Bałam się, że zacznę się trząść pod tym jego spojrzeniem, bez względu na to, co sobie wcześniej obiecywałam, ale wtem przypomniały mi się słowa Very Donovan:

– Bzdura. Mężowie umierają codziennie, Dolores.

Pomyślałam, ze McAuliffe mógłby się gapić na Verę do usranej śmierci, a ona nic by sobie z tego nie robiła, nawet nie zmieniłaby pozycji na krześle. Ta myśl podziałała na mnie kojąco; przestałam się denerwować, złożyłam dłonie na torebce i czekałam, co dalej. Wreszcie, kiedy zobaczył, że nie zamierzam paść przed nim na kolana i wyznać, że zamordowałam męża – pewnie zalewając się przy okazji łzami, to dopiero by mu się podobało! – wyjął fajkę z ust i rzekł:

– Powiedziała pani posterunkowemu, że te sińce na szyi to sprawka pani męża.

– Ano – potwierdziłam.

– Że usiedliście razem na ganku, żeby obejrzeć zaćmienie, a potem wybuchła między wami kłótnia.

– Ano.

– Czy mogę spytać, o co wam poszło?

– Niby o pieniądze. A w gruncie rzeczy o picie.

– Przecież sama kupiła pani alkohol, który mąż pił tego dnia, pani St. George! Czyż nie tak?

– Ano. – Miałam ochotę powiedzieć coś więcej, wyjaśnić nieco sytuację, ale ugryzłam się w język. Bo właśnie o to – jak pewnie się orientujecie – chodziło McAuliffe’owi: chciał, żebym gadała sama. I żebym sama, własnym gadaniem, wpakowała się do pierdla.

W końcu zrozumiał, że nie ma na co czekać. Zaczął kręcić młynka palcami, poirytowany, po czym znów wbił we mnie te swoje oczy podobne do morskich latarni.

– Kiedy mąż przestał panią dusić, zostawiła go pani i poszła na Russian Meadow, w stronę Wschodniego Cypla, żeby w spokoju obejrzeć zaćmienie.

– Ano.

Nagle pochylił się do przodu, zaciskając na kolanach swoje drobne dłonie, i spytał:

– Pani St. George, czy wie pani, z jakiego kierunku wiał tego dnia wiatr?

Poczułam się jak owego dnia w listopadzie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, kiedy szukając studni o mało do niej nie wpadłam – wydało mi się, że słyszę takie samo trzeszczenie i pomyślałam sobie: Tylko ostrożnie, Dolores Claiborne, tylko ostrożnie. Dziś ze wszystkich stron otaczają cię studnie, a ten cholernik orientuje się, gdzie się znajdują.

– Nie – odparłam. – Nie wiem. A skoro nie wiem, skąd wiał wiatr, dzień musiał być bezwietrzny.

– Właściwie wiał tylko lekki wiet… – zaczął Garrett, ale McAuliffe podniósł rękę i przerwał mu w pół słowa.

– Wiał z zachodu – rzekł. – Zachodni wiatr, niech będzie, że lekki, o szybkości jedenastu, może piętnastu kilometrów na godzinę, w porywach dochodzący do dwudziestu pięciu. Nie wydaje się pani dziwne, pani St. George, że stojąc na Russian Meadow, niespełna kilometr od domu, nie słyszała pani krzyków męża?

Milczałam przez cale trzy sekundy. Postanowiłam, że zanim odpowiem na jakiekolwiek pytanie McAuliffe’a, najpierw wolno policzę w głowie do trzech. Jeśli nie będę się spieszyła, może nie wpadnę w żadną z pułapek, jakie na mnie zastawi. Ale ten wredny Szkot pewnie myślał, że robię ze strachu w gacie, bo pochylił się w moją stronę, a jego niebieskie oczy zapłonęły tak jasno, jakby – nie żartuję – rozgrzały się do białości.

– Nie – odparłam. – Po pierwsze, jedenaście kilometrów na godzinę przy znacznej wilgotności powietrza to zaledwie podmuch. Po drugie, w przesmyku było z tysiąc łodzi, które dawały sobie znaki syrenami. A po trzecie, skąd pan wie, że Joe krzyczał? Przecież pan go, do cholery, nie słyszał.

Wyprostował się, nieco zawiedziony.

– To logiczny wniosek – powiedział. – Wiemy, że upadek nie spowodował śmierci, a z oględzin dokonanych podczas sekcji wynika, że pani mąż był przez dłuższy czas przytomny. Pani St. George, gdyby pani wpadła do nie używanej studni i zorientowała się, że ma złamaną goleń i kostkę, cztery złamane żebra i naciągnięty nadgarstek, czy nie zaczęłaby pani krzyczeć i wzywać pomocy?

Znów odczekałam trzy sekundy, powtarzając sobie trzy razy w myśli „ładny konik”, po czym rzekłam:

– To nie ja wpadłam do studni, doktorze McAuliffe. Wpadł Joe, który tego dnia sporo wypił.

– Tak. Kupiła mu pani butelkę szkockiej, chociaż wszyscy, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że nie znosiła pani, kiedy pił, bo robił się wtedy nieprzyjemny i kłótliwy; kupiła mu pani butelkę szkockiej, więc nie tylko sporo wypił, ale wręcz upił się w sztok. Usta miał pełne krwi, koszulę oblepioną krwią aż po pasek spodni. Jeśli uwzględnić ilość krwi, złamane żebra i towarzyszące temu uszkodzenia płuc, czy wie pani, jaki nasuwa się wniosek?

Raz, ładny konik… dwa, ładny konik… trzy, ładny konik.

– Nie.

– Złamane żebra podziurawiły mu płuca. Tego typu urazy zawsze powodują krwawienie, rzadko jednak tak obfite. Można wydedukować, że obfite krwawienie zostało spowodowane przez wielokrotne wzywanie pomocy przez rannego.

Nie zadał mi żadnego pytania, ale znów policzyłam do trzech, zanim się odezwałam.

– Uważa pan, że Joe wzywał pomocy. O to chodzi, tak?

– Nie, proszę pani – odparł. – Ja nie uważam; ja mam absolutną pewność.

Tym razem nie liczyłam.

– Doktorze McAuliffe, czy sądzi pan, że zepchnęłam męża do studni? – spytałam.

Zaskoczyłam go. Jego oczy, podobne do latarni morskich, zamrugały i na kilka chwil jakby straciły blask. Przez moment Szkot bawił się fajką, po czym znów wsadził ją do ust i zaciągnął się dymem, usiłując podjąć decyzję, jak zareagować.

Uprzedził go Garrett. Twarz miał czerwoną jak rzodkiewka.

– Mogę cię zapewnić, Dolores, że nikt nie uważa… to znaczy, nawet nie braliśmy pod uwagę takiej…

– Chwileczkę – przerwał mu McAuliffe. Zbiłam go nieco z pantałyku, ale bez większego trudu odzyskał pewność siebie. – Ja brałem. Musi pani zrozumieć, pani St. George, że do moich obowiązków…

– Och, panie doktorze, niech pan nie zwraca się do mnie tak oficjalnie! – zawołałam. – Skoro oskarża mnie pan o to, że zepchnęłam męża do studni, a potem stałam nad nim bezczynnie, kiedy wzywał pomocy, niech pan po prostu mówi mi Dolores!

Tym razem wcale nie próbowałam zbić go z tropu, Andy, ale udało mi się, i to po raz drugi w ciągu zaledwie dwóch minut. Podejrzewam, że nie peszył się tak często, odkąd skończył studia.

– Nikt pani o nic nie oskarża, pani St. George – powiedział sztywno, a z jego oczu wyczytałam: „przynajmniej jak dotąd”.

– I bardzo dobrze – oznajmiłam. – Bo pomysł, że wepchnęłam Joego do studni, jest po prostu kretyński. Joe był cięższy ode mnie o dwadzieścia pięć kilo, a może i więcej, bo w ciągu ostatnich kilku lat przybyło mu sporo sadła. W dodatku nie należał do facetów, którzy oszczędzają pięści, kiedy ktoś im wchodzi w drogę. Byłam jego żoną przez szesnaście lat, więc może mi pan wierzyć. Zresztą wielu ludzi potwierdzi moje słowa.

Joe, oczywiście, nie bił mnie od dawna, ale nigdy nie starałam się rozwiać plotek, że regularnie garbuje mi skórę, i teraz, siedząc przez lekarzem, którego niebieskie oczy wwiercały mi się w czaszkę, cholernie byłam z tego rada.

– Nikt nie twierdzi, że wepchnęła pani męża do studni – oznajmił, wycofując się pospiesznie. Widziałam po jego minie, że wie, co się dzieje, ale nie ma pojęcia, jak do tego doszło. Tak, z twarzy doktora jasno wynikało, że to ja powinnam się cofać przed jego natarciem. – Twierdzę natomiast, że musiał wzywać pomocy. Przez dłuższy czas, może nawet przez kilka godzin, w dodatku dość głośno.

Raz, ładny konik… dwa, ładny konik… trzy.

– No, chyba wreszcie zaczynam rozumieć, o co panu chodzi – rzekłam. – Uważa pan, że Joe przypadkiem wpadł do studni, a ja słyszałam jego krzyki, lecz udałam, że nie słyszę. O to panu chodzi, prawda?

Widziałam po jego twarzy, że dokładnie o to. Widziałam też, że jest wściekły, bo rozmowa przebiega całkiem nie po jego myśli; zawsze dotąd on był górą, a tu… Na jego policzkach pojawiły się dwie jaskrawoczerwone plamy. Ucieszył mnie ten widok, bo chciałam, żeby był wściekły. Z takimi ludźmi jak McAuliffe łatwiej sobie radzić, kiedy wpadają w furię, bo są przyzwyczajeni do tego, że denerwują się inni, podczas gdy oni sami zachowują zimną krew.

– Pani St. George, będzie nam niezmiernie trudno dojść do czegokolwiek, jeśli zamiast odpowiadać na moje pytania, będzie pani zadawała własne.

– Zamiast odpowiadać na pana pytania? Przecież nie zadał mi pan żadnego, doktorze McAuliffe! – zdziwiłam się, robiąc niewinną minę i otwierając szeroko oczy. – Powiedział pan, że Joe krzyczał… „musiał wzywać pomocy”, tak pan to ujął, więc ja po prostu spytałam…

– Dobrze już, dobrze – oznajmił i tak energicznym ruchem położył fajkę na mosiężnej popielniczce Garretta, że rozległo się głośne brzęknięcie. Oczy wciąż mu płonęły ogniem, a oprócz plam na policzkach miał teraz również czerwoną krechę na czole. – Czy słyszała pani, jak wzywa pomocy?

Raz, ładny konik… dwa, ładny konik…

– John, nie widzę powodu, żeby tak męczyć tę biedną kobietę – wtrącił Garrett, wyraźnie zmieszany. Znów udało mu się rozbić koncentrację wymuskanego Szkota; o mało nie roześmiałam się w głos. Byłoby to niewątpliwie na moją niekorzyść, ale ledwo zdołałam się powstrzymać.

McAuliffe odwrócił się szybko do Garretta.

– Umówiliśmy się, że będę prowadził rozmowę po swojemu.

Biedny stary Garrett podskoczył tak gwałtownie, że prawie wywalił się z krzesłem na podłogę.

– Dobrze, dobrze, nie masz co się irytować – mruknął.

McAuliffe ponownie zwrócił się do mnie, gotów powtórzyć pytanie, ale nie pozwoliłam mu na to. I tak miałam dość czasu, żeby zliczyć do dziesięciu.

– Nie – odparłam. – Nie słyszałam nic prócz ludzi na łodziach w przesmyku, którzy włączali syreny i darli się na całe gardło jak banda idiotów, gdy tylko zaczęło się zaćmienie.

Czekał, co jeszcze powiem – jego stara sztuczka: milczał i czekał, aż druga osoba rozpuści język i sama napyta sobie biedy. Narastała między nami cisza, gęsta jak mgła, ale siedziałam z rękami na torebce i nic sobie z tego nie robiłam. McAuliffe patrzył na mnie, ja na niego.

Będziesz ze mną rozmawiać, kobieto, mówiły jego oczy. Powiesz mi wszystko, co chcę usłyszeć… nawet dwa razy, jeśli takie będę miał życzenie.

Nic z tego, koleś, odpowiadały moje oczy. Możesz tak siedzieć i świdrować mnie swoimi niebieskimi ślepiami, aż diabli w piekle zaczną jeździć na łyżwach, ale nie pisnę słowa, dopóki sam nie otworzysz ust i nie zadasz mi kolejnego pytania.

Trwało to, cholera, pewnie z minutę. Mierzyliśmy się wzrokiem – można by rzec, że pojedynkowaliśmy się na spojrzenia – i pod koniec czułam, że słabnę, że chcę coś powiedzieć, choćby spytać, czy matka nie nauczyła go, że niegrzecznie jest się gapić na ludzi. Pierwszy jednak odezwał się Garrett – nie tyle on, co jego brzuch. Rozległo się przeciągłe burczenie: bbbuurrrr.

McAuliffe popatrzył z niechęcią na Garretta, a ten wyciągnął scyzoryk i zaczął sobie czyścić paznokcie. W końcu lekarz wyjął notes z wewnętrznej kieszeni wełnianej marynarki (tak, w lipcu nosił wełnianą marynarkę!), zajrzał do środka, po czym schował go z powrotem.

– Próbował się wydostać – poinformował mnie obojętnym tonem, zupełnie jakby mówił, że jest z kimś umówiony na obiad.

Miałam takie wrażenie, jakby ktoś dźgnął mnie widłami w krzyż, dokładnie tam, gdzie Joe zdzielił mnie polanem, lecz nie dałam nic po sobie poznać.

– Słucham? – zapytałam.

– Tak, tak – kontynuował. – Ściany studni są wyłożone kamieniami i na kilku z nich znaleźliśmy krwawe odciski palców. Najwyraźniej pani mąż zdołał wstać i powoli zaczął się wspinać do góry. Był to iście herkulesowy wysiłek zważywszy na to, że każdy najmniejszy ruch sprawiał mu potworny ból.

– Przykro mi, że cierpiał – powiedziałam. Głos nadal miałam spokojny, a przynajmniej tak mi się zdawało, czułam jednak, że zaczynam się pocić pod pachami; przeraziłam się, że za chwilę pot zrosi mi czoło lub skronie i McAuliffe to zobaczy. – Biedny Joe.

– Rzeczywiście. – Oczy lekarza wwiercały się we mnie jak świdry i błyszczały niczym latarnie. – Biedny… Joe… Sądzę, że dałby radę wydostać się ze studni. Pewnie skonałby wkrótce później, ale tak, zdołałby się wydostać. Coś mu jednak przeszkodziło.

– Co? – spytałam.

– Doznał pęknięcia czaszki. – Oczy lekarza wciąż błyszczały intensywnie, ale jego głos stał się cichy jak mruczenie kota. – Między nogami pani męża znaleźliśmy spory kamień, pani St. George, pokryty jego krwią. A w krwi znaleźliśmy liczne okruchy porcelany. Czy wie pani, o czym to świadczy?

Raz… dwa… trzy…

– Wygląda na to, że kamień rozbił mu nie tylko głowę, ale i sztuczną szczękę – odparłam. – Szkoda. Joe nie lubił się nigdzie pokazywać bez zębów, a teraz nie wiem, czy Lucienowi Mercierowi uda się sprawić, żeby Joe ładnie prezentował się w trumnie.

W trakcie gdy to mówiłam, McAuliffe rozciągnął wargi, więc mogłam się dobrze przyjrzeć jego uzębieniu. Nie potrzebował protez: miał dwa rzędy równych, drobnych zębów. Pewnie myślał, że się uśmiecha, ale ten jego grymas nie przypominał uśmiechu. Nic a nic.

– Zgadza się. Taki właśnie był i mój wniosek: porcelanowe okruchy pochodzą z dolnej protezy. A teraz chciałbym panią o coś spytać, pani St. George. Czy wie pani, jak to się mogło stać, że kamień uderzył pani męża akurat w chwili, kiedy Joe był już prawie u celu?

Raz… dwa… trzy.

– Nie. A pan?

– Tak – oznajmił. – Podejrzewam, że ktoś wyrwał kamień z obudowy studni i z rozmysłem cisnął w zwróconą do góry, umęczoną twarz pani męża.

Po tych słowach zaległa głucha cisza. Bóg mi świadkiem, że chciałam się odezwać, zawołać: „To nie ja! Może ktoś uderzył go kamieniem, ale to nie ja!” Nie mogłam jednak wydusić z siebie słowa, bo znów tam byłam, w gęstwinie jeżyn, ale tym razem ze wszystkich stron otaczały mnie pieprzone studnie.

Więc po prostu siedziałam w milczeniu i spoglądałam na McAuliffe’a, czując, że znów zaczynam się pocić. Miałam ochotę z całej siły zacisnąć dłonie, ale wtedy zbielałyby mi paznokcie… a McAuliffe na pewno by to zauważył. Taką już miał naturę; skierowałby na moje ręce te swoje latarnie morskie i tylko umocniłby się w swoich podejrzeniach. Próbowałam myśleć o Verze – o tym, że ona patrzyłaby na niego jak na kawałek psiego gówna, który przykleił się jej do buta – kiedy jednak Szkot świdrował mnie wzrokiem, nie mogłam się na niczym skupić. Wcześniej miałam niemal wrażenie, że Vera towarzyszy mi podczas przesłuchania. Ale teraz byłam tylko ja i ten mały, wymuskany Szkot grający rolę detektywa z tandetnych powieści (jak się później dowiedziałam, kilkanaście osób z wybrzeża trafiło przez niego do mamra) i czułam, że jeszcze chwila, a otworzę usta i coś palnę. Sama nie wiedziałam co, Andy, i to było najgorsze. Zegar stojący na biurku tykał głośno w zalegającej pokój ciszy.

Już miałam się odezwać, kiedy nagle przemówiła osoba, o której prawie zapomniałam: Garrett Thibodeau. Mówił szybko, nerwowo… Uświadomiłam sobie, że on też nie mógł znieść ciszy i pewnie bał się, że jeśli potrwa choć sekundę dłużej, któreś z nas zacznie krzyczeć, żeby rozładować napięcie.

– Ależ John, przecież ustaliliśmy, że jeśli Joe chwycił za kamień ręką i chciał się podciągnąć, mógł go sam wyrwać, bo…

– Zamknij się! – wrzasnął McAuliffe wysokim, piskliwym głosem, z którego przebijała frustracja.

Uspokoiłam się. Było po wszystkim. Natychmiast zdałam sobie z tego sprawę i ten mały Szkot chyba również. To było tak, jakbyśmy przebywali razem w zaciemnionym pokoju i on łaskotał mnie po twarzy czymś, co brałam za żyletkę… a tu nagle niezdarny stary glina Thibodeau potyka się, wpada na okno, roleta zwija się z trzaskiem, wpuszczając światło, i wtedy okazuje się, że lekarz trzyma w ręce jedynie piórko.

Garrett mruknął pod nosem, że nie ma powodu, aby McAuliffe zwracał się do niego w ten sposób, ale lekarz nie przejął się tym zupełnie. Znów obrócił się w moją stronę i ostrym tonem, jakby udało mu się zapędzić mnie w kozi róg, spytał:

– No więc jak, pani St. George?

Jednakże oboje dobrze wiedzieliśmy, co jest grane. Mógł liczyć tylko na to, że popełnię błąd… ale ja miałam troje dzieci i musiałam o nich myśleć, a jak się ma dzieci, człowiek potrafi być ostrożny.

– Powiedziałam, co wiem. Joe upił się, kiedy czekaliśmy na zaćmienie. Zrobiłam mu kanapkę myśląc, że jak coś zje, to trochę wytrzeźwieje, ale tak się nie stało. Zaczął krzyczeć, a potem złapał mnie za gardło i potrząsał mną z całej siły, więc uciekłam na Russian Meadow. Kiedy wróciłam, nie było go w domu. Sądziłam, że poszedł gdzieś z jakimś kumplem, tymczasem leżał w studni. Pewnie chciał dojść na skróty do szosy i wtedy wpadł. A może ruszył za mną, bo chciał mnie przeprosić? Nigdy nie dowiem się prawdy… i muszę się z tym pogodzić. – Spojrzałam na niego twardo. – Panu radzę to samo, doktorze McAuliffe.

– Niech pani oszczędzi mi swych rad, pani St. George. – Plamy na policzkach lekarza stały się jeszcze bardziej czerwone. – Czy cieszy się pani, że mąż nie żyje? Proszę odpowiedzieć!

– A co to, na miłość boską, ma do rzeczy? – spytałam. – Jezu Chryste, co za diabeł w pana wstąpił?!

Nie odezwał się; podniósł w milczeniu fajkę i zaczął ją rozpalać. Ręka lekko mu drżała. Nie zadał mi już żadnych więcej pytań. Ostatnie zadał Garrett Thibodeau. Nie McAuliffe – dla niego odpowiedź była nieistotna. Liczyła się jednak dla Garretta, a jeszcze bardziej dla mnie, gdyż wiedziałam, że sprawa wcale się nie zakończy z chwilą, gdy opuszczę ratusz; w pewnym sensie będzie to dopiero początek. Więc ostatnie pytanie i moja odpowiedź były niezmiernie ważne, bo zwykle właśnie słowa, które guzik znaczą w sądzie, są później powtarzane szeptem przez kobiety rozwieszające pranie po dwóch stronach płotu, a także przez rybaków na kutrach, kiedy jedzą drugie śniadanie, oparci plecami o sterówkę. Za takie słowa nie trafia się do mamra, ale można dzięki nim zyskać lub stracić sympatię całego miasteczka.

– Dlaczego, na Boga, dałaś mu butelkę whisky? – zapytał Garrett płaczliwym tonem, podobnym do beczenia kozy. – Co cię podkusiło, Dolores?

– Myślałam, że jak sobie wypije, zostawi mnie w spokoju – odparłam. – Myślałam, że nie będzie się awanturował, tylko posiedzimy sobie i wspólnie obejrzymy zaćmienie.

Nie rozpłakałam się, ale poczułam, że pojedyncza łza spływa mi po policzku. Czasami wydaje mi się, że właśnie dzięki tej jednej łzie mogłam żyć na Little Tall przez następne trzydzieści lat. Gdyby nie ta łza, wygoniliby mnie swoimi szeptami, docinkami, wytykaniem; wierzcie mi, naprawdę mogłoby się to tak skończyć. Wprawdzie jestem silna, ale nie wiem, czy ktokolwiek miałby tyle siły i samozaparcia, żeby wytrzymać trzydzieści lat plotek i anonimowych liścików w stylu „upiekło ci się, podła morderczyni!”. Dostałam kilka takich anonimów – domyśliłam się też od kogo, choć teraz, po tylu latach, to już nieistotne – lecz na jesieni, kiedy zaczęła się szkoła, przestały przychodzić. Tak więc można rzec, że zawdzięczam wszystko – resztę mojego życia, nawet obecność tutaj – tej jednej łzie… oraz Garrettowi, który rozpuścił wieść, że jednak nie mam serca z kamienia, bo uroniłam łzę nad losem Joego. Ta łza wcale nie była czymś zaplanowanym, nie myślcie sobie. Po prostu przypomniało mi się, co mówił ten mały, wymuskany Szkot, i zrobiło mi się przykro, że Joe cierpiał. Bez względu na to, jaki był i jak bardzo go nienawidziłam od czasu tej historii z Seleną, nie chciałam sprawić mu tyle bólu. Myślałam, że kiedy wpadnie do studni, zginie na miejscu – przysięgam na wszystkie świętości, Andy, myślałam, że tak będzie.

Biedny stary Garrett Thibodeau poczerwieniał jak burak. Ze stojącego na biurku pudełka wyciągnął kilka chustek do nosa i podał mi je na oślep – unikał mojego wzroku, bojąc się, że ta jedna łza zapowiada potop – po czym zaczął mnie przepraszać za to, że zostałam poddana tak „drastycznemu przesłuchaniu”. Pewnie po raz pierwszy w życiu użył tak mądrego słowa, jak „drastyczne”.

McAuliffe skwitował jego przeprosiny głośnym prychnięciem, burknął, że wysłucha moich zeznań podczas postępowania wyjaśniającego w sądzie, następnie wstał i wyszedł z pokoju, a raczej wymaszerował, trzaskając drzwiami z taką siłą, że omal nie wyleciała szyba. Garrett poczekał, aż będziemy sami, po czym – wciąż unikając mojego wzroku (było w tym coś wręcz komicznego) – ujął mnie za ramię i wymamrotał coś pod nosem. Nie słyszałam, co mówił, ale podejrzewam, że znów mnie przepraszał. Był człowiekiem o gołębim sercu i nie mógł znieść cudzego nieszczęścia, to mu muszę przyznać… Ale jedno muszę też przyznać mieszkańcom Little Tall: czy gdziekolwiek indziej taki człowiek mógłby być policjantem przez blisko dwadzieścia lat? Czy gdziekolwiek indziej urządzono by mu bankiet pożegnalny, gdy odchodził na emeryturę, i żegnano by owacją na stojąco? Wiecie, jakie jest moje zdanie? Że miejsce, w którym człowiek o gołębim sercu może być dobrym policjantem, jest wymarzonym miejscem na spędzenie życia. Serio. Ale jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak owego dnia, kiedy zamknęłam za sobą drzwi i opuściłam biuro Garretta.

Najcięższą przeprawę miałam za sobą; w porównaniu z nią postępowanie wyjaśniające w sądzie było pestką. McAuliffe zadał mi wiele tych samych pytań, cholernie trudnych, ale umiałam się z nimi uporać i obojeśmy o tym wiedzieli. Dobrze, że uroniłam tę jedną łzę, lecz pytania doktora – oraz fakt, że wszyscy widzieli, jaki jest na mnie cięty – przyczyniły się do powstania plotek, które nadal krążą o mnie na wyspie. Ale co tam! Ludzie zawsze będą gadać, bez względu na to, co się naprawdę wydarzyło, nie?

Orzeczenie brzmiało: śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku. McAuliffe był wyraźnie niezadowolony, lecz co miał zrobić? Ponurym głosem, ani razu na mnie nie patrząc, odczytał wyniki oględzin: że Joe wpadł pijany do studni, pewnie długo wzywał pomocy, a kiedy nikt się nie zjawił, próbował sam się wydostać. Udało mu się wspiąć niemal na samą górę, ale chwycił za obluzowany kamień. Kamień spadł na niego i uderzył go tak mocno w głowę, że Joe doznał złamania czaszki (nie wspominając już o złamanej protezie), zleciał na dół i skonał.

Może najważniejsze było to – z czego dopiero później zdałam sobie sprawę – że nikt nie potrafił przypisać mi żadnego solidnego motywu. Ludzie na wyspie (i nie wątpię, że doktor McAuliffe również) uważali, że jeśli ukatrupiłam męża, to dlatego że miałam już dość bicia; dla sądu nie byłby to jednak dostatecznie przekonujący motyw. Jedynie Selena i pan Pease wiedzieli, że mam znacznie istotniejsze powody, ale nikt, nawet ten cwany Szkot, nie wpadł na to, żeby przesłuchać Pease’a. Urzędnik bankowy, oczywiście, nie zgłosił się sam z siebie. Gdyby tak uczynił, nasza rozmowa w Chatty Buoy wyszłaby na jaw, a wtedy przypuszczalnie miałby kłopoty w pracy. Bądź co bądź namówiłam go do obejścia przepisów.

Jeśli chodzi o Selenę… no cóż, wydaje mi się, że postawiła mnie przed własnym sądem. Co jakiś czas czułam na twarzy jej spojrzenie, ciemne, pochmurne, i wyobrażałam sobie, jak pyta mnie w myślach: „Czy mu coś zrobiłaś? Powiedz, mamo. Czy przeze mnie? Czy to ja powinnam ponieść karę?”

Chyba poniosła… i bardzo się tym trapię. Mała wyspiarka, która nie wystawiła nosa poza stan Maine, dopóki w wieku osiemnastu lat nie wyjechała na zawody pływackie do Bostonu, wyrosła na bystrą kobietę, która zrobiła karierę w Nowym Jorku – dwa lata temu był o niej artykuł w „New York Times”, wiedzieliście o tym? Pisuje do różnych pism, a jednak znajduje czas, żeby co tydzień skrobnąć list do matki… Niestety odnoszę wrażenie, że pisze do mnie z poczucia obowiązku, i kiedy dzwoni raz w miesiącu, to też jakby z obowiązku. Prawdopodobnie te rozmowy telefoniczne i listy pełne ploteczek mają uspokoić jej sumienie, że nigdy tu nie przyjeżdża i że w gruncie rzeczy całkiem ze mną zerwała. Tak, Selena poniosła karę; sądzę, że właśnie ona, choć była zupełnie bez winy, zapłaciła najsroższą karę. I płaci nadal.

Ma czterdzieści cztery lata, nie wyszła za mąż, jest za chuda (mówię na podstawie zdjęć, które przysyła) i podejrzewam, że pije – czasem poznaję to po jej głosie, kiedy do mnie dzwoni. Myślę, że między innymi dlatego nie przyjeżdża; nie chce, bym widziała, że pije jak jej tata. A może boi się tego, co mogłaby powiedzieć, gdyby wypiła i miała mnie pod ręką. Lub o co mogłaby spytać.

Ale mniejsza, po co rozgrzebywać stare rany. Upiekło mi się; to było najważniejsze. Gdyby Joe miał polisę ubezpieczeniową albo Pease nie trzymał gęby na kłódkę, pewnie znalazłabym się w tarapatach. Najbardziej zaszkodziłoby mi, gdyby Joe był ubezpieczony na kupę szmalu. Tylko tego brakowało, żeby cwany detektyw przysłany przez agencję ubezpieczeniową połączył siły z cwanym Szkotem, który chodził wściekły jak cholera, że tępa wyspiarka zapędziła go w kozi róg. Gdyby dwóch takich się do mnie dobrało, byłoby ze mną krucho. Oj, krucho.

Co się dalej działo? To co się zawsze dzieje w takich wypadkach, kiedy zostaje popełnione morderstwo, ale brakuje dowodów. Życie po prostu toczyło się naprzód. Nikt nagle nie wyskoczył z nowymi informacjami, jak to bywa na filmach, ja nikogo więcej nie próbowałam zabić i nie strzelił we mnie żaden piorun. Może Bóg uznał, że szkoda elektryczności, żeby mścić śmierć tak nędznej kreatury jak Joe St. George.

A zatem życie toczyło się naprzód. Wróciłam do Very, do pracy w jej domu. Selena odnowiła stare przyjaźnie, kiedy na jesieni zaczęła się szkoła, i czasem słyszałam, jak się śmieje rozmawiając przez telefon. Mały Pete, kiedy wreszcie zrozumiał, co się stało, mocno przeżył śmierć ojca… Jim też. W dodatku znacznie bardziej, niż się spodziewałam. Stracił na wadze i męczyły go koszmary, ale w następnym roku jakoś doszedł do siebie. Jedyne, co się jeszcze zmieniło w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku, to że wynajęłam Setha Reeda, który zasłonił otwór studni betonową pokrywą.

Pół roku po śmierci Joego sąd okręgowy wydał orzeczenie spadkowe. Nawet nie byłam obecna na rozprawie. Po prostu tydzień później dostałam pocztą zawiadomienie, że cały majątek Joego przechodzi na moją własność – mogłam wszystko sprzedać, wymienić, wrzucić do głębokiej wody. Kiedy się zorientowałam, co mi właściwie zostawił, ostatnie rozwiązanie wydało mi się najrozsądniejsze. Przy okazji odkryłam coś zadziwiającego: kiedy mąż umiera, może być pewien pożytek z tego, że wszyscy jego kumple są takimi samymi durniami jak on. Za dwadzieścia pięć dolców opchnęłam Norrisowi Pinette starą krótkofalówkę, przy której Joe majsterkował od dziesięciu lat, a Tommy’emu Andersenowi sprzedałam trzy gruchoty rdzewiejące na podwórku. Osioł kupił je ode mnie z radością, a ja za tę forsę zafundowałam sobie chevroleta z pięćdziesiątego dziewiątego roku; trochę hałasowały w nim zawory, ale poza tym był całkiem na chodzie. Podjęłam też pieniądze z konta Joego i ponownie założyłam dzieciom książeczki, żeby miały pieniądze na studia.

Aha, jeszcze jedno. W styczniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku zaczęłam znów używać panieńskiego nazwiska – Claiborne. Nie obwieściłam tego z fanfarami, ale nie zamierzałam przez resztę życia nosić nazwiska Joego. Chciałam się go pozbyć, tak jak pies puszki, którą ktoś przywiązał mu sznurkiem do ogona. Można rzec, że sama przecięłam sznurek… lecz wierzcie mi, pozbycie się męża kosztowało mnie o wiele, wiele więcej niż pozbycie się jego nazwiska.

Zresztą wcale się nie spodziewałam, że pójdzie mi łatwo; mam sześćdziesiąt pięć lat, a chyba już od pięćdziesięciu wiem, że życie człowieka sprowadza się przede wszystkim do tego, że musi dokonywać wyborów oraz płacić rachunki, kiedy nadchodzi pora. Czasem decyzje, jakie się podejmuje, są cholernie nieprzyjemne, ale nie wolno siedzieć z założonymi rękami – zwłaszcza jak ma się dzieci, które nie mogą same o sobie decydować. W takich wypadkach trzeba wybrać najmniejsze zło, a potem płacić cenę. Ceną, jaką zapłaciłam, było wiele bezsennych nocy albo nocy, gdy budziłam się z koszmarnych snów zlana zimnym potem, a także dźwięk, jaki prześladuje mnie od trzydziestu lat: dźwięk, który się rozległ, kiedy kamień uderzył Joego w twarz, roztrzaskując mu czaszkę i protezę – dźwięk podobny do tego, jaki rozbrzmiewa, gdy upuści się porcelanowy talerz na cegły przy piecu. Czasami ten dźwięk mnie budzi, czasami właśnie przez niego nie mogę zasnąć, czasami słyszę go w biały dzień. Zamiatam u siebie ganek, poleruję srebra Very albo zasiadam do obiadu przed telewizorem, żeby obejrzeć program Oprah, kiedy nagle go słyszę. I to całkiem wyraźnie. Albo słyszę łoskot, który się rozległ, kiedy Joe spadł na dno. Lub głos Joego wydobywający się ze studni:

– Doo-looo-reeessss…

Pewnie te odgłosy nie różnią się tak bardzo od tego, co widziała Vera, kiedy krzyczała o drutach wychodzących ze ścian lub o kotach kurzu pod łóżkiem. Bywało, że kładłam się obok niej i trzymając ją, myślałam o dźwięku, jaki się rozległ, kiedy kamień uderzył Joego, a potem zamykałam oczy i widziałam, jak porcelanowy talerz upada na cegły i rozbija się w drobny mak. Wtedy przytulałam Verę jak rodzoną siostrę albo jak drugą siebie. Leżałyśmy w łóżku, każda z własnym strachem, i wreszcie obie zapadałyśmy w sen – ona ze mną, żeby nie widzieć kotów kurzu, a ja z nią, żeby nie słyszeć odgłosu tłukącego się talerza. Czasem tuż przed zaśnięciem myślałam sobie: Właśnie tak, Dolores. Właśnie tak płacisz za to, że urodziłaś się jędzą. Ale niech ci się nie wydaje, że gdybyś urodziła się inna, nie musiałabyś płacić, bo czasem to życie powoduje, że kobieta staje się jędzą. Kiedy wokół jest ciemno i ponuro, a ty jedna możesz sprawić, żeby zabłysło światło nadziei, musisz być jędzą. Ale za jaką cenę. Za jaką straszną cenę.

Andy, czy mógłbyś mi znów nalać łyczek z tej swojej butelczyny? Obiecuję, że nie pisnę nikomu słówka.

Dziękuję. I tobie również, Nancy Bannister, że cierpliwie znosisz paplaninę gadatliwej starej baby. Jak twoje palce? Nie bolą cię jeszcze?

Nie? To dobrze. Nie trać otuchy; wiem, że strasznie długo mielę ozorem, ale powoli się zbliżam do tego co was najbardziej interesuje. Najwyższa pora, bo już późno i jestem piekielnie zmęczona. Całe życie haruję jak wół, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była tak utrudzona jak teraz.

Wywieszałam wczoraj rano pranie… Boże, to było zaledwie wczoraj! A wydaje mi się, jakby minęło z sześć lat… Vera miała akurat jeden ze swoich lepszych dni. Dlatego wszystko potoczyło się tak niespodziewanie i częściowo dlatego tak się zdenerwowałam. W lepsze dni zwykle załaziła mi za skórę, ale rzadko zachowywała się jak kompletna wariatka.

Byłam na dole na podwórzu z boku domu, a ona siedziała w wózku przy oknie na piętrze, jak za dawnych lat nadzorując moją pracę.

– Sześć spinaczy, Dolores! – wrzeszczała od czasu do czasu. – Sześć spinaczy na każde prześcieradło! Ani się waż dawać cztery, bo patrzę!

– Tak, i pewnie żałujesz, że nie jest o dwadzieścia stopni zimniej i nie wieje wiatr o sile pięciu stopni Beauforta!

– Co? – rozdarła się. – Co takiego powiedziałaś, Dolores Claiborne?

– Powiedziałam, że pewnie ktoś rozrzuca gnój w ogrodzie, bo mocno mi dziś zalatuje gównem!

– No, no, Dolores, myślisz, że pozjadałaś wszystkie rozumy?! – wołała kruchym, łamliwym głosem.

Zachowywała się mniej więcej tak samo jak zawsze, gdy przejaśniało się jej nieco w łepetynie. Wiedziałam, że może zacząć rozrabiać, ale nie przejmowałam się na zapas – po prostu cieszyłam się, że jest w miarę normalna. Prawdę mówiąc, przypomniały mi się dawne czasy. Przez ostatnie trzy czy cztery miesiące miała umysł drętwy jak palec, w który niechcący walnęło się młotkiem, więc miło było, że jest znów dawną sobą… przynajmniej na tyle, na ile w ogóle mogła stać się dawną Verą, sami rozumiecie.

– Nie, Vero – zawołałam do niej. – Gdybym była rozumna, dawno rzuciłabym w cholerę tę pracę.

Spodziewałam się, że coś mi odkrzyknie, ale nie odezwała się. Więc dalej rozwieszałam prześcieradła, pieluchy, ręczniki i resztę. A potem, choć kosz wciąż był wypełniony do połowy, przestałam. Miałam jakieś złe przeczucie. Sama nie wiem dlaczego ani kiedy zdałam sobie z tego sprawę. Po prostu nagle coś mnie tknęło. I najdziwniejsza myśl przeleciała mi przez głowę: Ta dziewczynka znajduje się w tarapatach… ta, którą widziałam w dniu zaćmienia i która widziała mnie. Już wyrosła, jest prawie w wieku Seleny, i znajduje się w strasznych tarapatach.

Obróciłam się i spojrzałam do góry, niemal licząc, że zobaczę tę małą w jasnej sukience w paski i z różową szminką na ustach, teraz już wyrośniętą, lecz nie zobaczyłam nikogo, a to mi nie pasowało. Nie pasowało, gdyż Vera powinna być w oknie, prawie do połowy wychylona, żeby widzieć, czy używam odpowiedniej liczby spinaczy. Ale jej nie było i nie mogłam tego zrozumieć, bo sama posadziłam ją na wózku i dopchnęłam do okna, jak chciała, a potem zablokowałam koła hamulcem.

I nagle rozległ się krzyk.

– Dooo-loooo-reeessss!

Ciarki przeszły mnie po grzbiecie, Andy, kiedy to usłyszałam! Zupełnie jakby Joe wrócił. Przez moment nie mogłam ruszyć się z miejsca. A potem Vera znów zaczęła krzyczeć, i tym razem rozpoznałam jej głos.

– Do-loo-reeesss! Koty kurzu! Są wszędzie! O mój Boże! O mój Boże! Do-loo-reeess, pomóż mi! Ratunku!

Odwróciłam się, żeby rzucić się biegiem do domu, ale potknęłam się o ten cholerny kosz z praniem i wpadłam na prześcieradła, które właśnie rozwiesiłam. Jakoś tak się w nie zaplątałam, że szamotałam się dłuższą chwilę, zanim udało mi się wreszcie oswobodzić. Wydawało mi się, że prześcieradła mają ręce i próbują mnie nimi udusić albo złapać i przytrzymać. Przez cały ten czas Vera krzyczała, a mnie się przypomniał sen, w którym widziałam głowę z kurzu o długich, krzywych zębach. Tyle że teraz głowa miała twarz Joego, a oczy były ciemne i puste, jakby ktoś wepchnął w obłok kurzu dwa kawałki węgla.

– Dolores, błagam, chodź szybko! Błagam, pospiesz się! Koty kurzu! KOTY KURZU SĄ WSZĘDZIE!

Potem krzyki Very przeszły w wycie. To było straszne. Nawet w najgorszych snach nikt by się nie spodziewał, że tłuste stare babsko potrafi wyć tak głośno. Zupełnie jakby była syreną obwieszczającą pożar, powódź i koniec świata.

Jakoś oswobodziłam się z prześcieradeł, a gdy wstawałam, pękło mi ramiączko halki, tak samo jak w dniu zaćmienia, kiedy Joe o mało mnie nie udusił, zanim wreszcie uporałam się z nim na dobre. Znacie to uczucie, jakie nachodzi człowieka, kiedy mu się zdaje, że już raz gdzieś był i z góry wie, co powie każdy z obecnych? Właśnie takie miałam wrażenie, w dodatku niewiarygodnie silne, jakby ze wszystkich stron otaczały mnie duchy i muskały niewidzialnymi palcami.

I wiecie co? Te duchy jakby pokrywał kurz.

Pognałam do kuchni, a stamtąd schodami ile sił w nogach pomknęłam na górę. Vera cały czas wyła i wyła. Halka zaczęła mi opadać; kiedy dotarłam na półpiętro, obejrzałam się, przekonana, że Joe pędzi za mną i próbuje chwycić jej skraj.

Potem spojrzałam przed siebie i zobaczyłam Verę. Zwrócona do mnie tyłem, człapała korytarzem drąc się wniebogłosy. Na siedzeniu koszuli nocnej miała wielką brunatną plamę, bo narobiła pod siebie – tym razem nie złośliwie czy żeby mi zaleźć za skórę, ale ze strachu.

Jej wózek zaklinował się w drzwiach sypialni. Musiała zwolnić blokadę kół, kiedy ujrzała to, co ją tak przeraziło. Zawsze dotąd, ilekroć ogarniał ją paniczny strach, pozostawała na miejscu i tylko wzywała pomocy; zapewne wiele ludzi wam powie, że o własnych siłach nawet nie była w stanie przejechać paru metrów na wózku. Ale wierzcie mi, wczoraj zdobyła się nie tylko na to. Najpierw odblokowała koła, obróciła wózek, przejechała przez pokój, a potem, kiedy wózek ugrzązł w drzwiach, podniosła się z niego i podreptała przed siebie korytarzem.

Przez chwilę stałam jak wryta, patrząc na oddalającą się Verę i zastanawiając się, cóż tak strasznego mogła dojrzeć, że zerwała się z wózka i zaczęła uciekać, choć czasy chodzenia dawno miała za sobą. Zmory, które ją prześladowały, nazywała kotami kurzu, ale co wtedy naprawdę widziała?

Nagle zorientowałam się, że zmierza prosto do frontowych schodów.

– Vera! – wrzasnęłam. – Nie wygłupiaj się, bo spadniesz! Stój!

Po czym rzuciłam się pędem w jej stronę. Po raz drugi miałam wrażenie, że obie uczestniczymy w sytuacji, która już się kiedyś wydarzyła, ale tym razem ja odgrywam rolę Joego, bo chcę dogonić uciekającą postać i ją złapać.

Nie wiem, czy mnie nie słyszała, czy w swojej biednej skołowanej głowie ubzdurała sobie, że jestem przed nią, a nie za nią. Znów krzyknęła:

– Dolores, ratuj! Pomóż mi, Dolores! Koty kurzu!

I zaczęła człapać szybciej.

Była już niemal na końcu korytarza. Przemknęłam obok drzwi sypialni i walnęłam się w kostkę o podnóżek wózka – spójrzcie, wciąż mam siniec. Biegłam ile sił w nogach, rycząc „Vera, stój! Stój!”, aż bolało mnie gardło.

Doszła do schodów i wysunęła przed siebie jedną nogę. Bez względu na to, co bym zrobiła, nie zdołałabym jej uratować – najwyżej pociągnęłaby mnie za sobą i spadłybyśmy razem – ale w takim momencie człowiek nie ma czasu myśleć o konsekwencjach. Skoczyłam, żeby ją złapać akurat w chwili, kiedy opuściła nogę, natrafiła na powietrze i zaczęła się pochylać do przodu. Mignęła mi jej twarz. Nie sądzę, by Vera zdawała sobie sprawę, że ma przed sobą schody i zaraz spadnie, choć oczy wychodziły jej na wierzch ze strachu. Nieraz widziałam na jej twarzy podobne przerażenie, lecz nigdy o takim stopniu natężenia; mogę was jednak zapewnić, że nie był to strach przed upadkiem. Ona lękała się tego, co jest za nią, nie przed nią.

Wyciągnęłam rękę. Przez ułamek sekundy czułam między palcami skrawek nocnej koszuli Very, wyślizgnął mi się jednak z szelestem cichszym od szeptu.

– Dooo-loooo… – krzyknęła Vera, po czym dobiegł mnie głośny, solidny łoskot.

Na samo wspomnienie tego dźwięku krew zamarza mi w żyłach; identyczny łoskot rozległ się, kiedy Joe spadł na dno studni. Vera zaczęła toczyć się po schodach, a potem usłyszałam nieprzyjemny trzask. Jak gdyby ktoś złamał patyk na podpałkę. Ujrzałam, że z boku głowy Very tryska krew; więcej nie chciałam nic widzieć. Obróciłam się tak szybko, że zahaczyłam jedną stopą o drugą, potknęłam się i osunęłam na kolana. Patrzyłam w przeciwną stronę korytarza, w kierunku sypialni, i nagle krzyknęłam. Bo zobaczyłam Joego. Tak samo wyraźnie, jak teraz widzę ciebie, Andy. Przez kilka sekund widziałam jego ulepioną z kurzu twarz, która szczerzyła do mnie zęby spod zaklinowanego w drzwiach wózka i oczy, które gapiły się przez otwory między szprychami koła.

A potem Joe znikł i usłyszałam jęczenie i płacz.

Nie mogłam uwierzyć, że Vera przeżyła upadek; wciąż nie mogę w to uwierzyć. Oczywiście Joe też nie zginął od razu, ale był mężczyzną w sile wieku, a ona słabą staruszką po kilku drobnych i przynajmniej trzech poważnych wylewach. Poza tym na schodach nie było błota, które złagodziłoby upadek, tak jak w wypadku Joego.

Nie chciałam do niej schodzić, nie chciałam widzieć, co sobie połamała i jak mocno krwawi, ale nie miałam wyboru; oprócz mnie nie było nikogo w domu. Kiedy wstawałam (musiałam chwycić się kuli na poręczy schodów i podciągnąć, bo nogi miałam jak z waty), nadepnęłam butem na skraj własnej halki. Drugie ramiączko pękło, więc uniosłam nieco sukienkę, żeby ściągnąć halkę… i znów poczułam się jak przed laty przy studni. Pamiętam, że spojrzałam na łydki, by sprawdzić, czy nie są przypadkiem podrapane do krwi przez kolce jeżyn, ale oczywiście nie były.

Czułam się jak w malignie. Jeśli kiedykolwiek byliście obłożnie chorzy, z wysoką gorączką, to wiecie, co mam na myśli; świat niby wciąż jest ten sam, a zarazem jakiś bardzo dziwny. Zupełnie jakby cały obrócił się w szkło i za nic nie można się chwycić, bo wszystko jest śliskie. Tak się właśnie czułam, kiedy stałam u szczytu schodów, trzymając się kurczowo poręczy i spoglądałam w dół na Verę.

Leżała mniej więcej w połowie schodów, z obiema nogami pod sobą, skręconymi tak, że prawie nie było ich widać. Krew ciekła po boku jej biednej starej twarzy. Kiedy zeszłam do niej, potykając się i czepiając poręczy, jakby to było koło ratunkowe, jedno z oczu Very przekręciło się w moją stronę. Patrzyła na mnie jak zwierzę schwytane w potrzask.

– Dolores – szepnęła. – Ten skurwysyn nie dawał mi spokoju przez te wszystkie lata.

– Ciiii. Nic nie mów.

– A właśnie, że tak – rzekła, zupełnie jakbym jej zaprzeczyła. – Och, ale był z niego łajdak. Łajdak i zbereźnik.

– Schodzę na dół. Zadzwonię po lekarza.

– Nie. – Podniosła rękę i złapała mnie za nadgarstek. – Nie chcę lekarza. Nie chcę szpitala. Koty kurzu… są nawet tam. Są wszędzie!

– Nic ci nie będzie, Vero – powiedziałam, oswobodzając rękę. – Leż spokojnie, nie ruszaj się, a nic ci nie będzie.

– Dolores Claiborne twierdzi, że nic mi nie będzie! – stwierdziła zgryźliwym tonem, jakim mówiła przed wylewami, zanim pomieszało jej się w głowie. – Cóż to za ulga poznać fachową opinię!

Słysząc po tylu latach ten uszczypliwy ton poczułam się, jakby mi wymierzono policzek. Szok sprawił, że opuścił mnie strach i po raz pierwszy naprawdę spojrzałam jej w twarz, tak jak się patrzy na osobę, która dokładnie wie, co mówi i czego chce.

– Jestem jedną nogą na tamtym świecie i obie doskonale o tym wiemy. Chyba mam złamany kręgosłup.

– Nie możesz być tego pewna, Vero – rzekłam, ale już się tak nie rwałam, żeby dzwonić po lekarza. Domyślałam się, o co mnie zaraz poprosi i wiedziałam, że nie odmówię. Byłam dłużniczką Very od owego deszczowego dnia sześćdziesiątego drugiego roku, kiedy to siedziałam na jej łóżku i beczałam z fartuchem na głowie, a Claiborne’owie zawsze spłacają długi.

Kiedy znów się odezwała, mówiła tak samo jasno i logicznie jak trzydzieści lat temu, gdy Joe jeszcze żył i dzieciaki z nami mieszkały.

– Muszę zdecydować, czy wolę umrzeć we własnym domu czy w obcym szpitalu. W szpitalu trwałoby to za długo. Chcę umrzeć teraz, Dolores. Mam już dość patrzenia na twarz mojego męża, która pojawia się w rogach pokoju, kiedy jestem słaba i wszystko mi się miesza w głowie. Mam dość patrzenia, jak w blasku księżyca wyciągają dźwigiem corvette z kamieniołomu, mam dość patrzenia, jak woda wylewa się z otwartego okna od strony pasażera…

– Vero, nie wiem, o czym mówisz…

Podniosła dłoń i machnęła niecierpliwie, tak jak robiła to dawniej; potem ręka opadła jej z powrotem na schody.

– Mam dość sikania po nogach i zapominania, pół godziny po wyjściu gościa, kto mnie odwiedził. Chcę mieć to wszystko za sobą. Pomożesz mi?

Uklękłam koło niej, podniosłam rękę, która opadła na schody, i przytuliłam do piersi. Myślałam o dźwięku, który się rozległ, kiedy kamień uderzył Joego w twarz – o dźwięku porcelanowego talerza tłuczącego się w drobny mak o cegły przy piecu. Zastanawiałam się, czy jeśli znów go usłyszę, nie postradam zmysłów. A nie miałam wątpliwości, że dźwięk będzie identyczny, bo po pierwsze, kiedy Vera wołała moje imię, jej głos brzmiał jak głos Joego; po drugie, upadła na schody – łamiąc się na kawałki niczym kryształ strącony na podłogę przez niezdarną służącą – z takim samym łoskotem jak on na dno studni; a po trzecie, moja halka leżała na szczycie schodów, kupka białego nylonu z zerwanymi ramiączkami, dokładnie jak kiedyś. Gdybym pomogła Verze wyzionąć ducha, dźwięk znów byłby taki sam jak wtedy, gdy dobiłam Joego; wiedziałam o tym. Tak, tak. Wiedziałam o tym równie dobrze jak o tym, że East Lane kończy się rozklekotanymi schodami prowadzącymi w dół Wschodniego Cypla.

Trzymając jej dłoń myślałam o świecie, w którym złym mężczyznom przytrafiają się nieszczęśliwe wypadki, a dobre kobiety przeobrażają się w jędze. Patrzyłam w bezradne oczy Very utkwione w mojej twarzy, widziałam krew z rozciętej głowy ściekającą po głębokich zmarszczkach na policzku, podobnie jak wiosenny deszcz spływa ze zbocza bruzdami zaoranej ziemi.

– Jeśli tego chcesz, Vero, pomogę ci – oświadczyłam.

Rozpłakała się. Był to jedyny raz, gdy miała jasny i sprawny umysł, abym widziała ją płaczącą.

– Tak, właśnie tego chcę. Niech cię Bóg wynagrodzi, Dolores.

– Nie martw się – powiedziałam. Podniosłam jej starą, pomarszczoną rękę do ust i pocałowałam.

– Pospiesz się, Dolores. Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, pospiesz się, proszę.

Zanim nam obu zabraknie odwagi, zdawały się mówić jej oczy.

Znów pocałowałam rękę Very, po czym położyłam ją delikatnie na jej brzuchu i wstałam. Tym razem bez trudu, bo odzyskałam już władzę w nogach. Zeszłam na dół i udałam się do kuchni. Zanim wyszłam rano rozwiesić pranie, naszykowałam wszystko potrzebne do pieczenia chleba, między innymi wielki, ciężki wałek do ciasta, wykonany z szarego, żyłkowanego marmuru. Leżał na blacie obok żółtego pojemnika na mąkę. Podniosłam wałek, wciąż czując się jak we śnie lub w malignie, i wróciłam przez salon do holu. Idąc przez salon, w którym Vera trzymała cenne bibeloty, myślałam o tym, jak oszukiwałam ją z odkurzaczem i jak jej udało się mnie nabrać. Ciągle wycinała mi jakiś nowy numer… w końcu dlatego tu dziś jestem, no nie?

Ruszyłam po schodach, ściskając wałek za drewnianą rączkę. Wiedziałam, że kiedy dojdę tam, gdzie Vera leży z głową zwróconą w dół i nogami podwiniętymi pod siebie, nie mogę się zatrzymać; że jeśli przystanę choć na moment, wówczas nie zrobię tego, co jej obiecałam. Nie było o czym więcej gadać. Po prostu musiałam opaść szybko na kolano i z całej siły walnąć ją w głowę marmurowym wałkiem. Może będzie to wyglądało, jakby rozbiła głowę spadając ze schodów, może nie, ale tak właśnie planowałam postąpić.

Kiedy uklękłam przy niej, zobaczyłam, że nie muszę nic robić; sama sobie poradziła, tak jak z większością rzeczy w życiu. Albo kiedy brałam wałek z kuchni, albo kiedy wracałam przez salon, zamknęła oczy i usnęła na zawsze.

Usiadłam obok, położyłam wałek na schodach, wzięłam jej rękę i przycisnęłam do swoich kolan. Są takie sytuacje w życiu, kiedy zapomina się o upływie czasu i nie wie się, jak długo coś trwa. Tak było wtedy. Nie wiem, jak długo siedziałam przy Verze. Nie wiem, czy coś mówiłam. Zdaje się, że tak – chyba dziękowałam jej, że odeszła sama, że nie kazała mi spłacać długu, że nie musiałam przeżywać wszystkiego jeszcze raz; ale może dziękowałam jej tylko w myślach i nie mówiłam nic na głos. Pamiętam, jak przyłożyłam jej rękę do swojego policzka, a potem ją pocałowałam. Pamiętam, jak patrzyłam na jej otwartą dłoń i myślałam sobie, jaka jest różowa i czysta. Większość linii papilarnych zatarła się, więc wyglądała jak dłoń małego dziecka. Wiedziałam, że powinnam wstać i gdzieś zadzwonić, powiadomić o tym, co się stało, ale czułam się zmęczona – potwornie zmęczona. Łatwiej było mi siedzieć i trzymać ją za rękę.

Nagle rozległ się dzwonek u drzwi. Gdyby nie ten dzwonek, pewnie długo bym tam jeszcze siedziała. Ale wiecie, jak to jest, kiedy słyszy się dzwonek – człowiek reaguje, choćby nie wiem co. Wstałam i wolno, jakby mi przybyło dziesięć lat (naprawdę czułam się dziesięć lat starsza), ruszyłam w dół po schodach, cały czas trzymając się poręczy. Wciąż mi się wydawało, że świat jest jakby ze szkła, więc starałam się iść bardzo ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć i nie pokaleczyć. W końcu puściłam poręcz i podreptałam przez hol do frontowych drzwi.

Na zewnątrz stał Sammy Marchant w czapce listonosza idiotycznie zsuniętej na tył głowy – pewnie głupek myśli, że nosząc tak czapkę wygląda jak gwiazda rocka. W prawej ręce trzymał zwykłą pocztę, w lewej jedną z tych dużych, miękkich kopert, które przychodziły co tydzień z Nowego Jorku; nadane listem poleconym zawierały informacje dotyczące spraw finansowych Very. Finansami Very zajmował się gość nazwiskiem Greenbush; nie pamiętam, czy wam o tym wspominałam.

Wspominałam? To dobrze. Tak długo gadam, że już nie wiem, co mówiłam, a co nie.

Czasami pocztą poleconą przychodziły dokumenty, które Vera musiała podpisać, i zwykle robiła to sama, a ja jej tylko podtrzymywałam rękę, żeby zbytnio nie drżała; bywało jednak, zwłaszcza kiedy Vera się źle czuła, że podpisywałam się za nią. Nie było to nic trudnego i ani razu się nie zdarzyło, żeby ktoś kwestionował złożony przeze mnie podpis. Zresztą przez ostatnie trzy, cztery lata podpis Very był po prostu nieczytelnym bazgrołem. Więc jeśli chcecie, możecie mnie również oskarżyć o fałszerstwo.

Gdy tylko otworzyłam drzwi, Sammy wyciągnął w moją stronę kopertę, żebym ją wzięła i pokwitowała odbiór. Ale kiedy na mnie spojrzał, wybałuszył oczy i aż cofnął się o krok. Nie tyle nawet cofnął, co odskoczył do tyłu, jak w nowoczesnym tańcu – co akurat do Sammy’ego Marchanta całkiem mi pasowało.

– Nic pani nie jest, pani Claiborne? – zapytał. – Ma pani zakrwawione ubranie!

– To nie moja krew – powiedziałam głosem tak spokojnym, jakbym odpowiadała na pytanie, co oglądałam w telewizji. – To krew Very. Spadła ze schodów. Nie żyje.

– Chryste Panie! – zawołał, po czym obszedł mnie i wbiegł do domu; torba listonosza podskakiwała mu na biodrze. Nie przyszło mi do głowy, żeby go nie wpuszczać, a zresztą, co by to dało, gdybym mu zagrodziła drogę?

Ruszyłam za nim wolnym krokiem. Minęło uczucie, że wszystko jest ze szkła, za to wydawało mi się, że nogi mam z ołowiu. Kiedy doszłam do pierwszego stopnia, Sammy był już w połowie schodów i klęczał przy Verze. Zanim ukląkł, zrzucił z ramienia torbę, która spadła niżej; listy, rachunki i katalogi wysyłkowe L.L. Beana posypały się na wszystkie strony.

Wspinałam się po schodach, z trudem dźwigając nogi ze stopnia na stopień. Jeszcze nigdy nie byłam taka zmęczona. Nawet po zabiciu Joego czułam się mniej wyczerpana niż wczoraj rano.

– Nie żyje, nie ma co do tego dwóch zdań – stwierdził Sammy oglądając się za siebie.

– Wiem. Przed chwilą sama ci to powiedziałam.

– Myślałem, że ona nie może chodzić – rzekł. – Zawsze mi pani mówiła, że ona nie może chodzić.

– Najwyraźniej się pomyliłam. – Czułam się jak ostatnia idiotka, słysząc własne słowa, ale co, do diabła, miałam powiedzieć? W pewnym sensie było mi o wiele zręczniej rozmawiać z Johnem McAuliffe’em niż z tym biednym głupkiem Sammym Marchantem, bo przynajmniej dokonałam tego, o co McAuliffe mnie podejrzewał. Natomiast kiedy jest się niewinnym, jest się zdanym na prawdę, a ta czasem brzmi wręcz kretyńsko.

– A to co? – spytał Sammy, wskazując wałek do ciasta, który zostawiłam na schodach, kiedy poszłam otworzyć drzwi.

– A na co ci wygląda? – burknęłam. – Na klatkę dla ptaków?

– Wygląda na wałek do ciasta.

– Trafiłeś w dziesiątkę – oznajmiłam. Miałam wrażenie, że własny głos dociera do mnie z oddali, jakby rozlegał się z całkiem innego miejsca niż to, w którym stoję. – Taki dziś z ciebie bystrzak, że jeszcze zadziwisz nas wszystkich i dostaniesz się na studia.

– Ale co wałek do ciasta robi tu, na schodach? – spytał i nagle dostrzegłam jego spojrzenie.

Sammy ma dopiero dwadzieścia pięć lat, ale jego ojciec był jednym z tych, którzy szukali i znaleźli Joego; zdałam sobie sprawę, że Duke Marchant pewnie wychował Sammy’ego i resztę swojej głupawej czeredki w przekonaniu, że Dolores Claiborne St. George załatwiła swojego starego. Przed chwilą wspomniałam, że kiedy jest się niewinnym, jest się zdanym na prawdę; patrząc na Sammy’ego zrozumiałam, że im mniej tej prawdy wyjawię, tym lepiej dla mnie.

– Byłam akurat w kuchni; brałam się do robienia chleba, kiedy Vera spadła ze schodów.

Nie wiem, czy wiecie, ale kłamstwa, które mówi ktoś niewinny, nie są zaplanowane; osoby niewinne nie zastanawiają się godzinami, co będą zeznawać – w przeciwieństwie do osób winnych. Po śmierci Joego, na przykład, długo obmyślałam swoją wersję zdarzeń, zanim w końcu powiedziałam, że poszłam na Russian Meadow i że od tego czasu nie widziałam męża aż do dnia wystawienia jego zwłok w zakładzie pogrzebowym Merciera. W każdym razie ledwo wyrwało mi się kłamstwo o robieniu chleba, wiedziałam, że wynikną z tego kłopoty. Ale gdybyś widział, Andy, jak Sammy na mnie patrzył – podejrzliwie i zarazem ze strachem – może też byś skłamał.

Wyprostował się i zaczął się obracać w moją stronę, gdy nagle zamarł, gapiąc się w górę schodów. Również tam spojrzałam. Na podłodze leżała halka.

– I co, pewnie zdjęła halkę, zanim spadła ze schodów? – powiedział, znów kierując na mnie wzrok. – Albo zanim skoczyła. Czy jak to się tam stało. Tak, pani Claiborne?

– Nie, halka jest moja.

– Skoro piekła pani chleb w kuchni – mówił bardzo wolno – to co pani bielizna robi na piętrze?

Nic nie mogłam wymyślić. Sammy zszedł na niższy stopień, potem na następny; schodził równie wolno jak przed chwilą mówił, cały czas trzymając się poręczy i nie odrywając ode mnie oczu. Nagle zrozumiałam w czym rzecz: chciał się ode mnie oddalić. Bał się, czy nie przyjdzie mi do głowy zepchnąć go ze schodów tak jak – jego zdaniem – zepchnęłam Verę. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie upłynie wiele wody, a będę siedzieć tu, gdzie teraz siedzę, i tłumaczyć ci się, Andy, ze wszystkiego.

Raz ci się upiekło, Dolores Claiborne, i z tego, co tata opowiadał nam o twoim mężu, spotkała go zasłużona kara. Ale jaką krzywdę wyrządziła ci ta biedna staruszka, która żywiła cię, zapewniała ci dach na głową i jeszcze płaciła pensję? mówiły jego oczy, w dodatku tak wyraźnie, jakby Sammy wypowiadał swoje myśli na głos.

Mówiły również, że jeśli taka kobieta jak ja pchnie kogoś raz i jej się upiecze, to potem – jeżeli tylko będzie miała powód – znów może kogoś popchnąć, a nawet zrobi to na pewno. Jeśli samo popchnięcie jej nie wystarczy, żeby osiągnąć cel, bez najmniejszych skrupułów sięgnie po jakiś ciężki przedmiot. Na przykład, po marmurowy wałek do ciasta.

– To nie twoja sprawa, Sam Marchant – oświadczyłam. – Lepiej wracaj do roboty. Ja muszę zadzwonić po karetkę. Tylko pozbieraj listy i rachunki, bo jak ludzie ich nie popłacą, nadawcy dobiorą ci się do tyłka.

– Pani Donovan nie jest potrzebna karetka, a ja nie zamierzam się stąd nigdzie ruszać – powiedział, schodząc dwa stopnie niżej i nie spuszczając ze mnie oczu. – Zamiast po karetkę, niech pani lepiej zadzwoni do Andy’ego Bissette’a.

No i jak wiecie, tak właśnie postąpiłam. Sammy Marchant stał nie opodal, patrząc, jak rozmawiam przez telefon. Kiedy odłożyłam słuchawkę, pozbierał rozsypane listy (co rusz zerkając przez ramię, jakby chciał się upewnić, czy nie skradam się, żeby zdzielić go wałkiem), a potem stanął u dołu schodów i warował jak pies, który zdybał przestępcę. Nic nie mówił i ja również milczałam. Przyszło mi do głowy, że mogłabym przejść przez jadalnię i kuchnię do tylnych schodów, wbiec na górę i usunąć halkę. Ale co by to dało? Przecież Sammy ją widział, nie? A wałek do ciasta i tak wciąż leżał obok Very…

Wkrótce ty, Andy, zjawiłeś się z Frankiem, a jakiś czas później pojechałam do naszego nowego komisariatu policji i złożyłam zeznania. Ponieważ było to zaledwie wczorajszego popołudnia, pamiętasz, co mówiłam, prawda? Nie wspomniałam ani słowem o halce, a kiedy spytałeś o wałek do ciasta, odparłam, że sama dobrze nie wiem, skąd się wziął na schodach. Tylko tyle umiałam powiedzieć, zupełnie jakby mózg odmówił mi posłuszeństwa i jakbym miała na czole tabliczkę: GŁÓWKA NIE DZIAŁA.

Kiedy podpisałam zeznania, wsiadłam do samochodu i wróciłam do domu. Wszystko odbyło się szybko i spokojnie – chodzi mi o składanie zeznań – wiec niemal uwierzyłam, że nie mam się co martwić. Bo przecież jej nie zabiłam; naprawdę sama spadła ze schodów. Powtarzałam to sobie cały czas i zanim skręciłam na podjazd przed chałupą, prawie zdołałam się przekonać, że wszystko będzie w porządku.

Ten stan pewności trwał krótko – ulotnił się, gdy doszłam do kuchennych drzwi. Tkwiła tam, przypięta pinezką, niewielka kartka papieru. Były na niej ślady potu, jakby została wyrwana z notesu, który jakiś facet długo nosił w tylnej kieszeni spodni. TYM RAZEM CI SIĘ NIE UDA – nabazgrał ktoś. Tylko tyle. Ale to i tak dużo, nie uważacie?

Weszłam do środka i otworzyłam okna w kuchni, żeby” pozbyć się stęchłego zapachu. Jest to zapach, którego nie cierpię, a który od dawna unosi się w całym domu i żadne wietrzenie nie pomaga. Częściowo bierze się stąd, że rzadko bywam u siebie, bo mieszkam, a przynajmniej dotąd mieszkałam u Very, a częściowo – lub może przede wszystkim – stąd, że dom jest martwy… tak samo martwy jak Joe i mały Pete.

Domy też żyją. Czerpią życie od ludzi, którzy w nich mieszkają; naprawdę w to wierzę. Nasza nieduża parterowa chałupa przeżyła śmierć Joego i rozstanie ze starszymi dziećmi, kiedy wyjechały na studia. Selena dostała się do Vassar, gdzie przyznano jej pełne stypendium (pieniądze odłożone na naukę, o które tak się martwiłam, wydała na ubrania i podręczniki), a Jim zdecydował się na pobliski University of Maine w Orono. Dom przetrwał nawet wieść z Sajgonu, że mały Pete zginął, kiedy w baraku nastąpił wybuch. Wydarzyło się to wkrótce po jego przyjeździe do Wietnamu i niespełna dwa miesiące przed końcem tego całego cyrku. Widziałam w telewizji u Very, jak ostatnie helikoptery odlatują z dachu ambasady amerykańskiej; płakałam i płakałam. Mogłam sobie pozwolić na łzy i nie bać się ironicznych komentarzy, bo Vera akurat wybrała się do Bostonu na wielkie zakupy.

Ale po pogrzebie małego Pete’a dom umarł. Ostatni żałobnicy wyszli i zostaliśmy sami: ja, Selena oraz Jim. Jim mówił o polityce. Dostał pracę jako kierownik urzędu miejskiego w Machias – całkiem nieźle jak na chłopaka świeżo po studiach – i za rok czy dwa zamierzał startować do stanowego senatu.

Selena opowiadała o zajęciach, jakie prowadzi w Albany Junior College – było to zanim przeniosła się do Nowego Jorku i zaczęła utrzymywać wyłącznie z pisania. Nagle ucichła. Sprzątałyśmy właśnie talerze ze stołu; od razu coś wyczułam. Obróciłam się szybko i zobaczyłam, jak łypie na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami. Wiecie pewnie, że czasem rodzicom udaje się czytać w myślach dzieci, ale ja nie musiałam nic czytać; i bez tego wiedziałam, o czym córka myśli. Nie zapomniała. Dojrzałam w jej oczach te same pytania, co dwanaście lat temu, kiedy podeszła do mnie, gdy stałam pośród fasoli i ogórków w ogródku warzywnym: „Czy mu coś zrobiłaś?” „Powiedz, czy przeze mnie?” i: „Jak długo będę jeszcze ponosiła karę?”

Podeszłam do niej, Andy, i objęłam ją mocno. Ona też mnie objęła, ale miałam wrażenie, że stoi jakoś tak sztywno – jakby kij połknęła – i właśnie wtedy poczułam, że życie ulatuje z domu. To było jak ostatni oddech umierającego. Myślę, że Selena również poczuła. Jim nie. Jim do dziś umieszcza zdjęcie domu na swoich ulotkach reklamowych – chałupa ma świadczyć o jego prostym pochodzeniu, i rzeczywiście podoba się wyborcom – bo nie wie, że dom umarł; nie wie, bo tak naprawdę nigdy go nie kochał. Zresztą dlaczego miał kochać, na miłość boską? Dla Jima dom był miejscem, do którego wracał po szkole, miejscem, gdzie ojciec wciąż mu dokuczał, przezywając go wymoczkiem i molem książkowym. Już prędzej uważał za swój dom Cumberland Hall, akademik, w którym mieszkał jako student.

Stara chałupa na East Lane była jednak domem dla mnie, a także dla Seleny. Myślę, że moja kochana córka mieszkała tu jeszcze długo po tym, jak strząsnęła ze stóp pył naszej wyspy; myślę, że mieszkała tu we wspomnieniach… w sercu… w snach. I w nocnych koszmarach.

A stęchłego zapachu nie sposób się pozbyć.

Usiadłam przy jednym z otwartych okien, żeby przez chwilę pooddychać świeżym morskim powietrzem, ale potem coś mnie naszło i uznałam, że powinnam zamknąć drzwi na klucz. Drzwi frontowe zamknęłam bez trudu, ale zasuwa na drzwiach kuchennych zacięła się; nawet nie chciała drgnąć. Dopiero gdy wpuściłam do środka kilka kropli oliwy, udało mi się ją przesunąć. Po prostu zardzewiała. Choć zdarzało się, że przez pięć czy sześć dni pod rząd nie wychodziłam od Very, nie pamiętam, kiedy ostatni raz zamykałam dom na klucz.

Ogarnęło mnie przygnębienie. Poszłam do sypialni, położyłam się i zakryłam głowę poduszką; robiłam tak jako dziecko, kiedy odsyłano mnie do łóżka za karę, że byłam niegrzeczna. I zaczęłam ryczeć. Płakałam jak bóbr. Aż trudno uwierzyć, że można mieć w sobie tyle łez. Płakałam nad Verą, Selena i małym Pete’em; płakałam chyba nawet nad Joem. Ale przede wszystkim płakałam nad sobą. Płakałam, aż nos mi się cały zatkał i rozbolał mnie brzuch. Wreszcie zasnęłam.

Kiedy się obudziłam, było ciemno i dzwonił telefon. Wstałam i ruszyłam po omacku do salonu. Podniosłam słuchawkę; ledwo powiedziałam „halo”, gdy odezwał się kobiecy głos.

– To morderstwo nie ujdzie ci płazem. Chyba o tym wiesz. Jeśli prawo cię nie ukarze, ukarzemy cię my. Nie jesteś taka mądra, jak ci się wydaje. Nie chcemy, Dolores Claiborne, żeby na naszej wyspie żyła morderczyni, i są wśród nas dobrzy chrześcijanie, którzy zadbają o to, byśmy nie musieli.

W pierwszej chwili myślałam, że nadal śpię, taka byłam skołowana. Zanim wreszcie zdałam sobie sprawę, że to wcale nie sen, kobieta zdążyła odwiesić słuchawkę. Skierowałam się do kuchni, żeby zaparzyć kawę albo wziąć butelkę piwa z lodówki, kiedy ponownie zaterkotał telefon. Znów dzwoniła jakaś kobieta, ale inna niż poprzednio. Zaczęła mi tak paskudnie ubliżać, że szybko odłożyłam słuchawkę. Miałam ochotę ponownie się rozpłakać, ale się opanowałam. Zamiast tego wyłączyłam telefon. Poszłam do kuchni i wzięłam piwo, ale jakoś mi nie smakowało, więc w końcu prawie całe wylałam do zlewu. Najchętniej wypiłabym odrobinę szkockiej, ale od śmierci Joego nie trzymam w domu ani kropli mocnych trunków.

Nalałam sobie szklankę wody, jednak odrzucił mnie jej zapach – zapach miedziaków noszonych przez cały dzień w spoconej dziecięcej dłoni. Przypomniała mi się tamta noc pośród krzaków jeżyn, kiedy od studni zaleciał mnie identyczny zapach, a to z kolei przypomniało mi dziewczynkę w pasiastej sukience i o ustach pociągniętych różową szminką. Rano przemknęło mi przez myśl, że jest już dorosłą kobietą i znajduje się w tarapatach. Teraz zastanawiałam się, gdzie może być i co się z nią dzieje. Choć może się to wam wydać dziwne, nie przyszło mi do głowy wątpić, czy naprawdę istnieje; wiem, że istnieje. Akurat tego nie kwestionowałam nigdy.

Ale mniejsza; znów odchodzę od tematu, a moja gęba, niczym piesek za swoją panią, leci tam, gdzie myśli. Zaczęłam mówić, że woda z kranu smakowała mi nie bardziej niż chluba browaru Budweisera – nawet dwie kostki lodu nie mogły zabić zapachu miedziaków – więc w końcu nalałam sobie oranżady, którą trzymani w lodówce dla bliźniaków Jima, po czym usiadłam przed telewizorem i obejrzałam jakąś głupią komedię. Na kolację podgrzałam sobie gotowe mrożone danie, ale ponieważ nie miałam apetytu, zsunęłam wszystko z talerza do kubła na śmieci. Wzięłam jeszcze oranżady, wróciłam do salonu i znów usiadłam przed telewizorem. Jedna komedia się skończyła i zaczęła, następna, ale miałam wrażenie, że niczym się od siebie nie różnią. Pewnie dlatego, że w ogóle nie potrafiłam się skoncentrować.

Nie próbowałam wymyślić, co ze sobą począć; czasem lepiej nic nie planować wieczorem, bo wtedy umysł często bywa najmniej sprawny. Ilekroć wpadnie się na jakiś pomysł po zachodzie słońca, dziewięć razy na dziesięć trzeba rano zastanawiać się od początku. Więc tylko siedziałam, a kiedy skończyły się wiadomości lokalne i rozpoczął program Carsona, znów zasnęłam.

Miałam sen. Byłam w nim ja i Vera, z tym że Vera wyglądała jak przed wielu laty, kiedy jeszcze żył Joe, a nasze dzieci, jej i moje, ledwo odrosły od ziemi. W tym śnie Vera myła talerze, a ja je wycierałam. Ale nie robiłyśmy tego w kuchni, tylko przy żelaznym piecu u mnie w salonie. I to było najdziwniejsze, bo Vera nigdy mnie nie odwiedziła – ani razu przez całą naszą znajomość.

Znajdowała się jednak u mnie w tym śnie. Talerze – nie moje stare, ale jej nowy komplet firmy Spode – leżały w plastikowej misce, którą umieściłyśmy na piecu. Gdy tylko Vera kończyła myć talerz, podawała go mnie, ale każdy wymykał mi się z rąk i rozbijał o cegły, na których stoi piecyk.

– Musisz bardziej uważać, Dolores – mówiła. – Kiedy zdarzają się wypadki, człowiek musi być ostrożny, bo może wszystko sknocić.

Obiecywałam jej, że będę się pilnować, że będę się starać, ale kolejny talerz znów wyślizgiwał mi się z palców, po nim następny i następny.

– Kiepsko ci idzie – oświadczyła w końcu. – Zobacz, wszystko knocisz!

Spojrzałam w dół, ale zamiast porozbijanych talerzy, na cegłach leżały szczątki protezy Joego i kawałki kamienia.

– Nie podawaj mi więcej, Vero – poprosiłam wybuchając płaczem. – Wycieranie talerzy przerasta moje siły. Może jestem za stara, sama nie wiem, ale nie chcę potłuc wszystkich!

Ale podawała mi je dalej, ja zaś je upuszczałam, a dźwięk, który się rozlegał, kiedy się tłukły o cegły, stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie bardziej przypominał salwy armatnie niż odgłos, jaki wydają kruche porcelanowe naczynia, gdy uderzają o coś twardego i pękają. Nagle zorientowałam się, że śnię, a te hałasy nie mają nic wspólnego z moim snem. Podskoczyłam tak gwałtownie, że o mało nie spadłam z fotela na podłogę. Znów usłyszałam ten dźwięk i tym razem poznałam, że to wystrzał ze strzelby.

Wstałam i podeszłam do okna. Drogą przejeżdżały dwie półcieżarówki. W skrzyni pierwszej znajdowała się jedna osoba, w skrzyni drugiej dwie. Wszystkie trzy miały strzelby i co kilka sekund któraś strzelała w niebo. Widziałam błyski, po których zaraz rozlegało się głośne „bum”. Widziałam również, że faceci (bo chyba byli to faceci) chwieją się na wszystkie strony, a oba pojazdy jadą zygzakiem, i domyśliłam się, że zarówno pasażerowie, jak i kierowcy są pijani w trzy dupy. Jedną z półciężarówek rozpoznałam…

Słucham?

Nie, Andy, nie powiem – dość, że sama mam kłopoty. Nie zamierzam robić komuś koło pióra dlatego, że trochę sobie postrzelał po pijaku. Chyba jednak nie rozpoznałam żadnego z pojazdów.

W każdym razie otworzyłam okno, kiedy przekonałam się, że strzelają tylko do wiszących nisko chmur. Pomyślałam, że pewnie zawrócą przy pagórku, tam gdzie jest polana, i tak też się stało. Jedna z półciężarówek omal nie ugrzęzła w błocie; to dopiero byłby numer!

Wracali, waląc w klaksony, gwiżdżąc i wrzeszcząc jak najęci. Zwinęłam w trąbkę dłonie, przyłożyłam do ust i zawołałam ile sił w płucach:

– Wynoście się! Ludzie chcą spać o tej porze!

Chyba ich porządnie wystraszyłam tym krzykiem, bo jeden pojazd skręcił tak nagle, że prawie wpadł do rowu, a facet stojący w skrzyni drugiej półcieżarówki (tej, co to mi się zdawało, że ją rozpoznałam) poleciał do przodu i niemal przekoziołkował przez szoferkę. Mam niezłe płuca i umiem zrobić z nich użytek; naprawdę mało kto potrafi ryczeć głośniej ode mnie.

– Spierdalaj z Little Tall, ty wredna morderczynie! – zawołał któryś, i znów wypalili parę razy w niebo. Ale chcieli mi tylko pokazać, jacy z nich chojracy, bo już nie zawrócili. Słyszałam, jak oddalają się w kierunku miasteczka oraz – idę o zakład – tego cholernego baru, który otwarto przed dwoma laty. Strzelały im rozklekotane tłumiki, a silniki wyły, gdy redukowali biegi na zakrętach; dorośli faceci, kiedy popiją sobie i wsiądą do samochodów, zachowują się jak smarkacze.

Mój nastrój uległ całkowitej zmianie. Już się nie bałam i raz na zawsze odeszła mi ochota do płaczu. Byłam potwornie wściekła, choć nie aż tak, bym nie potrafiła jasno myśleć albo nie rozumiała, dlaczego ludzie postępują w ten sposób. Może wściekłość mogłaby mnie zaślepić, ale przypomniałam sobie spojrzenie Sammy’ego Marchanta, kiedy klęczał na schodach i patrzył to na wałek, to na mnie – jego oczy były ciemne jak ocean za linią burzy, podobnie jak oczy Seleny tamtego dnia w ogrodzie.

Wiedziałam, że będę musiała tu wrócić, Andy, ale dopiero kiedy ci faceci odjechali, zrozumiałam, że nie mogę nic przemilczać ani zatajać, że muszę powiedzieć wszystko, jak na spowiedzi. Położyłam się do łóżka i spałam spokojnie do za kwadrans dziewiąta. Od dnia ślubu nie spałam tak długo. Pewnie chciałam dobrze wypocząć, żeby potem móc gadać przez całą pieprzoną noc.

Zamierzałam przyjść tu natychmiast po wstaniu – im szybciej wypije się gorzkie lekarstwo, tym lepiej – ale coś mnie zatrzymało w domu. Gdyby nie to, znacznie wcześniej opowiedziałabym wam całą tę historię.

Wykąpałam się i zanim jeszcze ubrałam, włączyłam z powrotem telefon. Noc się skończyła, wiedziałam już, że nie śnię, że wszystko dzieje się na jawie. I jeśli ktoś zadzwoni, żeby mi nawymyślać, to nie pozostanę dłużna, nawrzucam mu od anonimowych tchórzy i łajdaków. I rzeczywiście, ledwo naciągnęłam pończochy, zaterkotał telefon. Podniosłam słuchawkę, gotowa puścić wiąchę, ale kobiecy głos spytał:

– Halo? Czy mogłabym mówić z panią Dolores Claiborne?

Domyśliłam się, że to międzymiastowa, bo w słuchawce rozlegał się charakterystyczny pogłos.

– Przy aparacie – powiedziałam.

– Tu Alan Greenbush – oznajmiła moja rozmówczyni.

– Dziwne – rzekłam, nie bawiąc się w żadne grzeczności. – Przecież Alan to męskie imię.

– Dzwonię z jego biura – wyjaśniła takim tonem, jakby jeszcze nigdy w życiu nie słyszała równie głupiej odżywki. – Proszę sekundę poczekać. Zaraz przełączę pana Greenbusha.

Jej telefon zaskoczył mnie, więc w pierwszej chwili nie skojarzyłam, o kogo chodzi – nazwisko wydało mi się znajome, ale nie wiedziałam skąd.

– A w jakiej sprawie? – zapytałam w końcu.

Nastąpiła cisza, jakby kobieta nie była upoważniona do udzielania żadnych wyjaśnień, ale w końcu powiedziała:

– O ile mi wiadomo, sprawa dotyczy pani Very Donovan. Proszę zaczekać, dobrze?

Wreszcie skojarzyłam: Greenbush przysyłał Verze te wszystkie grube koperty nadawane listem poleconym.

– Ano – powiedziałam.

– Słucham?

– Ta, zaczekam.

– Dziękuje.

Rozległ się trzask. Stałam w bieliźnie, ze słuchawką przy uchu, i czekałam. Wydawało mi się, że piekielnie długo, ale oczywiście trwało to zaledwie kilka chwil. Przyszło mi do głowy, czy nie wykryli, że podpisywałam się za Verę, fałszowałam jej podpis. Było to dość prawdopodobne, bo choć się mówi, że nieszczęścia chodzą parami, zwykle jak się jedno przydarzy, następne obłażą człowieka jak robactwo.

– Pani Claiborne? – odezwał się wreszcie męski głos.

– Tak, Dolores Claiborne – potwierdziłam.

– Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie policja z Little Tall i powiadomiła o zgonie Very Donovan. Ponieważ skontaktowali się ze mną dość późno, postanowiłem zatelefonować do pani dopiero dziś rano.

Miałam ochotę mu powiedzieć, że mieszkańcy wyspy nie mają tak wyszukanych manier i dzwonią bez względu na porę, ale ugryzłam się w język.

Chrząknął, po czym rzekł:

– Pięć lat temu otrzymałem od Very Donovan list, w którym pozostawiła mi instrukcje, że w ciągu dwudziestu czterech godzin od jej zgonu mam przekazać pani pewne informacje dotyczące jej majątku. – Znów chrząknął. – Aczkolwiek później wielokrotnie rozmawiałem z panią Donovan przez telefon, były to ostatnie pisemne instrukcje, jakie od niej dostałem. – Mówił suchym, monotonnym tonem; bałam się, że będzie tak gadać bez końca.

– Przejdźże wreszcie do sedna, człowieku! – zawołałam. – Oszczędź mi długiego wstępu i mów, o co chodzi!

– Mam przyjemność poinformować panią, że jeśli nie liczyć drobnego zapisu na rzecz domu dla sierot Mali Wędrowcy Nowej Anglii, jest pani jedyną spadkobierczynią pani Donovan.

Zaniemówiłam z wrażenia; jedyne, o czym myślałam, to jak Verze udało się z czasem rozgryźć mój wybieg z odkurzaczem.

– Otrzyma pani dzisiaj telegram potwierdzający moje słowa – kontynuował. – Cieszę się, że mogłem panią osobiście zawiadomić; pani Donovan pozostawiła bardzo wyraźne polecenia w tej sprawie.

– Ano, jej polecenia zawsze były wyraźne – przyznałam.

– Niewątpliwie odejście pani Donovan bardzo panią zasmuciło, podobnie jak nas wszystkich, ale musi pani wiedzieć, że jest pani teraz niezmiernie bogatą kobietą. Gdyby pani czegokolwiek potrzebowała, proszę pamiętać, że równie chętnie będę służył pani pomocą jak pani Donovan. Oczywiście zadzwonię powiadomić panią o przebiegu postępowania spadkowego, ale nie przewiduję żadnych problemów ani opóźnienia. Prawdę rzekłszy…

– Chwileczkę, nie tak prędko – powiedziałam, a raczej wychrypiałam, bo zupełnie zaschło mi w gardle. Mój głos przypominał rechot żaby w wyschłej sadzawce. – O jakiej sumie mówimy?

Oczywiście wiedziałam, Andy, że Vera ma pieniądze, choć przez ostatnie kilka lat nosiła tylko flanelowe koszule nocne i jadała wyłącznie zupy Campbella i pożywki dla dzieci Gerbera. Znałam jej dom, widziałam samochody i czasami zerkałam okiem na te papiery, które przychodziły w miękkich kopertach, kiedy je podpisywałam. Niektóre dotyczyły rozporządzeń akcjami, a jeśli ktoś sprzedaje dwa tysiące akcji firmy Upjohn i kupuje cztery tysiące akcji elektrowni w dolinie Missisipi, to chyba nie grozi mu przeprowadzka do przytułku dla ubogich.

Nie myślcie, że pytałam o pieniądze po to, żeby natychmiast wystąpić o karty kredytowe albo zaszaleć i zamówić co się da z katalogu Searsa. Broń Boże! Chodziło mi o coś zupełnie innego. Wiedziałam, że z każdym dolarem, który mi zostawiła, wzrośnie liczba osób przekonanych, że ją zamordowałam – i chciałam się zorientować, ilu przybędzie mi wrogów. Podejrzewałam, że zostawiła mi sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt tysięcy… choć pewnie mniej, bo przecież Greenbush wspomniał, że istnieje też zapis na rzecz sierocińca.

Coś jeszcze nie dawało mi spokoju – jakaś niejasna myśl tłukła mi się po głowie niczym natrętna mucha. Coś było nie tak. Ale nie mogłam sobie uprzytomnić co, podobnie jak nie od razu skojarzyłam, kim jest Greenbush, kiedy sekretarka wymieniła jego nazwisko.

Powiedział coś, czego do końca nie zrozumiałam. Jakby ble-ble-ble-rzędu-trzydziestu-milionów-dolarów.

– Mógłby pan powtórzyć? – poprosiłam.

– Po odliczeniu podatków, kosztów sądowych i innych powinna pani otrzymać sumę rzędu trzydziestu milionów dolarów.

Dłoń na słuchawce ścierpła mi, tak jak to się czasem dzieje w nocy. Człowiek budzi się i zdaje sobie sprawę, że spał z ręką pod sobą – nie ma w niej czucia, a zarazem czuje mrowienie. W stopach też czułam mrowienie i nagle znów wydało mi się, że cały świat jest ze szkła.

– Przepraszam bardzo. – Chociaż mówiłam jasno i zrozumiale, odnosiłam wrażenie, że nie ma żadnego związku między ruchem moich ust a dźwiękiem, który się z nich wydobywa. Zupełnie jakby moje wargi trzepotały się chaotycznie niczym okiennice na wietrze. – Mamy nie najlepsze połączenie. Wydało mi się, że wspomniał pan coś o milionie. – Po czym roześmiałam się, żeby mu pokazać, że wiem, jakie to absurdalne, ale gdzieś w duchu chyba wiedziałam, że wcale nie jest, bo jeszcze nigdy w życiu nie śmiałam się równie sztucznie. – Hy-hy-hy.

– Bo istotnie wspomniałem o milionie – rzekł Greenbush. – Wspomniałem nawet o trzydziestu milionach.

I wiecie co? Pewnie parsknąłby śmiechem, gdyby nie to, że pieniądze przypadły mi w udziale w związku ze śmiercią Very Donovan. Był podniecony – jego głos brzmiał sucho i monotonnie, ale facet był podniecony jak cholera. Myślę, że czuł się jak John Bearsford Tipton, ten bogacz, który kiedyś rozdawał po milion dolarów w programie telewizyjnym. Greenbush chciał prowadzić moje sprawy – to oczywiście nie ulegało wątpliwości, bo dla takiego gościa jak on forsa jest tym, czym kolejka elektryczna dla dziecka, byłby więc niepocieszony, gdyby kto inny obracał pieniędzmi Very – ale przede wszystkim sprawiało mu frajdę słuchać, jak się jąkam i zacinam.

– Nie rozumiem – powiedziałam tak słabym głosem, że sama ledwo go słyszałam.

– Wyobrażam sobie, jak pani się czuje. To rzeczywiście ogromna suma pieniędzy, więc chwilę potrwa, zanim pani się przyzwyczai.

– A tak naprawdę, to ile tego jest? – spytałam i jak Boga kocham, tym razem parsknął śmiechem. Gdyby był koło mnie, Andy, chyba kopnęłabym go w tyłek.

– Trzydzieści milionów dolarów.

Miałam wrażenie, że ręka nie tyle mi ścierpła, co zgłupiała i zaraz upuści słuchawkę. Ogarnął mnie strach. Czułam się tak, jakby ktoś wślizgnął się do mojej głowy i wywijał w kółko stalowym kablem. Powtarzałam w myślach „trzydzieści milionów dolarów”, ale były to tylko słowa. Kiedy usiłowałam sobie wyobrazić, co one oznaczają, jedyny obraz, jaki pojawił mi się w głowie, przypominał rysunki z komiksów z Kaczorem Sknerą, które Jim czytywał małemu Pete’owi, kiedy ten miał cztery czy pięć lat. Ujrzałam ogromny skarbiec pełen monet i banknotów, lecz zamiast Kaczora Sknery w okrągłych binoklach balansujących na dziobie, depczącego po forsie łapami w getrach, widziałam siebie, w domowych kapciach, robiącą to samo. A potem obraz rozpłynął się i przypomniałam sobie Sammy’ego Marchanta, jak przenosił wzrok z wałka na mnie i z powrotem na wałek. Jego oczy wyglądały dokładnie tak samo jak Seleny owego dnia w ogródku warzywnym: były ciemne i pełne pytań. Następnie przypomniała mi się kobieta, która zadzwoniła powiedzieć, że dobrzy chrześcijanie nie mają ochoty żyć na jednej wyspie z morderczynią. Cóż ona i jej przyjaciółki pomyślą, kiedy dowiedzą się, że zarobiłam na śmierci Very trzydzieści milionów dolarów! I to sprawiło, że wpadłam w panikę.

– Nie może mi pan tego zrobić! – zawołałam zdenerwowana. – Słyszy pan? Nie zmusi mnie pan do wzięcia tych pieniędzy!

Tym razem on powiedział, że chyba mnie nie dosłyszał – że połączenie szwankuje gdzieś na linii. Wcale się nie zdziwiłam. Jeśli taki facet jak Greenbush słyszy, że ktoś nie chce przyjąć trzydziestu milionów, jedyne, co mu przychodzi do głowy, to że nawala telefon. Otworzyłam usta, by mu powtórzyć, żeby zabrał ten szmal w cholerę, oddał wszystko domowi dla sierot Mali Wędrowcy Nowej Anglii, kiedy nagle zrozumiałam, co tu jest nie tak. Ta myśl uderzyła mnie z taką siłą, jakby mi spadła na głowę tona cegieł.

– Donald i Helga! – wrzasnęłam niczym uczestnik gry telewizyjnej, który w ostatniej sekundzie przypomina sobie prawidłową odpowiedź.

– Słucham? – spytał trochę niepewnie.

– Jej dzieci! – zawołałam. – Syn i córka! To im się należą pieniądze, nie mnie! Oni są jej najbliższą rodziną, a ja tylko służącą!

Nastąpiła długa cisza; już myślałam, że połączenie zostało przerwane, i bynajmniej się tym nie zmartwiłam. Prawdę mówiąc, czułam się tak, jakbym za chwilę miała zemdleć. Zamierzałam odłożyć słuchawkę, kiedy Greenbush powiedział jakimś takim płaskim, dziwnym tonem:

– Więc pani nie wie.

– Niby o czym? Wiem, że Vera miała syna imieniem Donald i córkę imieniem Helga! Wiem, że byli za dumni, żeby odwiedzić matkę, chociaż ich pokoje zawsze na nich czekały. Ale chyba nie machną ręką na szmal, który należy im się po jej śmierci!

– Więc pani nie wie – powtórzył. A potem, jakby pytał siebie, a nie mnie, rzekł: – Czy to możliwe, żeby po tylu latach pracy u Very Donovan o niczym pani nie wiedziała? Czy to możliwe? Czy Kenopensky nic pani nie powiedział? – I zanim zdołałam wtrącić słowo, sam zaczął udzielać sobie odpowiedzi. – Tak, oczywiście, że to możliwe. Jeśli pominąć wzmiankę, jaka ukazała się nazajutrz w miejscowej gazecie, pani Donovan dopilnowała, żeby sprawa nie nabrała rozgłosu… trzydzieści lat temu, jeśli ktoś miał pieniądze, takie rzeczy były do załatwienia. Chyba nawet nie ukazał się ani jeden nekrolog. – Urwał, po czym zawołał z bezbrzeżnym zdumieniem, jak człowiek, który odkrywa coś nowego i niespodziewanego o kimś, kogo znał całe życie: – Mówiła o nich, jakby nadal żyli! Przez te wszystkie lata!

– Co pan wygaduje za brednie?! – Czułam się, jakbym w brzuchu miała windę, która raptownie opada w dół, a jednocześnie różne rzeczy, różne drobne rzeczy, zaczęły mi się układać w całość. Wcale tego nie chciałam, ale nic nie mogłam poradzić. – Jasne, że mówiła o nich, jakby żyli! A jak miała mówić? Przecież Donald prowadzi firmę zajmującą się handlem nieruchomościami w Arizonie; Golden West Associates! A córka projektuje sukienki w San Francisco… Gaylord Fashions!

Tylko że Vera ciągle czytała opasłe romanse historyczne w miękkich oprawach, które zawsze miały na okładce kobiety w wydekoltowanych sukniach całujące się z mężczyznami o nagich torsach, z serii „Golden West” – nazwa ta widniała u góry każdej książki. I nagle przypomniałam sobie, że Vera urodziła się w niewielkiej miejscowości Gaylord w stanie Missouri. Miałam nadzieję, że może się mylę, że może urodziła się w Galen albo Galesburg, a zarazem wiedziałam, że jednak mam rację. No ale Helga mogła nazwać swoją firmę odzieżową na cześć miasteczka, w którym urodziła się jej matka… tak przynajmniej usiłowałam sobie wmówić.

– Pani Claiborne – zaczął wolno Greenbush, dość niepewnym głosem – mąż pani Donovan zginął w nieszczęśliwym wypadku, kiedy Donald miał piętnaście lat, a Helga trzynaście…

– Wiem! – zawołałam, jakbym chciała go przekonać, że skoro wiem o tym, wiem o wszystkim.

– …i wkrótce później bardzo popsuły się stosunki między panią Donovan a jej dziećmi.

O tym również wiedziałam. Pamiętałam, jak ludzie dziwili się, że dzieci są takie ciche, kiedy pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku przyjechały spędzić wakacje na wyspie, i jak kilka osób wspomniało, że właściwie nigdy nie widuje się ich razem z matką, choć pan Donovan zginął w wypadku przed rokiem; zwykle tragedie sprawiają, że między ludźmi zacieśniają się więzy… choć może w przypadku ludzi z miasta dzieje się inaczej. A potem przypomniałam sobie jeszcze coś, coś, o czym Jimmy DeWitt opowiedział mi tamtego roku jesienią.

– Potwornie się pokłócili w restauracji, tuż po czwartym lipca – rzekłam. – Chłopiec i dziewczynka wyjechali nazajutrz. Pamiętam, że ten jej fagas… to znaczy Kenopensky… zawiózł ich na ląd tą ogromną motorówką, którą wtedy mieli.

– Tak – przyznał Greenbush. – Tak się składa, że wiem od Teda Kenopensky’ego, o co wybuchła kłótnia. Donald zrobił na wiosnę prawo jazdy i pani Donovan dała mu w prezencie urodzinowym samochód. Helga uparła się, że też chce samochód. Vera, czyli pani Donovan, usiłowała wytłumaczyć córce, że to idiotyczny pomysł, że samochód nie zda się jej na nic, skoro nie ma prawa jazdy, a prawa jazdy nie dostanie, dopóki nie skończy piętnastu lat. Helga odpowiedziała, że piętnaście lat to wymóg w Maryland, ale nie w Maine, gdzie wystarczy czternaście… dokładnie tyle, ile wówczas miała. Czy tak rzeczywiście jest w Maine, pani Claiborne, czy mała to sobie ubzdurała?

– Tak było – odparłam. – Zdaje się, że potem też podnieśli do piętnastu. Panie Greenbush, jaki wóz kupiła Vera synowi na urodziny… corvette?

– Tak. Skąd pani o tym wie, pani Claiborne?

– Chyba widziałam kiedyś zdjęcie – oznajmiłam, ale prawie nie słyszałam własnego głosu. Słyszałam, co mówiła Vera, kiedy leżała na schodach: „Mam dość patrzenia, jak w blasku księżyca wyciągają dźwigiem corvette z kamieniołomu, mam dość patrzenia, jak woda wylewa się z otwartego okna od strony pasażera…”

– Dziwię się, że trzymała zdjęcie wozu – oświadczył Greenbush. – Donald i Helga zginęli w tym samochodzie. Stało się to w październiku sześćdziesiątego pierwszego roku, niemal równo rok po śmierci ich ojca. Jeśli się nie mylę, prowadziła dziewczynka.

Jeszcze coś mówił, ale ledwo go słuchałam, Andy – byłam zbyt zajęta wypełnianiem białych plam i robiłam to tak sprawnie, że chyba musiałam wiedzieć, że dzieci Very nie żyją… gdzieś w głębi duszy musiałam o tym wiedzieć od samego początku. Greenbush mówił, że byli pijani i jechali corvette z szybkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy dziewczyna nie wyrobiła się na zakręcie i wóz stoczył się do zalanego kamieniołomu; powiedział, że prawdopodobnie oboje już nie żyli, kiedy dwuosobowy sportowy wóz opadł na dno.

Dodał również, że był to wypadek, ale może wiem ciut więcej o wypadkach od niego.

Może Vera też wiedziała i może od początku zdawała sobie sprawę, że ich sprzeczka w restauracji ma gówno wspólnego z tym, czy Helga zrobi prawo jazdy w stanie Maine czy nie; jak się chce psa uderzyć, zawsze się kij znajdzie. Kiedy doktor McAuliffe spytał, o co się posprzeczałam z Joem, odpowiedziałam, że niby o pieniądze, ale w gruncie rzeczy szło o picie. Przekonałam się, że to, o co ludzie się kłócą, często bywa tylko pretekstem, bo tak naprawdę chodzi im o coś całkiem innego; podobnie i tamtego lata kością niezgody między matką i dziećmi mogło być to, co przydarzyło się rok wcześniej Michaelowi Donovanowi.

Vera ze swoim fagasem zabiła męża, Andy. Nie powiedziała mi tego wprost, ale wyraźnie dała do zrozumienia. Nigdy nie pociągnięto jej do odpowiedzialności, ale członkowie rodziny często dysponują informacjami, o których prawo się nie dowiaduje. Myślę o Selenie… ale to samo pewnie dotyczyło Donalda i Helgi Donovanów. Zastanawiałam się, jak patrzyli na matkę tego lata w sześćdziesiątym pierwszym roku, zanim posprzeczali się w restauracji Harborside i na zawsze opuścili Little Tall. Usiłowałam sobie przypomnieć, jakie mieli oczy, kiedy na nią patrzyli, czy takie jak Selena, kiedy patrzyła na mnie. Nie pamiętam. Może z czasem sobie przypomnę, ale chyba sami rozumiecie, dlaczego specjalnie mi na tym nie zależy.

Szesnastoletni gówniarz jest za młody, stanowczo za młody, żeby prowadzić samochód; a dać takiemu urwisowi jak Donald sportowy wóz, to jakby samemu szukać nieszczęścia. Vera była na tyle inteligentna, że dobrze o tym wiedziała, i musiała potwornie się bać; może i nienawidziła męża, ale syna kochała bardziej niż własne życie. Nie mam co do tego wątpliwości. A jednak sprezentowała mu wóz. Z reguły umiała postawić na swoim, a jednak kiedy Donald był w przedostatniej klasie liceum i pewnie dopiero zaczynał się golić, dała mu do zabawy to niebezpieczne cacko, które on pozwolił prowadzić siostrze. Myślę, że dała mu je z powodu poczucia winy, Andy. Mam nadzieję, że dlatego, a nie ze strachu. Choć mogło się i tak zdarzyć, że dwoje bogatych dzieciaków szantażowało matkę, żeby kupowała im, co chcą, bo wiedziały coś o śmierci ojca. Naprawdę mam nadzieję, że nie to było przyczyną… ale kto wie; chyba rozumiecie sami, że mogło tak być. W świecie, w którym facet miesiącami stara się zaciągnąć do łóżka własną córkę, wszystko jest możliwe.

– Więc nie żyją – powiedziałam do Greenbusha. – Nie żyją oboje…

– Tak – potwierdził.

– Nie żyją od ponad trzydziestu lat.

– Tak – potwierdził znów.

– A wszystko, co mi Vera o nich mówiła, to kłamstwa…

Ponownie chrząknął – sądząc po naszej rozmowie, facet nie potrafi powiedzieć trzech zdań bez czyszczenia sobie gardła – a kiedy się odezwał, po raz pierwszy w jego głosie było coś ludzkiego.

– A co o nich mówiła, pani Claiborne?

Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, Andy, zdałam sobie sprawę, że mówiła mi bardzo wiele, poczynając od lata sześćdziesiątego drugiego roku, gdy pojawiła się na wyspie o dziesięć kilo chudsza niż przed rokiem i o dziesięć lat postarzała. Pamiętam, jak mówiła, że Donald z Helgą pewnie przyjadą na sierpień, wiec żebym sprawdziła, czy mamy płatki owsiane Quaker, bo zawsze jedzą je na śniadanie. Pamiętam, jak wróciła w październiku – właśnie tamtej jesieni Kennedy i Chruszczow przymierzali się do wysadzenia świata – i oznajmiła, że od tej pory znacznie częściej będę ją widywać.

– Donalda i Helgę też – dodała, ale w jej głosie było coś dziwnego, Andy… i w oczach również…

Głównie w oczach, pomyślałam sobie, stojąc tak ze słuchawką w ręce. Na przestrzeni lat jej usta mówiły mi różne rzeczy o tym, gdzie dzieci chodzą do szkoły, co porabiają, jak im się układa w życiu osobistym (Donald ożenił się i miał dwoje dzieci, Helga się rozwiodła), nagle jednak zrozumiałam, że od lata tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku oczy Very cały czas mówiły mi tylko jedno: że dzieci nie żyją. Tak… chociaż może nie były całkiem martwe. Może nie były całkiem martwe, dopóki jedna chuda, przeciętna z wyglądu gospodyni mieszkająca na wyspie przy wybrzeżu stanu Maine wierzyła, że wciąż żyją.

Potem skoczyłam myślami w przód do lata sześćdziesiątego trzeciego roku, kiedy zabiłam Joego – do lata, w którym nastąpiło zaćmienie. Vera dostała hopla na punkcie zaćmienia nie tylko dlatego, że był to wyjątkowy fenomen, który miał się więcej nie powtórzyć za naszego życia. Bynajmniej. Podniecała się zaćmieniem, bo wierzyła, że Donald i Helga przyjadą je obejrzeć. Mówiła o tym bez przerwy, aż do znudzenia. Świadomość, że nie żyją, która wcześniej wyzierała z jej oczu, jakby znikła na wiosnę i na początku lata tego roku.

Wiecie, co myślę? Że gdzieś od marca do połowy lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku Vera Donovan była szalona. Przez te kilka miesięcy naprawdę wierzyła, że jej dzieci wciąż żyją. Wymazała z pamięci obraz corvette wyciąganej z kamieniołomu; zmusiła się do zapomnienia o ich śmierci. Siłą woli przywróciła ich do życia. Chociaż nie, niezupełnie tak. Zaćmiła świadomość ich śmierci, co sprawiło, że dla niej zmartwychwstali.

Zbzikowała i chciała taka pozostać – może żeby mieć z powrotem dzieci, może żeby ukarać samą siebie, może chodziło o jedno i drugie – ale była zbyt zdrowa psychicznie, aby jej się udało. Jakieś osiem, dziesięć dni przed zaćmieniem wszystko zaczęło się psuć. Pamiętam ten okres, jakby to było wczoraj, bo służba uwijała się czyniąc przygotowania do wyprawy promem i do przyjęcia, które miało nastąpić wieczorem. Przez cały czerwiec i na początku lipca Vera była w szampańskim humorze, ale mniej więcej w tym czasie, kiedy pozbyłam się z domu dzieci, wszystko zmieniło się na gorsze. Vera zaczęła się zachowywać jak Królowa Kier z „Przygód Alicji w Krainie Czarów”, wrzeszczała na każdego, kto choćby mrugnął okiem, zwalniając służące za byle przewinienie. Chyba właśnie wtedy skończyła próbować przywrócić dzieci do życia. Od tamtej pory miała pełną świadomość, że nie żyją. Mimo to wydała planowane przyjęcie. Wyobrażacie sobie, ile to wymagało odwagi? Jakiego hartu ducha?

Pamiętam jeszcze coś, co powiedziała – było to parę godzin po tym, jak wstawiłam się za wylaną z pracy Karen Jolander. Podeszła do mnie, kiedy szykowałam się do wyjścia. Byłam pewna, że mnie też wyrzuci na zbity pysk. Zamiast tego dała mi torbę ze sprzętem do oglądania zaćmienia i przeprosiła mnie, co jej się naprawdę nie zdarzało. A potem stwierdziła, że czasem kobieta musi być bezduszną jędzą: „Czasem trzeba być bezduszną jędzą, żeby dać sobie radę w życiu. Czasem tylko to daje ci siłę…”

Ano tak, pomyślałam. Kiedy nie ma się nic, przynajmniej z tego jednego można czerpać siłę. Przynajmniej z tego.

– Pani Claiborne? – powiedział mi do ucha głos; prawie zapomniałam, że wciąż trzymam w ręce słuchawkę. – Jest tam pani jeszcze? Pani Claiborne?

– Jestem – odparłam. Kiedy Greenbush spytał, co mi Vera mówiła o dzieciach, wróciłam wspomnieniami do dawnych smutnych czasów… ale nie bardzo sobie wyobrażałam, żebym mogła to wszystko opowiedzieć jakiemuś facetowi z Nowego Jorku, który nie ma najmniejszego pojęcia o tym, jak my tu żyjemy na Little Tall. I jak Vera żyła na Little Tall. Gość pewnie zna się jak mało kto na akcjach firmy Upjohn i elektrowni w dolinie Missisipi, ale gówno wie o drutach wychodzących ze ścian.

Albo o kotach kurzu.

– Spytałem, co Vera pani mówiła… – zaczął.

– Mówiła, żebym posłała ich łóżka i trzymała zapas płatków owsianych Quaker w spiżarni – odparłam. – Mówiła, że wszystko musi być gotowe, bo w każdej chwili mogą przyjechać.

I była to prawda, Andy; nie cała prawda, ale Greenbush nie musiał wiedzieć nic więcej.

– To zdumiewające! – oświadczył, a ja miałam wrażenie, jakbym słuchała przemądrzałego lekarza, który obwieszcza: „To rak mózgu!”

Gadaliśmy chwilę dłużej, ale nie bardzo kojarzę, co jeszcze mówiłam. Na pewno powiedziałam mu znów, że nie chcę tych pieniędzy, ani jednego centa. Ze sposobu, w jaki się do mnie zwracał – serdecznie, jakby usiłując dodać mi otuchy – domyśliłam się, że kiedy rozmawiał z tobą, Andy, nie powtórzyłeś mu plotek, które Sammy Marchant rozgłasza o mnie na prawo i lewo. Zapewne uznałeś, że nic Greenbushowi do tego, przynajmniej na razie.

Pamiętam, że powiedziałam, aby dał wszystko temu domowi sierot, a on odparł, że nie może. Wyjaśnił, że ja jedna będę w stanie to uczynić, już po zakończeniu postępowania spadkowego (ale największy idiota poznałby po jego głosie, że absolutnie nie wierzy, bym tak postąpiła, kiedy wreszcie zrozumiem, ile dziedziczę), on natomiast, choćby się skichał, nie ma prawa rozporządzać forsą.

Obiecałam, że zadzwonię do niego, gdy tylko będę miała „jaśniejszy obraz całej sprawy”, jak to ujął, i odłożyłam słuchawkę. Po czym przez długi czas nie ruszałam się z miejsca – chyba ponad kwadrans. Byłam przerażona. Czułam, że ze wszystkich stron otaczają mnie pieniądze, przyklejają się do mnie jak do lepu, który mój tata zawieszał w wygódce, kiedy byłam mała. Bałam się, że jak tylko drgnę, przykleją się jeszcze mocniej i owiną wokół mnie tak ciasno, że już nigdy się od nich nie uwolnię.

Kiedy wreszcie się ruszyłam, zupełnie zapomniałam o tym, że zamierzałam udać się do komisariatu i pomówić z tobą, Andy. Prawdę mówiąc, nie pamiętałam nawet o tym, że jestem do połowy ubrana. W końcu wciągnęłam sweter i stare dżinsy, chociaż sukienka, którą sobie wcześniej przygotowałam, czekała na łóżku (i pewnie nadal czeka, chyba że ktoś włamał się do środka i wyładował na niej złość, którą planował wyładować na mnie). Wsunęłam na nogi stare kalosze i byłam gotowa.

Obeszłam biały kamień między szopą a krzakami jeżyn, zatrzymując się na chwilkę, by popatrzeć na kolczaste gałązki i posłuchać, jak szeleszczą na wietrze. Dostrzegłam przez nie betonową pokrywę studni. Kiedy na nią patrzyłam, poczułam dreszcze, jak kiedy rozbiera człowieka grypa albo silne przeziębienie. Następnie polazłam na skróty na Russian Meadow, a potem na sam cypel przy końcu East Lane. Stałam tam przez moment, pozwalając, żeby wiatr znad oceanu zepchnął mi do tyłu włosy i obmył mnie swoim powiewem, tak jak to zawsze robi, po czym zeszłam w dół po schodach.

Nie rób takiej zafrasowanej miny, Frank – zejście wciąż jest zagrodzone sznurem i tablica z ostrzeżeniem nadal tam wisi, ale po tym wszystkim, co przeżyłam, niestraszne mi były rozklekotane schody.

Zeszłam aż na sam dół, po schodach biegnących zygzakiem to w lewo, to w prawo. Kiedyś znajdowała się tam przystań, którą – jak wiecie – starzy ludzie zwą Simmons Dock, ale nie ma już po niej śladu, jeśli nie liczyć kilku słupów i dwóch żelaznych pierścieni, od których płatami odchodzi rdza, umocowanych do granitowej skały. Wyglądają tak, jak pewnie wyglądałyby oczodoły w czaszce smoka, gdyby takie stworzenia naprawdę istniały. Kiedy byłam mała, Andy, wiele razy łowiłam ryby z przystani, i myślałam, że ona zawsze tu będzie, ale prędzej czy później morze wszystko pochłania.

Usiadłam na najniższym stopniu, majtając w powietrzu nogami w kaloszach, i siedziałam tak przez bite siedem godzin. Nastąpił odpływ, a potem i przypływ, zanim wreszcie sobie poszłam.

Z początku próbowałam myśleć o tych pieniądzach, ale nijak nie umiałam ogarnąć rozumem tak ogromnej sumy. Może ludzie, którzy od dziecka tarzają się w szmalu, potrafią to bez trudu, ale mnie zupełnie nie szło. Ilekroć próbowałam, widziałam Sammy’ego Marchanta, jak patrzy najpierw na wałek, a potem na mnie. I tylko z tym jednym kojarzyła mi się – i nadal kojarzy – forsa Very: z podejrzliwym spojrzeniem Sammy’ego Marchanta, kiedy patrzył na mnie pociemniałymi oczami i mówił: „Myślałem, że nie może chodzić. Zawsze mi pani mówiła, że ona nie może chodzić”.

Potem pomyślałam o Donaldzie i Heldze.

– Dasz się nabrać raz, zmądrzeć szybko czas – powiedziałam na głos, siedząc z nogami tak blisko wody, że tryskała na nie piana z rozbryzgujących się fal. – Dasz się nabrać dwa razy, jesteś cymbał bez skazy.

Vera jednak nie nabrała mnie do końca… nie nabrały mnie jej oczy.

Pamiętam, jak kiedyś – gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych – uświadomiłam sobie, że ani razu nie widziałam Donalda i Helgi, odkąd fagas Very odwiózł ich na ląd owego lipcowego dnia w sześćdziesiątym pierwszym roku. I tak to mną wstrząsnęło, że złamałam wieloletnią zasadę, żeby nigdy o nich nie wspominać, chyba że Vera pierwsza coś powie.

– Jak się mają twoje dzieci, Vero? – zapytałam; słowa po prostu same wyskoczyły mi z ust, zanim miałam czas pomyśleć; przysięgam na Boga, że tak właśnie było. – Powiedz, jak im się wiedzie?

Pamiętam, że siedziała wtedy w fotelu w salonie przy jednym z wykuszowych okien i robiła na drutach; kiedy usłyszała moje pytanie, przerwała pracę i podniosła głowę. Tego dnia słońce mocno świeciło; na twarz Very padła wiązka jasnych, rozjarzonych promieni i coś w jej wyglądzie tak mnie przeraziło, że w pierwszym odruchu o mało nie krzyknęłam. Dopiero kiedy mi przeszła ochota do krzyku, zrozumiałam, że zlękłam się oczu Very. Na rozświetlonej promieniami twarzy wyglądały jak dwie czarne, głęboko osadzone kule. Jak oczy Joego, kiedy patrzył na mnie z dna studni… jak czarne kamyki albo bryłki węgla wepchnięte w białe ciasto. Przez moment miałam wrażenie, że widzę widmo. A potem Vera przesunęła nieco głowę i wyglądała jak dawniej, może tylko jakby zbyt dużo wypiła poprzedniego wieczoru. Jeśli rzeczywiście za dużo wypiła, nie byłby to pierwszy raz.

– Sama nie wiem, Dolores – odparła. – Nie utrzymujemy stosunków.

Tylko tyle powiedziała, ale to wystarczyło. Wszystkie historie, które opowiadała mi o dzieciach – teraz wiem, że zmyślone – nie mówiły tak wiele, jak te trzy słowa: „Nie utrzymujemy stosunków”. Siedząc na Simmons Dock rozmyślałam nad tym, jak okrutnie brzmią. Na ich dźwięk ciarki przechodzą mnie po plecach.

Siedziałam i dumałam nad dawnymi czasy, aż w końcu przestałam wspominać i odeszłam z miejsca, gdzie spędziłam większość dnia. Uznałam, Andy, że wszystko mi jedno, w co uwierzysz i w co inni uwierzą. Bo wszystko się skończyło, rozumiesz? Dla Joego, dla Very, dla Michaela Donovana, dla Donalda i Helgi… a także dla Dolores Claiborne. Wszystkie mosty między przeszłością a teraźniejszością zostały spalone. Czas też jest przesmykiem, wierzcie mi, takim samym jak przesmyk między naszą wyspą i lądem, ale jedyny prom, jaki może go przebyć, to pamięć. Jednakże wspomnienia są jak statek-widmo: jeśli człowiek chce, żeby znikły, z czasem się rozpływają.

Mniejsza z tym. Ale zabawne, jaki w końcu sprawy przybrały obrót, prawda? Pamiętam, co kołatało mi po głowie, kiedy wracałam na górę po rozklekotanych schodach – dokładnie to samo co wtedy, gdy ręka Joego wysunęła się ze studni i niemal wciągnęła mnie do środka: „Kto drugiemu dół kopie, wpada weń…” Tak, kiedy uchwyciłam się starej, spękanej balustrady i zaczęłam wspinać z powrotem (niepewna, czy tym razem schody też utrzymają mój ciężar), wydało mi się, że właśnie stało się to, co – jak wiedziałam – musiało się stać. Tyle że wpadnięcie do dołu zajęło mi znacznie dłużej niż Joemu.

Vera również miała dół, który na nią czekał… Przynajmniej za jedno jestem wdzięczna losowi: nie musiałam śnić, tak jak ona, że moje dzieci wróciły do życia… chociaż czasem, kiedy rozmawiam przez telefon z Seleną i słyszę, jak jej się zlewają słowa, to sama nie wiem, czy ktokolwiek z nas ma szansę uciec od bólu i smutków życia. Nie udało mi się jej nabrać, Andy – jestem cymbał bez skazy.

Trudno, zacisnę zęby tak, by to wyglądało na uśmiech – zresztą zawsze tak robiłam – i zniosę wszystko, co los ma dla mnie w zanadrzu. Staram się pamiętać, że przynajmniej dwoje z trójki moich dzieci nadal żyje i powodzi im się znacznie lepiej, niż mogłam oczekiwać, kiedy przyszły na świat, i pewnie znacznie lepiej, niż by im się powodziło, gdyby ich łachmyta ojciec nie miał nieszczęśliwego wypadku dwudziestego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku. Życie to nie zagadka, do której łatwo znaleźć odpowiedź, więc jeśli kiedykolwiek zapomnę zanosić dzięki za to, że moja córka i jeden z synów żyją, podczas gdy oboje dzieci Very zginęło, będę musiała tłumaczyć się z grzechu niewdzięczności, kiedy wreszcie stanę przed obliczem Wszechmogącego. A wcale mi się to nie uśmiecha. I tak mam dość na sumieniu – zbyt wiele grzechów obciąża moją duszę. Słuchajcie; nawet jeśli nie uwierzyliście w każde moje słowo, uwierzcie, kiedy mówię, że wszystko, co zrobiłam, zrobiłam z miłości… z miłości, jaką matka darzy swoje dzieci. To najsilniejsza miłość na świecie i najbardziej niebezpieczna. Największą jędzą na ziemi jest matka przerażona o swoje potomstwo.

Kiedy doszłam na szczyt schodów i stanęłam na pomoście przy przeciągniętym sznurze, patrząc w stronę morza, przypomniał mi się sen, w którym Vera podawała mi talerze, a ja je upuszczałam. Myślałam o dźwięku, który rozległ się, kiedy kamień uderzył Joego w twarz, i o tym, jak te odgłosy były podobne.

Ale głównie myślałam o Verze i o sobie – dwóch jędzach żyjących od lat pod jednym dachem na kawałku skały u wybrzeży Maine. Myślałam o tym, jak te dwie jędze spały ze sobą, kiedy starsza była wystraszona, i jak spędzały całe dni w wielkim domu, dojadając jedna drugiej. Myślałam o tym, jak mnie Vera oszukała, a potem ja ją, i jak bardzo każda z nas się cieszyła, kiedy udawało jej się wygrać rundę. Myślałam o tym, co się działo, kiedy Verę osaczały koty kurzu, jak krzyczała i dygotała niby małe zwierzątko na widok drapieżnika, który chce je rozszarpać na strzępy. Kładłam się wówczas w jej łóżku, obejmowałam ją i czułam, że drży niczym naczynie z delikatnego szkła, które ktoś potrącił trzonkiem noża. Czułam na szyi jej łzy, głaskałam ją po rzadkich, suchych włosach i szeptałam:

– Ciii, kochana… ciii. Te paskudne koty kurzu już sobie poszły. Jesteś bezpieczna. Osłonię cię.

Ale nauczyłam się jednego, Andy; one nigdy nie znikają. Naprawdę nigdy. Wydaje ci się, że już się ich pozbyłaś, że wymiotłaś wszystkie i nie ma ani jednego, ale one wracają. Wyglądają jak twarze, zawsze wyglądają jak twarze osób, których nie chcesz więcej widzieć, czy to we śnie, czy na jawie.

Myślałam o Verze, o tym, jak leżała na schodach, mówiąc, że jest zmęczona i chce mieć wszystko za sobą. I stojąc w mokrych kaloszach na rozklekotanym pomoście, zrozumiałam, dlaczego wybrałam te schody, schody tak przegniłe, że nawet największe łobuzy nie przychodzą się na nich bawić po szkole lub kiedy uciekają na wagary. Otóż ja też byłam zmęczona. Całe życie żyłam według swoich zasad. Nigdy nie wymigiwałam się od pracy ani nie wykręcałam się od zrobienia czegoś, co należało zrobić, choćby to było nie wiem jak nieprzyjemne. Vera miała rację: czasem kobieta musi być bezduszną jędzą, żeby dać sobie radę w życiu, ale wierzcie mi, bycie jędzą to też ciężka praca. Byłam okropnie zmęczona i podobnie jak Vera, chciałam mieć wszystko za sobą. Nagle przyszło mi na myśl, że przecież mogę znów zejść po schodach i tym razem nie zatrzymać się na najniższym stopniu… decyzja należy do mnie.

A potem znów usłyszałam głos Very. Słyszałam ją tak, jak owego wieczoru przy studni – nie w głowie, ale jakby szeptała mi do ucha. I przysięgam, zdjął mnie jeszcze większy strach niż wtedy, bo przynajmniej w sześćdziesiątym trzecim roku Vera żyła.

– Czyś ty oszalała, Dolores? – spytała wyniosłym tonem, zupełnie jakby mówiła „całuj mnie w tyłek”. – Zapłaciłam wyższą cenę niż ty, znacznie wyższą, niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić, a żyłam z tym, co się wydarzyło. Zrobiłam nawet coś więcej. Kiedy pozostały mi już tylko koty kurzu i sny o tym, jak mogłoby wyglądać moje życie, zaakceptowałam je. Koty kurzu… No cóż, może mnie i wykończyły, ale żyłam z nimi przez wiele lat, zanim im się udało. A teraz ciebie dręczą problemy. Jeśli całkiem straciłaś odwagę, jaką miałaś choćby tego dnia, kiedy mi wypaliłaś, że zwolnienie tej Jolander jest podłym postępkiem, to idź. Zejdź i skacz. Bo bez swojej odwagi, Dolores Claiborne, jesteś po prostu jeszcze jedną głupią starą babą.

Cofnęłam się i rozejrzałam wkoło, ale na Wschodnim Cyplu, ciemnym, wilgotnym od bryzy, która nasyca powietrze w wietrzne dni, nie było nikogo prócz mnie. Ani żywego ducha. Stałam jeszcze chwilę, patrząc na chmury wędrujące po niebie – lubię je obserwować, kiedy mkną tak cicho i swobodnie, hen w górze – a potem odwróciłam się i ruszyłam w stronę domu. Po drodze kilka razy przystanęłam, żeby odpocząć, bo po tylu godzinach siedzenia na zimnych, mokrych schodach rozbolał mnie krzyż. Ale jakoś doczłapałam na miejsce. Kiedy weszłam do środka, łyknęłam trzy aspiryny, wsiadłam do samochodu i przyjechałam prosto tutaj.

I to wszystko.

Widzę, Nancy, że nagrałaś chyba z dziesięć tych maleńkich kaset; pewnie twój przemyślny magnetofonik już ledwo dyszy, co? Ja też opadam z sił, ale przyszłam tu opowiedzieć o wszystkim i wreszcie opowiedziałam, a każde moje słowo, każde cholerne słowo, to szczera prawda. Zrób ze mną, co uważasz, Andy; ja zrobiłam swoje i czuję wewnętrzny spokój. A to jest najważniejsze, tak mi się przynajmniej wydaje – być w zgodzie z samym sobą i wiedzieć, kim się jest. Ja to wiem: jestem Dolores Claiborne, której za dwa miesiące stuknie sześćdziesiąt sześć lat, która całe życie głosowała na demokratów i od urodzenia mieszka na wyspie Little Tall.

Zanim, Nancy, wciśniesz STOP i zatrzymasz to swoje urządzenie, chcę jeszcze powiedzieć dwie rzeczy. W ostatecznym rozrachunku najbardziej sprawdzają się jędze… a jeśli chodzi o koty kurzu i inne majaki: całujcie mnie w dupę!


WYCINKI PRASOWE


Z wychodzącego w Ellsworth „American”

z 6 listopada, 1992 (str. 1):


WYSPIARKA OCZYSZCZONA Z ZARZUTÓW


Na rozprawie wyjaśniającej przeprowadzonej w dniu wczorajszym w Machias, Dolores Claiborne, mieszkanka wyspy Little Tall i wieloletnia opiekunka pani Very Donovan, także zamieszkałej na Little Tall, została zwolniona od jakiejkolwiek odpowiedzialności w związku ze śmiercią pani Donovan. Celem rozprawy było ustalenie, czy śmierć pani Donovan nastąpiła w wyniku niedbalstwa lub czynu kryminalnego. Domniemania dotyczące roli panny Claiborne podsycała wiadomość, że pani Donovan, która podobno cierpiała na uwiąd starczy, pozostawiła swojej opiekunce, a zarazem gospodyni, lwią część majątku. Według niektórych źródeł wartość majątku przekracza sumę dziesięciu milionów dolarów.


Z bostońskiego „Globe” z 20 listopada, 1992 (str. 1):


Radosne Święto Dziękczynienia w Somenille


SIEROCINIEC OTRZYMAŁ ANONIMOWY DAR:

30 MILIONÓW DOLARÓW


Wczoraj późnym popołudniem oszołomiony zarząd domu dla sierot Mali Wędrowcy Nowej Anglii ogłosił na naprędce zwołanej konferencji prasowej, że w tym roku, za sprawą prezentu w postaci trzydziestu milionów dolarów pochodzącego od anonimowego dawcy, Gwiazdka zawitała do liczącego sto pięćdziesiąt lat sierocińca nieco wcześniej niż zazwyczaj.

– Powiadomił nas o tym niezwykłym darze Alan Greenbush, renomowany nowojorski prawnik i dyplomowany księgowy – powiedział wyraźnie podniecony Brandon Jaegger, przewodniczący rady nadzorczej sierocińca. – To na pewno nie jest żaden dowcip, choć darczyńca – czy może raczej nasz dobry anioł – pragnie pozostać anonimowy. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo się wszyscy cieszymy.

Jeśli wiadomość o wielomilionowym darze potwierdzi się, nieoczekiwany prezent będzie najwyższą sumą, jaką jakakolwiek instytucja charytatywna w stanie Massachusetts otrzymała od 1938 roku, kiedy to…


Z „The Weekly Tide” z 14 grudnia, 1992 (str. 16):


Nowinki z Little Tall pióra Wścibskiej Netty


Pani Lottie McCandless wygrała w zeszły piątek główną gwiazdkową nagrodę w bingo w Jonesport – $ 240, a to oznacza mnóstwo gwiazdkowych prezentów! Wścibska Netty aż pozieleniała z zazdrości! Ale żarty na bok, gratulacje, Lottie!


Philo, brat Johna Carona, przyjechał z Derry pomóc Johnowi uszczelnić jego łódź „Deepstar” stojącą w suchym doku. W tym świątecznym okresie warto pamiętać o braterskiej miłości, prawda, chłopcy?


Jolene Aubuchon, mieszkająca z wnuczką Patrycją, skończyła w zeszły czwartek układać łamigłówkę z dwóch tysięcy kawałków, przedstawiającą Górę Świętej Heleny. Jolene oświadczyła, że dla uczczenia swoich dziewięćdziesiątych urodzin, które wypadają w przyszłym roku, ułoży łamigłówkę przedstawiającą plafon Kaplicy Sykstyńskiej, składającą się z pięciu tysięcy kawałków! Wielkie brawa, Jolene! Wścibskiej Netty i całej redakcji „Tide” imponuje twój styl!


W tym tygodniu Dolores Claiborne będzie robić zakupy na jedną osobę więcej! Wiedziała, że syn Jim, jeden z filarów partii demokratycznej, zamierza przybyć z rodziną, żeby odpocząć od pracy w senacie stanowym i spędzić święta Bożego Narodzenia na wyspie, ale teraz okazuje się, że córka, znana dziennikarka Selena St. George, również przyjedzie, i to po raz pierwszy od dwudziestu lat! Dolores oświadczyła, że jest „wniebowzięta”. Kiedy Wścibska Netty usiłowała się dowiedzieć, czy będą omawiać najnowszy artykuł Seleny w „Atlantic Monthly”, Dolores odparła z uśmiechem: „Na pewno nie zabraknie nam tematów do rozmowy”.


I jeszcze nasza kronika powracających do zdrowia: Netty dowiedziała się, że Vincent Bragg, który złamał rękę podczas meczu futbolowego w październiku…


październik 1989 – luty 1992

Загрузка...