.
Może przybiegły tu, ścigając Tate’a, ale w końcu, gdy ich szaleństwo przebrało miarę, zwróciły się przeciwko swojemu panu.
Matthews wrzasnął, gdy jeden z psów rzucił się na jego nogę, a drugi chwycił rękę. Krępe łby trzęsły się szaleńczo, tak szybko, że zmieniły się w rozmazaną masę wśród pękających delikatnych ludzkich kości. Matthews upadł. Pistolet wystrzelił raz, kula uderzyła w fosforyzujący osad na sklepieniu jaskini, rozpryskując kaskadę zielonych, niebieskich i żółtych iskier, które opadły niczym świąteczne fajerwerki wśród chmury nietoperzy.
Warczące psy szarpały miotające się ciało Aarona Matthewsa. Był silny, uderzał zwierzęta w brzuchy i kopał je po pyskach, ale one zachowywały się jak oszalałe. Jeden chwycił Matthewsa za szczękę i potrząsnął mocno jego głową; przenikliwy wrzask wypełnił jaskinię. Odrywały kawałki mięsa z jego ramion i brzucha. Inny zerwał but i wgryzł się kłami w stopę.
Powoli krwawy kształt zamierał. Tate domyślił się, że Matthews nie żył w chwili, gdy trzeci wielki rottweiler skoczył i zacisnął szczęki na jego gardle. Ale może nie, ponieważ wydało się, że Matthews zawołał coś, błagał lub modlił się; głęboki baryton wypełnił jaskinię. Tate nachylił głowę, nasłuchując, ale słowa zginęły w warczeniu psów, szaleńczym trzepocie tysięcy nietoperzy i bólu, który dźwięczał w jego własnych uszach.