Mojej matce, Ruth Pillsbury King

Czego pragnie kobieta?

Sigmund Freud

Chcę tylko jednego: SZACUNKU!

Aretha Franklin


O co pytałeś, Andy Bissette?

Czy zrozumiałam, jakie przysługują mi prawa?

Boże, dlaczego faceci są tacy tępi?

Nie, to ty się nie irytuj – przestań kłapać jadaczką i posłuchaj mnie chwilę. Coś mi się zdaje, że i tak będziesz mnie słuchał przez cały wieczór, więc równie dobrze możesz zacząć już teraz. Pewnie, że wszystko zrozumiałam! A co, czyżbyś myślał, że doszczętnie pomieszało mi się w łepetynie, odkąd spotkałam cię w sklepie? Przecież to było zaledwie w poniedziałek! Pamiętasz, powiedziałam, że żona łeb ci urwie, kiedy pokażesz się w domu z czerstwym bochenkiem chleba – oszczędzasz grosz, a tracisz trzos, jak powiada przysłowie – i założę się, że miałam rację, co?

Jasne, wiem, jakie mam prawa, Andy; matka nie wychowała mnie na idiotkę. Znam także swoje obowiązki, na własne nieszczęście!

Mówisz, że wszystko, co powiem, może zostać użyte przeciwko mnie w sądzie? No, no, to mi dopiero nowość! A ty, Frank Proulx, przestań tak głupio szczerzyć zęby. Może inni uważają cię za cwanego glinę, ale ja pamiętam, jak jeszcze niedawno latałeś z mokrą pieluchą między nogami i tym samym durnym uśmiechem na pysku. Dobrze ci radzę, mój mały: kiedy masz do czynienia z taką wygadaną babą jak ja, lepiej powściągnij chichotki. Wiem, co tam sobie myślisz: wszystko masz wypisane na gębie, wszystko jest na wierzchu, zupełnie jak na reklamie bielizny w katalogu Searsa.

Dobra, koniec żartów; czas przejść do rzeczy. Zaraz opowiem wam nie lada historię i pewnie wiele z tego, co usłyszycie, można by użyć przeciwko mnie w sądzie, gdyby komuś chciało się rozgrzebywać całą sprawę po latach. Najzabawniejsze jest to, że mieszkańcy wyspy i tak prawie wszystko wiedzą, a mnie przestało już zależeć na ukrywaniu prawdy… zależy mi na tym jak na wczorajszym gównie, jak mawiał stary Neely Robichaud, kiedy mu szumiało w czubie. A szumiało mu bez przerwy, co potwierdzi każdy, kto go znał.

Natomiast obchodzi mnie co innego i dlatego przyszłam tu sama, nie czekając na żadne wezwanie. Nie zabiłam tej wiedźmy Very Donovan i zamierzam cię o tym przekonać, Andy. Pewnie podejrzewasz, że zepchnęłam ją z tych cholernych schodów, ale nawet taka myśl nie postała mi w głowie. Jak zechcesz przymknąć mnie za to, co zrobiłam kiedyś, nie będę mogła mieć do ciebie pretensji, ale naprawdę nie ciąży na mnie krew tej szajbniętej jędzy. Jak usłyszysz całą historię, uwierzysz mi, Andy, co do tego nie mam wątpliwości. Zawsze był z ciebie dobry, uczciwy chłopak i wyrosłeś na porządnego faceta. Ale niech ci moje słowa nie uderzą do głowy; to nie twoja zasługa, tylko twojej matki, która prała ci gacie, wycierała nos i pilnowała, żebyś wyszedł na ludzi.

Jeszcze tylko jedno, zanim na dobre rozpocznę swoją gadkę – znam ciebie, Andy, i znam, oczywiście, Franka, ale kim jest dziewczyna z magnetofonem?

Chryste Panie, Andy, przecież wiem, że to stenotypistka! Chyba mówiłam ci przed chwilą, że matka nie wychowała mnie na idiotkę, co? Fakt, że w listopadzie skończę sześćdziesiąt sześć lat, to jeszcze nie powód, żeby traktować mnie tak, jakby brakowało mi piątej klepki. Wiem, że dziewczyna z magnetofonem i bloczkiem do stenotypii jest stenotypistka. Przecież oglądam w telewizji wszystkie seriale rozgrywające się w sądzie, nawet „L.A.Law”, w którym jeszcze nie zdarzyło się, aby minął kwadrans i nie pokazali golizny.

Jak ci na imię, skarbie?

Aha… a skąd pochodzisz?

Uspokój się, Andy. Co masz dziś lepszego do roboty? Czyżbyś planował urządzić zasadzkę na plaży, w nadziei że uda ci się zdybać paru gości, którzy bez pozwolenia wygrzebują z piachu małże? Jeszcze byś dostał ataku serca z podniecenia, ha, ha!

No właśnie. Teraz jest w porządku. Czyli nazywasz się Nancy Bannister i pochodzisz z Kennebunk, tak? Ja nazywam się Dolores Claiborne i pochodzę stąd, z wyspy Little Tall. Wspomniałam, że zamierzam gadać przez ładne parę godzin, i przekonasz się, że wcale nie bujałam. Więc jeśli będziesz chciała, żebym mówiła albo głośniej, albo wolniej, nie krępuj się, tylko powiedz. Nie masz się co wstydzić. Chcę, żebyś dobrze zapisała i wyraźnie nagrała każde moje słowo, poczynając od tego, co powiem w tej chwili: dwadzieścia dziewięć lat temu, kiedy obecny tu komendant policji Bissette chodził do pierwszej klasy podstawówki i zbierał zdjęcia sławnych baseballistów, zabiłam mojego męża, Joego St. George’a.

Czuję jakiś przeciąg, Andy. Czyżby tak wiało z twojej rozdziawionej gęby? No i co tak szeroko wybałuszasz gały? Przecież wiesz, że zabiłam Joego. Wiedzą o tym wszyscy na wyspie, a także z połowa mieszkańców Jonesport po drugiej stronie przesmyku. Tyle że nikt nie był w stanie nic mi udowodnić. Nie stałabym teraz przed tobą, Frankiem Proulxem i Nancy Bannister z Kennebunk, przyznając się do zabicia Joego, gdyby ta szurnięta prukwa nie wycięła mi na koniec takiego numeru.

No, ale to już ostatni raz, kiedy mi zalazła za skórę. Tym się pocieszam.

Przysuń magnetofon nieco bliżej, złociutka; skoro już nagrywamy, nie chcę żadnej obsuwy. Ale ci Japonce wyrabiają przemyślne cudeńka, nie ma co… Obie chyba wiemy, że przez to, co się nagrywa na taśmie obracającej się wewnątrz, mogę trafić za kratki na resztę życia. Trudno, nie mam wyboru. Jak mi Bóg miły, zawsze wiedziałam, że prędzej czy później Vera zrobi mi koło dupy – wiedziałam o tym, jak tylko ujrzałam ją pierwszy raz. I patrzcie, jak mnie urządziła; patrzcie, jak mnie załatwiła ta stara zołza. Tym razem naprawdę zrobiła mnie na szaro. Ale tacy już są ci bogacze; albo skopią cię tak, że gotów jesteś się przekręcić, albo zaduszą cię na śmierć swoją cholerną miłością.

Co?

Chryste Panie, Andy! Zaraz do tego dojdę, nie poganiaj! Wciąż nie mogą się zdecydować, czy opowiadać wam wszystko po kolei od samiusieńkiego początku, czy lepiej zacząć od końca… A nie macie tu przypadkiem nic na zwilżenie gardła?

E tam, w dupie mam twoją kawę! Wsadź se głęboko cały pieprzony dzbanek. Już wolę szklankę wody, jeśli taki z ciebie sknera, że żałujesz mi łyczka whisky z tej butelki Jima Beama, którą trzymasz w szufladzie biurka. Nie zamierzam…

Jak to, skąd wiem? Jezu, Andy Bissette, gdybym nie znała cię tak długo, gotowa bym sądzić, że coś tam u ciebie nietęgo pod sufitem. Myślisz, że śmierć mojego męża jest jedyną rzeczą, o jakiej plotkują mieszkańcy wyspy? Zresztą, to już przebrzmiała historia. Co innego ty. Każdego aż świerzbi, żeby wziąć cię na język.

Dzięki, Frank. Z ciebie też był zawsze porządny dzieciak, choć mi się niedobrze robiło w kościele na twój widok, dopóki matka nie odzwyczaiła cię wreszcie od dłubania w nosie. Jezu, czasem tak głęboko wpychałeś paluch do środka, że mało brakowało, żebyś wyciągnął sobie mózg. Coś się tak zaczerwienił, do licha? Przecież wszystkie dzieciaki dłubią, zupełnie jakby nos był kopalnią, a gluty zielonym złotem. Dobrze, że przynajmniej w kościele nie trzymałeś łap w kieszeniach i nie bawiłeś się w bilarda jajami, jak inne chłopaki, które nigdy…

Tak, Andy, tak, już wracam do sprawy. Co się tak wiercisz niecierpliwie, jakby cię mrówki oblazły?

Wiecie co? Pójdę na kompromis. Ani nie będę opowiadać wam wszystkiego od końca, ani od początku, tylko zacznę od środka. Jak masz coś przeciwko temu, Andy Bissette, napisz zażalenie na kartce, wsadź do koperty i wyślij do Pana Boga.

Mieliśmy z Joem troje dzieci; kiedy pochowałam go w lecie sześćdziesiątego trzeciego, Selena miała piętnaście lat, Jim trzynaście, a mały Pete zaledwie dziewięć. Zostałam bez grosza, biedna jak mysz kościelna, nawet dupę musiałam sobie podcierać gazetą…

Usuniesz później moją łacinę, prawda, Nancy? Jestem po prostu starą babą z niewyparzoną gębą i parszywym charakterem, ale tak już jest, kiedy się wiodło pieskie życie.

Aha, o czym to ja mówiłam? Jeszcze nie zaczęłam, a już mi się wszystko poplątało.

A… tak, tak. Dzięki ci, aniołeczku.

Jedyne, co mi Joe pozostawił, to tę walącą się ruderę przy Wschodnim Cyplu i sześć akrów ziemi porośniętych plątaniną jeżyn i chaszczy, których nijak nie daje się wykarczować. I co jeszcze? Niech no się zastanowię. Trzy stare półciężarówki, z których żadna nie była na chodzie, cztery sągi drewna i nie zapłacone rachunki w sklepie spożywczym, w sklepie z narzędziami, u dostawcy ropy i w zakładzie pogrzebowym… a jakby tego było mało, to zanim minął tydzień, jak go pochowałam, przylazł ten pijus Harry Doucette, oby go poskręcało, z wekslem na dwadzieścia dolców, które Joe przegrał do niego, zakładając się o jakiś mecz baseballowy!

Może myślicie, że wpadło mi parę groszy z jego polisy ubezpieczeniowej? Ha! Dobre sobie! Joe nigdy się nie ubezpieczył, choć może to i lepiej, zważywszy na jego koniec. Opowiem wam, co się stało, nie bójcie się, ale w tej chwili chcę wam przede wszystkim uświadomić jedno: Joe St. George nie był dla mnie mężem; był cholernym kamieniem młyńskim, który nosiłam u szyi. Prawdę powiedziawszy, wolałabym już kamień od niego, bo przynajmniej by się nie upijał, nie wracał do domu po nocy cuchnąc piwskiem i nie próbował mnie wyruchać o pierwszej nad ranem. Nie dlatego zabiłam skurwysyna, ale właśnie od tego zacznę swoją historię.

Wierzcie mi, wyspa to najgorsze miejsce na popełnienie morderstwa. Zawsze ktoś się kręci w pobliżu, gotów wetknąć nos w nie swoje sprawy, akurat kiedy najchętniej popędziłoby się go, gdzie pieprz rośnie. Dlatego załatwiłam Joego właśnie wtedy, kiedy to zrobiłam. Niedługo się o wszystkim dowiecie, a na razie powiem wam tylko, że zabiłam go mniej więcej trzy lata po tym, jak mąż Very Donovan zginął w wypadku samochodowym pod Baltimore, gdzie mieszkali cały czas z wyjątkiem wakacji, które spędzali na Little Tall. W tamtych czasach Vera miała jeszcze umysł sprawny jak szwajcarski zegarek.

Po śmierci Joego nie było mi łatwo… wierzcie mi, nikomu nie jest tak ciężko związać koniec z końcem jak samotnej kobiecie z trójką dzieci na karku. Już właściwie postanowiłam, że przeprawię się na drugą stronę przesmyku i poszukam pracy w Jonesport, jako kasjerka w supermarkecie albo kelnerka w knajpie, kiedy nagle ta zołza zdecydowała się mieszkać na wyspie przez okrągły rok. Ludzie myśleli, że babie do reszty odbiło, ale ja się nie zdziwiłam – w tym okresie już i tak spędzała tu większość czasu.

Jej fagas – nie pamiętam, jak się nazywał, ale wiesz, o kogo mi chodzi, Andy, o tego rosłego przygłupa, który pracował u niej jako kierowca i specjalnie nosił obcisłe portki, żeby każda baba od razu widziała, jaką ma wielką pałę – zadzwonił do mnie i oznajmił, że pani właścicielka („pani właścicielka” – zawsze ją tak nazywał ten jełop) chciałaby wiedzieć, czy jestem gotowa pracować dla niej na stałe jako gospodyni. Od pięćdziesiątego pracowałam tam w każde lato, więc było całkiem naturalne, że zadzwonił najpierw do mnie, ale w owym czasie wydało mi się to istnym darem niebios. Zgodziłam się od ręki i pracowałam u Very aż do wczorajszego ranka, kiedy to zwaliła się po schodach i rozbiła sobie ten swój pusty, durny łeb.

Czym się zajmował jej mąż, Andy? Produkował samoloty, tak?

Aha. Ano tak, pewnie o tym słyszałam, ale wiesz, jak jest z plotkami, które się słyszy na wyspie. Jedno, co do czego nie miałam wątpliwości, to że siedzieli na szmalu, na kupie szmalu, i że po jego śmierci wszystko przypadło jej w udziale. Z wyjątkiem tego, co rząd zagarnął w podatkach, oczywiście, lecz nie sądzę, żeby zagarnął więcej niż ułamek swych należności. Michael Donovan był bystrym facetem. I cwanym jak lis. I chociaż nikt, kto znał ją przez ostatnie dziesięć lat, by w to nie uwierzył, Vera była kiedyś nie mniej cwana od niego… aż do dnia jej śmierci zdarzały się okresy, gdy miała umysł bystry jak mało kto. Ciekawe, czy wiedziała, w jakie wpakuje mnie tarapaty, jeśli umrze inaczej niż na atak serca w swoim własnym łóżku? Spędziłam dziś większość dnia na Wschodnim Cyplu, siedząc na rozklekotanych schodach i rozmyślając o tym… i o tysiącu innych spraw. Z początku wydawało mi się, że to niemożliwe, że przecież miska owsianki ma więcej rozumu niż Vera Donovan miała pod koniec życia, ale potem przypomniałam sobie te jej numery z odkurzaczem i uznałam, że może jednak… może jednak wiedziała…

Ale teraz to już nieistotne. Ważne jest tylko to, że nagle grunt zaczął mi się usuwać pod nogami. Muszę się ratować, jeśli mam choć cień szansy.

Rozpoczęłam pracę u Very jako gospodyni, ale pod koniec byłam jej opiekunką. Jako gospodyni dawałam Verze sobą pomiatać osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu. Jako opiekunka byłam jej popychadłem na okrągło.

Pierwszy wylew miała latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku w trakcie oglądania relacji ze zjazdu demokratów w Chicago, na którym wyłonili swojego kandydata na prezydenta. Był to mały wylew, za który winiła później Huberta Humphreya.

– Jak spojrzałam na tego rozanielonego dupka, po prostu krew mnie zalała i pękło mi jakieś naczynie – powtarzała. – Mówi się trudno; równie dobrze mógł to spowodować Nixon.

Kolejny, znacznie poważniejszy wylew nastąpił siedem lat później; tym razem nie mogła zrzucić winy na żadnych polityków. Doktor Freneau przestrzegał ją, kazał jej rzucić palenie i picie, ale niepotrzebnie strzępił sobie język – taka elegancka dama jak Vera Całuj-Mnie-W-Tyłek nie zamierzała słuchać byle wiejskiego lekarza.

– Jeszcze go przeżyję – twierdziła. – Wypiję szklankę whisky z lodem siedząc na jego grobie.

Przez pewien czas zdawało się, że może rzeczywiście tak się stanie; Chip Freneau wciąż ją beształ, a ona nic sobie z tego nie robiła, tylko pruła naprzód pełną parą, dokładnie jak „Queen Mary”. Ale w osiemdziesiątym pierwszym miała naprawdę potężny wylew, a następnego roku jej fagas zabił się w wypadku na lądzie. Właśnie wtedy się do niej wprowadziłam – w październiku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku.

Czy musiałam? Sama nie wiem, chyba nie. Dostawałam rentę, a renta nie mięta, jak mawiała stara Hattie McLeod. Nie było tego wiele, ale dzieciaki już dawno wyniosły się z domu – mały Pete to aż na tamten świat, biedaczek – zdołałam też odłożyć trochę grosza. Życie na wyspie zawsze było tanie i choć bardzo podrożało, wciąż jest o niebo tańsze niż na lądzie. Więc nie, nie musiałam wprowadzać się do Very.

Jednakże przez te wszystkie lata przywykłyśmy do siebie. Trudno to wyjaśnić facetowi. Myślę, że Nancy ze swoimi bloczkami, długopisami i magnetofonem rozumie mnie doskonale, ale ona pewnie ma pisać, a nie mi potakiwać. Przywykłyśmy jak dwa stare nietoperze, które latami wiszą obok siebie do góry nogami w pieczarze, choć wcale nie stałyśmy się przyjaciółkami. Zresztą przeprowadzka do Very niewiele zmieniła w moim życiu – tyle że chowałam teraz swoje wyjściowe sukienki do tej samej szafy co robocze – bo przed jesienią osiemdziesiątego drugiego i tak spędzałam u niej nie tylko całe dni, ale i większość nocy. Kiedy się wprowadziłam, zaczęłam zarabiać nieco lepiej, ale nie aż tak dużo, żebym mogła kupić sobie na raty pierwszego w życiu cadillaca, ha, ha!

Chyba zdecydowałam się zostać opiekunką Very głównie dlatego, że nie było innych chętnych. W Nowym Jorku jej interesy prowadził niejaki Greenbush, ale przecież nie zamierzał się przenieść na Little Tall, żeby Vera mogła wydzierać się do niego z okna sypialni, by na pewno przypiął każde prześcieradło sześcioma, a nie czterema spinaczami. Nie zamierzał wprowadzić się do pokoju gościnnego, zmieniać Verze pieluch, myć jej zafajdanego starego dupska, słuchać oskarżeń, że rąbnął jej kilka dziesięciocentówek z cholernej porcelanowej świnki i ona już dopilnuje, żeby go zamknęli do mamra. Greenbush prowadził interesy Very, ja myłam ją z gówna i słuchałam jej bzdetów o prześcieradłach, kotach kurzu i cholernej porcelanowej śwince.

I co z tego? Nie uważam, że należy mi się złoty krzyż czy choćby skromny medal. Wytarłam w swoim życiu niejeden tyłek, nasłuchałam się wiele bzdetów (w końcu było się żoną Joego St. George’a przez szesnaście lat) i korona mi z głowy nie spadła. Myślę, że zgodziłam się nią zająć, bo nie miała nikogo innego; wybór był taki, że albo ja, albo dom starców. Dzieci nigdy jej nie odwiedzały i z tego powodu było mi Very szczerze żal. Nie oczekiwałam, że rzucą wszystko i zaczną się nią same zajmować na okrągło, bez przesady, ale – choć nie wiedziałam, o co im poszło – nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego się z nią wreszcie nie pogodzą. Mogliby co jakiś czas wpaść na weekend albo od biedy na jeden dzień. Była jędzą, co do tego nie ma dwóch zdań, ale przecież była ich matką! A w dodatku starą kobietą. Oczywiście, teraz wiem znacznie więcej niż wtedy, ale…

Co?

Tak, to prawda. Niech mnie dunder świśnie, jeśli kłamię, jak mówią moje wnuki. Zadzwońcie do tego tam Greenbusha, jeśli mi nie wierzycie. Nie wątpię, że kiedy wieść się rozniesie – a rozniesie się na pewno, już wy się nie bójcie – bangorskie „Daily News” zamieści jeden z tych swoich ckliwych artykułów, że to niby takie cudowne. Wierzcie mi, nie ma w tym nic cudownego. Jeden pieprzony koszmar! Bez względu na to, co sobie wyjaśnimy, ludzie będą gadać, że najpierw, cwaniara, skołowałam biedaczkę, a potem ją zabiłam. Właśnie tak będzie, Andy; nawet nie próbuj zaprzeczyć. Żadna siła nie powstrzyma ludzi od tego, żeby myśleli o kimś najgorsze, jeśli tylko mają jakiś pretekst.

Ale to wszystko bzdura. Do niczego jej nie zmuszałam, a tego, co zrobiła, na pewno nie zrobiła dlatego, że mnie kochała czy choćby lubiła. Może uznała, że jest mi coś winna; właściwie mogła od dawna uważać, że ma wobec mnie dług wdzięczności, lecz nie byłoby w jej stylu zająknąć się słówkiem na ten temat. Może więc w taki sposób chciała mi podziękować… Nie za to, że zmieniałam jej zafajdane pieluchy, lecz za to, że byłam u jej boku, kiedy z kątów wysuwały się druty, a koty kurzu wyłaziły spod łóżka.

Wiem, wiem… nie macie pojęcia, o czym gadam, ale cierpliwości. Obiecuję, że zanim otworzycie drzwi i wyjdziecie z tego pomieszczenia, zrozumiecie wszystko.

Vera dawała się każdemu we znaki z trzech powodów. Znałam baby, u których byś znalazł i więcej powodów, ale trzy to i tak sporo jak na sklerotyczną staruszkę spędzającą całe dni albo w łóżku, albo na wózku inwalidzkim. Całkiem sporo, cholera.

Pierwszy powód był taki, że urodziła się jędzą i nic na to nie mogła poradzić. Pamiętacie, co mówiłam o spinaczach do bielizny, że kazała używać sześciu zamiast czterech? No, to tylko jeden przykład.

Jeśli chciało się pracować dla Very Całuj-Mnie-W-Tyłek, pewne rzeczy po prostu należało robić zgodnie z jej życzeniami, i lepiej było o tym pamiętać. Z góry każdemu mówiła, czego będzie wymagać, i mogę was zapewnić, że umiała postawić na swoim. Jeśli zapomniało się o czymś raz, dostawało się burę. Jeśli dwa razy, potrącała z pensji. Jeśli trzy razy, wywalała z roboty i nie obchodziły ją żadne tłumaczenia. Takie miała zasady, lecz mnie to nie przeszkadzało. Surowe, ale sprawiedliwe. Jeśli powtarzała służącej dwa razy, na którym blacie należy stawiać formę z ciastem po wyjęciu z pieca i pouczała ją, żeby przypadkiem nie stawiała blachy na parapecie okiennym, jak to niektóre kobiety mają w zwyczaju, a ta wciąż nie potrafiła tego zapamiętać, było bardzo prawdopodobne, że nie zapamięta nigdy.

Do trzech razy sztuka i fora ze dwora, taka była reguła i absolutnie żadnych wyjątków, toteż w ciągu tych lat kiedy pracowałam u Very, przez dom przewinął się cały tłum kobiet. Dawnymi czasy nieraz słyszałam narzekania, że iść pracować u Donovanów to tak, jakby wejść w drzwi obrotowe; można zrobić jedno kółko, dwa, niektórym udawało się nawet z dziesięć czy dwanaście, ale w końcu i tak lądował człowiek z powrotem na chodniku. Więc kiedy po raz pierwszy poszłam do Very na służbę – jeszcze w czterdziestym dziewiątym – czułam się, jakbym wchodziła do smoczej jamy. Ale wcale nie była taka zła, jak ludziska gadali. Jeśli tylko miało się uszy szeroko otwarte, miało się i robotę. Ja słuchałam poleceń, ten jej fagas również. Ale cały czas trzeba było mieć się na baczności, bo nie spuszczała nas z oka, w dodatku znała wyspiarzy lepiej niż jacykolwiek inni letnicy… i potrafiła być wredna. Nawet zanim jeszcze spadły na nią te wszystkie nieszczęścia, potrafiła być wredną cholerą. Zupełnie jak gdyby czerpała z tego przyjemność.

– Co ty tu robisz? – spytała mnie pierwszego dnia. – Nie powinnaś siedzieć w domu, niańczyć małej i pichcić obiadków najdroższemu mężulkowi?

– Pani Cullum powiedziała, że chętnie zajmie się Seleną przez cztery godziny dziennie – odparłam. – Dlatego mogę pracować tylko na pół etatu.

– Dokładnie o to mi chodzi, co chyba było jasno i wyraźnie sformułowane w ogłoszeniu, które zamieściłam w waszej nędznej lokalnej gazetce… Tutejsi redaktorzy nie mają nawet pojęcia, jak powinna wyglądać gazeta! – odpaliła natychmiast i choć tym razem nie na mnie skierowała swój gniew, później nieraz zdarzyło jej się tak mi przygadać, że w pięty mi poszło.

Pamiętam, że tego dnia robiła coś na drutach. Druty dosłownie śmigały jej w palcach – w ciągu dnia potrafiła zrobić parę skarpet, nawet jeśli zaczęła dopiero o dziesiątej. Ale jak powiadała, musiała być w nastroju.

– Tak, pszepani – odpowiedziałam. – Tak pisało.

– Nie nazywam się „Pszepani” – oznajmiła, odkładając robótkę – tylko Vera Donovan. Jeśli cię zatrudnię, będę ci mówić po imieniu, Dolores, a ty masz się do mnie zwracać pani Donovan, dopóki nie uznam, że znamy się na tyle długo, byś mogła zwracać się inaczej. Jasne?

– Tak, pani Donovan.

– W porządku, przynajmniej jedną rzecz mamy z głowy. A teraz odpowiedz na moje pytanie. Czego tu szukasz, skoro masz własny dom, którym powinnaś się zająć?

– Chcę tylko zarobić trochę pieniędzy na prezenty gwiazdkowe. – Postanowiłam, że właśnie tak powiem, gdyby mnie o to spytała. – Ale jeśli będzie pani ze mnie zadowolona… i jeśli mnie również spodoba się praca u pani, ma się rozumieć… może zdecyduję się zostać trochę dłużej.

– Jeśli tobie spodoba się praca u mnie? – Wywróciła oczy, jakby jeszcze nigdy nie słyszała czegoś tak durnego; w głowie jej się nie mieściło, że komuś może nie odpowiadać praca u wielkiej Very Donovan. – Chcesz tylko zarobić na prezenty gwiazdkowe, tak? – spytała, a po chwili powtórzyła jeszcze bardziej sarkastycznym tonem: – Chcesz tylko zarobić na prezenty gwiazdkowe, tak?

Podejrzewała mnie o kłamstwo. Była pewna, że stoi przed nią młoda mężatka, która ledwo zdążyła wyczesać z włosów ryż, a już ma kłopoty małżeńskie, i czekała, aż się zarumienię i spuszczę oczy ze wstydu. Więc ani się nie zarumieniłam, ani nie spuściłam oczu, choć miałam dopiero dwadzieścia dwa lata i nie było mi łatwo się opanować. Ale do swoich kłopotów małżeńskich nie przyznałabym się żywej duszy, nawet na torturach. Trochę grosza na gwiazdkowe prezenty to wystarczający powód dla takiej Very; niech sobie myśli, co chce. Zresztą nawet sobie wmówiłam, że przydałoby mi się więcej forsy na prowadzenie domu, bo z forsą jest ostatnio jakoś krucho. Dopiero po latach zrozumiałam, że prawdziwym powodem, dla którego poszłam stawić czoło smokowi w jego własnej jamie, było to, że musiałam sama zacząć zarabiać na życie, bo Joe przepijał wszystko albo przegrywał w pokera w piątkowe wieczory w karczmie Fudgy’ego po drugiej stronie przesmyku. W tamtych czasach wciąż wierzyłam, że miłość, jaką darzy się dwoje ludzi, jest silniejsza niż pociąg do wódy i hulanki – że miłość wypłynie na wierzch jak śmietana w butelce mleka. Następne dziesięć lat nauczyło mnie, że wcale tak nie jest. Czasem życie to najtrudniejsza szkoła, prawda?

– No więc zobaczmy, czy sobie przypadniemy do gustu, czy nie, Dolores St. George… chociaż nawet jeśli się sprawdzisz, pewnie za rok czy dwa znów zajdziesz w ciążę i więcej cię nie zobaczę.

Prawdę mówiąc, już wtedy byłam w drugim miesiącu ciąży, ale do tego też bym się nie przyznała, nawet gdyby mi wyrywano paznokcie. Zależało mi na tych dziesięciu dolarach tygodniowo, które płaciła, choć możecie mi wierzyć, że każdego centa okupiłam własnym potem. Harowałam jak dziki osioł przez całe lato, ale za to pod koniec sierpnia Vera spytała, czy nie chciałabym zajmować się domem, kiedy wyjadą do Baltimore, bo tak dużym domem trzeba się zajmować przez okrągły rok, żeby nie zarósł brudem. Odpowiedziałam, że chętnie.

Przerwałam pracę dopiero miesiąc przed urodzeniem Jima, a wróciłam, zanim jeszcze odstawiłam go od cycka. Latem podrzucałam synka do Arlene Cullum – Vera za nic nie zgodziłaby się na obecność w domu płaczącego dziecka – ale kiedy jesienią Donovanowie opuszczali wyspę, zabierałam ze sobą i jego, i Selenę. Selenę mogłam z reguły zostawiać samą – nawet gdy miała zaledwie trzy latka, byłam spokojna, że nic nie przeskrobie. Jima zwykle nosiłam po całym domu. Pierwsze kroki nauczył się stawiać w sypialni Donovanów, choć nie byłam taka głupia, żeby mówić o tym Verze.

Zadzwoniła do mnie tydzień po połogu (wahałam się, czy wysłać jej zawiadomienie o urodzeniu dziecka; w końcu doszłam do wniosku, że jeśli uzna to za przymawianie się o jakiś drogi prezent, jej sprawa), pogratulowała mi syna, a potem powiedziała (chyba głównie z tym dzwoniła), że nie zatrudni nikogo na moje miejsce. Pewnie myślała, że się ucieszę, i rzeczywiście, zrobiło mi się przyjemnie. Był to najwyższy komplement, jaki mogłam od niej usłyszeć, i znaczył dla mnie o niebo więcej niż prezent, czek na dwadzieścia pięć dolarów, który przyszedł pocztą w grudniu.

Była twarda, ale sprawiedliwa, i to ona trzęsła całym domem. Jej mąż pojawiał się na wyspie nie częściej niż raz na dziesięć dni, nawet w lecie, kiedy niby mieszkali tu na okrągło, a widząc ich razem, łatwo było poznać, kto naprawdę rządzi. Może i facet miał pod sobą z dwustu dyrektorów, którzy jak tylko warknął na nich: „Co wy pierdolicie?!”, to od razu lecieli po żony i kochanki, żeby mu pokazać, ale w domu szefem była Vera i ilekroć mówiła mu, żeby zdjął buty, bo zabłoci dywan, ściągał je posłusznie.

Jak wam już wspomniałam, Vera miała własne zdanie na temat tego, jak co należy robić. I nie było z nią żartów! Nie wiem, skąd jej te różne pomysły przychodziły do głowy, ale wiem, że sama była ich niewolnicą. Jeśli coś zrobiono nie po jej myśli, to albo zaraz bolała ją głowa, albo dokuczał jej brzuch. W dodatku sprawdzanie, czy wszystko zostało wykonane rzeczywiście według poleceń, zajmowało jej tyle czasu, że równie dobrze mogłaby sama prowadzić dom i zaoszczędzić sobie nerwów.

Na przykład do szorowania wanien należało używać spic and span. Nie lestoil, nie top job, nie mr. clean. Tylko spic and span. Jeśli przyłapała służącą na czyszczeniu wanny innym środkiem, biada nieszczęsnej!

Przed prasowaniem trzeba było spryskiwać kołnierzyki koszul i bluzek specjalnym krochmalem w aerozolu, koniecznie przez kawałek gazy. Gaza nic nie dawała – wiem, co mówię, bo w domu Donovanów uprasowałam ładnych kilka tysięcy koszul i bluzek – ale jeśli Vera weszła do prasowalni i zobaczyła, że któraś zapomniała o tej cholernej gazie, biada nieszczęsnej!

Jeśli służąca wzięła się do smażenia, a nie włączyła w kuchni wentylatora, biada nieszczęsnej!

Kolejny powód do awantur stanowiły kubły na śmieci stojące w garażu. Było ich sześć. Sonny Quist przyjeżdżał co tydzień, żeby je opróżnić, i ta służąca, która akurat znajdowała się najbliżej, miała obowiązek wtaszczyć je z powrotem, zanim jeszcze Sonny zniknie za zakrętem. Oczywiście kubłów nie można było po prostu zostawić w kącie; należało je ustawić w dwuszeregu wzdłuż wschodniej ściany, kładąc na każdym odwróconą pokrywkę. Jeśli która zrobiła coś nie tak, biada nieszczęsnej!

Podobnie było z trzema wycieraczkami z napisem WITAMY. Jedna leżała przed głównym wejściem, druga przed drzwiami oszklonej werandy, trzecia przy drzwiach kuchennych, na których całymi latami wisiała tabliczka z uwłaczającym napisem DLA SŁUŻBY, dopóki w zeszłym roku nie zezłościłam się i jej nie zdjęłam. Raz w tygodniu wszystkie wycieraczki trzeba było kłaść na wielkim kamieniu na końcu podwórza, ze czterdzieści metrów od basenu, i walić trzepaczką. Walić tak, żeby szły tumany kurzu, bo Vera lubiła sprawdzać, czy służąca się przypadkiem nie leni. Wprawdzie nie robiła tego za każdym razem, ale jednak dość często. Wychodziła na oszkloną werandę i obserwowała trzepanie przez mężowską lornetkę. A kiedy odnosiło się wycieraczki na miejsce, należało pamiętać, żeby koniecznie ułożyć je prawidłowo. Czyli tak, żeby osoba zbliżająca się do drzwi mogła odczytać napis. Jeśli która położyła wycieraczkę do góry nogami, biada nieszczęsnej!

Były dziesiątki takich reguł. Przed laty, kiedy dopiero co najęłam się u Very do pracy, nieraz słyszałam stojąc w kolejce do sklepu spożywczego, jak dziewuchy na nią utyskują. W latach pięćdziesiątych Donovanowie często wydawali przyjęcia, więc zatrudniali liczną służbę. Zwykle najgłośniej gardłowała na Verę któraś z tych młodych gęsi, wynajętych na kilka godzin dziennie i szybko wywalonych za to, że trzy razy pod rząd źle wykonały to samo polecenie. Rozpowiadała taka później na prawo i lewo, że Vera Donovan to wredna, kłótliwa stara prukwa, w dodatku tęgo stuknięta. Niektórym rzeczywiście mogło się wydawać, że Vera jest pomylona, ale powiem wam jedno: nigdy nie wywaliła z pracy dziewczyny, która stosowała się do jej zasad. Ja tak na to patrzę: jeśli ktoś potrafi zapamiętać, z kim sypiają wszyscy bohaterowie popołudniowych seriali, powinien umieć sobie zakonotować, że do mycia wanien ma używać płynu Spic and Span, a wycieraczki kłaść napisem we właściwą stronę.

Ale wspomniałam o prześcieradłach. Jeśli chodzi o prześcieradła, Vera nie tolerowała najmniejszej pomyłki. Musiały wisieć na sznurze idealnie równo – tak żeby jeden brzeg nie był niżej od drugiego – i zawsze należało mocować każdą sztukę sześcioma spinaczami. Nie czterema, a właśnie sześcioma. I nie daj Boże, jeśli służącej zdarzyło się uwalać skraj błotem, bo wtedy Vera od razu wywalała ją na zbity pysk, nie czekając, aż biedaczka powtórzy ten sam błąd trzy razy. Sznury wisiały z boku domu, dokładnie pod oknem sypialni Very. Ilekroć wieszałam pranie, Vera podchodziła do okna i darła się:

– Tylko pamiętaj, Dolores, sześć spinaczy! Pamiętaj, co ci mówię! Sześć, nie cztery! Liczę, a wzrok wciąż mam dobry!

Czasami…

Co takiego, złotko?

Och cicho, Andy, daj jej mówić! Bardzo słuszne pytanie i żaden facet nie miałby dość rozumu, żeby je zadać.

Oczywiście, Nancy Bannister z Kennebunk w stanie Maine, że Vera miała suszarkę, dużą i naprawdę dobrą, ale nie pozwalała suszyć w niej prześcieradeł, chyba że zapowiadano ulewę na najbliższe pięć dni.

– Najprzyjemniej śpi się w pościeli, kiedy wyschła na dworze – mawiała. – Pachnie wiatrem, który ją owiewał, a ten zapach sprawia, że ma się miłe sny.

Vera często wygadywała bzdury, ale akurat w tym wypadku miała świętą rację. Każdy od razu pozna różnicę między pościelą wrzuconą do suszarki, a taką, którą wysuszyły podmuchy południowego wiatru. Lecz w zimowe ranki, kiedy temperatura spadała do minus dwunastu stopni, a ze wschodu wiał silny, wilgotny wiatr znad Atlantyku, zrezygnowałabym z miłego zapachu bez słowa protestu. Bo wieszanie prześcieradeł na mrozie to fizyczna tortura! Ktoś, kto tego nie robił, nawet sobie nie wyobraża, jaka to męka – ale później już zawsze pamięta się ten ból.

Wynosisz na podwórze kosz parującej pościeli, zaczynasz wieszać pierwsze, wciąż jeszcze ciepłe prześcieradło i jeśli nigdy dotąd nie robiłaś tego na mrozie, myślisz sobie: „E, wcale nie jest tak źle”. Zanim jednak wyrównasz brzegi i zamocujesz sześć spinaczy, prześcieradło przestaje parować. Nadal jest mokre, ale teraz na dokładkę i zimne. Twoje palce też są mokre i potwornie zimne. A tu trzeba wieszać drugą sztukę, potem trzecią i czwartą. Palce masz czerwone i zgrabiałe, bolą cię ramiona, wargi drętwieją od trzymania w nich spinaczy, ale przecież nie możesz trzymać ich w ręku, bo obie ręce musisz mieć wolne, żeby wieszać pościel. Najgorszy jest ból palców. Gdyby po prostu drętwiały! Aż marzy ci się, żeby tak było. Tymczasem one robią się coraz bardziej czerwone, a jeśli prania jest dużo, to przybierają kolor bladofioletowy, jak lilie. Pod koniec zamiast palców masz sine szpony. I myślisz z przerażeniem o tym, co cię czeka, kiedy wrócisz z pustym koszem do domu i znów znajdziesz się w cieple. Najpierw poczujesz mrowienie w dłoniach, a potem rwanie w stawach, zupełnie jakby tam głęboko w środku wszystko skowyczało z bólu. Nie umiem tego lepiej opisać, Andy, ale Nancy Bannister ma taką minę, jakby wiedziała, o czym mówię, choć rozwieszanie prania zimą na lądzie to jednak nie to samo, co u nas na wyspie. Kiedy palce trochę ci się ogrzeją, zaczynają piec, jakby użądliło je stado os. Więc nacierasz je kremem i czekasz, aż pieczenie minie. Bez względu na to, czy stosujesz specjalny krem, czy zwykły owczy łój, pod koniec lutego masz tak potwornie wysuszone dłonie, że skóra ci pęka i krwawi, gdy tylko zaciskasz Pięść. Czasami, kiedy już się dawno rozgrzałaś i wlazłaś do łóżka, budzisz się w środku nocy, bo twoje ręce skowyczą na wspomnienie bólu. Myślicie, że żartuję? Dobra, śmiejcie się, jeśli chcecie, ale zapewniam was, że mówię prawdę. Skomlą jak porzucone szczenięta. Leżysz i słuchasz dobiegającego gdzieś z głębi skomlenia, i nie opuszcza cię świadomość, że wkrótce znów trzeba będzie wieszać na mrozie pościel i nie ma na to żadnej rady, bo wieszanie pościeli jest jednym z tych przykrych kobiecych obowiązków, o których faceci ani nic nie wiedzą, ani nie chcą wiedzieć.

I kiedy zgrabiałymi, sinymi rękami wieszałam prześcieradła, czując, jak ramiona omdlewają mi ze zmęczenia, a skapujące z nosa gluty zamarzają na górnej wardze i przyklejają się mocno jak kleszcze, Vera zwykle stawała lub siadała przy oknie i obserwowała mnie. Czoło miała zmarszczone, usta ściągnięte i wyłamując sobie nerwowo palce, śledziła moje ruchy z takim napięciem, jakby na jej oczach dokonywał się skomplikowany zabieg chirurgiczny, a nie wieszanie pościeli, żeby wyschła na zimnym wietrze. Widziałam, jak walczy ze sobą, jak bardzo się stara trzymać gębę na kłódkę, ale to było silniejsze od niej; po pewnym czasie – nie mogąc się dłużej opanować – podnosiła okno, wychylała się tak, że zimny wschodni wiatr targał jej włosy, i darła się:

– Sześć spinaczy! Pamiętaj, sześć spinaczy na każdym! Nie chcę, żeby wiatr porozrzucał mi pościel po całej okolicy! Tylko bez fochów, Dolores! Sześć spinaczy na każde, pamiętaj, że patrzę i liczę!

Jakoś to znosiłam do końca lutego, ale od początku marca musiałam mocno zaciskać zęby, żeby nie pognać po siekierę, którą ja albo ten jej fagas rąbaliśmy drwa na opał – potem kiedy zginął, robiłam to sama (szczęściara ze mnie, co?) – i nie walnąć jazgoczącej wiedźmy prosto między oczy. Tak mnie potrafiła wkurzyć, że czasem wyobrażałam sobie, jak rozwalam jej łeb, ale chyba gdzieś w głębi duszy zawsze wiedziałam, że Vera nienawidzi się za te wrzaski równie mocno, jak ja jej.

To był pierwszy powód, dlaczego dawała się każdemu we znaki – po prostu nie umiała się powstrzymać. W sumie bardziej doskwierało to jej samej niż mnie, zwłaszcza później, po tych poważniejszych wylewach. Było wtedy znacznie mniej prania, ale Vera miała identycznego bzika na punkcie wieszania prześcieradeł jak dawniej, zanim jeszcze pozamykano większość pokoi, a pościel pościągano z łóżek gościnnych, zawinięto w plastik i schowano do bieliźniarki.

Zaczęło jej to doskwierać dlatego, że gdzieś od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku nie była już w stanie sprawdzać, czy właściwie spełniam jej polecenia – beze mnie w ogóle nie była się w stanie poruszać. Gdybym nie podnosiła jej z łóżka i nie sadzała na wózku, leżałaby cały dzionek. Wiecie, strasznie się spasła: z pięćdziesięciu dziewięciu kilo na początku lat sześćdziesiątych utyła do osiemdziesięciu sześciu. Z rąk, z nóg i z tyłka zwisał jej żółty, galaretowaty tłuszcz, jaki się widzi tylko u starych osób. Zwisał jak ciasto z patyka. Niektóre kobiety stają się na starość chude i żylaste, ale Vera Donovan do nich nie należała. Doktor Freneau mówił, że jej nerki nie pracują prawidłowo i dlatego tak jest. Pewnie miał rację, ale nieraz gotowa byłam przysiąc, że utuczyła się specjalnie, żeby zrobić mi na złość.

Była nie tylko gruba, ale na skutek wylewów niemal ślepa jak kret. Czasami coś tam widziała, czasami w ogóle nic. Zdarzało się, że prawym okiem widziała całkiem dobrze, a lewym niewiele gorzej, ale zwykle – jak mówiła – było to tak, jakby patrzyła na świat przez grubą szarą zasłonę. Chyba możecie sobie wyobrazić, jak to ją doprowadzało do szału; ją, która zawsze lubiła mieć wszystko na oku! Kilka razy nawet pobeczała się z tego powodu, a wierzcie mi, taką twardą babę jak ona mało co potrafiło doprowadzić do łez… a chociaż wiek zgiął jej dumny kark, nadal była twardą babą.

Co, Frank?

Czy można by ją uznać za niepoczytalną?

Przyznam się, że sama dobrze nie wiem. Chyba jednak nie. Pewnie, że miała sklerozę, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. I nie mówię tak wyłącznie dlatego, że gdyby uznać ją za niepoczytalną, to sędzia, przed którym będzie się toczyć postępowanie spadkowe, wydmuchałby nos w jej testament i wyrzucił go do śmieci. Jeśli chodzi o mnie, sędzia może sobie podetrzeć tyłek jej testamentem; jedyne, czego pragnę, to wydostać się jakoś, cholera jasna, z tarapatów, w jakie mnie wpakowała. Moim zdaniem nie brakowało jej żadnej klepki, nawet pod sam koniec. Może jedna czy druga była obluzowana, ale wciąż tkwiły na swoim miejscu.

Zdarzały się dni, gdy umysł miała sprawny jak dawniej. Na ogół były to te same dni, kiedy lepiej widziała i z niewielką pomocą potrafiła usiąść na łóżku, a czasem także przejść dwa kroki od łóżka do wózka; w te dni nie musiałam jej targać jak wora pszenicy. Zwykle sadzałam ją na wózku, żeby zmienić pościel; lubiła w nim siedzieć, bo mogła podjechać do okna, z którego roztaczał się widok na podwórze i dalej na port. Kiedyś powiedziała, że zbzikowałaby do reszty, gdyby musiała leżeć w łóżku dzień w dzień i noc w noc, gapiąc się tylko na sufit czy ściany. I nic dziwnego.

Pewnie, miewała gorsze dni, kiedy nie wiedziała, kim jestem, a chwilami nawet nie bardzo kojarzyła, kim sama jest. W te dni była jak łódź, która zerwała się z cum i pływa po oceanie czasu – na przykład rano zdawało jej się, że jest rok tysiąc dziewięćset czterdziesty siódmy, a po południu, że tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty. Ale miała też i dobre dni. Oczywiście z biegiem lat, w miarę jak przechodziła kolejne drobne wylewy, zdarzały się one coraz rzadziej. Niestety dobre dni Very często były moim utrapieniem, gdyż wtedy na wszystkie sposoby usiłowała zaleźć mi za skórę.

Znów stawała się jędzą. Bo drugi powód, dlaczego dawała się ludziom we znaki, polegał na tym, że po prostu lubiła być jędzą, jędzą do kwadratu. Nawet przykuta przez większość czasu do łóżka, w pieluchach i w gumowych majtkach, potrafiła wycinać mi takie numery, że aż mózg staje. Opowiem wam, co wyprawiała w dni przeznaczone na sprzątanie. Wprawdzie nie co tydzień, jednak zbyt często akurat w czwartki, żeby to mógł być przypadek.

W czwartki zawsze odbywało się wielkie sprzątanie. Dopiero kiedy rozejrzeć się po wnętrzu, widać, jaki dom Very jest ogromny, tyle że teraz większości pokoi już się nie używa. Takie obrazki, jak sześć dziewczyn w chustkach na głowach zajętych polerowaniem posadzki, myciem okien i wymiataniem pajęczyn z rogów od ponad dwudziestu lat należą do przeszłości. Czasami spacerując wśród tych posępnych murów i patrząc na meble zakryte pokrowcami, przypominałam sobie, jak dom wyglądał w latach pięćdziesiątych, kiedy w lipcu i w sierpniu wydawano przyjęcia – trawnik zawsze oświetlały kolorowe lampiony, doskonale to pamiętam! – i aż mnie ciarki przechodziły po grzbiecie. Zauważyliście, że z biegiem czasu coraz mniej jest w życiu wesołych kolorów? Pod koniec wszystko staje się szare jak pokrowce na meblach czy sukienka prana zbyt wiele razy.

Przez ostatnie cztery lata jedyne pomieszczenia, z jakich się korzystało, to kuchnia, główny salon, jadalnia i oszklona weranda, której okna wychodzą na trawnik i basen, oraz cztery pokoje na piętrze – Very, mój i dwa przeznaczone dla gości. Pokoje gościnne rzadko ogrzewano w zimie, ale utrzymywałam je w czystości na wypadek, gdyby dzieci Very postanowiły ją jednak odwiedzić.

W ciągu ostatnich lat pomagały mi w czwartki dwie dziewczyny z miasteczka. Służba często zmieniała się u Donovanów, ale od mniej więcej dziewięćdziesiątego roku były to Shawna Wyndham i siostra Franka, Susy. Bez nich nie dałabym sobie rady, ale i tak miałam pełne ręce roboty, więc kiedy o czwartej wreszcie znikały za drzwiami, słaniałam się ze zmęczenia. A zwykle musiałam jeszcze dokończyć prasowania, zrobić listę zakupów na piątek i przygotować kolację dla Jej Wysokości. Jak powiadają, bez pracy nie ma kołaczy.

Ale najgorsze w czwartki było to, że właśnie tego dnia Vera wycinała mi swoje najpaskudniejsze numery.

Na ogół załatwiała się w miarę regularnie. Co trzy godziny wsuwałam pod nią basen, żeby się odlała. Zazwyczaj w południe jednocześnie sikała i waliła kupę.

Z wyjątkiem czwartków.

Nie wszystkich czwartków, tylko tych, kiedy umysł miała sprawny; wtedy mogłam się spodziewać, że czekają mnie kłopoty… a potem łupanie w krzyżu, które do północy nie pozwoli mi zmrużyć oka. Nawet mocne środki przeciwbólowe nic mi nie pomagały. Większość życia cieszyłam się końskim zdrowiem i wciąż nie mogę narzekać, ale wiek robi swoje. Mając sześćdziesiąt pięć lat na karku nie od razu dochodzi się do siebie po wysiłku.

W taki czwartek o szóstej rano zamiast połowy basenu sików było zwykle jedynie kilka kropelek na dnie. To samo o dziewiątej. A w południe zamiast sików i porządnej kupy na ogół nie było nic. Zaczynałam więc podejrzewać, co się święci. Bo stuprocentową pewność miałam jedynie wówczas, gdy w środę w południe też nie udało mi się skłonić Very do strzelenia kupy.

Widzę, że próbujesz powstrzymać się od śmiechu, Andy. Śmiej się, śmiej, ulżyj sobie. Mnie wtedy bynajmniej nie było do śmiechu, ale to już należy do przeszłości. Sądząc po twojej minie, chyba odgadłeś, jakie ta stara purchawa wycinała mi w czwartki numery. Tak jest; w niektóre dni celowo wstrzymywała się od srania, zupełnie jakby odkładała gówno na koncie licząc na wysokie odsetki… tyle że kiedy wreszcie dochodziło do likwidacji rachunku, to ja musiałam wszystko czyścić i szorować, czy miałam ochotę, czy nie.

Zatem większość czwartkowych popołudni ganiałam tam i z powrotem po schodach, żeby w porę podetknąć Verze basen; czasem mi się nawet udawało. Ale mimo poważnych kłopotów ze wzrokiem, słuch nadal miała znakomity, a wiedziała, że nie pozwalam dziewczynom odkurzać dywanu z Aubusson leżącego w salonie. Więc kiedy słyszała, jak włączam odkurzacz, nastawiała na pełny regulator swoją rozklekotaną fabrykę czekoladowych batonów i opróżniała konto.

Ale potem wymyśliłam, jak ją przechytrzyć. Krzyczałam do dziewczyn, że zaraz będę odkurzała salon. Krzyczałam na całe gardło, nawet jeśli były tuż obok, w jadalni. Po czym włączałam odkurzacz, ale zamiast brać się do sprzątania, podchodziłam do schodów i stawałam z jedną nogą na pierwszym stopniu i dłonią na gałce u poręczy, zupełnie jak sprinterka czekająca na wystrzał sędziego, żeby rzucić się do biegu.

Raz czy dwa razy pognałam na górę zbyt wcześnie. Błąd. Czułam się wtedy jak biegaczka zdyskwalifikowana za falstart. Należało wpaść do pokoju Very, kiedy jej zdezelowany mechanizm pracował na takich obrotach, że już nie potrafiła go zatrzymać, ale zanim cały ładunek wylądował w wielkich gumowych majtach, które miała na sobie. Z czasem tak się wyćwiczyłam, że osiągnęłam naprawdę mistrzowską klasę. Każdy by się wyćwiczył, gdyby wiedział, że kilkusekundowa pomyłka oznacza szorowanie dupska ważącej blisko dziewięćdziesiąt kilo staruchy. Była jak wielki granat napełniony nie dynamitem, lecz gównem.

Kiedy wpadałam na górę we właściwym momencie, Vera miała usta wykrzywione z wysiłku, a twarz czerwoną jak burak; wparta łokciami w materac, zaciskała pięści i stękała:

– Ęęę! Ęęęęęęęę! ĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘ!

Coś wam powiem: brakowało tylko, żeby obok zwisała rolka papieru toaletowego, a Vera miała na kolanach katalog Searsa, żeby wyglądała jak na normalnym kiblu.

Oj, Nancy, przestań zagryzać policzki – przecież śmiech to zdrowie! A tak już jest, że sranie ma w sobie coś komicznego. Każde dziecko to wie. Teraz, kiedy Vera nie żyje, nawet mnie te jej numery wydają się zabawne, choć nigdy bym się nie spodziewała, że będę potrafiła się z nich śmiać. Tak, mimo że Vera Donovan wpakowała mnie w nie lada tarapaty, czwartkowe użeranie się z nią należy do historii.

Jak tylko słyszała, że wchodzę do pokoju, ogarniała ją zimna furia. Była wściekła jak niedźwiedź, którego zaskoczy się na wybieraniu miodu z ula.

– Co ty tu robisz? – pytała wyniosłym tonem, do jakiego zawsze się uciekała, ilekroć przyłapywałam ją w porę, kiedy chciała coś przeskrobać, zupełnie jakby nadal była studentką Vassar, Holy Oaks czy innej ekskluzywnej uczelni dla dziewcząt, do której za młodu posyłali ją rodzice. – Dziś jest dzień sprzątania, Dolores! Zajmij się swoimi obowiązkami! Nie dzwoniłam na ciebie i wcale mi nie jesteś potrzebna!

Ale się jej nie bałam.

– Chyba jednak się mylisz – mówiłam. – Bo coś mi się zdaje, że to nie zapach perfum Chanel Numer 5 rozchodzi się po pokoju od strony twojego tyłka, co?

Czasami próbowała odpychać moje dłonie, kiedy podnosiłam kołdrę. Mierzyła mnie wzrokiem bazyliszka i wysuwała gniewnie dolną wargę jak dzieciak, który nie chce iść do szkoły. Ale to mnie nie powstrzymywało. Nie mnie, Dolores, córkę Patrycji Claiborne. Błyskawicznie ściągałam z niej kołdrę, potem gumowe majty i rozwiązywałam paski mocujące pieluchy, nie przejmując się tym, że bije mnie po rękach, aby mi przeszkodzić. Zwykle po chwili przestawała się szamotać, bo i po co? Obie wiedziałyśmy, że przyłapałam ją w porę. Maszynerię miała tak zdezelowaną, że jak raz ją włączyła, nie potrafiła zatrzymać. Wsuwałam więc jej pod tyłek basen i schodziłam na dół, żeby tym razem naprawdę odkurzyć salon. Kiedy opuszczałam pokój, Vera klęła jak doker; wierzcie mi, wtedy już nie przypominała studentki Vassar! Bo wiedziała, że przegrała, a przegrywanie było tym, czego nie cierpiała najbardziej. Nawet na starość cholernie nie lubiła przegrywać.

Ponieważ tyle razy udawało mi się przyłapać ją w porę, myślałam, że wygrałam wojnę, a nie kilka małych bitew. Ale byłam głupia!

W któryś czwartek, mniej więcej półtora roku temu, zaczaiłam się jak zwykle przy schodach, żeby wykonać sprint na piętro i w odpowiednim momencie wsunąć pod nią basen. Ta nasza zabawa nawet do pewnego stopnia zaczęła mi się podobać; mogłam się zrewanżować Verze za różne sytuacje z przeszłości, kiedy to ona zawsze była górą. Podejrzewałam, że tym razem planuje sranie na cztery fajerki, w dodatku z orkiestrą. Po pierwsze, miała nie tylko dobry dzień, ale dobry tydzień; w poniedziałek nawet kazała mi ułożyć deskę na poręczach wózka, żeby mogła sobie postawić pasjansa jak za dawnych dni. Po drugie, cholernie dawno nie miała wypróżnienia; od weekendu nie rzuciła żadnego datku na podsuwaną tacę, i to mimo pęczniejącego rachunku. Doszłam do wniosku, że w ten czwartek planuje nie tylko prasnąć w majty oszczędności wraz z odsetkami, ale jeszcze dorzucić kartę kredytową.

Kiedy tego dnia w południe wyciągnęłam basen i zobaczyłam, że jest czysty jak wylizany talerz, zapytałam:

– Może jednak by ci się udało coś zrobić, gdybyś się trochę nadęła, co?

– Och, Dolores, próbowałam, naprawdę próbowałam, aż mnie wszystko rozbolało w środku – odparła, kierując na mnie zamglone oczki, niewinna jak baranek. – Chyba po prostu mam zatwardzenie.

Przyznałam jej rację.

– Chyba rzeczywiście masz, złotko, i to poważne. Jeśli cię wkrótce nie ruszy, będę musiała ci dać cały słoik tabletek przeczyszczających.

– Ech, poczekajmy jeszcze, może żołądek sam mi się wyreguluje – poprosiła, posyłając mi blady uśmiech.

Nie miała już wtedy ani jednego zęba, a sztucznej szczęki nie nosiła, chyba że siedziała na wózku, bo gdyby się nagle zakrztusiła, proteza mogłaby jej wpaść do gardła i spowodować uduszenie. Wiec kiedy Vera się uśmiechała, jej twarz przypominała kawałek spróchniałego pnia ze zbutwiałą dziurą po sęku.

– Znasz mnie, Dolores. Wolę, żeby mój organizm sam się uporał z problemem – dodała.

– Oj znam cię, znam – mruknęłam, odwracając się od niej.

– Co powiedziałaś, kochanie? – spytała tak słodkim głosikiem, jakby miała gębę pełną miodu.

– Powiedziałam, że nie mogę tu stać i czekać, aż cię wreszcie ruszy. Mam huk roboty. Dziś jest przecież dzień sprzątania.

– Naprawdę? – zdziwiła się, zupełnie jakby nie wiedziała o tym od chwili, kiedy rano otworzyła oczy. – No to idź, idź, Dolores. Jeśli poczuję potrzebę, na pewno cię zawołam.

Akurat ci wierzę, pomyślałam sobie; zawołasz mnie, ale dopiero po fakcie. Nie powiedziałam jednak nic, tylko zeszłam na dół.

Wyciągnęłam odkurzacz z szafy w kuchni, zaniosłam do salonu i wetknęłam wtyczkę do kontaktu. Nie od razu go jednak włączyłam; najpierw przez kilka minut wycierałam meble szmatką. Tak się wyćwiczyłam, że mogłam całkowicie polegać na swoim instynkcie; czekałam, aż mi podpowie, że już pora.

Kiedy wyczułam, że zbliża się właściwy moment, krzyknęłam do Susy i Shawny, że zabieram się za salon. Krzyknęłam tak głośno, że pewnie usłyszała mnie nie tylko Jej Wysokość na piętrze, ale i połowa mieszkańców wyspy. Włączyłam odkurzacz i podeszłam do schodów. Nie czekałam długo; jakieś trzydzieści, czterdzieści sekund. Uznałam, że Verze niewiele brakuje i pomknęłam na górę, biorąc po dwa stopnie naraz. I jak myślicie?

Nic!

Nic… a… nic.

Z jednym małym wyjątkiem.

Z wyjątkiem tego, jak na mnie patrzyła. Pogodnie i serdecznie.

– Czyżbyś czegoś zapomniała, Dolores? – spytała słodziutkim tonem.

– Pewnie – warknęłam – zapomniałam rzucić tę robotę w cholerę pięć lat temu. Daj spokój, Vera.

– Z czym mam dać spokój, kochanie? – spytała, mrugając powiekami, jakby nie rozumiała, o co mi chodzi.

– Po prostu skończ te wygłupy. Powiedz uczciwie, czy podać ci basen.

– Po co? – zapytała głosem przepojonym szczerością. – Już ci mówiłam, że nie potrzebuję.

I uśmiechnęła się. Nie powiedziała słowa więcej, ale nie musiała. Jej uśmiech mówił wszystko. Mam cię, Dolores. Tym razem przegrałaś.

Nie zamierzałam się jednak poddać bez walki. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się podetknąć jej basenu pod tyłek, zanim strzeli pierwsze od kilku dni kupsko, utyram się po pachy, żeby ją domyć. Zeszłam więc na dół, stanęłam przy odkurzaczu, odczekałam pięć minut i znów pognałam na górę. Tym razem nie uśmiechnęła się, kiedy stanęłam w drzwiach. Leżała na boku i spała… Przynajmniej tak myślałam. Nabrała mnie ta zołza, a wiecie, co się mówi: dasz się nabrać raz, zmądrzeć szybko czas, dasz się nabrać dwa razy, jesteś cymbał bez skazy.

Zeszłam na dół i wzięłam się do sprzątania salonu. Kiedy skończyłam, schowałam odkurzacz do szafy i poszłam na górę sprawdzić, czy Vera jeszcze śpi. Siedziała na łóżku, w pełni obudzona, z odrzuconą kołdrą, z gumowymi majtkami ściągniętymi do kolan i rozwiązaną pieluchą. Boże! Ale napaskudziła! Całe łóżko było uwalane gównem, ona też, tak samo dywan, wózek, nawet ściany i zasłony. Zupełnie jakby brała kał garściami i ciskała dookoła, naśladując dzieciaki, które obrzucają się błotem, kiedy kąpią się w gliniance.

Ogarnęła mnie taka furia, że miałam ochotę ją rozszarpać!

– Vera, ty podła SUKO! – wrzasnęłam.

Nie zabiłam jej, Andy, ale kiedy tamtego dnia zobaczyłam zafajdany i cuchnący gównem pokój, niewiele mi brakowało. Nie będę ukrywać: naprawdę chciałam ją udusić. A ona po prostu patrzyła na mnie z tym nieobecnym wyrazem twarzy, jaki miała wówczas, gdy opuszczała ją jasność myśli… dostrzegłam jednak w jej oczach złośliwe chochliki i wiedziałam, jak się babsztyl cieszy, że mnie nabrał. Dasz się nabrać raz, zmądrzeć szybko czas, dasz się nabrać dwa razy, jesteś cymbał bez skazy.

– Kto tam? – zapytała. – Brenda, to ty, kochanie? Czyżby krowy znów weszły w szkodę?

– Wiesz dobrze, że od pięćdziesiątego piątego roku nie ma na wyspie ani jednej krowy! – rozdarłam się.

Ruszyłam przez pokój wielkimi krokami i był to błąd z mojej strony, bo wdepnęłam w gówno i o mało nie wykopyrtnęłam się na wznak. Gdybym upadła, chybabym ją rzeczywiście zabiła; nie zdołałabym się powstrzymać. Z wściekłości byłam gotowa ukręcić jej kark i pal diabli, co się stanie potem.

– N-nie wiem – wymamrotała, starając się mówić słabym głosem biednej, godnej litości staruszki, jaką istotnie była w swoje gorsze dni. – N-nie wiem… Nic nie widzę i boli mnie brzuch. W głowie mi się kręci. Czy to ty, Dolores?

– Pewnie, że ja, ty stara prukwo! – wrzasnęłam na całe gardło. – Mam ochotę cię zabić!

Susy Proulx i Shawna Wyndham stały zapewne u dołu schodów i słyszały moje krzyki, a ty rozmawiałeś już z nimi i jesteś przekonany, że powinnam zawisnąć na stryczku. Nie wypieraj się, Andy; czytam w twojej twarzy jak w otwartej księdze.

Vera spostrzegła, że choć udało jej się wystrychnąć mnie na dudka, to teraz bynajmniej nie zamierzam się nabrać na jej udawanie, że ma gorszy dzień, i też wpadła w furię. Może nawet trochę się mnie przestraszyła. Kiedy teraz o tym myślę, aż samej mi trudno uwierzyć, że byłam taka wściekła i autentycznie gotowa wyrządzić jej krzywdę. Ale gdybyś widział, Andy, ten pokój! Najkoszmarniejszy sen babci klozetowej się do niego nie umywał!

– I pewnie zabijesz, co?! – zawołała. – Któregoś dnia naprawdę skręcisz mi kark, ty podła żmijo! Zabijesz mnie, tak jak zabiłaś swojego męża!

– Nie, moja droga – odparłam. – Kiedy postanowię wyprawić cię na tamten świat, nie będę się bawiła w pozorowanie wypadku. Po prostu wyrzucę cię przez okno i będzie o jedną cuchnącą jędzę mniej na świecie!

Chwyciłam ją wpół i dźwignęłam do góry, zupełnie jakbym miała krzepę Supermana. Tej nocy łupało mnie w krzyżu jak diabli, a rano ledwo mogłam chodzić. W końcu pojechałam do kręgarza w Machias i trochę mi ulżyło, ale od tego czasu stale miewam kłopoty z kręgosłupem. Wtedy jednak, w pokoju Very, nic nie czułam. Chwyciłam ją i uniosłam z łóżka, jakby była szmacianą lalką, na której chciałam wyładować furię. Zaczęła dygotać od stóp do głów i dopiero świadomość, jak bardzo się mnie boi, pomogła mi się opanować, ale kłamałabym w żywy kamień, gdybym twierdziła, że jej strach nie sprawił mi przyjemności.

– Aaauuu! – krzyknęła. – Aaauuu, puszczaj! Nie wyrzucaj mnie przez okno, ani się waż! Połóż mnie z powrotem! Aaauuu, to boli, Dolores! PUSZCZAAAJ!

– Chryste, przestań się wydzierać! – warknęłam i cisnęłam ją na wózek z taką siłą, że gdyby miała w ustach protezy, na pewno by jej wypadły. – Zobacz, jak naświniłaś! I tylko mi nie wmawiaj, że nic nie widzisz, bo i tak ci nie uwierzę! To wszystko twoja robota!

– Przepraszam, Dolores.

Zaczęła pochlipywać, ale w głębi jej oczu wciąż tańczyły chochliki. Widziałam je tak wyraźnie, jak czasem widzi się ryby w przejrzystej wodzie, kiedy uklęknie się w łódce i wychyli za burtę.

– Przepraszam, nie chciałam nabrudzić. Chciałam tylko pomóc…

Zawsze tak mówiła, ilekroć srała do łóżka, a potem rozprowadzała po nim kupę… Co prawda, nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy rozrzucać wkoło własne łajno. „Chciałam tylko pomóc, Dolores” – Chryste Panie!

– Siedź spokojnie i zamknij mordę – poleciłam. – Jeśli nie chcesz, żebym cię zatargała do okna i roztrzaskała o kamienie na dole, lepiej trzymaj gębę na kłódkę.

Dziewczyny na parterze słyszały każde słowo, co do tego nie mam wątpliwości. Ale taka mną ciskała cholera, że w ogóle nie zastanawiałam się nad tym, czy ktoś mnie słyszy, czy nie.

Vera miała przynajmniej na tyle rozumu, żeby siedzieć cicho, jak jej przykazałam, ale wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. No bo czemu nie? Zrobiła to, co sobie zaplanowała – wygrała bitwę, a w dodatku pokazała mi czarno na białym, że wojna wcale się nie skończyła, nic podobnego. Zabrałam się do sprzątania i wreszcie doprowadziłam pokój do ładu. Pucowałam bite dwie godziny, a zanim się ze wszystkim uporałam, tak mnie rozbolał krzyż, że o mało nie zaczęłam wyć z bólu.

Kiedy mówiłam wam o prześcieradłach, widziałam po waszych minach, że słuchacie mnie ze zrozumieniem. Trudniej wam pewnie pojąć, dlaczego tak mnie wkurzało jej fajdanie. Fakt, gówno nie jest mi straszne. Róże pachną ładniej, ale całe życie wycierałam brudne tyłki i nic sobie z tego nie robiłam. Trzeba oczywiście uważać, bo przez kał – podobnie jak przez gluty, ślinę i krew – rozprzestrzeniają się różne choróbska, ale w końcu gówno zmywa się bez trudu. Każdy, kto ma dzieciaka, wie o tym doskonale. Więc nie dlatego się irytowałam, że musiałam później sprzątać.

Raczej złościło mnie to, że Vera postąpiła tak podle. Tak podstępnie. Wyczekała na odpowiedni moment, po czym w mig obróciła pokój w chlew, spiesząc się, żebym nie zdążyła wbiec na piętro. Zrobiła to specjalnie, rozumiecie? Miała trochę jaśniej w głowie, więc zaplanowała sobie z góry, że zafajda całą sypialnię; dlatego właśnie było mi tak ciężko i smutno na duszy, gdy musiałam po niej sprzątać. Kiedy ściągałam pościel i niosłam zafajdany koc, prześcieradło, powłoczkę i poszewki do zsypu na brudy, kiedy szorowałam podłogę, ściany i szyby, kiedy zdejmowałam zasłony i wieszałam nowe, kiedy znów słałam łóżko, a następnie zaciskając zęby myłam ją, ubierałam w czystą koszulę i przenosiłam z powrotem z wózka na łóżko (a ona zwisała mi na rękach bezwładnie jak kukła, choć akurat tego dnia miała na tyle sił, żeby mi choć trochę pomóc), kiedy myłam jej cholerny wózek – a raczej skrobałam, bo gówno już zaschło – kiedy robiłam to wszystko, było mi ciężko i smutno na duszy. I ona dobrze o tym wiedziała.

Wiedziała i cieszyła się!

Tego wieczoru wróciłam do domu, łyknęłam kilka proszków przeciwbólowych na moje biedne plecy, po czym położyłam się do łóżka, zwinęłam w kłębek – mimo że w tej pozycji też łupało mnie w krzyżu – i płakałam przez wiele godzin. Nie mogłam przestać. Nigdy – a przynajmniej ani razu od śmierci Joego – nie było mi tak ciężko na duszy. I nie czułam się tak okropnie staro.

To był właśnie drugi powód dawania się ludziom we znaki – lubiła być jędzą.

Co mówisz, Frank? Czy próbowała powtórzyć ten numer?

A pewnie! Już w następnym tygodniu, a potem w kolejnym. Nie udało jej się tak napaskudzić jak za pierwszym razem, częściowo dlatego że nie zdołała odłożyć aż tyle na koncie, częściowo ponieważ nie pozwoliłam się tak totalnie zaskoczyć. Ale kiedy po raz drugi wycięła mi ten numer i znów przepłakałam pół nocy, czując łupanie w krzyżu, postanowiłam, że odejdę. Nie miałam pojęcia, co się z nią stanie ani kto się nią zajmie, ale wisiało mi to ciężkim kabanosem. Jak dla mnie, mogła zagłodzić się na śmierć, leżąc po pachy w gównie.

Płakałam, dopóki nie zasnęłam, bo na myśl o tym, że mam odejść, że jednak mnie pokonała, czułam się absolutnie podle. Rano obudziłam się w znacznie lepszym nastroju. Ludzie powiadają, że jak się idzie spać, mózg nadal pracuje, chociaż o tym nie wiemy, a nawet funkcjonuje sprawniej, bo nie obciążamy go różnymi głupstwami, na przykład: co należy zrobić w domu, co zjeść na obiad i co obejrzeć w telewizji. I chyba rzeczywiście, bo jak tylko otworzyłam oczy, od razu wszystko zrozumiałam i to mi poprawiło humor. Okazało się, że nie doceniałam Very – tak, nawet ja, która dobrze wiedziałam, jaka potrafi być przebiegła. Ale kiedy już wpadłam na to, dlaczego Verze udaje się mnie wykiwać, natychmiast wymyśliłam sposób, jak sobie z nią poradzić.

Strasznie nie chciałam powierzać dziewczynom, które przychodziły pomagać mi w czwartki, odkurzania dywanu z Aubusson; na samą myśl, że mogłaby to robić Shawna Wyndham, zaczynało mną trząść tak, jakbym cierpiała – jak mawiała moja babka – na galopującą febrę. Wiesz, jaka z niej niezdara, Andy; u Wyndhamów to po prostu rodzinne, lecz Shawna bije ich wszystkich na głowę. Człowiek ma wrażenie, że z jej ciała wyrastają guzy, którymi potrąca wszystko, obok czego przechodzi. To nie jej wina, w grę musi wchodzić gen odziedziczony po przodkach, lecz nie mogłam znieść myśli, że Shawna miałaby się kręcić po salonie pełnym kryształów i cennych bibelotów, które aż się proszą, żeby je ktoś strącił.

Musiałam jednak coś zrobić – dasz się nabrać dwa razy, jesteś cymbał bez skazy – więc całe szczęście, że miałam do pomocy również Susy. Też nie jest z niej baletnica, ale odtąd przez cały rok odkurzała dywan z Aubusson i nigdy nic nie stłukła. To dobra dziewczyna, Frank, i naprawdę bardzo się ucieszyłam, kiedy napisała, że wychodzi za mąż, nawet jeśli ten jej chłopak jest nietutejszy. Jak im się wiedzie? Masz jakieś wiadomości?

To znakomicie. Naprawdę znakomicie. Cieszę się, że tak dobrze się jej układa. Nie orientujesz się przypadkiem, czy bocian nie wybiera się do nich w odwiedziny? W dzisiejszych czasach młodzi potwornie długo z tym zwlekają! Pora myśleć o domu starców, a oni dopiero się decydują…

Już, Andy, już! Wbij sobie wreszcie do łepetyny, że nie opowiadam wam żadnych dyrdymałek, tylko historię mego życia, rozumiesz?! Więc rozsiądź się wygodnie w fotelu, oprzyj nogi o biurko i przestań mnie poganiać, dobrze? Jak będziesz się tak irytował, nabawisz się przepukliny.

Wracając do Susy… pozdrów ją ode mnie, Frank. Możesz jej napisać, że latem dziewięćdziesiątego pierwszego roku była moim zbawieniem. Możesz jej też opowiedzieć o czwartkowych sraniach Very i o tym, jak udało mi się położyć im kres. Nigdy nie mówiłam dziewczynom, co się właściwie dzieje; myślały pewnie, że kłócę się z Jej Wysokością nie wiadomo o co. A ja… chyba po prostu wstydziłam się powiedzieć im prawdę. Tak samo jak Vera, cholernie nie lubię przegrywać.

Chodziło o odgłos odkurzacza, rozumiecie? Zdałam sobie z tego sprawę zaraz po obudzeniu się tamtego ranka. Mówiłam wam, że Vera nadal miała dobry słuch; właśnie po szumie odkurzacza orientowała się, czy rzeczywiście pracuję w salonie, czy po prostu stoję przy schodach, gotowa biec na górę. Bo jeśli odkurzacz stoi w miejscu, wydaje jeden dźwięk. Takie długie zuuuuu. Ale jeśli jeździ po dywanie, wydaje dwa różne dźwięki, wznoszący się i opadający. Zuup, kiedy pcha się ramię do przodu. I gzuup, kiedy ciągnie się do siebie. ZUUP-GZUUP, ZUUP-GZUUP, ZUUP-GZUUP.

Przestańcie się drapać po głowach, wy dwaj, spójrzcie, jak się Nancy uśmiecha. Od razu widać, że nigdy nie odkurzaliście dywanu. Jeśli ten szczegół wydaje ci się istotny, Andy, przejedź kiedyś odkurzaczem po pokoju. Z miejsca usłyszysz różnicę. Tylko mam nadzieję, że Maria nie wejdzie nagle do domu, bo jeszcze padnie trupem, jeśli cię ujrzy przy sprzątaniu.

W każdym razie uświadomiłam sobie, że sam szum odkurzacza nie wystarczał Verze. Cwaniara słuchała, czy dźwięk się wznosi i opada, jak to ma miejsce, kiedy naprawdę suwa się końcówką po dywanie. I nie włączała swojej maszynerii, dopóki nie usłyszała charakterystycznego ZUUP-GZUUP.

Paliłam się, żeby przekonać się, czy mam rację, ale musiałam niestety poczekać, bo Verze mniej więcej wtedy zaczął się jeden z jej gorszych okresów, więc przez pewien czas załatwiała się grzecznie do basenu albo w pieluszki. Nawet się wystraszyłam, że tym razem nie wróci do poprzedniego stanu. Wiem, że to brzmi dziwnie, bo znacznie prościej było się nią opiekować, kiedy jej umysł nie funkcjonował sprawnie, ale jak człowiek wpadnie na nowy pomysł, ma ochotę czym prędzej sprawdzić go w praktyce. Poza tym, choć chwilami chciałam ją udusić, gdzieś w głębi duszy lubiłam tę starą jędzę. To chyba naturalne, skoro znałyśmy się ponad czterdzieści lat. Kiedyś nawet zrobiła mi na drutach narzutę – dawno temu, zanim jeszcze miała pierwszy wylew – która wciąż leży na moim łóżku i przydaje mi się w lutowe noce, kiedy za oknami hula lodowaty wicher.

Jakieś cztery czy sześć tygodni po tym, jak rano doznałam olśnienia, Vera wreszcie zaczęła do siebie dochodzić. Oglądała teleturnieje w małym telewizorze w sypialni i podśmiewała się z zawodników, kiedy nie wiedzieli, kto był prezydentem za czasów wojny z Hiszpanią albo jak się nazywała aktorka, która grała Melanię w „Przeminęło z wiatrem”. Znów zaczęła gadać o tym, że może dzieci wpadną w odwiedziny, i nalegała, żeby ją sadzać w wózku, bo chce obserwować, jak wieszam na sznurze prześcieradła i pilnować, czy używam sześciu, a nie czterech spinaczy.

No i w czwartek wyciągnęłam spod niej basen pusty jak obietnice sprzedawcy używanych samochodów. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mnie to ucieszyło. A więc chcesz mi wyciąć swój stały numer, ty stara łasico, pomyślałam sobie. Zobaczymy, czy ci się uda. Zeszłam na dół i zawołałam Susy Proulx.

– Chcę, żebyś ty odkurzyła dziś salon, Susy – powiedziałam.

– Dobrze, pani Claiborne – rzekła.

Tak się obie do mnie zwracały – zresztą większość mieszkańców wyspy tak się do mnie zwraca. Nigdy nic nie mówiłam na ten temat, ani w kościele, ani nigdzie, ale mimo to tak się do mnie ludzie zwracają. Zupełnie jakby im się zdawało, że kiedyś, w swojej ciemnej przeszłości, byłam żoną gościa nazwiskiem Claiborne… Ale może się mylę, może chciałabym wierzyć, że nie pamiętają Joego. Mniejsza z tym; mogę wierzyć, w co mi się podoba. W końcu to ja byłam żoną tego sukinkota, nikt inny.

– Dobrze – powtórzyła. – Tylko dlaczego pani szepcze?

– Nie twoja sprawa – powiedziałam – ale ty też nie podnoś głosu. I przypadkiem niczego nie zbij, Susan Emmo Proulx; ani się waż coś stłuc, słyszysz?

Zrobiła się czerwona jak wóz strażacki; o mało nie parsknęłam śmiechem.

– Skąd pani wie, że na drugie imię mam Emma? – spytała.

– Nie twoja sprawa. Spędziłam tyle lat na Little Tall, że wiem wszystko o każdym mieszkańcu. Trzymaj łokcie przy sobie, żeby nie strącić żadnego kryształu, i nie wpadaj tyłkiem na meble, a wszystko będzie w porządku.

– Będę uważać – obiecała.

Włączyłam odkurzacz, po czym wyszłam do holu, przyłożyłam dłonie do ust i zawołałam głośno:

– Susy! Shawna! Zaczynam odkurzać salon!

Susy, która wciąż stała parę kroków ode mnie, wybałuszyła oczy ze zdziwienia. Dałam jej znak ręką, żeby nie zwracała na mnie uwagi, tylko wzięła się do roboty. Co też uczyniła.

Podeszłam na palcach do schodów i ustawiłam się tam, gdzie zawsze. Wiem, że to głupie, ale nie byłam tak podniecona od czasu, kiedy miałam dwanaście lat i wybrałam się z tatą na polowanie. Czułam się tak samo jak wtedy: serce waliło mi w piersi, gardło miałam ściśnięte. Oprócz cennych kryształów w salonie Very znajdowało się mnóstwo drogich antyków, ale było mi niemal obojętne, czy Susy czegoś nie zwali, śmigając między meblami jak derwisz. Dacie wiarę?

Starałam się wytrwać jak najdłużej – pewnie udało mi się z półtorej minuty. Potem rzuciłam się pędem na górę. Kiedy wpadłam do pokoju, Vera siedziała na łóżku, z twarzą czerwoną jak burak, z oczami zwężonymi w szparki i stękała zaciskając pięści:

– Ęęęęęę! Ęęęęęęę! ĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘ!

Usłyszała, jak zatrzaskuję drzwi, i otworzyła szeroko oczy. Boże, jak ja strasznie żałuję, że nie miałam przy sobie aparatu; wyszłoby cudowne zdjęcie!

– Dolores, wynoś się stąd natychmiast! – zapiszczała. – Usiłuję się zdrzemnąć, a nie zasnę, jeśli będziesz tu wpadać co dwadzieścia minut jak podniecony buhaj do jałówki!

– Dobra, już idę, ale najpierw wetknę ci pod tyłek basen – odparłam. – Sądząc po zapachu, chyba skończyły ci się kłopoty z brakiem wypróżnienia.

Zaczęła bić mnie po rękach i wymyślać – jeśli ktoś się jej sprzeciwiał, potrafiła kląć lepiej niż najgorszy pijak – ale nie zwracałam na to uwagi. Jednym zgrabnym ruchem wsunęłam pod nią basen i czekałam, aż opróżni konto. Kiedy skończyła, popatrzyłam na nią, a ona na mnie. Nie musiałyśmy nic mówić. W końcu znałyśmy się od dawna.

A widzisz, ty wredna stara ruro, wreszcie cię rozgryzłam, mówiły moje oczy. I kto teraz jest górą?

Ty, niestety, odpowiadała mi swoimi. Ale to, że raz ci się udało, wcale nie oznacza, że znów ci się uda.

Lecz już nigdy więcej nie zdołała mnie nabrać. Jeszcze kilka razy zdarzyło się jej naświnić, ale nie tak jak za tamtym pierwszym razem, kiedy to nawet zasłony zapaćkała gównem. Można rzec, że to był jej ostatni wielki wyczyn. Od tej pory okresy jasności stawały się coraz rzadsze, a kiedy nadchodziły, trwały bardzo krótko. Dzięki temu mniej mnie bolały plecy, było mi jednak Very żal. Wprawdzie często załaziła mi za skórę, ale przecież zżyłam się z nią, co chyba potraficie zrozumieć.

Mogę dostać jeszcze szklankę wody, Frank?

Dziękuję. Od gadania zasycha człowiekowi w gardle. Słuchaj, Andy, a może byś jednak wyjął z biurka tę butelczynę Jima Beama, żeby się trochę przewietrzyła, co? Obiecuję, że nikomu nie pisnę ani słówka.

Nie? Większy z ciebie sknera, niż sądziłam.

No… o czym to ja mówiłam?

Aha, już wiem. O tym, że Vera często załaziła mi za skórę. Wymieniłam wam dwa powody, dlaczego dawała się wszystkim we znaki. Pierwszy: bo urodziła się jędzą; drugi: bo lubiła nią być. Trzeci jednak nie miał nic wspólnego z jej jędzowatym charakterem; wynikał raczej stąd, że była żałosną starą damą, której nie czekało nic lepszego jak śmierć w domu na wyspie, z dala od miejsc i ludzi, których znała przez większą część życia. Jakby tego było mało, zaczynała tracić zmysły… Chyba czuła, że sypie się coraz bardziej i że po kolejnej lawinie nie będzie co zbierać.

Była samotna, a ja tego nie rozumiałam – nie mogłam pojąć, dlaczego porzuciła dotychczasowe życie na lądzie i sprowadziła się na stałe na wyspę. Aż do wczorajszego dnia tego nie rozumiałam. Ale bała się, a to przynajmniej potrafiłam zrozumieć. Jednakże mimo samotności i lęku miała w sobie jakąś ohydną, przerażającą siłę, niczym stara królowa, która uparcie nie chce wypuścić z palców korony, aż w końcu Bóg musi wyrwać ją z jej dłoni, po kolei odginając słabe palce.

Jak już wspomniałam, miewała lepsze i gorsze dni. Miewała również napady strachu, które występowały pomiędzy tymi okresami, to znaczy gdy po kilku dniach jasności jej umysł znów na tydzień popadał w mrok albo gdy po paru tygodniach mroku ponownie przejaśniało się jej w głowie. Kiedy przechodziła z jednego stanu w drugi, była jakby w zawieszeniu, ni tu, ni tam… i gdzieś w głębi zdawała sobie z tego sprawę. Wtedy właśnie pojawiały się napady strachu, wywołane przez halucynacje.

Jeśli to rzeczywiście były halucynacje. Nie jestem już tego tak pewna. Może powiem wam o tym, a może nie… zobaczymy, jak do tego dojdę.

Chyba nie wszystkie napady zdarzały się w niedzielne popołudnia albo w środku nocy; chyba po prostu te pamiętam najlepiej, bo w domu panowała kompletna cisza i aż podskakiwałam z przerażenia, kiedy nagle rozlegał się wrzask. Czułam się tak, jakby w upalny dzień ktoś znienacka oblał mnie kubłem lodowatej wody. Za każdym razem kiedy zaczynała krzyczeć, serce podchodziło mi do gardła i byłam pewna, że gdy tylko wejdę do jej pokoju, okaże się, że Vera umiera. Te jej strachy długo stanowiły dla mnie zagadkę. To znaczy, wiedziałam, że się boi, i nawet domyślałam się, co ją napawa lękiem, ale nie umiałam odgadnąć DLACZEGO.

– Druty! – darła się czasem, kiedy wpadałam do pokoju.

Siedziała wyprostowana na łóżku, blada jak duch, z dłońmi wciśniętymi między cycki; pomarszczone usta drżały, a po zmarszczkach na twarzy spływały łzy.

– Druty, Dolores! Zatrzymaj druty!

I zawsze wskazywała w to samo miejsce… na listwę w rogu pokoju naprzeciwko łóżka.

Niczego tam oczywiście nie było, ale ona widziała dziesiątki drutów wychodzących ze ściany i sunących z chrobotem po podłodze w kierunku łóżka… przynajmniej tak mi się wydaje. Czym prędzej biegłam na parter, brałam z półki w kuchni wielki nóż rzeźniczy i pędziłam z powrotem na górę. Padałam na kolana w rogu pokoju – albo bliżej łóżka, jeśli widziałam po jej zachowaniu, że druty już tam dotarły – i udawałam, że je obcinam. Raz po raz opuszczałam ostrze łagodnym ruchem, żeby nie porysować lśniącej klonowej posadzki, aż wreszcie Vera przestawała płakać.

Wtedy podchodziłam do niej, wycierałam jej łzy fartuchem albo papierową chustką – zawsze miała kilka pod poduszką – i cmokałam ją w policzek.

– Już w porządku, kochana – mówiłam. – Już nie ma tych parszywych drutów. Pocięłam wszystkie. Zobacz sama.

Patrzyła i znów trochę beczała, a potem ściskała mnie i mówiła:

– Dziękuję ci, Dolores. Bałam się, że tym razem mnie dopadną.

Czasami, kiedy mi dziękowała, nazywała mnie Brendą – tak miała na imię gospodyni, która prowadziła Donovanom dom w Baltimore. Kiedy indziej mówiła do mnie Claire; pewnie brała mnie za swoją siostrę, która zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku.

Bywało, że kiedy wbiegałam do pokoju, Vera zsuwała się z łóżka krzycząc, że ma żmiję w poszewce. Czasem siedziała z głową zakrytą kocem, wrzeszcząc, że szyby w oknie powiększają słońce, które zaraz spali ją na wiór. Jęczała, że już czuje, jak płoną jej włosy. Nieważne, czy na zewnątrz padał deszcz, czy zalegała mgła tak gęsta, jak we łbie starego pijaczyny; Vera była pewna, że uskwarzy się na słońcu jak boczek na patelni, więc musiałam zasłaniać okna i tulić ją, dopóki się nie uspokoiła. Czasami długo trzymałam ją w objęciach, bo nawet kiedy ucichła, wciąż czułam, że drży jak szczeniak, nad którym znęcali się nieletni oprawcy. Prosiła mnie raz po raz, żebym obejrzała jej skórę i sprawdziła, czy nie porobiły się pęcherze. Powtarzałam w kółko, że nie ma ani śladu oparzeń, i w końcu zasypiała. Niekiedy popadała w odrętwienie i mamrotała coś do ludzi, których znała przed laty. Czasami mówiła po francusku, i to nie taką łamaną francuszczyzną, jaką mówi parę osób na wyspie. Donovanowie uwielbiali Paryż i jeździli tam, ilekroć mieli okazję, albo z dziećmi, albo sami. Kiedy dopisywał jej humor, opowiadała mi o paryskich kafejkach, nocnych lokalach, muzeach i barkach na Sekwanie; bardzo lubiłam tego słuchać. Potrafiła pięknie opowiadać i gdy opisywała jakieś miejsce, miałam niemal wrażenie, że je widzę.

Ale najbardziej ze wszystkiego Vera bała się zwykłych kotów kurzu, czyli kłaków, które gromadzą się pod łóżkami, za drzwiami, w rogach pokoi. Przypominają nasiona dmuchawców. Wiedziałam, że je widzi, jeśli ze strachu nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Na ogół udawało mi się ją uspokoić, długo jednak nie mogłam pojąć, dlaczego akurat odchody duchów – bo tym, według niej, były kłaki – wzbudzają w niej takie przerażenie. W końcu chyba zrozumiałam. Nie śmiejcie się, ale zagadkę wyjaśnił mi sen.

Na szczęście halucynacje z kotami kurzu nie występowały tak często jak te ze słońcem wypalającym jej skórę lub drutami wychodzącymi z rogu pokoju, ale ilekroć się zdarzały, zawsze czekała mnie ciężka przeprawa. Wiedziałam, że chodzi o koty, gdy tylko zaczynała krzyczeć, nawet jeśli był środek nocy i spałam jak suseł, u siebie za zamkniętymi drzwiami. Kiedy prześladowały ją inne majaki, to…

Co, skarbie?

Za cicho?

Nie, nie musisz przysuwać bliżej tej japońskiej zabawki; postaram się mówić głośniej. Zwykle nie żałuję płuc – Joe nawet mawiał, że kiedy jestem w domu, najchętniej zatkałby uszy watą. A wracając do Very… ciarki przechodziły mnie po plecach, ilekroć skamlała, że widzi koty kurzu, więc jeśli teraz zniżyłam głos, to dlatego że nadal się wzdragam, kiedy o tym myślę. Mimo że ona już nie żyje.

Czasami próbowałam ją łajać.

– Dlaczego wymyślasz sobie takie bzdury, Vera? – pytałam.

Ale to nie były bzdury. Przynajmniej dla niej. Wydawało mi się, że wiem, jak uderzy w kalendarz – po prostu pewnego dnia tak się przerazi tych kotów, że wykorkuje. I poniekąd tak właśnie się stało.

Gdy prześladowały ją inne majaki – żmija w poszewce, słońce, druty – darła się, ile wlezie. Natomiast kiedy widziała koty, wtedy po prostu wyła. Nie krzyczała, nie wołała mnie, lecz wyła, tak głośno i przeciągle, że zamierało mi serce.

Kiedy wbiegałam do pokoju, wyrywała sobie włosy z głowy lub drapała paznokciami twarz. Wyglądała jak wiedźma, a jej oczy, powiększone ze strachu niemal do rozmiarów jajek, zawsze patrzyły w któryś kąt.

Czasem dawała radę wycharczeć:

– Koty kurzu, Dolores! O Boże, koty!

Kiedy indziej zanosiła się takim szlochem, że nie mogła złapać tchu. Zwykle na moment zakrywała dłońmi oczy, ale zaraz je odsłaniała. Bała się patrzeć, lecz nie potrafiła nie patrzeć. Po czym znów zaczynała orać sobie pazurami twarz. Obcinałam jej paznokcie najkrócej jak można, ale i tak rozdrapywała twarz do krwi. Dziwiło mnie, jakim cudem serce osoby w jej wieku i o jej tuszy wytrzymuje tak potworny strach.

Pewnego razu wypadła z łóżka i leżała z jedną nogą podwiniętą pod siebie. Napędziła mi nie lada cykora. Kiedy wbiegłam do pokoju, bębniła pięściami w klepki jak dziecko w napadzie histerii i wyła tak, że aż dach się kolebał. Wtedy po raz pierwszy i jedyny odkąd się nią opiekowałam, zadzwoniłam w środku nocy po doktora Freneau. Przyjechał z Jonesport ścigaczem Collie Violette. Zatelefonowałam po niego pewna, że Vera złamała nogę – miała ją zgiętą pod przedziwnym kątem – i przerażona, że zaraz umrze z szoku. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że noga wcale nie jest złamana – tylko ścięgno było naciągnięte – a nazajutrz Verze zaczął się jeden z jej dobrych okresów i nie pamiętała, co zaszło ubiegłego wieczoru. Kiedy wracała jej jasność umysłu, pytałam ją czasem o te koty, ale patrzyła na mnie jak na wariatkę. Nie miała bladego pojęcia, o czym mówię.

Za drugim czy trzecim razem już wiedziałam, jak należy postąpić. Gdy tylko słyszałam, że wyje, zrywałam się z łóżka i rzucałam do drzwi – mój pokój sąsiadował z jej sypialnią, oddzielała je tylko bieliźniarka wbudowana w ścianę. Od czasu pierwszej halucynacji z kotami zostawiałam na korytarzu miotłę i śmietniczkę. Chwytałam je po drodze i wbiegałam do pokoju Very, wymachując szczotką jakbym chciała zatrzymać pędzący pociąg i drąc się na całe gardło, bo tylko wtedy mogła mnie usłyszeć poprzez własne wycie.

– Mam je, Vera, mam! Już ja je załatwię! Tylko wyłącz, do cholery, syrenę!

Wymiatałam kąt, w który się gapiła, a potem również drugi, na wszelki wypadek. Czasem ją to uspokajało, ale zwykle po chwili krzyczała, że są jeszcze pod łóżkiem. Więc opadałam na kolana i udawałam, że tam też zamiatam. Pewnego razu ta biedna, wystraszona wariatka tak się wychyliła, chcąc zajrzeć pod łóżko, że o mało się na mnie nie zwaliła. Zgniotłaby mnie jak muchę. Ale byłby numer!

Kiedy już zamiotłam wszystkie miejsca, których się bała, pokazywałam jej pustą śmietniczkę.

– Widzisz, kochanie? Mam te draństwa – mówiłam.

Spoglądała na śmietniczkę, po czym podnosiła wzrok, dygocząc na całym ciele; oczy wciąż miała pełne łez, więc jej tęczówki też zdawały się drżeć, jak kamienie na dnie strumienia, kiedy się patrzy na nie przez wodę.

– Och, Dolores, one są takie szare! Takie ohydne! Zabierz je czym prędzej, błagam!

Stawiałam miotłę i pustą śmietniczkę przy drzwiach swojego pokoju, żeby w razie potrzeby były pod ręką, po czym wracałam do Very i uspokajałam ją najlepiej, jak umiałam. Siebie również. A jeśli myślicie, że siebie nie potrzebowałam uspokajać, to wyobraźcie sobie, co byście czuli, gdybyście spali w starym, wielkim jak muzeum domu, za którego oknami szaleje wiatr, i nagle zbudziłyby was w środku nocy wrzaski pomylonej staruchy. Bo mnie serce waliło młotem i ledwo mogłam złapać oddech… ale ukrywałam to przed Verą, bo przestałaby mi wierzyć, że nie ma się czego bać, i jak bym sobie wtedy z nią poradziła?

Zwykle, kiedy już było po wszystkim, czesałam jej włosy – to ją najbardziej uspokajało. Z początku jeszcze trochę jęczała i płakała, czasem obejmowała mnie mocno i wtulała twarz w mój brzuch. Pamiętam, jakie gorące miała policzki i czoło i jak jej łzy na wylot przeinaczały mi koszulę. Biedna starowina! Żadne z nas nie wie, co to znaczy mieć tyle lat co ona i w dodatku być prześladowanym przez zwidy, dla innych niepojęte.

Czasem nawet pół godziny szczotkowania nie odnosiło skutku. Patrzyła nad moim ramieniem w kąt pokoju, wzdragała się i znów zaczynała jęczeć. Albo opuszczała rękę z łóżka i nagle cofała ją szybko, jakby siedziała tam jakaś zmora, która chce ją ugryźć. Kilka razy mnie też się wydało, że coś wychyla się spod łóżka, i musiałam mocno zacisnąć szczęki, żeby nie krzyknąć. Wiedziałam, oczywiście, że to tylko cień ręki Very płata mi figle, ale sami widzicie, jak bardzo udzielał mi się jej strach. Mnie – osobie równie trzeźwo myślącej, co wygadanej!

Zdarzało się, kiedy już nie wiedziałam, co robić, że wyciągałam się obok Very. Splatała ręce wokół mojej szyi, kładła głowę na moich wyschniętych cyckach, a ja ją obejmowałam i trzymałam tak długo, dopóki nie zasnęła. Wtedy podnosiłam się z łóżka, cicho i powoli, żeby jej nie zbudzić, i wracałam do siebie. Ale nie zawsze. Czasem – zwykle wtedy, gdy swoim wrzaskiem budziła mnie w środku nocy – zasypiałam razem z nią.

To właśnie jednej z tych nocy przyśniły mi się koty kurzu. Tylko że we śnie nie byłam sobą. Byłam Verą: leżałam w jej łóżku, tak gruba, że nie mogłam się przekręcić bez cudzej pomocy, i w cipie czułam potworne pieczenie od zapalenia moczowodów. Vera wiecznie miała tam wilgotno, a z powodu obniżonej odporności co rusz przyplątywało się jej zakażenie, zupełnie jakby między jej nogami leżała wycieraczka z napisem WITAMY, przeznaczona dla wszystkich bakcyli, jakie tylko mogą się napatoczyć – i oczywiście ułożona napisem we właściwym kierunku.

Spojrzałam w róg pokoju i zobaczyłam coś, co przypominało głowę ulepioną z kurzu. Oczy miała zwrócone do góry, a otwarte usta wypełniały długie, krzywe zęby – też z kurzu. Głowa zaczęła toczyć się bardzo wolno w stronę łóżka, a kiedy znów obróciła się do mnie twarzą, rozpoznałam oczy Michaela Donovana, męża Very. A potem wykonała kolejny obrót i ujrzałam twarz mojego męża, Joego St. George’a, wykrzywioną w ohydnym uśmiechu i kłapiącą długimi zębiskami. Kiedy przekręciła się po raz trzeci, twarz, która się pojawiła, nie należała do nikogo, kogo znałam, ale była żywa i głodna i chciała dotoczyć się do mnie i mnie pożreć.

Obudziłam się i tak podskoczyłam, że o mało nie spadłam z łóżka. Był wczesny poranek, pierwsze promienie słońca rzucały na podłogę jasny pas, Vera jeszcze spała. Obśliniła mi całe ramię, ale nawet nie miałam siły się wytrzeć. Leżałam i dygotałam, spocona jak ruda mysz, powtarzając sobie, że już się obudziłam, że wszystko jest w porządku, że to był tylko zły sen. Ale wciąż jeszcze widziałam tę głowę z kurzu z ogromnymi pustymi oczami i długimi zębami toczącą się po podłodze. Więc sami widzicie, jak silnie ten sen na mnie podziałał. Potem głowa znikła; na podłodze i w kątach nie było nic. Od tej pory nieraz się zastanawiałam, czy przypadkiem Vera nie podesłała mi tego snu, żebym zobaczyła, co ona widzi, kiedy tak potwornie wrzeszczy. A może udzieliła mi się część jej strachu i dlatego miałam jeden z jej snów? Czy według was takie rzeczy zdarzają się kiedykolwiek w życiu, czy tylko w historyjkach drukowanych w tych tandetnych piśmidłach, które sprzedają w spożywczym? Co do mnie, to sama nie wiem… ale wiem, że omal nie zesrałam się ze strachu!

No, mniejsza z tym. W każdym razie te cyrki, jakie Vera urządzała w niedzielne popołudnia lub w środku nocy, były trzecim powodem, dlaczego dawała mi się we znaki. Ale nie urządzała ich dlatego, że była wredną jędzą; urządzała je, ponieważ była żałosną, przerażoną starowiną. Cała jej jędzowatość też była w gruncie rzeczy żałosna, mimo to czasem korciło mnie, aby ukręcić jej łeb jak kurze. Chyba każdy na moim miejscu, może z wyjątkiem pieprzonej Joanny D’Arc, odczuwałby taką pokusę. Podejrzewam jednak, że kiedy Susy i Shawna słyszały, jak tamtego dnia drę się na Verę, że miałabym ochotę ją zabić… albo kiedy inni słyszeli, jak na nią krzyczę lub jak obie wrzeszczymy na siebie… to spodziewali się, że gdy Vera wreszcie uderzy w kalendarz, podwinę kieckę i będę tańczyć na jej grobie, wycinając hołubce. I pewnie mówili ci takie rzeczy wczoraj i dziś, co, Andy? Nie musisz odpowiadać, wszystko masz wypisane na twarzy, zupełnie jakby to był słup ogłoszeniowy. Zresztą sama wiem, jak ludzie lubią rozsiewać plotki. Plotkowali o mnie i Verze, gadali o mnie i o Joem, kiedy jeszcze żył, a po jego śmierci – to dopiero rozpuścili języki! Tu, w tej dziurze, chyba najciekawszą rzeczą, jaką człowiek może zrobić, to nagle odwalić kitę, zauważyliście?

No i doszłam w końcu do Joego.

Nie kryję, że boję się tej części rozmowy. Już wam powiedziałam, że go zabiłam, więc przynajmniej tyle mam za sobą, ale najtrudniejsze wciąż przede mną: wyjaśnić jak… kiedy… i dlaczego.

Wiesz, Andy, wiele dziś myślałam o Joem – prawdę mówiąc, więcej niż o Verze. Na przykład próbowałam sobie przypomnieć, dlaczego w ogóle za niego wyszłam, i z początku nie byłam w stanie. W pewnym momencie nawet się przeraziłam, tak jak Vera, kiedy wbiła sobie do głowy, że żmija wślizgnęła się do poszewki. W końcu zrozumiałam, na czym polega problem: szukałam w naszym związku czegoś romantycznego, zupełnie jakbym była jedną z tych głupich gąsek, które Vera zatrudniała w czerwcu i zwalniała miesiąc później, bo nie przestrzegały jej zasad. Szukałam romantyzmu, a było go tyle co kot napłakał – nawet wtedy, w czterdziestym piątym, kiedy miałam osiemnaście lat, Joe dziewiętnaście, a świat wydawał się śliczny jak obrazek.

Tylko jedno przyszło mi do głowy, kiedy siedząc na schodach i odmrażając sobie tyłek grzebałam w pamięci. Wiecie co? To, że Joe miał ładne czoło. Jak chodziliśmy razem do szkoły, jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, siadywałam koło niego w świetlicy i wpatrywałam się w jego czoło. Nie było na nim ani jednej krosty. Miał kilka na policzkach i na brodzie, a na nosie sporo wągrów, ale czoło było gładkie jak pupcia niemowlaka. Pamiętani, że chciałam go dotknąć… marzyłam o tym, żeby wyciągnąć rękę i sprawdzić, czy w dotyku też jest takie gładkie. Kiedy zaprosił mnie na bal maturalny, zgodziłam się natychmiast; tam, na balu, sprawdziłam i przekonałam się, że rzeczywiście jest gładkie. A nad czołem miał gładko zaczesane, lekko falujące włosy. Głaskałam go w mroku po włosach i gładkim czole, a wewnątrz, w sali balowej Samoset Inn orkiestra grała „Moonlight Cocktail”… Po kilku godzinach siedzenia na tych rozklekotanych schodach na Wschodnim Cyplu, niech je cholera, i dygotania z zimna, przynajmniej tyle sobie przypomniałam. Oczywiście, nie minęło kilka tygodni, a dotykałam już nie tylko jego czoła, i na tym właśnie polegał mój błąd.

Ustalmy jedno: nie twierdzę, że spędziłam najlepsze lata mojego życia z tym starym pijaczyną wyłącznie dlatego, że podobało mi się jego czoło skąpane w blasku słońca wpadającego skosem przez okna świetlicy, w której odrabialiśmy lekcje. Gówno prawda. Ale to jedyna romantyczna rzecz, jaką zdołałam sobie przypomnieć, i aż żal mi dupę ściska. Po całym dniu siedzenia na schodach na Wschodnim Cyplu i dumaniu o przeszłości czułam się wyżęta jak ścierka. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że chyba niepotrzebnie zgodziłam się wyjść za tego niedojdę i zmarnowałam życie; ale czy mogłam liczyć na lepszy los? Dopiero teraz odważyłam się pomyśleć, że może zasługiwałam na więcej miłości niż Joe St. George mógł ofiarować komukolwiek poza samym sobą. Pewnie nie podejrzewaliście, że taki pyskaty stary babsztyl jak ja może wierzyć w miłość, ale mówię poważnie, miłość to jedyne, w co jeszcze wierzę.

Nie żebym wyszła za mąż z miłości, tyle mogę wam zdradzić od razu. Byłam już w szóstym tygodniu ciąży z naszym pierwszym dzieckiem, kiedy zdecydowałam się powiedzieć „tak” i przysiąc Joemu, że nie opuszczę go aż do śmierci. To był główny powód, dla którego stanęłam na ślubnym kobiercu… Smutne, ale prawdziwe. Były też inne, bardziej debilne powody i dopiero życie nauczyło mnie, że z debilnych powodów biorą się debilne małżeństwa.

Miałam dość użerania się z matką.

Miałam dość połajanek ojca.

Wszystkie moje przyjaciółki wychodziły za mąż, zakładały własne rodziny, więc chciałam być dorosła jak one; miałam dosyć bycia głupią gęsią.

Joe powiedział, że mnie pragnie, a ja mu uwierzyłam.

Powiedział, że mnie kocha, i w to również uwierzyłam… A kiedy spytał, czy czuję to samo do niego, wydało mi się, że byłoby niegrzecznie zaprzeczyć.

Bałam się, co się ze mną stanie, jeśli za niego nie wyjdę – gdzie się podzieję, gdzie znajdę pracę, kto się zajmie moim dzieckiem, kiedy będę musiała zarabiać na życie.

Wiesz, Nancy, ta cała historia będzie wyglądała idiotycznie na papierze, kiedy skończysz ją spisywać, ale najgłupsze jest to, że znam z dziesięć kobiet, z którymi chodziłam kiedyś do szkoły i które wyszły za mąż z takich samych powodów. Większość nadal jest zamężna, ale co druga marzy o tym, żeby jej stary wreszcie wykorkował, a ona mogła go pochować i wywietrzyć porządnie prześcieradła, w które pierdział przez lata.

Pewnie gdzieś w pięćdziesiątym drugim zapomniałam o czole Joego, w pięćdziesiątym szóstym ledwo mogłam na niego patrzeć, a znienawidziłam go na dobre, kiedy Kennedy nastał po Eisenhowerze; jednak dopiero później zaczęłam myśleć o tym, żeby go ukatrupić. Mówiłam sobie, że muszę z nim wytrzymać, żeby moje dzieci miały ojca. Śmieszne, nie? Ale to prawda, przysięgam. Powiem wam coś jeszcze: gdyby Bóg dał mi drugą szansę, znów zabiłabym Joego, nawet jeśli miałabym za karę smażyć się w piekle całą wieczność… Pewnie i tak będę, ale mówi się trudno.

Wszyscy na Little Tall, oprócz tych, którzy sprowadzili się tu niedawno, są święcie przekonani, że zabiłam Joego i większość z nich sądzi, że wie dlaczego. Bo prał mnie na kwaśne jabłko. Ale mylą się, wcale nie dlatego Joe od dawna gryzie ziemię; bez względu na to, co myślą mieszkańcy wyspy, w ciągu ostatnich trzech lat naszego małżeństwa Joe ani razu nie podniósł na mnie ręki. Wybiłam mu z głowy takie pomysły raz na zawsze pod koniec sześćdziesiątego lub na początku sześćdziesiątego pierwszego roku.

Do tego czasu tak, nie przeczę, często brał się do rękoczynów. A ja, naiwna, pozwalałam mu na to. Po raz pierwszy sprawił mi manto w drugą noc po ślubie. Pojechaliśmy na weekend do Bostonu – miała to być nasza podróż poślubna – i zatrzymaliśmy się w Parker House. Prawie nie wystawialiśmy nosa za drzwi hotelu. Byliśmy parą prowincjonalnych myszy i baliśmy się zgubić w wielkim mieście. Joe powiedział, że jeszcze nie upadł na głowę, aby – tylko dlatego, że nie zna drogi do hotelu – wyrzucać na taksówkę te dwadzieścia pięć dolców, które dali nam moi starzy. O Boże, ale on był durny! Ja też, oczywiście… Ale jednym, dzięki Bogu, zawsze się od niego różniłam: nie jestem podejrzliwa. Jemu natomiast zdawało się, że cała ludzkość sprzysięgła się, żeby go okpić! Wiele razy przychodziło mi do głowy, kiedy pijany walił się do wyra, że tylko w stanie zamroczenia może się dobrze wyspać, bo inaczej wiecznie zezuje jednym okiem, czy nikt nie chce go podejść cichaczem i zrobić mu czegoś złego.

No, ale znów odchodzę od tematu. Miałam wam opowiedzieć o tym, co się stało, kiedy w sobotę zeszliśmy do hotelowej restauracji, zjedli smaczną kolację, a potem wrócili na górę. Pamiętam, że idąc korytarzem Joe porządnie się zataczał – wypił do kolacji cztery czy pięć piw, a wcześniej chlał całe popołudnie, wysączając z dziesięć butelek. Kiedy znaleźliśmy się w pokoju, stanął przede mną i wpatrywał się we mnie tak długo, że wreszcie spytałam, czy mam brudny nos, czy co.

– Nie – odparł – ale widziałem, jak jeden facet tam na dole usiłował ci zajrzeć pod kieckę. Ślepia wychodziły mu na wierzch, jakby były na sprężynach. Widziałaś?

Mogłam odpowiedzieć, że nawet gdyby przy sąsiednim stoliku siedział Gary Cooper z Ritą Hayworth, tobym nie zauważyła, bo w ogóle nie rozglądałam się na boki, ale pomyślałam, że nie warto strzępić języka po próżnicy. Kiedy Joe sobie wypił, nie było sensu się z nim spierać; w końcu widziały gały, co brały, nie będę strugać przed wami naiwnej.

– Jeśli ktoś rzeczywiście próbował, mogłeś do niego podejść i wyjaśnić mu, że to nieładnie – oświadczyłam.

Żartowałam, oczywiście – może chciałam rozładować jego gniew, już dobrze nie pamiętam – ale on tego tak nie odebrał. To akurat pamiętam. Joe nie miał wybujałego poczucia humoru; właściwie w ogóle nie miał poczucia humoru. Kiedy za niego wychodziłam, nie zdawałam sobie z tego sprawy; wydawało mi się, że poczucie humoru ma każdy, tak samo jak nos czy uszy, tyle że jedni mają większe, inni mniejsze.

Złapał mnie, przerzucił sobie przez kolano i zaczął walić butem.

– Póki żyję, Dolores, nikt prócz mnie nie ma prawa wiedzieć, jakiego koloru nosisz majtki! – wrzeszczał. – Rozumiesz? Ja jeden mogę wiedzieć!

Sądziłam, że to takie miłosne igraszki, że udaje zazdrosnego, bo chce mi pochlebić – ale byłam idiotką! Rzeczywiście chodziło o zazdrość, ale żadne igraszki nie miały z nią nic wspólnego. Joe był zazdrosny o swoją własność – jak pies, który zakrywa łapą kość i warczy, kiedy ktoś chce się do niego zbliżyć. Nie rozumiałam tego wówczas, więc nie protestowałam. Później nie protestowałam, bo wydawało mi się, że otrzymywanie raz na jakiś czas cięgów od męża to po prostu część składowa małżeństwa – nie najprzyjemniejsza, ale szorowanie klozetu też nie należy do rozkoszy, a większość kobiet musi je pucować od chwili, gdy spakują welon i suknię ślubną do kufra na strychu. Co, Nancy, może nie mam racji?

Tacie też zdarzało się uderzyć mamę, więc dlatego sądziłam, że to normalka – coś, co trzeba znosić. Kochałam tatę i on z mamą też się kochali, ale czasem dochodziło do rękoczynów, jeśli coś zalazło mu za skórę.

Pamiętam, jak pewnego razu, kiedy miałam mniej więcej dziewięć lat, tata wrócił po zwózce siana z pola George’a Richardsa przy Zachodnim Cyplu, a mama nie była gotowa z kolacją. Nie pamiętam, dlaczego się spóźniła, ale pamiętam dokładnie wszystko od chwili, kiedy ojciec stanął w drzwiach. Miał na sobie tylko ogrodniczki, bo buty i skarpety zdjął na ganku, żeby nie wnosić do domu siana. Jego twarz i ramiona były czerwone od słońca. Włosy na skroniach miał pozlepiane od potu, a pośrodku zmarszczki biegnącej przez czoło przykleiło mu się źdźbło. Był zgrzany, zmęczony i widać było, że byle głupstwo może go wyprowadzić z równowagi.

Wszedł do kuchni; na stole nie stało nic oprócz szklanego dzbanka z kwiatami.

– Gdzie moja kolacja, ty idiotko? – spytał matkę.

Otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wyciągnął rękę i pchnął ją w twarz tak mocno, że mama upadła w kąt. Stałam w drzwiach kuchennych i wszystko widziałam. Ruszył w moją stronę ze spuszczoną głową, z włosami opadającymi na oczy… Ilekroć widzę człowieka, który wraca do domu zgrzany i zmęczony po dniu harówki, z pojemnikiem na drugie śniadanie w dłoni, przypomina mi się ojciec i zdejmuje mnie strach. Chciałam zejść mu z drogi, bo byłam pewna, że mnie również przewróci, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Nie wyrządził mi jednak krzywdy. Podniósł mnie swoimi ogromnymi, ciepłymi dłońmi i przestawił delikatnie na bok, po czym wyszedł na zewnątrz. Usiadł na pieńku do rąbania drewna, z rękami na kolanach i głową zwieszoną nisko, jakby wpatrywał się w swoje dłonie. Kiedy wychodził, kury rozpierzchły się w popłochu, ale po chwili wróciły i zaczęły dziobać ziemię wokół jego stóp. Myślałam, że jak kopnie najbliższą, wylecą jej z ogona wszystkie pióra, ale nie zrobił nic takiego.

Po pewnym czasie rozejrzałam się za mamą. Wciąż siedziała w kącie. Narzuciła ścierkę na głowę i zanosiła się płaczem. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Nie wiem dlaczego, ale właśnie ten szczegół pamiętam najlepiej – że siedziała z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Podeszłam do niej i objęłam ją mocno, a ona też mnie objęła. Potem ściągnęła z głowy ścierkę, wytarła nią oczy i powiedziała, żebym wyszła i spytała tatę, czy woli szklankę zimnej lemoniady czy butelkę piwa.

– Ale powiedz mu, że są tylko dwie butelki piwa – dodała. – Jeśli ma ochotę na więcej, niech idzie do sklepu i sobie dokupi albo niech w ogóle nie zaczyna pić.

Wyszłam i powtórzyłam tacie jej słowa. Odparł, że nie chce piwa, że lemoniada w zupełności mu wystarczy. Pobiegłam przynieść mu szklankę. Mama szykowała już kolację. Miała twarz trochę spuchniętą od płaczu, ale nuciła coś pod nosem, a tego wieczoru sprężyny ich łóżka skrzypiały tak samo jak niemal każdej nocy. O tym, co zaszło, nie padło więcej ani słowo. Przed laty powiadało się, że chłop musi czasem przemówić babie do słuchu, więc jeśli myślałam później o tej sprawie, zapewne uznałam, że mamie należała się kara, bo inaczej tata nigdy nie potraktowałby jej w ten sposób.

Jeszcze parę razy byłam świadkiem, jak tata przemawia mamie do słuchu, ale tamten incydent pamiętam najlepiej. Nigdy nie widziałam, żeby uderzył ją pięścią, tak jak Joe czasami walił mnie, ale kiedyś smagnął ją po nogach kawałkiem mokrego żaglowego płótna; musiało boleć jak cholera, bo przez całe popołudnie miała na nogach czerwone pręgi.

Teraz już nikt nie mówi, że chłop musi przemawiać babie do słuchu. I bardzo dobrze, ale ja chowałam się w przekonaniu, że kiedy żona i dzieci coś przeskrobią, obowiązkiem męża i ojca jest nauczyć je moresu. Nie twierdzę, że uważałam to za słuszne, ponieważ tak się mówiło – bynajmniej nie szukam dla siebie łatwej wymówki. Wiedziałam, że jeśli mężczyzna bierze się do rękoczynów, to wcale nie oznacza, że kobieta zrobiła coś złego… Ale mimo to przez długi czas pozwalałam się maltretować Joemu. Pewnie byłam po prostu zbyt zmęczona prowadzeniem domu, sprzątaniem u letników, dbaniem o dzieci i łagodzeniem sporów Joego z sąsiadami, żeby się nad tym zastanawiać.

Małżeństwo z Joem… Jakie tak naprawdę jest czyjekolwiek małżeństwo, do jasnej cholery? Wszystkie się różnią, ale możecie mi wierzyć, ani jedno nie jest takie, jak się wydaje innym. To, co widzą ludzie, i to, co rzeczywiście dzieje się między małżonkami, to dwie różne strony medalu. Gdy się nad tym zastanawiam, raz zbiera mi się na śmiech, innym razem na płacz, bo prawdę mówiąc, jest to zarazem i smutne, i śmieszne, jak wiele spraw w życiu.

Ludzie myślą, że Joe był alkoholikiem, który bijał mnie i pewnie także dzieci, kiedy był na gazie. Myślą, że pozwolił sobie o jeden raz za dużo spuścić mi manto, więc wyprawiłam go na tamten świat. To fakt, że Joe pił i czasem chadzał na spotkania Anonimowych Alkoholików w Jonesport, ale alkoholikiem był nie większym niż ja. Raz na cztery czy pięć miesięcy chlał na umór z takimi facetami jak Rickie Thibodeau czy Stevie Brooks – ci dwaj to dopiero moczymordy! – ale na co dzień umiał się obyć bez picia, najwyżej strzelał sobie kielicha, kiedy wracał z roboty. Nie więcej, bo jak kupił butelkę, lubił ją długo niańczyć. Prawdziwi pijacy z miejsca obciągają flachę, wszystko jedno, czy w środku jest whisky, rum czy płyn do rozmrażania szyb przepuszczony przez kilka warstw waty. Prawdziwego pijaka obchodzą tylko dwie rzeczy: czym prędzej obciągnąć flachę, którą trzyma w dłoni, i zdobyć następną.

Nie, Joe nie był alkoholikiem, ale i nie przeszkadzało mu, że ludzie tak o nim myślą. Dzięki temu łatwiej mógł załapać robotę, zwłaszcza w sezonie. Mam wrażenie, że na przestrzeni lat zaczęto inaczej podchodzić do AA – na przykład mówi się na ten temat częściej niż dawniej – ale jedno nie uległo zmianie: ludzie zawsze chętnie podadzą pomocną dłoń komuś, kto sam próbuje wyciągnąć się z bagna. Kiedyś przez cały rok Joe w ogóle nie pił – a przynajmniej nie przyznawał się nikomu, że zagląda do kieliszka – i nawet ci w Jonesport wydali na jego cześć przyjęcie. Dostał tort i medal. Więc kiedy szedł do letników nająć się do roboty, z miejsca ich informował, że jest byłym alkoholikiem, który zawrócił ze złej drogi.

– Jeśli nie zechce mnie pan zatrudnić z tego powodu, nie będę miał pretensji – mówił – ale nie mogę ukrywać prawdy o sobie. Od ponad roku chodzę na spotkania AA, gdzie wbijają nam do głowy, że nie nauczymy się żyć w trzeźwości, dopóki nie nauczymy się mówić prawdy.

Po czym wyciągał ten swój złoty medal, który dostał za roczną abstynencję, cały czas zachowując się pokornie jak baranek. Letnicy prawie wzruszali się do łez słuchając, ile wysiłku kosztuje go każdy dzień bez alkoholu, jak stara się nad sobą panować i jak modli się do Boga o wsparcie, ilekroć nachodzi go ochota, by wypić, czyli – jak twierdził – co kwadrans. Zwykle aż się rwali, żeby go zatrudnić i w dodatku godzili się płacić mu pięćdziesiąt centów lub nawet dolara więcej za godzinę, niż początkowo zamierzali. Wydawałoby się, że poza letnikami nikt się nie nabierze na tę gadkę, ale nie, również miejscowi, którzy znali go jak zły szeląg, dawali się naciągać.

Prawda jest taka, że ilekroć Joe mnie bił, z reguły był trzeźwy jak świnia. Kiedy strzelił sobie parę razy, niewiele go obchodziło, co się dzieje dookoła. Tak było do sześćdziesiątego czy sześćdziesiątego pierwszego roku. Któregoś dnia pomagał Charliemu Dispenzieri wyciągnąć łódź na brzeg. Wieczorem wrócił do domu i kiedy schylił się, żeby wyjąć z lodówki butelkę coca-coli, zobaczyłam, że ma portki pęknięte na tyłku. Parsknęłam śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać. Joe nic nie powiedział, ale kiedy podeszłam do kuchni zamieszać kapustę – w jednym garnku gotowałam na kolację kapustę, w drugim mięso, pamiętam to jak dziś – chwycił klonowe polano ze skrzynki z opałem i zdzielił mnie po krzyżu. Myślałam, że się przekręcę. Nikt nie wie, co to znaczy ból nerek, chyba że sam dostał w krzyż. Nagle człowiek czuje je tam w środku: małe, gorące i tak niemiłosiernie ciężkie, jakby miały zaraz zerwać się z wiązań i spaść z hukiem na ziemię niczym dwie armatnie kule.

Dokuśtykałam jakoś do stołu i opadłam na krzesło. Gdyby stało choć pół metra dalej, runęłabym na ziemię jak długa. A tak siedziałam i czekałam, aż minie ból. Nie rozbeczałam się, żeby nie przestraszyć dzieciaków, ale łzy wielkości grochu same ciekły mi po policzkach. Były to łzy bólu, których nie można powstrzymać, choćby się nie wiem jak chciało.

– Nigdy więcej się ze mnie nie śmiej, ty suko! – warknął Joe. Cisnął z powrotem do skrzynki polano, którym mnie zdzielił, po czym siadł i zabrał się do czytania „American”. – Już dziesięć lat temu powinnaś się była tego nauczyć.

Przez dobre dwadzieścia minut nie mogłam się podnieść z krzesła. Zawołałam Selenę, żeby zmniejszyła ogień pod garnkami, chociaż siedziałam zaledwie cztery kroki od kuchni.

– Dlaczego sama tego nie zrobiłaś, mamo? – spytała. – Oglądam z Jimem kreskówki.

– Odpoczywam – odparłam.

– Ma po czym! – burknął Joe zza gazety. – Tak mełła ozorem, że opadła z sił.

I wybuchnął śmiechem. To właśnie przeważyło szalę; ten jego śmiech. Postanowiłam wtedy, że nigdy więcej mnie nie uderzy, w przeciwnym wypadku drogo za to zapłaci.

Zjedliśmy jak zwykle kolację i jak zwykle oglądaliśmy potem telewizję, ja i starsze dzieciaki na kanapie, a mały Pete na kolanach ojca, który siedział w bujanym fotelu. Pete zasnął o swojej normalnej porze, czyli około wpół do ósmej, i Joe zaniósł go do łóżeczka. Godzinę później posłałam spać Jima, a Selena poszła sama o dziewiątej. Ja na ogół kładłam się około dziesiątej, a Joe siedział do północy, co jakiś czas zapadając w drzemkę; trochę gapił się w telewizor, kończył przeglądać gazetę, dłubał w nosie. Widzisz, Frank, nie ty jeden dłubiesz; niektórzy nigdy się nie oduczają, nawet jak łeb im zaczyna siwieć.

Tego wieczoru nie poszłam spać o zwykłej porze. Siedziałam razem z Joem. Plecy wciąż mnie łupały, ale już nie tak mocno. Mogłam przynajmniej zrobić to, co zamierzałam. Może i byłam zdenerwowana, nie pamiętam. Czekałam, kiedy Joe zapadnie w drzemkę; wreszcie zasnął.

Wstałam, poszłam do kuchni i wzięłam ze stołu dzbanuszek ze śmietanką. Nie poszłam specjalnie po dzbanuszek; po prostu stał na wierzchu, bo tego wieczoru sprzątanie ze stołu przypadło Jimowi, który zapomniał schować naczynie do lodówki. Jim ciągle o czymś zapominał: a to schować dzbanuszek ze śmietanką, a to przykryć maselniczkę szklaną pokrywką, a to owinąć dobrze tosty, żeby ten z brzegu nie stwardniał przez noc. Ilekroć widzę go teraz w dzienniku, jak wygłasza przemówienie lub udziela wywiadu, zawsze sobie o tym przypominam i myślę, co by powiedzieli demokraci, gdyby wiedzieli, że przewodniczący większości w stanowym senacie nie potrafił wszystkiego uprzątnąć ze stołu, kiedy miał jedenaście lat. Ale dumna jestem z niego, niech wam się nie zdaje, że nie jestem. I to mimo że został politykiem, oby ich wszystkich pokręciło!

W każdym razie owego wieczoru zapomniał schować akurat coś, co mi się nadawało; dzbanuszek był mały, ale ciężki i dobrze leżał w dłoni. Podeszłam do półki wiszącej nad skrzynią z opałem i wzięłam siekierę. Po czym wróciłam do jadalni, gdzie drzemał Joe. Zamachnęłam się prawą ręką i z całej siły rąbnęłam go dzbanuszkiem w ucho. Naczynie rozprysło się na tysiąc kawałków.

Zbudził się od razu. I zaczął ryczeć ile tchu. Chryste Panie, ryczał jak byk, któremu wrota zagrody przytrzasnęły fiuta. Otworzył szeroko oczy, przyciskając rękę do krwawiącego ucha. Miał grudki śmietanki na policzku i szczecinie porastającej mu bok twarzy, bo niby nosił baczki.

– Wiesz, co ci powiem, Joe? Już mi wróciły siły – oznajmiłam.

Zorientowałam się po hałasie, że Selena wstała z łóżka, ale bałam się obejrzeć. Gdybym się obejrzała, mógłby mnie huknąć na odlew, zanimbym się spostrzegła; czasami potrafił być piekielnie szybki. Kiedy Joe zaczął się podnosić z fotela, wyciągnęłam ukrytą pod fartuchem siekierę.

– Jeśli nie chcesz, żebym zdzieliła cię tym w łeb, Joe, lepiej siadaj z powrotem – poradziłam.

Przez moment myślałam, że jednak wstanie. Gdyby wstał, byłoby po nim, bo wcale nie żartowałam. Ale pojął to i nagle znieruchomiał z tyłkiem dziesięć centymetrów nad siedzeniem fotela.

– Mamusiu, co się dzieje? – zawołała Selena.

– Wracaj do łóżka, skarbie – odpowiedziałam, ani na sekundę nie spuszczając oka z Joego. – Tata i ja dyskutujemy sobie.

– Wszystko w porządku?

– Pewnie, kochanie – odparłam. – Prawda, Joe?

– No – burknął. – Święta prawda.

Usłyszałam, jak Selena cofa się parę kroków, ale mijały sekundy – dziesięć, piętnaście – a wciąż nie dolatywał mnie trzask zamykanych drzwi; wiedziałam, że nadal stoi i patrzy na nas. Joe cały czas tkwił bez ruchu, z jedną ręką na oparciu fotela i z tyłkiem w powietrzu. Potem usłyszeliśmy, że drzwi jej pokoju wreszcie się zamykają, i chyba dopiero ten dźwięk uzmysłowił Joemu, jak idiotycznie wygląda ni to siedząc, ni to stojąc, z jedna ręką przyciśniętą do ucha i grudkami śmietanki skapującymi po policzku.

Opadł na fotel i odjął rękę od ucha. I dłoń, i ucho miał czerwone od krwi, a ucho mu w dodatku całe spuchło.

– Ty suko, zapłacę ci za to! – wycharczał.

– Chcesz mi zapłacić? – spytałam. – Więc zapamiętaj sobie, Joe St. George; cokolwiek mi zrobisz, oddam ci z nawiązką.

Wyszczerzył zęby, jakby nie wierzył temu, co słyszy.

– Wiec będę musiał cię po prostu zabić, co? – zapytał.

Podałam mu siekierę, zanim jeszcze skończył mówić. Nie planowałam, że tak postąpię, ale kiedy ujrzałam go z siekierą w dłoni, pojęłam, że była to najlepsza rzecz, jaką mogłam zrobić.

– No to już – powiedziałam. – Tylko załatw mnie pierwszym ciosem, żebym nie musiała cierpieć.

Popatrzył na mnie, na siekierę, potem znów na mnie. Minę miał tak zdziwioną, że gdyby nie powaga sytuacji, byłoby to wręcz komiczne.

– A kiedy mnie załatwisz, podgrzej sobie resztki z kolacji i najedz się do syta – poradziłam. – Żryj, aż będziesz pękał, bo potem trafisz do pierdla, a wieść niesie, że tam nie serwują tak dobrych posiłków. Na początek wsadzą cię chyba do Belfast. Założę się, że strój więzienny będzie pasował na ciebie jak ulał.

– Milcz, ty ruro!

Nie miałam zamiaru.

– Potem wsadzą cię do Shawshank, a tam to już na pewno nie podaje się ciepłych posiłków. I nie licz, że będą wypuszczać cię w piątki, byś mógł żłopać piwo i rżnąć w pokera z kumplami. Proszę cię tylko o to, żebyś zabił mnie szybko i nie wpuszczał do kuchni dzieci, żeby nie oglądały jatki.

Zamknęłam oczy. Uważałam, że szansa, aby mi roztrzaskał łeb siekierą, jest niewielka, ale gdy chodzi o życie, nawet cień prawdopodobieństwa, że się je straci, napawa przerażeniem. Przekonałam się o tym właśnie tamtego wieczoru. Stałam z zaciśniętymi powiekami – nic, tylko czerń – i zastanawiałam się, co będę czuła, kiedy ostrze spadnie na moją twarz, rozcinając mi nos, wargi, krusząc zęby. Pamiętam, jak pomyślałam, że umrę czując na języku smak drzazg przyklejonych do ostrza, i jak się ucieszyłam, kiedy sobie przypomniałam, że zaledwie dwa dni temu naostrzyłam siekierę na szlifierce. Jeśli Joe miał mnie zabić, wolałam, żeby ostrze nie było tępe.

Zdawało mi się, że stoję tak całe wieki. W końcu usłyszałam szorstki, gniewny głos:

– Idziesz do łóżka, kobieto, czy będziesz tak stać i dyszeć jak niewidoma, której marzy się ogier?

Otworzyłam oczy i przekonałam się, że wsunął siekierę pod fotel – widziałam koniec trzonka sterczący spod falbanki. Gazeta, która spadła mu z kolan, leżała obok grzbietem do góry, na kształt namiotu. Schylił się i podniósł ją, starając się zachowywać obojętnie, jakby się nic nie wydarzyło, choć krew ciekła mu po twarzy, a ręce tak potwornie drżały, że gazeta szeleściła nawet wtedy, gdy próbował trzymać ją bez ruchu. Dojrzałam na niej krwawe odciski palców, więc postanowiłam, że spalę cholerstwo, zanim położę się spać, żeby dzieci nie znalazły jej rano i nie główkowały, co zaszło.

– Zaraz włożę koszulę nocną, Joe, ale najpierw musimy coś raz na zawsze wyjaśnić.

Podniósł głowę i spojrzał na mnie zaciskając wargi.

– Uważaj, Dolores, i nie pozwalaj sobie za dużo. Chyba nie chcesz mnie wkurwić, co?

– Bynajmniej. A teraz słuchaj: od dziś nie waż się mnie więcej uderzyć. Jeśli jeszcze kiedykolwiek podniesiesz na mnie rękę, jedno z nas wyląduje w szpitalu. Albo w kostnicy.

Patrzył na mnie długo, Andy, bardzo długo, a ja patrzyłam na niego. Siekiera leżała pod fotelem, Joe nie miał jej w ręce, ale co z tego? Wiedziałam, że jeśli pierwsza spuszczę wzrok, zacznie mnie okładać kułakami po karku i plecach, aż zwalę się nieprzytomna. W końcu skierował oczy na gazetę.

– Weź się do roboty, kobieto – mruknął. – Przynieś ręcznik i owiń mi głowę. Już i tak upaprałem sobie krwią całą koszulę.

Od tego czasu nie uderzył mnie ani razu. Wiecie, w głębi duszy był tchórzem, chociaż mu tego nie powiedziałam – ani tamtego wieczoru, ani kiedykolwiek. I słusznie, bo byłoby to naprawdę niebezpieczne: tchórz boi się tego, że prawda o jego – tchórzostwie wyjdzie na jaw, znacznie bardziej niż śmierci.

Oczywiście od dawna wiedziałam, że Joe jest tchórzem podszyty; nie odważyłabym się zdzielić go w łeb dzbanuszkiem od śmietanki, gdybym nie liczyła na to, że uda mi się go przestraszyć. Poza tym, kiedy rąbnął mnie polanem i siedziałam na krześle, czekając, aż nerki przestaną mnie boleć, zrozumiałam jedno: jeśli nie postawię mu się teraz, nie postawię mu się nigdy w życiu. Więc nie miałam wyjścia.

Swoją drogą, samo walnięcie go w łeb nie było takim wielkim wyczynem. Ale zanim dojrzałam do tego kroku, musiałam spojrzeć innym okiem na tatę, na to, jak pchnął mamę w twarz i jak zdzielił ją po nogach kawałkiem mokrego płótna. Nie przyszło mi to łatwo, bo serdecznie kochałam ich oboje, ale jakoś się przezwyciężyłam… chyba po prostu dlatego, że nie miałam wyboru. I cieszę się, że tak się stało, bo dzięki temu Selena nie będzie miała wspomnień jak moje, nie będzie pamiętać swojej matki beczącej w kącie, z głową nakrytą ścierką. Mama godziła się na wszystko, co jej serwował tata, ale nie mnie sądzić ją czy jego. Może musiała się godzić, a on może musiał ją czasem trzepnąć, bo inaczej faceci, wśród których się obracał i z którymi pracował, uważaliby go za pantoflarza. Czasy były inne – ludzie zapominają, jak bardzo inne – ale czy ja też miałam się dać Joemu maltretować tylko dlatego, że byłam głupia i za niego wyszłam? Przemawianie kobiecie do słuchu wcale nie oznacza, że można ją walić pięścią lub polanem, więc wreszcie zdobyłam się na sprzeciw i postanowiłam, że już nigdy nie pozwolę, aby Joe St. George czy jakikolwiek facet traktował mnie tak podle.

Zdarzało się, że później podnosił na mnie rękę, ale zawsze w porę się opamiętywał. Czasami, kiedy trzymał ją w powietrzu, chcąc zadać cios, lecz nie mając dość odwagi, widziałam po jego oczach, że przypomina sobie dzbanuszek ze śmietanką… i może również siekierę. Po chwili udawał, że podniósł rękę po to, żeby się podrapać po głowie lub obetrzeć pot z czoła. Tę jedną lekcję dobrze zapamiętał. Jedną jedyną w życiu.

Tamten wieczór, kiedy Joe zdzielił mnie polanem, a ja mu rozbiłam głowę, miał jeszcze jeden skutek. Niechętnie o tym wspominam – jestem staroświecka i uważam, że nie powinno się zdradzać nikomu, co dzieje się za drzwiami sypialni – ale postanowiłam wam powiedzieć, bo to również wyjaśnia, dlaczego dalsze sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej.

Choć przez następne dwa lata – a może prawie trzy, już dokładnie nie pamiętam – nadal byliśmy małżeństwem i mieszkali pod jednym dachem, nie zdarzyło się częściej niż kilka razy, aby Joe chciał spełnić swój małżeński obowiązek. Po tamtym zajściu…

Co, Andy?

Rusz łepetyną, a o co jeszcze może mi chodzić, jak nie o to, że stał się impotentem. Co innego mogę mieć na myśli – że chciał paradować w mojej bieliźnie, czy co? Nigdy mu nie odmawiałam; po prostu sam stracił ochotę. Nawet tuż po ślubie nie należał do facetów, którzy co noc mają chrapkę na te rzeczy, ani do takich, którzy lubią przeciągać sprawę; zwykle szast-prast i było po wszystkim. Na ogół gramolił się na mnie ze dwa razy na tydzień… aż do czasu, kiedy rozbiłam mu na głowie dzbanuszek.

Częściowo winne było chlanie – w ostatnich latach życia żłopał znacznie więcej niż wcześniej – ale dałabym sobie rękę uciąć, że szło o coś więcej. Któregoś dnia stoczył się ze mnie po dwudziestu minutach daremnego stękania i sapania, a to, co chłop nosi między nogami, zwisało mu bezwładnie, jak smutny klusek. Nie wiem, jak długo to było po owym wieczorze, ale na pewno wydarzyło się później, bo leżąc czułam łupanie w krzyżu i myślałam sobie, że muszę wstać i łyknąć parę aspiryn, inaczej mi nie przejdzie.

– Sama widzisz – powiedział płaczliwym głosem. – Mam nadzieję, że jesteś zadowolona, Dolores. O to ci chodziło?

Nie zareagowałam. Czasami, nawet gdy język świerzbi, lepiej milczeć.

– O to? – powtórzył. – Jesteś zadowolona?

Znów nie zareagowałam, tylko leżałam wpatrując się w sufit i wsłuchując w wiatr hulający za oknem. Tej nocy wiał ze wschodu; pobrzmiewał w nim odgłos oceanu. Uwielbiam ten dźwięk. Działa na mnie kojąco.

Joe obrócił się; poczułam na twarzy jego kwaśny, cuchnący piwem oddech.

– Kiedyś pomagało gaszenie światła – oznajmił – ale teraz nic nie daje. Nawet w mroku widzę twoją ohydną gębę. – Wyciągnął łapę, chwycił mnie za pierś i potrząsnął nią. – Cycki też masz ohydne, płaskie jak naleśniki, a pizdę jeszcze gorszą. Cholera, nie skończyłaś nawet trzydziestu pięciu lat, a czuję się tak, jakbym pieprzył lisią norę.

Korciło mnie odpowiedzieć, że do lisiej nory przynajmniej zdołałby wsunąć ten swój miękki klusek i poczuć się mężczyzną, ale wolałam trzymać język za zębami. Patrycja Claiborne nie wychowała córki na idiotkę.

Przez chwilę leżeliśmy w ciszy. Sądziłam, że naubliżał mi i zasnął; już chciałam wstać i iść po aspirynę, kiedy znów się odezwał… ale tym razem, słowo daję, płakał!

– Żałuję, że cię kiedykolwiek ujrzałem! – wyrzucił z siebie. – Dlaczego nie zamachnęłaś się tą cholerną siekierą i nie odcięłaś mi go raz na zawsze? Wyszłoby na to samo.

Jak widzicie, nie tylko mnie przyszło na myśl, że rozbicie Joemu na głowie dzbanuszka ze śmietanką i zaprowadzenie nowych porządków w domu miało związek z jego kłopotami w pościeli. Ale nadal nic nie mówiłam; czekałam, żeby zobaczyć, czy pójdzie spać, czy będzie chciał wyładować na mnie swoją niemoc. Leżał obok zupełnie nagi, więc widziałam, gdzie go najlepiej zaatakować, jeśli podniesie na mnie łapę. Wkrótce jednak rozległo się chrapanie. Nie pamiętam, czy to wtedy po raz ostatni Joe się do mnie dobierał, ale jeśli później próbował, to już niezmiernie rzadko.

Oczywiście żaden z jego kumpli nawet się nie domyślał, co się działo u nas w domu – Joe nie zamierzał się przecież nikomu chwalić, że żona rozwaliła mu na głowie dzbanuszek i uszło jej to płazem, a jego ptaszek przestał zadzierać łebek. Uchowaj Boże! Kiedy inni pysznili się, jak sobie radzą z babami, nie był od nich gorszy, przechwalając się, że nawkładał mi po buzi, bo za bardzo pyskowałam albo dlatego, że kupiłam nową kieckę w Jonesport, nie pytając go o zgodę.

Skąd o tym wiem? No, potrafię czasem trzymać gębę na kłódkę i nadstawiać ucha. Widzę, że trudno wam w to uwierzyć, skoro cały wieczór trajkoczę jak katarynka, ale to szczera prawda.

Pamiętam, jak któregoś dnia sprzątałam u Marshallów… Znałeś Johna Marshalla, co, Andy? To ten gość, który ciągle powtarzał, że trzeba zbudować most łączący wyspę z lądem… No i nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Byłam sama w domu, więc ruszyłam pospiesznie, żeby je otworzyć, ale potknęłam się o brzeg dywanu i huknęłam w gzyms nad kominkiem. Nabiłam sobie wielkiego siniaka tuż powyżej łokcia.

Mniej więcej trzy dni później, kiedy siniak zmienił barwę z ciemnobrunatnej na żółtawozieloną, natknęłam się na ulicy na Yvette Andersen. Wychodziła ze spożywczego, a ja właśnie wchodziłam do środka. Spojrzawszy na siniec na moim ramieniu, przemówiła głosem wręcz ociekającym współczuciem. Tylko baba, która zobaczy coś, co wprawia ją w równie znakomity humor jak świnię widok błotnistej kałuży, potrafi nadać swojemu głosowi takie brzmienie.

– Mężczyźni to potwory, prawda, Dolores?

– Niektórzy tak, inni nie – odparłam.

Pojęcia nie miałam, o czym gada. Chciałam szybko wejść do sklepu i nabyć trochę wieprzowych żeberek, które tego dnia były na wyprzedaży, zanim je inni wykupią.

Poklepała mnie delikatnie po ramieniu – tym nie posiniaczonym – i rzekła:

– Bądź silna, Dolores. Wszystko się jakoś ułoży. Też przez to przeszłam, więc wiem, o czym mówię. Będę się za ciebie modlić, moja droga.

Powiedziała to takim tonem, jakby obiecywała mi milion dolarów, po czym ruszyła w swoją stronę. Weszłam do sklepu zupełnie ogłupiała. Gotowa bym była przysiąc, że Yvette straciła rozum, gdyby nie to, że nie można stracić czegoś, czego się nigdy nie miało.

Zrobiłam część zakupów i akurat stałam w dziale mięsnym, z koszykiem zawieszonym w zgięciu łokcia, obserwując, jak Skippy Porter waży żeberka, kiedy wreszcie do mnie dotarło, o co chodzi. Odrzuciłam do tyłu głowę i zaczęłam się śmiać na całe gardło; wiedziałam, że choćbym chciała, nie zdołam się opanować.

– Czy wszystko w porządku, pani St. George? – spytał Skippy.

– Tak – odparłam rechocząc. – Po prostu przypomniało mi się coś zabawnego.

– Na to wygląda – rzekł Skippy i wrócił do ważenia mięsa.

Bogu niech będą dzięki, Andy, że stworzył takich ludzi jak Porterowie; póki mieszkają na wyspie, mamy przynajmniej jedną rodzinę, która umie pilnować własnego nosa. W każdym razie ryczałam ze śmiechu. Inne klientki patrzyły na mnie jak na wariatkę, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Czasem życie jest tak komiczne, że po prostu trzeba się śmiać.

Jak wiecie, Yvette jest żoną Tommy’ego Andersona, a Tommy był właśnie jednym z kumpli, z którymi Joe żłopał piwo i rżnął w pokera pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych. Dwa dni po tym, jak nabiłam sobie siniaka, kilku kolesiów wpadło do Joego, żeby pomóc mu zreperować jego najnowszy nabytek – półciężarówkę Forda, która była kompletnym wrakiem. Wyniosłam im przed dom dzbanek mrożonej herbaty, w nadziei że jak się napiją, to może do zachodu słońca nie zaczną chlać piwa.

Tommy musiał dojrzeć siniec, gdy mu nalewałam herbaty. Kiedy odeszłam, pewnie jakoś to skomentował, może spytał Joego, co się stało. A Joe St. George nie należał do facetów, którzy przepuściliby taką okazję. Przez całą drogę do domu zastanawiałam się, co Joe powiedział koleżkom: że ukarał mnie, bo nie postawiłam jego kapci przy piecu, żeby się ogrzały, zanim je włoży? Że rozgotowałam fasolę, przyrządzając sobotni obiad? Bez względu na to, co wymyślił, Tommy po powrocie do domu powiedział Yvette, że Joe St. George znów był zmuszony przemówić żonie do słuchu. A przecież rąbnęłam się sama o gzyms nad kominkiem, kiedy biegłam zobaczyć, kto dzwoni do drzwi Marshallów!

Właśnie o tym myślałam, mówiąc, że to, co widzą obcy, i to, co rzeczywiście dzieje się między mężem a żoną, to dwie różne strony medalu. Joe i ja uchodziliśmy pewnie za typowe małżeństwo z kilkuletnim stażem, ani zbyt szczęśliwe, ani zbyt nieszczęśliwe, które po prostu ciągnie ten swój wóz niczym para koni… Wiele jest takich małżeństw; może on i ona już nie zerkają na siebie tak często jak dawniej, może nie układa się między nimi tak dobrze jak kiedyś, ale idą w zaprzęgu obok siebie i ciągną wóz równo, nie gryząc się, nie leniąc i nie robiąc nic, za co należałyby się baty.

Ale ludzie to nie konie, a małżeństwo – wbrew temu, co się komuś może wydawać – to nie wspólne ciągnięcie wozu. Mieszkańcy wyspy nie wiedzieli o dzbanuszku ze śmietanką ani o tym, że Joe płakał w nocy, żałując, że kiedykolwiek ujrzał moją ohydną gębę. Jednak nie to było najgorsze. Najgorsze zaczęło się mniej więcej rok albo półtora po tym, jak przestał dobierać się do mnie w pościeli. To śmieszne, że coś może się rozgrywać niemal na oczach ludzi, a oni i tak wyciągną fałszywe wnioski. Ale trudno się dziwić, skoro wszystko ma dwie strony, a ludzie zwykle widzą tylko tę jedną – zewnętrzną. Opowiem wam, co się w tym czasie naprawdę działo w naszym domu, choć aż do dnia dzisiejszego myślałam, że zdołam zachować to w tajemnicy.

Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, wydaje mi się, że wszystko zaczęło się jeszcze w sześćdziesiątym drugim. Selena właśnie rozpoczęła naukę w szkole średniej w Jonesport. Wyrosła na ładną dziewczynę; pamiętam, że w te wakacje, kiedy skończyła dziewiątą klasę, zapanowały między nią i jej tatą znacznie lepsze stosunki niż w poprzednich dwóch latach. Wcześniej potwornie się bałam, co będzie, kiedy Selena zacznie dorastać i kwestionować przeróżne nakazy i zakazy Joego – wyobrażałam sobie nie kończące się awantury.

Tymczasem nastał idealny spokój, oboje odnosili się do siebie ciepło i serdecznie. Selena wychodziła za dom i obserwowała, jak Joe reperuje swoje stare gruchoty albo siadywała przy nim, kiedy oglądaliśmy wieczorami telewizję (choć to wcale nie podobało się małemu Pete’owi) i podczas przerw na reklamy pytała go, jak mu minął dzień. Odpowiadał jej spokojnie i z rozmysłem, zupełnie jak nie on… aż mi to coś przypomniało. Tak mówił do mnie, kiedy wpadłam mu w oko i chciał, żebym została jego dziewczyną.

Jednocześnie Selena coraz bardziej odsuwała się ode mnie. Wciąż robiła w domu to, co jej kazałam, i czasem nawet opowiadała mi, jak było w szkole… ale tylko wtedy, kiedy brałam ją na spytki. W jej stosunku do mnie pojawił się jakiś chłód. Nie od razu zrozumiałam, że zmiana w zachowaniu córki zaczęła się od tamtego wieczoru, kiedy Selena wyjrzała z sypialni i zobaczyła tatę z dłonią przyciśniętą do ucha i krwią cieknącą między palcami, i mamę stojącą nad nim z siekierą.

Jak już mówiłam, Joe nie należał do ludzi, którzy przepuściliby jakąkolwiek okazję; zaraz będziecie mieli kolejny przykład. Tommy’emu Andersenowi wcisnął gadkę, że nabił mi siniaka, a córce zupełnie inną, ale obie były z tej samej parafii. Myślę, że z początku chciał mi tylko dokuczyć; wiedział, jak bardzo kocham Selenę, więc uznał, że opowiadając jej, jaką jestem wredną i niebezpieczną megierą, świetnie się na mnie odegra. Próbował nastawić ją przeciwko mnie i choć nie do końca mu się to udało, przynajmniej zbliżył się do córki bardziej niż kiedykolwiek od czasów, kiedy była małym dzieckiem. Zresztą trudno się dziwić. Selena zawsze miała miękkie serce, a jeszcze nie spotkałam faceta, który umiałby tak się nad sobą użalać jak Joe.

Najpierw pozyskał jej współczucie, a wkrótce potem dostrzegł, jaka ładna wyrosła z niej dziewczyna, i przestało mu wystarczać, że słucha jego gadania lub podaje mu narzędzia, kiedy sam stoi zgięty, z łbem pod maską jakiegoś gruchota. A ja nie widziałam, co się dzieje, bo byłam zbyt załatana, harując po cudzych domach od świtu do nocy, żeby mieć co do garnka włożyć i żeby zaoszczędzić trochę grosza na studia dzieci. Byłam ślepa; dopiero w ostatniej chwili przejrzałam na oczy.

Selena była żywą, szczebiotliwą dziewczyną i zawsze z entuzjazmem spełniała wszystkie polecenia. Jeśli posłało się ją po coś, to nie szła, a biegła. Kiedy podrosła, sama gotowała obiad, gdy mnie nie było w domu; nawet nie musiałam jej o to prosić. Z początku zdarzało jej się to czy tamto przypalić i Joe albo ją rugał, albo się z niej wyśmiewał – wtedy na ogół uciekała z płaczem do swojego pokoju – ale potem, właśnie w tym okresie, o którym mówię, wszystko się nagle zmieniło. Na wiosnę i w lecie sześćdziesiątego drugiego roku Joe zachowywał się tak, jakby zapiekanki Seleny miały smak ambrozji, nawet jeśli były przypalone i twarde jak beton, a jej pasztety wynosił pod niebiosa niby najwykwintniejsze francuskie frykasy. Cieszyły ją te pochwały – nic dziwnego, każdego by cieszyły – ale nie wpadała w nadmierną dumę. Taka już była: skromna. W końcu jednak nauczyła się tak świetnie gotować, że nie mogłam się z nią równać!

Jeśli chodzi o pomaganie w domu, nie wyobrażam sobie lepszej córki. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, co większość życia sprząta u innych, Selena była wprost nieoceniona. Zawsze upewniała się, czy Jim i mały Pete mają ze sobą drugie śniadanie, kiedy rano wychodzili z domu, a na początku roku szkolnego okładała im wszystkie podręczniki. Jim był na tyle duży, że sam mógł swoje okładać, ale nawet nie dawała mu okazji.

Przez pierwszy rok nauki w liceum była jedną z najlepszych uczennic, ale w przeciwieństwie do innych dzieci w jej wieku ani na moment nie zapominała o domu. Większość smarkaczy, kiedy kończy trzynaście czy czternaście lat uważa, że każdy powyżej trzydziestki to zramolały wapniak; natychmiast też wybywają z domu, gdy do starych przychodzą goście. Ale nie Selena. Podawała kawę, pomagała mi zmywać, a potem siadała na swoim miejscu przy żelaznym piecu i przysłuchiwała się rozmowom dorosłych. Ilekroć do mnie wpadła przyjaciółka czy do Joego kumple, Selena siedziała i słuchała. Sprzeciwiałam się jej obecności jedynie wtedy, gdy Joe z koleżkami rżnął w pokera. Nie chciałam, żeby ich słuchała, bo mieli niewyparzone gęby. A ona chłonęła rozmowy jak gąbka i zapamiętywała wszystko, nawet to, czego nie rozumiała.

I nagle się zmieniła. Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, ale wkrótce po tym, gdy zaczęła dziesiątą klasę; chyba pod koniec września zauważyłam, że jest jakaś inna.

Najpierw zorientowałam się, że wraca do domu późniejszym promem niż w zeszłym roku – tym, który odpływał o czwartej czterdzieści pięć – choć gdyby wracała wcześniejszym – tym o drugiej – miałaby czas odrobić lekcje u siebie w pokoju, zanim zjawią się chłopcy, a potem trochę posprzątać i zacząć szykować obiad.

Kiedy ją o to spytałam, odpowiedziała, że po prostu woli odrabiać lekcje w świetlicy szkolnej, i spojrzała na mnie dziwnie, z ukosa, jakby nie chciała więcej o tym mówić. Miałam wrażenie, że wstydzi się czegoś albo kłamie. Trochę się zaniepokoiłam, ale postanowiłam, że dopóki nie dowiem się, co jest nie w porządku, nie będę jej na siłę ciągnąć za język. Bo rozmowa z Selena nie należała do łatwych. Czułam, że coś nas dzieli, i domyślałam się, że wiąże się to z tamtym wieczorem, kiedy widziała, jak Joe z zakrwawionym uchem podnosi się z fotela, a ja stoję nad nim z siekierą. Właśnie tego wrześniowego dnia po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że rozmawiał z nią o tym incydencie, a także o innych sprawach, przedstawiając oczywiście swoją wersję.

Uznałam, że jeśli zacznę maglować Selenę o to, dlaczego zostaje po lekcjach w szkole, może jeszcze bardziej się ode mnie odsunąć. Bo bez względu na to, jak formułowałam w myślach pytanie, które chciałam jej zadać, jego sens był następujący: „Co ty tam knujesz, dziecko?” A skoro nawet mnie, trzydziestopięcioletniej kobiecie, takie pytanie wydawało się zbyt obcesowe, mogłam sobie wyobrazić, jak zabrzmiałoby w uszach wrażliwej dziewczyny, która nie skończyła jeszcze piętnastu lat. Strasznie ciężko rozmawia się z dziećmi, kiedy są w tym wieku; trzeba stąpać wokół nich na paluszkach, zupełnie jak wokół pojemnika nitrogliceryny stojącego na środku pokoju.

W każdym razie wkrótce po rozpoczęciu roku szkolnego odbywała się pierwsza wywiadówka, więc tak sobie zaplanowałam pracę, żeby się na nią wybrać. Z wychowawczynią Seleny nie musiałam się tak cackać jak z córką: podeszłam do niej i spytałam wprost, czy nie wie, dlaczego Selena wraca dopiero promem odpływającym przed piątą. Odparła, że jej zdaniem Selena po prostu lubi odrabiać lekcje w świetlicy. Pomyślałam, że skoro cały poprzedni rok chętnie odrabiała lekcje przy biureczku u siebie w pokoju, musi istnieć jakiś inny powód. Powiedziałabym o tym wychowawczyni, gdybym sądziła, że zdoła mi pomóc, podejrzewałam jednak, że nic nowego się od niej nie dowiem. Pewnie sama, cholera, zmykała do domu zaraz po ostatnim dzwonku.

Od innych nauczycielek też się guzik dowiedziałam. Wychwalały Selenę pod niebiosa, aż mi się ciepło robiło na duszy, ale kiedy ruszyłam w drogę powrotną, byłam tak samo głupia jak przed wyjazdem z domu.

Siedziałam na promie przy oknie i obserwowałam chłopaka i dziewczynę, niewiele starszych od Seleny, którzy stali przy relingu i trzymając się za ręce wpatrywali się w księżyc wschodący nad oceanem. Chłopak zerknął na dziewczynę i coś powiedział, a ona parsknęła śmiechem. Będziesz ostatnim kretynem, chłopaczku, jeśli zmarnujesz taką okazję, pomyślałam, ale nie zmarnował: ujął jej drugą dłoń, po czym pochylił się i całkiem zgrabnie ją pocałował. Chryste, ale ty jesteś durna, powiedziałam do siebie, wciąż obserwując młodych. Albo durna, albo tak stara, że już zapomniałaś, co to znaczy mieć piętnaście lat, kiedy z każdej komórki w ciele strzelają fajerwerki dwadzieścia cztery godziny na dobę. Selena poznała jakiegoś chłopaka, ot i cała tajemnica. Poznała chłopaka i razem odrabiają lekcje w świetlicy. I pewnie więcej gapią się na siebie niż w książki. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaką poczułam ulgę.

Myślałam o tym przez kilka następnych dni – niezaprzeczalną zaletą prania pościeli, prasowania koszul i odkurzania dywanów jest to, że ma się od groma czasu na myślenie – ale im dłużej myślałam, tym mniejszą czułam ulgę. Selena ani słowem nie zająknęła się o żadnym chłopaku, a przecież dotąd zawsze opowiadała wszem i wobec o każdym nowym wydarzeniu w swoim życiu. Wprawdzie od jakiegoś czasu stała się bardziej skryta i nie zwierzała mi się ze wszystkiego, ale też i nie dzieliła nas ściana milczenia. Poza tym zawsze sądziłam, że jak Selena się zakocha, nie tylko roztrąbi to po całej okolicy, ale jeszcze zamieści ogłoszenie w prasie.

Wiecie, co mnie najbardziej zaniepokoiło, a nawet przygnębiło? Jej oczy. Kiedy dziewucha ma bzika na punkcie chłopaka, oczy jej lśnią tak, jakby ktoś podświetlał je od wewnątrz latarką. Tymczasem w oczach Seleny nie widziałam jakiejś wyjątkowej jasności… Ale z tym jeszcze mogłam się pogodzić. Przestraszyłam się dopiero, kiedy zobaczyłam, że straciły ten blask, który miały dawniej. Patrząc w oczy córki, miałam wrażenie, że patrzę w okna domu, z którego wszyscy wyszli gasząc po sobie światła, lecz nie zaciągając zasłon.

To z kolei mnie otworzyło oczy; zaczęłam dostrzegać różne rzeczy, które powinnam była widzieć wcześniej – i które pewnie bym zauważyła, gdybym nie była taka zaharowana i gdybym nie wmówiła sobie, że Selena ma mi za złe, że rozbiłam głowę jej tacie.

Po pierwsze zwróciłam uwagę, że odsunęła się nie tylko ode mnie. Również od Joego. Przestała wychodzić na podwórze, żeby z nim pogadać, kiedy pracował przy jednym z gruchotów lub naprawiał silnik czyjejś motorówki, i nie siadywała obok niego wieczorami, kiedy oglądaliśmy telewizję. Jeśli zostawała z nami w salonie, to przycupnięta przy piecu, na fotelu bujanym, zwykle z robótką w ręku. Ale przeważnie szła do siebie do pokoju i zamykała drzwi. Joemu to nie przeszkadzało – albo tego nie zauważał. Znów rozsiadał się w swoim fotelu i trzymał Pete’a na kolanach, aż nadchodziła pora położyć małego spać.

Zwróciłam też uwagę na włosy Seleny – nie myła głowy codziennie, jak dawniej. Czasami miewała włosy tak tłuste, że można by na nich usmażyć jajecznicę, a to już było całkiem do niej niepodobne. Zawsze miała prześliczną cerę, świeżą i delikatną – odziedziczyła karnację Joego – a tu nagle, w październiku, powyskakiwały jej na twarzy pryszcze, równie liczne jak mlecze na błoniach w czerwcu. W dodatku była blada i straciła apetyt.

Wciąż odwiedzała swoje najlepsze przyjaciółki, Tanyę Caron i Laurie Langill, ale nie tak często jak w wyższych klasach podstawówki. Raptem zdałam sobie sprawę, że od początku roku szkolnego Tanya i Laurie ani razu nie wpadły do Seleny… i chyba nie zaglądały też w ciągu ostatniego miesiąca wakacji. To mnie tak przeraziło, Andy, że zaczęłam o wiele baczniej przypatrywać się córce. A wtedy przeraziłam się jeszcze bardziej.

Na przykład, zupełnie inaczej się teraz ubierała. Nie chodzi mi o to, że nosiła inny sweter, spódnicę czy sukienkę niż dawniej; zmieniła cały swój styl, i to na gorsze. W ogóle nie było widać jej sylwetki. Zamiast nosić do szkoły spódniczki czy dobrze dopasowane sukienki, przeważnie wkładała na bluzkę obszerną suknię bez rękawów, o kilka numerów za dużą. Wyglądała jak grubaska, choć była zgrabna i szczupła.

Po domu łaziła w wielkich, luźnych swetrach, które sięgały jej niemal do kolan, w dżinsach i w solidnych buciorach. Kiedy wychodziła, wiązała wokół głowy jakąś ohydną szmatę, tak ogromną, że sterczała jej nad czołem, przez co oczy Seleny przypominały dwa zwierzątka wyzierające z nory. Wyglądała jak babochłop, a przecież dotąd ubierała się tak samo jak inne dziewczyny. Którejś nocy, gdy weszłam do jej pokoju bez pukania – po prostu zapomniałam zastukać – Selena o mało nie połamała nóg biegnąc po szlafrok wiszący na drzwiach szafy, chociaż nie świeciła gołym tyłkiem, bo miała na sobie halkę.

Najgorsze jednak było to, że prawie się nie odzywała. Nie tylko do mnie, co od biedy mogłabym zrozumieć, zważywszy na chłód, jaki między nami panował. Ale przestała rozmawiać z kimkolwiek. Podczas kolacji siedziała przy stole ze spuszczoną głową i opadającą na oczy grzywką, którą niedawno zapuściła, a kiedy usiłowałam nawiązać rozmowę i pytałam, jak było w szkole, mruczała: „jako tako” lub „normalnie”, choć kiedyś buzia dosłownie się jej nie zamykała. Jim też próbował z nią rozmawiać, ale było tak, jakby gadał do ściany. Parę razy zerknął na mnie zdziwiony. Wzruszałam ramionami. Kiedy posiłek dobiegał końca, Selena szybko zmywała talerze, po czym natychmiast wybywała z domu albo zamykała się u siebie.

A ja, biedna idiotka, kiedy już wykluczyłam obecność chłopaka w życiu Seleny, pomyślałam, że w grę wchodzi marihuana… nie patrz na mnie, Andy, jakbym nie wiedziała, co mówię. W tamtych czasach trawa może nie była tak popularna jak teraz, ale kupa rybaków zajmowała się szmuglem, zwłaszcza jeśli spadała cena na homary… a nawet kiedy nie spadała. Sporo marychy szło na kontynent przez nasze wyspy, podobnie jak teraz, część jednak zostawała na miejscu. Nie było kokainy, dzięki Bogu, ale jeśli ktoś chciał zapalić skręta, wiedział, do kogo się zwrócić. Tamtego lata straż przybrzeżna aresztowała Marky’ego Benoit – znaleźli cztery bele marychy w ładowni „Maggie’s Delight”. Może dlatego uznałam, że chodzi o trawę; wciąż po tylu latach nie mogę uwierzyć, że nie potrafiłam od razu zgadnąć, jakie Selena ma kłopoty. Przecież odpowiedź siedziała naprzeciw mnie co wieczór przy kolacji: wiecznie nie wykąpany i nie ogolony Joe St. George, największy majster-klepka na wyspie. A ja zastanawiałam się, czy moja kochana córeczka przypadkiem nie kurzy popołudniami marychy za drewutnią szkolną! Ja, która ciągle powtarzam, że matka nie wychowała mnie na idiotkę. Chryste Panie!

Miałam ochotę zakraść się do pokoju Seleny, przeszukać jej szafę i szuflady, ale zdjęło mnie obrzydzenie do samej siebie. Wiele złego można o mnie powiedzieć, Andy, lecz nie to, że kiedykolwiek bawiłam się w szpicla. Jednak sam pomysł przeprowadzenia rewizji pomógł mi uświadomić sobie, że wciąż nie mam bladego pojęcia, co się dzieje z moją córką, i muszę czym prędzej wziąć byka za rogi, a nie liczyć na to, że problem sam się rozwiąże albo Selena przyjdzie i mi się zwierzy.

Któregoś dnia – niedługo przed dniem Wszystkich Świętych, bo pamiętam, że mały Pete umieścił w oknie papierową czarownicę – byłam umówiona po obiedzie u Strayhornów. Razem z Lisą McCandless miałyśmy obrócić na drugą stronę kosztowne perskie dywany w salonie – trzeba to robić co sześć miesięcy, żeby nie wyblakły albo żeby równomiernie zmieniały kolor, coś w tym rodzaju. Włożyłam ciepły płaszcz, zapięłam się i już byłam w drodze do drzwi, kiedy pomyślałam: po co ci płaszcz, idiotko? Na dworze jest co najmniej osiemnaście stopni, prawdziwe babie lato. Ale po chwili jakiś wewnętrzny głos odpowiedział: na wodzie nie będzie osiemnastu, tylko góra dziesięć. W dodatku będzie wilgotno. I nagle zrozumiałam, że wcale nie wybieram się do domu Strayhornów, a wsiadam na prom i jadę do Jonesport, żeby wyjaśnić sprawę z Seleną. Zadzwoniłam do Lisy, powiedziałam jej, że zajmiemy się dywanami innym razem, i ruszyłam na przystań. Akurat zdążyłam na prom odchodzący o drugiej piętnaście. Gdybym się spóźniła, pewnie minęłybyśmy się z Seleną, a kto wie, jak by się wtedy wszystko potoczyło?

Zeszłam z promu jako pierwsza – jeszcze mocowano ostatnią cumę do pachołka, kiedy zbiegłam na dok – i udałam się prosto do szkoły. Po drodze wbiłam sobie do głowy, że na pewno nie zastanę Seleny w świetlicy, bez względu to, co ona i jej wychowawczyni mi mówiły, że znajdę ją za drewutnią, z resztą gówniarzerii… będą się śmiać, podszczypywać, może podawać sobie wkoło butelkę taniego wina ukrytego w papierowej torbie. Jeśli ktoś sam nie był w takiej sytuacji, nie zrozumie, co czułam. Mogę wam tylko powiedzieć, że nie ma jak się zabezpieczyć przed złamanym sercem. Trzeba robić swoje i modlić się, żeby żadna tragedia nie przydarzyła się akurat tobie.

Kiedy otworzyłam drzwi do świetlicy i zajrzałam do środka, zobaczyłam Selenę; siedziała przy stole pod oknem, pochylona nad podręcznikiem do algebry. Nie od razu mnie dostrzegła, więc przez chwilę po prostu stałam, patrząc na nią. Wbrew moim obawom nie wpadła w złe towarzystwo, ale i tak serce mi się krajało, bo wyglądała przeraźliwie samotnie, jakby nie miała żadnych znajomych, a nawet nieodpowiednie towarzystwo jest lepsze od braku jakiegokolwiek. Może wychowawczyni nie widziała nic nienormalnego w tym, że Selena uczy się sama jedna po lekcjach w ogromnej, pustej sali; może nawet uważała to za godne pochwały. Ale mnie się nie wydawało to ani chwalebne, ani normalne. Selena tkwiła tu sama jak palec; poza nią nie było nikogo, choćby rozrabiaków ukaranych pozostaniem w szkole po lekcjach, bo w Jonesport ci odbywali karę w bibliotece, nie w świetlicy.

Powinna była spędzać czas z koleżankami, słuchać płyt i wzdychać do jakiegoś chłopaka, a zamiast tego siedziała w zakurzonym wnętrzu oświetlonym przez smugi popołudniowego słońca, pośród zapachu kredy, lakieru do podłóg i ohydnych czerwonych trocin, którymi woźne wysypują posadzkę po wyjściu uczniów. Siedziała z głową spuszczoną nisko nad książką, jakby chciała z niej wyczytać wszystkie tajemnice życia i śmierci.

– Cześć, Selena – powiedziałam.

Skuliła się jak królik i zrzuciła na ziemię kilka książek, oglądając się, by sprawdzić, kto do niej mówi. Oczy miała tak wielkie, że zdawały się zajmować całą górną połowę twarzy, a policzki i czoło blade jak maślanka w białej filiżance. Z wyjątkiem paru miejsc, gdzie wyskoczyły jej nowe pryszcze, czerwone jak ślady oparzeń.

Kiedy zobaczyła, że to ja, przerażenie znikło, ale uśmiech się nie pojawił. Zupełnie jakby okiennica zasłoniła jej twarz… albo jakby Selena weszła do warownej twierdzy i podciągnęła za sobą zwodzony most. Tak właśnie wyglądała.

– Mama! – zawołała. – Co tu robisz?

Miałam ochotę powiedzieć: „Przyjechałam, żeby cię zabrać do domu i po drodze wypytać, co się z tobą dzieje, kochanie”, ale zrozumiałam, że to byłby błąd, że nie powinnam tego mówić w pustej świetlicy, gdzie czułam strach córki równie silnie jak zapach kredy i czerwonych trocin. Tak, czułam jej strach i zamierzałam poznać jego przyczynę. Sądząc po wyglądzie Seleny, już stanowczo za długo zwlekałam. W każdym razie tam, w świetlicy, przestałam podejrzewać, że chodzi o marychę. Widziałam, że Selena wyraźnie się czegoś boi. I że ten strach zżera ją od środka.

Odparłam więc, że wzięłam sobie wolne popołudnie i przyjechałam rozejrzeć się trochę po sklepach, ale nic nie wpadło mi w oko.

– I pomyślałam, że może wrócimy razem promem – zakończyłam. – Nie masz nic przeciwko temu?

Wreszcie się uśmiechnęła. Wierzcie mi, gotowa byłam zapłacić tysiąc dolarów za ten uśmiech… za uśmiech mojej córki przeznaczony wyłącznie dla mnie.

– Skądże, mamusiu – rzekła. – Bardzo się cieszę.

Więc zeszłyśmy ze wzgórza do przystani promu, a kiedy zaczęłam ją pytać o szkołę, dowiedziałam się znacznie więcej niż przez ostatnie kilka tygodni. Jeśli pominąć pierwsze spojrzenie, jakim mnie obrzuciła – niczym zdybany przez kocura królik – była bardziej podobna do dawnej Seleny; wróciła mi nadzieja.

Pewnie wiecie – no, może z wyjątkiem Nancy – jak mało pasażerów podróżuje promem odpływającym o czwartej czterdzieści pięć do Little Tall i Outer Islands. Większość wyspiarzy pracujących na lądzie wraca o piątej trzydzieści, a o czwartej czterdzieści pięć zwykle przewozi się paczki oraz towary i warzywa do supermarketu. Więc chociaż było wspaniałe jesienne popołudnie, bynajmniej nie chłodne i wilgotne, jak się spodziewałam, cały pokład rufowy miałyśmy właściwie dla siebie.

Przez chwilę obserwowałyśmy kilwater rozchodzący się ku lądowi. W blasku słońca, które znajdowało się już po zachodniej stronie nieba, mienił się jak szczere złoto. Kiedy byłam mała, tata mówił mi, że to są prawdziwe kawałki złota i że czasem syreny podpływają i je zbierają. Opowiadał, że wykładają złotymi, pokruszonymi promieniami słońca dachy zaczarowanych podwodnych zamków. Od tamtej pory ilekroć widziałam złoty ślad na wodzie, zawsze wypatrywałam syren i długo, gdzieś do piętnastego roku życia, wierzyłam, że naprawdę istnieją, bo tak przecież twierdził tata.

Tego dnia ocean miał ciemnogranatową barwę, jaką miewa tylko w pogodne październikowe dni, a warkot dieslowskich silników brzmiał niezwykle kojąco. Selena zdjęła z głowy chustkę, podniosła do góry ramiona i roześmiała się.

– Ale jest ślicznie, co, mamo?

– Tak, rzeczywiście – przyznałam. – Ty też kiedyś byłaś śliczna, Seleno. Co się stało, że już nie jesteś?

Popatrzyła na mnie i nagle ujrzałam jakby dwie twarze mojej córki. Ta z wierzchu była zdziwiona i wciąż roześmiana… lecz ta pod spodem miała ostrożny, nieufny wyraz. Właśnie na spodniej zobaczyłam to wszystko, co Joe opowiadał Selenie przez całą wiosnę i lato, zanim od niego również się odsunęła. Nie mam żadnych przyjaciół, mówiła spodnia twarz. Na pewno nie jesteście moimi przyjaciółmi ani ty, ani on. I im dłużej patrzyłyśmy z córką na siebie, tym bardziej ta spodnia twarz wyzierała spod wierzchniej.

Selena przestała się śmiać i odwróciła ode mnie, żeby spojrzeć w wodę. Zrobiło mi się smutno, Andy, ale nie mogłam tak tego zostawić, podobnie jak później nie mogłam pozwolić Verze na jej paskudne numery, bez względu na to, jak w gruncie rzeczy były żałosne. Po prostu czasem musimy być okrutni, żeby okazać dobroć – jak lekarz, który robi dziecku zastrzyk, choć wie, że będzie ono płakało, nie rozumiejąc, że to dla jego własnego dobra. Spojrzałam w głąb siebie i zobaczyłam, że jeśli zajdzie potrzeba, mogę być okrutna. Przeraziła mnie ta świadomość i nadal trochę przeraża… Bo to jednak straszne: wiedzieć, że potrafi się być tak twardym, jak tego wymagają okoliczności, nie wahać się, a później nie oglądać wstecz i nie wątpić w słuszność tego, co się uczyniło.

– Nie wiem, mamo, o czym mówisz – oświadczyła, przypatrując mi się ostrożnie.

– Zmieniłaś się – odparłam. – Zmieniłaś swój wygląd, ubiór, zachowanie. A to oznacza, że masz jakieś kłopoty.

– Nie, wszystko jest w porządku – powiedziała i zaczęła powolutku się ode mnie odsuwać.

Chwyciłam ją za ręce, zanim znalazła się poza moim zasięgiem.

– A właśnie, że nie jest. I żadna z nas nie zejdzie z promu, dopóki nie wyjaśnisz mi, o co chodzi.

– O nic! – krzyknęła. Próbowała wyszarpnąć ręce, ale trzymałam je mocno. – O nic nie chodzi! Puszczaj! Puść mnie!

– Nie tak szybko, Seleno. Wszystko jedno, jakie masz kłopoty, kocham cię i nic tego nie zmieni, ale nie mogę ci pomóc, dopóki się nie dowiem, co cię dręczy.

Przestała się szamotać i spojrzała mi prosto w oczy. Pod pierwszymi dwoma twarzami dostrzegłam jeszcze jedną – przebiegłą, smętną, która bardzo mi się nie podobała. Wszystko poza cerą Selena odziedziczyła po mnie, ale w tym momencie wyglądała jak Joe.

– Najpierw coś mi powiedz – zażądała.

– Jeśli będę umiała…

– Dlaczego uderzyłaś tatę? Dlaczego go wtedy uderzyłaś?

Otworzyłam usta, żeby zapytać „kiedy?”, bo chciałam mieć czas na zastanowienie, ale nagle zrozumiałam jedną ważną rzecz. Nie wiem, może coś mnie tknęło, może to kobieca intuicja, a może udało mi się jakoś odczytać myśli Seleny, ale zrozumiałam, że jeśli zawaham się choćby na sekundę, stracę córkę. I to nie tylko na ten dzień, lecz najprawdopodobniej na zawsze. Wiedziałam, że tak będzie, więc nie zastanawiałam się ani chwili.

– Ponieważ wcześniej tego wieczoru on uderzył mnie w plecy polanem – odparłam. – O mało nie odbił mi nerek. Postanowiłam, że już nigdy nie pozwolę mu podnieść na siebie ręki. Nigdy więcej.

Zamrugała tak, jak się mruga, kiedy ktoś gwałtownie zbliża ci rękę do twarzy, a jej usta otworzyły się układając w literę O.

– Powiedział ci co innego?

Kiwnęła głową.

– Ciekawe co? Że miałam mu za złe picie?

– Picie i pokera – wyszeptała tak cicho, że ledwo ją słyszałam. – Mówił, że nie chcesz, aby ktokolwiek miał jakąkolwiek radość z życia. Dlatego nie dawałaś mu grać w pokera, a mnie nie pozwoliłaś iść do Tanyi na całonocną prywatkę. Mówił, że chcesz, aby wszyscy pracowali osiem dni w tygodniu, tak jak ty. A kiedy próbował oponować, walnęłaś go dzbankiem i zagroziłaś, że jeśli znów będzie ci się stawiał, odrąbiesz mu głowę siekierą. W nocy, kiedy będzie spał.

Roześmiałabym się, Andy, gdyby to nie było tak tragiczne.

– Uwierzyłaś mu?

– Nie wiem – odparła. – Kiedy myślałam o siekierze, tak się bałam, że sama nie wiedziałam, w co wierzyć.

Swoimi słowami wbijała mi nóż w serce, ale nie dałam nic po sobie poznać.

– Seleno, okłamał cię.

– Zostaw mnie w spokoju! – zawołała.

Na jej twarzy znów pojawił się wyraz zaszczutego królika. Stopniowo nabierałam coraz większej pewności, że Selena ukrywa coś przede mną nie dlatego, że się wstydzi lub martwi, ale dlatego, że się śmiertelnie boi.

– Poradzę sobie sama! Nie chcę twojej pomocy, więc zostaw mnie w spokoju!

– Nie poradzisz sobie sama, Seleno. – Mówiłam cichym, kojącym tonem, jakim się przemawia do konia lub jagnięcia, które zaplątało się w kolczasty drut. – Gdybyś umiała poradzić sobie sama, już dawno byś rozwiązała wszystkie swoje kłopoty. A teraz słuchaj. Żałuję, że widziałaś mnie wtedy z siekierą; żałuję, że cokolwiek widziałaś lub słyszałaś tamtego wieczoru. Gdybym sądziła, że tak bardzo cię to przerazi i unieszczęśliwi, nie uderzyłabym go za żadne skarby, bez względu na to, co mi zrobił.

– Przestań, dobrze? – Wyszarpnęła wreszcie swoje dłonie i zakryła nimi uszy. – Nie chcę nic więcej słyszeć. Nie słucham i koniec!

– Seleno, tamto stało się i się nie odstanie. Ale tobie, skarbie, mogę pomóc. Powiedz mi, o co chodzi. Proszę cię.

Wyciągnęłam rękę, żeby ją objąć i przytulić.

– Nie! Nie bij mnie! Nie próbuj mnie dotknąć, ty suko! – wrzasnęła i odskoczyła do tyłu.

Wpadła plecami na reling; przeraziłam się, że przekoziołkuje przez balustradę i wleci do wody. Serce mi zamarło, ale dzięki Bogu, nie spowolniło to moich rąk. Wyrzuciłam je przed siebie, chwyciłam Selenę za poły płaszcza i pociągnęłam w swoją stronę. W następnej sekundzie poślizgnęłam się na mokrym pokładzie i o mało nie rymnęłam. Kiedy odzyskałam równowagę i uniosłam głowę, Selena wyrwała mi się, po czym uderzyła mnie w twarz.

Nie zezłościłam się, tylko znów ją złapałam i przytuliłam mocno. Jeśli w takiej chwili człowiek odwraca się plecami do dziecka w wieku Seleny, może już nigdy nie nawiązać z nim kontaktu. Zresztą jej cios wcale mnie nie zabolał. Bałam się jedynie, że ją stracę – i to w sensie dosłownym. Bo przez moment byłam absolutnie pewna, że przeleci przez reling i spadnie głową w dół do morza. Miałam ten obraz przed oczami. To cud boski, że wtedy nie osiwiałam.

Po chwili Selena wybuchnęła płaczem i zaczęła mnie przepraszać: powtarzała, że nie chciała mnie uderzyć, naprawdę nie chciała; zapewniłam ją, że wiem o tym.

– Cicho, maleńka, już cicho.

A potem powiedziała coś, co sprawiło, że struchlałam.

– Trzeba mi było pozwolić wpaść do wody, mamusiu. Niepotrzebnie mnie złapałaś.

Odsunęłam ją od siebie na odległość ręki. Obie płakałyśmy.

– Nie przeżyłabym tego, kochanie – szepnęłam.

Potrząsnęła głową.

– Mamusiu, ja już nie wytrzymam… nie dam rady. Czuję się taka brudna, taka zagubiona, nic mi nie sprawia radości.

– O co chodzi, Seleno? – Znów zdjął mnie lęk. – O co chodzi, maleńka?

– Jeśli ci powiem, pewnie sama wyrzucisz mnie za burtę.

– Nie pleć bzdur, kochanie. I wiedz, że nie pozwolę ci zejść z promu, dopóki mi o wszystkim szczerze nie opowiesz. Będziemy pływać tam i z powrotem przez cały rok, jeśli będzie trzeba… o ile wcześniej nie zamarzniemy na kość albo nie umrzemy na zatrucie pokarmowe od tego żarcia, które serwują w bufecie pod pokładem.

Myślałam, że się roześmieje, ale nie. Schyliła tylko głowę, wbiła oczy w pokład i coś wyszeptała. Szum wiatru i dudnienie silników zagłuszyły jej słowa.

– Co takiego, kochanie?

Powtórzyła niewiele głośniej, lecz tym razem usłyszałam. I natychmiast wszystko zrozumiałam; od tej chwili dni Joego St. George’a były policzone.

– Nie chciałam. Zmusił mnie.

Tak właśnie powiedziała.

Przez moment stałam kompletnie nieruchomo, a kiedy w końcu wyciągnęłam do niej ręce, cofnęła się. Była biała jak płótno. Już i tak miałam wrażenie, że grunt ucieka mi spod nóg, a tu nagle prom – była to jeszcze stara „Island Princess” – zachybotał się gwałtownie. Pewnie bym upadła i stłukła swój chudy tyłek, gdyby Selena nie złapała mnie wpół.

– Chodź – powiedziałam. – Chodź, usiądziemy. Ty też już masz dość tego ciągłego kołysania, prawda?

Podeszłyśmy do ławki przy zejściówce na rufę, podtrzymując się nawzajem i powłócząc nogami jak dwie inwalidki. Nie wiem, czy Selena czuła się jak inwalidka, ale ja na pewno. Łzy płynęły mi z oczu, natomiast Selena szlochała tak spazmatycznie, że niemal bałam się, czy nie zerwie sobie czegoś w środku. W sumie jednak cieszyłam się, że płacze. Dopiero szloch córki i łzy toczące się po jej policzkach uświadomiły mi, że od dawna nie zdradzała żadnych uczuć, że znikły podobnie jak blask jej oczu i sylwetka, ukryta pod luźną sukienką. Do jasnej cholery, pewnie, że wolałabym słyszeć jej śmiech niż płacz, ale lepszy był smutek niż brak uczuć w ogóle.

Usiadłyśmy na ławce i pozwoliłam Selenie się wypłakać. Kiedy trochę zaczęła się uspokajać, wyjęłam z torebki chusteczkę. Nie od razu jej użyła. Patrzyła na mnie, z policzkami mokrymi od łez i zaczerwienionymi oczami.

– Nie czujesz do mnie nienawiści, mamo? Naprawdę?

– Ależ skądże! Nigdy nie będę cię nienawidzić – odparłam. – Przysięgam. Ale muszę znać całą prawdę. Musisz mi opowiedzieć wszystko od początku do końca. Pewnie boisz się, że nie starczy ci sił, co? Widzę to po twojej minie. Ale wiem, że sobie poradzisz. Pamiętaj jedno: już nigdy więcej nie będziesz musiała nikomu o tym opowiadać, nawet własnemu mężowi, jeśli nie będziesz chciała. I obiecuję ci, że wyrzucenie wszystkiego z siebie przyniesie ci ulgę, tak jak wyciągnięcie drzazgi. Rozumiesz?

– Tak, mamusiu, ale tata mówił, że jeśli pisnę… mówił, że łatwo wpadasz w furię… jak tego wieczoru, kiedy uderzyłaś go dzbankiem… mówił, że jak mi przyjdzie do głowy zwierzyć ci się, mam sobie przypomnieć siekierę… i…

– Nie, nie tak. Musisz zacząć od początku i opowiedzieć mi wszystko po kolei. Ale już teraz chcę mieć jasność co do jednego. Dobierał się do ciebie, prawda?

Po prostu zwiesiła głowę i milczała. Dla mnie była to wystarczająca odpowiedź, ale uznałam, że dla niej samej będzie lepiej, jeśli powie mi na głos. Ujęłam ją pod brodę i podniosłam jej głowę, aż patrzyłyśmy sobie prosto w oczy.

– Dobierał się?

– Tak – przyznała i znów zaczęła szlochać.

Tym razem nie łkała tak długo ani tak przejmująco. Ale nie przerywałam jej, bo chciałam się zastanowić, jak dalej poprowadzić rozmowę. Nie mogłam spytać ogólnikowo: „Co ci zrobił?”, gdyż wątpiłam, czy będzie umiała dać jednoznaczną odpowiedź. Przez chwilę jedyne, co mi przychodziło na myśl, to: „Wypierdolił cię?”, ale nawet gdybym zadała tak wulgarne pytanie, mogłaby nie do końca wiedzieć, o co faktycznie mi chodzi. A zabrzmiałoby ohydnie.

– Czy wsunął w ciebie swój członek? – spytałam wreszcie. – Czy włożył ci do cipci?

Pokręciła przecząco głową.

– Nie dałam mu. – Znów wstrząsnął nią szloch. – Jak dotąd.

No, po tych słowach Seleny obie mogłyśmy się nieco rozluźnić, a przynajmniej spokojniej rozmawiać. Wewnątrz jednak cała dygotałam z wściekłości. Nagle poczułam się tak, jakbym w środku głowy miała trzecie oko, z którego obecności nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, i ujrzałam nim długą, końską twarz Joego o wiecznie spierzchniętych, czerwonych policzkach, wiecznie spękanych wargach i wiecznie żółtych sztucznych zębach. Od tej chwili bez przerwy widziałam twarz Joego, bo oko nie zamykało się nawet wtedy, gdy idąc spać zamykałam dwa pozostałe; w końcu pojęłam, że nie zamknie się aż do jego śmierci. Owładnęło mną uczucie równie silne jak miłość, choć stanowiące jej przeciwieństwo.

Selena opowiedziała mi całą historię od początku do końca; słuchałam jej, nie przerywając ani razu. Wszystko oczywiście zaczęło się tego wieczoru, kiedy uderzyłam Joego dzbanuszkiem; Selena pojawiła się w drzwiach akurat w chwili, gdy trzymał się za krwawiące ucho, a ja stałam nad nim z siekierą, jakbym naprawdę zamierzała odrąbać mu głowę. Chciałam po prostu, żeby przestał mnie bić, Andy, i zaryzykowałam życie, by postawić na swoim, ale ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Wszystko, co widziała, przemawiało na moją niekorzyść. Mówi się, że droga do piekła wybrukowana jest dobrymi intencjami to szczera prawda. Wiem to z własnego, gorzkiego doświadczenia. Nie wiem tylko, dlaczego tak właśnie się dzieje – dlaczego skutki są złe, skoro chce się dobrze? Ale to problem dla tęższych głów niż moja.

Nie powtórzę wam wszystkiego; nie dlatego, żebym chciała dochować tajemnicy Seleny, ale dlatego, że długo trzeba by o tym mówić, a wciąż – nawet po tylu latach – jest to dla mnie bolesne. Powtórzę wam jednak, co mi powiedziała od razu na początku. Nigdy nie zapomnę jej słów, bo jeszcze silniej mi uświadomiły, jak strasznie na opak można sobie tłumaczyć to, co się widzi… znów te cholerne dwie strony medalu.

– Wyglądał tak smutno! Krew ciekła mu między palcami, miał łzy w oczach i wyglądał tak potwornie smutno… Bardziej nienawidziłam cię za jego smutek niż za krew i łzy, mamo, i postanowiłam, że mu to wynagrodzę. Zanim poszłam spać, uklękłam przy łóżku i zaczęłam się modlić. „Boże, jeśli powstrzymasz ją od zrobienia mu krzywdy, postaram się mu wszystko wynagrodzić. Przysięgam na rany Chrystusa. Amen.”

Wyobrażacie sobie, jak się musiałam czuć, słysząc te słowa z ust córki kilkanaście miesięcy po tym, gdy – jak sądziłam – udało mi się zamknąć sprawę raz na zawsze? Andy? Frank? A ty, Nancy Bannister z Kennebunk? Nie, widzę, że nie. I życzę wam, żebyście się nigdy nie przekonali na własnej skórze.

Selena zaczęła być miła dla Joego; przynosiła mu różne smakołyki, kiedy pracował na podwórku, reperując czyjś pojazd śniegowy albo silnik od motorówki, siadywała koło niego, kiedy wieczorami oglądaliśmy telewizję, kucała obok na stopniach ganku, kiedy strugał patyk, wysłuchiwała jego bzdur o polityce – że Kennedy pozwala się szarogęsić Żydom i katolikom, że komuniści chcą wpuścić czarnuchów do szkół i stołówek na Południu, że wkrótce cały kraj zostanie zrujnowany. Kiwała głową, uśmiechała się, kiedy opowiadał dowcipy, smarowała mu kremem spierzchnięte ręce, a Joe nie był tak głuchy, żeby nie słyszeć, kiedy okazja puka do drzwi. Przestał narzekać na Kennedy’ego i zaczął narzekać na mnie, że dostaję szału, jeśli coś dzieje się nie po mojej myśli, że nasze małżeństwo to jeden koszmar – oczywiście z mojej winy.

Późną wiosną sześćdziesiątego drugiego roku zaczął ją dotykać w sposób, który trudno uznać za ojcowski. To pogładził lekko po nodze, kiedy siedzieli razem na kanapie, a mnie nie było w pokoju, to poklepał po tyłku, kiedy przyniosła mu piwo do szopy. Z początku tylko tyle, ale stopniowo posuwał się coraz dalej. Zanim wreszcie wpadłam na pomysł, żeby popłynąć promem do Jonesport i wydusić z Seleny, co ją gnębi, bydlak zmusił córkę, by robiła z nim wszystko, co dziewczyna może robić z facetem oprócz samego pieprzenia… I tak ją nastraszył, że bała się mu odmówić.

Pewnie by ją rozprawiczył jeszcze w sierpniu, gdyby nie to, że Jim i mały Pete byli prawie cały czas w domu i wchodzili mu w drogę. Pete przeszkadzał nieświadomie, ale Jim chyba domyślał się, co jest grane, i specjalnie kręcił się ojcu pod nogami. Niech Bóg mu to wynagrodzi! Ze mnie biedaczka nie miała żadnego pożytku, bo pracowałam wtedy po dwanaście, a nawet czternaście godzin na dobę. Kiedy nie było mnie w domu, Joe nie odstępował Seleny na krok. Obmacywał ją, domagał się pocałunków, prosił, aby dotykała jego „skarb” (tak to nazywał); tłumaczył córce, że zwraca się do niej, bo ja nie jestem dla niego miła, a każdy mężczyzna ma swoje potrzeby. Ale nie mogła pisnąć mi o tym ani słowa. Bo jeśli się dowiem, mówił, zabiję ich oboje. Wciąż jej przypominał o dzbanku i siekierze. Powtarzał, że jestem podłą, nieczułą suką, i że on nie może się opanować, bo mężczyźni mają swoje potrzeby. Powtarzał jej to i powtarzał, Andy, aż niemal odchodziła od zmysłów. Czasami…

Co, Frank?

Tak, pracował, ale to mu nie przeszkadzało uganiać się za własną córką. Nazwałam go majster-klepką, gdyż imał się każdej roboty. Najchętniej reperował silniki, ale nie gardził też różnymi fuchami dla letników, opiekował się dwoma domami (mam nadzieję, że ludzie, którzy go wynajęli, dobrze sprawdzali, czy im niczego nie buchnął), ponadto w sezonie kilku rybaków zatrudniało go na swoich kutrach, bo – o ile nie był na kacu – potrafił całkiem sprawnie wyciągać więcierze z homarami. Pracował wyłącznie dorywczo, raz tu, raz tam, podobnie jak większość facetów na wyspie, choć nie tak ciężko jak inni. A ponieważ sam sobie ustalał godziny, to tamtego lata i wczesną jesienią umawiał się do roboty tak, żeby mieć czas wolny akurat wtedy, kiedy nie było mnie w domu. I mógł kręcić się koło Seleny.

Chciałabym, byście to dobrze zrozumieli: Joe równie wytrwale dobierał się do jej mózgu, co do jej majtek! Selenę tak potwornie przeraził widok matki z siekierą w dłoni, że właśnie do tego obrazu Joe odwoływał się najczęściej. Z początku po to, aby zyskać jej współczucie, a potem żeby ją nastraszyć. Powtarzał w kółko, że wypędzę ją z domu, jeśli się dowiem, co oboje robią.

Oboje! Chryste!

Powiedziała, że nie chce tego więcej robić, a on na to, że trudno, ale za późno już, żeby przestać. Twierdził, że go kusiła, doprowadzała do szaleństwa, że zwykle przez takie zachowanie dochodzi do gwałtów i porządne kobiety (miał pewnie na myśli wredne suki wymachujące siekierami) dobrze o tym wiedzą. Powtarzał jej, że sam nie piśnie słowa, jeśli ona też będzie trzymała język za zębami…

– Zrozum, cukiereczku – mówił – jak jedna rzecz wyjdzie na jaw, wszystko wyjdzie na jaw.

Nie rozumiała, co miał na myśli mówiąc „wszystko” ani tego, jak przyniesienie mu szklanki mrożonej herbaty lub opowiedzenie o szczeniaku Laurie Langill mogło być przyzwoleniem na to, by wsuwał rękę między jej uda i ściskał ją tam, ilekroć naszła go ochota, ale była przekonana, że widocznie zrobiła coś, co sprawiło, że zaczął się w ten sposób zachowywać, i czuła wstyd. To chyba było najgorsze – nie strach, a wstyd.

Powiedziała mi, że pewnego dnia postanowiła się zwierzyć pani Sheets, szkolnej psycholog. Nawet się do niej zapisała, ale stchórzyła, czekając na korytarzu, kiedy wizyta innej dziewczyny trochę się przeciągnęła. Było to niespełna miesiąc przed naszą rozmową, na samym początku roku szkolnego.

– Próbowałam sobie wyobrazić, co jej powiem – wyznała mi, gdy siedziałyśmy na ławce przy zejściówce.

Byłyśmy w połowie drogi przez przesmyk i widziałyśmy już Wschodni Cypel, zalany popołudniowym słońcem. Selena wreszcie przestała płakać. Wprawdzie co jakiś czas pociągała jeszcze nosem i przemoczyła na wylot moją chustkę, ale panowała nad sobą całkiem nieźle; byłam z niej autentycznie dumna. Wciąż jednak nie puszczała mojej ręki. Ściskała ją kurczowo przez całą rozmowę. Nazajutrz miałam sińce.

– Zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy wejdę do gabinetu, usiądę i powiem: „Pani Sheets, mój tata chce mi coś zrobić… wie pani co”. A ona jest taka ciemna i w dodatku taka stara, że pewnie powie: „Nie, Seleno, nie wiem. Co?” I spojrzy na mnie wyniośle, jak to ma w zwyczaju. I będę musiała jej tłumaczyć, że rodzony ojciec chce mnie wypierdolić, a ona mi nie uwierzy, bo w jej sferach nie dzieją się takie rzeczy.

– Chyba wszędzie się dzieją – oświadczyłam. – Smutne, ale prawdziwe. I wydaje mi się, że pani psycholog by o tym wiedziała, chyba że jest skończoną idiotką. Czy pani Sheets jest skończoną idiotką?

– Nie. Raczej nie, mamusiu, ale…

– Kochanie, czy myślałaś, że tobie pierwszej się to zdarzyło? – spytałam.

Odpowiedziała tak cicho, że nie usłyszałam i musiałam poprosić, żeby powtórzyła.

– Sama już nie wiedziałam… – szepnęła i objęła mnie mocno.

Ja też ją objęłam.

– W każdym razie siedząc tam na korytarzu zrozumiałam, że nie dam rady jej tego powiedzieć – dodała po chwili. – Gdybym od razu weszła do środka, zapewne wyrzuciłabym to z siebie jednym tchem, ale kiedy tak siedziałam i dumałam, zaczęłam się wahać, że może jednak tata ma rację i ty rzeczywiście pomyślisz, że jestem złą dziewczyną…

– Do głowy by mi to nie przyszło – oświadczyłam i uścisnęłam ją mocno.

Uśmiechnęła się serdecznie i zrobiło mi się ciepło na sercu.

– Teraz wiem – rzekła – ale wtedy nie byłam pewna. I kiedy czekałam pod gabinetem, obserwując przez szybę, jak pani Sheets rozmawia z tamtą dziewczyną, wynalazłam sobie powód, żeby nie wchodzić.

– Jaki?

– Pani Sheets jest psychologiem szkolnym, a mój problem przecież nie dotyczył szkoły.

Wydało mi się to tak zabawne, że zaczęłam chichotać. Selena też, i chichotałyśmy coraz głośniej. Siedziałyśmy na ławce, trzymając się za ręce i zanosiłyśmy się śmiechem jak para kompletnych wariatek. Śmiałyśmy się tak głośno, że facet, który sprzedaje przekąski i papierosy w bufecie pod pokładem, wystawił na moment głowę przez iluminator, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Zanim prom dobił do wyspy, Selena zdradziła mi jeszcze dwie rzeczy – o jednej mi powiedziała, drugą wyczytałam z jej oczu. Powiedziała, że miała ochotę spakować manatki i uciec; przynajmniej było to jakieś wyjście. Ucieczka nie jest jednak żadnym rozwiązaniem, jeśli ktoś został mocno skrzywdzony, bo przecież dokądkolwiek się ucieka, serce i umysł zabiera się ze sobą. Natomiast z oczu córki wyczytałam, że często przychodziła jej do głowy myśl o samobójstwie.

Dumając nad samobójczymi myślami Seleny jeszcze wyraźniej widziałam wewnętrznym okiem twarz Joego. Widziałam też, jak uporczywie naprzykrzał się córce i wsuwał jej rękę pod spódnicę, aż w końcu, dla obrony, zaczęła nosić wyłącznie dżinsy. Nie udało mu się dopiąć celu (a w każdym razie nie całkiem), nie dlatego że za mało się starał, ale dlatego że nie dopisało mu szczęście. Zastanawiałam się, co by było, gdyby Jim kilka razy nie skrócił zabawy z Willym Bramhallem i nie wrócił wcześniej do domu albo gdyby mnie nie otworzyły się wreszcie oczy na to, jak bardzo Selena się zmieniła. Joe znęcał się nad nią okrutnie; był jak ktoś, kto okłada konia batem, nie dając zwierzęciu chwili wytchnienia i dopiero gdy zwierzę pada martwe na ziemię, dziwi się, co do cholery się stało. A wszystkiemu winna była moja chęć dotknięcia czoła Joego, sprawdzenia, czy rzeczywiście jest takie gładkie. W końcu łuski spadły mi z oczu i zrozumiałam, że żyję z człowiekiem pozbawionym uczuć i nie znającym litości, który uważa, że wszystko, co tylko zdoła chwycić w garść, jest do wzięcia, nawet jego rodzona córka.

Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że powinnam go zabić. Nie, nie podjęłam tam na promie żadnej konkretnej decyzji, ale skłamałabym, gdybym twierdziła, że była to tylko ulotna myśl. Bo nie była.

Selena musiała wyczytać coś w moich oczach, bo położyła mi rękę na ramieniu.

– Mamusiu, obiecaj, że nie zrobisz mu awantury, dobrze? – poprosiła. – Domyśli się, że ci o wszystkim powiedziałam, i będzie strasznie zły!

Chciałam ją uspokoić, przyrzec to, co pragnęła usłyszeć, ale nie mogłam. Awantura była nieunikniona, a jej przebieg i natężenie zależały od Joego. Tamtego dnia, gdy go uderzyłam dzbanuszkiem, Joe potulnie wycofał się z walki, ale to nie oznaczało, że teraz też się podda.

– Trudno mi przewidzieć, co się stanie, Seleno. Ale powiem ci dwie rzeczy: po pierwsze niczemu nie jesteś winna, a po drugie te jego podszczypywanki i macanki skończyły się raz na zawsze. Rozumiesz?

Jej oczy znów zaszły łzami; jedna kropla przelała się przez brzeg powieki i spłynęła po policzku.

– Nie chcę, żeby była awantura… – Na moment zamilkła; wargi jej drżały. Wreszcie krzyknęła: – Och, jakie to wszystko okropne! Dlaczego musiałaś go uderzyć? Dlaczego zaczął mnie dotykać? Dlaczego wszystko nie zostało po staremu?

Wzięłam ją za rękę.

– Nic nie zostaje po staremu, skarbie. Wszystko się zmienia, ale czasem zmienia się na gorsze i wtedy trzeba coś przedsięwziąć. Wiesz o tym, prawda?

Skinęła głową. Na jej twarzy malował się ból, ale nie wątpliwość.

– Tak – przyznała. – Chyba tak.

Prom przybijał do brzegu, więc musiałyśmy kończyć rozmowę. I dobrze, bo nie chciałam, żeby Selena dłużej wpatrywała się we mnie łzawym wzrokiem, marząc o tym, o czym marzy każde dziecko – aby znalazło się takie rozwiązanie, by nikt nie cierpiał i nikomu nie stała się krzywda. Pragnęła, żebym jej obiecała coś, czego nie mogłam obiecać, bo takiej obietnicy nie byłabym w stanie dotrzymać. Nie pozwoliłoby mi wewnętrzne oko. Zeszłyśmy z promu nie zamieniając więcej słowa; było mi to jak najbardziej na rękę.

Wieczorem, kiedy Joe wrócił od Carstairów, którym stawiał nową werandę z tyłu domu, wysłałam dzieci do supermarketu. Patrzyłam, jak idąc podjazdem Selena co rusz zerka przez ramię; twarz miała białą jak płótno. Wiesz, Andy, za każdym razem gdy się odwracała, widziałam w jej oczach tę cholerną siekierę. Ale widziałam coś jeszcze: ulgę. I nadzieję, że wreszcie coś się zmieni. Tak, Selena bała się, a jednocześnie pragnęła odmiany.

Joe siedział przy kominku i jak co wieczór czytał „American”. Kiedy go obserwowałam, stojąc przy skrzynce z opałem, moje wewnętrzne oko otworzyło się jeszcze szerzej. Co za drań, pomyślałam; siedzi zadowolony z siebie, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Jakby w przeciwieństwie do innych facetów nie musiał wciągać portek nogawka po nogawce. Jakby obmacywanie własnej córki było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem i ktoś, kto to robi, może spać spokojnie. Próbowałam sobie uzmysłowić, jak od balu maturalnego w Samoset Inn doszliśmy do obecnego etapu, kiedy on w starych, połatanych dżinsach i brudnym podkoszulku siedzi przy kominku i czyta gazetę, a ja stoję przy skrzynce z opałem i życzę mu, by go szlag trafił na miejscu. Ale nie potrafiłam. Czułam się tak, jakbym znalazła się w zaczarowanym lesie, gdzie człowiek ogląda się za siebie i widzi, że ścieżka, którą szedł, znikła bez śladu.

Tymczasem wewnętrzne oko widziało coraz więcej. Widziało krzyżujące się blizny na uchu Joego, tam gdzie rąbnęłam go dzbanuszkiem do śmietanki; widziało pajęczynę żyłek na jego nosie; widziało, jak dolna warga wysuwa mu się do przodu, nadając twarzy grymas wiecznego niezadowolenia; widziało łupież na brwiach; widziało, jak Joe szarpie włosy wyrastające mu z nosa i co rusz poprawia portki w kroku.

W sumie nie widziało nic dobrego. Nagle zrozumiałam, że wyjście za Joego to nie tylko największy błąd w moim życiu, ale największy błąd w życiu całej naszej rodziny, bo w ostatecznym rozrachunku nie ja jedna będę płacić. Akurat teraz Joe interesował się Selena, ale chłopcy też dorastali i skoro nic go nie powstrzymało przed próbami zgwałcenia własnej córki, kto wie, czy z nimi sytuacja się nie powtórzy.

Odwróciłam głowę i wewnętrzne oko spoczęło na siekierze leżącej jak zwykle na półce nad skrzynką z opałem. Sięgnęłam po nią i zacisnęłam palce na trzonku, myśląc: Tym razem ci jej nie podam, Joe. Ale stanął mi przed oczami obraz Seleny, jak idąc z braćmi podjazdem ogląda się przez ramię, i postanowiłam, że bez względu na to, co zrobię, nie użyję tej cholernej siekiery. Schyliłam się i wzięłam ze skrzyni klonowe polano.

Siekiera czy polano, właściwie wszystko jedno – życie Joego wisiało na włosku. Im dłużej patrzyłam, jak siedzi w brudnym podkoszulku, szarpiąc szczecinę wyrastającą mu z nosa i czytając strony z komiksami, tym usilniej myślałam o tym, co wyprawiał z Seleną; a im usilniej o tym myślałam, tym większa wzbierała we mnie furia; a im bardziej byłam wściekła, tym większą miałam ochotę podejść do niego i roztrzaskać mu łeb. Wiedziałam nawet, gdzie zadam cios. Joemu zaczynały rzednąć włosy, zwłaszcza na ciemieniu, i światło lampy stojącej przy fotelu padało wprost na łysinę. Widać było piegi na skórze między rzadkimi kosmykami. Właśnie tam, myślałam, właśnie tam go trzasnę. Krew tryśnie i zachlapie klosz, ale co mi tam; jest stary i brzydki. Im dłużej się zastanawiałam, tym bardziej pragnęłam zobaczyć, jak krew bryzga na klosz. A potem przyszło mi do głowy, że krople krwi ochlapią też żarówkę i będą parować z sykiem. Myślałam o tym wszystkim, a im dłużej myślałam, tym mocniej zaciskałam palce na polanie. Byłam szalona, pewnie, ale nie potrafiłam oderwać wzroku od Joego; wiedziałam zresztą, że nawet jeśli odwrócę głowę, wewnętrzne oko nadal będzie go widzieć.

Upominałam siebie, że nie wolno mi zapominać o Selenie, o tym, co będzie czuła, jeśli zabiję Joego i potwierdzą się jej najgorsze obawy – ale bezskutecznie. Choć tak ogromnie ją kochałam i tak bardzo mi zależało na jej dobrej opinii, teraz nie liczyło się nic. Oko było silniejsze niż miłość. Nawet na myśl o tym, jak potoczą się losy dzieci, jeśli ukatrupię męża i wyląduję w kiciu, nie byłam w stanie zamknąć oka. Wciąż patrzyło szeroko otwarte i wciąż dostrzegało coraz więcej odrażających szczegółów w wyglądzie Joego. Białe płaty łuszczącej się skóry na policzkach. Zaschłą grudę musztardy na brodzie, nie zmytą po obiedzie. Wielkie, końskie, źle dopasowane sztuczne zęby, które kupił za zaliczeniem pocztowym. I ilekroć oko widziało coś nowego, moje palce jeszcze silniej zaciskały się na polanie.

W ostatnim momencie doznałam olśnienia. Zrozumiałam, że jeśli zabiję teraz Joego, zrobię to nie z powodu Seleny i nie z powodu chłopców, ale wyłącznie dlatego, że przez trzy miesiące obmacywał pod moim nosem córkę, a ja byłam tak durna, że tego nie zauważyłam. Jeśli chcesz go zabić, pójść do więzienia i widywać dzieciaki tylko w niedzielne popołudnia, powiedziałam sobie, wiedz przynajmniej, dlaczego to robisz: nie dlatego że dobierał się do Seleny, ale dlatego że udało mu się cię wykiwać. Jesteś jak Vera, nie możesz zdzierżyć myśli, że ktoś robi cię w konia.

Podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. Wprawdzie wewnętrzne oko nie zamknęło się, ale straciło blask i moc. Usiłowałam rozluźnić palce i wrzucić polano do skrzynki, były jednak tak zaciśnięte, że nie mogłam ich rozewrzeć. Wreszcie drugą ręką podważyłam dwa palce i polano wpadło z powrotem do skrzynki; pozostałe trzy palce nadal miałam wygięte jak szpony. Musiałam kilka razy poruszyć dłonią, zanim wróciło w niej czucie.

Następnie podeszłam do Joego i stuknęłam go w ramię.

– Chcę z tobą pomówić – oznajmiłam.

– No to gadaj – burknął, nie odrywając wzroku od gazety. – Nikt cię nie powstrzymuje.

– Chcę, żebyś na mnie patrzył, kiedy do ciebie mówię – oświadczyłam. – Odłóż tego szmatławca.

Opuścił gazetę na kolana i podniósł wzrok.

– Że też ci się nie znudzi ciągle strzępić ozora!

– Mój ozór to moja sprawa, a ty trzymaj łapy przy sobie. Bo jak nie, to pożałujesz, żeś kiedykolwiek przyszedł na ten świat.

Zmarszczył czoło i zapytał, o co mi chodzi.

– O to, żebyś zostawił Selenę w spokoju – oznajmiłam.

Skrzywił się, jakbym walnęła go kolanem w krocze. W całej tej smutnej historii, Andy, to jedno sprawiło mi niekłamaną przyjemność – reakcja Joego, kiedy przekonał się, że wiem, co wyrabia. Zbladł jak ściana, szczęka mu opadła i aż podskoczył na tym swoim zafajdanym fotelu, tak jak się czasem podskakuje, kiedy już zapada się w sen i nagle coś koszmarnego jawi nam się przed oczami.

Chciał udać, że po prostu coś go zakłuło w krzyżu, ale nie nabrał ani mnie, ani siebie. Na jego gębie pojawiło się nawet jakby lekkie zawstydzenie, ale co z tego? Durny pies podwórkowy też ma dość rozumu, by się wstydzić, kiedy go przyłapią, jak wykrada jajka z kurnika.

– Nie wiem, o czym mówisz – wymamrotał.

– To dlaczego masz taką minę, jakby diabeł wsunął ci łapę w gacie i ścisnął za jaja? – spytałam.

Nastroszył się jak chmura gradowa.

– Jeśli ten głupek Jim wygadywał ci o mnie jakieś bzdury… – zaczął.

– Jim nie pisnął słowa, Joe – odparłam. – Ale nie próbuj udawać niewiniątka. Selena mi się zwierzyła. Opowiedziała mi wszystko… o tym, jak od tego wieczoru, kiedy uderzyłam cię dzbankiem, chciała być dla ciebie miła, jak jej się odpłaciłeś i czym groziłeś, jeśli mi się poskarży.

– Wredna mała kłamczucha! – wrzasnął, ciskając gazetę na podłogę, jakby to miało mnie przekonać. – Kłamczucha, sama do mnie lazła! Ściągnę pasa, jak tylko wróci… jeśli w ogóle odważy się pokazać w domu…

Zaczął wstawać z fotela. Podniosłam dłoń i pchnęłam go. Bardzo łatwo jest usadzić z powrotem kogoś, kto usiłuje dźwignąć się z fotela na biegunach; aż sama się zdziwiłam jak łatwo. No ale parę minut temu o mało nie rozwaliłam mu łba polanem; może stąd się brała moja siła.

Oczy Joego zwęziły się w szparki.

– Lepiej ze mną nie zaczynaj – powiedział. – Raz wygrałaś, ale nie pozwolę ci ciągle włazić mi na głowę.

Trochę wcześniej sama o tym myślałam, tylko że to nie był odpowiedni moment, by przyznawać mu rację.

– Możesz zgrywać ważniaka przed swoimi kumplami, Joe, ale kiedy do ciebie mówię, masz milczeć i słuchać – oznajmiłam. – I dobrze zapamiętaj każde słowo, bo wcale nie żartuję. Jeśli jeszcze raz tkniesz Selenę, dopilnuję, żebyś wylądował w pierdlu. Za gwałt na nieletniej albo za kazirodztwo; zależy, za Co wsadzają na dłużej.

Moje słowa zbiły go z pantałyku. Rozdziawił gębę i przez chwilę siedział bez ruchu, gapiąc się na mnie.

– Nie odważysz się… – zaczął i urwał, bo zdał sobie sprawę, że się odważę. Zrobił obrażoną minę, wysuwając dolną wargę jeszcze bardziej niż zwykle. – We wszystko jej uwierzyłaś, tak? Nawet nie spytałaś, jak to wygląda od mojej strony!

– A jak ma wyglądać? – warknęłam. – Jeśli facet, któremu za cztery lata stuknie czterdziestka, mówi czternastoletniej córce, żeby zdjęła majtki, bo chce zobaczyć, ile włosów jej wyrosło na cipce, to czego mi jeszcze trzeba, co?

– Za miesiąc skończy piętnaście – oświadczył takim tonem, jakby to wszystko zmieniało. Ale był z niego kawał sukinsyna!

– Zastanów się, co wygadujesz! Jak ci nie wstyd!

Przez chwilę wpatrywał się we mnie, po czym schylił się i podniósł z podłogi gazetę.

– Zostaw mnie w spokoju, Dolores – powiedział smętnym, obrażonym tonem. – Chcę doczytać artykuł.

Miałam ochotę wyrwać mu tę cholerną gazetę, zmiąć i cisnąć w pysk, wiedziałam jednak, że wtedy rzucilibyśmy się na siebie i krew lałaby się strumieniami, a nie chciałam, aby dzieci – zwłaszcza Selena – były świadkami bijatyki, gdyby nagle wróciły. Więc wyciągnęłam rękę, zahaczyłam łagodnie kciuk o brzeg gazety i opuściłam ją w dół.

– Najpierw obiecaj, że więcej nie tkniesz Seleny – powiedziałam. – Dopiero wtedy będziemy mogli zapomnieć raz na zawsze o tej obrzydliwej sprawie. Obiecaj, że już nigdy w życiu nie zbliżysz do niej łapy.

– Dolores, co ci… – zaczął.

– Obiecaj, Joe, bo zamienię twoje życie w piekło.

– Myślisz, że się boję? – ryknął. – Ty suko, już piętnaście lat temu zamieniłaś moje życie w piekło! Twoja ohydna gęba to jeszcze nic w porównaniu z twoim charakterem! Jeśli ci się nie podoba moje zachowanie, wiedz, że sama jesteś temu winna!

– Nawet nie masz pojęcia, co to jest piekło, Joe. Ale jeśli nie obiecasz, że zostawisz Selenę w spokoju, ręczę ci, że wnet się przekonasz.

– Dobra, dobra! – wrzasnął. – Dobra, obiecuję! Już, już! Jesteś zadowolona?

– Tak – oświadczyłam, chociaż nie było to zgodne z prawdą; Joe niczym nie był w stanie mnie zadowolić. Nawet gdyby dokonał cudownego pomnożenia ryb i chleba. Postanowiłam, że albo do końca roku wyniosę się z dziećmi z domu, albo Joe zginie. Nie robiło mi wielkiej różnicy, jak się wszystko zakończy, ale oczywiście nie zamierzałam Joemu nic wcześniej zdradzać, bo mógłby mi przeszkodzić.

– Dobra. Więc cała ta sprawa jest już za nami, tak, Dolores? – Spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oku, który wydał mi się mocno podejrzany. – Myślisz, że taka jesteś mądra, co?

– Nie wiem. Kiedyś sądziłam, że jestem niegłupia, ale gdyby tak było, nie wylądowałabym z tobą.

– Och, nie udawaj! – zawołał. Wciąż patrzył na mnie z tym dziwnym, przebiegłym błyskiem w ślepiach. – Uważasz się za taką mądralę, że kiedy siadasz na kiblu, oglądasz się przez ramię, żeby sprawdzić, czy ci olej dupą nie wycieka. Ale nie wiesz wszystkiego.

– Co masz na myśli?

– Zgadnij – rzekł, podnosząc gazetę takim gestem, jakby był milionerem, który chce się upewnić, czy posiadane przez niego akcje przypadkiem nie spadły. – Dla takiej cwaniary jak ty to przecież pestka.

Nie spodobały mi się jego słowa, ale nic nie powiedziałam. Częściowo dlatego, że nierozsądnie jest bez potrzeby dźgać patykiem gniazdo os, ale nie tylko dlatego. Rzeczywiście uważałam, że jestem cwana, a przynajmniej mądrzejsza od męża; to był główny powód. Uważałam, że przejrzę go od razu, jeśli będzie chciał wyciąć mi jakiś numer, żeby się odegrać. Innymi słowy, kierowała mną duma, zwyczajna duma; nawet nie przyszło mi do głowy, że już udało mu się mnie wyrolować.

Kiedy dzieci wróciły ze sklepu, kazałam chłopcom wejść do środka, a sama poszłam z Seleną za dom. Rośnie tam plątanina jeżyn, które o tej porze roku nie miały już liści. Łodygi uderzały o siebie na wietrze. Grzechot, jaki się rozlegał, był tak ponury, że ciarki przechodziły mi po grzbiecie. Tuż obok sterczy z ziemi wielki biały kamień; usiadłyśmy na nim. Nad Wschodnim Cyplem unosił się sierp księżyca; kiedy Selena ujęła mnie za rękę, jej palce był zimne jak jego blask.

– Boję się wejść do domu, mamusiu – powiedziała drżącym głosem. – Pójdę do Tanyi, dobrze? Mogę?

– Już nie musisz się bać, kochanie – odparłam. – Wszystko załatwiłam.

– Nie wierzę – szepnęła, choć po jej minie widziałam, jak bardzo chce mi wierzyć; niczego na świecie nie pragnęła tak silnie.

– Naprawdę. Obiecał, że zostawi cię w spokoju. Nie zawsze dotrzymuje obietnic, ale tej dotrzyma, skoro wie, że mam go na oku i nie może dłużej liczyć na twoje milczenie. Poza tym piekielnie się boi.

– Piekielnie się… dlaczego?

– Bo zagroziłam, że dopilnuję, by trafił do więzienia, jeśli kiedykolwiek jeszcze cię tknie.

Wciągnęła gwałtownie powietrze i mocno ścisnęła moje dłonie.

– Zagroziłaś mu? Serio?

– Tak, i wcale nie żartowałam – oznajmiłam. – Lepiej, żebyś o tym wiedziała, Seleno. I na twoim miejscu zbytnio bym się nie martwiła. Przez następne cztery lata Joe na pewno będzie się trzymał od ciebie na odległość… a potem wyjedziesz na studia. On o nic się tak bardzo nie troszczy, jak o własną skórę.

Powoli zwolniła uścisk i puściła moje ręce. Widziałam, jak na jej twarzy pojawia się nadzieja, a także coś jeszcze: młodość; i dopiero wtedy, siedząc z nią w blasku księżyca obok krzaków jeżyn, zdałam sobie sprawę, jak staro wyglądała tej jesieni.

– Nie zbije mnie pasem ani nic? – upewniła się.

– Nie – odparłam. – Sprawa jest zamknięta.

Wreszcie mi uwierzyła; oparła głowę o moje ramię i zaczęła płakać. Płakała z ulgi. Wiedząc, że to Joe jest winien jej łez, znienawidziłam go jeszcze bardziej.

Myślę, że przez następnych kilka nocy moja córka spała lepiej niż przez ostatnie trzy miesiące lub dłużej… za to ja nie mogłam zmrużyć oka. Słuchałam, jak Joe chrapie koło mnie, patrzyłam na niego wewnętrznym okiem i miałam ochotę przekręcić się i przegryźć mu grdykę. Lecz nie było już we mnie tego obłędu co wtedy, gdy o mało nie roztrzaskałam mu głowy polanem. Wcześniej, nawet myśląc o dzieciach i o tym, co je czeka, jeśli zostanę skazana za morderstwo, nie potrafiłam zapanować nad wewnętrznym okiem, ale kiedy już zapewniłam Selenę, że nic jej nie grozi i kiedy sama nieco ochłonęłam, zyskałam nad nim władzę. Wiedziałam jednak, że to, czego córka pragnie najbardziej – żeby wszystko było jak dawniej, zanim ojciec zaczął się do niej dobierać – nie jest możliwe. Nie byłoby możliwe, nawet gdyby dotrzymał obietnicy i nigdy jej więcej nie dotknął… a mimo tego, co mówiłam Selenie, wcale nie byłam przekonana, czy Joe dotrzyma słowa. Faceci jego pokroju prędzej czy później dochodzą do wniosku, że tym razem na pewno im się uda, że jeśli będą tylko trochę ostrożniejsi, mogą mieć wszystko, czego zapragną.

Загрузка...