Leżąc w mroku, nieco uspokojona, zrozumiałam, że mam jedno wyjście: wynieść się z dziećmi z wyspy, i to jak najszybciej. Akurat tego wieczoru cudem powściągnęłam swój gniew, lecz zdawałam sobie sprawę, że następnym razem nie zdołam się pohamować; wewnętrzne oko mi na to nie pozwoli. Jeśli znów dostanę napadu szału, a oko jeszcze wyraźniej ujrzy całą podłość i ohydę Joego, żadna siła na ziemi nie powstrzyma mnie przed zrobieniem mu krzywdy. Nigdy przedtem nie wpadłam w podobnie straszliwą furię, ale widziałam jasno, że w takim stanie nie jestem zdolna panować nad sobą. Postanowiłam więc uciec z dziećmi z Little Tall, zanim będzie za późno. Kiedy jednak wykonałam pierwszy krok, mający nam umożliwić przeprowadzkę na kontynent, przekonałam się, co oznaczał ten dziwny błysk w oczach Joego. Oj, przekonałam!
Odczekałam, aż wszystko się trochę uspokoi, i w któryś piątek wybrałam się promem o jedenastej do Jonesport. Dzieci były w szkole, a Joe wypłynął w morze z Mike’em Stargillem i jego bratem Gordonem, zastawiać więcierze na homary – nie spodziewałam się go wcześniej niż przed samym zachodem słońca.
Miałam ze sobą książeczki oszczędnościowe Seleny i chłopców. Odkładaliśmy pieniądze na studia dzieci od chwili, kiedy się urodziły… a przynajmniej ja odkładałam; Joemu wisiało, czy dzieci pójdą na studia. Kiedy poruszałam ten temat – bo oczywiście za każdym razem to ja go poruszałam – Joe zwykle siedział w fotelu na biegunach, z nosem w „American”, i podnosił gębę tylko po to, żeby powiedzieć:
– Na chuj chcesz posyłać dzieciaki na studia, Dolores? Ja tam nie skończyłem żadnych studiów, a patrz, jak dobrze sobie radzę.
Z bałwanami nie ma co dyskutować, prawda? Skoro Joe uważał, że czytanie gazety, dłubanie w nosie i wycieranie glutów o bieżniki fotela oznacza pełnię sukcesu, dyskusja z nim po prostu mijała się z celem. Ale to mi nie przeszkadzało. Dopóki potrafiłam nakłonić go, by wpłacał coś na ich książeczki, ilekroć trafiała mu się dobra fucha, jak przy budowie drogi, gówno mnie obchodziło, że jego zdaniem wszystkie uczelnie w kraju są w rękach komunistów. Tamtej zimy, kiedy pracował na lądzie przy budowie drogi, zmusiłam go, żeby dał pięćset dolców, choć piszczał jak zarzynane prosię. Mówił, że nic mu nie zostało. Ale wiedziałam, Andy, że wciska mi ciemnotę. Jeśli ten skurwysyn nie zarobił wtedy dwóch tysięcy, a może nawet dwóch i pół, jestem gotowa wycałować knura.
– Dlaczego wiecznie się mnie czepiasz, Dolores? – pytał.
– Gdybyś troszczył się o przyszłość dzieci, jak na ojca przystało, tobym się nie czepiała – odpowiadałam. I kłóciliśmy się tak w kółko. Czasami miałam po uszy tych targów, Andy, ale prawie za każdym razem udawało mi się w końcu coś z niego wyciągnąć. Więc nie mogłam się poddać, bo nikt inny nie zadbałby o przyszłość dzieci.
Jak na dzisiejsze realia, na ich trzech książeczkach nie było zbyt wiele forsy – jakieś dwa tysiące na książeczce Seleny, około osiemset na Jima, czterysta czy pięćset na małego Pete’a – ale mówimy o sześćdziesiątym drugim roku, a na owe czasy to był kawał szmalu. Sporo więcej niż potrzebowałam, żeby zwiać z dziećmi z wyspy. Zamierzałam podjąć forsę z książeczki Pete’a w gotówce, a z pozostałych dwóch w czekach bankierskich. A potem wyjechać do Portland, wynająć tam mieszkanie i znaleźć sobie porządną pracę. Żadne z nas nie było przyzwyczajone do życia w mieście, ale jeśli trzeba, to do wszystkiego, czy prawie wszystkiego, można przywyknąć. Poza tym w latach sześćdziesiątych stolica stanu była małym miastem, nie taką metropolią jak dziś.
Kiedy byśmy już się jako tako urządzili, zaczęłabym z powrotem uzupełniać pieniądze na książeczkach dzieci; uważałam, że dam radę. Zresztą dzieciaki były bystre, więc gdyby mi się nie udało, mogłam liczyć, że dostaną stypendia. A jeśli i to by nie wypaliło, mogłam przełknąć swoją dumę i starać się o pożyczkę. Najważniejszy był jednak sam wyjazd z wyspy – wydawał mi się nawet ważniejszy od studiów dzieci. Uznałam, że innymi sprawami będę się martwić później.
Już od trzech kwadransów gadam jak najęta o Selenie, lecz nie tylko ona miała kłopoty z ojcem. Pewnie, że wycierpiała się najwięcej, ale Jimowi stary też dawał w kość. W sześćdziesiątym drugim Jim miał dwanaście lat; najcudowniejszy wiek dla chłopca, jednak nikomu, kto na niego patrzył, nie przyszłoby to do głowy. Prawie nigdy się nie śmiał i z rzadka tylko uśmiechał; właściwie trudno się dziwić. Ledwo wchodził do pokoju, Joe już się go czepiał: to mu kazał wpuścić koszulę w spodnie, to uczesać się, to przestać się garbić. Albo się złościł, że chłopak wiecznie tkwi z nosem w książce i wymyślał mu od maminsynków, powtarzając, że nigdy nie będzie z niego prawdziwy mężczyzna. Kiedy Jim nie zakwalifikował się do szkolnej drużyny baseballowej, po reakcji Joego można by pomyśleć, że wywalono go z olimpijskiej reprezentacji lekkoatletycznej za branie anabolików. Jeśli dodać do tego fakt, że Jim widział, jak ojciec dobiera się do jego siostry, chyba łatwo zrozumieć, dlaczego stale chodził ponury. Czasem obserwowałam go, gdy wpatrywał się w Joego, i widziałam nienawiść malującą się na jego twarzy – potworną nienawiść. W trakcie niespełna dwóch tygodni, jakie minęły, zanim pojechałam na ląd z książeczkami oszczędnościowymi dzieci w kieszeni, zdałam sobie sprawę, że jeśli chodzi o ojca, Jim również ma trzecie oko.
Był jeszcze mały Pete. Kiedy miał zaledwie cztery latka, wszędzie dreptał buńczucznie za Joem, podciągając portki tak jak on i szarpiąc się za koniec nosa i uszy. Oczywiście nie sterczały mu stamtąd żadne włosy, ale bardzo chciał naśladować ojca. Pierwszego dnia szkoły wrócił do domu z płaczem; miał zadrapanie na policzku i spodnie brudne na tyłku. Usiadłam obok niego na ganku, objęłam go i spytałam, co się stało. Odparł, że ten żydłak Dickey O’Hara pchnął go, cholera, i przewrócił na ziemię. Wyjaśniłam, że „cholera” to brzydkie słowo, którego ma więcej nie używać, i zapytałam, czy wie, co to znaczy „żydłak”. Przyznam, że sama byłam ciekawa, co powie.
– Pewnie – oznajmił. – Żydłak to taki głupi gnój jak Dicky O’Hara.
Powiedziałam mu, że nie ma racji, a wtedy spytał, co to znaczy. Odparłam, że nieładnie jest tak o kimś mówić – ma przestać i już. Siedział mierząc mnie gniewnie wzrokiem i wysuwając dolną wargę. Wyglądał jak wykapany tata. Selena bała się ojca, Jim go nienawidził, ale chyba najbardziej lękałam się o małego Pete’a, który chciał być dokładnie taki jak on.
Więc w piątek gdy Joe wypłynął w morze, wyjęłam książeczki dzieci z dolnej szuflady szkatułki na biżuterię (trzymałam je tam, bo szkatułka była zamykana na klucz, który nosiłam na łańcuszku na szyi) i mniej więcej o wpół do pierwszej wmaszerowałam do Coastal Northern Bank w Jonesport. Odstałam swoje w kolejce, a kiedy doszłam do okienka, podałam kasjerce wszystkie trzy książeczki i powiedziałam, że chcę je zlikwidować; część pieniędzy ma mi wypłacić w gotówce, część w czekach bankierskich.
– Proszę chwileczkę zaczekać, pani St. George – rzekła i przeszła na koniec sali, żeby sprawdzić stan kont. Było to na długo przed komputeryzacją, więc kasjerki musiały wszystko same sprawdzać i obliczać.
Wyjęła kolejno trzy teczki, otworzyła je i zaczęła oglądać. Na środku jej czoła pojawiła się zmarszczka. Po chwili kasjerka powiedziała coś do innej pracownicy. Przez kilka minut obie studiowały dokumenty, a ja stałam przy kontuarze, obserwując urzędniczki i powtarzając sobie, że przecież, do jasnej cholery, nie ma żadnego powodu, abym się denerwowała. Mimo to czułam narastający niepokój.
Zamiast wrócić do mnie, kasjerka znikła za drzwiami jednego z wydzielonych przepierzeniami pomieszczeń szumnie zwanych gabinetami. Ponieważ były oszklone, widziałam, jak gada z siedzącym w środku drobnym, łysym facetem w szarym garniturze i czarnym krawacie. Kiedy w końcu wróciła do okienka, nie miała ze sobą żadnych papierów. Zostawiła je na biurku łysego gościa.
– Sądzę, że powinna pani omówić stan kont dzieci z panem Pease’em, pani St. George – oświadczyła, zwracając mi książeczki. Pchnęła je w moją stronę kantem dłoni, jakby były zadżumione i mogłaby się zarazić, gdyby wzięła je do ręki.
– Dlaczego? – spytałam. – Co jest nie w porządku?
Wiedziałam już, że nie zdenerwowałam się bez powodu. Serce waliło mi dwa razy szybciej niż normalnie, w ustach mi zaschło.
– Nic, nic, zresztą pan Pease zaraz pani wszystko wyjaśni – oznajmiła nie patrząc mi w oczy, więc z miejsca się zorientowałam, że łże jak najęta.
Idąc w stronę gabinetu czułam się tak, jakbym do każdej stopy miała przytwierdzony dziesięciokilogramowy odważnik. Domyślałam się, co się stało, choć nie potrafiłam zrozumieć, jak do tego mogło dojść. Rany boskie, przecież cały czas nosiłam przy sobie kluczyk! Joe nie mógł wyjąć książeczek z mojej szkatułki i wsadzić ich z powrotem, bo musiałby wyważyć zamek, a był nie uszkodzony! Nawet gdyby zdołał otworzyć go wytrychem (dobry żart; Joe był taką niezgułą, że nie umiał donieść widelca z fasolą od talerza do gęby, nie rozsypując połowy na kolana), to albo w książeczkach byłyby adnotacje o wypłatach, albo na okładkach widniałby czerwony stempel bankowy z napisem ZLIKWIDOWANO… a nie było nic.
Wiedziałam, co pan Pease mi powie: że mąż wystrychnął mnie na dudka, i kiedy weszłam do środka, właśnie to usłyszałam. Urzędnik poinformował mnie, że książeczki Jima i małego Pete’a zostały zlikwidowane dwa miesiące temu, a książeczka Seleny przed niespełna dwoma tygodniami. Joe zrobił to akurat wtedy, bo wiedział, że poczynając od września nie chodzę do banku, by wpłacać pieniądze na książeczki dzieci, dopóki nie mam pewności, że w garnku, który stoi na górnej półce w kuchni, udało mi się odłożyć tyle, aby starczyło na zapłacenie rachunków pod koniec roku.
Kiedy Pease pokazał mi zielone, liniowane arkusze papieru, na których notowane są wpłaty i wypłaty, zobaczyłam, że Joe podjął ostatnią sumę – pięćset dolców z konta Seleny – nazajutrz po tym, gdy mu zabroniłam zbliżać się do córki; nazajutrz po tym, gdy rozparty w fotelu na biegunach wykrzyczał mi, że nie wiem wszystkiego. Miał, sukinsyn, rację.
Długo patrzyłam na cyfry, a potem przeniosłam wzrok na pana Pease’a, który siedział naprzeciwko ze zmartwioną miną i pocierał dłonie. Widziałam kropelki potu na jego łysej głowie. Orientował się równie dobrze jak ja, co się stało.
– Jak pani widzi, pani St. George, pani mąż zlikwidował wszystkie trzy książeczki, więc…
– Jak to możliwe? – zapytałam i cisnęłam mu je na biurko; zamrugał oczami i aż podskoczył. – Jak to możliwe, skoro mam je przy sobie?!
– No więc – zaczął, oblizując wargi i mrużąc oczy niczym jaszczurka wygrzewająca się na ciepłym od słońca kamieniu – no więc zgodnie z przepisami w przypadku rachunków imiennych, których właściciele są niepełnoletni, rodzice mają prawo rozporządzać wkładem. Z czego chyba zdaje sobie pani sprawę, skoro zamierzała pani podjąć dziś pieniądze.
– Ale w książeczkach nie ma żadnych adnotacji o wypłatach! – zaprotestowałam; zapewne mówiłam podniesionym głosem, bo ludzie w banku patrzyli w naszą stronę. Widziałam przez szybę, że nas obserwują, ale nic mnie to nie obchodziło. – Jakim cudem mój mąż podjął pieniądze, nie mając tych cholernych książeczek?
Urzędnik coraz szybciej pocierał ręce. Szeleściły jak papier ścierny; gdyby trzymał między nimi suchy patyk, zdołałby podpalić opakowania po gumie do żucia leżące w popielniczce.
– Pani St. George, gdyby była pani uprzejma nie podnosić głosu…
– Nie podoba się panu mój głos?! – krzyknęłam jeszcze donośniej. – A mnie się nie podoba sposób, w jaki ten gówniany bank prowadzi interesy! Coś mi tu wyraźnie śmierdzi!
Urzędnik podniósł z biurka kartkę i popatrzył na nią.
– Jak z tego dokumentu wynika, pani mąż złożył nam oświadczenie, że książeczki uległy zgubieniu – oznajmił w końcu. – Poprosił, abyśmy wystawili mu nowe. Jest to zwykła praktyka w takich…
– Mam w dupie waszą zwykłą praktykę! – ryknęłam. – Nikt do mnie nie zadzwonił! Nikt z banku nie dał mi znać! Mówiono nam, kiedy zakładaliśmy dzieciom książeczki, Selenie i Jimowi w pięćdziesiątym pierwszym, a Pete’owi trzy lata później, że są one niezbędne przy podejmowaniu wypłaty! Czyżbyście zmienili od tamtego czasu przepisy?!
– Proszę pani… – zaczął Pease, ale równie dobrze mógłby próbować gwizdać z gębą pełną krakersów; nie zamierzałam go dopuścić do głosu, dopóki nie wygarnę, co myślę.
– Opowiedział wam bajeczkę, a wyście mu uwierzyli! Poprosił o nowe książeczki, a wyście dali mu je bez mrugnięcia okiem! Rany boskie! Jak wam się wydaje, do cholery, kto wpłacał pieniądze? Jeśli myślisz pan, że mój mąż, jesteś pan jeszcze większym osłem od niego!
Już nikt w banku nawet nie udawał, że pilnuje własnych spraw. Po prostu wszyscy stali i gapili się na nas. Sądząc po minach, mieli ubaw po pachy, ale ciekawe, czy też byłoby im tak wesoło, gdyby to pieniądze przeznaczone na studia ich dzieci znikły nagle jak kamfora. Pan Pease zrobił się czerwony jak burak. Nawet jego spocona łysina przybrała szkarłatną barwę.
– Pani St. George, bardzo panią proszę! – Miał taką minę, jakby chciał się rozpłakać. – Zaręczam pani, że nasze postępowanie w tej sprawie było nie tylko w pełni zgodne z prawem, ale stanowi ogólnie przyjętą praktykę.
Przestałam się wydzierać. Poczułam, jak opuszcza mnie ochota do walki. Dałam się Joemu wystrychnąć na dudka i nie było na to rady.
– Może zrobiliście wszystko zgodnie z prawem, a może nie – powiedziałam w końcu. – Musiałabym wytoczyć wam proces, żeby się o tym przekonać, a nie mam na to ani czasu, ani pieniędzy. Zresztą, tu nie chodzi o samo prawo. Chodzi o to, że nikomu z was nie przyszło do głowy, żeby poinformować mnie, co się dzieje. Czy ogólnie przyjęta praktyka zabrania wam, cholera, sięgnąć po telefon i zadzwonić do matki dzieci? Przecież macie aktualny numer w każdej teczce!
– Bardzo mi przykro, proszę pani, ale…
– A jakby było odwrotnie, jakbym to ja twierdziła, że książeczki się zgubiły i chcę otrzymać nowe, po czym zaczęła wycofywać forsę wpłacaną wam od dziesięciu lat, nie zadzwonilibyście do Joego? No niech pan powie: gdyby forsa wciąż leżała na książeczkach i ja bym je dzisiaj zlikwidowała, to czy po moim wyjściu nie zadzwonilibyście do mojego męża powiadomić go, że podjęłam wszystkie pieniądze? Ot tak, ze zwykłej przyzwoitości?!
Bo spodziewałam się, Andy, że tak właśnie postąpią, i dlatego wybrałam się do banku w dniu, w którym Joe popłynął ze Stargillami. Zamierzałam wrócić na wyspę, zabrać dzieci i zniknąć, zanim pojawi się na podjeździe z blaszanym pudełkiem na drugie śniadanie w prawej ręce, a sześcioma piwami w lewej.
Pease spojrzał na mnie i otworzył usta. Potem zamknął je bez słowa. Nie musiał nic mówić; odpowiedź miał wypisaną na twarzy. Jasne, że on albo inny pracownik banku zadzwoniłby do Joego – i wydzwaniałby wytrwale, ażby się z nim wreszcie połączył. Dlaczego? Bo Joe był głową domu. A kto by się tam przejmował żoną! W końcu cóż, do diabła, mogą żonę obchodzić sprawy finansowe? Jedyne, co musi wiedzieć o forsie, to jak ją zarabiać, szorując na kolanach posadzki i klozety! Jeśli ojciec decyduje się wycofać z banku pieniądze przeznaczone na studia dzieci, pewnie ma ku temu bardzo ważny powód, a jeśli nie ma, to i tak może robić, co chce, bo jest głową domu i sam wszystkim zarządza. Żona natomiast jest od tego, by szorować posadzki i klozety oraz gotować niedzielne obiadki.
– Jeśli coś się stało nie podług pani myśli, bardzo mi przykro, ale…
– Jak jeszcze raz usłyszę, że panu przykro, to tak pana kopnę w tyłek, że przesunie się panu na plecy i będzie pan wyglądał jak garbus – zagroziłam, ale mógł się nie obawiać. Czułam się tak wypompowana, że nie miałabym siły kopnąć pustej puszki na drugą stronę ulicy. – Proszę mi powiedzieć jedno i przestanę wiercić panu dziurę w brzuchu: czy Joe przehulał już całą forsę?
– Skąd mam wiedzieć takie rzeczy! – obruszył się.
Myślałby kto, że zaproponowałam mu zabawę w doktorka.
– Joe zawsze u was miał rachunek – wyjaśniłam. – Wprawdzie mógł pojechać do Machias albo Columbia Falls i ulokować forsę w jednym z tamtejszych banków, ale wiem, że tego nie zrobił; jest za głupi, za leniwy, a ponadto nie lubi zmian. Więc albo wsadził pieniądze do słoika i gdzieś zakopał, albo otworzył u was jeszcze jedno konto. Chcę wiedzieć, czy mój mąż założył u was nowe konto w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
Nie tyle chciałam wiedzieć, Andy, co po prostu musiałam. Odkąd przekonałam się, że Joe mnie wykiwał, wszystko wywracało mi się w środku i czułam, że umrę, jeśli zaraz się nie dowiem, czy przehulał już całe oszczędności.
– Jeśli nawet, to… to są poufne informacje! – zawołał Pease takim tonem, jakbym nie tylko zaproponowała mu zabawę w doktorka, ale jeszcze nalegała, żeby mnie zaraz pomacał.
– Aha. Tak myślałam. Więc chcę, żeby zdradził mi pan poufne informacje. Patrząc na pana wiem, że to wbrew pańskim zasadom. Ale tu chodzi o pieniądze moich dzieci, panie Pease. Mój mąż okłamał bank, żeby je dostać w swoje ręce, i pan dobrze o tym wie, bo ma pan dowód na biurku: książeczki. A szydło wyszłoby z worka, gdyby bank wykonał jeden grzecznościowy telefon i powiadomił mnie, co się stało.
Pease chrząknął, żeby przeczyścić gardło.
– Regulamin nie wymaga, żebyśmy…
– Wiem, wiem – przerwałam mu. Miałam ochotę chwycić go za klapy marynarki i mocno nim potrząsnąć, ale zdawałam sobie sprawę, że tą metodą nic nie wskóram. Zresztą, moja mama zawsze powtarzała, że można złapać więcej much wabiąc je miodem niż octem, i nieraz przekonałam się, że miała rację. – Wiem, że regulamin tego nie wymaga, ale niech pan pomyśli, ile cierpienia i bólu oszczędziłby mi jeden pański telefon. Gdyby chciał mi pan to jakoś wynagrodzić… nie musi pan, ale gdyby pan chciał, proszę mi powiedzieć, czy mąż otworzył u was nowy rachunek, czy mam zacząć rozkopywać teren dookoła domu. Bardzo pana proszę… Nikomu nic nie powiem. Przysięgam na wszystkie świętości, że nie powiem.
Patrzył na mnie, bębniąc palcami w zielone kartki na biurku. Paznokcie miał czyste, ręce wypielęgnowane, jakby dbała o nie zawodowa manikiurzystka, choć to było raczej mało prawdopodobne, bo w końcu mówimy o Jonesport przed trzydziestu laty. Pewnie manikiur robiła mu żona. Te ładne, zadbane paznokcie uderzały cicho w kartki, a ja myślałam sobie: Nie pomoże mi, za nic w świecie mi nie pomoże. Cóż go obchodzą wyspiarze i ich kłopoty? Całe życie troszczy się wyłącznie o swój tyłek, a w tej sprawie jest akurat kryty.
Nigdy nie miałam dobrego zdania o mężczyznach, więc kiedy wreszcie się odezwał, zawstydziłam się, że tak źle o nim myślałam.
– Nie mogę sprawdzić tego w pani obecności, pani St. George – powiedział. – Umówmy się tak: pójdzie pani do Chatty Buoy i zamówi sobie faworki oraz filiżankę pysznej, gorącej kawy, która na pewno dobrze pani zrobi, a ja wpadnę tam za kwadrans. No, może za pół godziny.
– Dziękuję. Bardzo panu dziękuję.
Westchnął zgarniając z biurka papiery.
– Chyba zgłupiałem do reszty – oznajmił z nerwowym śmiechem.
– Nie – powiedziałam. – Po prostu pomaga pan kobiecie, która nie ma się do kogo zwrócić.
– Zawsze miałem słabość do dam w potrzebie. Przyjdę za pół godziny. Może trochę później.
– Ale zjawi się pan?
– Tak. Na pewno.
I rzeczywiście przyszedł, choć dopiero po trzech kwadransach; już zaczynałam się obawiać, że go nie zobaczę. Kiedy wreszcie stanął w drzwiach, byłam przekonana, że przynosi złe wieści. Wydawało mi się, że ma to wypisane na twarzy.
Przez kilka chwil rozglądał się dookoła, żeby się upewnić, czy w lokalu nie ma nikogo, kto widział, jak awanturowałam się w banku i mógłby mu przysporzyć kłopotów, gdyby zobaczył nas razem. Potem jednak podszedł do znajdującego się w rogu stolika, przy którym siedziałam, i zajął miejsce naprzeciwko.
– Pieniądze nadal są w banku. Przynajmniej większość. Prawie trzy tysiące dolarów.
– Dzięki Bogu!
– Ale mam i złe wiadomości. Nowe konto pani męża zostało założone wyłącznie na niego.
– Tego się spodziewałam – rzekłam. – Przecież nie dawał mi nic do podpisania. Inaczej dawno bym się wszystkiego domyśliła.
– Większość kobiet nie domyśliłaby się niczego. – Chrząknął, rozluźnił krawat, po czym obejrzał się szybko, żeby sprawdzić, kto wchodzi, bo akurat zabrzęczał dzwonek zawieszony nad drzwiami. – Bez czytania podpisują wszystko, co im mąż podsuwa.
– Nie jestem taka jak większość kobiet.
– Zauważyłem – powiedział nieco cierpkim tonem. – W każdym razie spełniłem pani prośbę, a teraz muszę wracać do banku. Żałuję, że nie mam czasu wypić z panią kawy.
– Wątpię – stwierdziłam.
– Rzeczywiście, nie żałuję – oświadczył. Ale podał mi rękę i uścisnął mocno, jakbym była mężczyzną, co potraktowałam jako swojego rodzaju komplement.
Siedziałam w restauracji, dopóki nie zniknął za drzwiami, a kiedy podeszła kelnerka, pytając, czy chcę jeszcze kawy, odparłam, że nie, bo już po pierwszej filiżance mam zgagę. I faktycznie miałam, ale nie od kawy.
Człowiek zawsze wynajdzie sobie coś, za co może być wdzięczny losowi, bez względu na to, jak źle mu się w życiu układa; podobnie i ja, wracając promem, byłam wdzięczna, że przynajmniej nie popakowałam rzeczy, bo teraz musiałabym wszystko rozpakowywać. I cieszyłam się, że nie powiedziałam nic Selenie. Zamierzałam zdradzić jej swoje plany, ale w końcu przestraszyłam się, że jeśli nie zdoła utrzymać tajemnicy i zwierzy się którejś z przyjaciółek, wieść może dotrzeć do Joego. Bałam się też, co będzie, jeśli Selena uprze się, że nie chce wyjeżdżać. Było to raczej mało prawdopodobne, bo wzdrygała się, ilekroć Joe się do niej zbliżał, ale kiedy ma się do czynienia z nastolatką, wszystko jest możliwe – dosłownie wszystko.
Więc miałam z czego się cieszyć, ale nie miałam żadnych pomysłów, co robić. Podjęcie pieniędzy ze wspólnej książeczki nie wchodziło w grę, bo było na niej czterdzieści sześć dolarów, a na koncie czekowym – dobre żarty! – jeszcze mniej, o ile w ogóle nie znajdowaliśmy się pod kreską. Niby mogłam zabrać dzieci i nie przejmując się niczym uciec z wyspy, ale to byłoby kretyńskie posunięcie. Wtedy Joe przehulałby całą forsę po prostu mi na złość. Pewna sprawa. Według tego, co mówił pan Pease, już przepuścił trzysta dolców… a z pozostałych trzech tysięcy ja sama odłożyłam przynajmniej dwa i pół. Bądź co bądź każdego roku, przez kilka letnich miesięcy, zarabiałam szorując podłogi, myjąc okna i wieszając pranie tej cholernej suki Very – w dodatku używając sześciu, a nie czterech spinaczy na prześcieradło. Nie była to tak ciężka praca jak w zimie, o czym się później przekonałam, ale bynajmniej nie należała do przyjemności.
Czyli byłam zdecydowana wynieść się z wyspy razem z dziećmi, ale nie zamierzałam uciekać bez grosza przy duszy. W końcu były to pieniądze dzieci! W drodze powrotnej z Jonesport, kiedy stałam na pokładzie dziobowym „Island Princess”, smagana podmuchami wiatru, które zgarniały mi do tyłu włosy, wiedziałam, że odzyskam tę forsę. Nie wiedziałam tylko jak.
Życie toczyło się dalej. Z pozoru nic nie uległo zmianie. Zresztą na wyspie zwykle odnosi się wrażenie, że wszystko jest po staremu… I jeśli patrzy się tylko po wierzchu, to rzeczywiście tak jest. Ale jeśli zajrzy się pod tę zewnętrzną powłokę, to nagle widzi się wszystko inaczej. Tamtej jesieni zmienił się sposób, w jaki patrzyłam na świat. Nie mówię o swoim trzecim oku; kiedy papierowa wiedźma znikła z okna i Pete – szykując się do Dnia Dziękczynienia – powiesił na jej miejsce obrazki indyków i pierwszych kolonistów, widziałam wystarczająco dużo swoimi dwoma normalnymi oczami.
Pożądliwy, obleśny sposób, w jaki Joe przyglądał się Selenie, kiedy była w szlafroku; jak zerkał na jej tyłek, gdy schylała się, żeby wziąć ścierkę spod zlewu. Jakim szerokim łukiem go obchodziła, kiedy musiała przejść obok jego fotela, żeby udać się do swojego pokoju; jak pilnowała się, żeby przypadkiem nie dotknąć jego dłoni, podając mu przy kolacji półmisek. Serce kłuło mnie ze wstydu i żalu, a jednocześnie czułam taką złość, że bezustannie bolał mnie brzuch. Cholera jasna, był przecież jej rodzonym ojcem, w jej żyłach płynęła jego własna krew, miała jego czarne irlandzkie włosy i jego palce, ale ilekroć ramiączko stanika zsuwało się jej z ramienia, Joemu gały niemal wyskakiwały z orbit!
Widziałam, że Jim również omija ojca z daleka i ignoruje jego pytania, jeśli tylko uzna, że ujdzie mu to na sucho, albo mruczy coś pod nosem, kiedy nie ma innego wyjścia. Pamiętam, jak któregoś dnia przyniósł mi swoje wypracowanie o prezydencie Roosevelcie. Nauczycielka postawiła mu piątkę z plusem i napisała u góry, że jest to pierwsza piątka z plusem, jaką postawiła w ciągu dwudziestu lat nauczania historii, i że jej zdaniem wypracowanie zasługuje na to, by ukazać się w gazecie. Spytałam Jima, czy chce je wysłać do „American” w Ellsworth albo do „Timesa” w Bar Harbor. Powiedziałam, że chętnie zapłacę za znaczki. Potrząsnął głową i roześmiał się. Nie spodobał mi się jego śmiech; był twardy i cyniczny, jak śmiech Joego.
– Żeby ojciec znęcał się nade mną przez najbliższe pół roku? – spytał. – Nie, dziękuję. Nie słyszałaś, jak go nazywał Franklinem Żydoveltem?
Widzę go, jakby to było dziś, Andy; widzę, jak stoi na ganku, z rękami głęboko w kieszeniach, i spogląda z góry na mnie – bo choć miał dopiero dwanaście lat, mierzył już metr osiemdziesiąt – i na moje ręce, w których trzymam jego wypracowanie ocenione na piątkę z plusem. Pamiętam cień uśmiechu unoszący mu kąciki warg. Nie było w nim dobrej woli, humoru, radości; był to uśmiech jego taty, choć nie mogłam mu tego powiedzieć.
– Ojciec nienawidzi Roosevelta najbardziej ze wszystkich prezydentów – oświadczył. – Dlatego właśnie o nim napisałem wypracowanie. Daj, spalę je w kominku.
– Nie zrobisz tego, Jim. A jeśli chcesz się przekonać, co to znaczy być znokautowanym przez rodzoną matkę, spróbuj mi je zabrać.
Wzruszył ramionami. Znów tak samo jak Joe, ale jego uśmiech stał się szeroki i słodki; Joe ani razu nie uśmiechnął się w ten sposób.
– W porządku – powiedział. – Tylko mu tego nie pokazuj, dobrze?
Obiecałam, że nie pokażę, i pobiegł grać w koszykówkę z kolegą, Randym Gigeure. Patrzyłam za nim, trzymając wypracowanie i myśląc o naszej rozmowie. Głównie dumałam nad tym, że dostał jedyną piątkę z plusem, jaką nauczycielka historii postawiła w ciągu dwudziestu lat pracy, i że dostał ją za wypracowanie napisane o prezydencie znienawidzonym przez jego ojca.
Niepokoił mnie też mały Pete, który zawsze chodził zawadiackim krokiem, z wysuniętą dolną wargą i wymyślał kolegom od żydłaków. Tak potwornie rozrabiał, że co najmniej trzy razy w tygodniu zatrzymywano go za karę po lekcjach. Któregoś dnia wezwano mnie do szkoły, bo wdał się w bójkę z innym chłopcem i uderzył tamtego mocno w bok głowy, aż krew mu poszła z ucha.
– Odtąd będzie wiedział, że ma ci schodzić z drogi, co Pete? – skomentował to wieczorem Joe.
Widziałam, jak małemu oczy rozbłysły po słowach ojca, widziałam, jak czule Joe niósł go potem do łóżka. Tej jesieni widziałam wszystko niezwykle wyraźnie, ale cały czas nie widziałam jednego: sposobu, w jaki mogłabym uwolnić się od męża.
Jak myślicie, kto w końcu podsunął mi pomysł? Vera. Tak jest, Vera Donovan. Była jedyną osobą, która wiedziała, co zrobiłam. I tą, która podsunęła mi pomysł.
W latach pięćdziesiątych Donovanowie – a przynajmniej Vera z dziećmi – należeli do najwierniejszych letników: zjawiali się pierwszego czerwca, przez całe lato nie ruszali się z wyspy i wracali do Baltimore dopiero w pierwszy weekend września. Nie wiem, czy można by według nich regulować zegarek, ale na pewno kalendarz. W środę po ich wyjeździe wkraczałam do domu z ekipą sprzątaczek i porządkowałyśmy dom od piwnicy po strych; ściągałyśmy pościel, zakrywały meble, zbierały zabawki, zanosiły łamigłówki do piwnicy. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku, kiedy zmarł pan Donovan, było ich chyba z trzysta; leżały jedna na drugiej, na arkuszach dykty, i powoli zarastały pleśnią. Mogłam robić generalne porządki, bo wiedziałam, że właściwie nie ma takiej możliwości, żeby Donovanowie pojawili się znów na wyspie przed pierwszym czerwca.
Było oczywiście parę wyjątków; na przykład tego roku, kiedy urodził się mały Pete, przyjechali spędzić na wyspie Dzień Dziękczynienia (dom nadawał się do zamieszkania przez okrągły rok, więc wydawało nam się dziwne, że kupili akurat taką chałupę, skoro korzystali z niej tylko w lecie, ale wszystko dotyczące wczasowiczów wydawało nam się dziwne), a kilka lat później przybyli na Boże Narodzenie. Pamiętam, że przed Wigilią dzieci Donovanów wzięły Selenę i Jima na sanki; po trzech godzinach zjeżdżania z Sunrise Hill Selena wróciła do domu z policzkami czerwonymi jak jabłka i oczami iskrzącymi się jak brylanty. Miała wtedy najwyżej dziewięć lat, ale kochała się na zabój w Donaldzie Donovanie.
No więc jednego roku Donovanowie spędzili na wyspie Dzień Dziękczynienia, innego Boże Narodzenie, ale to wszystko. Byli typowymi letnikami… przynajmniej Michael Donovan i dzieci. Vera też z początku była tylko letniczką, z czasem jednak stała się taką samą wyspiarką jak ja. Może nawet większą.
W sześćdziesiątym pierwszym niby wszystko było jak za dawnych lat; Vera pojawiła się z dziećmi pierwszego czerwca – tyle że bez męża, który zginął rok wcześniej w wypadku samochodowym – i od razu wzięła się za układanie łamigłówek, szydełkowanie i zbieranie muszli; nadal kopciła jak smok i jak co roku między piątą a wpół do dziesiątej z lubością oddawała się piciu koktajli. Ale coś się zmieniło i nawet ja, gospodyni, to widziałam. Dzieci były zamknięte w sobie i ciche, pewnie wciąż opłakiwały ojca. Wkrótce po Święcie Czwartego Lipca, kiedy wybrali się w trójkę na obiad do Harborside, wybuchła między nimi potworna awantura. Jimmy DeWitt, który pracował tam wtedy jako kelner, mówił, że poszło im o jakiś samochód.
W każdym razie o coś się pokłócili i nazajutrz dzieci wyjechały. Fagas zawiózł je na ląd ogromną motorówką należącą do męża Very i pewnie inny służący już tam na nie czekał. Od tego czasu nie widziałam ich więcej na oczy. Vera została. Widać było, że nie jest szczęśliwa, ale nie skróciła pobytu na wyspie. Tego lata najlepiej było trzymać się od niej z daleka. Zanim nadciągnął wrzesień, zwolniła z pięć dziewczyn wynajętych do pomocy. Patrząc, jak odpływa na pokładzie „Island Princess”, pomyślałam sobie, że w następnym roku chyba nie pojawi się na wyspie, a przynajmniej nie zabawi tu tak długo. Pogodzi się z dzieciakami – w końcu po śmierci męża były jej jedyną rodziną – i skoro miały po dziurki w nosie Little Tall, zabierze je na lato gdzie indziej. Po prostu zrozumie, że teraz ich potrzeby są najważniejsze.
To tylko świadczy o tym, jak słabo wówczas znałam Verę Donovan. Nie dawała sobie nikomu w kaszę dmuchać i nie zamierzała godzić się z czymkolwiek, co jej nie odpowiadało. Przyjechała popołudniowym promem pierwszego czerwca – sama – i została aż do września. Przez całe lato nie powiedziała nikomu dobrego słowa, piła więcej niż kiedykolwiek i większość czasu wyglądała jak śmierć, ale przyjechała, układała te swoje łamigłówki i jak co roku chodziła na plażę zbierać muszle, tyle że teraz chodziła w pojedynkę. Któregoś dnia napomknęła, że Donald i Helga najprawdopodobniej w sierpniu przyjadą Pod Sosny (tak nazywali swój dom; ty, Andy, pewnie o tym wiesz, ale wątpię, żeby Nancy wiedziała), jednak się nie zjawili.
Od sześćdziesiątego drugiego wizyty Very na Little Tall przestały się ograniczać do letnich wakacji. Na początku września wróciła do Baltimore, a już w połowie października zadzwoniła i poleciła mi przygotować dom na jej przyjazd. Co też zrobiłam. Była tylko trzy dni – razem z tym swoim fagasem, który wprowadził się do mieszkania nad garażem – po czym wyjechała. Ale przed wyjazdem zadzwoniła powiedzieć, żebym kazała Dougiemu Tappertowi sprawdzić piec i żebym nie zakładała pokrowców na meble.
– Teraz, kiedy uporałam się ze sprawami męża, będziesz mnie widywać znacznie częściej – oświadczyła. – Może częściej niżbyś chciała, Dolores. Helgę i Donalda też.
Lecz słyszałam w jej głosie nutę wahania, jakby sama wątpiła w to, co mówi.
Następny raz przyjechała pod koniec listopada, mniej więcej tydzień po Dniu Dziękczynienia, i od razu zadzwoniła, żebym przyszła odkurzyć dom i posłać łóżka. Przyjechała oczywiście bez dzieci – i nic dziwnego, bo przecież trwał rok szkolny – ale powiedziała, że może w ostatniej chwili zdecydują się spędzić weekend na wyspie zamiast w internacie. Pewnie się domyślała, że nic z tego nie wyjdzie, jednakże niczym dobra skautka wierzyła, że należy być przygotowanym na każdą ewentualność.
Ponieważ byłam wolna – o tej porze roku dla takich jak ja nie ma wiele pracy – obiecałam, że wkrótce się zjawię. Wlokłam się w zimnym deszczu, z pochyloną nisko głową, pełna jak najczarniejszych myśli. Minął już prawie miesiąc od mojej wizyty w banku, ale sprawa pieniędzy dzieci cały czas nie dawała mi spokoju; czułam, jak wypala mi dziurę w mózgu – niby żrący kwas.
Nie potrafiłam zjeść spokojnie posiłku ani zasnąć na dłużej niż trzy godziny, bo budziły mnie koszmary; zapominałam nawet zmienić majtki na tyłku. Bez przerwy myślałam o tym, że Joe dobierał się do Seleny, że wykradł z banku pieniądze, i zachodziłam w głowę, jak je odzyskać. Wiedziałam, że jeśli chcę znaleźć odpowiedź, muszę skupić się na czymś innym – wtedy najczęściej pojawia się jakieś rozwiązanie – ale nie umiałam. Nawet jeśli udawało mi się na krótko zająć myśli innymi sprawami, wystarczył byle drobiazg, żeby wróciły na dawny tor. Nie potrafiłam nic wydumać, choć odchodziłam od zmysłów; pewnie dlatego w końcu opowiedziałam Verze o wszystkim, co się stało.
Wcale nie zamierzałam jej nic mówić. Od śmierci męża chodziła rozdrażniona jak lwica z drzazgą w łapie, a ja bynajmniej nie miałam ochoty zwierzać się komuś, kto zachowuje się tak, jakby świat dookoła był jednym śmierdzącym gównem. Ale tego dnia Vera miała znacznie lepszy nastrój.
Stała w kuchni, przypinając artykuł wycięty z pierwszej strony bostońskiego „Globe” do korkowej tablicy wiszącej na ścianie przy drzwiach do spiżarni.
– Spójrz na to, Dolores. Jeśli dopisze nam szczęście i nie będzie lało, w lecie zobaczymy coś naprawdę niezwykłego.
Wciąż, po tych wszystkich latach, pamiętam słowo w słowo tytuł artykułu, bo kiedy go czytałam, przebiegł mnie dziwny dreszcz. CAŁKOWITE ZAĆMIENIE NAD PÓŁNOCNĄ NOWĄ ANGLIĄ. Poniżej widniała mapka, na której zakreślono tę część stanu Maine, gdzie zaćmienie miało być całkowite, a Vera zaznaczyła czerwonym długopisem Little Tall.
– Kolejne zaćmienie nastąpi dopiero pod koniec przyszłego stulecia – dodała. – Może je zobaczą nasze prawnuki, Dolores, ale ciebie i mnie już dawno nie będzie… więc to nasza jedyna okazja!
– Mogę się założyć, że będzie lało jak z cebra – rzekłam bez zastanowienia, a po chwili pomyślałam sobie, że skoro od śmierci męża Vera wścieka się o byle co, pewnie zaraz na mnie naskoczy.
Ale jedynie roześmiała się i poszła na górę, nucąc coś pod nosem. Zdziwiła mnie ta nagła odmiana. Bo Vera nie tylko nuciła, ale w dodatku nie było po niej widać, żeby miała kaca.
Mniej więcej dwie godziny później poszłam do jej pokoju zmienić pościel na tym samym łóżku, na którym na starość przeleżała bezradnie tyle lat. Siedziała przy oknie robiąc na drutach ozdobną poszewkę i wciąż nuciła. W piecu na dole buzował ogień, ale w domu jeszcze nie czuło się ciepła – nagrzanie takiej wielkiej chałupy trwa całe wieki – więc miała na ramionach różowy szal. Od zachodu wiał silny wiatr i krople deszczu tak głośno tłukły w okno, jakby ktoś ciskał w nie garściami piachu. Kiedy wyjrzałam na zewnątrz, zobaczyłam, że nad garażem pali się światło; w taką pogodę fagas Very też nie zamierzał wystawiać nosa na dwór.
Właśnie zawijałam brzegi prześcieradła pod materac (Vera nie uznawała prześcieradeł obszytych gumką, bo i czemu miałaby ułatwiać służbie życie), po raz pierwszy od dawna nie myśląc o Joem i dzieciach, gdy wtem dolna warga zaczęła mi drżeć. Przestań, powiedziałam do siebie. Przestań natychmiast! Ale warga wciąż mi drżała. Potem górna też zaczęła się trząść. Nagle oczy wypełniły mi się łzami, a nogi ugięły pode mną; usiadłam na łóżku i rozpłakałam się.
Nie. Nie.
Skoro mam mówić prawdę, nie będę niczego ukrywać. Nie rozpłakałam się, a po prostu zaczęłam ryczeć, zarzucając sobie fartuch na głowę. Byłam zmęczona, skołowana, nie potrafiłam nic wydumać. Od tygodni nie przespałam spokojnie ani jednej nocy i nie miałam pojęcia, co dalej począć. Pomyliłaś się, Dolores, przemknęło mi przez głowę, bo jednak myślałaś o Joem i dzieciach. No jasne, że myślałam. Doszło do tego, że nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, i pewnie dlatego się pobeczałam.
Nie wiem, jak długo trwał ten atak histerii, ale kiedy w końcu ucichłam, miałam całą twarz w glutach, zatkany nos i tak urywany oddech, jakbym właśnie pobiła rekord na setkę. Bałam się zdjąć z głowy fartuch, wiedząc, co usłyszę od Very: „Piękny popis, Dolores. W piątek możesz odebrać kopertę z wypłatą. Wręczy ci ją Kenopensky”.
Nareszcie sobie przypomniałam, Andy; ten jej fagas nazywał się Kenopensky. W każdym razie taka reakcja idealnie mi do Very pasowała. Tyle że Vera zawsze była nieobliczalna. Zanim jej mózg zmienił się w galaretę, nie sposób było przewidzieć, jak się zachowa.
Kiedy w końcu zsunęłam fartuch z twarzy, Vera siedziała przy oknie z robótką na kolanach i patrzyła na mnie jak na nieznany, interesujący gatunek owada. Strugi deszczu spływające po szybach rzucały podłużne cienie na jej czoło i policzki.
– Dolores, przyznaj się: chyba nie byłaś tak nieostrożna, by znów dać się nadmuchać temu łajdakowi, za którego wyszłaś?
W pierwszej chwili pomyślałam, że Vera cudem odgadła, w jaki sposób dałam się Joemu zrobić w balona. A potem zrozumiałam, o co jej chodzi, i zaczęłam chichotać. Wkrótce śmiałam się równie głośno, jak wcześniej beczałam, i tak samo nie potrafiłam powstrzymać się od śmiechu, jak wcześniej od płaczu. Wiedziałam, że głównie śmieję się z nerwów – możliwość ponownego zajścia w ciążę była najgorszym koszmarem, jaki mogłam sobie wyobrazić, więc całe szczęście, że Joe i ja od dawna nie robiliśmy tych rzeczy. Ale co z tego, że wiedziałam, dlaczego śmieję się jak wariatka, skoro i tak nie umiałam przestać.
Vera patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, po czym podniosła z kolan robótkę i jak gdyby nigdy nic wzięła się z powrotem do pracy. Nawet znów zaczęła nucić. Zupełnie jakby widok gospodyni, która siedzi u niej w sypialni na nie posłanym łóżku i śmieje się jak hiena, był czymś najnormalniejszym w świecie. Sądząc po tej reakcji, musiała zatrudniać u siebie w Baltimore bardzo dziwną służbę!
Po kilku minutach mój śmiech przeszedł w płacz, tak jak deszcz przechodzi w śnieg podczas zimowych nawałnic, kiedy wiatr zmienia nagle kierunek. W końcu jednak przestałam beczeć i po prostu siedziałam na łóżku, zawstydzona, wyżęta z sił… ale jakby trochę oczyszczona.
– Bardzo panią przepraszam, pani Donovan – powiedziałam. – Naprawdę przepraszam.
– Vero – rzekła.
– Słucham? – zapytałam.
– Vero – powtórzyła. – Wymagam, żeby wszystkie kobiety, które dostają na moim łóżku ataku histerii, mówiły mi od tej pory po imieniu.
– Nie wiem, co mi się stało…
– Och, a mnie się wydaje, że wiesz doskonale – oznajmiła. – Umyj się, Dolores; wyglądasz tak, jakbyś zanurzyła twarz w misce z rozgotowanym szpinakiem. Skorzystaj z mojej łazienki.
Więc umyłam twarz, ale długo nie wychodziłam ze środka. Prawdę mówiąc, trochę bałam się wyjść. Przestałam się martwić, że Vera mnie wyleje, kiedy powiedziała, żebym zwracała się do niej po imieniu – bądź co bądź nie przechodzi się na ty z kimś, kogo za pięć minut zamierza się zwolnić – ale nie wiedziałam, co knuje. Potrafiła być okrutna; jeśli jeszcze na to nie wpadliście po tym wszystkim, co wam opowiedziałam, chyba niepotrzebnie strzępię sobie język. Każdemu umiała dopiec do żywego i nie cackała się z nikim.
– Utopiłaś się, czy co, Dolores? – zawołała w końcu, więc wiedziałam, że dłużej nie mogę zwlekać.
Zakręciłam kran, wytarłam twarz i wróciłam do pokoju. Zaczęłam ją znów przepraszać, ale Vera machnęła ręką. Nadal patrzyła na mnie tak, jakbym była nie znanym jej dotąd gatunkiem owada.
– Tak mnie przeraziłaś, kobieto, że ze strachu o mało nie narobiłam w gacie – powiedziała. – Przez te wszystkie lata byłam przekonana, że nie potrafisz płakać; myślałam, że jesteś z kamienia.
Wymamrotałam, że ostatnio ciągle chodzę niewyspana.
– To widać. Pod oczami masz sakwojaże, a ręce drżą ci nader intrygująco.
– Co mam pod oczami? – zapytałam.
– Nieważne. Powiedz, co się stało. Jedyny powód takiego płaczu, jaki przyszedł mi do głowy, to że Joe zmajstrował ci kolejnego bachora. Przyznaję, że nic więcej nie umiem wymyślić. Więc gadaj, Dolores.
– Nie mogę – rzekłam i jak Boga kocham, poczułam, że znów mi się zbiera na płacz. Wiedziałam, że jeśli natychmiast się nie opamiętam, zarzucę ponownie fartuch na łeb i zacznę wyć jak syrena strażacka.
– Możesz. Wyrzuć to z siebie. Przecież nie będziesz cały dzień beczeć. Bo w końcu rozboli mnie głowa i będę musiała łyknąć aspirynę. Nie cierpię brać aspiryny. Podrażnia mi żołądek.
Usiadłam na skraju łóżka i spojrzałam na Verę. Otworzyłam usta, nie mając najmniejszego pojęcia, co powiem. Moje słowa brzmiały następująco:
– Mój mąż chce wyruchać własną córkę, a kiedy poszłam wyjąć z banku pieniądze odłożone na studia dzieci, żeby uciec z Seleną i chłopcami z wyspy, okazało się, że zwinął całą forsę. Nie, nie jestem z kamienia. Naprawdę nie jestem.
Znów się rozpłakałam i płakałam przez dłuższy czas, ale nie tak spazmatycznie jak przedtem i tym razem nie czułam potrzeby zasłonięcia twarzy fartuchem. Kiedy wreszcie przestałam łkać i tylko pociągałam nosem, Vera kazała opowiedzieć sobie wszystko od samego początku, nie pomijając niczego.
Spełniłam jej prośbę. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie komukolwiek to opowiedzieć, a zwłaszcza Verze Donovan, babie z kupą szmalu, z domem w Baltimore i fagasem, którego rola bynajmniej nie ograniczała się do woskowania samochodu, a jednak opowiedziałam, i czułam, jak z każdym słowem lżej mi się robi na sercu. Wyrzuciłam z siebie wszystko, tak jak chciała.
– I teraz jestem w kropce. Nie wiem, jak się uwolnić od tego skurwysyna. Pewnie mogłabym załapać jakąś robotę, gdybym po prostu zabrała dzieci i przeniosła się na kontynent, bo nigdy nie bałam się ciężkiej pracy, ale nie o to przecież chodzi.
– W takim razie o co? – zapytała. Już prawie skończyła poszewkę; mało kto robił na drutach tak szybko jak ona.
– Niewiele brakowało, a zgwałciłby własną córkę. Tak ją przeraził, że nie wiem, czy kiedykolwiek całkiem dojdzie do siebie, i jeszcze w nagrodę wypłacił sobie blisko trzy tysiące zielonych. I właśnie o to chodzi: nie mogę pozwolić, cholera jasna, żeby łajdakowi uszło wszystko na sucho!
– O to? – zapytała spokojnie.
Stuk-stuk-stuk – stukotały jej druty, a deszcz spływał po szybach, rzucając na czoło i policzki Very cienie, które wiły się i skręcały na kształt ciemnych żył. Gdy tak na nią patrzyłam, przypomniała mi się legenda, którą opowiadała moja babka, o trzech siostrach wśród gwiazd, które przędą nić naszego życia… jedna wije nić, druga ją trzyma, a trzecia puszcza w ruch nożyce, ilekroć przyjdzie jej ochota. Chyba ta trzecia ma na imię Atropos. A może jakoś inaczej, ale na sam dźwięk tego imienia zawsze przechodzą mnie ciarki.
– Tak, o to – odparłam. – Ale niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, jak mu się odpłacić.
Stuk-stuk-stuk. Obok stała filiżanka; na moment Vera przerwała pracę i wypiła łyk. Później doszło do tego, że gotowa była pić herbatę uchem i lała ją sobie po włosach, ale tego jesiennego dnia w sześćdziesiątym drugim miała umysł ostry jak brzytwa mojego taty. Kiedy spojrzała na mnie, wydało mi się, że jej oczy przewiercają mnie na wylot.
– Co w tym wszystkim jest najgorsze? – zapytała wreszcie, odstawiając filiżankę i znów podnosząc robótkę. – Co, według ciebie, jest najgorsze? Nie dla Seleny i chłopców, a dla ciebie?
Nawet nie musiałam się zastanawiać.
– Że skurwysyn się ze mnie śmieje – powiedziałam. – To jest najgorsze. Widzę czasem po jego twarzy, że śmieje się ze mnie w kułak. Nie mówiłam mu o wizycie w banku, ale skurwysyn wie, że tam byłam, i wie, czego się dowiedziałam.
– Może tak ci się tylko wydaje.
– Wydaje mi się czy nie, właśnie to mnie wkurwia najbardziej!
– Zatem masz rację, Dolores. Mów dalej.
Co znaczy, mów dalej? miałam ochotę zapytać. Przecież to już wszystko. A jednak się myliłam, bo nagle jeszcze coś wyskoczyło ze mnie, niczym kukułka z zegara.
– Nie śmiałby się, gdyby wiedział, ile razy mnie korciło, żeby zaszlachtować go jak prosiaka!
Siedziała i przyglądała mi się bez słowa, a ponieważ na jej twarzy wciąż migotały ciemne cienie, nic nie mogłam wyczytać z jej oczu. Znów pomyślałam o siostrach, które przędą pośród gwiazd. Zwłaszcza o tej, która dzierży nożyce.
– Boję się – ciągnęłam. – Nie jego. Siebie. Jeśli wkrótce nie wyjadę z dzieciakami, stanie się jakieś nieszczęście. Wiem to na pewno. Bo coś się we mnie otworzyło. I patrzy…
– Takie wewnętrzne oko? – spytała spokojnie, a mnie aż przeszły ciarki; zupełnie jakby znalazła szparę w mojej czaszce i widziała przez nią moje myśli! – Masz jakby trzecie oko?
– Skąd wiesz? – szepnęłam. Na ramionach wystąpiła mi gęsia skórka, drżałam na całym ciele.
– Wiem. – Zaczęła nabierać kolejny rząd oczek. – Zawsze o tym wiedziałam, Dolores.
– Chyba… w końcu go zabiję, jeśli nie uda mi się nad sobą zapanować. Tego się boję. Wtedy już nie będę musiała się martwić o forsę. Ani o nic, bo wyląduję w pierdlu!
– Bzdura – powiedziała, stukając drutami. – Mężowie umierają codziennie, Dolores. Pewnie jakiś umiera w tej chwili, kiedy siedzimy tu sobie i gadamy. Umierają i zostawiają cały majątek żonom.
Skończyła następny rząd oczek i podniosła na mnie wzrok, ale cienie rzucane przez deszcz, które niczym węże wiły się po jej policzkach, sprawiały, że wciąż nie widziałam wyrazu jej twarzy.
– Dobrze wiem, o czym mówię – dodała. – W końcu coś takiego stało się z moim.
Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Język przykleił mi się do podniebienia jak mucha do lepu.
– Nieszczęśliwy wypadek jest czasem niezmiernie na rękę nieszczęśliwej kobiecie – powiedziała tonem nauczycielki przekazującej uczniom ważną informację.
– Co masz na myśli? – spytałam. Mój głos był cichszy od szeptu, ale i tak byłam zdziwiona, że w ogóle zdołałam przemówić.
– A jak ci się wydaje? – Wyszczerzyła zęby. Nie uśmiechnęła się, a właśnie wyszczerzyła zęby. Wierz mi, Andy, był to mrożący krew w żyłach widok. – Musisz pamiętać, że wszystko, co należy do ciebie, jest także własnością twojego męża, a wszystko, co należy do męża, jest również twoją własnością. Gdyby Joego spotkał nieszczęśliwy wypadek, pieniądze z jego konta automatycznie przeszłyby na ciebie. Tak stanowi prawo naszego wspaniałego kraju.
Wpiła we mnie spojrzenie i na sekundę cienie znikły. Dostrzegłam wyraźnie jej oczy, a to, co w nich ujrzałam, sprawiło, że czym prędzej odwróciłam wzrok. Bo z zewnątrz Vera wydawała się chłodna jak niemowlę siedzące na bryle lodu, lecz z jej oczu bił niesamowity żar. Poczułam się tak, jakbym patrzyła w samo jądro pożaru. I nie wytrzymałam gorąca.
– Prawo jest wspaniałe, Dolores. A kiedy łajdakowi przytrafia się nieszczęśliwy wypadek, czasem również to może być wspaniałe.
– Czy chcesz powiedzieć… – zaczęłam głosem ciut donośniejszym od szeptu.
– Nic więcej nie chcę powiedzieć – oznajmiła, chowając robótkę do koszyka i wstając. Kiedy Vera uznawała temat za wyczerpany, nie było dalszej rozmowy. – Ale wiedz jedno… póki siedzisz na łóżku, nigdy go nie pościelisz. No dobra, schodzę do kuchni nastawić czajnik na herbatę. Jak skończysz i będziesz miała ochotę skosztować szarlotki, którą przywiozłam z Jonesport, zejdź na dół. Może nawet dodam ci do niej porcję lodów waniliowych.
– Dobrze.
W głowie mi wirowało; jedyne, czego byłam pewna, to że kawałek szarlotki z cukierni w Jonesport dobrze mi zrobi. Po raz pierwszy od ponad czterech tygodni czułam głód – wyrzucenie wszystkiego z siebie przynajmniej tyle mi dało.
Vera doszła do drzwi i odwróciła się.
– Nie współczuję ci, Dolores – rzekła. – Nie mówiłaś mi, że byłaś w ciąży, kiedy za niego wychodziłaś, ale nie szkodzi; nawet ktoś tak tępy do matematyki jak ja umie dodawać i odejmować. Byłaś w trzecim miesiącu, tak?
– Nie, w szóstym tygodniu – odparłam głosem, który znów opadł do szeptu. – Selena była wcześniaczką.
Skinęła głową.
– Co robi przeciętna dziewczyna, kiedy dowiaduje się, że rośnie jej brzuch? Pędzi, oczywiście, do ołtarza… ale co nagle, to po diable, zwłaszcza gdy chodzi o małżeństwo, jak się sama przekonałaś. Szkoda, że twoja świętej pamięci matka nie nauczyła cię tego, a tylko kilku takich powiedzonek jak: co dwie głowy, to nie jedna lub kto ma w głowie, nie musi mieć w nogach. Ale coś ci powiem, Dolores: wypłakując sobie oczy pod fartuchem nie uchronisz ani cnoty swojej córki, jeśli ten stary cap rzeczywiście na nią dybie, ani pieniędzy dzieci, jeśli rzeczywiście zechce je przehulać. Lecz mężczyznom, zwłaszcza takim, którzy lubią zajrzeć do butelki, zdarzają się nieszczęśliwe wypadki. Zlatują ze schodów, poślizgują się w wannie, a czasem gdy spieszą się do domu od kochanki mieszkającej w przytulnym gniazdku w Arlington Heights, zawodzą ich hamulce i wpadają swoim BMW na drzewo.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Słałam łóżko, myśląc o tym, co mi powiedziała… że nieszczęśliwy wypadek, w którym ginie zły człowiek, może być całkiem przyjemnym zbiegiem okoliczności. Zaczęłam wreszcie dostrzegać to, co cały czas miałam przed nosem, a co ujrzałabym znacznie wcześniej, gdyby moje myśli nie szamotały się panicznie niczym wróbel, który nie potrafi się wyplątać z matni.
Kiedy skończyłyśmy szarlotkę i odprowadziłam Verę na górę – zawsze ucinała sobie popołudniową drzemkę – wiedziałam już, co powinno się stać. Pragnęłam uwolnić się od Joego, pragnęłam odzyskać pieniądze dzieci, a przede wszystkim pragnęłam, żeby spotkała go kara za nasze – zwłaszcza Seleny – cierpienia. Gdyby skurwysyn zginął w wypadku – nieszczęśliwym wypadku – moje trzy marzenia by się spełniły. Pieniądze, do których nie miałam dojścia, póki żył, stałyby się moje. Bo choć Joe wybrał się cichaczem do Jonesport, żeby zlikwidować książeczki, na pewno nie sporządził testamentu i mnie nie wykluczył. Nie z głupoty – to, w jaki sposób położył łapę na forsie, udowodniło mi, że jest znacznie bardziej cwany, niż podejrzewałam – ale dlatego, że po prostu nie rozważał ewentualności swojej śmierci. W głębi duszy był święcie przekonany, że nigdy nie umrze.
Więc ja, jego żona, dziedziczyłam wszystko.
Kiedy późnym popołudniem opuściłam Pod Sosnami, deszcz już nie padał. Szłam bardzo powoli. Zanim pokonałam pół drogi, przypomniałam sobie o starej studni za szopą.
W domu nie było nikogo – chłopcy bawili się gdzieś z kolegami, a Selena zostawiła kartkę, że idzie do pani Devereaux pomóc jej z praniem… w tym czasie pani Devereaux prała całą pościel z hotelu Harborside. Nie wiedziałam, gdzie się Joe podziewa, ale niewiele mnie to obchodziło. Najważniejsze, że nie było jego ciężarówki, a ponieważ miała naderwany tłumik, sądziłam, że usłyszę głośny warkot, zanim mąż się zjawi w domu.
Przez chwilę stałam, patrząc na kartkę pozostawioną przez Selenę. To dziwne, jak czasem wystarczy drobiazg, żeby zdopingować człowieka, pchnąć go od słowa czy myśli do czynu, od „może zrobię” do „na pewno zrobię”. Wciąż nie jestem całkiem pewna, czy wracając od Very byłam naprawdę zdecydowana zabić Joego. Owszem, chciałam obejrzeć studnię, ale to mogła być tylko taka gra z samą sobą, zwykłe udawanie. Gdyby Selena nie zostawiła mi kartki, może nic bym nie zrobiła… i bez względu na to, co się wydarzy po naszej rozmowie, Andy, o tym jednym Selena nie może się nigdy dowiedzieć.
Treść kartki była mniej więcej następująca:
„Mamo, poszłam z Cindy Babcock do pani Devereaux, żeby pomóc jej z hotelowym praniem – mieli przez weekend znacznie więcej gości, niż się spodziewali, a sama wiesz, jak pani D. dokucza artretyzm. Biedaczka była zupełnie załamana, kiedy rozmawiała ze mną przez telefon. Potem pomogę Ci z kolacją. Całuję Cię bardzo mocno, Sela”.
Wiedziałam, że Selena zarobi nie więcej niż pięć czy siedem dolarów, ale wróci szczęśliwa i wesoła jak szczygiełek. I poleci w podskokach, jeśli pani Devereaux albo Cindy znów ją wezwą, a jeśli latem hotel zaproponuje jej pracę pokojówki na pół etatu, na pewno będzie chciała ją przyjąć. Bo pieniądz to pieniądz, a na wyspie, gdzie na ogół kwitł handel wymienny, niewiele było okazji, żeby zarobić trochę gotówki. Wiedziałam, że pani Devereaux jeszcze nieraz będzie dzwonić i z radością poleci Selenę do pracy w hotelu, jeśli córka ją o to poprosi, bo Selena nigdy nie bała się ubrudzić sobie rąk – zawsze chętnie zakasywała rękawy i brała się do roboty.
Innymi słowy, była dokładnie taka jak ja w jej wieku, ale patrzcie tylko, co mi z tego przyszło – z miotłą w garści wyglądam jak stara wiedźma, chodzę przygarbiona, a połowę domowej apteczki zajmują środki przeciwbólowe, które muszę łykać na łamanie w krzyżu. Selena nie widziała nic złego w pracy fizycznej, ale miała dopiero piętnaście lat, a w tym wieku nie dostrzega się wielu rzeczy, nawet jeśli się gapi w coś jak sroka w gnat. Czytałam w kółko kartkę od córki i myślałam sobie: Cholera jasna, nie chcę, żeby Selena skończyła tak jak ja, żeby w wieku trzydziestu pięciu lat była stara i niemal doszczętnie zniszczona. Nie pozwolę, choćbym miała przypłacić to życiem! Ale wiesz co, Andy? Nie bałam się, że do tego dojdzie. Spodziewałam się, że jak Joe pożegna się z tym padołem łez, to ja nie będę musiała.
Położyłam kartkę na stole, zapięłam płaszcz nieprzemakalny na zatrzaski, wciągnęłam z powrotem kalosze. Po czym wyszłam na tył domu i stanęłam przy wielkim białym kamieniu, na którym siedziałyśmy z Seleną tamtego wieczoru, kiedy tłumaczyłam jej, że może się więcej nie obawiać Joego, bo obiecał zostawić ją w spokoju. Przestało padać, ale słyszałam, jak woda skapuje ze splątanych krzaków jeżyn, widziałam krople zwisające z gałązek. Wyglądały jak brylantowe kolczyki Very, choć były od nich sporo niniejsze.
Jeżyny zajmowały ponad pół akra; zagłębiając się w nie cieszyłam się, że mam na sobie płaszcz nieprzemakalny i wysokie kalosze. Nie dlatego, że krzaki były mokre od deszczu, ale ponieważ miały ostre jak igły kolce. Pod koniec lat czterdziestych na tym skrawku ziemi rosły kwiaty i trawa, a pośrodku – na tyłach szopy – znajdowała się studnia, ale jakieś sześć lat po tym, jak Joe i ja pobraliśmy się i tu zamieszkali – jego stryj Freddy zostawił mu tę chałupę w spadku – studnia nagle wyschła. Joe sprowadził Petera Doyona, który zbadał teren różdżką i poradził nam wykopać nową po zachodniej stronie domu. Od tego czasu nie mieliśmy kłopotów z wodą.
Kiedy przestaliśmy korzystać ze starej studni, półakrowy spłachetek za szopą zarósł sięgającymi piersi, splątanymi krzakami jeżyn. Ich kolce czepiały się mojego płaszcza, kiedy chodziłam tam i nazad, szukając drewnianej pokrywy, którą zasłoniliśmy otwór studni. Ponieważ kolce podrapały mi już w kilku miejscach dłonie, zsunęłam na nie rękawy płaszcza.
Wreszcie znalazłam tę cholerną studnię, o mało sama nie wpadając przy okazji do środka. Stanęłam jedną nogą na czymś ruchomym i jakby gąbczastym; rozległ się chrobot, więc szybko cofnęłam stopę, zanim złamała się deska. Miałam szczęście, bo gdybym stąpnęła mocniej, pokrywa pewnie zawaliłaby się pode mną. Poszedł kołowrotek, do studni wpadł kotek…
Uklękłam, zasłaniając twarz ręką, żeby nie pokłuły mnie kolce, i przyjrzałam się z bliska pokrywie.
Mierzyła metr dwadzieścia na półtora; deski były szare, wypaczone i przegniłe. Nacisnęłam jedną z nich ręką i poczułam, jak się ugina miękko. Ta, na której stanęłam, pękła pod moim ciężarem; widziałam wyraźne wklęśnięcie i świeże drzazgi. Wpadłabym do środka jak nic, choć w tamtych czasach ważyłam pięćdziesiąt pięć kilo. Joe ważył ze dwadzieścia pięć więcej.
Wyjęłam z kieszeni chustkę do nosa i przywiązałam ją do krzaka rosnącego przy studni od strony szopy, żebym łatwo mogła odszukać to miejsce. Następnie wróciłam do domu. Tej nocy spałam jak suseł i po raz pierwszy, odkąd Selena powiedziała mi, co jej kochany tatko wyprawiał, nie męczyły mnie żadne koszmary.
Było to pod koniec listopada; na razie nie zamierzałam nic robić. Pewnie zgadliście dlaczego, ale i tak wam powiem: gdyby Joemu przydarzyło się nieszczęście tak szybko po naszej rozmowie na promie, Selena podejrzewałaby, że maczałam w tym palce. Nie chciałam tego, ponieważ jakąś drobną cząstką swojego serduszka nadal kochała ojca – to się chyba nigdy nie zmieni – i bałam się, co będzie czuła, jeśli domyśli się prawdy. Co będzie czuła do mnie, a także – rzecz o stokroć ważniejsza – co będzie czuła wobec siebie. Jak się później okazało… no, ale wszystko w swoim czasie. Dojdę i do tego.
Więc uzbroiłam się w cierpliwość i czekałam, choć bardzo nie lubię czekać, kiedy już raz podejmę decyzję. Ale dni przechodziły w tygodnie i czas jakoś płynął. Regularnie pytałam Selenę o ojca: „Tata dobrze cię traktuje?” Obie wiedziałyśmy, co mam na myśli. Mówiła że tak, i całe szczęście, bo inaczej natychmiast wyprawiłabym go na tamten świat, nie bacząc na ryzyko i konsekwencje.
Ale miałam inne zmartwienia. Jednym z nich była forsa – minęło Boże Narodzenie i nastał tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci rok, a ja codziennie budziłam się z myślą, że może właśnie dziś Joe zacznie wydawać oszczędności dzieci. Trudno się było tym nie przejmować, w końcu przepuścił już trzysta dolców i nie miałam jak go powstrzymać od przehulania reszty; mogłam tylko biernie czekać. Nawet nie wiecie, ile razy szukałam tej cholernej książeczki, na którą przeniósł skradzione pieniądze. Niestety, nie udało mi się jej znaleźć. Więc jedynie patrzyłam, czy nie wraca do domu z nową piłą łańcuchową lub z drogim zegarkiem na ręce, i modliłam się, aby w Ellsworth albo w Bangor, gdzie podobno w każdy weekend toczyła się gra o duże stawki, nie przerżnął wszystkiego w pokera. Nigdy w życiu nie czułam się taka bezradna.
Pozostawała kwestia, kiedy i jak zabić Joego… jeśli oczywiście starczy mi odwagi. Pomysł wykorzystania starej studni nie był zły, ale nie rozwiązywał całej sprawy. Najlepiej by było, gdyby Joe zginął od razu, tak jak ludzie na filmach w telewizji. Jednakże nawet trzydzieści lat temu dość się napatrzyłam na życie, by wiedzieć, że w rzeczywistości nic nie dzieje się tak łatwo i prosto jak na małym ekranie.
Myślałam sobie: a co jeśli wpadnie do studni i zacznie krzyczeć? Wyspa nie była wówczas tak zabudowana jak dziś, ale na naszym odcinku East Lane mieszkały jeszcze trzy rodziny – Caronowie, Langillowie i Jolanderowie. Jasne, że mogliby nie usłyszeć krzyków dochodzących z kęp jeżyn za domem, ale nie miałam żadnych gwarancji – zwłaszcza gdyby wiatr wiał w ich stronę. W dodatku na East Lane, łączącej miasteczko ze Wschodnim Cyplem, często bywał spory ruch. Obok naszego domostwa ciągle przejeżdżały ciężarówki i wozy osobowe; wprawdzie nie było ich tyle co teraz, ale dostatecznie dużo, aby mogły mi pokrzyżować plany.
Już prawie chciałam zrezygnować z pomysłu wykorzystania studni, uznawszy, że jest zbyt ryzykowny, kiedy znalazłam rozwiązanie. Podsunęła mi je Vera – chyba całkiem nieświadomie.
Nie zdajecie sobie sprawy, jak strasznie fascynowało ją zaćmienie. Tamtej zimy regularnie odwiedzała wyspę, i gdy śniegi stopniały, niemal co tydzień przypinała do tablicy w kuchni jakiś wycinek z gazety. Kiedy nadeszła wiosna, jak zwykle chłodna i wietrzna, Vera przyjeżdżała jeszcze częściej i co drugi dzień wieszała coś nowego. Były to artykuły z lokalnych gazet, z bostońskiego „Globe”, z „New York Times” oraz z takich pism jak „Scientific American”.
Była podniecona, bo wierzyła, że Donald i Helga dadzą się skusić zaćmieniem i przybędą Pod Sosny – mówiła mi o tym wiele razy – a poza tym ogromnie ekscytowała ją myśl, że zobaczy coś tak niezwykłego. W połowie maja, kiedy wreszcie zaczęło się ocieplać, właściwie zamieszkała tu na stałe – przestała nawet wspominać Baltimore. To cholerne zaćmienie było jedyną rzeczą, o jakiej gadała. W szafie przy drzwiach frontowych czekały już cztery aparaty fotograficzne – naprawdę wysokiej klasy sprzęt, a nie jakieś tam zabawki dla dzieci – z tego trzy na statywach. Kupiła również z dziesięć par specjalnych okularów przeciwsłonecznych, specjalnie skonstruowane pudełka do oglądania zaćmienia, zwane „odbłyśnikami”, oglądacze o specjalnie przyciemnionych lusterkach i Bóg wie, co jeszcze.
Któregoś dnia pod koniec maja zobaczyłam na tablicy artykuł wycięty z naszej miejscowej gazetki „The Weekly Tide”. Tytuł brzmiał: HOTEL HARBORSIDE SZYKUJE SIĘ DO ZAĆMIENIA. Na zamieszczonym obok zdjęciu widać było, jak Jimmy Gagnon i Harley Fox wznoszą coś z desek na płaskim dachu budynku. I wiecie co? Przebiegł mnie taki sam dziwny dreszcz jak wtedy, gdy ujrzałam pierwszą informację, którą Vera przyczepiła do tablicy.
Z artykułu wynikało, że w dniu zaćmienia właściciele hotelu zamierzają urządzić na dachu obserwatorium – oczywiście chodziło im głównie o to, żeby ściągnąć do siebie jak najwięcej klientów. Przeczytałam, że dach zostanie „odpowiednio przygotowany” (a to dobre! Jimmy Gagnon i Harley Fox jeszcze w życiu niczego odpowiednio nie przygotowali) i że właściciele spodziewają się sprzedać trzysta pięćdziesiąt biletów wstępu. Pierwszeństwo będą mieli letnicy i stali mieszkańcy. Cena nie była zbyt wygórowana – dwa dolce od łebka – lecz naturalnie planowano serwować na dachu posiłki oraz urządzić bar, a właśnie na sprzedaży alkoholu zarabia się najwięcej. Nie ma lepszej metody, by oskubać klienta.
Zanim skończyłam czytać artykuł, do kuchni weszła Vera. Nie słyszałam jej kroków, więc kiedy się odezwała, podskoczyłam w górę z pół metra.
– No więc jak, Dolores, na co się decydujesz? Na dach Harborside czy na „Island Princess”? – zapytała.
– Jak to na „Island Princess”?
– Wynajęłam ją na popołudnie w dniu zaćmienia – oświadczyła.
– Niemożliwe! – zawołałam, ale w następnej sekundzie uzmysłowiłam sobie, że jednak było to całkiem możliwe; Vera nie rzucała słów na wiatr i nie bawiła się w czcze przechwałki. Lecz na wieść, że wynajęła prom, aż mi odjęło mowę.
– Tak, tak – rzekła. – Kosztuje mnie to ładny kawał grosza, z czego większość idzie na opłacenie innego promu, który w tym dniu zastąpi „Island Princess”. Jeśli wybierzesz się ze mną, masz darmowy wstęp. I darmowe trunki. – Po czym zerkając na mnie spod oka, dodała: – Zwłaszcza ta ostatnia wiadomość powinna się spodobać twojemu mężulkowi, co?
– O mój Boże! Po jakie licho wynajęłaś cały prom, Vero? – Wciąż się dziwnie czułam zwracając się do niej po imieniu, ale wyjaśniła mi, że bynajmniej wtedy nie żartowała i choćbym bardzo chciała – a czasem rzeczywiście miałam ochotę – nie pozwoli mi dłużej używać formy „pani”. – Wiem, że jesteś potwornie przejęta tym zaćmieniem i w ogóle, ale za tę samą cenę, a pewnie nawet za połowę, mogłabyś wyczarterować statek wycieczkowy i popłynąć aż na Vinalhaven.
Wzruszyła ramionami i odrzuciła do tyłu swoje długie włosy, zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Całuj mnie w tyłek”.
– Wynajęłam „Island Princess”, bo kocham tę starą dziwkę. A Little Tall jest moim ulubionym miejscem na ziemi, czyżbyś nie wiedziała, Dolores?
Wiedziałam, więc tylko skinęłam głową.
– Oczywiście, że wiesz. I niemal za każdym razem przywozi mnie tu właśnie „Island Princess”, śmieszna, kaczkowata stara łajba. Powiedziano mi, że wygodnie i bezpiecznie pomieści się na niej czterysta osób, czyli o pięćdziesiąt więcej niż na dachu hotelu; zamierzam zabrać każdego, kto zechce obejrzeć zaćmienie ze mną i moimi dziećmi. – Wyszczerzyła zęby, ale tym razem był to prawdziwy uśmiech; uśmiech osoby, która cieszy się z życia. – I wiesz co jeszcze, Dolores?
– Nie – odparłam. – Mam w głowie kompletną sieczkę.
– Nie będziesz musiała się nikomu kłaniać, jeśli… – Nagle urwała i popatrzyła na mnie zaniepokojona. – Dolores? Co ci jest?
Ale nie byłam w stanie odpowiedzieć. Straszny, a zarazem wspaniały obraz wypełnił moje myśli. Ujrzałam wielki płaski dach hotelu Harborside, na którym tłoczą się ludzie z zadartymi głowami, ujrzałam „Island Princess” zakotwiczoną w połowie drogi między wyspą i lądem, także pełną ludzi patrzących do góry, a nad nimi – na niebie usianym gwiazdami mimo popołudniowej pory – ogromny czarny krąg otoczony ogniem. Był to przerażający obraz, na którego widok nawet umarłemu włosy stanęłyby dęba, ale mnie uradowała myśl, jak w tym czasie będzie wyglądać reszta wyspy.
– Dolores? – Vera położyła mi dłoń na ramieniu. – Chwycił cię skurcz? Słabo ci? Chodź i usiądź przy stole, przyniosę ci szklankę wody.
Nie chwycił mnie żaden skurcz, ale tak, zrobiło mi się słabo, więc podeszłam do stołu… ponieważ jednak nogi miałam jak z waty, nie tyle usiadłam, co opadłam na krzesło. Patrząc, jak Vera nalewa wodę do szklanki, przypomniałam sobie coś, co powiedziała jeszcze w listopadzie – że nawet ktoś tak tępy do matematyki jak ona potrafi dodawać i odejmować. No więc dodałam trzysta pięćdziesiąt miejsc na dachu i czterysta na „Island Princess” i wyszło mi siedemset pięćdziesiąt. W połowie lipca bywało na wyspie więcej osób, ale jak mi Bóg miły, po odjęciu siedmiuset pięćdziesięciu zostawało naprawdę niewiele. Reszta albo będzie wyciągać więcierze, albo obserwować zaćmienie z dachów własnych domów lub z przystani.
Vera podała mi szklankę, którą opróżniłam duszkiem, po czym usiadła naprzeciwko z zatroskaną miną.
– Nic ci nie jest, Dolores? – zapytała. – Może chcesz się położyć?
– Nie – odparłam. – Po prostu zakręciło mi się w głowie.
Fakt. Każdemu, kto się w końcu zdecyduje, którego dnia zabije męża, ma prawo zakręcić się w głowie.
Mniej więcej trzy godziny później, gdy uporałam się z praniem, zrobiłam zakupy i pochowałam wszystko gdzie trzeba, gdy odkurzyłam dywany i wstawiłam do lodówki niedużą zapiekankę, żeby Vera miała co zjeść na kolację (nawet jeśli od czasu do czasu dzieliła łóżko z tym swoim fagasem, to nigdy nie dopuszczała go do stołu), zaczęłam zbierać się do wyjścia. Vera siedziała przy stole, rozwiązując krzyżówkę w gazecie.
– Zastanów się, czy dwudziestego lipca nie wolałabyś być z nami na promie. Wierz mi, Dolores, na wodzie będzie znacznie przyjemniej niż na nagrzanym dachu.
– Dzięki, Vero, ale jeśli tego dnia będę miała wolne, wątpię, żeby chciało mi się ruszać z domu; po prostu zostanę u siebie.
– Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale twój plan pachnie piekielną nudą – oznajmiła, podnosząc na mnie wzrok.
A kiedy cię obchodziło, czy kogoś obrazisz czy nie, ty zarozumiała suko? Tak sobie pomyślałam, ale oczywiście nie powiedziałam tego na głos. Co prawda przejęła się, kiedy sądziła, że mogę zemdleć, lecz kto wie, czy jej troska nie wynikała z obawy, że jeśli upadnę na nos, zakrwawię całą podłogę w kuchni, którą nawoskowałam zaledwie dzień wcześniej.
– Nie, Vero – odparłam. – A nuda mi nie przeszkadza; sama też jestem nudna jak flaki z olejem.
Popatrzyła na mnie spod oka.
– Naprawdę? – spytała. – Czasem tak mi się wydaje… a czasami wcale nie jestem pewna.
Pożegnałam się i ruszyłam do siebie; przez całą drogę roztrząsałam w głowie swój nowy pomysł, szukając w nim dziur. Nie znalazłam ani jednej. Wprawdzie miałam parę wątpliwości, ale kto ich nie ma? Zawsze może coś nie wypalić, ale gdyby się człowiek z góry tym przejmował, nigdy by niczego nie osiągnął. Zresztą, pomyślałam sobie, jeśli coś będzie nie tak, mogę przecież zrezygnować. Mogę zrezygnować niemal w ostatniej chwili.
Minął maj, nastał czerwiec, a wraz z nim koniec roku szkolnego. Szykowałam się odmówić Selenie, jeśli zacznie prosić, żebym pozwoliła jej nająć się do Harborside, ale zanim w ogóle doszło do sprzeczki, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Wielebny Huff, który był wówczas pastorem metodystów, przyszedł do nas na rozmowę. Powiedział, że kościół metodystów w Winthrop organizuje kolonie letnie i potrzebuje do opieki nad dziećmi dwóch dziewcząt, które potrafią dobrze pływać. Huff orientował się, że Selena i Tanya Caron pływają jak ryby, więc żeby nie przedłużać i tak długiej gadki, powiem tylko, że tydzień po zakończeniu szkoły obie z Melissą Caron odprowadziłyśmy córki na prom; machały do nas z pokładu, a my do nich z przystani i wszystkie cztery ryczałyśmy jak bobry. Selena ubrana była w śliczny różowy kostium i wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jaka będzie z niej wkrótce urodziwa kobieta. Wzruszyłam się; teraz też na samo wspomnienie łzy mi stają w oczach. Może któreś z was ma papierową chustkę?
Dziękuję, Nancy. Dziękuję. O czym to ja mówiłam?
A tak.
Selena wyjechała, ale miałam jeszcze na głowie chłopców. Przekonałam Joego, żeby zadzwonił do swojej siostry w New Gloucester i spytał, czy nie wzięłaby ich na ostatnie trzy tygodnie lipca i pierwszy tydzień sierpnia; w końcu myśmy gościli ich rozrabiaków przez miesiąc czy dwa, kiedy byli młodsi. Sądziłam, że Joe nie będzie chciał się rozstać z małym Pete’em, ale nawet nie zaprotestował – pewnie wyobraził sobie, jaki spokój zapanuje w domu, i spodobał mu się pomysł.
Alicja Forbert – tak ma na nazwisko po mężu siostra Joego – powiedziała, że bardzo chętnie przyjmą do siebie chłopców. Podejrzewałam, że Jack Forbert ma mniejszą ochotę na ich towarzystwo, ale to Alicja zawsze decydowała o wszystkim, więc nie było problemu. Przynajmniej od tamtej strony.
Kłopot polegał na tym, że ani Jim, ani mały Pete nie palili się do wyjazdu. Nic dziwnego; synowie Forbertów byli o kilka lat starsi i moich dwóch traktowali jak smarkaczy. Ale nie zamierzałam pozwolić, żeby fochy dzieci pokrzyżowały mi plany – co to, to nie! Uparłam się i postawiłam na swoim. Jim okazał się twardszym orzechem do zgryzienia niż mały Pete. Wreszcie wzięłam go na bok i powiedziałam:
– Pomyśl o tym jako o wakacjach z dala od ojca.
To go przekonało, choć wcześniej żadne argumenty nie odnosiły skutku. Bardzo smutne, jeśli się nad tym zastanowić, prawda?
Kiedy już wszystko ustaliliśmy, nie pozostało mi nic innego, jak czekać, aż chłopcy wyjadą. W sumie byli chyba całkiem zadowoleni, że spędzą miesiąc u ciotki, bo Joe właściwie nie przestawał pić od Święta Czwartego Lipca i nawet wobec małego Pete’a zachowywał się niemiło.
Jego pijaństwo nie stanowiło dla mnie niespodzianki; przyznam się, że nawet zachęcałam go do picia. Kiedy po raz pierwszy otworzył szafkę pod zlewem i zobaczył nie napoczętą flaszkę whisky, zdziwił się i spytał, co mi odbiło. Ale potem już nie pytał. Bo dlaczego miałby pytać? Od czwartego lipca aż do dnia swojej śmierci Joe St. George chodził doszczętnie pijany przez część czasu, przez resztę mocno wstawiony, a człowiek w tym stanie wkrótce zaczyna traktować każdy uśmiech losu jako swój przywilej… zwłaszcza człowiek pokroju Joego.
Nie miałam nic przeciwko temu, ale dni po czwartym lipca – tydzień do wyjazdu chłopców i tydzień po ich wyjeździe – bynajmniej nie należały do przyjemności. Kiedy wychodziłam do Very o siódmej, Joe wciąż chrapał w najlepsze; zmierzwione włosy sterczały mu dziko na wszystkie strony, a wokół roztaczał się zapach podobny do woni skwaśniałego sera. Kiedy wracałam o drugiej lub trzeciej, Joe siedział rozwalony w fotelu na biegunach, który wyciągnął sobie na ganek, trzymając „American” w jednej ręce, a szklanką whisky w drugiej. Nigdy nikogo nie zapraszał, żeby razem opróżnić butelkę; mój Joe nigdy nie lubił się niczym dzielić.
W lipcu „American” niemal codziennie zamieszczał na pierwszej stronie informacje na temat zaćmienia, ale wydaje mi się, że choć Joe ciągle studiował gazetę, słabo się orientował, że w drugiej połowie miesiąca ma się wydarzyć coś niezwykłego. Bo takie rzeczy gówno go obchodziły. Interesowali go wyłącznie komuniści, murzyńscy bojownicy o równouprawnienie (tyle że zwał ich „bezczelnymi czarnuchami”) i ten cholerny katolik rozmiłowany w Żydach, który zamieszkał w Białym Domu. Gdyby Joe wiedział, co za cztery miesiące przydarzy się Kennedy’emu, pewnie umierałby z uśmiechem na ustach, taki był z niego wredny typ.
Ale siadałam przy nim na ganku i słuchałam, jak się wścieka, ilekroć zirytowało go coś, co wyczytał w gazecie. Wierzcie mi, nie było to łatwe, ale chciałam, by przywykł do tego, że ma mnie koło siebie, kiedy wracam do domu. Słowo daję, mniej by mi przeszkadzało jego chlanie, gdyby przynajmniej upijał się na wesoło. Niektórym dopisuje humor, kiedy sobie golną, ale mój mąż do nich nie należał. Alkohol uwydatniał jego kobiece cechy, co w wypadku Joego oznaczało, że wiecznie czuł się tak podle jak baba na dwa dni przed bolesnym okresem.
W miarę jak zbliżał się dzień zaćmienia, z coraz większą ulgą wychodziłam od Very, mimo że w domu czekał na mnie cuchnący wódą mąż. Przez cały czerwiec Vera kręciła się jak fryga, gadała bez przerwy, sprawdzała sprzęt do oglądania zaćmienia i ciągle wisiała na telefonie – co najmniej dwa razy dziennie dzwoniła do firmy, która miała się zająć urządzeniem przyjęcia na promie, a był to zaledwie jeden z wielu numerów na jej długiej liście.
W czerwcu pracowało pode mną sześć dziewcząt, a po czwartym lipca osiem; nawet za życia męża Vera nie zatrudniała tyle służby. Dom wyszorowano od strychu po piwnice, aż cały lśnił czystością, i w oczekiwaniu na gości posłano wszystkie łóżka. Cholera jasna, jakby tego było mało, ustawiono dodatkowe łóżka na oszklonych werandach na parterze i piętrze. Na weekend, w którym miało nastąpić zaćmienie, Vera spodziewała się kilkunastu, może nawet dwudziestu osób. Dni stały się dla niej za krótkie; od świtu do nocy zwijała się jak w ukropie, ale była szczęśliwa.
A potem, mniej więcej w tym czasie, kiedy wyprawiłam chłopców do ciotki i wuja – około dziesiątego lub jedenastego lipca, ponad tydzień przed zaćmieniem – jej dobry nastrój nagle się ulotnił.
Ulotnił? Kurwa, nie. To nie najlepsze słowo. Po prostu prysnął jak bańka mydlana! Jednego dnia Vera śmigała po domu niczym odrzutowiec, a następnego gęba tak jej się wydłużyła, że niemal deptała sobie po brodzie, oczy zaś znów przybrały nieprzyjemny, zastraszony wyraz, jaki często miewały, odkąd zaczęła samotnie spędzać tyle czasu na wyspie. Tego dnia zwolniła dwie dziewczyny, jedną za to, że stanęła na podnóżku, aby umyć okna w salonie, drugą za to, że śmiała się, rozmawiając w kuchni z dostawcą. Współczułam zwłaszcza tej drugiej, bo dziewczyna się rozpłakała; tłumaczyła Verze, że zna chłopaka jeszcze ze szkoły i dawno go nie widziała, więc po prostu chciała dowiedzieć się, co u niego słychać. Przepraszała i prosiła, żeby jej nie zwalniać, bo matka będzie wściekła jak osa.
Jednakże na Verze łzy Sandry Mulcahey nie zrobiły najmniejszego wrażenia.
– Popatrz na to od innej strony, moja droga – rzekła zgryźliwym, szyderczym tonem. – Może matka będzie na ciebie wściekła, ale za to ile będziesz miała wolnego czasu, żeby wspominać miłe chwile ze szkoły w Jonesport!
Sandra Mulcahey zwiesiła nisko głowę i ruszyła podjazdem, łkając tak, jakby serce miało jej pęknąć. Vera stała w holu i obserwowała ją, lekko pochylona, przez okno znajdujące się obok drzwi frontowych. Aż mnie świerzbiło, żeby kopnąć ją w tyłek, kiedy stała tak wypięta… ale jednocześnie było mi jej żal. Nietrudno się domyślić, co wpłynęło na zmianę jej nastroju; wkrótce wiedziałam już na pewno. Syn i córka nie zamierzali przyjechać na wyspę, żeby obejrzeć z matką zaćmienie; nie obchodziło ich, że wynajęła na tę okazję prom. Podejrzewałam, że albo wcześniej zaplanowali sobie coś innego, jak to dzieci nie zważając na uczucia rodziców, albo wciąż byli z nią skłóceni od czasu tamtej awantury w restauracji.
Humor Very poprawił się, kiedy szesnastego i siedemnastego zaczęli się zjeżdżać pierwsi goście, ale i tak z ulgą wracałam do domu po pracy. W czwartek, osiemnastego, zwolniła jeszcze jedną dziewczynę – Karen Jolander. Jej przestępstwo polegało na tym, że upuściła talerz, zresztą pęknięty. Karen nie płakała, kiedy szła podjazdem, ale widać było, że stara się panować nad sobą, dopóki nie oddali się za wzgórze, żeby wybuchnąć szlochem.
Zachowałam się wtedy idiotycznie. Ale musicie pamiętać, w jakim sama żyłam wówczas napięciu. Poczekałam, aż Karen zniknie mi z oczu, po czym poleciałam szukać Very. Znalazłam ją w ogrodzie za domem. W kapeluszu słomkowym nasadzonym tak głęboko na czoło, że rondo dotykało jej uszu, z zapiekłą furią ciachała sekatorem, jakby była oprawczynią pozbawiającą ludzi głów, a nie panią domu ścinającą kwiaty do salonu i jadalni.
Podeszłam do niej i rzekłam:
– Podle postąpiłaś, zwalniając tę dziewczynę.
Wyprostowała się i spojrzała na mnie jak wielka dama.
– Tak uważasz, Dolores? Jestem ci niezmiernie wdzięczna za tę uwagę. Wiesz, jak ogromnie interesuje mnie to, co myślisz; kiedy kładę się wieczorem do łóżka, zawsze leżę przez wiele godzin, analizując kolejno wszystkie wydarzenia minionego dnia i zastanawiając się, co też Dolores St. George uczyniłaby na moim miejscu.
No, to dopiero mnie rozeźliło.
– Powiem ci, czego Dolores Claiborne na pewno by nie zrobiła – oznajmiłam. – Nie wyładowywałaby na kimś własnych zawodów i frustracji. Nie jest aż taką bezduszną jędzą.
Szczęka jej opadła, jakby ktoś wyciągnął podtrzymujący ją bolec. Chyba po raz pierwszy tak naprawdę zaskoczyłam czymś Verę. Odmaszerowałam szybko, żeby nie spostrzegła, jak bardzo się przeraziłam tego, co zrobiłam. Nogi tak się pode mną trzęsły, że po wejściu do kuchni natychmiast musiałam usiąść. Chyba oszalałaś, Dolores! Po jakie licho ciągnąć lwa za ogon, zbeształam się w myśli. Podniosłam się, żeby wyjrzeć przez okno nad zlewem, ale Vera stała zwrócona do mnie plecami; widziałam tylko, że z jeszcze większą furią wymachuje sekatorem; róże spadały do koszyka niczym martwi żołnierze z okrwawionymi głowami.
Kiedy później szykowałam się do wyjścia, podeszła do mnie od tyłu i mruknęła, bym chwilę zaczekała, bo chce mi coś powiedzieć. Serce zaczęło walić mi młotem. Nie miałam żadnych wątpliwości, co się za moment wydarzy – najpierw Vera oznajmi, że nie potrzebuje już korzystać z moich usług, potem spojrzy na mnie z wyższością, jakby mówiła „Całuj mnie w dupę!”, i wreszcie pozwoli mi odejść, tyle że na dobre. Pewnie waszym zdaniem powinnam odczuć ulgę, że więcej nie będę miała z nią do czynienia? Może i tak, lecz czułam jedynie, jak żelazna obręcz zaciska mi się wokół serca. Miałam trzydzieści sześć lat, pracowałam ciężko, odkąd skończyłam szesnaście, i jeszcze nigdy nie zostałam wyrzucona z roboty. Ale nie należy dawać sobą pomiatać i potulnie słuchać wymysłów, więc uznałam, że nie pozostanę Verze dłużna i też jej co nieco wygarnę. Kiedy odwróciłam się i zobaczyłam jej twarz, z miejsca się jednak zorientowałam, że wcale nie zamierza mnie wylać. Choć rano chodziła umalowana, teraz miała zmyty makijaż, a oczy tak podpuchnięte, jakby płakała u siebie w pokoju albo jakby przed chwilą zbudziła się z drzemki. Ściskała oburącz brązową papierową torbę.
– Trzymaj – powiedziała, wyciągając ją w moją stronę.
– Co to? – zapytałam.
– Dwa oglądacze i dwa odbłyśniki. Pomyślałam, że mogą się przydać tobie i Joemu. Tak się złożyło…
Urwała i kaszlnęła w zwiniętą pięść, po czym znów spojrzała mi w oczy. To jedno zawsze w niej podziwiałam, Andy; niezależnie od tego, co mówiła i jak bardzo to ją musiało boleć, zawsze patrzyła ci prosto w twarz.
– Tak się złożyło, że mam dwa zbędne komplety – zakończyła.
– Naprawdę? Strasznie mi przykro, Vero – powiedziałam.
Machnęła ręką, jakby odganiała muchę, po czym spytała, czy nie zmieniłam zdania i czy na pewno nie chcę oglądać zaćmienia z promu wraz z nią i jej gośćmi.
– Nie – odparłam. – Chyba usiądę na ganku, oprę nogi o balustradę i razem z Joem popatrzę w niebo. A gdyby się brzydko zachowywał, pójdę sobie na Wschodni Cypel.
– Skoro mowa o brzydkim zachowaniu… przepraszam cię za dzisiejszy ranek – oznajmiła, wciąż patrząc mi w oczy. – I gdybyś mogła, zadzwoń do Mabel Jolander i powiedz, że zmieniłam zdanie.
Kosztowało to Verę sporo wysiłku; nie znałeś jej tak jak ja, Andy, więc musisz mi wierzyć na słowo, ale przepraszanie kogokolwiek po prostu nie leżało w jej stylu.
– Zadzwonię, oczywiście. – Miałam ochotę wyciągnąć rękę i uścisnąć mocno jej dłoń, ale się powstrzymałam. – Tyle że ta dziewczyna nazywa się Karen, nie Mabel. Mabel pracowała tu sześć czy siedem lat temu. Jej matka mówiła mi, że obecnie pracuje w New Hampshire, w jakiejś firmie telefonicznej, i świetnie się jej powodzi.
– To zadzwoń do Karen. I powiedz, żeby wróciła. Powiedz, że zmieniłam zdanie, Dolores, ale nic więcej, rozumiesz?
– Tak, Vero. I dziękuję za te sprzęty do oglądania zaćmienia. Na pewno się przydadzą.
– Cieszę się.
Otworzyłam drzwi frontowe.
– Dolores?
Obejrzałam się; kiwnęła jakoś tak dziwnie głową, jakby wiedziała o czymś, o czym absolutnie nie powinna wiedzieć.
– Czasem trzeba być bezduszną jędzą, żeby dać sobie radę w życiu – oznajmiła. – Czasem tylko to daje ci siłę…
I zamknęła za mną drzwi… ale bardzo łagodnie. Nie trzasnęła nimi.
No dobra. Doszłam do dnia zaćmienia, ale jeśli mam wam opowiedzieć, co się stało – wszystko, co się stało – nie zamierzam robić tego o suchym gardle. Widzę po zegarku, że gadam już dwie godziny bez przerwy, każdemu by w tym czasie zaschło w gardle, a jeszcze daleko mi do końca. Więc umówmy się, Andy: albo nalejesz zaraz mi porcję whisky z butelki, którą trzymasz w szufladzie biurka, albo kończę na dzisiaj. Wybieraj.
No! Dziękuję. Właśnie tego było mi trzeba! Ależ nie, nie! Schowaj butelkę. Jedna porcja doskonale naoliwi mi język; dwie mogłyby sprawić, że zaczęłabym pleść trzy po trzy.
Dobra, wracam do opowieści.
Kiedy wieczorem dziewiętnastego lipca położyłam się do łóżka, ze zdenerwowania aż rozbolał mnie brzuch, bo podali w radiu wiadomość, że nazajutrz może padać. Zajęta obmyślaniem planu i zbieraniem w sobie odwagi, nie pomyślałam o tym, że zła pogoda może wszystko pokrzyżować. Cholera, już widziałam, jak przez całą noc ciskam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć, gdy nagle usłyszałam własny głos: Nie będziesz się ciskać, Dolores, i powiem ci dlaczego. Bo nic nie poradzisz na pogodę, ale pogoda i tak nie ma znaczenia. Przecież wiesz, że zamierzasz wreszcie załatwić tego skurwysyna, choćby od rana do wieczora lało jak z cebra. Za daleko zaszłaś, żeby się teraz cofnąć. I tak było rzeczywiście, więc zamknęłam oczy i zasnęłam jak kamień.
W sobotę rano dwudziestego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku było gorąco, wilgotno i pochmurnie. W radiu powiedzieli, że wieczorem mogą wystąpić burze z piorunami, ale w ciągu dnia nie powinno padać. Jednakże przez większość czasu niebo miało być zasnute, toteż szansa, że mieszkańcy wybrzeża zdołają obejrzeć zaćmienie, wahała się w granicach pięćdziesięciu procent.
Czułam się tak, jakby zdjęto mi z pleców wielki ciężar, i kiedy poszłam do Very, żeby pomóc w przygotowaniu bufetu dla gości, byłam zupełnie spokojna; nie miałam się o co martwić. Nie robiło mi różnicy, że dzień będzie pochmurny; nawet gdyby trochę padało, też bym się tym zbytnio nie przejęła. Wiedziałam, że o ile nie będzie lało jak z cebra, ludzie będą czekać na dachu hotelu albo na środku przesmyku na promie wynajętym przez Verę, wszyscy w nadziei, że niebo rozpogodzi się na tyle, by mogli ujrzeć to, co za ich życia nigdy się już nie powtórzy, przynajmniej w stanie Maine. Nadzieja jest istotną częścią ludzkiej natury; nikt nie wie o tym lepiej niż ja.
Jeśli dobrze pamiętam, z piątku na sobotę nocowało u Very osiemnaście osób, ale na poranny bufet przybyło znacznie więcej niemal czterdzieści. Reszta ludzi, którzy chcieli z promu oglądać zaćmienie – w większości wyspiarze – miała zacząć się zbierać o pierwszej na przystani – stara „Island Princess” wypływała około drugiej. Spodziewałam się, że zanim o czwartej trzydzieści nastąpi początek zaćmienia, zdążą opróżnić ze trzy beczułki piwa.
Sądziłam, że Vera od rana będzie się skręcać z niecierpliwości, ale nic podobnego; czasami myślę, że po prostu lubiła mnie zaskakiwać. Miała na sobie luźną, biało-czerwoną kieckę bardziej przypominającą płaszcz niż sukienkę – coś jakby arabski burnus – a włosy ściągnięte w prosty koński ogon, który wyraźnie odstawał od fryzur za pięćdziesiąt dolców, jakie najczęściej nosiła w tamtych latach.
Przechadzała się wzdłuż długiego stołu, który poleciła ustawić na trawniku za domem przy grządkach z różami, śmiała się i rozmawiała z przyjaciółmi, którzy – sądząc po ich wyglądzie i mowie – przybyli z Baltimore, ale była zupełnie inna tego dnia niż przez cały tydzień poprzedzający zaćmienie. Pamiętacie, jak mówiłam, że śmigała jak odrzutowiec? W dniu zaćmienia przypominała raczej motyla przenoszącego się z kwiatka na kwiatek, a jej śmiech nie był ani przenikliwy, ani zbyt głośny.
Zobaczywszy, jak wynoszę tacę z jajecznicą, ruszyła w moją stronę, żeby wydać mi jakieś polecenia, ale szła znacznie spokojniej niż w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy to zdawało się, że wolałaby biegać, a potem, gdy ze mną rozmawiała, cały czas uśmiechała się promiennie. Pomyślałam sobie: jest szczęśliwa. Po prostu szczęśliwa. Pogodziła się z myślą, że dzieci nie przyjadą. I to wystarczyło… A jednak tak rzadko się zdarzało, żeby Vera Donovan była szczęśliwa! Powiem ci coś, Andy – od tamtej pory spędziłam z nią blisko trzydzieści lat, a już chyba nigdy nie widziałam jej szczęśliwej. Zadowoloną, pogodzoną z losem, ale szczęśliwą?! Szczęśliwą i rozpromienioną, podobną do motyla unoszącego się nad polem pełnym kwiatów w gorące letnie popołudnie? Nie sądzę.
– Dolores! – zawołała. – Dolores Claiborne!
Dopiero później zdałam sobie sprawę, że choć nie robiła tego nigdy wcześniej, posłużyła się moim panieńskim nazwiskiem, mimo że Joe jeszcze żył i miał się całkiem dobrze. Kiedy to sobie uzmysłowiłam, dreszcz przebiegł mnie po całym ciele, jak to się podobno dzieje, gdy gęś przechodzi przez miejsce, w którym zostaniesz pogrzebany.
– Dzień dobry, Vero – powiedziałam. – Szkoda, że jest tak pochmurno.
Spojrzała na niebo, na którym wisiały nisko ciężkie, przepojone wilgocią letnie chmury, i uśmiechnęła się.
– Słońce wyjdzie o trzeciej – oświadczyła.
– Mówisz to takim tonem, jakbyś sobie zamówiła pogodę.
Tylko żartowałam, oczywiście, ale skinęła z powagą głową.
– Bo tak też zrobiłam. A teraz biegnij do kuchni, Dolores, i sprawdź, dlaczego ten głupi kelner nie przynosi nowego dzbanka kawy.
Ruszyłam spełnić jej polecenie, ale zanim uszłam cztery kroki, zawołała mnie, tak jak dwa dni temu, kiedy to oznajmiła mi, że czasem kobieta musi być bezduszną jędzą, żeby dać sobie radę w życiu. Kiedy się odwracałam, byłam pewna, że usłyszę to samo. Ale nie. Stała w swojej ślicznej szerokiej biało-czerwonej sukience, z rękami na biodrach, z końskim ogonem spływającym na ramię i w jasnym, porannym świetle wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia jeden lat.
– Słońce wyjdzie o trzeciej, Dolores! – zawołała. – Przekonasz się, że mam rację.
Bufet zakończył się o jedenastej; już w południe miałyśmy z dziewczynami kuchnię dla siebie, bo ludzie z firmy organizującej przyjęcie przenieśli się na prom, żeby przygotować się do drugiego aktu. Vera wyruszyła dość późno, kwadrans po dwunastej; wsiadła do starego forda kombi, którego trzymała na wyspie, i sama zawiozła ostatnich troje gości na przystań. Do pierwszej zmywałam naczynia, po czym powiedziałam Gail Lavesque, która tego dnia była moją zastępczynią, że boli mnie głowa i brzuch, więc skoro odwaliłyśmy już większość roboty, idę do domu. Kiedy wychodziłam, Karen Jolander rzuciła mi się na szyję i zaczęła dziękować. Beczała. Słowo daję, odkąd znam tę dziewczynę, zawsze ciekną jej ślozy.
– Nie wiem, kto ci co naopowiadał, Karen, ale nie musisz mi dziękować – rzekłam. – Naprawdę nic nie zrobiłam.
– Nikt mi nic nie mówił. Ale tylko pani mogła się za mną wstawić, pani St. George. Nikt inny nie odważyłby się odezwać do tej wiedźmy.
Cmoknęłam ją w policzek, powiedziałam, żeby się nie martwiła, musi tylko bardziej uważać i nie upuszczać więcej talerzy, po czym ruszyłam w stronę domu.
Pamiętam wszystko, Andy – każdy szczegół! – ale od chwili kiedy zeszłam z podjazdu pod domem Very i skręciłam w Center Drive, pamiętam to jak coś, co wydarzyło się w najbardziej jasnym i wyrazistym śnie, jaki miałam w życiu. Powtarzałam w myślach: Idę do domu zamordować męża… idę do domu zamordować męża… Zupełnie jakbym chciała wbić to sobie do głowy, tak jak – uderzając wiele razy młotkiem – wbija się gwóźdź w kawałek twardego drewna: teku albo mahoniu. Kiedy jednak teraz o tym myślę, wydaje mi się, że chyba niepotrzebnie traciłam czas. Bo to nie głowa, lecz serce nie mogło zaakceptować tego, co zamierzałam zrobić.
Chociaż było dopiero kwadrans po pierwszej, kiedy dotarłam do miasteczka, a zaćmienie miało się zacząć za trzy godziny z okładem, ulice tak opustoszały, że aż poczułam się nieswojo. Pomyślałam o mieścinie w południowej części stanu, gdzie podobno nikt nie mieszka. Po czym spojrzałam na dach Harborside i to wydało mi się jeszcze bardziej niesamowite. Na górze znajdowało się już ze sto osób; chodzili po dachu i patrzyli w niebo jak rolnicy przed sadzeniem. Skierowałam wzrok w stronę przystani i zobaczyłam „Island Princess”; trap miała spuszczony, a na pokładzie, na którym przewozi się auta, nie było ani jednego samochodu, tylko mnóstwo ludzi. Spacerowali z kieliszkami w dłoni niczym goście na przyjęciu w ogrodzie. Sama przystań też była pełna ludzi. Z pięćset małych łodzi – a przynajmniej więcej, niż widziałam tam kiedykolwiek w życiu – stało zakotwiczonych w przesmyku, czekając na zaćmienie. I każdy, dosłownie każdy, czy to na dachu hotelu, czy to na przystani, czy na pokładzie „Island Princess” miał ciemne okulary albo trzymał oglądacz z zadymionego szkła lub odbłyśnik. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam na wyspie czegoś podobnego, więc nawet gdybym nie myślała o tym, co zamierzam zrobić, i tak miałabym wrażenie, że wszystko jest snem.
Bez względu na zaćmienie sklep alkoholowy był jednak otwarty – pewnie ten dupek, właściciel, nie zrezygnowałby z otwarcia interesu nawet w dzień Sądu Ostatecznego. Kupiłam butelkę whisky Johnny Walker z czerwoną nalepką, po czym ruszyłam East Lane w stronę domu. Od razu dałam butelkę Joemu – nie bawiłam się w żadne ceregiele, po prostu rzuciłam mu ją na kolana. Potem weszłam do domu i wzięłam torbę, którą dała mi Vera, tę z oglądaczami i odbłyśnikami. Kiedy znów wyszłam na ganek, Joe trzymał flaszkę w powietrzu i badał jej kolor.
– Zamierzasz pić czy tylko podziwiać? – zapytałam.
Spojrzał na mnie jakoś tak podejrzliwie.
– Co to ma być, do cholery, Dolores?
– Prezent z okazji zaćmienia – odparłam. – Jak ci nie odpowiada, mogę ją wylać do zlewu.
Wyciągnęłam rękę, a wtedy szybko przytulił butelkę do siebie.
– Ostatnio coś często dajesz mi prezenty. Nie stać nas na whisky tej marki, nawet w dzień zaćmienia.
Co go jednak nie powstrzymało od tego, żeby wyjąć z kieszeni scyzoryk i naciąć zakrętkę; nawet nie spowolniło jego ruchów.
– No, jeśli mam być szczera, nie chodzi o samo zaćmienie. Czuję się zadowolona i szczęśliwa, więc chciałam podzielić się z tobą moją radością. A ponieważ wiem, że jedyne, co ci sprawia radość, to pełna butelka…
Patrzyłam, jak zdejmuje zakrętkę i nalewa sobie trunek. Ręka mu trochę drżała, ale wcale mnie to nie zmartwiło. W im gorszym jest stanie, tym łatwiej mi pójdzie, pomyślałam.
– A z czego się, kurwa, cieszysz? – spytał. – Czyżby ktoś wynalazł pigułkę, po której twoja morda przestanie być ohydna?
– Brzydko tak mówić do kogoś, kto ci podarował butelkę dobrej szkockiej. Może powinnam ci ją zabrać.
Wyciągnęłam rękę, a wtedy znów przytulił flaszkę do piersi.
– Tylko spróbuj!
– Więc zachowuj się – upomniałam go. – Gdzie się podziała cała ta twoja wdzięczność, jakiej mieli cię nauczyć na spotkaniach Anonimowych Alkoholików?
Puścił moje pytanie mimo uszu; wciąż gapił się na mnie jak sklepikarz, któremu się wydaje, że ktoś chce mu wcisnąć lewy banknot.
– Z czego, cholera, się tak cieszysz? – spytał ponownie. – Że pozbyłaś się z domu bachorów? Co?
– Nie, już się stęskniłam za dziećmi – powiedziałam. Była to szczera prawda.
– Cała ty – stwierdził, pociągając haust. – Więc o co chodzi?
– Później ci powiem. – Podniosłam się.
Złapał mnie za ramię.
– Teraz. Powiedz teraz, Dolores. Wiesz, jak nie cierpię, kiedy mi się stawiasz.
Spojrzałam w dół.
– Lepiej zabierz rękę, bo rozwalę tę butelkę drogiej whisky o twoją głowę. Nie chcę się z tobą kłócić, Joe, zwłaszcza dziś. Mamy trochę ładnego salami, trochę szwajcarskiego sera i krakersy…
– Szwajcarski ser! Czyś ty doszczętnie skretyniała, kobieto?!
– Nie krzycz. Przyrządzę nam tacę koreczków równie eleganckich i smacznych jak te, które goście Very będą jedli na promie.
– Od takiego żarcia tylko dostanę sraczki. Nie zamierzam wpieprzać żadnych korków. Zrób mi kanapkę i już!
Pewnie wzmianka o promie skłoniła go do tego, by spojrzeć w stronę przesmyku i przez chwilę wpatrywał się tam, z dolną wargą wysuniętą w typowy dla siebie, nieprzyjemny sposób. Na wodzie unosiło się więcej łodzi niż kiedykolwiek, a niebo nad nimi jakby się nieco rozjaśniło.
– Patrz na nich! – zawołał szyderczym tonem, który jego młodszy syn tak bardzo starał się naśladować. – Nie zobaczą nic ciekawszego niż parę błyskawic, a prawie szczają w portki z niecierpliwości. Mam nadzieję, że będzie lało! Mam nadzieję, że będzie taka burza, że potopią się wszyscy, a zwłaszcza ta zarozumiała pizda, dla której pracujesz!
– Ot i cały ty. Jak zawsze pogodny i życzliwie usposobiony do ludzi.
Spojrzał na mnie, tuląc butelkę do piersi niczym niedźwiedź plaster miodu.
– O co ci znów chodzi, do cholery, stara?
– O nic. Idę do środka przygotować jedzenie. Kanapkę dla ciebie i koreczki dla mnie. A potem usiądziemy razem, napijemy się i obejrzymy zaćmienie; Vera dała nam po oglądaczu i odbłyśniku. A kiedy już będzie po wszystkim, powiem ci, dlaczego jestem taka szczęśliwa. To będzie niespodzianka.
– Nie lubię, kurwa, niespodzianek!
– Wiem. Ale ta ci się spodoba, Joe. Choćbyś myślał przez tysiąc lat, nie odgadłbyś, o co chodzi.
Wróciłam do kuchni, zostawiając go samego, żeby mógł się wziąć za opróżnianie butelki. Chciałam, żeby miał z tego przyjemność – naprawdę mi na tym zależało. Bo wiedziałam, że pije po raz ostatni. I już nigdy nie będzie musiał chodzić na spotkania AA, żeby odzwyczaić się od chlania. Zresztą tam, gdzie miał wkrótce trafić, pewnie się nawet nie odbywały.
Było to najdłuższe popołudnie mojego życia, a zarazem najdziwniejsze. Joe siedział na ganku, w fotelu na biegunach, w jednej ręce trzymając gazetę, w drugiej szklankę, i gadał do mnie przez otwarte okno, wściekając się na demokratów z senatu stanowego. Zapomniał o swoim pytaniu – o powód mej radości – zapomniał o zaćmieniu. A ja szykowałam mu w kuchni kanapkę, nucąc pod nosem i myśląc sobie: Tylko zrób smaczną, Dolores; dorzuć trochę czerwonej cebuli, którą tak lubi, i nie przesadzaj z musztardą. Postaraj się, bo to ostatnia rzecz, jaką zje w życiu.
Z miejsca, gdzie stałam, widziałam skraj szopy, biały kamień i splątane jeżyny. Widziałam również chustkę, którą przywiązałam do jednego z krzaków. Kołysała się na wietrze. Patrząc na nią, myślałam o spróchniałej pokrywie na studni.
Pamiętam, jak ptaki śpiewały tego popołudnia; słyszałam, jak ludzie na wodzie pokrzykują do siebie – ich głosy ledwo docierały z oddali, zupełnie jakby rozlegały się z grającego cichutko radia. Pamiętam nawet, co nuciłam: „Niezmierzona jest łaska Pana”. Nuciłam, przygotowując sobie krakersy z serem (nie miałam na nie większej ochoty niż kot na śliwkę, ale nie chciałam, żeby Joe się zastanawiał, dlaczego nic nie jem).
Kilkanaście minut po drugiej znów wyszłam na ganek, w jednej ręce niczym kelnerka balansując tacą, w drugiej trzymając torbę od Very. Chmury wciąż zasnuwały niebo, ale mniej liczne niż rano.
Jedzenie było całkiem niezłe. Joe nigdy nie lubił szafować komplementami, ale po tym, jak odłożył gazetę i co rusz spoglądał na swoją kanapkę, widziałam, że mu smakuje. Przypomniało mi się zdanie, które przeczytałam w jakiejś książce albo usłyszałam na filmie: „Skazaniec zjadł obfity posiłek”. Wciąż brzęczało mi w głowie, nie mogłam się go pozbyć.
Co mi jednak nie przeszkodziło zabrać się raźno do jedzenia i gdy już zaczęłam się posilać, nie przerwałam, dopóki nie znikły wszystkie krakersy. Wypiłam do tego całą butelkę pepsi. Raz czy dwa razy przeleciało mi przez myśl pytanie, czy kat zawsze ma dobry apetyt w dniu, w którym wykonuje wyrok. To śmieszne, jakie rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy usiłuje zebrać w sobie dość siły, żeby wykonać ważne zadanie, prawda?
Akurat kończyliśmy jeść, kiedy słońce wreszcie przebiło się przez chmury. Pomyślałam o tym, co rano powiedziała mi Vera; spojrzałam na zegarek i uśmiechnęłam się. Była trzecia, równo co do minuty. Po chwili ujrzałam wóz Dave’a Pelletiera, rozwożącego w tamtych czasach na wyspie pocztę; mknął w stronę miasteczka, aż się za nim kurzyło. Nie widziałam żadnego innego samochodu na East Lane, dopóki się całkiem nie ściemniło.
Schyliłam się, żeby postawić talerze i pustą butelkę po pepsi na tacy, i zanim wstałam, Joe zrobił coś, czego nie robił od lat: położył rękę na moim karku i mnie pocałował. Cuchnął alkoholem, cebulą i salami, w dodatku był nie ogolony, ale w jego geście nie było nic podłego ani przykrego. Był to całkiem normalny pocałunek; nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Joe mnie całował. Zamknęłam oczy i nie protestowałam. Dokładnie pamiętam, że zamknęłam oczy i czułam na ustach jego wargi, a na czole ciepłe promienie słoneczne. Pocałunek był nie mniej miły od nich.
– Nie było złe – powiedział mój mąż, co jak na niego stanowiło najwyższą pochwałę.
Przyznam wam się, że na moment się zawahałam. Przez krótką chwilę nie widziałam rąk Joego na Selenie, ale jego czoło, tak jak wyglądało po lekcjach w świetlicy w czterdziestym piątym; przypomniało mi się, jak bardzo pragnęłam, żeby mnie pocałował – właśnie tak, jak to uczynił teraz – i jak myślałam sobie: Gdyby mnie pocałował, dotknęłabym jego czoła… i sprawdziła, czy w dotyku jest równie gładkie.
Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam go, tak jak marzyłam o tym przed laty, kiedy byłam jeszcze głupią gąską, ale prawie natychmiast otworzyło się moje wewnętrzne oko. I zobaczyłam, co się stanie, jeśli nie powstrzymam męża – nie tylko dopnie swego z Seleną i wyda forsę, którą ukradł z książeczek oszczędnościowych dzieci, ale będzie nadal urabiał chłopaków, szydząc z dobrych stopni Jima i jego umiłowania historii, a Pete’a klepiąc po plecach, ilekroć ten nazwie kolegę żydłakiem albo powie o kimś, że jest leniwy jak czarnuch. Jeśli go nie powstrzymam, będzie ich urabiał, urabiał, aż jednego złamie, drugiego zaś rozpuści jak dziadowski bicz, a kiedy w końcu i tak umrze, zostaną nam po nim tylko długi i dół, w którym go pochowają.
No, miałam już dla niego dół, głęboki na dziewięć metrów, a nie zaledwie dwa, w dodatku nie tylko wykopany w ziemi, lecz jeszcze wyłożony kamieniami. Tak, miałam przygotowany dla niego dół i jeden pocałunek po trzech czy pięciu latach nie mógł tego zmienić. Ani dotknięcie ręką czoła, które było znacznie bardziej odpowiedzialne za wszystkie moje kłopoty niż jego nędzny fiut… Mimo to znów go dotknęłam; przejechałam po nim opuszkiem palca przypominając sobie, jak Joe pocałował mnie na tarasie Samoset Inn, kiedy orkiestra grała „Moonlight Cocktail”, i jak poczułam wtedy na jego policzkach zapach wody kolońskiej, którą pożyczył od ojca.
A potem moje serce ponownie stwardniało.
– Cieszę się – powiedziałam podnosząc tacę. – Pójdę umyć talerze, a ty sprawdź, jak działają te oglądacze i odbłyśniki, dobrze?
– Gówno mnie obchodzi szmelc, który ci dała ta nadziana pizda. I gówno mnie obchodzi to cholerne zaćmienie. Co w tym takiego nadzwyczajnego, że nagle zrobi się ciemno? Ciemno robi się co noc!
– Dobra. Twoja sprawa.
Doszłam do drzwi.
– Może chcesz, żebym ci potem dogodził, Do? Masz ochotę?
– Zobaczymy – powiedziałam, myśląc sobie, że to ja mu dogodzę. Zanim się po raz drugi ściemni tego dnia, tak mu dogodzę, że mu się nawet nie śni.
Stojąc przy zlewie i zmywając naczynia, co rusz zerkałam na Joego. Od lat jedyne, co robił w łóżku, to spał, chrapał i pierdział, i chyba równie dobrze jak ja wiedział, że powodem jest nie tyle moja wredna gęba, co alkohol. Wystraszyłam się, czy przypadkiem chęć „dogodzenia mi” nie sprawi, że odstawi butelkę, ale niepotrzebnie się lękałam. Dla Joego myśl o pierdoleniu (przepraszam cię, Nancy) była czymś ulotnym, podobnie jak ten pocałunek. Natomiast butelka była konkretnym przedmiotem. Miał ją w zasięgu łapy. Wyciągnął z torby jeden z oglądaczy Very i trzymał go za rączkę, obracając na wszystkie strony i spozierając przez niego na słońce. Przypomniał mi się szympans, którego widziałam kiedyś w telewizji, jak próbował nastawić radio. Potem Joe odłożył oglądacz i znów napełnił sobie szklankę.
Kiedy wróciłam na ganek, niosąc koszyk z szyciem, zobaczyłam, że Joe ma zaczerwienioną skórę wokół oczu; zaczynał upodabniać się do sowy – jak zwykle gdy już miał dobrze w czubie i był na najlepszej drodze do schlania się na umór. Spojrzał na mnie spode łba, jakby w obawie, że zaraz usłyszy docinki.
– Nie przejmuj się mną – powiedziałam tonem słodkim jak miód – po prostu posiedzę tu sobie i połatam trochę ciuchów, czekając na zaćmienie. Miło, że słońce jednak wyszło, prawda?
– Chryste, Dolores, zachowujesz się tak, jakby dziś były moje urodziny – mruknął; jego głos stawał się bełkotliwy.
– No, może nie urodziny, ale coś w tym rodzaju – odparłam, biorąc się do zszywania rozdartych dżinsów małego Pete’a.
Przez następne półtorej godziny czas płynął tak wolno jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką i czekałam na ciocię Cloris, która obiecała, że przyjdzie i zabierze mnie do kina w Ellsworth na mój pierwszy w życiu film. Skończyłam dżinsy Pete’a, naszyłam łaty na dwóch parach spodni Jima (nawet jako nastolatek nie chciał nosić dżinsów – pewnie już wtenczas przeczuwał, że kiedy dorośnie, zostanie politykiem) i obrębiłam dwie spódnice Seleny. Na końcu wszyłam nowy rozporek do spodni od garnituru Joego. Były już stare, ale niezbyt wytarte. W sam raz na pochówek.
Gdy już niemal zwątpiłam, czy zaćmienie rzeczywiście nastąpi, zauważyłam, że światło padające na moje dłonie staje się coraz bardziej nikłe.
– Dolores? Chyba właśnie zaczyna się to, na co czekasz z tą całą bandą osłów – powiedział Joe.
– Chyba tak.
Światło przed gankiem zmieniło odcień z jasnożółtego, jaki normalnie miewa w lipcowe popołudnie, na wyblakły róż, a cień domu padający na podjazd jakby zbladł; nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam czegoś podobnego.
Wydobyłam z torby jeden z odbłyśników i kiedy ujęłam go tak, jak Vera pokazywała mi pewnie ze sto razy w ciągu ostatniego tygodnia, nagle przedziwna myśl przyszła mi do głowy: Ta mała dziewczynka robi teraz to samo. Ta, która siedzi u ojca na kolanach. Robi dokładnie to samo.
Nie wiedziałam, Andy, skąd się ta myśl w ogóle wzięła, i nie wiem do tej pory, ale wspominam wam o tym, bo po pierwsze postanowiłam niczego nie pomijać, a po drugie dlatego, że później znów mnie naszła. W następnej sekundzie nie tyle myślałam o tej dziewczynce, co ją widziałam, tak jak się widzi kogoś we śnie czy może tak jak prorocy ze Starego Testamentu widzieli różne rzeczy, kiedy mieli wizje: widziałam mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynkę trzymającą w ręce odbłyśnik. Ubrana była w krótką letnią sukienkę na ramiączkach, w czerwone i żółte pasy, usta miała pociągnięte różową szminką, a jasne włosy zaczesane do tyłu, jakby chciała dodać sobie lat. Zobaczyłam coś jeszcze, coś, co sprawiło, że znów pomyślałam o Joem: ręka jej taty spoczywała wysoko na jej udzie. Chyba wyżej niż powinna. Potem ten obraz znikł.
– Dolores? Nic ci nie jest? – spytał Joe.
– Pewnie, że nie. A dlaczego?
– Przez chwilę jakoś dziwnie wyglądałaś.
– To przez zaćmienie – odpowiedziałam, i naprawdę tak myślałam, Andy, ale wydaje mi się również, że ta dziewczynka, którą widziałam wtedy, a także trochę później, była prawdziwym dzieckiem, siedzącym z tatą gdzieś na trasie zaćmienia w tym samym czasie co ja z Joem na ganku.
Zerknęłam do odbłyśnika i ujrzałam maleńkie białe słońce, tak jasne, jakby było płonącą półdolarówką, z wąskim ciemnym wcięciem z jednej strony. Patrzyłam na nie przez chwilę, a potem przeniosłam wzrok na Joego. Trzymał w górze oglądacz i też obserwował niebo.
– Cholera, znika rzeczywiście – rzekł.
Wtedy właśnie z traw rozległo się ćwierkanie świerszczy; pewnie doszły do wniosku, że słońce zachodzi tego dnia wcześniej i czas brać się do muzykowania. Spojrzałam na przesmyk: woda, na której unosiły się łodzie, miała bardziej granatową barwę niż zwykle – było w tym coś przejmującego i wspaniałego zarazem. Mój umysł z całej siły starał się mnie przekonać, że łodzie pod dziwnie pociemniałym letnim niebem to jedynie halucynacja.
Zegarek wskazywał za dziesięć piątą. A to oznaczało, że co najmniej przez następną godzinę wszyscy na wyspie będą myśleli o zaćmieniu i tylko na tym będą skupiać uwagę. East Lane było kompletnie wymarłe – nasi sąsiedzi znajdowali się albo na „Island Princess”, albo na dachu hotelu – więc jeśli rzeczywiście chciałam się pozbyć Joego, była to najwłaściwsza pora. Czułam się tak, jakby wszystkie moje wnętrzności skręciły się w jedną wielką sprężynę, wciąż też dumałam o tej dziewczynce na kolanach ojca, którą przed chwilą widziałam w myślach, jednakże nie mogłam pozwolić, aby cokolwiek mnie powstrzymało, czy choćby opóźniło. Wiedziałam, że jeśli teraz nie zrobię tego, co sobie zaplanowałam, nie zrobię nigdy.
Położyłam odbłyśnik przy koszyku z szyciem.
– Joe.
– Co? – spytał.
Przedtem wyśmiewał się ze wszystkich, którzy przejawiali najmniejsze zainteresowanie zaćmieniem, ale teraz, kiedy się zaczęło, niemal nie potrafił oderwać oczu od nieba. Głowę miał odchyloną do tyłu, więc oglądacz, przez który patrzył, rzucał na jego twarz dziwny, jakby wyblakły cień.
– Czas na niespodziankę – oznajmiłam.
– Jaką niespodziankę?
Opuścił oglądacz – dwie szybki specjalnego, polaryzacyjnego szkła w oprawce – i kiedy na mnie spojrzał, nagle spostrzegłam, że wcale nie jest tak zafascynowany zaćmieniem, jak mi się zdawało. Był po prostu na najlepszej drodze do zalania się w trupa i tak niewiele mu brakowało, że aż się przeraziłam. Bo gdyby nie zrozumiał, co do niego mówię, mój plan spaliłby na panewce. I co wtedy? Nie miałam zielonego pojęcia. Ale wiedziałam jedno i to mnie przeraziło jeszcze bardziej: że nie zamierzam zrezygnować. Bez względu na to, jaki obrót przyjmą sprawy i co się później wydarzy, nie zrezygnuję z zabicia Joego.
Wyciągnął rękę, chwycił mnie mocno za ramię i potrząsnął.
– O czym ty do licha bredzisz, kobieto?
– O pieniądzach na książeczkach oszczędnościowych dzieci.
Oczy Joego zwęziły się w szparki; zrozumiałam, że jednak nie jest tak pijany, jak sądziłam. Zrozumiałam jeszcze coś: jeden pocałunek niczego nie zmienia. W końcu każdy każdego może pocałować: właśnie pocałunkiem Judasz wskazał Rzymianom Jezusa.
– Co takiego?
– Wziąłeś je.
– Nie gadaj głupot!
– Wziąłeś! – powtórzyłam. – Kiedy się dowiedziałam, że próbujesz dobrać się do Seleny, udałam się do banku w Jonesport. Chciałam podjąć pieniądze i wyjechać z dziećmi. Zostawić cię.
Szczęka mu opadła i przez kilka chwil gapił się na mnie bez słowa. Potem zaczął się śmiać – odchylił się w fotelu i śmiał się do rozpuku, podczas gdy wszystko dookoła stawało się coraz ciemniejsze.
– Ale cię wykiwałem, co? – Łyknął szkockiej i znów spojrzał w niebo przez oglądacz. Tym razem na jego twarzy nie było widać cienia. – Połowa już zniknęła, Dolores. Połowa, może więcej!
Podniosłam do oczu odbłyśnik i przekonałam się, że ma rację; widziałam tylko pół jasnej półdolarówki, po chwili jeszcze mniej.
– Tak – potwierdziłam. – Rzeczywiście połowa zniknęła. Ale co się tyczy pieniędzy, Joe…
– Nie przejmuj się. Nie łam sobie głowy. Prawie ich nie uszczknąłem.
– Nie tym się przejmuję – oświadczyłam. – Bynajmniej. Wiesz, co nie daje mi spokoju? To, że tak ci się udało mnie nabrać.
Skinął głową, z powagą i rozmysłem, jakby chciał mi pokazać, że rozumie, lecz nie potrafił długo zachować powagi, i znów parsknął śmiechem, jak dzieciak, który nie boi się łajającej go nauczycielki. Śmiał się tak, że kropelki śliny tryskały mu z ust.
– Przepraszam, Dolores, że tak się rechoczę – powiedział, kiedy wreszcie był w stanie mówić. – Ale niezły wyciąłem ci numer, co?
– Owszem – przyznałam. Bądź co bądź to była prawda.
– Zrobiłem cię na szaro! – zawołał, ponownie zanosząc się śmiechem i potrząsając głową, jakby usłyszał świetny kawał.
– Fakt. Ale wiesz, co mówią.
– Nie. – Położył oglądacz na kolanach i obrócił się w moją stronę. Śmiał się tak mocno, że jego małe świńskie oczka zwilgotniały od łez. – To ty, Dolores, znasz powiedzenia na wszystkie okazje. Co mówi mądrość ludowa o mężach, którym wreszcie udaje się utrzeć nosa przemądrzałym żonom?
– Dasz się nabrać raz, zmądrzeć szybko czas, dasz się nabrać dwa razy, jesteś cymbał bez skazy – odparłam. – Nabrałeś mnie raz, dobierając się do Seleny, i nabrałeś mnie znów, dobierając się do forsy, ale w końcu przejrzałam na oczy.
– Może tak, może nie. Ale jeśli boisz się, że przepuściłem forsę, to możesz przestać się martwić, bo…
– Wcale się nie martwię – przerwałam mu. – Już ci to mówiłam. Wcale, a wcale.
Popatrzył na mnie twardo, Andy, i uśmiech powoli zaczął mu spełzać z ust.
– Masz taką minę, jakbyś pozjadała wszystkie rozumy – rzekł. – Nie podoba mi się.
– Gówno mnie to obchodzi.
Przyglądał mi się długo, usiłując odgadnąć, co wymyśliłam, lecz było to dla niego kompletną zagadką. Po chwili wysunął dolną wargę i westchnął tak mocno, że wydmuchane z ust powietrze poruszyło włosami, które opadły mu na czoło.
– Kobiety nie znają się na pieniądzach i pod tym względem nie jesteś żadnym wyjątkiem, Dolores. Po prostu umieściłem całą forsę na jednym koncie, to wszystko… w ten sposób jest wyżej oprocentowana. Nic ci nie mówiłem, bo nie chciałem wysłuchiwać jakichś głupich bredni. I tak uszy mi puchną od twojego gadania.
Uniósł do oczu oglądacz, jakby chciał mi pokazać, że temat został wyczerpany.
– Na jednym koncie, ale twoim, tak? – zapytałam.
– Co z tego?
Było ciemno, jakby nastał głęboki zmierzch; przestaliśmy nawet widzieć kontury drzew na tle nieba. Słyszałam za domem śpiew lelka, a z oddali niósł się głos puszczyka. Temperatura też zaczęła spadać. Miałam przedziwne uczucie, że znajduję się we śnie… który w jakiś niesamowity sposób obrócił się w rzeczywistość.
– Zresztą dlaczego forsa ma nie być na moim koncie? Przecież jestem ich ojcem!
– Mają twoją krew. Jeśli to wystarczy, to istotnie jesteś ich ojcem.
Widziałam, że zastanawia się, czy podjąć wątek i wdawać się ze mną w sprzeczkę, ale w końcu uznał, że nie warto.
– Nie chcę więcej o tym mówić, Dolores – oznajmił. – Ostrzegam cię.
– No, może jednak pomówmy chwilę dłużej – powiedziałam, uśmiechając się. – Bo widzisz, całkiem zapomniałeś o mojej niespodziance.
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– O czym ty, kurwa, pieprzysz, Dolores?
– Wiesz, wybrałam się do osoby, która w Coastal Northern Bank w Jonesport zajmuje się wszystkimi rachunkami oszczędnościowymi. To pan Pease, wyjątkowo miły człowiek. Bardzo się przejął, kiedy wyjaśniłam mu, co się stało. A już zwłaszcza wtedy, gdy pokazałam mu książeczki oszczędnościowe, które wbrew temu, co mówiłeś, wcale nie zaginęły.
W tym momencie Joe do reszty stracił swoje i tak niewielkie zainteresowanie zaćmieniem. Znieruchomiał na tym zasranym fotelu na biegunach, wybałuszał gały, nachmurzył gniewnie czoło – wyglądał niemal jak burza gradowa – i tak mocno zacisnął wargi, że tworzyły wąską białą krechę podobną do blizny. Opuścił oglądacz na kolana i na zmianę to zwijał dłonie w pięści, to prostował palce, bardzo, bardzo powoli.
– Celowo oszukałeś bank, a tego nie wolno robić. Pan Pease sprawdził, czy pieniądze nadal się u nich znajdują. Kiedy okazało się, że tak, oboje odetchnęliśmy z ulgą. Spytał mnie, czy chcę, żeby wezwał gliny i powiedział im, co się stało. Ale widziałam po jego minie, że wolałby uniknąć kłopotów. Więc zapytałam, czy może wypłacić mi te pieniądze. Sprawdził w papierach i okazało się, że tak. Więc oświadczyłam: „Proszę to zatem uczynić”. I posłuchał. Dlatego nie martwię się, Joe, o pieniądze dzieci. Teraz ja je mam, nie ty. Prawda, że to znakomita niespodzianka?
– Kłamiesz! – krzyknął i poderwał się na nogi, o mało nie wywracając fotela.
Oglądacz spadł mu z kolan i połamał się na kawałki. Żałuję, że nie mam zdjęcia Joego tak, jak wtedy wyglądał; naprawdę udało mi się dopiec mu do żywego. Mina tego skurwysyna była dla mnie niemal dostateczną nagrodą za wszystko, co się wycierpiałam od czasu rozmowy z Seleną na promie.
– Kurwa, nie mogą tego zrobić! – wrzasnął. – Nie mogą ci dać ani centa z tej forsy! Nie mogą ci nawet podać stanu mojego konta…
– Nie mogą? – zapytałam. – To skąd wiem, że wydałeś już trzysta dolców? Całe szczęście, że nie więcej, ale i tak szlag mnie trafia, kiedy o tym myślę. Jesteś po prostu złodziejem, Joe St. George; najpodlejszym złodziejem, który okrada własne dzieci!
Twarz mu pobladła i w mroku przypominała twarz trupa. Tylko oczy nadal były żywe; płonęły nienawiścią. Ręce trzymał przed sobą i wciąż to zaciskał dłonie w pięści, to je prostował. Na moment spojrzałam w dół i ujrzałam słońce – przypominające gruby rożek – odbite wielokrotnie w połamanych kawałkach zadymionego szkła leżących u stóp Joego. Potem znów podniosłam wzrok na drania. Lepiej było nie spuszczać go z oka, zwłaszcza kiedy miotała nim furia.
– Na co poszły te trzy stówy, Joe? Na kurwy? Na pokera? Na jedno i drugie? Wiem, że nie na kolejnego gruchota, bo na podwórku nie ma żadnych nowych.
Nic nie powiedział, tylko stał zaciskając dłonie, a za nim pierwsze świetliki znaczyły trasę swego lotu. Patrząc na ledwo widoczne w przesmyku łodzie, tak podobne do duchów, pomyślałam o Verze. Jeśli jeszcze nie była w siódmym niebie, to pewnie już w piątym lub szóstym. Ale nie miałam czasu zastanawiać się nad nią; musiałam myśleć o Joem. Chciałam, żeby się naprawdę wściekł, i widziałam, że muszę go nieco bardziej sprowokować.
– Zresztą, wcale mnie nie obchodzi, na co je przepuściłeś – oświadczyłam. – Mam resztę forsy i to mi wystarczy. A wątpię, żebyś wydał na kurwy, bo ten mokry klusek przecież by ci nie stanął. Baba jesteś, nie facet!
Rzucił się chwiejnie w moją stronę, depcząc pod nogami kawałki szkła i chwycił mnie za ramiona. Mogłam mu się wyszarpnąć, ale nie chciałam. Jeszcze nie.
– Zamknij mordę – warknął, dmuchając mi w twarz oparami szkockiej. – Bo sam ci ją zamknę!
– Pan Pease zaproponował, żebym założyła sobie własną książeczkę, ale odmówiłam; uznałam, że skoro zdołałeś podjąć forsę z książeczek dzieci, może zdołasz podjąć i z mojej. Potem zaproponował, że da mi czek, ale przestraszyłam się, że jeśli zorientujesz się, co zrobiłam, będziesz mógł wstrzymać wypłatę, zanim go zrealizuję. Więc powiedziałam panu Pease’owi, żeby wypłacił mi pieniądze w gotówce. Nie był zadowolony, ale w końcu się zgodził i teraz mam całą forsę. Oczywiście ukryłam ją w bezpiecznym miejscu.
Joe chwycił mnie za gardło. Spodziewałam się tego i chociaż odczuwałam lęk, chciałam, żeby zaczął mnie dusić, bo wiedziałam, że tylko wtedy uwierzy w to, co mu powiem. Ale był też drugi, znacznie ważniejszy powód: miałam świadomość, że jak będzie mnie dusił, wówczas moje zachowanie podpadnie pod samoobronę. I rzeczywiście była to samoobrona, nawet jeśli prawo uważałoby inaczej; ale ja tam byłam, nie prawo. I broniłam siebie, broniłam swoich dzieci.
Ścisnął mnie tak, że nie mogłam złapać tchu, i dusił, szarpiąc mną na wszystkie strony i wrzeszcząc. Nie pamiętam wszystkiego dokładnie; chyba raz czy dwa rąbnął moją głową o słup ganku. Krzyczał, że jestem podstępną suką i że mnie zabije, jeśli nie oddam mu forsy, że forsa należy do niego i inne takie głupoty. Wystraszyłam się, że naprawdę mnie udusi, zanim zdołam mu powiedzieć to, co chce usłyszeć. Na dworze jeszcze bardziej pociemniało, ale mrok przecinały błyski, jakby w powietrzu fruwały nie setki, lecz tysiące świetlików. Glos Joego zdawał się docierać z oddali i nagle pomyślałam sobie, że chyba zaszła jakaś ogromna pomyłka i to ja, nie on, wpadłam do studni.
W końcu mnie puścił. Próbowałam utrzymać się na nogach, lecz nie byłam w stanie. Chciałam opaść na krzesło, na którym wcześniej siedziałam, ale ponieważ w trakcie szarpaniny Joe pociągnął mnie w przód, jedynie otarłam się o nie tyłkiem i wylądowałam na deskach obok kawałków szkła ze stłuczonego oglądacza. W jednym dużym odłamku rożek słońca połyskiwał niczym klejnot. Wyciągnęłam rękę, ale szybko ją cofnęłam. Nawet gdyby mi się udało dźgnąć Joego, nie mogłam sobie na to pozwolić. Po prostu nie mogłam. Rana zadana kawałkiem szkła, nawet drobna, wyglądałaby podejrzanie. Widzicie, jakim torem biegły moje myśli… nie ma żadnych wątpliwości, czy działałam z premedytacją, prawda, Andy? Zamiast kawałka szkła chwyciłam ciężki, drewniany odbłyśnik. Może na wszelki wypadek chciałam mieć coś pod ręką, żeby zdzielić Joego w łeb, ale sama nie wiem. Bo w tamtej chwili nie myślałam o tym, co robię.
I kasłałam – tak potwornie kasłałam, że aż nie wiem, jakim cudem z ust leciały mi tylko kropelki śliny, a nie strugi krwi. Gardło paliło mnie, jakby było w ogniu.
Joe pociągnął mnie w górę jednym mocnym szarpnięciem, od którego pękło mi ramiączko halki. Następnie otoczył mi szyję ramieniem i trzymając moją głowę w zgięciu łokcia, przysunął blisko do siebie, jakby chciał mnie pocałować – tyle że szło mu zupełnie o co innego.
– Uprzedzałem cię, co się stanie, jeśli będziesz mi się stawiać – wycedził. Jego oczy wyglądały dziwnie; były wilgotne, jakby płakał, ale najbardziej przeraziłam się tym, że patrzyły przeze mnie na wylot, jakbym nie istniała. – Powtarzałem ci tysiące razy, Dolores. Teraz mi wierzysz?
– Tak – wycharczałam. Krtań miałam obolałą, a głos tak ochrypły, jakby wydobywał się z gardła pełnego błota. – Tak, wierzę!
– Powtórz! – zawołał.
Wciąż trzymał moją szyję w zgięciu łokcia; teraz ścisnął ją z całej siły i chyba trafił na jakiś nerw, bo wrzasnęłam. Nie mogłam się opanować; ból był zbyt potworny. Joe uśmiechnął się szeroko.
– Powtórz, tylko mów szczerze!
– Tak, wierzę ci! – krzyknęłam. – Przysięgam!
Wcześniej zamierzałam udawać, że się go boję, ale nie było potrzeby; naprawdę czułam strach.
– Dobrze – powiedział. – Miło to słyszeć. A teraz przyznaj się, gdzieś schowała forsę. Jeśli nie oddasz wszystkiego co do centa, porachuję ci kości!
– Za szopą – wyjąkałam. Mój głos nie brzmiał już tak, jakbym miała usta pełne błota; przypominał głos Groucha Marxa w prowadzonym przez niego teleturnieju „Stawką jest życie”. Co zresztą znakomicie pasowało do sytuacji. Po chwili dodałam, że wsadziłam pieniądze do słoika, który ukryłam wśród jeżyn.
– Typowa baba! – warknął pogardliwie Joe, popychając mnie w stronę schodków. – Na co czekasz? Idziemy po szmal.
Zeszłam na dół i ruszyłam ścieżką wzdłuż domu; Joe szedł tuż za mną. Było ciemno jak w środku nocy. Kiedy dotarliśmy do szopy, nagle zobaczyłam coś tak niesamowitego, że na moment zapomniałam o wszystkim innym. Zatrzymałam się i wskazałam na niebo nad gęstwiną jeżyn.
– Patrz, Joe! – zawołałam. – Gwiazdy!
I rzeczywiście na niebie świeciły gwiazdy – Wielki Wóz jawił się równie wyraźnie jak w pogodną zimową noc. Z wrażenia aż dostałam gęsiej skórki, ale Joe nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Pchnął mnie tak mocno, że prawie upadłam.
– Gwiazdy? Jak cię zdzielę w łeb, to dopiero zobaczysz gwiazdy! Prowadź mnie do forsy!
Więc znów ruszyłam przed siebie. Nasze cienie już dawno roztopiły się w mroku. Duży biały kamień, na którym prawie rok temu siedziałam wieczorem z Seleną, lśnił jakby go oświetlał reflektor. Zawsze lśnił w czasie pełni, ale to światło było inne od księżycowego, Andy, dziwniejsze i bardziej posępne; nie umiem tego lepiej określić. Podobnie jak przy blasku księżyca, miałam kłopoty z oceną odległości: krzaki jeżyn zlewały się w jedną wielką plamę, na której tle tańczyły tysiące świetlików.
Vera nieraz mi mówiła, że nie powinno się patrzeć bezpośrednio na zaćmienie, bo można sobie uszkodzić siatkówki, a nawet oślepnąć. Ale niczym żona Lota, która nie potrafiła się oprzeć pokusie i spojrzała w stronę Sodomy, tak i ja obróciłam się i spojrzałam do góry. To, co zobaczyłam na niebie, pozostało mi na zawsze w pamięci. Bywają całe tygodnie, całe miesiące, kiedy nie myślę o Joem, ale rzadko mija dzień, żebym nie przypomniała sobie, co ujrzałam owego popołudnia, kiedy obejrzałam się przez ramię i zadarłam głowę. Żona Lota przemieniła się w słup soli za karę, że nie patrzyła pod nogi i nie pilnowała własnego nosa, i czasami się dziwię, że nie przyszło mi zapłacić takiej samej ceny.
Zaćmienie nie było jeszcze całkowite, ale już niewiele brakowało. Na ciemnofioletowym tle nieba ujrzałam nad przesmykiem olbrzymią czarną źrenicę, niemal dokładnie otoczoną koronką ognia. Z jednej strony nadal widać było cieniutki rąbek słońca, podobny do kropli płynnego złota wytopionego w wielkim piecu. Czułam, że nie mam prawa patrzeć na coś tak wspaniałego, a jednocześnie nie mogłam oderwać wzroku. Było to… będziecie się śmiać, ale trudno, powiem wam, co mi przyszło do głowy. Miałam wrażenie, że moje wewnętrzne oko opuściło mnie, wzleciało do nieba i spogląda stamtąd w dół, chcąc się przekonać, jak sobie poradzę z Joem. Było znacznie większe niż sądziłam! I o wiele czarniejsze!
Pewnie bym się na nie gapiła, ażbym całkiem oślepła, ale Joe znów mnie pchnął, w dodatku tak mocno, że wpadłam na ścianę szopy. To jakby wyrwało mnie ze snu; ruszyłam w dalszą drogę. Przed oczami miałam wielką niebieską plamę, jaką się widzi, kiedy ktoś zrobi ci zdjęcie fleszem. Jeśli spaliłaś sobie spojówki i przez resztę życia będziesz widziała tę plamę, możesz winić tylko siebie, Dolores, zganiłam się w duchu. Będzie to takie samo piętno jak to, które nosił Kain.
Minęliśmy biały kamień; Joe szedł tuż za mną, trzymając mnie za kołnierz sukienki. Z tej strony, z której zerwało się ramiączko, opadała mi halka. Z powodu mroku i niebieskiej plamy przed oczami wszystko wydawało mi się inne i jakby nie na swoim miejscu. Dach szopy był tylko czarnym zarysem, jakby ktoś wziął nożyczki i wyciął w niebie dziurę podłużnego kształtu.
Joe pchnął mnie w gęstwinę jeżyn; kiedy poczułam na łydce ukłucia kolców, uzmysłowiłam sobie, że zapomniałam włożyć dżinsy. Od razu zaczęłam się zastanawiać, o czym jeszcze mogłam zapomnieć, ale i tak było za późno, żeby cokolwiek zmienić. W ostatnim, gasnącym świetle dojrzałam powiewający w oddali strzęp chustki; pokrywa studni znajdowała się tuż pod tamtym krzakiem. Wyszarpnęłam się Joemu i skoczyłam w jeżyny, gnając przed siebie ile sił w nogach.
– Stój, ty suko! – wrzasnął.
Słyszałam trzask pękających gałązek, kiedy deptał je w pogoni za mną. Poczułam, jak jego dłoń muska kołnierz mojej sukienki; prawie zdołał mnie złapać. Ale ponownie mu się wyszarpnęłam i rzuciłam do przodu. Ciężko mi się biegło, bo kolce czepiały się skraju opadającej halki, aż w końcu urwał się z niej pasek materiału. Miałam tak poranione nogi, że od kolan po kostki ociekały krwią, choć przekonałam się o tym dopiero później, kiedy znalazłam się w domu.
– Wracaj natychmiast! – ryknął Joe.
Tym razem poczułam jego dłoń na ramieniu. Wyrwałam się, więc chwycił za halkę, której koniec wlókł się po ziemi niczym tren sukni ślubnej. Gdyby materiał wytrzymał, Joe przyciągnąłby mnie do siebie niby rybę złapaną na wędkę, ale na szczęście halka była stara, prana ze dwieście razy, i kawałek, za który chwycił, po chwili został mu w ręku. Słyszałam za plecami przekleństwa i sapanie. Słyszałam, jak pędy jeżyn łamią się, pękają i tną ze świstem powietrze, ale prawie nic nie widziałam, bo kiedy wpadliśmy w krzaki jeżyn, zrobiło się ciemno jak w dupie u Murzyna, i w sumie chustka, którą przywiązałam do jednej z gałęzi, na niewiele się zdała. Nagle coś białego zamajaczyło przede mną; nie, nie chustka, lecz pokrywa studni, toteż odbiłam się od ziemi najmocniej, jak umiałam. Ledwo udało mi się przeskoczyć. Ponieważ byłam zwrócona tyłem do Joego, nie widziałam, jak wpada na deski. Usłyszałam tylko głośne KRACH!, a potem wołanie…
Nie, to nie było tak.
Jak się chyba domyślacie, Joe wcale nie zaczął wołać. Wrzasnął raz, jak królik, któremu druciana pętla zacisnęła się wokół nogi. Obejrzałam się i zobaczyłam wielką dziurę na środku pokrywy. Sterczała z niej głowa Joego, który z całej siły próbował się przytrzymać pękniętych desek. Oczy miał wytrzeszczone, wielkie jak gałki u drzwi, ręce zakrwawione, strużka krwi ciekła mu z kącika ust i skapywała po brodzie.
– O Boże, Dolores – wycharczał. – Wpadłem do starej studni. Pomóż mi, szybko, zanim zlecę na dno.
Tkwiłam nieruchomo i po chwili wyraz jego oczu się zmienił. Nagle pojawiła się w nich świadomość tego, co się wydarzyło. Jeszcze nigdy nie bałam się tak jak wtedy, gdy stałam nad studnią wpatrzona w Joego, a na zachód od nas wisiało to czarne słońce. Zapomniałam włożyć dżinsy, Joe nie spadł od razu na dno, tak jak to sobie wyobrażałam… Boże, miałam wrażenie, że wszystko dzieje się inaczej niż powinno.
– Och! Och, ty suko! – Szamotał się, usiłując wczołgać na pokrywę.
Uciekaj, Dolores, pomyślałam w duchu, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zresztą, gdyby Joemu udało się wykaraskać, dokąd mogłabym uciec? W dzień zaćmienia przekonałam się o jednym: że jeśli mieszka się na wyspie i chce się kogoś zabić, nie wolno sfuszerować roboty. W przeciwnym razie nie ma się dokąd zwiewać.
Słyszałam, jak Joe stara się wydostać na powierzchnię; drapał paznokciami deski, aż leciały z nich drzazgi. Ten dźwięk wciąż kojarzy mi się z mrokiem zaćmienia, z czymś równie przerażającym jak to oko – własne oko – które ujrzałam na niebie, z czymś, co się chce odsunąć jak najdalej od siebie. Czasem słyszę go nawet w snach, lecz w snach Joe wygrzebuje się ze studni i dalej mnie goni, choć to się nijak ma do rzeczywistości. W rzeczywistości deska, którą orał pazurami, pękła pod jego ciężarem i zwalił się w dół. Stało się to tak nagle i niespodziewanie, że ledwo wierzyłam własnym oczom: przede mną leżała szara, zapadnięta, prostokątna w kształcie pokrywa z nierówną dziurą o poszarpanych brzegach na środku, a nad nią fruwały świetliki.
Spadając Joe znów krzyknął. Przez chwilę jego głos odbijał się echem od ścian studni. O tym też wcześniej nie pomyślałam – że spadając może krzyczeć. Potem rozległ się łoskot i krzyk ucichł. Ucichł od ręki. Tak jak lampa gaśnie, kiedy wyszarpnie się sznur z kontaktu.
Uklękłam na ziemi, objęłam się rękami w pasie i czekałam, co jeszcze będzie się działo. Minęło ileś czasu, sama nie wiem ile, znikły resztki światła. Zaćmienie było całkowite; panował kompletny mrok. Ze studni nadal nie docierał żaden dźwięk, za to szedł od niej jakby lekki podmuch. Nagle poczułam jej zapach – znacie zapach, jaki miewa woda pochodząca z płytkiej studni? Jakby miedzi i błota, niespecjalnie przyjemny. Poczułam właśnie taki zapach i przeszedł mnie dreszcz.
Naderwana halka wystawała mi spod sukienki; prawie dotykała mojego lewego buta. Wsadziłam rękę przez dekolt i zerwałam również prawe ramiączko, a potem pociągnęłam halkę w dół, zdjęłam ją, zwinęłam w kłębek i położyłam obok na ziemi. Zastanawiałam się, którędy obejść studnię, kiedy nagle znów pomyślałam o tej dziewczynce, tej, o której już wam mówiłam, i zobaczyłam ją tak wyraźnie, jakby była tuż przy mnie. Ona też klęczała; zaglądała pod łóżko. Pomyślałam: Taka jest nieszczęśliwa. I bije od niej ten sam charakterystyczny zapach. Zapach miedziaków trzymanych w spoconej dłoni i ostryg. Ale w jej wypadku ta woń nie bierze się ze studni; ma coś wspólnego z jej ojcem.
Wtedy, niespodziewanie, dziewczynka odwróciła się… Dostrzegła mnie, Andy. I wówczas zrozumiałam powód jej smutku; ojciec dobierał się do niej, a ona starała się to ukryć. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś ją obserwuje, że jakaś kobieta, Bóg wie ile kilometrów od niej, ale też na obszarze objętym zaćmieniem – kobieta, która przed chwilą zabiła swojego męża – patrzy jej prosto w twarz.
Przemówiła do mnie, chociaż nie usłyszałam jej głosu uszami – rozległ się jakby w mojej głowie.
– Kim jesteś? – spytała.
Nie wiem, czybym jej odpowiedziała, ale zanim nawet miałam szansę otworzyć usta, ze studni dobył się przeciągły, przejmujący krzyk:
– Dooo-loooo-reeessss…
Poczułam się tak, jakby krew zastygła mi w żyłach, i jestem pewna, że serce zamarło mi na moment, bo kiedy znów zaczęło bić, musiało nadrobić ze trzy uderzenia – nastąpiły szybko po sobie. Wcześniej podniosłam z ziemi halkę, ale słysząc krzyk odruchowo rozwarłam palce; wypadła mi z dłoni i zaczepiła się o krzak jeżyn.
– To tylko twoja bujna wyobraźnia, Dolores – powiedziałam do siebie. – Dziewczynka sięgająca pod łóżko po swoje ubranie, a potem krzyk Joego… wyobraziłaś sobie jedno i drugie. Pierwsze to halucynacja, którą wywołał zapach stęchłego powietrza ze studni, a drugie zostało spowodowane nieczystym sumieniem. Joe leży na dnie studni z wgniecioną głową. Nie żyje, i nigdy już nie będzie wadził ani tobie, ani dzieciom.
W pierwszej chwili sama w to nie wierzyłam, ale czas płynął i nie dochodziły mnie żadne dźwięki poza odległym pohukiwaniem sowy. Pamiętani, co pomyślałam: pewnie pyta, dlaczego dziś tak wcześnie musi wyruszać na łowy. Lekki powiew wprawił w ruch jeżyny; liście zaszeleściły. Spojrzałam na gwiazdy lśniące na popołudniowym niebie, potem na pokrywę studni. Wydawała się niemal unosić w mroku, a dziura, przez którą Joe wpadł do środka, przypominała oko. Dwudziestego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku gotowa byłam wszędzie widzieć oczy.
A potem ze studni znów rozległ się głos.
– Pomóż mi, Dooo-loooo-reeessss…
Jęknęłam i zasłoniłam twarz dłońmi. Na nic się nie zdało wmawianie sobie, że to wyobraźnia lub nieczyste sumienie, bo wiedziałam, że to może być tylko Joe. Miałam wrażenie, że płacze.
– Poooo-móóóóóż mi… BŁAAAAAAAAAAGAM…
Potykając się okrążyłam pokrywę studni i ścieżką, którą wydeptaliśmy, ruszyłam z powrotem przez jeżyny. Nie wpadłam w panikę, a przynajmniej nie całkiem; wiem to stąd, że zatrzymałam się, aby wziąć odbłyśnik, który miałam w ręce, jak zeszliśmy z ganku. Nie pamiętałam, kiedy go upuściłam, ale nagle ujrzałam go zaczepionego na krzaku. I słusznie, że go tam nie zostawiłam, bo kiedy ten piekielnik doktor McAuliffe przystąpił do dzieła… ale po kolei. No więc zatrzymałam się i wzięłam odbłyśnik, a to najlepszy dowód, że dostatecznie panowałam nad sobą, by wiedzieć, co robię. Czułam jednak, że panika czai się, by ogarnąć i obezwładnić mój umysł, dobrać się do niego niczym głodny kot do pudełka, z którego dolatuje go zapach jedzenia.
Zaczęłam myśleć o Selenie i to mi pomogło utrzymać strach na wodzy. Wyobraziłam ją sobie na plaży nad jeziorem Winthrop, w towarzystwie Tanyi i pięćdziesięciorga dzieci; wszyscy trzymali odbłyśniki wykonane na robotach ręcznych, i obie nastolatki pokazywały maluchom, jak się należy posługiwać sprzętem. Obraz nie był tak wyraźny jak wizja dziewczynki zaglądającej pod łóżko, żeby wyciągnąć szorty i koszulkę, ale wystarczająco wyraźny, żebym słyszała łagodny, kojący głos Seleny uspokajającej wystraszone dzieci. Myślałam o córce, o tym, że będę potrzebna i jej, i chłopcom, kiedy wrócą od ciotki… a jeśli ulegnę panice, po prostu zniknę z ich życia. Po tym, czego się dopuściłam, mogłam liczyć jedynie na siebie.
Weszłam do szopy i na stole warsztatowym Joego znalazłam silną latarkę na sześć baterii. Włączyłam ją, ale się nie zapaliła; pomyślałam, że pewnie baterie się wyczerpały, a Joe, jak to on, nie dał nowych. W dolnej szufladzie stołu trzymałam na wszelki wypadek zapas świeżych baterii, bo w zimie często nie mieliśmy elektryczności. Wyjęłam więc stare i na ich miejsce usiłowałam włożyć sześć nowych. Ale ręce tak mi się trzęsły, że upuściłam wszystkie na podłogę i musiałam szukać ich na kolanach. Za drugim razem udało mi się je wsadzić, ale w pośpiechu niektóre chyba wsunęłam w odwrotną stronę, bo latarka nadal nie świeciła. Niemal byłam gotowa się poddać; przecież słońce i tak miało wkrótce wyjść. Ale nawet za dnia na dnie studni panował mrok; poza tym jakiś głos wewnętrzny powtarzał mi, że nie mam co się spieszyć, bo im dłużej będę wkładała baterie, tym większa szansa, że Joe wyzionie ducha, zanim wrócę do studni.
W końcu latarka się zapaliła. Rzucała tak silny snop światła, że zdołałam dojść do studni, nie raniąc sobie bardziej nóg o splątane pędy jeżyn. Nie miałam najmniejszego pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd Joe wpadł do środka, ale wciąż zalegała ciemność, na niebie w dalszym ciągu migotały gwiazdy, a księżyc prawie całkiem skrywał słońce, więc musiało być przed szóstą.
Mniej więcej w połowie drogi do studni przekonałam się, że Joe jeszcze nie skonał: słyszałam, jak jęczy, woła mnie i błaga, żebym pomogła mu się wydostać. Nie wiem, czy Jolanderowie, Langillowie i Caronowie też by go słyszeli, gdyby byli w domu. Uznałam, że lepiej nie łamać sobie tym głowy; miałam dość innych problemów. Przede wszystkim musiałam zdecydować, co z nim zrobić, a nic mi nie przychodziło na myśl. W dodatku jak tylko próbowałam się skupić, zaraz rozlegał się we mnie wewnętrzny głos: To niesprawiedliwe! To nie tak miało być! Powinien był, cholera jasna, z miejsca wykitować!
– Ratuuunku, Doloooreesss! – wołał głos wydobywający się ze studni. Brzmiał dziwnie płasko i towarzyszył mu podźwięk, zupełnie jakby Joe krzyczał w jaskini. Zapaliłam latarkę, żeby zajrzeć do niego, ale to nic nie dało. Dziura znajdowała się na samym środku pokrywy, więc jedyne, co udało mi się oświetlić, to górną ścianę studni. Zobaczyłam granitowe kamulce porośnięte mchem. W blasku latarki mech wydawał się czarny, trujący.
Joe dostrzegł blask.
– Dolores? – zawołał. – Pomóż mi, na miłość boską! Pogruchotałem sobie kości!
Teraz z kolei on miał taki głos, jakby usta wypełniało mu błoto. Nie odpowiedziałam. Bałam się, że oszaleję, jeśli będę musiała z nim mówić. Odłożyłam latarkę, wyciągnęłam rękę najdalej jak umiałam, chwyciłam koniec jednej z pękniętych desek i szarpnęłam. Odłamała się równie łatwo, co spróchniały ząb.
– Dolores! – zawołał Joe, kiedy usłyszał trzask. – Dzięki Bogu, że jesteś! Dzięki Bogu!
W milczeniu odłamałam następną deskę, potem jeszcze dwie. Zorientowałam się, że niebo powoli się rozjaśnia i ptaki zaczynają śpiewać, tak jak rano, kiedy wschodzi słońce. Było jednak znacznie ciemniej niż normalnie o tej porze. Gwiazdy zgasły, ale wciąż jeszcze widziałam świetliki uwijające się wokół krzaków jeżyn. Odrywałam kolejne deski, coraz bliżej skraju studni, gdzie klęczałam.
– Dolores! – znów dobiegł mnie głos Joego. – Możesz zatrzymać pieniądze! Wszystkie, co do grosza! I przysięgam na Boga, że już nigdy nie tknę Seleny! Tylko błagam cię, najdroższa, pomóż mi się stąd wydostać!
Oderwałam ostatnią deskę – musiałam mocno szarpnąć, żeby ją oswobodzić z pędów jeżyn – i cisnęłam za siebie. Po czym zaświeciłam latarką do studni.
Snop światła padł na zwróconą do góry twarz Joego; krzyknęłam, bo ujrzałam mały biały owal z dwiema czarnymi dziurami. Przez moment myślałam, że z jakiegoś powodu Joe wepchnął sobie kamienie do oczu. Potem zamrugał i okazało się, że to jednak były jego oczy; patrzyły w górę na mnie. Zapewne widziały tylko ciemny zarys mojej głowy nad jasnym kręgiem światła.
Joe klęczał. Brodę, szyję i przód koszuli miał zakrwawione. Kiedy otworzył usta i krzyknął moje imię, krew buchnęła mu z ust. Upadek połamał mu większość żeber, które powbijały się w jego płuca jak kolce jeżozwierza.
Nie wiedziałam, co robić. Kucałam przy studni, świecąc w dół latarką i czując, jak powraca ciepło dnia – czułam je na karku, ramionach i nogach. Joe podniósł ręce i zamachał nimi, jakby tonął. Nie mogłam znieść tego widoku. Zgasiłam latarkę i cofnęłam się. Usiadłam przy studni i skulona w kłębek dygotałam, ściskając okrwawione kolana.
– Proszę cię! – zawołał, a po chwili znów: – Proszę cię, proszę cię! – i wreszcie: – Prooooszęęę cię, Doo-looo-reeessss!
Och, to było straszne, tak straszne, że nawet sobie nie wyobrażacie, i trwało potwornie długo. Myślałam, że oszaleję. Zaćmienie skończyło się, ptaki przestały śpiewać swoje poranne pieśni, świetliki przestały latać (a może po prostu już ich nie widziałam), natomiast łodzie w przesmyku pozdrawiały się syrenami, tak jak to mają w zwyczaju, wydając dwa krótkie dźwięki, jeden tuż po drugim. Joe nie dawał za wygraną, czasami błagał mnie, nazywał najdroższą, obiecywał, co zrobi, jeśli go wyciągnę, przysięgał, że się zmieni, że zbuduje nam nowy dom i kupi mi nowego buicka (wydawało mu się, że właśnie o tym marzę). A potem wymyślał mi i groził, że przywiąże mnie do ściany, wepchnie mi w cipę rozgrzany do czerwoności pogrzebacz i będzie patrzył, jak się skręcam z bólu, zanim mnie w końcu zabije.
W pewnej chwili poprosił, żebym rzuciła mu butelkę szkockiej. Nie do wiary! Chciał jeszcze chlać! A kiedy zorientował się, że nie zamierzam spełnić jego prośby, wrzasnął, że jestem starą, zużytą pizdą.
Wreszcie zaczęło się ściemniać – tym razem zapadał prawdziwy zmierzch, więc musiało być około wpół do dziewiątej, może dziewiąta. Nasłuchiwałam, czy z East Lane nie dochodzi warkot samochodów, ale nikt nie przejeżdżał. Wciąż dopisywało mi szczęście, choć obawiałam się, że wkrótce może się to zmienić.
Po pewnym czasie ocknęłam się i ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że się zdrzemnęłam. Spałam chyba dość krótko, bo niebo nie było jeszcze całkiem czarne, ale znów widziałam migoczące w powietrzu świetliki i znów dobiegło mnie pohukiwanie sowy. Tym razem w jej głosie nie było tego zdziwienia co przedtem.
Przesunęłam się nieco w bok i aż zacisnęłam zęby, bo przeszło mnie bolesne mrowie; klęczałam tak długo, że od kolan w dół nogi zupełnie mi ścierpły. Nie słyszałam żadnych odgłosów ze studni, więc pomyślałam z nadzieją, że może Joe nie żyje, że umarł, kiedy drzemałam. Ale po chwili rozległ się szelest, a potem jęki i płacz. To było najgorsze: świadomość, że płacze, ponieważ każdy ruch sprawia mu tyle bólu.
Oparłam się na lewej ręce i ponownie zaświeciłam do studni. Teraz, kiedy zapadł już mrok, bardzo nie chciałam zaglądać do środka, ale się zmusiłam. Joemu udało się jakoś wstać; blask latarki odbijał się od kilku mokrych plam wokół jego butów. Przypomniało mi się, jak rożek słońca odbijał się w kawałkach zadymionego szkła, na które spojrzałam, kiedy Joe przestał mnie dusić i upadłam na ganek.
Patrząc w dół wreszcie uświadomiłam sobie, co się stało – dlaczego Joe zleciawszy dziewięć metrów, nie zabił się na miejscu, a tylko połamał kości. Okazało się, że studnia wcale nie była sucha. Nie, nie napełniła się znów wodą – wtedy utopiłby się jak szczur w beczce z deszczówką – ale na dnie zalegało miękkie błoto, które zamortyzowało upadek. A to, że Joe był pijany, pewnie też mu nie zaszkodziło.
Stał ze spuszczoną głową, kolebiąc się z boku na bok, z rękami opartymi o ściany, żeby nie upaść. A potem zadarł głowę i na mój widok wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ten uśmiech sprawił, że ciarki przeszły mnie po grzbiecie, Andy, bo był to uśmiech trupa – trupa z twarzą i koszulą zalaną krwią i z kamieniami zamiast oczu.
Nagle Joe zaczął się wspinać po ścianie studni.
Patrzyłam i nie wierzyłam własnym oczom. Wsunął palce między dwa duże wypukłe kamienie i podciągnął się na tyle, żeby wetknąć czubek buta w szparę poniżej. Chwilę odpoczywał, po czym podniósł rękę i zaczął nią macać ścianę nad głową. Jego ramię wyglądało jak tłusta biała glista. Znalazł kolejną głęboką szczelinę, chwycił się mocno i podniósł drugą rękę. Znów się podciągnął. Kiedy ponownie odpoczywał, zadarł głowę i latarka oświetliła jego twarz; widziałam, jak kawałki mchu porastającego kamień, którego się trzymał, sypią mu się na policzki i ramiona.
Wciąż się uśmiechał.
Czy mogłabym się jeszcze napić, Andy? Nie, nie chcę więcej whisky – na dziś już starczy. Poproszę o szklankę wody.
Dziękuję. Bardzo dziękuję.
Szukał właśnie następnej szczeliny, gdy nagle noga mu się osunęła. Rozległo się błotniste pacnięcie, kiedy wylądował na tyłku. Wrzasnął i złapał się za klatkę piersiową, tak jak aktorzy w telewizji, kiedy udają, że mają atak serca, a potem głowa opadła mu na pierś.
Nie mogłam tego dłużej znieść. Potykając się, pognałam przez jeżyny do domu. Wbiegłam do łazienki i porzygałam się. Potem poszłam do sypialni i rzuciłam się na łóżko. Drżałam jak osika. A jeśli on wciąż żyje? myślałam. Jeśli będzie żył całą noc, całe dni, pijąc wodę sączącą się spomiędzy kamieni lub z błotnistego dna? Jeśli będzie krzyczał i wzywał pomocy, aż usłyszą go Caronowie, Langillowie albo Jolanderowie i zadzwonią do Garretta Thibodeau? A jeśli ktoś tu jutro przyjdzie – jeden z kumpli od kieliszka albo właściciel kutra z prośbą, aby zreperował mu silnik lub wypłynął z nim w morze – i usłyszy wrzaski dobiegające z krzaków jeżyn? Co wtedy, Dolores?
Słyszałam w głowie inny głos, który odpowiadał na te wszystkie pytania. Prawdopodobnie był to głos mojego trzeciego oka, choć – ironiczny i zarazem suchy – bardziej przypominał głos Very Donovan niż Dolores Claiborne, a jego ton zdawał się mówić: „Całuj mnie w tyłek, jeśli ci się coś nie podoba!”
– Na pewno już skonał, a jeśli nawet jeszcze dyszy, to wkrótce przestanie – twierdził głos. – Umrze z powodu szoku, zimna i dziur w płucach. A jeśli komuś wydaje się wątpliwe, czy można umrzeć z zimna w lipcową noc, to niech sam spędzi kilka godzin dziewięć metrów pod ziemią, leżąc na wilgotnym błocie! Wiem, że to cię dręczy, Dolores, ale uwierz mi, niepotrzebnie się martwisz. Prześpij się trochę, a potem idź i sprawdź. Przekonasz się, czy mam rację.
Nie wiedziałam, czy głos mówi do rzeczy, ale brzmiało to rozsądnie, więc spróbowałam zasnąć. Nadaremnie. Ilekroć zapadałam w sen, zdawało mi się, że słyszę Joego, jak potykając się idzie wzdłuż szopy w stronę drzwi, i ilekroć coś w domu zaskrzypiało, niemal skakałam pod sufit.
W końcu nie mogłam dłużej wytrzymać. Zdjęłam sukienkę, włożyłam dżinsy i sweter (jak mówi przysłowie, każdy mędrszy po szkodzie), po czym wstąpiłam do łazienki po latarkę, którą zostawiłam na podłodze obok sedesu, kiedy rzygałam. I wyszłam z domu.
Na zewnątrz panował gęsty mrok. Księżyca nie było widać, bo niebo zasnuły gęste chmury. W miarę jak zbliżałam się do krzaków jeżyn za szopą, moje nogi stawały się ciężkie jak z ołowiu. Kiedy wreszcie w świetle latarki ujrzałam pokrywę, już ledwo mogłam iść.
Zmobilizowałam się jednak i podeszłam do skraju studni. Nasłuchiwałam z pięć minut, ale nie słyszałam nic oprócz cykania świerszczy, wiatru poruszającego gałęziami jeżyn i pohukującej w oddali sowy… pewnie tej samej co wcześniej. Aha, od wschodu dolatywał mnie szum fal uderzających o brzeg, ale jest to dźwięk, do którego człowiek mieszkający na wyspie tak przywyka, że po jakimś czasie przestaje go w ogóle słyszeć. Więc stałam przy studni, trzymając latarkę wycelowaną w dziurę w pokrywie i czułam, jak tłusty, kleisty pot oblepia mi ciało; od tego potu zaczęły mnie piec zadrapania po kolcach. Powtarzałam sobie, że powinnam uklęknąć i zajrzeć do środka. Czyż nie dlatego tu przyszłam?
Oczywiście że dlatego, ale gdy już się tu znalazłam, po prostu nie mogłam się zmusić. Drżałam na całym ciele, a z mojego gardła wydobywał się przenikliwy jęk. Serce nie biło mi normalnie, tylko trzepotało raptownie niczym skrzydła kolibra.
A potem biała ręka ubrudzona ziemią, krwią i mchem wysunęła się ze studni i chwyciła mnie za nogę w kostce.
Upuściłam latarkę. Upadła w krzaki na skraju studni. Miałam szczęście, że nie wleciała do środka; dopiero byłabym w tarapatach! Ale nie myślałam ani o latarce, ani o swoim szczęściu, bo przecież i tak moja sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Myślałam jedynie o ręce zaciśniętej na mojej nodze i ciągnącej mnie w dół. O niej i o wersecie z Biblii, który dzwonił w mojej głowie niczym wielki żelazny dzwon: „Kto drugiemu dół kopie, wpada weń…”
Krzyknęłam i usiłowałam się cofnąć, ale dłoń nawet nie drgnęła, zupełnie jakby była ze stali. Oczy na tyle przywykły mi do mroku, że widziałam Joego, choć latarka świeciła w inną stronę. Niemal udało mu się wygramolić ze studni. Bóg wie, ile razy spadał na dno, ale wreszcie zdołał się wspiąć prawie na samą górę. I pewnie by wyszedł, gdybym się nie pojawiła.
Jego głowa znajdowała się niespełna pół metra od uszkodzonej pokrywy. Nadal się uśmiechał. Dolna proteza wystawała mu nieco z ust – wciąż to widzę, Andy, tak wyraźnie jak teraz ciebie – więc z uśmiechem na gębie wyglądał jak koń. Niektóre zęby miał czarne od krwi.
– Dooo-looooo-reeessss – wycharczał, nie przestając mnie ciągnąć za nogę.
Wrzasnęłam, upadłam na wznak i szurając tyłkiem po pędach jeżyn, które czepiały się moich dżinsów i głośno pode mną szeleściły, zaczęłam się zsuwać w stronę tej cholernej dziury.
– Dooo-looooo-reeessss, ty ssssuko! – charczał Joe, ale jego głos brzmiał niemal jak śpiew. Pamiętam, że pomyślałam: Jeszcze chwila, a zaśpiewa „Moonlight Cocktail”.
Obiema rękami chwyciłam się krzaków; czułam, jak kolce orzą mi ręce do krwi. Wolną nogą usiłowałam kopnąć Joego w głowę, ale wciąż był za nisko; jedynie parę razy musnęłam go piętą po włosach.
– Proooszę, Dooo-looooo-reeessss… – wyszeptał, jakby chciał mnie zaprosić na lody albo do Fudgy’s na tańce w stylu country i błagał, żebym się zgodziła.
Dotknęłam tyłkiem deski z brzegu pokrywy i zrozumiałam, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, spadnę z Joem na dno studni i tak już zostaniemy, spleceni ze sobą na zawsze. A kiedy ludzie nas odnajdą, to takie idiotki jak Yvette Anderson będą mówić, że od razu widać, jak bardzo kochaliśmy się przez całe życie.
To mnie zmobilizowało. Wzięłam się w garść i mocno szarpnęłam nogę do tyłu. Niewiele brakowało, żeby Joemu udało się utrzymać, po chwili jednak jego dłoń zaczęła się ześlizgiwać. Drugą nogą chyba trafiłam go prosto w twarz, bo krzyknął i choć rozpaczliwie próbował zacisnąć palce na mojej stopie, w końcu ją puścił. Czekałam, aż usłyszę łoskot świadczący o tym, że runął na dno – na próżno. Skurwysyn nie dawał za wygraną; gdyby tak samo przykładał się do życia, jak teraz o nie walczył, pewnie nigdy nie mielibyśmy żadnych problemów.
Podniosłam się na kolana i zobaczyłam, jak Joe chybocze się, wygina, lecz wciąż nie spada. Spojrzał na mnie, potrząsnął głową, żeby odrzucić wpadające do oczu zakrwawione kosmyki, i uśmiechnął się. Po czym wyciągnął rękę i uchwycił się brzegu studni.
– Do-lo-res – wyjęczał. – Do-LO-res, Do-LOOO-res, Do-LOOOOO-resss!
I począł wygrzebywać się z dołu.
– Rozwal mu łeb, idiotko – powiedziała nagle Vera Donovan.
Głos Very wcale nie rozległ się w mojej głowie, tak jak głos tej dziewczynki, którą widziałam wcześniej. Rozumiecie? Słyszałam Verę dokładnie tak samo, jak wy słyszycie mnie, i gdybym miała tam ze sobą ten japoński magnetofonik, jestem pewna, że mogłabym ją nagrać i bez trudu odtworzyć potem jej głos. Niech mnie kule biją, jeśli kłamię.
Więc chwyciłam za jeden z kamieni, którymi obramowana była studnia. Joe próbował złapać mnie za nadgarstek, ale zanim zdołał zacisnąć dłoń, wyszarpnęłam i rękę, i kamień. Był to spory kamulec, cały pokryty suchym mchem. Uniosłam go nad głowę. Joe spojrzał do góry. Zdążył już wysunąć łeb ponad otwór studni. Tak się wpatrywał w głaz, że oczy wyszły mu na wierzch. Niewiele się namyślając, z całej siły rzuciłam mu kamień w twarz. Usłyszałam trzask pękającej protezy. Był to dźwięk identyczny z tym, jaki się słyszy, gdy upuszcza się porcelanowy talerz na cegły, na których stoi żelazny piec. Joe znikł, runął na dno wraz z kamieniem.
Wtedy zemdlałam. Nie pamiętam tego, pamiętam tylko, że leżałam na plecach i patrzyłam w niebo. Z powodu chmur nic nie było widać, zamknęłam oczy… a kiedy je znów otworzyłam, na niebie migotało mnóstwo gwiazd. Dopiero po chwili zrozumiałam, co się stało – że straciłam przytomność i że w tym czasie wiatr rozpędził chmury.
Latarka wciąż tkwiła nie opodal w jeżynach i wciąż jasno świeciła. Podniosłam ją i skierowałam w dół. Joe leżał na dnie studni, z głową przekrzywioną nad lewe ramię, z rękami na brzuchu i z rozrzuconymi nogami. Pomiędzy nimi spoczywał kamień, którym go walnęłam.
Przez pięć minut obserwowałam oświetloną postać, żeby się przekonać, czy się nie poruszy. Nie drgnęła, więc wstałam i podreptałam do domu. Musiałam dwa razy zatrzymać się po drodze, bo kręciło mi się w głowie, ale w końcu jakoś dotarłam na miejsce. Udałam się do sypialni i ściągnęłam z siebie ubranie, ciskając je gdzie popadnie. Potem weszłam pod prysznic i przez dobre dziesięć minut stałam pod gorącym strumieniem; nie namydliłam się, tylko stałam z twarzą zwróconą do góry, pozwalając, by rozbryzgiwały się na niej strugi wody. Pewnie bym tam zasnęła, gdyby woda nie zaczęła się ochładzać. Więc umyłam szybko włosy, zanim stała się lodowata, i wyszłam spod prysznicu. Ręce i nogi miałam całe podrapane, gardło nadal mnie potwornie piekło, ale wiedziałam, że od tego nie umrę. Nie zastanawiałam się, co pomyślą inni, już po znalezieniu Joego w studni, kiedy zobaczą te wszystkie zadrapania, a także sińce na mojej szyi. Jakoś nie przyszło mi to wtedy do głowy.
Wciągnęłam koszulę nocną, rzuciłam się na łóżko i zasnęłam natychmiast, mimo że nie zgasiłam światła. Obudziłam się z krzykiem niespełna godzinę później, czując na kostce rękę Joego. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zdałam sobie sprawę, że to tylko sen, lecz nagle pomyślałam: A jeśli udało mu się wygramolić? Wiedziałam, że to niemożliwe – załatwiłam go na dobre, kiedy walnęłam go kamieniem i po raz drugi spadł na dno – ale mimo to bałam się, że zaraz wylezie ze studni i będzie próbował się zemścić.
Chciałam poczekać, aż odejdzie mnie strach, jednakże nie byłam w stanie spokojnie leżeć – obraz Joego wspinającego się po ścianie studni stawał się coraz bardziej wyraźny, a serce waliło mi tak mocno, jakby miało pęknąć. W końcu włożyłam tenisówki, złapałam latarkę i w koszuli nocnej pobiegłam sprawdzić. Tym razem doczołgałam się do skraju studni; za nic w świecie nie mogłam się zmusić, żeby do niej normalnie podejść. Za bardzo się bałam, że biała dłoń znów wysunie się z mroku i chwyci mnie za nogę.
Wreszcie poświeciłam w dół. Joe leżał w identycznej pozycji co przedtem, z rękami na brzuchu i głową przekrzywioną na bok. Kamień też tkwił tam, gdzie poprzednio, między nogami Joego. Patrzyłam długo, a kiedy wróciłam do domu, zaczęłam wierzyć, że Joe naprawdę nie żyje.
Wślizgnęłam się pod kołdrę, zgasiłam lampę i wkrótce zapadłam w sen. Pamiętam, że zanim zasnęłam, pomyślałam sobie: Możesz spać spokojnie. Ale nie udało mi się. Obudziłam się po dwóch godzinach przekonana, że ktoś chodzi po kuchni. Że JOE chodzi po kuchni. Usiłowałam zerwać się z łóżka, ale nogi zaplątały mi się w pościel i rymnęłam na podłogę. Podniosłam się i zaczęłam nerwowo szukać pstryczka, żeby zapalić lampę, pewna, że zanim go znajdę, dłonie Joego zacisną się na mojej szyi.
Ale oczywiście nic takiego się nie stało. Włączyłam lampę, po czym obeszłam cały dom. Był pusty. Więc włożyłam tenisówki, chwyciłam latarkę i znów pobiegłam do studni.
Joe wciąż leżał na dnie z rękami na brzuchu i przekręconą w bok głową. Przyglądałam mu się bardzo długo, zanim wreszcie uwierzyłam, że jest zwrócona w tę samą stronę, co wcześniej. W pewnej chwili wydało mi się, że drgnęła mu stopa, ale to był tylko cień. Nie mogłam utrzymać latarki bez ruchu, bo ręce mi dygotały, jakby trzęsła mną febra.
Gdy tak klęczałam, z włosami związanymi do tyłu, w podobnej pozie co Indianka na opakowaniu masła, naszła mnie przedziwna ochota: żeby pochylić się niżej, jeszcze niżej, i wpaść do studni. Znaleźliby nas razem – nie był to wymarzony koniec, jeśli o mnie chodziło – ale przynajmniej nie bylibyśmy spleceni w uścisku… i nie musiałabym się budzić przerażona, że Joe jest ze mną w pokoju, ani co rusz wybiegać i sprawdzać, czy naprawdę nie żyje.
Ponownie usłyszałam głos Very, ale tym razem zadźwięczał w mojej głowie. Wiem to z taką samą pewnością jak to, że poprzednim razem rozległ się koło mojego ucha.
– Rzuć się do łóżka, nie do studni! Wyśpij się, a kiedy się obudzisz, nie będzie już śladu po zaćmieniu. Zobaczysz, że wszystko od razu lepiej wygląda, kiedy świeci słońce.
Była to dobra rada, więc postanowiłam się do niej zastosować. Jednak na wszelki wypadek zamknęłam na zasuwę zarówno drzwi frontowe, jak i kuchenne, a zanim weszłam do łóżka, zrobiłam coś, czego nie robiłam nigdy wcześniej ani nigdy później: oparciem krzesła zablokowałam klamkę. Wstyd mi się do tego przyznać – pewnie się zarumieniłam, bo czuję, że palą mnie policzki – ale te wszystkie zabiegi pomogły: zasnęłam, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki. Kiedy otworzyłam oczy, przez okno wpadało światło dzienne. Poprzedniego dnia Vera powiedziała mi, że mogę nazajutrz nie przychodzić do pracy – uznała, że Gail Lavesque i pozostałe dziewczyny poradzą sobie ze sprzątaniem po wielkim przyjęciu, które planowała na wieczór – i było mi to bardzo na rękę.
Wstałam, znów wzięłam prysznic i ubrałam się. Byłam taka obolała, że zajęło mi to pół godziny. Głównie dolegały mi plecy; były moją piętą achillesową od czasu, kiedy Joe zdzielił mnie po nerkach polanem. A chyba dodatkowo coś sobie naciągnęłam, kiedy wyrwałam kamień z obudowy studni i uniosłam wysoko nad głowę, żeby walnąć Joego. W każdym razie łupało mnie w krzyżu jak diabli.
Kiedy się wreszcie ubrałam, usiadłam w słońcu przy kuchennym stole i pijąc kawę zastanawiałam się co dalej. Niby nie miałam wiele do zrobienia, chociaż sprawy potoczyły się nie całkiem tak, jak planowałam, ale musiałam wszystko dokładnie przemyśleć; gdybym o czymś zapomniała lub coś przegapiła, mogłabym wylądować w więzieniu. Joe St. George nie cieszył się wielką sympatią na Little Tall, więc wiedziałam, że nikt nie będzie miał do mnie żalu o to, co zrobiłam, z drugiej strony za zabicie człowieka, nawet jeśli był to nędzny gnój, nie daje się nikomu medalu i nie urządza na jego cześć bankietu.
Nalałam sobie jeszcze kawy i wyszłam na ganek, żeby ją wypić… i nieco się rozejrzeć. Oba odbłyśniki i jeden oglądacz były z powrotem w torbie, w której Vera mi je dała. Kawałki drugiego oglądacza leżały na sosnowych deskach ganku, tam gdzie się rozbił, kiedy Joe – podrywając się nagłe na nogi – strącił go z kolan. Przez chwilę stałam niezdecydowana. W końcu weszłam do kuchni, wzięłam miotłę oraz szufelkę i zamiotłam ganek. Pomyślałam, że skoro tyle ludzi na wyspie wie, jaka jestem porządnicka, byłoby podejrzane, gdybym nie sprzątnęła potłuczonego szkła.
Początkowo zamierzałam mówić, że przez całe popołudnie nie widziałam Joego. Że nie było go, kiedy wróciłam do domu od Very, że zabrał tyłek w troki i się zmył, nie zostawiając mi nawet kartki, i że wylałam butelkę drogiej szkockiej do zlewu, taka byłam wściekła. Gdyby przeprowadzono badania i stwierdzono, że był pijany, kiedy wpadł do studni, nie mogłoby mi to zaszkodzić; przecież mógł się schlać poza domem albo wódą, którą trzymał pod zlewem.
Jedno spojrzenie do lustra uzmysłowiło mi jednak, że to mało przekonująca opowieść; jeśli będę twierdzić, że nie widziałam Joego, ludzie zaczną pytać, kto mi zrobił te sińce na szyi. Co im wtedy powiem? Że Święty Mikołaj? Na szczęście zostawiłam sobie furtkę; wspomniałam Verze, że gdyby Joe się brzydko zachowywał, pozwolę mu się kisić we własnym sosie, a sama pójdę obejrzeć zaćmienie ze Wschodniego Cypla. Nie miałam żadnego konkretnego planu, kiedy z nią rozmawiałam, ale teraz cieszyłam, że tak jej powiedziałam.
Oczywiście nie mogłam się upierać, że poszłam na Wschodni Cypel – prawdopodobnie roiło się tam od ludzi, którzy na pewno by mnie zauważyli – ale Russian Meadow leży w drodze na Wschodni Cypel, jest z niego dobry widok na zachód, i nie było tam żywej duszy. Widziałam to siedząc na ganku i potem, kiedy zmywałam w kuchni. Nie miałam jedynie pojęcia…
Co, Frank?
Nie, wcale nie przejmowałam się tym, że ciężarówka Joego stoi przed domem. W pięćdziesiątym dziewiątym zatrzymano go kilka razy, kiedy prowadził po pijanemu, i wreszcie zabrano mu na miesiąc prawo jazdy. Edgar Sherrick, który był wtedy na wyspie posterunkowym, przyszedł do nas i powiedział Joemu, że w domu może chlać do nieprzytomności, ale jeżeli jeszcze raz usiądzie pijany za kółkiem, to on, Edgar, weźmie go za frak i zaciągnie przed sędziego, który odbierze mu prawo jazdy na rok. Edgar traktował wszystkich dość wyrozumiale, ale był wyjątkowo cięty na pijanych kierowców, bo w czterdziestym ósmym czy dziewiątym jakiś gość na bani przejechał mu córkę. Joe dobrze o tym wiedział, toteż po rozmowie z Edgarem przestał wsiadać do wozu, jeśli wypił więcej niż kieliszek. Zamierzałam mówić ludziom, że kiedy wróciłam z Russian Meadow i nie zastałam Joego, uznałam, że wpadł po niego któryś z kumpli i pojechali wspólnie świętować zaćmienie.
Nie miałam jedynie pojęcia, co zrobić z butelką. Ludzie wiedzieli, że ostatnio kupowałam Joemu alkohol, ale z tym nie było problemu; sądzili, że kupuję po to, żeby mnie nie bił. Zachodziłam jednak w głowę, gdzie powinna znajdować się butelka, żeby moje zeznania brzmiały wiarygodnie. Może to nie było ważne, a z drugiej strony… Kiedy popełniło się morderstwo, nigdy się nie wie, co może sprawić, że szydło wyjdzie z worka. To najlepszy powód, żeby nikogo nie mordować. Spróbowałam wczuć się w Joego – było to znacznie łatwiejsze, niż się wydaje – i od razu pojęłam, że nigdzie by się nie ruszył, gdyby w butelce została choć kropla alkoholu. Tak, butelka musiała wylądować razem z nim w studni – i rzeczywiście wylądowała… oprócz zakrętki, którą cisnęłam na stertę śmieci, gdzie wcześniej wysypałam kawałki zadymionego szkła.
Idąc w stronę studni z butelką po szkockiej, w której chlupotały resztki, powtarzałam sobie w myśli: Uchlał się jak świnia, ale to mi nie przeszkadzało, bo się tego spodziewałam. Kiedy jednak zacisnął łapy na mojej szyi, jakby wziął ją za rączkę od pompy, zdenerwowałam się, chwyciłam odbłyśnik i wściekła na siebie, że kupiłam mu butelkę whisky, poszłam na Russian Meadow. Jak wróciłam, Joego nie było w domu. Nie wiedziałam, gdzie pojechał ani z kim, ale było mi wszystko jedno. Sprzątnęłam po nim ganek i miałam nadzieję, że gdy wróci, będzie w lepszym humorze. Uznałam, że tak właśnie powinna mówić potulna żona i wtedy nikt się nie będzie czepiał.
Byłam zła, że z powodu głupiej butelki muszę znów iść do studni i oglądać Joego, na co nie miałam najmniejszej ochoty. Ale nie mogłam pozwolić sobie na uleganie nastrojom.
Trochę się martwiłam, w jakim stanie będą krzaki jeżyn, ale okazało się, że wcale nie są tak bardzo podeptane, jak się obawiałam, a część pędów sama podniosła się z powrotem. Pomyślałam sobie, że zanim zgłoszę zaginięcie Joego, nikt nie zauważy różnicy.
Miałam nadzieję, że za dnia studnia nie będzie wyglądała tak przerażająco, jak w nocy. Ale dziura w pokrywie sprawiała jeszcze okropniejsze wrażenie. Ponieważ część desek odciągnęłam na bok, nie przypominała oka, lecz pusty oczodół, z którego dawno wypadło przegniłe oko. Znów poczułam ten wilgotny, miedziany zapach. I stanęła mi w pamięci dziewczynka, którą tak wyraźnie widziałam podczas zaćmienia; ciekawa byłam, jak sobie radzi.
Kusiło mnie, aby zawrócić, przemogłam się jednak i podeszłam do studni bez dalszego ociągania. Chciałam jak najprędzej wszystko załatwić… i mieć już za sobą. Postanowiłam, że od tej chwili będę myśleć wyłącznie o dzieciach i nie oglądać się wstecz.
Schyliłam się i zajrzałam do środka. Joe leżał z rękami na brzuchu i z przekrzywioną głową. Po jego twarzy łaziły robaki; to one sprawiły, że wreszcie na dobre uwierzyłam w śmierć Joego. Wyciągnęłam przed siebie butelkę, trzymając ją przez chustkę – nie chodziło mi o żadne odciski palców, po prostu nie chciałam jej dotykać – i puściłam. Wylądowała w błocie obok Joego, ale nie rozbiła się. Robaki rozpierzchły się, zbiegając mu na koszulę i za kołnierz. Nigdy nie zapomnę tego widoku.
Wstawałam, żeby odejść, bo od tych umykających robaków zebrało mi się na mdłości, ale nagle mój wzrok zatrzymał się na deskach, które poprzedniego dnia odciągnęłam na bok. Nie mogłam ich tak zostawić; na pewno wzbudziłyby czyjeś podejrzenia.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałam, a potem uświadomiłam sobie, że ranek mija i ktoś może wpaść, żeby pogadać ze mną o zaćmieniu, o bankiecie na promie albo o przyjęciu u Very, więc uznałam, że trudno, niech się dzieje, co chce, i wrzuciłam deski do studni. Po czym ruszyłam do domu. Szłam powoli, po drodze zbierając zwisające z kolców strzępy mojej sukienki i halki. Później wróciłam i znalazłam jeszcze ze trzy czy cztery strzępy, które przegapiłam za pierwszym razem. Znalazłam też kilka puszystych nitek z flanelowej koszuli Joego, ale te zostawiłam.
– Niech Garrett Thibodeau sam wykoncypuje, skąd się wzięły – powiedziałam do siebie. – Inni też niech pogłówkują. Szybko dojdą do wniosku, że Joe się upił i runął do studni, a ponieważ wiedzą, jaki z niego moczymorda, wszystko będzie przemawiało na moją korzyść.
Zebranych strzępów materiału nie wyrzuciłam na śmieci, tam gdzie wylądowały odłamki szkła i zakrętka od butelki Johnny Walkera, tylko kilka godzin później cisnęłam do oceanu. Przeszłam już przez podwórko i właśnie zamierzałam wejść po stopniach na ganek, kiedy nagle coś mi się przypomniało: że Joe chwycił mnie za halkę, kiedy wlokła się za mną po ziemi. A jeśli nadal miał kawałek w ręce? Jeśli leżąc na dnie studni, trzymał go w zaciśniętej garści?
Zamarłam i mróz przeszedł mnie po plecach… autentyczny mróz. Stałam na stopniach ganku w gorącym lipcowym słońcu i czułam, że lodowate mrowie przenika mnie do szpiku kości, jak to ujął poeta, którego wiersze czytałam w szkole. A potem znów usłyszałam w myślach głos Very:
– Nic na to nie poradzisz, Dolores, więc po prostu nie zawracaj sobie tym głowy.
Rada wydała mi się rozsądna, toteż wspięłam się po schodkach na ganek i weszłam do środka.
Większość przedpołudnia krążyłam po domu; od czasu do czasu wychodziłam na zewnątrz, jakbym szukała… no, sama nie wiem czego. Nie mam pojęcia, co spodziewałam się znaleźć. Może liczyłam, że wewnętrzne oko zauważy coś, czym powinnam się zająć, tak jak te deski przy studni. Ale nic nie rzuciło mi się w oczy.
Około jedenastej wykonałam pierwszy ruch: zadzwoniłam do Gail Lavesque, która sprzątała u Very po przyjęciu. Najpierw pogadałyśmy chwilę o zaćmieniu, a potem spytałam, czy Jej Wysokość bardzo daje im w kość.
– Nie, nie mogę narzekać – odparła. – Głównie dlatego, że nie widziałam jeszcze nikogo oprócz tego łysego gościa z wąsami jak szczotki do zębów. Wiesz, o kim mówię?
Potwierdziłam.
– Pojawił się na dole o wpół do dziesiątej, wyszedł do ogrodu i spacerował wolnym krokiem, jedną ręką podtrzymując głowę, ale przynajmniej zwlókł się z wyra, czego nie mogę powiedzieć o innych. Kiedy Karen Jolander spytała, czy nie chciałby szklanki świeżego soku pomarańczowego, pobiegł w stronę werandy i porzygał się w petunie. Szkoda, że go nie słyszałaś, Dolores… Jedno wielkie BLEEEEE!
Ze śmiechu oczy aż zaszły mi łzami – dawno się tak nie śmiałam.
– Musieli nieźle się bawić, kiedy wrócili z promu – ciągnęła Gail. – Gdybym miała pięć centów za każdego peta, jakiego wyrzuciłam dziś rano – tylko pięć centów, słyszysz – kupiłabym sobie najnowszy model chevroleta. Ale możesz na mnie liczyć: wszystko będzie lśniło, zanim skacowana pani Donovan zejdzie na dół.
– Jestem tego pewna. Ale gdybyś potrzebowała pomocy, to nie krępuj się i dzwoń, dobrze?
Gail roześmiała się.
– Poradzę sobie. Wiem, że cały tydzień harowałaś jak wół; pani Donovan również o tym wie. Nie pokazuj się tu do jutra.
– W porządku. – Na moment umilkłam. Wiedziałam, że Gail spodziewa się usłyszeć zwykłe „do widzenia” i że jak powiem co innego, dobrze zapamięta moje słowa… a właśnie o to mi szło. – Nie było tam przypadkiem Joego? – spytałam.
– Joego? Twojego Joego? – zdziwiła się.
– Ano.
– Nie, nie widziałam go tu. Dlaczego pytasz?
– Nie wrócił na noc do domu.
– Och, doprawdy? – zawołała oburzona i zaciekawiona zarazem. – Pewnie się upił?
– Pewnie tak – potwierdziłam. – Nie, żebym się zbytnio tym przejęła; w końcu zdarzało mu się już zabradziażyć gdzieś całą noc. Zawsze wraca, jak zły szeląg.
Odwiesiłam słuchawkę, zadowolona z siebie, że zasiałam pierwsze ziarno.
Przygotowałam sobie na śniadanie grzanki z żółtym serem, lecz nie byłam w stanie ich zjeść. Zapach sera i przypieczonego pieczywa sprawił, że wzięły mnie mdłości. Łyknęłam dwie aspiryny i położyłam się. Nie wierzyłam, że zasnę, a jednak zapadłam w sen. Kiedy się obudziłam, dochodziła czwarta; najwyższy czas, by zasadzić jeszcze kilka ziaren. Obdzwoniłam przyjaciół Joego – tych, którzy mieli telefony – pytając, czy go nie widzieli. Nie wrócił na noc, mówiłam, i wciąż go nie ma, więc zaczynam się niepokoić. Nikt go nie widział, oczywiście, wszyscy natomiast chcieli wiedzieć, co się stało. Ale jedynie Tommy’emu Andersenowi powiedziałam parę słów – właśnie jemu Joe chwalił się, że przemawia mi do słuchu, a biedny, głupi Tommy we wszystko mu wierzył. Uważałam jednak, żeby nie przesadzić; wspomniałam, że Joe i ja pokłóciliśmy się, więc pewnie poszedł gdzieś wściekły. Wieczorem wykonałam jeszcze kilka telefonów, między innymi do paru osób, z którymi rozmawiałam wcześniej, i ucieszyłam się, kiedy się zorientowałam, że ludzie już plotkują na temat zniknięcia Joego.
Nie spałam dobrze tej nocy; męczyły mnie koszmary. W jednym widziałam Joego. Stał na dnie studni i patrzył do góry; był blady, a po obu stronach nosa miał czarne kręgi, jakby wepchnął sobie do oczu kawałki węgla. Mówił, że jest samotny i prosił, żebym wskoczyła do studni i dotrzymała mu towarzystwa.
Drugi koszmar był gorszy, bo dotyczył Seleny. Miała nie więcej niż cztery latka i ubrana była w różową sukienkę, którą tuż przed śmiercią kupiła jej babcia Trisha. Selena podeszła do mnie na podwórku; zobaczyłam, że trzyma w dłoniach moje nożyczki. Wyciągnęłam po nie rękę, ale tylko potrząsnęła głową.
– To moja wina, więc ja muszę ponieść karę – powiedziała, po czym podniosła nożyczki do twarzy i jednym szybkim ruchem odcięła sobie nos. Ciach!
Upadł na ziemię między jej czarne buciki, a ja obudziłam się z krzykiem. Była dopiero czwarta, ale nie jestem głupia i wiedziałam, że tej nocy już nie zasnę.
O siódmej zadzwoniłam do Very. Tym razem odebrał Kenopensky. Powiedziałam mu, że Vera oczywiście się mnie spodziewa, ale nie mogę przyjść, dopóki się nie dowiem, gdzie się podział mój mąż. Nie ma go już dwie noce, a jeszcze nie zdarzyło mu się tak długo nie wracać do domu, nawet po największym pijaństwie.
W trakcie rozmowy Vera podniosła drugą słuchawkę i spytała, co się dzieje.
– Chyba zgubiłam męża – oświadczyłam.
Nie odezwała się; wiele bym dała, żeby znać wtedy jej myśli. A potem rzekła, że gdyby była na moim miejscu i zgubiłaby Joego St. George’a, na pewno by się tym nie przejęła.
– Ale mamy troje dzieci, zresztą przywykłam do niego – oznajmiłam. – Przyjdę później, jeśli się zjawi.
– W porządku – zgodziła się. – Jesteś tam jeszcze, Ted?
– Tak, Vero – potwierdził z drugiego aparatu Kenopensky.
– To idź znajdź sobie jakieś męskie zajęcie. Wbij gwóźdź albo coś przewróć, jak wolisz.
– Dobrze. – Rozległ się trzask odkładanej słuchawki.
Vera nie odzywała się jeszcze przez kilka chwil.
– Może miał jakiś wypadek, Dolores – powiedziała w końcu.
– Wcale bym się nie zdziwiła. Przez ostatnie kilka tygodni pił niemal nieprzerwanie, a kiedy w dniu zaćmienia chciałam z nim pomówić o pieniądzach dzieci, chwycił mnie za gardło i o mało nie udusił.
– Na… naprawdę? – Przez moment milczała. – Bądź silna, Dolores.
– Wiem. Postaram się.
– Jeśli będę mogła ci jakoś pomóc, daj znać.
– Dziękuję.
– Nie musisz – mruknęła. – Nie chcę cię stracić. W obecnych czasach potwornie trudno znaleźć kogoś, kto nie wmiatałby śmieci pod dywan.
Albo kogoś, kto pamiętałby, w którą stronę mają być skierowane wycieraczki z napisem WITAMY, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Znów jej podziękowałam i rozłączyłam się. Odczekałam pół godziny i zadzwoniłam do Garretta Thibodeau. W owym czasie nie mieliśmy na Little Tall własnego komendanta policji; Garrett był zwykłym posterunkowym. Objął funkcję po Edgarze Sherricku, który przeszedł wylew w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku.
Powiedziałam, że Joe już drugą noc nie wrócił do domu i zaczynam się martwić. Garrett miał zaspany głos – chyba przed chwilą wstał i ledwo zdążył wypić poranną kawę – ale obiecał, że skontaktuje się z policją stanową na lądzie i popyta ludzi na wyspie. Wiedziałam, że będzie pytał tych samych, z którymi wcześniej rozmawiałam – z niektórymi nawet dwa razy – ale nic mu o tym nie wspomniałam. Garrett bąknął na koniec, że Joe pewnie pojawi się na obiad. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, ty stary pierdoło, pomyślałam sobie, odwieszając słuchawkę. Garrett miał dość rozumu, żeby zliczyć do dziesięciu, ale już policzenie do setki sprawiało mu trudności.
Minął, cholera, aż tydzień, zanim znaleźli Joego; już odchodziłam od zmysłów. Selena wróciła w środę. Zadzwoniłam do niej we wtorek późnym popołudniem i powiedziałam, że ojciec znikł i sprawa zaczyna wyglądać poważnie. Spytałam, czy chce wracać do domu; odparła, że tak. Melissa Caron – matka Tanyi – pojechała po nią i ją przywiozła. Chłopców nie ściągałam, bo i tak miałam dostatecznie ciężką przeprawę z Selena. W czwartek – dwa dni przed znalezieniem Joego – podeszła do mnie, kiedy byłam w ogródku warzywnym.
– Mamo, powiedz mi coś – poprosiła.
– Dobrze, kochanie. – Głos chyba miałam spokojny, mimo że domyślałam się, o co mnie spyta. I nie pomyliłam się.
– Czy mu coś zrobiłaś?
Nagle przypomniał mi się mój nocny koszmar – ten, w którym czteroletnia Selena w ślicznej różowej sukience podnosi nożyczki i obcina sobie nos. I pomyślałam… a raczej zaczęłam się w duchu modlić: Boże, pomóż mi okłamać córkę. Proszę cię, Boże. Już o nic więcej Cię nie poproszę, jeśli pomożesz mi tak ją okłamać, że uwierzy w moje słowa i nigdy nie będzie miała żadnych wątpliwości.
– Nie – odparłam. Zdjęłam rękawiczki, które nosiłam do pracy w ogrodzie, i położyłam ręce na ramionach córki. Patrzyłam jej prosto w oczy. – Nie, kochanie. Był pijany i wściekły i dusił mnie tak mocno, że wciąż mam na szyi ślady, ale nic mu nie zrobiłam. Wyszłam z domu, bo się go bałam. Rozumiesz to, prawda? Rozumiesz i nie potępiasz mnie? Wiesz, co to znaczy się go bać, prawda?
Skinęła głową, ale wciąż nie odrywała oczu od mojej twarzy. Były bardziej granatowe, niż je pamiętałam – miały barwę oceanu tuż przed linią szkwału. Widziałam w wyobraźni połysk nożyc i mały zadarty nosek spadający na ziemię. I powiem wam, co myślę – myślę, że Bóg wysłuchał połowę mej modlitwy. Tak zwykle z Nim bywa. Zeznając później, nie kłamałam równie przekonująco jak podczas rozmowy z Seleną, gdy stałyśmy w upalne lipcowe popołudnie pośród fasoli i ogórków… ale czy mi uwierzyła? Czy uwierzyła ponad wszelką wątpliwość? Choć pragnęłam tego z całej siły, nie jestem o tym przekonana. Myślę, że to właśnie z powodu wątpliwości jej oczy tak pociemniały i są takie do dziś.
– Jedyne, o co mogę mieć do siebie pretensję, to że kupiłam mu butelkę whisky – oświadczyłam. – Chciałam go przekupić, żeby był dla mnie miły. Powinnam była wiedzieć, że nic z tego nie wyjdzie.
Patrzyła na mnie przez długą chwilę, po czym schyliła się i podniosła torbę z ogórkami, które zerwałam.
– Dobrze. Wniosę je do domu – powiedziała.
I ani słowa więcej. Już nigdy nie rozmawiałyśmy na temat Joego, ani zanim go znaleźli, ani później. Pewnie nieraz słyszała, i na wyspie, i w szkole w Jonesport, co ludzie o mnie wygadują, jednakże nigdy więcej nie rozmawiałyśmy o tym, co się stało. Ale od dnia naszej krótkiej rozmowy w ogródku zaczęła odnosić się do mnie z rezerwą. Wtedy pojawiło się pierwsze pęknięcie w murze, którym każda rodzina odgradza się od reszty świata. Od tego czasu wyrwa bezustannie się poszerza. Wprawdzie Selena dzwoni i pisuje regularnie, pod tym względem jest wzorową córką, ale powstał między nami dystans. Jesteśmy jak dwie obce osoby. A przecież to, co zrobiłam, zrobiłam głównie dla niej, nie dla chłopców, czy dla pieniędzy, które ojciec próbował ukraść. Wyprawiłam go na tamten świat, żeby ochronić ją przed nim, a zapłaciłam za to cenę w postaci utraty jej przywiązania i miłości. Mój tata powiedział kiedyś, że Bóg puścił bąka w dniu, w którym stworzył świat, i z biegiem lat coraz częściej przyznaję mu rację. A wiecie, co jest najgorsze? Że życie bywa takie zabawne. Czasem tak zabawne, że człowiek boki zrywa ze śmiechu, choć wszystko wokół niego rozpada się w pył.
Przez długi czas Garrett Thibodeau i kumple, z którymi przesiadywał w zakładzie fryzjerskim, nie wysilali się zbytnio z szukaniem Joego. Już prawie myślałam, że sama będę musiała go znaleźć, niby to przypadkiem, choć wcale mi się ten pomysł nie podobał. Gdyby nie forsa, Joe mógłby leżeć w studni aż po dzień Sądu Ostatecznego. Ale pieniądze były na jego koncie w Jonesport, a ja nie chciałam czekać siedmiu lat, aż zostanie sądownie uznany za zmarłego, żeby odzyskać szmal. Selena miała iść na studia za niespełna dwa lata, więc forsa była potrzebna wcześniej.
Wreszcie ludzie zaczęli przebąkiwać, że może Joe poszedł z butelką za dom do lasu i wpadł w potrzask zastawiony na zwierzynę albo potknął się po pijaku, przewrócił się i rozbił sobie głowę. Garrett twierdził później, że sam wpadł na takie rozwiązanie, ale nie bardzo wierzę, bo znam go jeszcze ze szkoły. Ale mniejsza. W czwartek po południu wywiesił zawiadomienie na drzwiach ratusza i w sobotę rano – tydzień po zaćmieniu – ruszył na poszukiwanie na czele grupy złożonej z czterdziestu kilku mężczyzn.
Ustawili się w szeregu na Wschodnim Cyplu i wolno przeczesywali las, posuwając się tyralierą w kierunku naszego domu. Potem wzięli się za sprawdzanie Russian Meadow – około pierwszej widziałam, jak idą tamtędy, śmiejąc się i dowcipkując, jednak żarty wywietrzały im z głowy i zaczęli kląć, kiedy weszli na nasz teren i coraz bardziej zagłębiali się w gęstwinę jeżyn.
Stałam w drzwiach, ze ściśniętym sercem obserwując zbliżających się mężczyzn. Cieszyłam się, że Seleny nie ma w domu, że poszła odwiedzić Laurie Langill. Ale bałam się, że Garrettowi i jego kumplom wkrótce znudzi się przedzieranie przez kłujące krzaki, powiedzą sobie, że chromolą taką robotę, i zaniechają poszukiwań, zanim dotrą do starej studni. Na szczęście wciąż posuwali się naprzód. Nagle usłyszałam krzyk Sonny’ego Benoit:
– Hej, Garrett! Chodź tutaj! Chodź szybko!
Wiedziałam, że znaleźli Joego, i co ma być, to będzie.
Przeprowadzono, oczywiście, sekcję. Wykonano ją tego samego dnia, co odkryto zwłoki – pewnie jeszcze trwała, kiedy o zmierzchu Jack i Alicja Forbert przywieźli chłopców. Pete płakał, ale chyba nie bardzo rozumiał, co się stało z jego tatą. Jim rozumiał doskonale, więc kiedy odciągnął mnie na bok, byłam pewna, że zapyta o to samo, co Selena, i szykowałam się, żeby okłamać go tak samo, jak ją. Ale chodziło mu o coś zupełnie innego.
– Mamo, czy jeśli będę się cieszył ze śmierci taty, Bóg pośle mnie do piekła?
– Człowiek nie umie kontrolować swoich uczuć, Jim, i Bóg dobrze o tym wie – odparłam.
Rozpłakał się i powiedział coś takiego, że serce mi o mało nie pękło.
– Próbowałem, mamo. Próbowałem ze wszystkich sił, ale on nie dawał mi się kochać!
Objęłam syna i przytuliłam mocno do siebie. Chyba właśnie wtedy sama o mało się nie rozpłakałam – po raz pierwszy od śmierci Joego. Jednakże musicie pamiętać, w jakim byłam stanie: niewiele sypiałam, w dodatku nie wiedziałam, jak się sprawa zakończy.
We wtorek miało się odbyć postępowanie wyjaśniające przed sądem i Lucien Mercier, który w tamtych czasach prowadził jedyny zakład pogrzebowy na Little Tall, wyjaśnił mi, że już w środę będę mogła pochować Joego na cmentarzu Oaks. Ale w poniedziałek, w przeddzień postępowania, zadzwonił Garrett i powiedział, żebym wpadła do niego do ratusza. Spodziewałam się, że prędzej czy później wezwie mnie na rozmowę i trochę się tego bałam, ale nie miałam wyboru, więc poprosiłam Selenę, żeby dała chłopcom obiad, i poszłam. Garrett nie był sam. Towarzyszył mu doktor John McAuliffe. Mimo że tego też się spodziewałam, poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła.
McAuliffe był naszym lekarzem sądowym. Umarł trzy lata później, kiedy pług odśnieżający wpadł na jego garbusa. Po jego śmierci funkcję lekarza sądowego objął Henry Briarton. Gdyby Briarton był lekarzem sądowym w sześćdziesiątym trzecim, czułabym się znacznie spokojniejsza. Briarton ma trochę więcej oleju w głowie niż biedny stary Garrett Thibodeau, ale tylko trochę. Natomiast John McAuliffe… ten to miał łeb na karku.
Był autentycznym, stuprocentowym Szkotem, który pojawił się w tych stronach tuż po drugiej wojnie światowej; brakowało mu jedynie kobzy i spódniczki. Zapewne posiadał obywatelstwo amerykańskie, skoro praktykował jako lekarz i w dodatku pełnił urzędową funkcję, ale mówił zupełnie inaczej niż tutejsi ludzie. Nie żeby to robiło mi jakąkolwiek różnicę; wiedziałam, że muszę sobie z nim poradzić, wszystko jedno, czy jest Amerykaninem, Szkotem, czy pogańskim Chińczykiem.
Miał włosy białe jak śnieg, choć liczył nie więcej niż czterdzieści pięć lat, i niebieskie oczy o tak przenikliwym spojrzeniu, że przypominały świdry. Kiedy na ciebie patrzył, odnosiłeś wrażenie, że widzi wszystko, co się dzieje w twojej głowie, i zapamiętuje twoje myśli w alfabetycznym porządku. Więc gdy ujrzałam go przy biurku Garretta i usłyszałam, jak drzwi na korytarz ratusza zatrzaskują się za mną, wiedziałam, że postępowanie sądowe, które odbędzie się nazajutrz na lądzie, to dziecinna igraszka. Prawdziwe dochodzenie miało się odbyć teraz, w maleńkim pomieszczeniu wydzielonym na posterunek, w którym na jednej ścianie wisiał kalendarz Weber Oil, a na drugiej zdjęcie matki Garretta.
– Przykro mi, że niepokoję cię w tak smutnej dla ciebie chwili, Dolores – zaczął Garrett, pocierając nerwowo ręce; przypominał pana Pease’a z banku. Musiał mieć jednak znacznie więcej odcisków, bo jego dłonie szeleściły, jakby wygładzał deskę drobnoziarnistym papierem ściernym. – Ale doktor McAuliffe chciałby ci zadać kilka pytań.
Widziałam po jego niepewnej minie, kiedy zerkał na doktora, że nie ma pojęcia, o co McAuliffe zamierza pytać, a to mnie przeraziło jeszcze bardziej. Przebiegły Szkot najwyraźniej uznał, że rzecz jest poważna i specjalnie nie podzielił się swoimi wątpliwościami ze starym Garrettem, żeby ten przypadkiem nie spartolił sprawy.
– Proszę przyjąć najgłębsze wyrazy współczucia, pani St. George – zaczął McAuliffe, mówiąc z tym swoim szkockim akcentem.
Był niedużym mężczyzną, ale szczupłym i proporcjonalnie zbudowanym. Nosił nieduże wąsiki, białe jak włosy na jego głowie. Tego dnia miał na sobie trzyczęściowy wełniany garnitur – bo nie tylko gadał inaczej niż tutejsi ludzie, lecz również inaczej się ubierał. Niebieskie oczka niczym świdry wwiercały mi się w czoło i wiedziałam, że wbrew temu, co mówi, wcale mi nie współczuje. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie ma współczucia dla nikogo, nawet dla samego siebie.
– Naprawdę ogromnie mi przykro, że spotkała panią taka tragedia – dodał.
A już ci wierzę, pomyślałam. Ostatni raz, kiedy naprawdę było ci przykro, doktorku, to jak korzystałeś z automatu telefonicznego i urwał się sznurek, do którego uwiązałeś monetę. Postanowiłam jednak, że pod żadnym warunkiem nie dam mu poznać, jak bardzo się boję. Może miał coś na mnie, może nie. W końcu mogło się okazać, że kiedy położyli Joego na stole w suterenie miejscowego szpitala i rozwarli mu dłonie, znaleźli w jednej z nich kawałek białej, nylonowej halki. Ale nawet jeśli tak było, to nie zamierzałam dostarczać McAuliffe’owi uciechy i trząść się przed nim jak mysz. Przyzwyczaił się, że ludzie dostawali dygotek, kiedy na nich patrzył; wręcz tego oczekiwał i sprawiało mu to autentyczną przyjemność.
– Dziękuję – powiedziałam.
– Zechce pani usiąść? – rzekł, zupełnie jakby to był jego gabinet, a nie biuro biednego Garretta.
Kiedy usiadłam, spytał, czy może zapalić w mojej obecności. Odparłam, że jeśli o mnie chodzi, ma zielone światło. Zarechotał, jakbym powiedziała coś bardzo zabawnego… ale w jego oczach nie było wesołości. Wydobył z kieszeni wielką czarną fajkę wykonaną z wrzośca i zaczął ją nabijać, ani na moment nie odrywając wzroku od mojej twarzy – nawet wtedy, gdy już wetknął fajkę w zęby i puszczał z niej kłęby dymu. Ciarki przechodziły mnie po grzbiecie, gdy tak siedział przyglądając mi się poprzez dym, i pomyślałam o latarni morskiej w Battiscan; mówią, że widać ją w nocy na trzy kilometry, nawet kiedy mgła jest tak gęsta, że można ją rozgarniać rękami.