Joanna Chmielewska
Drugi Wątek

Dom był stary, niewątpliwie remontowany po wojnie i teoretycznie miał pozostać bardzo elegancki. W praktyce prezentował się dość obskurnie, winda jednakże działała. Wjechałam na trzecie piętro.

Wątpliwości, które zalęgły się we mnie na widok holu, pogłębiły się wyżej. Trzecie piętro było zdecydowanie brudniejsze i bardziej zaniedbane, z drzwi do trzech mieszkań obłaziła farba. W dodatku jedne, te właśnie, w które miałam wejść, okazały się lekko uchylone.

Zawahałam się. Może w ogóle nie warto wchodzić…? Oglądałam rozmaite mieszkania dla mojej ciotki, która jedno z nich zamierzała kupić. Nie zarekomenduję jej przecież takiej budowli jak ta. Po Kanadzie, po swoim luksusowym apartamencie w Ottawie, nie zamieszka w solidnej wprawdzie, ale jednak ruderze. Równocześnie pomyślałam, że może tu będzie tanio i może budynek przewidziany jest do ponownego remontu, a możliwości ma ogromne, i kto wie, przeistoczy się wkrótce w wytworną kamienicę…

Obejrzałam ścianę przy futrynie i przycisnęłam dzwonek. Nie usłyszałam żadnego dźwięku, prawdopodobnie zatem nie działał. Zapukałam. Bez efektu.

Przyszło mi na myśl, że może to jest dzielone mieszkanie. Wchodzi się swobodnie do wielkiego przedpokoju i dopiero dalej lokatorzy mają pozamykane drzwi. W takim wypadku oglądanie byłoby czystą stratą czasu, dzielone odpadało w przedbiegach. Ale mówiono mi przecież o samodzielnym…

Pchnęłam drzwi i weszłam do środka.

Przedpokój rzeczywiście był wielki i mocno zagracony. Popatrzyłam na drzwi, czworo, zgadza się, dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Tylko jedne z nich były zamknięte, pozostałe uchylone, tak jak i te wejściowe. Coś tu nie grało. Lokal należał do starszej osoby płci żeńskiej, a starsze osoby płci żeńskiej z reguły barykadują się niczym w bunkrze, oczyma duszy wciąż widząc czterdziestu rozbójników, czających się w złych zamiarach na klatce schodowej o każdej porze dnia i nocy. Nietypowa jakaś, czy co…?

Zdążyłam to pomyśleć w tym jednym ułamku sekundy, którego wymagało spojrzenie na drzwi. W następnym ułamku sekundy spojrzałam na podłogę.

Starsza osoba, zamieszkała w tym lokalu, nie była nietypowa, tylko martwa. Leżała w progu kuchni, zasłaniała mi ją częściowo szeroka komoda, ale zobaczyłam głowę i twarz. Jedno i drugie było w stanie znacznie gorszym niż budynek i chyba nie nadawało się już do żadnego remontu. Przez chwilę stałam nieruchomo, wpatrując się w okropny widok, następnie złapałam oddech i podeszłam bliżej.

Nie znam się na medycynie. Moim zdaniem nie żyła, ale mogłam się mylić. Przezwyciężyłam różne uczucia, przyklękłam, wypatrzyłam rękę, dotknęłam jej. Nie była lodowata, chyba nawet prawie ciepła. Albo padła trupem przed chwilą, albo też kołatała się w niej jeszcze resztka życia. Podniosłam się i odsunęłam, bardzo ostrożnie stawiając nogi, bo nie na serce umarła, o ile w ogóle już umarła, po czym rozejrzałam się za telefonem. Telefon powinien tu być, tak mnie informowano.

Zajrzałam za zamknięte drzwi, ponieważ znajdowały się najbliżej… sypialnia chyba… telefonu nie zobaczyłam. Zajrzałam za następne, uchylone.

O matko jedyna moja…!

Jedne zwłoki, dostarczone mi z zaskoczenia, to było najzupełniej dosyć, drugie stanowiły przesadny nadmiar. Chryste Panie, na co ja się tu nadziałam…?!

Duży, potężnie zbudowany facet leżał pod ścianą w kupie gruzu. Leżał na brzuchu, plecami do góry, wokół niego zaś poniewierał się cały śmietnik, kawałki cegieł, pokruszony tynk, narzędzia pracy w postaci szlakbora, dwóch młotków, ogromnego śrubokręta i jakiejś stalowej wajchy, oraz przypuszczalny łup: wielkie, żelazne pudło, przewrócone i otwarte, a obok jedna złota moneta. W ścianie widniała świeżo wykuta dziura.

Przyjrzałam się temu porządnie i wydało mi się, że rozumiem sytuację. Przyszedł jeden z tych czterdziestu rozbójników, siekierą zabił właścicielkę mieszkania, rozwalił ścianę i wydobył skarb. Skądś o nim wiedział, a skarb mógł pochodzić z przedwojennych czasów, bo zrujnowane w tym budynku były tylko dwa ostatnie piętra, piąte i czwarte, trzecie pozostało nie tknięte. Pierwszorzędnie, wnioski proste i pchają się same, tylko po pierwsze, dlaczego skarb składał się z jednej monety, a po drugie, dlaczego grabieżca leży tu nieżywy? Szlag go trafił na widok ubóstwa łupu…? Oprzytomniałam, chociaż chyba niedokładnie Gdzie ten cholerny telefon?! Bierz diabli oglądanie lokalu, Teresa nie zamieszka tu nawet za dopłatą! Ale zadzwonić muszę, rany boskie, może oni jeszcze żyją, a w ogóle ja się przecież śpieszę! Umówiona jestem do kolejnego apartamentu, i to właśnie miał być ten najbardziej atrakcyjny, który w razie czego należało pilnie zadatkować, bo się wścieknie, co za jakaś zaraza mnie podkusiła, żeby przedtem przyjechać tutaj…?! Dobrze, zadzwonię i ucieknę. Zgłoszę się później, jak już będę miała odrobinę czasu. Odciski palców zostawiłam, trudno, nie będę ich wycierać, razem ze sobą wytrę zbrodniarza, nie umarli przecież obydwoje sami z siebie, ktoś im w tym dopomógł i tego kogoś będą szukać, proszę bardzo, niech sobie znajdą. Gdzie telefon…?!

Telefon znalazłam w przedpokoju, tuż przy drzwiach wyjściowych. Ludzie miewają takie okropne pomysły, żeby aparat telefoniczny umieszczać w przedpokoju na wysokiej półeczce, która uniemożliwia rozmowę na siedząco. Ile czasu można stać…? No nic, długo tu gawędzić nie będę, pogotowie… ratunkowe czy policji…?

Zdecydowałam się na policję. Bądźmy konsekwentni. Jeżeli zostawiam własne odciski palców dla ułatwienia im pracy, nie spowoduję zadeptania wszystkich śladów, żeby im dla odmiany utrudnić. Powiem o konieczności zabrania ze sobą lekarza, patolog, nie patolog, żywego przecież nie dobije!

Słuchawkę ujęłam delikatnie, dwoma palcami. Opisałam istniejącą sytuację i odmówiłam podania nazwiska. Złym głosem obiecałam, że skontaktuję się z nimi we właściwej chwili, w pełni świadoma, że nie mam pojęcia, kiedy taka chwila nadejdzie, i że na nic im się nie przydam. Po głowie kotłowały mi się dzisiejsze i jutrzejsze obowiązki, szok przeistoczył się we wściekłość. Chwalić Boga, przez telefon nie mogli mi zrobić nic złego. Odłożyłam słuchawkę i opuściłam tę Czerwoną Oberżę, drzwi pozostawiając uchylone tak, jak je zastałam…

Znienawidziłam moją ciotkę już we wczesnym dzieciństwie. To właściwie nie była moja ciotka, tylko cioteczna babka, siostra mojej rodzonej babki, młodsza od niej, dawno owdowiała i bezdzietna. Zaopiekowała się mną, kiedy zostałam trzyletnią sierotą, po śmierci rodziców w katastrofie. Moja rodzona babka była wtedy ciężko chora, wymogła chyba tę opiekę na swojej siostrze i tak już zostało, bo więcej rodziny nie było, a babka w kilka miesięcy później umarła.

Tę cioteczną babkę, która od początku kazała nazywać się ciotką, znienawidziłam z przyczyn czysto osobistych, nie zdając sobie sprawy z jej charakteru. Z początku bałam się jej śmiertelnie, kojarzyła mi się z najokropniejszymi postaciami z bajek, z Babą Jagą, wiedźmą, czarownicą, odpadała tylko zła wróżka, bo wróżki, złe czy dobre, powinny być młode. Wpatrywała się we mnie nieżyczliwie, usta miała zaciśnięte, a w oczach wyraz agresywnej niechęci. Nie lubiła mnie z całą pewnością i była dla mnie niedobra.

Główną przyczyną nienawiści stało się mleko. Uparcie karmiła mnie mlecznymi zupkami, ryż na mleku, makaron na mleku, kaszka na mleku, ja zaś od woni gotowanego mleka miałam odruch wymiotny. Wychudłam w końcu tak, że wkroczył lekarz, sąsiad, zamieszkały w tym samym domu. Prawdopodobnie uratował mi życie. Uspokoiła się trochę z tym mlekiem, ale nie popuściła w pełni, wciąż usiłowała wpychać we mnie ohydne potrawy. Wymyśliła tran, ale tran, o dziwo, lubiłam, porzuciła go zatem dość rychło i przestawiła się na gotowaną rzodkiewkę, która śmierdziała nieziemsko, z dwojga złego jednakże wolałam smród rzodkiewki niż mleka. Później nauczyłam się udawać, że czegoś nie lubię i dzięki temu dostawałam kapustę, którą uwielbiałam pod każdą postacią.

Ubierała mnie przedziwnie i zawsze za ciepło. Przeważnie przerabiała na mnie własną starą odzież, a przeróbki to były, że pożal się Boże. Dość długo nie zdawałam sobie sprawy z własnego wyglądu i nic mnie to nie obchodziło, kiedy zaś poszłam do szkoły, dziwolągi stały się modne i w oczach koleżanek ubrana byłam doskonale. Nie nabawiłam się kompleksów. Za to ubezwłasnowolniona zostałam w stopniu nie do zniesienia. Zabraniała mi wszystkiego, a szczególnie tego, na co miałam największą ochotę, zabawy z dziećmi, spaceru z koleżankami, oglądania filmów w telewizji, gapienia się przez okno, czytania przed snem, posiadania śmiesznych i głupich drobiazgów, bliskich sercu każdej dziewczynki, później zaś czesania się inaczej niż w warkoczyki. Musiałam zaplatać warkoczyki i cześć. Na tyłach domu urządzony był skwerek, na nim huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica, miejsce zabaw dla dzieci. W cudowne, letnie popołudnia pytałam tęsknie, czy mogę tam pójść, odpowiadała krótko: „Nie” Na pytanie dlaczego, odpowiadała równie krótko: „Bo nie”. Po paru latach zaczęłam się buntować, chociaż ciągle tkwił we mnie lęk przed wiedźmą. Lalek nie miałam nigdy, ale na nich mi szczęśliwie nie zależało, czego jakimś cudem nie zdołała odkryć. Lubiłam czytać i rysować. Utkwiło mi w pamięci jedno popołudnie w czasie wakacji, kiedy, pozbywszy się żalu na tle niedostępnego skwerka, postanowiłam narysować i pomalować kwiat nasturcji. Umieściłam go przed sobą w wazoniku i z dreszczem szczęścia w sercu przystąpiłam do ulubionej pracy. Byłam zaledwie w początkach, kiedy oderwała się od telewizora i zobaczyła, co robię.

– Nie będziesz teraz malować – powiedziała zimno.

– Dlaczego? – spytałam rozpaczliwie i z oburzeniem.

– Bo nie – odparła i zabrała mi sprzed nosa zarówno wazonik z nasturcją, jak i całe malarskie oprzyrządowanie. Farby schowała tak, że nie mogłam ich potem znaleźć, a posiadałam je wyłącznie dzięki zadaniom z matematyki, które rozwiązywałam dla koleżanki. Pudełkiem z częściowo zużytymi farbami dała wyraz wdzięczności.

Miałam wtedy jedenaście lat. Pragnienie odtworzenia tego kwiatu nasturcji było tak wielkie, że zakaz miał siłę ciosu sztyletem prosto w serce. Zadławił mnie, nie mogłam się nawet rozpłakać.

Wzięłam jakąś książkę i usiłowałam czytać. Była to przypadkiem „Ania z Zielonego Wzgórza”, w chwili kiedy wreszcie jej treść do mnie dotarła i zainteresowałam się nią, ciotka znienacka wyjęła mi książkę z ręki.

– Nie będziesz teraz czytać – oznajmiła kategorycznie.

Przez chwilę miałam ochotę wydrzeć jej tę książkę przemocą.

– To co mam robić? – spytałam buntowniczo.

– Ścierki – padła odpowiedź.

Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z jej skąpstwa, myślałam, że po prostu jesteśmy biedne. Ulegle cerowałam stare ręczniki i czyściłam rozpadające się buty, ścierki do naczyń zszywałam z kawałków. Upamiętnione kwiatem nasturcji popołudnie spędziłam w rezultacie na łataniu dziur.

Przez wszystkie te lata dzieciństwa rozpaczliwie brakowało mi izolacji. Lubiłam być sama. Spotykało mnie to szczęście rzadko i trwało krótko. Byłam sama wyłącznie w drodze do szkoły i z powrotem, w domu zaś w chwilach, kiedy ciotka szła do łazienki i kiedy przychodzili goście. Marzyłam o gościach, ale przytrafiali się jak na lekarstwo. W razie wizyty byłam przepędzana do sypialni, przeżywając tam najpiękniejsze chwile mojej egzystencji. Nie miało znaczenia, co robiłam, mogłam naprawiać dywanik przed łóżkiem, albo siedzieć nieruchomo i patrzeć w ścianę, nieważne. Ważne, że byłam sama, nie czułam na sobie tego okropnego wzroku, nie słyszałam sapiącego oddechu, nie wąchałam jej z bliska.

Ciotka śmierdziała. Inaczej niż mleko, ale też obrzydliwie. Nie myła się i nie prała odzieży, wydzielała z siebie woń brudu. Nie zdołałam się do tego przyzwyczaić. Jej bezustanna obecność przy mnie stanowiła torturę, zawsze musiałam siedzieć w tym samym pokoju co i ona, wychodziła z domu zawsze ze mną. Nienawidziłam tych wyjść, szczególnie w lecie, bo zmuszała mnie do noszenia swetrów, rajstop i szalików, w których dusiłam się z gorąca. Jej było zimno, zatem ja musiałam być ciepło ubrana. Dziw, że uszłam z tego z życiem.

Nigdy nie miałam ani jednego grosza pieniędzy. Nigdy nie wyjeżdżałam na wakacje. Nie miałam pojęcia o wsi, o morzu, jeziorach czy lesie, na oczy nie widziałam żywej krowy. W ogrodzie zoologicznym byłam raz, z wycieczką szkolną. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak wygląda kino. Nie znałam smaku lodów. Czekoladą, pomarańczami, coca-colą byłam częstowana w szkole, ale lodów nikt do szkoły nie przynosił, a zaproszeń do domów koleżanek nie wolno mi było przyjmować. Nie wiedziałam nawet, że nie wiem, jak wyglądają normalne ludzkie mieszkania.

Bunt rósł razem ze mną i wreszcie się uaktywnił. Wyzwoliły go dwa wydarzenia.

Najpierw przyszedł z wizytą jakiś człowiek.

Otworzyłam mu drzwi, uprzednio zapytawszy: „Kto tam?”, bo bez tego nie wolno było otwierać. Podał nazwisko, Rajczyk, zawiadomiłam ciotkę, że pan Rajczyk za drzwiami, kazała go wpuścić. Przyjrzałam mu się niedokładnie, bo w przedpokoju było ciemno, stwierdziłam, że go nie znam i usunęłam się do sypialni. Miałam już wtedy piętnaście lat, ale obyczaj zmiatania mnie z pola widzenia gości trwał nie zmieniony.

Uszczęśliwiona chwilą wytchnienia zamknęłam za sobą drzwi i otworzyłam okno, najciszej jak mogłam, pilnie nadsłuchując odgłosów z sąsiedniego pokoju, żeby mnie przypadkiem nie zaskoczyła. Okien nie wolno było otwierać, martwy zaduch stanowił, jej zdaniem, najwłaściwszą atmosferę. Zanim zaczęłam czytać, podsłuchiwałam przez chwilę przy dziurce od klucza, żeby zorientować się w rodzaju wizyty i ewentualnym czasie jej trwania. Ile mam tej wolności w zamknięciu, pięć minut czy godzinę…?

Facet mówił głośno i jego słowa dobiegły mnie wyraźnie.

– To się pani Emilii udało, co? Nieboszczka pani Julia testamentu pewnie nie spisywała? Ciepłą rączką zostawiła oszczędności dla wnuczki?

Ciotka odpowiedziała mu coś znacznie ciszej, słyszałam tylko syczący szmer. Z tonu wywnioskowałam, że jest wściekła. Facet grzmiał dalej:

– Już niech mi pani takich rzeczy nie mówi, dziecko dużo nie zje, wódki nie pije, a tam źle się nie wiodło. A wnuczka chociaż wie o tym? O, już widzę, że nie! To i wyliczać się nie będzie potrzeby…

Jakimś sposobem ciotka uciszyła go trochę. Sens jego wypowiedzi dotarł do mnie z opóźnieniem, przy nieświadomej pomocy pani Krysi. Pani Krysia, dłużniczka zwracająca ratami stary dług, przyszła akurat nazajutrz i powiedziała z przekąsem coś o wyzysku niewinnej sieroty. Usłyszałam to, bo mówiła przy otwartych drzwiach w momencie, kiedy przechodziłam z łazienki do sypialni. Spojrzała na mnie, ciotka również i przelotnie dostrzegłam wyraz jej twarzy. Nagle zrozumiałam, ta niewinna wyzyskiwana sierota to byłam ja!

Mimo trybu życia w debilizm nie wpadłam, umiałam myśleć. Zalęgły się we mnie podejrzenia. Urwałam się z lekcji, żeby odwiedzić sąsiadów mojej nieżyjącej babki. Miałam wrażenie, że na rym samym piętrze mieszkała jakaś jej przyjaciółka, wrażenie okazało się słuszne, zastałam ją w domu, przedstawiłam się. Wzruszyła ją moja wizyta, spytałam o sprawy finansowe wprost, motywując pytanie niepokojem, czy nie żeruję przypadkiem na ciotce, ubogiej kobiecie. Wyszło na jaw, że nie znany mi facet wyryczał samą prawdę i pani Krysia uczyniła słuszną uwagę, babka zostawiła ciotce bardzo dużo pieniędzy, przeznaczonych na moje utrzymanie, w dodatku ciotka sprzedała jej mieszkanie za jakąś potworną sumę, wszystko zagarniając dla siebie. Obliczyłam, wystarczyłoby tego na dwadzieścia lat życia w luksusach nawet przy obecnych cenach, a przecież dziesięć lat temu wszystko było tańsze. Forsa mnie nie obeszła, ale tego mieszkania nie mogłam jej darować, to było także mieszkanie moich rodziców, powinno należeć do mnie! Można je było wynająć, zyskać dochód, a dorósłszy, miałabym się gdzie podziać.

Zbuntowałam się racjonalnie. Nie dałam się odwieść od rysowania, nauczycielka rysunków zachęciła mnie, zełgałam ilość godzin lekcyjnych i zostawałam w szkole dłużej, ucząc się malarstwa. Zdawałam sobie sprawę z tego, że samodzielna egzystencja wymaga pieniędzy, chciałam dawać korepetycje, ciotka mi na to nie pozwoliła. Zaczęłam robić reklamy. Umiałam, byłam tańsza, dostawałam zamówienia, ale ta jedna czy dwie zełgane godziny ograniczały moje możliwości. Wiele zrobić nie mogłam, jednakże nawet i ta odrobina wprowadziła potężną zmianę. Po raz pierwszy w życiu zaczęłam mieć pieniądze.

Kiedy już miałam ukończone osiemnaście lat i byłam po maturze, nastąpił cud. Ta sama nauczycielka rysunków, która w końcu się ze mną zaprzyjaźniła, wyjeżdżała na co najmniej dwa lata do Stanów i zostawiała kawalerkę pełną kwiatów. Kwiaty ktoś musiał pielęgnować, zakwaterowała mnie u siebie.

Nie byłam w stanie uwierzyć we własne szczęście. Wyprowadziłam się od ciotki. Nie pytałam o pozwolenie, po prostu oznajmiłam, że jestem pełnoletnia i zmieniam lokal. Uciążliwe to nie było, nie miałam nic i niczego nie musiałam ze sobą zabierać. Dostałam się na ASP, jako sierota uzyskałam stypendium i mogłam wreszcie zarabiać na reklamach, miałam z czego żyć. Wpadłam w euforię, godzinami włóczyłam się po mieście, bezpowrotnie porzuciłam warkocze, jadłam, co mi się podobało, robiłam, co chciałam, nareszcie sama, w czystym pokoju, przy otwartych oknach! Miałam jasne światło! U ciotki paliły się żarówki dwudziestopięciowatowe…

Najchętniej oderwałabym się od niej na zawsze i pozbyła jej widoku do końca życia, ale ona miała na mnie sposoby. Znów się wtrąciła pani Krysia. Było to wcześniej, jeszcze tam mieszkałam. Musiały się chyba pokłócić i pani Krysia zrobiła ciotce na złość. Znalazła mnie w sypialni, przyleciała, chociaż ciotka usiłowała ją zatrzymać, ale pani Krysia była większa od niej, młodsza i zapewne silniejsza, zrezygnowała więc z przemocy i siedziała przy stole wściekła, prawie sina, z kurczowo zaciśniętymi dłońmi. Pani Krysia z nie skrywaną satysfakcją powiadomiła mnie, że wszystko, co w tym mieszkaniu jest cenne, stanowi moją własność, bo należało do moich rodziców. Srebrne świeczniki, srebrna zastawa, stara miśnieńska porcelana, prawdziwy Chełmoński na ścianie, zabytkowa komódka, jaspisowy zegar stojący, biżuteria, o której nic nie wiedziałam, a do tego jeszcze zdjęcia. Cztery albumy z fotografiami, wśród nich zaś ślubny portret moich rodziców i liczne zdjęcia z czasów ich młodości. To mną wstrząsnęło. Rodziców nie pamiętałam, nie miałam najmniejszego wyobrażenia, jak wyglądali i pragnęłam ich zobaczyć za wszelką cenę!

Tym mnie trzymała. Powiedziała, że pokaże mi je, a nawet odda, jeśli na to zasłużę. Wiedziałam doskonale, że łże, upodobanie do kłamstwa jest w niej patologiczne, przez całe lata wmawiała we mnie, że po moich rodzicach nie zostało nic, ale wbrew tej wiedzy miałam nadzieję. Bywałam u niej co najmniej raz na tydzień, załatwiając dla niej różne rzeczy w ramach tego zasługiwania, płaciłam na poczcie jej rachunki własnymi pieniędzmi, sprowadzałam ludzi do rozmaitych napraw w tym rozsypującym się domu, wysłuchiwałam cierpliwie narzekań, złorzeczeń, pretensji i opisów licznych chorób, realizowałam recepty i w tym wszystkim nieporównywalną pociechą była mi myśl, że już tam nie mieszkam. Możliwe, że moja nienawiść złagodniałaby nieco, gdyby nie postarała się o jej rozkwit sama ciotka.

Naraziłam się jej okropnie, bo zniknęłam na trzy tygodnie. Ośmieliłam się po raz pierwszy w życiu wyjechać nad morze i zostałam za to ukarana, chociaż uprzedzałam, że wyjeżdżam. Nie przyjęła tego do wiadomości, po moim powrocie oznajmiła, że widocznie z tych albumów zrezygnowałam, ona zatem nie będzie ich trzymać i jeden właśnie spaliła. Na dowód pokazała mi szczątek nadpalonej okładki. Nie zabiłam jej wtedy, chociaż musiałam się od tego powstrzymać z dużym wysiłkiem, później zaś zdołałam pomyśleć przytomnie, że po pierwsze nie miałaby ich gdzie spalić, nie nad gazem przecież, a po drugie bez wątpienia kłamie. Jednakże swoje przeżyłam, bo pragnienie ujrzenia twarzy rodziców przeszło już u mnie w obsesję. Gdybym wiedziała, gdzie je trzyma, zabrałabym je przemocą, ale w upiornej graciarni, jaką stanowił ten szacowny apartament, trudno byłoby znaleźć słonia, a co mówić o mniejszych przedmiotach! Nic nie mogłam poradzić i nienawiść we mnie skamieniała na granit. I dlatego właśnie uczyniłam to, co uczyniłam…

– Na miłosierdzie pańskie – powiedział zdławionym głosem Janusz. – Coś ty najlepszego narobiła…

W pierwszej chwili zdziwiłam się tylko, bo przepełniały mnie wątpliwości, czy słusznie zadatkowałam to ostatnie mieszkanie, które mnie zachwyciło, ale mojej ciotce mogło się nie podobać, w takim zaś wypadku na straty naraziłabym siebie, a nie ją. Piętnaście milionów piechotą nie chodzi. W pamięci miałam lukę. On jednakże o tym zadatkowaniu jeszcze nie wiedział, nie zdążyłam się odezwać ani słowem. Co zatem miał na myśli…? – A co…? – spytałam niepewnie.

Czekał u mnie w mieszkaniu, na grzechot klucza w zamku wyszedł do przedpokoju. Wyjął mi z rąk torbę i powiesił mój płaszcz. Zatrzymał się w drzwiach kuchni.

– Henio rozpoznał cię z opisu, ale nie był pewien, więc zaczął ode mnie. To ty byłaś w tym domu na Willowej?

Luka w mojej pamięci zapełniła się dość gwałtownie. Usiłowałam właśnie zapalić gaz ruską zapalarką, która miała własne fanaberie. Raz zapalała natychmiast i bezproblemowo, a drugi raz czekała na rzetelny wybuch. Odwróciłam się do Janusza.

– Jezus Mario, na Willowej…! Te zwłoki…?!

Przypomniałam sobie o gazie, buchnęło potężnie, omal mi nie opaliło rzęs, brwi i włosów. Postawiłam na palniku pusty czajnik, zreflektowałam się, nalałam wody, odsunęłam czajnik i postawiłam garnek z mięsem. Janusz przeczekiwał moje nerwowe manipulacje w milczeniu.

– Mów coś! – zażądałam i usiadłam na krześle. – Co to było? Już coś wiadomo?

Obszedł stół i usiadł naprzeciwko mnie.

– Co ci do głowy strzeliło, żeby uciec? Ludzie cię przecież widzieli! Czy ty sobie zdajesz sprawę, na jakie podejrzenia się naraziłaś?

– Zawracanie głowy! – powiedziałam gniewnie, bo byłam głodna, zmęczona, niespokojna o to zadatkowane mieszkanie i zirytowana wszystkim razem. – Po pierwsze, nikt mnie tam nie zna, a po drugie, o co chodzi? Zamordowałam dwie kompletnie obce osoby? Nagle wpadłam w zbrodniczy obłęd? Henio dostał kota?

– Nie dostał, jak widać, zgadł dobrze. Co tam robiłaś? Powiedz mi wszystko, a potem ja ci wyjaśnię…

Mieszając łyżką w garnku od dna i przetwarzając normalne zrazy w sieczkę mięsną, opowiedziałam mu wszystko. Skończyłam przy doprawianiu sałaty, sięgnęłam na suszarkę po talerze, wyłożyłam potrawę i postawiłam na stole. Wizyta na Willowej była zdecydowanie koszmarna, ale apetytu przez nią, niestety, nie straciłam.

Janusz powąchał mięso z wyraźną przyjemnością, westchnął, odwrócił się i wygrzebał z suszarki widelec.

– Nóż, mam wrażenie, nie będzie potrzebny… No dobrze, teraz ci wytłumaczę, co z tego wynikło…

Telefon anonimowej informatorki spowodował przybycie na Willową radiowozu. Dwóch funkcjonariuszy wjechało windą na trzecie piętro, pchnęło uchylone drzwi i weszło do środka. W chwilę potem jeden zjechał z powrotem na dół, a drugi wsparł się o poręcz klatki schodowej i zapalił papierosa.

W skład ekipy śledczej, która przyjechała po kwadransie, wchodził porucznik Henryk Piegża. Nie miał żadnych złych przeczuć, ze swoją pracą był otrzaskany, obowiązki zatem jął spełniać spokojnie. Zaczął od drzwi.

– Były uchylone? – spytał funkcjonariusza na klatce schodowej, podczas gdy szef ekipy, kapitan Tyrański, zwany przez współpracowników krótko i słusznie Tyranem, wszedł do wnętrza mieszkania.

– Uchylone.

– Pętał się tu kto?

– Nikt kompletnie. Winda przejechała raz, ale na wyższe piętro. Wedle brzęków wyszło mi, że na piąte.

Porucznik Henryk Piegża, czyli Henio, wszedł do wnętrza za kapitanem. Zachowywali się stosownie, niczego nie macali, obejrzeli cały lokal, stwierdzili obecność dwojga zwłok, dużej ilości gruzu w salonie i ogólnego bałaganu, po czym oddali teren we władanie techników z laboratorium. Lekarz chwilowo nie miał nic do roboty. Towarzyszący im sierżant udał się na poszukiwanie ciecia oraz ewentualnych świadków.

Po dwóch godzinach liczne odkrycia były już dokonane.

Denatka, stara, gruba i bardzo zaniedbana kobieta, padła od ciosu w głowę. Uderzenie było jedno, ale wykonane z takim rozmachem, że wystarczyło najzupełniej. Narzędzia nie musieli długo szukać, idealnie pasował większy z dwóch młotków, leżących w salonie.

Drugie zwłoki nastręczały kłopotów. Osobnik na kupie gruzu nie żył z całą pewnością, ale przyczyny jego zejścia były nie znane. Żadnych obrażeń zewnętrznych nie miał, lekarz wysunął przypuszczenie, że albo serce, albo apopleksja, ale wypowiedział się prywatnie, urzędowych stwierdzeń chwilowo odmawiając. Sprecyzował tylko czas zgonu. Obie ofiary wyniosły się z tego świata mniej więcej równocześnie, pi razy oko przed godziną. W kuchni, przerażająco brudnej i zagraconej, zabezpieczono dużą ilość naczyń z resztkami posiłków, w tym filiżanki po kawie i kieliszki po koniaku, robiące wrażenie najświeższych. Z butelki koniaku zdjęto odciski palców, z innych przedmiotów również. Na zainteresowanie kuchnią miała swój wpływ obecność osobnika, zwanego strasznym gówniarzem.

Straszny gówniarz był to niejaki Jacuś Szydłowicz, przynależny do grupy techników, młodzieniec wysoce utalentowany i prawie równie zarozumiały. Zarozumiałość miała uzasadnienie, co nie przeszkadzało, że była w najwyższym stopniu irytująca. Spragniony wielkiej kariery Jacuś miał zwyczaj wyjawiać swoje opinie awansem, już w trakcie pracy, na oko, na nosa, możliwe, że na instynkt śledczo-techniczny, doprowadzając współpracowników do szału stuprocentową nieomylnością. Nie było jeszcze wypadku, żeby się jego pogląd nie sprawdził. Koledzy zgrzytali zębami, a Jacuś szatańsko chichotał.

Teraz też przytłoczył ekipę nieznośną pewnością siebie.

– Na butelce denat i ekspedientka – oznajmił. – Na tym chłamie kawowym denat i denatka. Ostatni płynny posiłek w życiu i ja wam mówię, że będzie ważny. Oprócz tego widzę tu dwie świeże baby, pantofelki na podłodze, rączki na klamkach, najpiękniejsze na telefonie, zamazane może nieco, ale też pewne na tym bajzlu. Bajzel nowiutki, na stałe go nie było. Reszta wszystko stare, ale wśród starych jedna z tych świeżych bab. Ja wam to mówię.

– Pocałuj mnie wszędzie – mruknął jego zwierzchnik.

Jacuś nie popuszczał.

– W pudełeczku było złoto, gołym okiem widać. Pełno. Wyszło w towarzystwie, a zwracam wam uwagę, że obie świeże panienki podchodziły do nieboszczyka, jedna przykucnęła, kiecką zgarnęła kurz. Przylazła tu ostatnia, zadeptała tamtą pierwszą. Ja wam to mówię. Bałagan zrobiła pierwsza, pewnie czegoś szukała, jej paluszki, jej buciki, oprócz tego tylko denatka i nikt inny. Pierwszorzędny teren, w tym całym kurzu wszystko widać jak na obrazku. Miła osoba, świętej pamięci, manii sprzątania nie miała, to pewne.

Henio wysłuchał tych opinii trochę niespokojnie, bo wysłany na zwiady sierżant już się czegoś dowiedział. Trzy osoby widziały kobietę, która tu była przed godziną, może trochę więcej albo mniej. Ocena czasu wahała się w granicach trzydziestu minut, za to opis kobiety brzmiał identycznie, aczkolwiek świadkowie zeznawali oddzielnie, nie porozumiewając się ze sobą.

– Przez okno widziałam – rzekła lokatorka z parteru. – Jak raz kwiatki podlewałam, te wszystkie tutaj, co pan widzi, i tak spojrzałam na ulicę. Ta jakaś kobieta podeszła, stanęła przed wejściem i tak się na dom gapiła. Do góry patrzyła i na dół, pomyślałam, że kogoś szuka albo co. Blondynka, krótkie włosy miała i takie rozczochrane, że aż pomyślałam, czy to wiatr taki, czy co, a na sobie płaszcz jakiś taki mieniący, co to nie wiadomo, w jakim kolorze. Raz się wydawał granatowy, a raz jaśniutki, jakby taki beżyk. Pantofle na obcasach, a zwróciłam uwagę, bo o latarnię się oparła i coś w jednym poprawiała…

Drugi świadek, emeryt z czwartego piętra, wracał właśnie do domu, list wyjmował ze skrzynki w holu, kiedy ta kobieta wyszła z windy. Zauważył oryginalny płaszcz i rozczochrane włosy dzięki temu, że za młodu był krawcem i na wygląd zewnętrzny kobiet zwracał baczną uwagę. Śpieszyła się, wybiegła na ulicę, jakby ją kto gonił, obcasami stukała. Nie zna jej, jakaś obca, pierwszy raz ją widział, na pewno nie z tego domu.

Trzecim świadkiem była piętnastoletnia dziewczynka z zabandażowaną nogą, skręconą w kostce. Przez tę nogę nie poszła do szkoły i czekała na koleżankę tak niecierpliwie, że nadsłuchiwała szczękania windy i wyglądała przez wizjer. Szczęknęło, wyjrzała, zobaczyła jakąś panią, która rozejrzała się po holu, na numery drzwi patrzyła i poszła w bok, chyba do tego mieszkania na prawo. Miała przepiękny płaszcz i przepiękne pantofle, przez chwilę było ją widać całą. Niby obca, ale ona zna tę twarz, widziała ją w telewizji, doskonale pamięta, to była ta pisarka, Chmielewska, albo jakaś osoba bardzo do niej podobna…

Henio Piegża poczuł się nieswojo. O jakiejś podobnej osobie nie mogło być mowy, znał ten płaszcz i wiedział, do kogo należy. Wszystko inne też się zgadzało, szczególnie fryzura. Ta potworna kobieta była tutaj dokładnie w tym czasie, kiedy ofiary wydawały ostatni dech, spędziła z nimi parę minut i uciekła. Dlaczego uciekła…?

Nie tyle może płaszcz, ile jego zawartość wytrąciła, go nieco z równowagi i wywołała lekkie roztargnienie. Jacuś Szydłowicz mądrzył się dalej, obwąchując naczynia w kuchni.

– W tej kawie było jakieś draństwo, ja wam to mówię. Ono jest, zbada się resztki i zobaczycie. Kto pił, kto nie pił, jeszcze nie wiem, ale od razu mogę wam powiedzieć, że na młotku nie tylko denat, damskie paluszki też widać…

Inni lokatorzy oraz odnaleziony cięć udzielili informacji skąpo. Denatka, okropna baba, skąpiradło rekordowe i fleja, wcale nie mieszkała sama, tylko z siostrzenicą. Wychowywała ją od maleństwa, ale teraz, już ze dwa lata będzie, siostrzenica znikła z horyzontu, jakoś się ją rzadziej widuje. Możliwe, że się wyprowadziła. Poza tym w lokalu panował spokój, nigdy żadnych przyjęć, żadnych krzyków, żadnych gości. Częstsze wizyty składała tylko jedna facetka, czasem ktoś ją widział wchodzącą albo wychodzącą, lokatorka z piątego piętra raz jechała z nią windą i na tym koniec. Wyglądała zwyczajnie, duża baba, przy kości, utleniona i ubrana elegancko, w wieku tak trochę więcej niż średnim. Co gorsza, o siostrzenicy też brakowało danych, nikt nie znał nawet jej nazwiska, wątpliwe bowiem, czy miała takie samo jak ciotka. Nieboszczka ciotka nazywała się Najmowa. Emilia Najmowa, O siostrzenicy zaś mówiono w razie potrzeby „mała Najmówna” i tyle. Koleżanek i przyjaciółek nie miała tu żadnych…

– Więcej Henio na razie nie wie, ale i to mu wystarczyło – relacjonował z lekką irytacją Janusz już przy herbacie. – Zadzwonił do mnie, a ja przecież wiedziałem, że wybierałaś się na Willową, pamiętałem te adresy. Nie ma siły, załatwił cię płaszcz, a do tego jeszcze ta przylepiona do wizjera dziewczynka rozpoznała cię doskonale. Henio prosi, żebyś się zgłosiła, zanim będą zmuszeni doprowadzić cię przemocą, zaistniały bowiem podejrzenia, że rąbnęłaś złoto. Uciekłaś, żeby je schować…

– To Henio ma takie cudowne pomysły? – przerwałam z głębokim niesmakiem.

– Henio w ogóle się nie przyznał, że cię zna. Nie on prowadzi dochodzenie, tylko Tyran. Już rozesłał ludzi na poszukiwanie wszystkich bab, a ciebie też w końcu dopadną i zrobi się głupio.

– E tam. Tyran, o ile wiem, to przytomny facet, a nie idiota. Nie wierzę, że mi przyłożą zbrodnię i kradzież. Ale zgłosić się, zgłoszę, mogę zaraz jutro, bo mi odpadła turystyka mieszkaniowa.

– Henio chce tu przyjść jeszcze dzisiaj.

– A proszę bardzo, niech przychodzi.

– Zadzwonię od razu…

Przeczekałam telefon do Henia.

– No dobrze, a ten facet w gruzowisku to kto? – spytałam, kiedy odłożył słuchawkę.

– Jakiś Jarosław Rajczyk. W tamtym domu nikt go nie zna i nikt go nie widział. Pił tę kawę, przyniósł koniak, na razie jest to opinia Jacusia, nie potwierdzona badaniami, ale przypuszczam, że się sprawdzi. Nie mógł być obcy. Jakiś znajomy tej Najmowej, ale może to znajomość ukrywana…

– A może rzadko bywał i przypadkiem nikt go nie spotkał. A może załatwiali ze sobą jakieś interesy. Ona coś robiła?

– Nic nie robiła, była stara, chyba sama widziałaś. Ale jest druga sprawa. Wszyscy są zdania, że tam ktoś czegoś szukał. Żeby nie Jacuś, snuliby różne przypuszczenia, ale Jacusiowi się wierzy. Tak dokładnie to ci powiem, że nie tyle mu wierzą, ile z zaciętością próbują stwierdzić, że się pomylił wreszcie cholernik, bo ich denerwuje do obłędu. Po tych jego poglądach jadą z lupą i mikroskopem.

Jacuś twierdzi, że jedna z tych dwóch kobiet, które tam były w chwili zbrodni, szukała czegoś w gwałtownym pośpiechu metodą rozwalania. Jest to jego prywatne zdanie, bo na oko, a w końcu fachowcy tam byli, równie dobrze mogła szukać dzień czy dwa wcześniej, a nie zostało posprzątane, bo de-natka fleja. Gdyby jednak oprzeć się na Jacusiu, mogłaś to być ty…

– Niczego nie szukałam – przerwałam z urazą.

– No nie, owszem, telefonu. Ale szukałam oczami, bez używania rąk.

– Oni tego nie wiedzą. Poszukiwania wskazują, że osoba nie wiedziała, gdzie coś jest, zatem była obca. Widziano wyłącznie ciebie. Robiłaś wrażenie obcej.

Zaprotestowałam energicznie.

– Ten tam, jak mu, Jarosław jakiś…

– Rajczyk.

– Rajczyk, też był obcy! Też go nikt nie widział!

– Jacuś twierdzi, że bałagan zrobiła damska rączka…

– Niech piorun strzeli Jacusia! A Rajczyk szukał, wnioskując z rozwalonej ściany, szukał nawet bardzo porządnie! A propos ściany, co to właściwie było?

– Jacuś twierdzi…

– Cholera. Zaczynam rozumieć ich stosunek do Jacusia…

– Nic, nic. Jacuś twierdzi, że przedwojenna kryjówka. Ktoś zamurował kasetkę ze złotem i zapewne potem umarł, skoro nie przyszedł po Swoje. A może zamurował przodek denata.

– Denat nie?

– Za młody. W momencie zakończenia wojny miał dziesięć lat.

– Mogła jeszcze zamurować nieboszczka Najmowa. Może Rajczyk już po wojnie odwalał dla niej tę robotę. Czy to on ją trzasnął młotkiem?

– Nie wiadomo. Młotkiem walił w ścianę. Ale damska rączka to narzędzie trzymała.

– Nosem mi wychodzi ta damska rączka. Miałabym chyba tyle rozumu, żeby ich mordować w rękawiczkach…

Przybycie Henia przerwało nam pogawędkę. Zakłopotany był straszliwie. Wyglądało na to, że jestem potężnie podejrzana, on sam uważał mnie za coś w rodzaju bóstwa, a nie ma nic gorszego niż podejrzane bóstwo. W dodatku przynależna byłam do jego idola, Janusza znał i wielbił już dziesięć lat temu, kiedy go wywalano z roboty za charakter. Konflikt prywatno-służbowy płonął w heniowej duszy żywym ogniem, a potrzeby osobiste i urzędowe toczyły zaciętą walkę.

Ponownie, porządnie i szczegółowo, opowiedziałam, co było, i wyjawiłam przyczyny ucieczki z miejsca przestępstwa. Przypomniałam sobie, że składam zeznania i zaprezentowałam pokwitowanie tej wpłaconej zaliczki. Zaproponowałam, żeby od razu pobrał ode mnie odciski palców, ale nie chciał, nie miał przy sobie stosownego oprzyrządowania, ze smutkiem oznajmił, że jutro muszę przyjść do komendy, bo i tak Tyran chce ze mną rozmawiać osobiście. Załatwi się jedno przy drugim, unikając jakichkolwiek wątpliwości.

– Dla mnie prywatnie pani jest czysta jak łza – zapewnił uroczyście. – Ale Tyran się uczepił, bo ma hopla na tle. Co bardziej znana osoba, to wszystko przysycha, nie z nim te numery, powiedział, premiera by wezwał tym bardziej i pani u niego for miała nie będzie. Potrafi pani powiedzieć dokładnie, o której pani tam była?

– Potrafię, bo jeździłam po mieście z zegarkiem w ręku. W tym ostatnim mieszkaniu umówiona byłam ściśle, na szesnastą dziesięć. Wyliczałam czas do tyłu, dziesięć minut na dojazd, przedtem dziesięć na oglądanie, razem dwadzieścia, pięć na nieprzewidziane przeszkody i zgadzało się, byłam tam o piętnastej czterdzieści pięć. Mogę się mylić o pół minuty.

Henio westchnął potężnie i smętnie. – A oni umarli w granicach czternasta trzydzieści, piętnasta trzydzieści. Myśmy przyjechali o szesnastej piętnaście, doktor w pięć minut później, szesnasta dwadzieścia. Wedle Tyrana, pani ich mogła pomordować własną ręką i nawet motyw mu kwitnie. Złoto. Widziała pani to złoto?

– Jedną sztukę. Obejrzałam ją bez podawania rąk. Mam na myśli, że schyliłam się, ale do ręki nie brałam, bo całkiem na głowę nie upadłam. Dwadzieścia dolarów w dobrym stanie.

– Znaleźliśmy jeszcze i drugą sztukę, dalej pod ścianą, widocznie się potoczyła. To ścierwo, Jacuś, twierdzi, że kasetka upadła, wyleciała z rąk denatowi już otwarta i wszystko się z niej wysypało. Pieniądz okrągły, więc się toczy. Ale w ogóle było tam tego dużo.

– Jeszcze musisz mu powiedzieć, gdzie byłaś potem – przypomniał Janusz. – Bo może pojechałaś zakopywać ten łup.

Zgrzytnęłam zębami, ale Henia było mi żal, więc stłumiłam wewnętrzne protesty.

– Potem półtorej godziny z groszami spędziłam w lokalu na Krasickiego. Wcale nie było mi łatwo decydować za Teresę i trochę się powahałam. A potem jeszcze skoczyłam na Batuty, bo miałam same wątpliwości i chciałam się ich pozbyć, tam też był adres, pod tym adresem dwóch homoseksualistów, ja ich wprawdzie nie rozróżniam, ale jeden był umalowany i w damskim szlafroku, więc rzuciło mi się w oczy. Pogadaliśmy parę minut, za te same pieniądze mieszkanie gorsze, uspokoiłam się zatem, i potem, wychodząc, spotkałam na schodach mojego kumpla, który tam mieszka, i poszłam do niego z wizytą na pół godziny, dwa piętra wyżej. To już była co najmniej osiemnasta trzydzieści. Potem wróciłam do domu, Janusz wie kiedy.

– Ja też czekałem z zegarkiem w ręku – przyświadczył Janusz. – Wcale to nie była osiemnasta trzydzieści, tylko dziewiętnasta trzydzieści.

– Możliwe – zgodziłam się beztrosko. – A, oczywiście! Musiało być po dziewiętnastej, bo sklep na rogu Wałbrzyskiej był całkiem zamknięty i nawet stragany likwidowali. Maciek mnie odprowadzał, z psem wyszedł, może zaświadczyć, że cały czas siedzieliśmy w domu. A, właśnie! Chyba zadzwonię do niego, bo mogłam mu przecież oddać to rąbnięte złoto, żeby sam schował. Do licha, nie moglibyście pojechać do niego od razu? On się zgodzi na przeszukanie, z dwoma synami mieszka, jeden wrócił do domu w czasie mojej wizyty, też zaświadczy, czy ojciec gdzieś latał, czy nie. Jak nie latał, nie ma siły, chłam trzyma w mieszkaniu. Nie, zaraz…

Na poczekaniu wprowadziłam poprawki, żadnego z nich nie dopuszczając do głosu. Henio wyśle tam kogoś, załatwi telefonicznie, ja dzwonić nie będę, żeby nie było, że Maćka ostrzegłam, wysłany zażąda na wstępie, żeby Maciek zadzwonił do mnie, wyjaśnię, co trzeba, poszukają i będzie z głowy. O zbrodni Maciek wie, bo mu opowiedziałam.

Zastanowiwszy się widocznie w trakcie mojego gadania, Henio zapalił się do pomysłu. Oczyszczenie bóstwa z podejrzeń bez wątpienia stanowiło potrzebę jego duszy.

Po godzinie Maciek definitywnie odpadł ze sprawy. Złoto u niego znaleziono w postaci obrączki ślubnej, noszonej na palcu, a świadków na przebywanie cały czas w domu przez przypadek miał licznych, bo w minutę po mnie wrócił także jego starszy syn z dwoma kumplami. Jedyną dostępną kryjówkę stanowił śmietnik, obok którego przechodził wracając z psem, a tego syna z kumplami spotkał po drodze. Maciek zatem nie, jako wspólnik dał się wykluczyć.

– Mimo wszystko masz lukę – stwierdził niemiłosiernie Janusz. – Każdy przejazd to jest jakaś odrobina czasu mniej albo więcej, mogłaś docisnąć i zyskać parę minut. Znam Tyrana i jego obsesje. Zostaniesz podejrzana do końca.

– Nie dla mnie – zastrzegł się Henio szlachetnie i na dowód wyjawił nam dodatkowe tajemnice śledztwa.

Lokal będący terenem zbrodni w pewnym stopniu przeszukano. Sugestie Jacusia na pierwszym miejscu postawiły kuchnię, przypadek zaś od razu potwierdził ich słuszność. Policyjny fotograf, usiłując obrócić siebie i statyw w ciasnocie wśród okropnych gratów, zrzucił doniczkę z ziemią i zaschniętymi resztkami jakiejś rośliny. Doniczka rąbnęła w terrakotową posadzkę, pękła, ziemia się z niej wysypała, a razem z ziemią wypadł mały pakunek. Zawartość pakunku okazała się wysoce interesująca, składały się na nią cenne precjoza, pierścionki, bransoletki, naszyjniki, wisior i kolczyki, wszystko złote, gęsto przyozdobione kamieniami bardzo szlachetnymi. Głównie były to brylanty. Jacuś osobiście pogrzebał w starej pralce marki „Frania” i wyciągnął z niej gruby, zniszczony portfel, wypchany dolarami.

– Rabunek to tu nie nastąpił – oznajmił z uciechą, ale tego odkrycia dokonali wszyscy, więc chwały mu nie przyczyniło.

Aczkolwiek tożsamość denatki została potwierdzona przez ciecia, to jednak odnalezienie jej dokumentów było niezbędne. Jacuś upierał się, że powinny być w kuchni, dusza mu tak mówiła. Logicznie zacząwszy od damskiej torebki i biurka w salonie, poddano się w końcu jego naciskom, torebka bowiem zawierała w sobie portmonetkę, klucze, jakieś lekarstwa i rozmaite śmieci, w biurku zaś znajdowały się głównie olbrzymie ilości starych rachunków, pokwitowań, kopert i zżółkłych papeterii, a oprócz nich klamki, rozgałęziacze, żarówki, kawałki materiałów tekstylnych, strzępy różnych skór, jakieś łańcuchy, jakby od żyrandola, oraz opakowany w gazety komplet deserowych talerzyków z prawdziwej, zabytkowej, miśnieńskiej porcelany. Najwidoczniej biurko nie służyło celom, dla których zostało wymyślone. W sypialni wykryto leżący na środku podłogi futerał od aparatu fotograficznego, w którym zamiast aparatu znajdowały się ciasno upchnięte wysokie nominały polskich banknotów. Dając sobie na razie spokój odgadywaniu, dlaczego nieboszczka tak po macoszemu traktowała oszczędności, pod wpływem Jacusia zawrócono do kuchni i tam kapitan Tyrański na dokumenty trafił osobiście. Spróbował przestawić stołek, za którym tkwiła bardzo duża i bardzo wiekowa damska torba, ujął go za blat, blat się otworzył, wewnątrz zaś leżały dowód osobisty, legitymacja rencisty i metryka w foliowej torebeczce, a także bardzo zdewastowana kosmetyczka z dolarami i dwoma złotymi sygnetami herbowymi. Wiekowej torbie, do której zmierzał po stołku, kapitan Tyrański dał spokój, wypchana była bowiem starymi, podartymi pończochami, od których go zdecydowanie odrzuciło.

Odnalazłszy niezbędne dokumenty denatki, uspokoili się, ujawnione zaś przy okazji dobra zabrali, nie w celu przywłaszczenia, tylko dla bezpieczeństwa. W ostatniej chwili jeszcze piekielny Jacuś bystrym oczkiem wypatrzył i wywlókł zza kaloryfera płaską paczkę, w której starannie poukładane były następne drogocenności, znów dwa wisiory, dwa naszyjniki, pierścionki, broszki, zapinki i kolczyki, złota puderniczka, złote spinki do mankietów i rozmaite inne dyrdymały. Rzecz oczywista, w kuchni. Wszystko, z wyjątkiem futerału, rzeczywiście znaleziono w kuchni i znów Jacuś miał rację. Możliwe, że tych właśnie rzeczy szukała osoba, która wywaliła różne rzęchy i papiery z szafy w sypialni i z połowy kredensu kuchennego. Wedle opinii Jacusia, jak już było powiedziane, osoba miotała się tam prawie w chwili zbrodni i była płci żeńskiej.

– No właśnie! – przypomniałam sobie żywo. – Od początku słyszę, że tam była druga baba, nie ja jedna na świecie! Ta druga baba to kto? Coś już o niej wiadomo?

Henio westchnął smętnie i obejrzał się jakoś na boki. Wyglądało to tak, jakby miał obawy, że ktoś podsłuchuje, ale jednak nie, co innego miał na myśli.

– Nie macie przypadkiem czegoś na ząb? – spytał żałośnie. – Mało czasu było na życie prywatne i mam wrażenie, że mi kiszki do krzyża przysychają…

Wiedziałam, co mam w domu, więc nawet nie ruszyłam się z miejsca. Wątpliwe, czy Henio pożywiłby się resztką sałaty głowiastej, a był to akurat mój jedyny produkt spożywczy. Janusz zajrzał do lodówki.

– Jajecznica na kiełbasie – zaproponował. – Z pieczywkiem. Może być?

– Cudo! – ucieszył się Henio. – Dużo masz tych jajek?

– Cztery.

– No to nie żałuj sobie…

Przyrządzanie jajecznicy na szczęście trwa krótko. Już po paru minutach można było wrócić do tematu. Henio wyraźnie nabrał ducha.

– Tam było więcej bab – odpowiedział na moje pytanie. – Można powiedzieć, że same baby. Rozróżnianie odcisków palców bez dokładnego badania, bez powiększeń i materiału porównawczego, to już specjalność Jacusia. Rozbestwił się chyba i zaczyna przesadzać. Owszem, różnicę pomiędzy paluchem na przykład kowala i paluszkiem dziewczynki każdy zauważy gołym okiem, ale cała reszta to już magia. Otóż Jacuś twierdzi, że odciski damskich rąk pochodzą od trzech albo nawet czterech osób. Zatrzęsienie musi być, oczywiście, palców denatki, ale upiera się piekielnik, że równą obfitość zostawiła ta jakaś siostrzenica, która tam mieszkała, świeże, stare i coraz starsze, sukcesywnie tak nimi siała. Nie można tego drania lekceważyć, wie takie rzeczy bez powiększeń, porównań, mikroskopów i w ogóle bez niczego. Kto tam czegoś szukał, nie wiadomo, ale chyba raczej nie lokatorka, więc istnieją podejrzenia, że denat, rzecz jasna jeszcze za życia, ewentualnie pani, albo może ta trzecia facetka, która tam regularnie składała wizyty. Na łachach śladów nie będzie, ale na papierach i książkach może się coś wyraźnego wykryje. Jacuś delikatnie przypuszcza, że szukała siostrzenica, ale wyjątkowo nie upiera się przy tym, jutro to już będzie zapewne wyjaśnione. Przyjść natomiast mogła każda z nich, Rajczyka nikt nie widział, przeniknął jak duch, równie dobrze i one mogły przeniknąć. Tylko panią ludzie dostrzegli.

– To się nazywa ślepy fart – powiadomiłam go melancholijnie.

– Wynikałoby z tego, że tamta jakaś baba, a także Rajczyk, przyszli wcześniej, zanim jeszcze ta dziewczynka przylepiła się do wizjera – zauważył Janusz z namysłem.

– Nie tylko – skorygował Henio. – Gdyby osoba pojechała piętro wyżej, a potem zeszła po schodach, przez wizjer nie byłoby jej widać. Inna rzecz, że owszem, dziewczynka, Jola Rybińska, z początku czekała na koleżankę spokojnie, dopiero od trzeciej zaczęła się niecierpliwić.

Obraz ewentualnych wydarzeń pojawił mi się przed oczami znienacka i lekko mnie zaniepokoił. Policja mogła mieć wizje podobne. Należało coś z tym zrobić.

– Zaraz, czekajcie – przerwałam im, nie słuchając, co mówili. – Między nami mówiąc, gdyby tam było złoto, istnieje teoretyczna możliwość, że je rąbnęłam. Jeżeli to pudełko było pełne, moje potrzeby finansowe zostałyby zaspokojone jednym kopem. Później zaczęłabym mieć kłopoty. Zaraz… Nie wiedziałam, że mnie ktokolwiek widział i nie przyszło mi do głowy, że tak szybko zostanę rozpoznana. Zatem łup miałabym jeszcze przy sobie, tutaj w domu, albo w samochodzie. Niech pan dokona przeszukania, tak na wszelki wypadek.

– Momencik – powiedział Henio. – Odciski palców, to jutro… Siostrzenica nasuwa więcej podejrzeń… Co jest w ogóle niepokojące, to to, że oni umarli prawie równocześnie, wyklucza się hipotezę, że Rajczyk zabił Najmową, a potem popełnił samobójstwo ze skarbem w objęciach, trzeba te rzeczy sprawdzić, bo na przykład ta kasetka mogła mieć zabezpieczenie. Otwiera się ją i w twarz człowiekowi wali jakaś trucizna, głupie, ale możliwe…

– Nic nie śmierdziało, jak tam byłam – przerwałam stanowczo. – To znaczy, owszem, śmierdziało, ale zwykłym brudem.

– Mogło wywietrzeć. Inaczej nie ma siły, załatwił ich ktoś trzeci…

Znów mu przerwałam, bo mój umysł się rozszalał.

– Zaraz, czy sytuacja mieszkaniowa jest tam wyjaśniona? Dostałam adres od pośrednika, mieszkanie miało być do sprzedaży. Ta nieboszczka przewidziała własną śmierć? Czy też może siostrzenica miała przeczucie i z góry zaplanowała sprzedaż po zejściu cioci…?

Obaj, zarówno Henio, jak i Janusz, zainteresowali się tym dość gwałtownie. Rzeczywiście, coś tu było dziwnego. Gdyby facetka za życia sprzedawała duże i przeraźliwie zagracone mieszkanie, gdzieś przecież zamierzała się podziać. Zaplanowała sobie dom starców…? Gdyby na ten pomysł wpadła siostrzenica, też powinno się sprawę zbadać, bo wyglądała mocno podejrzanie.

– Od którego pośrednika dostała pani ten adres?

Sprawdziłam, podałam mu firmę, adres i numer telefonu. Jasne, pośrednik musi wiedzieć, kto z nim rozmawiał. Dziś za późno, ale jutro…

Janusz uczepił się mojej propozycji przeszukania. Wyjaśnił Heniowi, że bez tego możemy się stać podejrzani wszyscy troje. Zakładając, że kasetka była pełna i zawierała na przykład tysiąc monet, lekko licząc po cztery miliony sztuka… Starannie policzyliśmy zera, wypadło cztery miliardy. Cztery miliardy to już coś, nawet jednostka odporna mogłaby się złakomić. Henio dał się przekonać.

Pół nocy spędziliśmy rozrywkowe. Dwóch sympatycznych młodych ludzi przeszukało moje mieszkanie, znajdując przy okazji nożyczki, które zginęły mi dwa lata temu, oraz naparstek, który przepadł jeszcze dawniej. Potem, na stanowcze żądanie Janusza, przeszukali także jego kawalerkę, potem przeszukali samochód i wyrzucili z niego torbę ze śmieciami, o których ciągle zapominałam, potem zaś brak osiągnięć śledczych uczciliśmy drobnym poczęstunkiem. Posądzenie, że tymi czterema miliardami przekupieni zostali wszyscy, powolutku zaczynało upadać, szczególnie że Henio zastosował przytomne zabezpieczenie. Bez niczyjej wiedzy włączył magnetofon i każde słowo stało się słyszalne. Najlepiej wypadł mój krzyk na widok naparstka.

– Z przyjemnością tego Tyrana poznam osobiście – powiedziałam, kiedy już czynności służbowe uległy zakończeniu. – Co za cholernik jakiś, bo rozumiem, że to wszystko na jego konto. Bardzo lubię być podejrzana, kiedy jestem niewinna, chociaż z drugiej strony szkoda mi waszego czasu.

Marnujecie go na mnie, a prawdziwe bandziory stleniają się jak sen jaki złoty. Niech on sobie ze mną pogada do upojenia i niech wyciąga wnioski. No i Tyran wyciągnął…

– Uprzejmie panią proszę, niech pani powie, którędy pani jechała – rzekł prawie na samym wstępie, natychmiast po odciśnięciu przeze mnie wszystkich palców u rąk. Nóg się nie czepiał.

– Skąd dokąd? – uściśliłam pytanie. – Z Willowej do domu. Całą trasę. Potrafiłam mu to powiedzieć wyłącznie na zasadzie dedukcji. Świeżo przeżyta makabra nieco mnie zdenerwowała i nie bardzo zwracałam uwagę na otoczenie, samochód sam jechał. Skoro jednak dotarłam do zaplanowanych miejsc we właściwym terminie, nie mógł jechać przez Żoliborz. Opowiedziałam wszystko bardzo porządnie, a Tyran słuchał spokojnie i w milczeniu.

– Tak – powiedział następnie. – Sprawdziliśmy, przypuszczając, że jechała pani najkrótszą drogą. Otóż na pierwszym odcinku, Willowa – Krasickiego, ma pani cztery minuty luzu. Przez cztery minuty można dokonać różnych rzeczy. Na drugim, Krasickiego – Batuty, nawet całe osiem minut, bo pani wyjście z tamtego domu nie jest dokładnie ustalone. Mniej więcej czas się zgadza, ale tylko mniej więcej. Gdzie pani wstępowała po drodze?

Naprawdę bardzo porządnie zastanowiłam się, czy w ogóle wstępowałam gdziekolwiek. Wykluczyć czegoś takiego nie mogłam, bo pod wpływem różnorodnych emocji zdolna byłam do każdego idiotyzmu. Nie, jednak chyba nie, wrażenia z Willowej nieco już zbladły, myślałam o mieszkaniach i niecierpliwie pchałam się na Batuty, zaparkowałam blisko sklepu, dalej poszłam piechotą. A, prawda, na piechotę też mogłam gdzieś wstąpić…

– Chyba tylko do tego śmietnika – powiedziałam z niechęcią. – Nie znam w tamtej okolicy nikogo poza Maćkiem. Dopiero dalej mieszka jeszcze jedna znajoma osoba, ale gdybym wstępowała do niej, musiałabym lecieć biegiem i zajęłoby to co najmniej piętnaście minut. Nie, żadne takie, mogę przysięgać z czystym sumieniem, że nie wstępowałam nigdzie.

– To pani tak twierdzi.

Przyjrzałam się mu. Boże drogi, jaki przystojny facet! Chwalić Boga, z dziesięć lat młodszy ode mnie, zakusy na niego nie wchodzą w rachubę. Twardy przy tym, sztywny i bezlitosny, chociaż uprzejmy do szaleństwa. Nie podobam mu się, to widać. Pomijając wiek, zapewne jestem nie w jego typie, albo może w ogóle antyfeminista…

Musiał jednak mieć w sobie jakieś zalety, może tę nieugiętość w stosunku do jednostek na świeczniku, bo zalęgła się we mnie życzliwość i coś w rodzaju rozbawienia.

– No dobrze, ja tak twierdzę, i w dodatku z uporem. Ale to przecież ze mną pan rozmawia i w jakimś celu pan to czyni. Moje odpowiedzi widocznie są dla pana ważne, fajnie, odpowiadam, że pojechałam i poszłam prosto na Batuty, a pan w to uwierzy, albo będzie się pan z tym męczył jak potępieniec. Albo znajdzie pan jakieś baby, które mnie widziały po drodze i zauważyły mój płaszcz. Mężczyzn pan może sobie darować.

– Na Willowej wchodziła pani do kuchni…

Oszalał…!

– Nie wchodziłam do kuchni. W progu kuchni leżała nieboszczka, a do deptania po zwłokach mam w sobie fanaberyjną niechęć. Grymasy takie.

– Ile ważyło to złoto z kasetki?

– Nie wiem. Zależy, ile go było. Jeśli pełno, to chyba ze dwadzieścia kilo, za dużo dla mnie, ja nie Horpyna. Skoro ktoś mnie widział, powinien stwierdzić, czy się uginałam i stękałam.

– Zechce pani podać nazwiska tych dwóch panów, z którymi rozmawiała pani na Batuty, w oglądanym mieszkaniu…

Jęknęło we mnie. Musiałam mu się wręcz przeraźliwie nie podobać, skoro postanowił mnie wykończyć. Skąd, na litość boską, miałam znać nazwiska tych dwóch zboczeńców, nie przedstawili mi się, z rozmowy wywnioskowałam, że użytkują lokal na zasadzie podlewania kwiatków i wietrzenia, właścicielem nie jest żaden. Uprzytomniłam sobie, że nikt mnie nie widział w drzwiach, nawet Maćka spotkałam już na schodach. Mogłam wcale nie wchodzić do pederastów i wówczas, rany boskie, na ukrycie łupu zyskiwałam dodatkowe pół godziny. Nie, właściwie nie dziwię mu się, muszę wydawać się podejrzana, a jeśli on ma fioła na tle kumoterstwa…

– Panów nie znam – rzekłam zdecydowanie. – Ze wszystkiego natomiast widzę, że leżę martwym bykiem, chyba że znajdzie się prawdziwy sprawca. Zawiadamiam pana zatem, że osobiście zajmę się poszukiwaniem tego podleca i sam pan jest sobie winien.

– Miło mi – odparł na to dość pogodnie i na tym zakończył przesłuchanie. Zupełnie jakby chodziło mu tylko o to, żebym podjęła taką właśnie decyzję. Rozzłościłam się Niech to piorun strzeli, bez sprawcy zostanie smród, jakiś kretyn uwierzy w te cztery miliardy i nie daj Boże, złodzieje się zaczną do mnie włamywać. Rzeczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak tylko intensywnie wdać się w dochodzenie…!

Na sekretarce wysłuchałam trochę skrzeczącej informacji, że dobija się do mnie jakaś czytelniczka. Informacja pochodziła z wydawnictwa. Spojrzałam na zegarek, jeszcze były godziny pracy, zadzwoniłam.

– Jakaś dziewczynka – powiadomiono mnie. – Błaga o pani telefon, nie może chodzić podobno, a koniecznie chce się z panią skontaktować. Niejaka… zaraz… Jola Rybińska.

Sklerozy w tym momencie nie miałam i pamięć mi działała.

– Czy ta Jola Rybińska ma telefon?

– Ma. Zostawiła numer.

– To proszę…

Jola Rybińska odezwała się od razu, tak jakby czatowała przy słuchawce.

– O Boże! – powiedziała, szaleńczo przejęta. – Więc to jednak pani! To znaczy nie, ja wcale nie jestem pewna, ja się muszę z panią zobaczyć, bardzo przepraszam, ale czy to pani była wczoraj tutaj, gdzie ja mieszkam, na Willowej?

Od początku odgadywałam, o co chodzi. Przyświadczyłam.

– No więc, ja nie wiem, co zrobić. Ja widziałam coś więcej i muszę to pani powiedzieć, bo ja nie wiem, może to pani potrzebne… Ja bym przyszła do pani, ale jeszcze nie mogę chodzić, doktor mi kazał oszczędzać nogę, więc tego…

– Powiedz mi to przez telefon. Nikt nas nie słyszy.

– Ale… Ale ja myślałam… No, że przy okazji… Nadal odgadywałam doskonale.

– No dobrze, niech będzie. Przyjadę do ciebie i podpiszę ci się na wszystkich książkach, a ty mi powiesz, co widziałaś. Tylko bez żadnych zebrań towarzyskich, bo mam mało czasu.

Zajrzałam do Janusza, nie było go, na wszelki wypadek zostawiłam kartkę z informacją, dokąd jadę, i kazałam czekać na wiadomość. Mogłam jeszcze poszukać telefonicznie Henia, ale śpieszyłam się, bo szczerze mówiąc, byłam cholernie ciekawa, co też ona takiego widziała.

Jola Rybińska czekała przy wizjerze i otworzyła mi drzwi, zanim do nich podeszłam.

– Ach, proszę pani – powiedziała, cała w wypiekach. – Tak naprawdę to ja potem podglądałam, bo takie tłumy ludzi, i wiedziałam już, że coś się stało. I widziałam, że tu przyszedł jakiś człowiek, wjechał windą i tam poszedł, do tamtego mieszkania. I wtedy wyjrzałam, całkiem nie wiem dlaczego, no dobrze, z ciekawości. Stał przez chwilę i słuchał, nawet ucho przyłożył, a potem jakby mu się coś stało, odskoczył i poleciał na dół po schodach, nie było go słychać, wcale nie tupał, więc chyba na palcach. Nasze drzwi otwierają się cichutko, nic nie skrzypią, otworzyłam i patrzyłam przez szparę, ale on o tym nie wiedział, nie usłyszał…

– I jak ten człowiek wyglądał? – spytałam surowo.

– Średnio wysoki i szczupły, ale nie wątły – odparła Jola bez namysłu. – Ja od razu wiedziałam, że to może być ważne, zapamiętałam go porządnie i jeszcze powtarzałam sobie ten jego opis przez cały czas, żeby mi się nie pomyliło. Tak od góry, to miał włosy do uszu, ciemne i proste, twarz też szczupłą, trochę kościstą, policzki i szczęka, tak te kości wyraźnie się rysowały. Brwi i oczy zwyczajne, ciemne, nos… skrzywiony to nie, ale jakby asymetryczny. Malutko. Ogolony, bez brody, bez wąsów. W kurtce był, skórzanej, glace, brązowej, rozpiętej, koszulę miał w beżowe paski, jasną Dżinsy i czarne buty. I nie miał znaków szczególnych, chociaż tak strasznie chciałam…

Sprawę dodatkowego przesłuchania Joli Rybińskiej załatwiłam bezzwłocznie. Nie musiałam łapać Henia, bo Janusz akurat wrócił do domu i podniósł słuchawkę, przekazałam mu ten pasztet. Tajemniczy szczupły osobnik przyszedł w chwili, kiedy w mieszkaniu nieboszczki Najmowej działała ekipa policyjna, usłyszał liczne głosy i zrezygnował z wizyty. Na miejscu kapitana Tyrańskiego z odnalezienia go nie zrezygnowałabym za nic w świecie…

Ciągle jeszcze tkwiło we mnie poranne przesłuchanie. Nie dziwiłam się Tyranowi i nie miałam do niego pretensji. Jeśli istotnie w przewróconym pudełku znajdowała się duża ilość złotych monet, dlaczego nie miałabym ich sobie przywłaszczyć? Posiadaczowi już nie były potrzebne, a zysk mógł się wydawać kuszący, hipotetyczne cztery miliardy każdemu zrobią dużą różnicę. Nie wykazywałam wprawdzie dotychczas żadnych skłonności złodziejskich, ale po pierwsze, on o tym nie wiedział, a po drugie, jeśli nie kradłam, to jednostkom żywym. Tu w grę wchodziły jednostki martwe.

Znalezisko, można powiedzieć, niczyje, skarbu państwa zapewne albo spadkobierców tego, co chował.

Zastanowiłam się, głęboko i uczciwie, i doszłam do wniosku, że tej kradzieży wykluczyć nie mogę. W pierwszym odruchu zapewne nie przyszłoby mi do głowy, żeby łapać mienie, ale gdybym miała czas ochłonąć i odrobinę pomyśleć, możliwe, że zagarnęłabym sobie to wszystko, uginając się pod ciężarem. Istotny problem stanowiło te dwadzieścia kilogramów, moje możliwości transportowe radykalnie kończą się na szesnastu, dwadzieścia musiałabym za sobą wlec. Nikt nie widział, żebym wlokła, ten jakiś facet, który mnie dostrzegł w holu, wychodzącą, twierdził podobno, że prawie biegłam, o sapaniu pod brzemieniem nie było mowy. W żadnym wypadku nie biegłabym z ciężarem dwudziestu kilo i właściwie to jedno powinno mnie wykluczyć.

Zaczęło mi się nagle myśleć dalej. Mogłam postąpić inaczej. Zdjąć z szyi apaszkę, zrobić tobołek, wyjść z tego mieszkania, dodźwigać to do windy… Na nic, zobaczyłaby mnie Jola Rybińska… Więc może zejść po schodach piętro niżej, tam wsiąść do windy i pojechać na górę. Jak tam wygląda, na ostatnim piętrze…? Wszystko jedno, znalazłam sobie zakamarek, schowałam tobołek, wyjechałam bez obciążenia, zamierzając wrócić po łup w sprzyjającej chwili. Leży gdzieś tam, może na strychu… Czy oni w ogóle przeszukali cały dom…?

Procedurę tę obmyśliłam pomiędzy trzecim piętrem a parterem. Wyobrażenie było tak silne, że nie wytrzymałam, postanowiłam sprawdzić jej sens.

Zapomniawszy kompletnie, że sama spowodowałam wizytę władz u Joli i lada chwila pojawi się tu ktoś z policji, zawróciłam na parterze i ponownie wsiadłam do windy. Przycisnęłam najwyższy guzik.

Ze wzruszeniem stwierdziłam, że budynek nie tylko ma strych, ale na ten strych dojeżdża winda. Miało to swoje uzasadnienie, strych zawierał w sobie suszarnię, osoba z tobołem upranej bielizny mogła wygodnie dojechać, a nie z wysiłkiem wlec się po schodach. Przyzwoicie i humanitarnie. W dodatku wcale nie było tam ciemno, świetliki w dachu rozjaśniały wszystkie pomieszczenia.

Rozejrzałam się w skupieniu. Z jednej strony były drzwi, pozbawione jakiegokolwiek zamknięcia, w drugą stronę biegł w dal całkowicie otwarty korytarz. Zajrzałam najpierw za drzwi.

Rozległe pomieszczenie mogło być suszarnią, chociaż z całą pewnością nie umieściłabym tu świeżo upranej bielizny. Kurz leżał tysiącletni, wąska drabinka w niezłym stanie prowadziła do wyłazu na dach. Myśl o przywiązaniu zdobyczy do komina błysnęła mi natychmiast, ale tej możliwości już nie sprawdzałam. Ostrożnie przeszłam w głąb tego poddasza.

Ludzie tu bywali niewątpliwie. Żadna żywa istota, poza człowiekiem, nie użytkuje i nie zostawia po sobie pustych butelek, petów, pogniecionych opakowań papierosów i tym podobnych szczątków. Wszędzie poniewierały się jakieś szmaty, rupiecie, wspomnienia po starych meblach, rozsypana balia i dziurawa miednica. Wielki stos rozwalonej makulatury w kącie. Może umieściłabym tobołek za tym stosem…? Albo nie, może lepiej pod połamanymi deskami, które niegdyś stanowiły komodę. Albo w ogóle byle gdzie w kącie, do którego, sądząc ze śladów na kurzu, nikt się od lat nie zbliżał.

Kiwnęłam głową do samej siebie, bo rzecz okazała się w pełni wykonalna. Mogłam ukraść złoto i wyjść bez niego, strych nadawał się na chwilową kryjówkę. Na wszelki wypadek postanowiłam obejrzeć jeszcze i drugą stronę, ów korytarz wiodący na koniec budynku.

Ruszyłam nim powoli. Ujrzałam dwoje zamkniętych drzwi, jedne na kłódkę, drugie na klucz. Spróbowałam, nie dały się otworzyć. Następne drzwi, nie dość że otwarte, to jeszcze w połowie oberwane z zawiasów. Zajrzałam za nie.

I w tym momencie coś nagle szurnęło gdzieś przede mną. Coś zatrzeszczało. Zamarłam.

Zanim jeszcze serce przestało mi łomotać, pomyślałam, że może kot, może szczury. Na szczęście nie boję się ani kotów, ani szczurów, nic we mnie nie zapragnęło ucieczki. Odczekałam chwilę. To coś zatrzeszczało jakby dalej, w następnym pomieszczeniu. Z tego pierwszego prowadziły do niego drzwi, ściśle biorąc, sam otwór drzwiowy, bez skrzydła, zatrzeszczało za nim.

Poruszyłam się, odetchnęłam, ostrożnie podeszłam do otworu i wystawiłam głowę. Nic mnie w tę głowę nie walnęło, z opóźnieniem przyszło mi na myśl, że mogło walnąć i może nawet powinno. Znów pomieszczenie strychowe, można powiedzieć pokój na poddaszu, jakieś stare legowisko w kącie, trochę zdewastowanych mebli. Nie do uwierzenia, że to wszystko razem przez tyle lat nie zostało zaadaptowane na jakąś pracownię, nadawało się doskonale. Postąpiłam krok dalej.

Teraz zaskrzypiało na korytarzu. Zamarłam ponownie i zawahałam się. Przypomniałam sobie, że korytarz ma podłogę z desek, skrzypnięcie brzmiało typowo. To już nie kot i nie szczury…

Ktoś pętał się po tym strychu równocześnie ze mną, możliwe, że któryś z nielegalnych sublokatorów, siejących za sobą flaszki po wódce. W błysku natchnienia postanowiłam udawać lokatora legalnego, niech tamten się boi, a nie ja. Poza tym obejrzałam co trzeba i nie mam tu już nic do roboty…

Cofnęłam się i stanowczym krokiem, bez żadnych ostrożności, skrzypiąc tą podłogą niemiłosiernie, przeszłam z powrotem na korytarz. Spojrzałam w prawo. Na samym końcu, już blisko windy, mignęła mi ludzka postać, szczupła, w spodniach, dziewczyna albo chłopak, żaden zbój Madej, nic zwalistego, zręczna, błyskawicznie uciekająca sylwetka. Ruszyłam za nią, nie wiadomo po co.

Kiedy dotarłam do windy, sylwetka zbiegała już po schodach piętro niżej. Winda jechała właśnie do góry, jak na zamówienie. Zawahałam się, lecieć piechotą na dół w pogoni za tajemniczą postacią, to do niczego, na obcasach jej nie dogonię, a windą…? Przycisnę parter, a postać przeczeka mój zjazd na byle którym piętrze i wróci na górę. Nie mam szans i nawet próbować nie warto.

Zanim dojechałam do parteru, przyszły mi do głowy kolejne dwa pomysły, jakoś ta winda sprzyjała pracy myślowej. Jeśli zadołowałam złoto na strychu, jeśli moje mieszkanie zostało już przeszukane, teraz może przyszłam zabrać łup i wracam obarczona ciężarem. Nie mam ciężaru, powinni mnie obejrzeć liczni świadkowie, żeby nie zalęgły się następne podejrzenia, powinnam wyjść stąd w towarzystwie obcej osoby, powinnam się pokazać policji, która zapewne urzęduje już u Joli Rybińskiej… Równocześnie szczupła sylwetka skojarzyła mi się z uzyskaną przed paroma minutami informacją; Jola widziała pod drzwiami szczupłego osobnika, może to on się pętał po strychu, może jednak należało go dogonić…

Pełna wahań wyszłam z windy na parterze i jedno z moich życzeń zostało zaspokojone. Natknęłam się na Henia, który właśnie przybył przesłuchać Jolę. Ucieszyłam się, kazałam popatrzeć na mnie porządnie i z uwagą, nie wyjawiając przyczyny tych oględzin. Henio spełnił rozkaz z lekkim roztargnieniem i powiedział, że się śpieszy do Joli. Zaraz potem rozstaliśmy się, wyszłam na ulicę, a on pojechał na górę.

Na chodniku przed domem zatrzymałam się, bo świadectwo Henia wydało mi się nagle niewystarczające. Zna mnie prywatnie, skąd mam wiedzieć, czy Tyrański mu uwierzy? Potrzebny byłby jeszcze ktoś obcy. Obejrzałam się na drzwi i w tym momencie na ulicę wybiegła dziewczyna w spódniczce mini, w wyjątkowo zgrabnych czółenkach, z jakimś pakunkiem pod pachą. Zdążyłam zauważyć jej urodę, po czym gwałtownie zaintrygował mnie pakunek, który wyglądał tobołkowato. Na tobołki byłam właśnie uczulona.

Nie uginała się pod nim i nie stękała w pocie czoła, przeciwnie, jej pakunek wydawał się lekki. Przyciskała go do siebie łokciem, niemożliwe, żeby zdołała w ten sposób utrzymać ciężar dwudziestu kilo. Zniecierpliwiłam się nagle, machnęłam ręką na podejrzenia Tyrana, chce się mnie czepiać, niech mu będzie, ruszyłam przez jezdnię do samochodu. Dziewczyna poszła szybkim krokiem ku Puławskiej i znikła mi z oczu.

Z kolejnym donosem Henio przybył dopiero po dziewiątej wieczorem. Nie do mnie, rzecz jasna, tylko do Janusza, gdzie akurat byłam obecna.

– Już po sekcji – oznajmił, wzdychając. – Zrobili piorunem. Duża polka i jakoś dziwnie wyszło. Wiemy, od czego umarł ten Rajczyk.

– No? – spytaliśmy obydwoje równocześnie. Henio znów westchnął, wzruszył ramionami i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał ochotę splunąć, w czym przeszkodziło mu dobre wychowanie.

– Muchomory.

– Co?

– Muchomory. Takie grzyby.

– Zeżarł? – zdumiał się Janusz i mimo woli rzucił okiem na słoik marynowanych pieczarek, które właśnie postawił na stole, bo spodziewając się wizyty, czekaliśmy z kolacją.

– Właściwie zeżarł. To znaczy, przyjął doustnie, najprawdopodobniej bezwiednie i w postaci płynnej.

– Mógłbyś mówić jak człowiek?

– Kiedy mi głupio. Ktoś go chyba otruł, może denatka, a może ta jakaś inna baba. Bardzo silny wyciąg z muchomorów, ekstrakt można powiedzieć, znajdował się w jednej zakorkowanej butelce, w jednym rondelku na kuchni, w jednej filiżance po kawie, w dzbanku i w nieboszczyku. Denatka tej kawy nie piła, w drugiej filiżance były ziółka. Zaparzona szałwia z miętą i z rumiankiem.

– A w koniaku?

– Z koniakiem jeszcze głupiej. We flaszce czysty jak łza. A w jednym pełnym kieliszku z luminalem. A może to coś trochę innego, w każdym razie środek usypiający.

– I kto ten środek wypił?

– Nikt.

Trochę ta informacja wydała nam się ogłuszająca. Zażądaliśmy wniosków, żeby je skonfrontować z własnymi. Henio usiadł przy stole, wygrzebał sobie widelcem jedną pieczarkę, obejrzał ją z powątpiewaniem i zjadł. Wygrzebałam sobie drugą i też zjadłam, żeby go uspokoić. Chyba uczyniłam słusznie, bo patrzył mi w zęby dość podejrzliwie.

– Ten straszny gówniarz znów miał rację – rzekł z niechęcią. – Czepiał się kuchni i czepiał. Odtworzyliśmy w pewnym stopniu sytuację i musiało to wyglądać następująco: przyszedł Rajczyk z flachą, razem siedzieli przy stole w pokoju i pili koniak; kawę i ziółka. Przedtem oczywiście ktoś musiał tę kawę zaparzyć i doprawić muchomorem, prawdopodobnie denatka, bo na dzbanku i rondelku odciski palców tylko jej. Na butelce także drugiej osoby, dość stare i przykurzone. Kto komu doprawił koniak, nie ma sposobu odgadnąć, bo kieliszki mieli w ręku oboje, i on trzymał ten z luminalem, i ona. Po muchomorze złapali babę od razu na stół i w pierwszej kolejności załatwili treść żołądka. Zauważyła może, że coś jej wrzuca i tego drugiego kieliszka koniaku już nie tknęła. Następnie sprzątnęła ze stołu, nie wszystko razem, bo nie używała tacy, wyniosła część naczyń do kuchni, niczego nie zdążyła umyć, zapewne zawróciła do pokoju po resztę i wtedy on jej przyłożył w progu młotkiem. Odniósł do kuchni butelkę z resztą koniaku, jej odcisków palców na tej butelce nie ma. Cukiernica została na stole.

– Żeby się dostać do kuchni, musiał przez nią przełazić – zauważyłam z niesmakiem.

– Musiał – przyświadczył Henio. – Przelazł takim jednym dużym krokiem i z powrotem tak samo. Po czym od razu zabrał się do roboty. Ona nie zginęła na miejscu, żyła jeszcze z tą rozbitą głową co najmniej pół godziny, jego zaś muchomor rąbnął w momencie, kiedy się podniósł ze skarbem w objęciach. Przedtem tę szkatułkę otworzył, klęczał przy tym na tej kupie gruzu, do otwierania użył takiego malutkiego wytryszka, zapewne obejrzał zawartość, przymknął wieko, wstał i padł. Wieko się otworzyło i zawartość wyleciała.

– Nie zamknął z powrotem na kluczyk? – spytał Janusz.

– Nie, nie dało się. Sprawdziliśmy. Otwierał z trudem, ten wytryszek mu się skrzywił i nie zamykał. No i gdzie padł, tam umarł. W ten sposób czas śmierci wypada im mniej więcej w tym samym momencie i większość śladów wskazuje, że pozabijali się nawzajem, co daj Boże, amen. W takim wypadku sprawca byłby z głowy, ale niejasności pozostają.

Niejasności pchały się wręcz natrętnie. Wysypane złoto powinno było leżeć obok denata, tymczasem gdzieś zniknęło i samo nie wyszło. Drzwi zastałam uchylone, niemożliwe, żeby siedzieli w mieszkaniu przy otwartych drzwiach i niemożliwe, żeby przy otwartych drzwiach Rajczyk rąbał ścianę. Musiał tam być zatem ktoś trzeci. Nawet kwestia zabicia nieboszczki Najmowej nie została w pełni rozstrzygnięta, bo posługując się młotkiem przy robotach rozbiórkowych, Rajczyk dokładnie zatarł wszelkie ślady, jakie mogły znajdować się na trzonku. Możliwe, że ten ktoś trzeci posłużył się muchomorem. Liczne odciski palców płci żeńskiej dopuszczały jeszcze i taką możliwość, że Rajczyk miał wspólniczkę. Razem zaplanowali unieszkodliwienie świętej pamięci Najmowej, zamierzali ją uśpić, nie dało się, zatem trzasnęli, następnie zaś wspólniczka pozbyła się go podstępnie za pomocą grzybka. Brała udział w przyjęciu przy stole, piła cokolwiek, kawę, koniak czy ziółka, potem swoje naczynia umyła i schowała, resztę zostawiając nie tkniętą dla zmylenia przeciwnika. W końcu zabrała skarb i uciekła, nie przejmując się drzwiami.

– Siostrzenica – mruknął Janusz. – Macie ją już?

– Chałę mamy – odparł Henio smutnie. – Też przypuszczamy, że to ona, ale na razie jest nieuchwytna. Okazuje się, że nikt nie wie, jak ona się nazywa. Imię owszem, Katarzyna, ale nazwiska brak.

Zgodnie wyraziliśmy ogromne zdumienie. Henio spożył kolejną pieczarkę ze zrazikiem wołowym i wyjaśnił:

– Otóż tam był jakiś melanż. Prawie dwadzieścia lat temu denatka zameldowała u siebie dziecko siostry i ktoś bezmyślnie wpisał temu dziecku jej nazwisko. Najma. Tymczasem o żadnej adopcji nic nie wiadomo, a skoro Najmowa była wdową i miała nazwisko po mężu, jej siostra nie mogła się nazywać tak samo. Więc coś nie gra. Chodziła ta dziewczynka do szkoły, w szkole też występowała jako Katarzyna Najmówna. Podobno w chwili otrzymania matury dokonała jakiegoś sprostowania, podobno pokazała metrykę, ale załatwiała to z facetką, która wyjechała chyba na zawsze gdzieś za granicę Nauczycielka. I nikt nie wie, jakie było to jej prawdziwe nazwisko. Wyprowadziła się od Najmowej jakieś dwa lata temu, gdzieś mieszka, gdzieś pracuje albo studiuje, może wyszła za mąż, a może też wyjechała, diabli wiedzą…

– Skąd wiadomo, że nauczycielka wyjechała na zawsze?

– W szkole powiedzieli. Tylko ze szkoły pochodzą te niejasne informacje o innym nazwisku, a uzyskaliśmy je dzisiaj w południe.

– Nauczycielka gdzieś mieszkała?

– Myślisz, że może jakaś rodzina…? Dadzą adres, napisać, albo zadzwonić…?

– No pewnie. Przez dwa lata nie zapomniała chyba machlojki z maturą? I nazwisko uczennicy też może pamiętać.

– Dawny adres nauczycielki w szkole podali, pójdę tam. Prawdę mówiąc, Konopiak już był, bo on to zbierał, ale nikogo nie zastał i niczego się nie dowiedział.

– A sąsiedzi…?

– Obok nauczycielki mieszka jakaś wstrętna baba, która w ogóle nie chce rozmawiać. Pracuje w domu, więc była obecna i na wszystkie pytania odpowiadała, że nie ma czasu i nic o niczym nie wie. Konopiak twierdzi, że megiera i aż miał ochotę za kudły ją zawlec do komendy. Wypchnęła go za drzwi. Źle wybrał porę, ja tam pójdę pod wieczór. Podejrzana ta siostrzenica jak cholera, ale nawet gdyby nie, też ją trzeba znaleźć. Podobno bywała;u tej swojej ciotki dość często, a teraz nagle znikła…

– Jak często? – przerwałam. – To dopiero dwa dni. Może przyjdzie jutro?

– Takie cuda zdarzają się rzadko – odparł Henio z rozgoryczeniem. – Ile roboty by nam zaoszczędziła, to ludzkie pojęcie przechodzi. Przez biuro ewidencji ludności można szukać, bo mamy imię, datę i miejsce urodzenia oraz imiona rodziców. Także nazwisko panieńskie matki w tej administracji się plącze, Kocińska, a bajzel tam nie z tej ziemi, to jest ta administracja, z której parę lat temu cały personel poszedł siedzieć za handel pustostanami.

– A w domu? U denatki? Nie ma żadnych dokumentów tego dziecka?

– A cholera wie. Tam, gdzie szukaliśmy, nie było ani świstka, ale najprawdopodobniej wyprowadzając się, zabrała wszystko ze sobą. I śmieszna rzecz, nie było ani jednego zdjęcia.

– Tej dziewczynki?

– W ogóle ani jednego.

– Gdzieś ukryła…

– Gdzie, u diabła? Zdjęcia w materacu zaszyła? Rozumiem forsę, złoto, ale fotografie…? Co prawda, w zasadzie rzetelnego przeszukania nie przeprowadzano, bo nie ma podstaw, ale w tej sytuacji…

– W szkole – podsunęłam.

– A owszem, w szkole. Konopiak nawet spytał i pokazali mu zbiorowe zdjęcie całej klasy maturalnej, i kochana Kasia to jest akurat ta, która schyliła głowę. Kawałek włosów jej widać zza pleców, czy tam zza ramienia koleżanki.

– Znajomi…

– Ta piekielna baba w ogóle nie miała żadnych znajomych, przyjaciół, rodziny, nic kompletnie, z sąsiadami nie utrzymywała stosunków. No, sąsiedzi zazwyczaj dużo wiedzą… Kiedyś podobno, dawno temu, ktoś tam czasem bywał, jakieś osoby, których nikt nie pamięta, a do ostatnich czasów tylko jedna baba i zgadujemy, że Rajczyk. Jedna sąsiadka widziała Rajczyka raz, możliwe, że się specjalnie starał nie włazić na ludzkie oczy…

Trochę mnie rozpraszały zraziki, które Henio pożerał tak, jakby od tygodnia nie miał nic w ustach. Z grzeczności usiłowałam nie przyglądać mu się zbyt nachalnie i przeszkadzało mi to w myśleniu, szczególnie że spostrzeżenia natury żywnościowej wysuwały się na pierwszy plan. Przysięgłabym, że przychodzi tu mniej dla wymiany poglądów z Januszem, a więcej z głodu i wykorzystując ten fakt, mogłabym zyskiwać pełną wiedzę o dochodzeniu. Zajęta rozważaniem tej możliwości, zapomniałam o zamiarze wyjawienia mu swoich odkryć w kwestii strychu.

– Mogli się pozabijać wzajemnie nawet dziesięć razy – kontynuował z rozgoryczeniem. – Nie zamknie się sprawy, w której okoliczności dodatkowe są kompletnie nie tknięte. Kradzież nastąpiła, to pewne, obecność osób trzecich stwierdzona, Bóg raczy wiedzieć, co się tam działo naprawdę. Z tych osób trzecich, pani jedna istnieje.

– Wyrazy współczucia – mruknęłam. – Nic dziwnego, że Tyran się mnie czepia. W końcu będzie musiał…

Chciałam powiedzieć, że przymknąć mnie, ale Henio mi przerwał.

– Tak – rzekł smutnie. – Taką możliwość można sobie wyobrazić. Zna pani mnóstwo ludzi, ma pani przyjaciół i tak dalej. Zarobiła pani pięć minut na tych objazdach, skoczyła pani do którejś znajomej jednostki, zostawiła pani towar i cześć. Owszem, zgadza się, że ten facet od skrzynki listowej w pewnym stopniu psuje Tyranowi koncepcję, bo to faktycznie musiało nieźle ważyć, a pani wybiegła, ale może on źle widział. Świadkowi da się wmówić wszystko.

– Zostanę oskarżona, a on potem przed sądem zezna, że potykałam się pod naciskiem ciężaru i zrobiło to na nim wrażenie, że biegłam. Pośpiech zrozumiały. Mam sporządzić spis wszystkich znajomych?

– Nie, tego właściwego i tak pani ominie. Poza tym to nie ja wymyśliłem, tylko Tyran.

– Zwariował – zaopiniowałam z niesmakiem i znów przypomniało mi się, że miałam coś Heniowi powiedzieć. I znów mi umknęło, co to było takiego.

– Przestańcie się wygłupiać – zażądał Janusz. – Trzeba znaleźć siostrzenicę. Zaraz, może by tak przez panieńskie nazwisko ciotki? Jej siostra nazywała się tak samo, wyszła za mąż…

– Niby można – zgodził się Henio smętnie. -Tylko że panieńskie nazwisko matki tej siostrzenicy mamy i to wcale nie jest panieńskie nazwisko Najmowej. Chyba to taka siostrzenica trochę przyszywana. Niemożliwe jest zostawić ją odłogiem, bo Jacuś już ją przyklajstrował na mur i bez niej się nie obejdzie.

– No to mogę wam pogratulować. Mityczna postać, bez twarzy i bez nazwiska…

Siostrzenica…! Doskonały pomysł, który ucieszył mnie szaleńczo. Jej udział w całej imprezie mógł zdjąć ze mnie te wszystkie głupie podejrzenia. Nie ja, tylko ona, a w końcu sama najlepiej wiedziałam, co zrobiłam. Ukradłam to złoto, czy nie…

Pojechałam do szkoły. Znalazłam wychowawczynię klasy, która z maturą w ręku zeszła jej z oczu zaledwie dwa lata temu. Powinna ją jeszcze pamiętać!

Pamiętała.

– To była taka… dziwna dziewczynka – powiedziała, zawahawszy się w środku zdania. – Wie pani, chciałam powiedzieć nieszczęśliwa, ale to określenie by do niej nie pasowało. Miała w sobie coś, co nie poddawało się nieszczęściu, nie wyzwalała litości, chociaż jej życie było chyba okropne. W pełni wierzę w to, co mi powiedziała. Przyszła do mnie, w dziewiątej klasie wtedy była, z prośbą o pomoc. Chciała czytać książki. Dostała dwójkę z fizyki, bo na lekcji czytała i fizyczka zdenerwowała się trochę, i Kasia przyszła zrozpaczona. Miała uwagę w dzienniczku, powiedziała, jak wygląda jej egzystencja u ciotki, ta ciotka musiała być chyba bardzo wypaczona umysłowo i charakterologicznie, mam wrażenie, że można ją było określić mianem moralnej sadystki i Kasia była gotowa raczej uciec, albo skoczyć do Wisły, niż tę uwagę pokazać. Na ogół nie miewała uwag, uczyła się dobrze. Wyjaśniła mi wiele spraw, nigdy w życiu ciotka nie kupiła jej żadnej książki, Kasia czytała te, które znajdowały się w domu, podobno po jej rodzicach, a i z tym miała trudności. Lekturę obowiązkową pożyczała od koleżanek, inne książki też, ale żadnej nie mogła zanieść do domu, więc czytała w szkole i błagała, żeby jej za to nie karać. Przysięgała, że więcej na żadnej lekcji już czytać nie będzie, a tym razem musiała książkę szybko oddać i dlatego tak się wygłupiła na fizyce. To były jej własne słowa. Niech jej pani Pistrzakowa pozwoli odpowiadać, to fizyczka właśnie, i niech anuluje tę dwójkę, bo życia nie będzie miała do reszty. Uwzględniłam to, porozmawiałam z panią Pistrzakową, uwaga została wykreślona z adnotacją, że wpisana omyłkowo. Sprawdziłam, oczywiście… Z różną młodzieżą ma się do czynienia w naszym zawodzie, sprawdzać trzeba. Zgadzało się, nigdy żadna koleżanka Kasi nie odwiedziła, nigdy Kasia nie była u żadnej w domu. Nigdy nie miała pieniędzy, dziewczynki kupują sobie jakieś drobiazgi, ozdoby, słodycze… Istotnie, Kasia nigdy. Więc z pewnością coś było nie w porządku. Równocześnie wyskoczyła sprawa rysunków, Kasia była wyjątkowo uzdolniona, rysowała świetnie, malowała z ogromnym wyczuciem, zainteresowała się nią pani Jarzębska, nauczycielka rysunków, poufnie powiedziała mi, że ona sama tej dziewczynce zdolnościami do pięt nic sięga. Miały lekcje dodatkowe, pani Jarzębska robiła to za darmo, a ja się przyczyniłam, no, dopomagałam w oszustwie. Nieszkodliwym, doprawdy… Kasia mianowicie musiała wmówić tej swojej ciotce, że ma więcej godzin lekcyjnych i zostawała dłużej w szkole, godzinę albo dwie. Tylko w ten sposób mogła się uczyć rysunku. Wiem, że po maturze zamierzała pójść na ASP…

Wytworzyłam sobie w umyśle jakiś obraz Kasi. Widziałam jej dom i widziałam ciotkę, co prawda w chwili niezbyt korzystnej i w nie najlepszym stanie, ale bez trudu mogłam sobie wyobrazić życie dziecka w tych warunkach. Najpierw dziecka, a potem młodej dziewczyny. Zdziwiło mnie nie to, że Kasia nie pokazuje się trzeci dzień, tylko fakt, że pokazywała się w ogóle kiedykolwiek. Co, u Boga ojca, ciągnęło ją do tej upiornej ciotki…?!

– Pani Jarzębska bardzo się z nią w końcu zaprzyjaźniła – ciągnęła pogrążona we wspomnieniach wychowawczyni. – To była młoda kobieta, wiekiem się tak bardzo nie różniły, może osiem lat… Nic nie wiem o tym nazwisku na maturze, no, powiem pani prawdę prywatnie, nie chciałam wiedzieć. Całą szkołę dziecko przechodziło pod fałszywym nazwiskiem, ja nie wiem, jakie komplikacje mogą z tego wyniknąć, a między nami mówiąc, matury wypisywała właśnie pani Jarzębska, bo to trzeba ładnie i kaligraficznie… Do dyrektora ta sprawa w ogóle nie doszła, podpisywał hurtem, nie patrząc, więc w rezultacie tylko pani Jarzębska…

Dawny adres pani Jarzębskiej dostałam wczoraj od Henia, ale potrzebny mi był jak dziura w moście. Chciałam uzyskać adres obecny.

– A rodzina pani Jarzębskiej…

– Miała jakąś, ale dalszą. Komplikacje z mężem, tak mi się wydaje, że chyba do niego pojechała, on się urządził w Stanach, ale pewna nie jestem. Tu mieszkała sama, w kawalerce.

– Tą kawalerką ktoś się opiekuje? Wynajęła ją?

– Pojęcia nie mam. Nikt ze szkoły w każdym razie…

Odczepiłam się od byłej wychowawczyni. Kawalerką pani Jarzębskiej stanowiła punkt zaczepienia. Złapać osobę, która tam bywa, porozumieć się z nią, może kartkę zostawić w dziurce od klucza… Henio też się tam pcha, może on dopadnie osoby…

Henio był na etapie badań różnorodnych. Nie mogąc znaleźć istot żywych, uciekł się do przedmiotów martwych i zdołał stwierdzić, że mieszkanie na Willowej stanowiło własność nieboszczki. Po jej śmierci przechodziło na siostrzenicę prawie automatycznie, po przeprowadzeniu postępowania spadkowego, które nie powinno nastręczać trudności. Kompletny brak rodziny i zameldowanie tam Kasi przez całe życie upraszczały procedurę. Już chociażby z tego względu siostrzenica musiała się objawić.

– Byłem tam dopiero co, prosto od niej przyjechałem – rzekł ponuro, siadając przy stole Janusza. – Ciągle nikogo nie ma, a co do baby obok, Konopiak miał rację, nieużyta, wściekła megiera, nic nie widzi, nic nie słyszy i nie obchodzą jej sąsiedzi. W ogóle tam nikt nic nie wie, mrówkowiec cholerny, ludzie się prawie nie znają, wszystko element pracujący. Zameldowana jest ciągle ta nauczycielka, Jarzębska. Nie będę jej przecież szukał po całych Stanach Zjednoczonych!

– Rajczyk – podsunął zachęcająco Janusz. -Wdowiec, dorosła córka zamężna, mieszka w Natolinie, ale miał stałą przyjaciółkę. Bywali u siebie, pani Właduchna niejaka, czarna i fertyczna, blisko mieszka.

– Skąd wiesz?

– Włączyłem się w dochodzenie prywatnie. Tam jest trochę lepiej, sąsiedzi chętnie plotkują, więcej na razie nie zdążyłem, ale rekomenduję ci Rajczyka. Coś tam węszę podejrzanego…

Zabrakło mi papierosów, stwierdziłam, że zabrałam pustą paczkę, podniosłam się i powstrzymałam Janusza.

– Siedź, sama pójdę. Nie znajdziesz.

Przeszłam do własnego mieszkania i już otwierając drzwi, usłyszałam telefon. Dzwoniła Jola Rybińska, której zostawiłam swój numer, jeszcze bardziej przejęta niż poprzednio.

– Proszę pani, ja bardzo przepraszam, że tak późno, ale przed chwilą, no nie, z godzinę temu, była tu pani Krysia, ja już dzwoniłam wcześniej, ale pani nie było i pani Krysia mówiła takie różne rzeczy…

Przerwałam jej.

– Kto to jest pani Krysia?

– To ta pani, która przychodziła do pani Najmowej co miesiąc, albo nawet częściej, ja to już teraz wiem, bo ona sama mi powiedziała. Tam takie pieczęcie wiszą na drzwiach i pani Krysia zapukała do nas, żeby się dowiedzieć, co się stało i była okropnie wstrząśnięta. Ja jej wszystko powiedziałam, że to zbrodnia i tak dalej, i pani Krysia powiedziała, że mnóstwo wie i ma różne takie straszne podejrzenia, i powiedziała, że sama pójdzie do policji, aleja nie wiedziałam, gdzie się powinna zgłosić, ani do kogo, więc się zgłosi najpierw do pani, ja bardzo przepraszam, dałam jej pani numer, bo pani może to się przyda, ja nie wiem, ale pani chyba potrzebne są zbrodnie…

Nie komentując tych osobliwych potrzeb, spojrzałam na aparat i dopiero teraz zauważyłam, że sekretarka mruga. Powstrzymałam Niagarę w słuchawce.

– Czekaj, kochana, rozumiem, co mówisz, wyłącz się. Widzę, że mam tu coś nagrane, może to ta pani…

Damski głos z sekretarki powiedział głośno i wyraźnie:

– Nazywam się Krystyna Pyszczewska. Dzwonię w sprawie morderstwa w domu pani Najmowej. Znałam ją dobrze. Mój numer telefonu jest sześćset dwadzieścia osiem, czterdzieści cztery, piętnaście. Proszę się ze mną porozumieć jak najszybciej. Dziękuję, do widzenia.

Udało mi się zapisać numer i doniosłam tę zdobycz do mieszkania obok. Henia poderwało. Godzina była jeszcze względna, zaledwie dziesiąta.

Pani Pyszczewska czekała chyba z ręką na słuchawce, bo podniosła ją, zaledwie zdążyło brzęknąć. Henio przedstawił się jej elegancko, Janusz włączył głośnik, słuchaliśmy wszyscy troje.

Pani Pyszczewska wylewała z siebie emocje.

– …mogę powiedzieć, że tylko rabunek, panie poruczniku, to była bardzo bogata kobieta i wszystko trzymała w domu, ona się z tym ukrywała, no, chyba ktoś musiał wiedzieć, ale Boże drogi, co za potworna historia, może i była stara, ale to okropne, okropne! Ja dużo wytrzymam, ale prawie palpitacji dostałam, to aż trudno uwierzyć, co za bandytyzm na każdym kroku, ale ja bym wolała zeznawać osobiście, bo przez telefon to nigdy nie wiadomo, a ja bym mogła więcej powiedzieć, bo dowiedziałam się przez przypadek…

Henio stracił cierpliwość, chociaż zachwyt bił z niego wielki. Przerwał.

– Przepraszam panią, chwileczkę, ale może pani wie także, co się dzieje z siostrzenicą denatki…

– Jezus Mario, co za słowo okropne, Boże jedyny, aż mi tchu zabrakło! To przerażająca rzecz, biedna Kasia…

– Pani ją zna?

– No pewnie, od dziecka małego, co to za wstrząs dla niej, a kłopotów ile, chociaż z drugiej strony tak mi się wydaje, że chyba odetchnie i nareszcie jakaś sprawiedliwość ją spotka…

– Momencik, proszę pani. Czy pani może mi powiedzieć, gdzie ta Kasia mieszka i jak brzmi jej nazwisko?

Słuchaliśmy w napięciu. Pani Pyszczewska na trzy sekundy zamilkła, po czym w jej głosie zabrzmiało lekkie zakłopotanie.

– Gdzie mieszka, to nie wiem, ona się tak jakby wyprowadziła trochę, a co do nazwiska, proszę bardzo. Kasia nazywa się Piaskowska. Ona u jakiejś osoby zamieszkała, mnie się wydaje, że to jej nauczycielka, wyjechała podobno i Kasia mieszkaniem się opiekuje, wcale jej się nie dziwię. Ale ona często na Willowej bywa, to jak to, jeszcze nie przyszła…?

– Pani zeznania są bardzo istotne – przerwał znów Henio z rumieńcem podniecenia na twarzy. – Osobiście, ma pani zupełną słuszność, że tak będzie lepiej, czy pani może jutro rano…

Pani Pyszczewska zgodziła się na wszystko. Z wyraźną niechęcią zakończyła rozmowę, gotowa kontynuować zeznania w dowolnym miejscu, natychmiast albo o szóstej rano. Henio odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko.

– No to już wiemy. Jednak ta nauczycielka. Graniczna cztery, mam telefon i będziemy do niej dzwonić na okrągło. Nikogo tam nie ma w domu, ale to w dzień, nie próbowało się dotychczas w nocy albo na przykład o piątej rano. A ona może późno wraca. Człowieka nie postawię, bo personelu brakuje, chyba że dzielnicowy popatrzy… Jeżeli w najbliższym czasie w domu się nie pojawi i na Willową nie przyjdzie, nie ma siły, uciekła znaczy i podejrzenia się potwierdzą. A Rajczyka załatwimy swoją drogą…

– To była wstrętna baba, panie inspektorze, chociaż świętej pamięci, ale powiem. Chciwa, skąpa i taka jakaś… jadowita. Przyznam, owszem, pożyczyła mi pieniądze, to już dawno było, a ja wtedy gwałtownie potrzebowałam do interesu, żadna tajemnica, kosmetyczną firmę rozwijałam, proszę bardzo, do tej pory idzie doskonale, odpukać, coraz lepiej, i procent jej obiecałam. Nie lichwa, znaczy owszem, lichwa to była okropna, ale nazywało się, że ona do spółki weszła. I dochód będzie miała. No i miała, że daj Boże każdemu, ostatnia rata mi jeszcze została i z tą ratą właśnie wczoraj przyszłam. Inflacja nie szkodziła, bo ja się z nią liczyłam w dolarach. Raz się spóźniłam jeden dzień, na grypę wtedy leżałam, i już alarm, przyleciała jak taka harpia, już mi komornika chciała nasyłać, bo to legalnie było załatwione, na papierze, awanturę mi zrobiła, z gorączką się podniosłam, żeby jej tę gębę zatkać, nienasyconą. To dziecko nieszczęsne wzięła, myśli pan, że dobrowolnie, z dobrego serca? Akurat. Serce to u niej siedziało w kieszeni. Ona, ta dziewczynka, majątek miała po rodzicach i babce, bo to kiedyś bogata rodzina była, zabrała ten majątek, w dolarach, w złocie, w biżuterii, a dziecko jak ostatnia nędza chodziło i byle ochłapy jadło. Aż jej to w końcu powiedziałam, może i zbuntowałam ją trochę, ale tak miała tego dosyć, że się wyniosła jak stała. Nic nie wzięła z domu, chociaż więcej niż połowa była jej własna, ale teraz, daj Boże, wszystko odziedziczy. Ja sama zaświadczę, jak będzie trzeba. Oni dom mieli przed wojną w Konstancinie i jeszcze taką willę w Rybienku, z ogrodem, ja tę rodzinę znałam od urodzenia, bo moi dziadkowie u nich służyli, no, potem się to zmieniło, ale znajomość została. I to wszystko byli porządni ludzie, dobrzy, tacy życzliwi, z sercem, i tylko ta jedna megiera się wyrodziła. To nie ciotka żadna, to babka, znaczy rodzona babka tej Kasi to była jej siostra…

Ten Rajczyk…? A jakże, wiem, kto to taki. Aferzysta. Taki skryty hochsztapler. Do niej przychodził, bo też wiedział o pieniądzach i wedle mojego zdania, chciał z niej co wyciągnąć. Może ukraść zwyczajnie. A ona go przyjmowała, bo ją mamił dziadkiem, o tym dziadku coś wiedział, a dziadek podobno miał swoje siupy, no nie, wiem z pewnością, że miał, i tak prawdę mówiąc, z majątkiem coś nakręcił Zaraz po wojnie to oni prawie w nędzy byli, a dlaczego. A dlatego, że dziadek w ziemskim banku chował. Jako dziecko słyszałam, więc tak szczegółowo nie wiem, ale podobno wszystkie pieniądze z banków poodbierał i pochował gdzie popadło, tuż przed samą wojną, a możliwe, że już bomby leciały, a on majątek zabezpieczał. No i ten Rajczyk powiadał, że znał tego, co skrytki różne murował i spróbuje się jeszcze wywiedzieć, gdzie dziadek co wetknął, bo nie wszystko znaleźli. Nieprawda. Dziadka majątek wydobyli, nie, źle mówię, nie dziadek chował, tylko pradziadek…

No dobrze, niech będzie po kolei. Więc pradziadek, ile mógł mieć…? Z pięćdziesiąt parę, może sześćdziesiąt lat, te wille i domy na syna przepisał, a resztę, mówię, pochował. Nikt nie wiedział gdzie, syn też nie biedny, dobrze zarabiał, więc się nie czepiał i żonę miał z dobrej rodziny. Ta żona to właśnie była babka rodzona Kasi i siostra tej Najmowej. No i po wojnie, pradziadek jeszcze żył, ale sklerozy dostał, jakoś to tak piorunem poszło, że w rok jeden wszystko pozapominał. Z trudem z niego coś tam wydobyli, z tego jego głupiego gadania, no i odzyskali majątek, chociaż może i rzeczywiście niecały, a ta reszta przepadła. Dziadkowie Kasi jedną córkę mieli, wyszła za mąż, mąż był obrotny, z wykształceniem, a do tego też mu coś po rodzicach zostało, chociaż już nie żyli, cała rodzina zginęła przez wojnę. Dziadek Kasi też umarł, babka sama została, więc z nią zamieszkali, wielkie mieszkanie to było, bardzo piękne, na Filtrowej, ledwo parę lat, bo razem zginęli w katastrofie samochodowej. Ci rodzice Kasi. Babka na serce była chora, tej swojej siostrze dziecko i wszystko przekazała i też umarła. I w ten sposób, jakby się jeszcze co po pradziadku znalazło, to Najmowej nic do tego, Kasia w prostej linii dziedziczy, bo pradziadek po dziadku, a nie po babce. Czyli dziadek, syn tego pradziadka, to był tylko Najmowej szwagier, a nie żadna rodzina. No i Rajczyk o tym pradziadku właśnie gadał, a Najmowa z chciwości ciągle się spodziewała, że jeszcze co odnajdzie. Teraz już widać, o co mu chodziło, a skąd, pojęcia nie miałam, że tam skarb zamurowany, ale już wcześniej wiedziałam, przez różne znajome osoby, że on takich rzeczy szuka. A co, myśli pan, że to głupota? Nic podobnego, po starych domach do dziś dnia różne takie rzeczy leżą, po meblach nawet czasem, a tego Rajczyka jakiś krewny, wuj może, był murarzem, nie byle jakim, tylko fachowcem i wiem, że przed śmiercią opowiadał, jakie to skrytki robił. Tylko nie mówił gdzie, ale możliwe, że Rajczyk coś od niego wyciągnął. Z jakimś drugim tak szukają, spółkę założyli. Zbir jeden. Ja to powiem panu, że chyba nawet bałam się go trochę, widać jakoś było, że do wszystkiego zdolny…

O Boże, te grzyby…! No dobrze, powiem, bo i tak na jaw wyjdzie, ale przecież w życiu do głowy by mi nie przyszło…! Że Rajczyk, tak, ale że ona…? Ja się dobrowolnie przyznaję, przez tę pożyczkę ona na mnie różne rzeczy wymuszała, bo wedle papierów mogła ode mnie zażądać całego zwrotu, kiedy by chciała. Nóż taki nade mną wisiał, nie chciała inaczej pożyczyć, tylko tak. No i kazała mi zbierać grzyby, muchomory. Wcale się nie dziwiłam, co się miałam dziwić, skąpa była do obłąkaństwa, aby pieniędzy nie wydać, więc tym sposobem muchy truła. Tam czasem od bazaru, od śmietnika, rzeczywiście przylatują, a ona z tych muchomorów trutkę robiła i muszę powiedzieć, że dobrą. Muchy zdychały od tego w minutę. I te muchomory teraz też ja jej przyniosłam, nie, nie ostatnio, miesiąc temu. Ona je gotowała i na długo starczało. Muchomory wszędzie rosną, ale to powiem panu, że zawsze schowane w torbie przynosiłam i tak ukradkiem zbierałam, kryłam się, żeby mnie ludzie za wariatkę nie wzięli. Muchomory baba zbiera, głupia chyba… Ale na wszystkie świętości przysięgam, przez myśl mi nie przeszło, że ona człowieka struje!

Co…? Nie, szczegółów nie znam. A owszem, mogę powiedzieć, od jednego takiego konwojenta się dowiedziałam, raz, przez przypadek. Towar wyładowywał, ten Rajczyk przechodził, ukłonił mi się, konwojent akurat spojrzał, dziwne znajomości pani Krysia posiada, powiada do mnie, no i dalej, że go zna, a potem o tej spółce i o tych poszukiwaniach. Nie wiem, skąd wiedział. Jędruś mu na imię, a nazwisko… Zaraz, ja przecież znam nazwiska, jak mu tam, coś od lipy… Lipek…? Nie, już wiem, Lipieniec! Lipieniec Andrzej, konwojent, proszę bardzo, niech go pan pyta, on w tych mętach ma znajomości, chociaż sam, muszę powiedzieć, że nawet uczciwy. Nie, adresu nie znam, ale to przez kadry można znaleźć, no, kadry nie kadry, gdzieś to chyba mają zapisane w tym całym transporcie. Może i niedokładnie trochę panu to wszystko mówię, ale ja się swoimi sprawami zajmowałam, a nie Rajczyka, i tylko tak mi w ucho wpadło. A o tych majątkach po pradziadku też piąte przez dziesiąte, tyle że, jak mówię, rodzinę znałam, a tej Kasi było mi żal…

Dobrze, sprecyzuję i uściślę. Rodzinę znałam, nazwiska zaraz mogę podać. I przed sądem zaświadczę, bo to wiem, już dorosła byłam, że za pieniądze siostry nieboszczka Najmowa mieszkanie wykupiła, a tamto, po siostrze, sprzedała, chociaż Bogiem a prawdą, do Kasi należało. Kto jeszcze może zaświadczyć…? A skąd ja mam to wiedzieć, nie, zaraz, Kasi babka przyjaciółkę miała, sama o niej Kasi powiedziałam, zapomniałam, jak się nazywa, ale obok niej na Filtrowej mieszkała, drzwi w drzwi. Ona chyba nawet jakiś papier posiada, spis może, tego wszystkiego co do Kasi należało, tak mi chodzi po głowie, ale pewna nie jestem. Jeśli żyje, też zaświadczy. A kto więcej, to już nie wiem, to dawno było, prawie dwadzieścia lat, a, jeszcze adwokat był jeden. Kasi babka z nim różne rzeczy załatwiała, może testament zostawiła, zaraz, jak on się nazywał… Grabiński chyba. Nic więcej nie wiem, ale to przecież panowie każdego znajdą jak potrzeba, to może i adwokata…

Całym gadaniem pani Krysi Henio poczuł się ogłuszony doszczętnie. Nagrał ją na szczęście, więc mógł spokojnie przesłuchiwać taśmę i wydłubywać z niej to, co miało jakiś sens. Coraz bardziej ugruntowywało się w nim przekonanie, że żywego sprawcy zbrodni nie znajdzie, denat i denatka usunęli się z tego padołu wzajemnie, bez wątpienia jednakże istniał w tym wszystkim jakiś udział biednej Kasi. Zarazem tajemnicza działalność Rajczyka nasuwała podejrzenia dodatkowe, bo niby dlaczego nie miał się tam wplątać jakiś jego umówiony wspólnik, który rąbnął złoto. Jacuś od początku miał rację, pudełko wypełnione było porządnie, a mieściło się w nim przeszło tysiąc monet. Należało ustalić właściciela tego skarbu, w pierwszej zaś kolejności należało dopaść upiornej siostrzenicy, która z całą pewnością istniała, tylko pytanie, gdzie.

W dodatku wyraźnie było widoczne, że śmierć ciotki przyniosła jej korzyść ogromną, i to co najmniej dwustronną. Przestała być gnębiona. Dwie sztuki świadków wystarczą, żeby ustalić jej stan posiadania, była tam, Jacuś ją wyodrębnił, co prawda była nieco wcześniej, ale może grunt przygotowywała, z drugiej znów strony nie ona gotowała tego muchomora i nie ona ostatnia trzymała młotek. Wspólnik Rajczyka… Może to imaginacje pani Krysi, ale sprawdzić należy, konwojenta złapać, Lipieniec Andrzej…

Skołowany kompletnie siedział Henio nad taśmą i trzymał się za głowę, kiedy zadzwonił sierżant dyżurny, zobowiązany do nawiązania kontaktu z poszukiwaną na drodze telefonicznej.

– Podejrzana Piaskowska jest w domu – oznajmił. – Podniosła słuchawkę. Zgodnie z rozkazem, zrobiłem z tego pomyłkę.

Bez jednego słowa porzuciwszy wszystko, taśmę, panią Krysię, komendę i sierżanta, Henio poderwał się i runął na zewnątrz, dopadając pierwszego służbowego pojazdu, jaki mu się napatoczył. Kazał jechać na syrenie bez względu na konsekwencje…

Wieczorne wizyty u Janusza zaczynały już nam wszystkim wchodzić w nałóg, żeby zaś Henia do nich zachęcić, przystąpiłam do przyrządzania frymuśnych posiłków, zgodnie z uknutym wcześniej planem. Tym razem czekały avocados z krewetkami i duszone kurze nogi z makaronem i sałatką z pomidorów. W projekcie miałam pieczoną kaczkę z jabłkami, sałatkę z curry, parówki z boczkiem i wołowinę po pakistańsku.

– Zaczynam w tym węszyć aferę w szerszym zakresie – oznajmił Janusz, który wcale nie zrezygnował z prywatnego dochodzenia, ale prowadził je delikatnie i podstępnie. – Ten Rajczyk musiał dysponować jakimiś informacjami, a jego krewny nieboszczyk rzeczywiście wykonywał skrytki dla pradziadka. Zdaje się, że w grę wchodzi duża forsa. Już tam się trochę zorientowałem w tym towarzystwie i chyba znajdę informatora.

– Mnie interesuje sprzedaż mieszkania – oznajmiłam, macając kurze nogi widelcem. – Co za szczęście, że masz taką porządną kuchnię, u mnie jeden palnik nie działa. Co to za hopa z tym…?

– A proszę bardzo, mogę ci powiedzieć. Pośrednik…

W tym momencie wkroczył Henio w pląsach. Od razu było widać, że wykryło się coś nowego.

– Znalazła się – rzekł już w drzwiach dziwnym głosem. – Znalazła się, rany boskie…!

Z miejsca zrozumieliśmy, że dopadł podejrzanej siostrzenicy, i porzuciliśmy rozważania na wszelkie inne tematy. Został posadzony przy stole i rozpoczął relację. Rozpoczął ją od jąkania się i jakichś idiotycznych, urywanych uwag.

– No dobrze, powiem prawdę – zdecydował się mężnie po tych kilku pierwszych, kretyńskich zdaniach. – Ja też człowiek, chociaż policjant, i nigdzie nie jest powiedziane, że policjant musi być ślepy. To jest cholernie piękna dziewczyna i oko mi w jednej chwili zbielało. Jak Boga kocham, piękna wyjątkowo i trudności miałem, które udało mi się przełamać, za co cześć mi się należy i chwała, a nie jakieś tam głupowate chichoty.

Janusz zgodził się z nim skwapliwie i przez chwilę debatowaliśmy, co będzie lepsze, koniak czy szampan. Henio wybrał koniak. Relacja poszła mu składniej.

Kasia otworzyła drzwi bez żadnych pytań, ujrzała obcego faceta i popatrzyła pytająco, zdziwiona i odrobinę zaniepokojona. Henio z kolei otworzył usta, przebił się przez chwilową niemoc głosową, powstrzymał wybiegającą z serca propozycję spędzenia razem upojnego wieczoru, przedstawił się i grzecznie spytał, czy może liczyć na chwilę rozmowy. Kasia udzieliła zezwolenia i zaprosiła go do środka. Otumaniony widokiem Henio rąbnął z miejsca:

– Kiedy pani była ostatni raz u swojej ciotki?

Kasia zaniepokoiła się wyraźniej.

– Niedawno. Trzy dni temu. Miałam iść jutro. Przepraszam pana, ale czy coś się stało?

– Dlaczego… – zaczął Henio odruchowo i ugryzł się w język, uświadamiając sobie idiotyzm pytania, jakie zamierzał zadać: dlaczego miało się coś stać. Nie przychodzi z nagła do człowieka policja i nie pyta o wizyty u krewnych, jeżeli nie stało się kompletnie nic.

– Tak – powiedział. – Stało się. Nie rozmawiała pani z nią przez telefon?

– Nie. Nie dzwoniła. Ja też nie, nie było powodu.

Patrzyła tymi oczami jak błękitne gwiazdy tak, że Henio miał do wyboru, odwrócić się ryłem, albo powiedzieć prawdę. Odwrócić się tyłem nie miał siły, wybrał zatem to drugie.

– Pani ciotka nie żyje. Została zamordowana. Teraz już nie tylko mógł, ale nawet powinien wpatrywać się w tę piękną twarz służbowo i od razu doznał dużej ulgi. Kasia na wstrząsającą wieść nie odezwała się ani słowem, stała jeszcze przez chwilę, patrząc już nie na Henia, ale gdzieś w przestrzeń przez niego, po czym powoli usiadła na tapczanie, splotła palce i zacisnęła dłonie. Henio zaniepokoił się nieco wywołanym wrażeniem.

– Dać pani może wody? Albo jakiegoś alkoholu? Ma pani coś takiego do picia? Przepraszam, jeśli byłem zbyt gwałtowny…

– Nie… – odparła Kasia trochę zdławionym głosem. – Ja… Teraz już nie… To nie jest…

Opanowała się nagle, odetchnęła głęboko, z determinacją uderzyła jedną pięścią o drugą.

– Nie będę udawać – rzekła gwałtownie. – Wcale nie jestem zrozpaczona. Nie kochałam jej, przeciwnie. Załatwię wszystko co trzeba, nareszcie ostatni raz, i wcale nie zamierzam płakać. Tyle że to tak nagle, nie spodziewałam się… no nie, to głupie, kto się spodziewa morderstwa! Ale myślałam, że ona będzie żyła jeszcze dwadzieścia lat i przez te dwadzieścia lat ja będę miała zatrute życie. Ogłuszył mnie pan wolnością.

W tym momencie Henio zdołał otrząsnąć się z pierwszego wrażenia i włączył magnetofon. Zarazem ostatecznie uwierzył, że nie ona zabiła ciotkę. Nie przyczyniła się także do tego zabicia i nie miała spółki z Rajczykiem. Gdyby w najmniejszym bodaj stopniu czuła się winna, zachowałaby jakiś umiar w zwierzeniach.

– Kiedy… – spytała Kasia. – Kiedy to się stało? I jak…?

Świadom, że taśma nagrywa wszystko jak leci bez żadnego wyboru, Henio odpowiedział pytaniem:

– Czy pani znała niejakiego Jarosława Rajczyka?

– Rajczyka? Znałam. Ale nawet nie wiedziałam, że ma na imię Jarosław. Widziałam go kilka razy, kiedy jeszcze tam mieszkałam, później już nie. No, raz… To był znajomy mojej ciotki. A co…?

– Nic. On też nie żyje.

Kasia zamilkła i tylko patrzyła z wielkim znakiem zapytania w oczach. Henio w bardzo skąpych słowach poinformował ją o sytuacji, jaką zastali w mieszkaniu na Willowej, starannie unikając wyjawienia sposobu zejścia z tego świata obojga denatów. Ciotka mogła zostać uduszona, zastrzelona, otruta i obowiązkiem jego było sprawdzenie, czy siostrzenica nie zdradzi się, że wie. Kasia wysłuchała spokojnie, po czym poprosiła, żeby kontynuować przesłuchanie. Powie wszystko, co może dopomóc w rozwikłaniu sprawy.

Henio zaczął od muchomorów.

– O Boże drogi! – odparła na to, nagle ujawniając przygnębienie. – Czy te koszmarne muchomory miały z tym jakiś związek…? Nie, ja rozumiem, już mówię. Jak sięgam pamięcią, od lat, gotowała je i robiła z nimi jakieś eksperymenty, później, nie tak dawno, zrozumiałam, że starała się o największe stężenie toksyn. Skuteczne to było nie tylko na muchy, karaluchy także wytruła, nie do uwierzenia, jaka to silna trucizna. Raz próbowała otruć kota, taki dachowiec, nieszkodliwy, ze strychu, dała mu to w mleku… ściśle biorąc, mnie kazała. Nie wiedziałam, że to z muchomorem, zaniosłam na strych, zdziwiona byłam okropnie, bo ona nie karmiła zwierząt, ale kot na szczęście chyba zgadł, bo nie chciał pić. Nie uwierzyła mi, sama poszła, wołała go, ale takim głosem, że powinien był uciec na koniec świata. i uciekł. Więc z kotem jej się nie udało, wylała to mleko do sedesu, miskę szorowała mydłem i wrzątkiem, wtedy zrozumiałam, że było zatrute i przeżyłam ciężkie chwile. Lubię zwierzęta…

– Jak to się stało, że żadna z pań nie zatruła się przypadkiem?

Kasia spojrzała na niego jakoś dziwnie.

– Ona przecież wiedziała, co robi. Była bardzo ostrożna. A mnie nie było wolno niczego jeść ani pić samej, bez niej. Wszystko było przede mną zamknięte. Nie ośmieliłabym się. Zdarzało mi się czasem napić wody z kranu, ale nic poza tym.

– Pan Rajczyk rozkuł ścianę i wydobył z niej kasetkę ze złotem. Co pani o tym wie?

Kasia okazała normalne zainteresowanie.

– Więc jednak…! Pojęcia nie mam… Nie, nie tak. Coś wiem na ten temat, oczywiście, ale to są rzeczy podsłuchane, a w ostatnich czasach trochę mi opowiadała pani Krysia, to jest pani Pyszczewska, z tym że mnie się to wydaje bardzo mętne. Podobno istniały jakieś zamurowane rzeczy po moim pradziadku, nikt nie wiedział gdzie i ten Rajczyk ich szukał. Miałam wrażenie, że jest czymś w rodzaju wspólnika mojej ciotki, a może konkurenta. Nie dam głowy, czy tego czegoś w ścianie nie zamurowała dawno temu sama ciotka, albo jej mąż, jeszcze za życia. Pani Pyszczewska twierdzi, że ciotka miała majątek, w dodatku ten majątek miał należeć do mnie, ale nie bardzo w to wierzę. Nigdy żadnego majątku nie widziałam, a żyłyśmy wręcz ubogo.

– To teraz go pani zobaczy – obiecał Henio bez zastanowienia. – Mieszkanie zostało przeszukane i znaleźliśmy dość dużo. Możliwe, że wszystko należy do pani, na razie pozostaje w depozycie. Zniknęło tylko to złoto ze ściany i przykro mi bardzo, ale to mieszkanie pani tutaj też musimy przeszukać. W dodatku zaraz.

Kasia wcale nie próbowała ukryć żywego niepokoju.

– Ale to nie jest moje mieszkanie! Boże drogi… To jest mieszkanie mojej nauczycielki, ona mi je zostawiła na czas wyjazdu z pełnym zaufaniem! Ja rozumiem, że bez tego się pewnie nie obejdzie, ale czy przeszukanie może się odbyć jakoś tak… taktownie? Tu są jej rzeczy…

Henio chciał się wreszcie odczepić od rozmaitych niepewności. Przyobiecał takt i subtelność i przez telefon wezwał pomoc. Dalszy ciąg rozmowy odbywał się przy akompaniamencie dodatkowych dźwięków.

– To jeszcze niech mi pani powie, kiedy i w jakim celu zrobiła pani ten ostatni bałagan u ciotki. Bo że pani go zrobiła, to wiemy. Czego pani szukała?

– Tego – odparła Kasia bez sekundy wahania i wskazała leżące na stoliku cztery stare albumy do zdjęć. – Ostatnim razem, za ostatnią wizytą, jak tam poszłam trzy dni temu, ona była bardzo nieprzyjemna i powiedziała, że to spali. Albo zniszczy jakoś inaczej, ale zniszczy. I wtedy już się zdenerwowałam. Te albumy należą do mnie. Tam są zdjęcia moich rodziców, mojej rodziny, mam do nich prawo. Nigdy mi ich nie tylko nie chciała dać, ale nawet pokazać, a o ich istnieniu dowiedziałam się w ogóle dawno temu od pani Krysi. No i wreszcie się zdenerwowałam i poszukałam ich, może rzeczywiście nieco gwałtownie… Ale znalazłam. Zabrałam i uciekłam.

– A ciotka nie protestowała?

– Jeszcze jak! Stała mi nad głową, awanturowała się, wyrywała z rąk różne rzeczy…

Zawahała się na moment.

– No dobrze, powiem. Zaszantażowałam ją.

– Jak? – zainteresował się Henio chciwie.

– Rozpaczliwie. Przypomniało mi się to gadanie pani Krysi, pojęcia nie miałam, ile było w nim prawdy, ale krzyknęłam nagle, że wiem o tych pieniądzach, przeznaczonych na moje utrzymanie, i jeśli nie dostanę zdjęć, zażądam od niej wyliczenia finansowego, bo już jestem pełnoletnia. I właściwie w tym momencie uwierzyłam, że jakieś pieniądze musiały istnieć, bo zamilkła jak nożem uciął. Odczepiła się ode mnie. Nie pomogła szukać, nie dała mi ich dobrowolnie, ale już nie przeszkadzała, za to musiałam jej przysiąc, że jeśli zabiorę albumy, żadnego wyliczenia nigdy w życiu żądać nie będę. Proszę bardzo, przysięgłam. W nosie mam jej pieniądze. Chciałam zobaczyć twarz mojej matki…!

– I powiem wam, że ta matka była równie piękna jak córka – opowiadał dalej Henio nad kurzą nogą w krótkim sosie. – Prześliczna kobieta. I trzeba ją było widzieć w tym momencie, tę córkę mam na myśli, w stu procentach wierzę, że właśnie o te zdjęcia jej chodziło. Mogła ciotkę zabić dla tych zdjęć, owszem, ale musiałoby to nastąpić poprzedniego dnia. Święcie wierzę, że dla niej to była obsesja, te zdjęcia, wszystko odda, byle je dostać. No i, we własnym przekonaniu, oddała…

– Tam chyba powinna była iść jakaś facetka – rzekł Janusz sceptycznie. – Za ładna ta dziewczyna, otumaniło cię nieźle.

– Mnóstwo było, babki, dziadkowie, ojciec, ślubne – ciągnął Henio w rozpędzie. – Ze wszystkich wynika, że rodzina rzeczywiście biedy nie cierpiała. Przedwojenne jeszcze, własne wille, to widać, przyjęcie na tarasie, we drzwiach pokojówka z tacą i tak dalej. Nie ma przepisu, że ładna dziewczyna nie może być niewinna!

– No dobrze, poszlaki takie nędzne, że można im dać spokój – zgodził się Janusz. – Niemniej na nosa czuję, że jakaś afera tu się kręci dookoła forsy. W tej konkretnej sprawie sprawcy nie ma, bo nie żyje, kradzież mocno problematyczna, bo brakuje poszkodowanego…

– A ta Kasia?

– A skąd wiesz, czy to jej? Może mienie porzucone. Znalazca mienia porzuconego żadnej karze nie podlega. Czepiać się może skarb państwa, ale to też wymaga dochodzenia i nie twoja działka.

– Chcesz powiedzieć, że nie ma sprawy?

– Tak wygląda. Pozornie. Jedyne elementy wątpliwe to te otwarte drzwi i zniknięcie złota. Gdyby chociaż znalazło się u tej Kasi…

– Ale się nie znalazło. Nic tam w ogóle nie było podejrzanego.

– Zatem jest to coś takiego, że ja bym nie popuścił. Nawet wbrew prokuraturze…

– Nie tracę nadziei, że jeszcze ktoś kogoś zabije – powiedział Henio gniewnie. – Wtedy zostanie w naszych kompetencjach. W każdym razie dziewczynie to mieszkanie zamierzam udostępnić, klucze oddać i zobaczymy, co zrobi…

– Janusz coś wie o sprzedaży – wtrąciłam się znienacka. – Zaczął mówić, jak pan przyszedł. Doznałam wrażenia, że był u pośrednika.

Henio urwał. Popatrzył pytająco.

– A byłem, byłem – przyznał się Janusz. – Denerwuje mnie to wszystko razem i będę się upierał przy wyjaśnieniu okoliczności ubocznych…

– Daj ci Boże zdrowie – rzekł Henio uroczyście. – I nie cykaj mi tu, tylko mów od razu.

– Zgłosiła się przez telefon…

– Która?

– Denatka. Pośrednik był u niej, już prawie pół roku temu. Oznajmiła, że chce sprzedać, bo się przenosi na starość do siostrzenicy…

– Co?

– Do siostrzenicy.

– Cholera. Ty sobie zdajesz sprawę, że motyw wręcz wymarzony…?

– To nie musiała być prawda. Tak powiedziała. Pośrednik nosem kręcił, bo lokal w ruinie, ale twierdziła, że będzie remontować. Kłóciła się o cenę. W końcu pośrednictwo przyjął, nic go nie obchodziło, gdzie ona będzie mieszkać i jakie ma zamiary, sprawdził tylko dokumenty, prawo własności i tak dalej. Dał ten adres dwóm osobom, owe osoby tam były, oglądały, po czym jedna zrobiła awanturę za nasyłanie na wariatkę, więc już nikomu nie dawał. Dopiero Joannie, bo się upierała przy lokalizacji.

Henio zastanawiał się chwilę.

– Ja bym pogadał z tym od awantury.

– Ja też. Już się nawet umówiłem na jutrzejszy wieczór. Dziwaczna sprawa, którą powinno się wyjaśnić.

– I bardzo jestem za, bo z tym już na pewno nie mogłam mieć nic wspólnego – powiedziałam zgryźliwie. – Tyran się odczepi. A, właśnie…!

Nagle przypomniałam sobie, co zamierzałam Heniowi powiedzieć. O strychu. O moich ewentualnych machinacjach z ukradzionym złotem.

– Odczepcie się na chwilę od Kasi – zażądałam. – Złoto jest ciężkie, bez względu na to kto je nosi. Wymyśliłam metodę ja, mógł wymyślić kto inny. Nie chowałam po znajomych, tylko znacznie bliżej.

Opisałam procedurę i wyjaśniłam Heniowi, dlaczego musiał mnie oglądać z uwagą, kiedy szedł do Joli. Zainteresował się średnio, przeszukiwanie strychu w chwili obecnej trochę straciło sens, chociaż kto wie…? Jeśli, mimo wszystko, nie ja wyniosłam łup, tylko uczynił to inny złodziej, który posłużył się tym samym sposobem, ten inny złodziej, przypuśćmy, nie znalazł później okazji, żeby zdobycz odzyskać…

– Dobra, to w swojej kolejności – zadecydował Henio. – Jutro może. Cholera, jakiś taki ten wątek wydaje się uboczny, ale…

– Ale może właśnie uboczny wątek okaże się najważniejszy – przerwał mu Janusz. – W porządku, pośrednika ci załatwimy, mam na myśli tego awanturniczego klienta, a dalej rób, jak uważasz…

Nakłamałam mu potwornie…

No nie, nie wszystko było łgarstwem. Przyznałam się do poprzedniej wizyty, nie ukrywałam stosunku do ciotki, nie udawałam rozpaczy… Zaskoczenie, tak, zaskoczenie symulować musiałam, ale już sama jego wizyta była zaskoczeniem, łatwo mi przyszło.

Kiedy powiedział o tym odnalezionym majątku, wszystko mi w środku zdrętwiało, ale tego chyba nie zauważył. Inne okoliczności jakoś zabiły sprawę, chyba pomogła mi bezwiednie pani Krysia… Nie czepiał się kwestii nazwiska, zresztą słusznie, jako dziecko nie miałam nic do gadania i nie ja wprowadziłam zamieszanie… Przyznałam się do zabrania dokumentów, tak, w chwili wyprowadzania się wzięłam wszystkie, bo to było jedyne, co należało do mnie i dokonałam przecież sprostowania, może dziwnie, ale jednak… Nie przyznałam się, że dorobiłam klucz bez jej wiedzy, nikt nie wiedział, że mam ten klucz, ukrywałam to i ukryłam teraz przed nim. Nie wiem, jakim cudem temat w ogóle nie wyszedł, nie pytał o to, widocznie do głowy mu nie przyszło… Nie powiedziałam o tej ostatniej podsłuchanej rozmowie, chociaż może powinnam, żeby im oszczędzić niepotrzebnych wątpliwości. Gdybym wcześniej wiedziała, że tyle zostało… Nonsens, i co by mi z tego przyszło? Nie dałaby nic, musiałabym chyba ukraść, bzdura, jakim sposobem…? I ten pomysł, koszmarny zupełnie, że ona tu ze mną zamieszka! Tu, u pani Jarzębskiej, byłaby chyba do tego zdolna, żeby mi się znienacka zwalić na głowę i dobrze wiedziała, że nie potrafię zareagować. Jak ją usunąć, przez policję…?

No; i Bartek. Nawet nie zdążyłam mu nic powiedzieć…

Chodził do wyższej klasy, maturę robił rok przede mną, rok stracił przez te rodzicielskie podróże, okazał się dwa lata starszy ode mnie. Kochałam się śmiertelnie w tym idiotycznym Piotrusiu, wydawał mi się taki piękny, włoski chłopiec, kędziorki granatowe, oczy jak czarne jeziora, twarz z obrazka, kocie ruchy, idiotka, równie dobrze można się było zakochać w gepardzie z ogrodu zoologicznego. Ukrywałam to z całej siły, a jednak się zorientował i zrobił ze mnie głupie dno. Co to za szczęście, że jednak się z nim nie przespałam, chociaż zasługa żadna, ciotce powinnam być wdzięczna, nie dała mi luzu. Nawet w tej ostatniej klasie. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że Bartek mnie zauważył, dostrzegłam go dopiero owego dnia, kiedy wyłam z głową na ławce w pustej klasie, rany kota, dziewczyno, powiedział, taka jak ty i płacze? O nic nie pytam, ale popatrz w lustro, masz ty w ogóle jakie lustro w domu? Miałam, oczywiście, cholerne warkoczyki przesłaniały mi widok, nie podobałam się sobie, trójkątna twarz i koszmarne, workowate rzęchy na grzbiecie, sprawiedliwie musiałam przyznać, że się nie dziwię Piotrusiowi. Bartek był piegowaty i dobry. Zwyczajnie dobry, jak człowiek. Rozśmieszył mnie w końcu i byłam mu wdzięczna za to ustawienie do pionu, ale nic poza tym, a on się nie czepiał.

Spotkałam go znowu w dwa lata później i sytuacja była odwrotna. To ja się czułam szczęśliwa, silna odzyskaną wolnością, nawet ładna i atrakcyjna, warkoczyki diabli wzięli, miałam już jakieś miejsce na świecie, a on narwał się na wielkie nadzieje. Siedział na ławce na przystanku autobusowym, cześć, powiedziałam i usiadłam obok. Chciałam mu podziękować za tamto podtrzymanie na duchu, pochwalić się, że wyszłam z impasu i nie zdążyłam. Bartek spojrzał, dobrze, że jesteś, powiedział, zupełnie jakbyśmy byli umówieni, nie wiedziałem, gdzie cię szukać, a chciałem, żebyś wiedziała. Kochałem się w tobie do obłędu dwa lata i wcale mi nie przeszło, teraz to wszystko jedno, ale dobrze, że ci to jeszcze mogę powiedzieć. I pamiętaj, że jesteś dziewczyną z przyszłością, a mnie możesz rzewnie wspominać Jezus Mario, zdenerwował mnie, jakieś to było takie coś, że za nic w świecie nie chciałam tego stracić, co jest grane, spytałam, niby dlaczego mam cię wspominać, siedzisz tu obok i zapraszam cię na cokolwiek, mam mieszkanie, napijemy się herbaty, wina, proszę bardzo, zapraszam cię na domowy obiad garmażeryjny, kupiłam pierogi z kapustą i podobno z pieczarkami, czasy są wstrząsające i możliwe, że jedna pieczarka w saganie pierogów się plącze. Może być sama kapusta, odparł na to, już przyjmuję zaproszenie, niby dlaczego człowiek nie ma przyjemnie spędzić ostatnich chwil życia…

Może i był to zestaw trochę dziwny, ale po tej niewoli u ciotki jadałam tak fanaberyjnie, jak się tylko dało. Te pierogi z kapustą, czerwone wino, do tego trochę faszerowanej kaczki i jajka na twardo z musztardą i ćwikłą. Bartek prezentował wisielczy humor. Nic nie ukrywał, proszę bardzo, mógł mi powiedzieć. Studia, trzeci rok, elektronika, jak każdy normalny człowiek poszedł na prace zlecone, oblatany już był w zawodzie, facet dał mu robotę, dwieście milionów zysku, perspektywy jak zorza polarna, Bartek robił własnym wkładem, za pożyczone, i właśnie wyszło szydło z worka. Hochsztapler i aferzysta, wiszący u ludzi na dwa miliardy, dał nogę i do widzenia. A Bartek musi zwracać, wszystko na słowo honoru, na zaufaniu oparte, żeby skonał tysiąc razy, osiemdziesięciu milionów nie urodzi. Honorowe wyjście ma jedno, nieboszczyk od zobowiązań jest zwolniony.

Miałam zaoszczędzonych sześć i dumna byłam z tego szaleńczo. Bartek, żeby już dobić sam siebie, wyjawił mi plany i zamiary. Miał pomysły, miał szansę ogromne, potrafiłam to ocenić, bo przy tych reklamach dużo się nauczyłam, ale co z tego, ludziom zaręczył, na bydlę niepoważne wychodzi i nie widzi wyjścia. Ścisnęło mnie w środku, te sześć milionów zaproponowałam mu od razu, a potem jakoś tak wyszło, że może jednak warto jeszcze trochę pożyć. Szarpaliśmy się obydwoje i dopiero w parę miesięcy później uświadomiłam sobie, ile on dla mnie znaczy.

Powiedziałam mu wszystko o pradziadku. Dokładnie znałam tylko te dwa adresy, Konstancin i Rybienko, pani Krysia mi je podała. Ale podobno coś jeszcze było, jakaś posiadłość w okolicy Szydłowca, diabli wiedzą gdzie, jakieś domy na Grochowie, Bartek z początku nie wierzył, a potem się zainteresował. Moje czy jego, z tym problemu nie było, gdyby istniało cokolwiek, gdyby udało się to odzyskać, kochana, powiedział, ja za kretyna robiłem tylko ten jeden raz, teraz jestem mądrzejszy, nóż mam na gardle, ale wierzyciele z rozumu nie są obrani, wolą poczekać i dostać swoje, niż oglądać moje padło. Kazał mi się wyłączyć i zaczął sprawdzać…

Czekałam na niego, gdzieś mi przepadł, od czterech dni ani słowa, a pieniądze już były, załatwiłam… Uprzedzał, że zniknie, bałam się iść do niego, mogli mnie śledzić, bo właściwie dlaczego nie, a teraz jeszcze to wszystko, gdyby mi chociaż, na litość boską, oddali klucze i pozwolili się zająć mieszkaniem…

I, o Boże wielki, wiedziałam przecież od tamtej chwili, że ten Rajczyk ją zabije…

Henio grzecznie poprosił, żebym przyszła do komendy i odwaliła oficjalne zeznania, Tyran czepia się już mniej, ale woli nie tracić mnie z oczu. Z tym od awantury byliśmy umówieni na wieczór, w ciągu dnia, proszę bardzo, mogłam wizytować rozmaite instytucje.

W drzwiach do jego pokoju minęłam się z wychodzącą dziewczyną. Spojrzałam na nią, ona na mnie, rozpoznałyśmy się obie. Szarpnęły mną dość gwałtownie okropne przeczucia, ale weszłam do środka spokojnie.

– Czy to była ta siostrzenica? – spytałam z zachłannym zainteresowaniem, na co mogłam sobie pozwolić. – Ta, która właśnie stąd wyszła?

– Tak – odparł Henio, zanim Tyran zdążył otworzyć usta. – No co, nie mówiłem…?

Jakim sposobem wzrok zwierzchnika nie położył go trupem na miejscu, pojąć nie byłam w stanie. Salwa z katiuszy byłaby chyba łagodniejsza.

– Zna ją pani? – spytał głosem prosto spod bieguna.

– Niech pan myśli logicznie – zaproponowałam zgryźliwie, bo wybuchło we mnie zdenerwowanie i jeszcze nie wiedziałam, co zełgać. – Gdybym ją znała, nie zadawałabym głupich pytań. Domyśliłam się. Rzeczywiście, prześliczna dziewczyna. Cieszę się z całej siły, że Janusz nie musi jej przesłuchiwać. Najmocniej przepraszam, chciałam powiedzieć major Borowicki.

Przysięgłabym, że Tyran powstrzymał zgrzytnięcie zębami. Zajął mnie służbowo bez odrobiny luzu, na wstępie przypomniawszy, że tu się pracuje. Henio siedział spokojnie i nie wydawał się zbytnio przejęty, widocznie na spojrzenia szefa zdążył się uodpornić.

Wyszłam z komendy z wielką ulgą i dopiero teraz mogłam poddać się wstrząsowi. Więc jednak! Ona to była z całą pewnością…

Dojechałam do domu nie wiadomo jakim sposobem, bo zaprzątnięta byłam wyłącznie świeżym problemem. To właśnie tę dziewczynę widziałam, wybiegającą z budynku przy Willowej, kiedy sterczałam przez chwilę na ulicy po penetracji strychu. Pod pachą miała tobołek. Wszystko jedno zresztą co miała i czy miała cokolwiek, istotne jest to, że tam była. Była, musiała wiedzieć, że coś się stało, te pieczęcie na drzwiach, niemożliwe, żeby się nie zainteresowała, może nawet dowiedziała się o zbrodni. Tymczasem z relacji Henia wynikało, że dopiero on ją o tym poinformował, swoją ostatnią wizytę ukryła. I co mam niby z tym fantem zrobić? Struła babę muchomorami…? Bzdura, ciotka dostała po głowie, otruty został Rajczyk, niech jej będzie na zdrowie… Ale może zamierzała otruć ciotkę i na Rajczyka padło… Mam ją wrobić? Co do ciotki, zdecydowanie byłam po stronie siostrzenicy, ale co do Rajczyka… Może to już pewna przesada? W dodatku ona mnie rozpoznała, w razie czego wyjdzie, że kryję mordercę, Tyran ucieszy się do szaleństwa…

Zdecydowałam się zaryzykować. Wchodząc na własne schody zdążyłam wymyślić, że owszem, rozpoznałam twarz dziewczyny, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ją widziałam. Zaćmienie takie, skleroza. Upadki umysłowe i zaniki pamięci jeszcze nie są karalne.

W ukryciu prawdy także przed moim własnym, prywatnym policjantem dopomógł ten od awantury. Umówił się z nami w Konstancinie, wyjaśniając, że pilnuje domu swojej siostry, która akurat wyjechała i wraca za tydzień. Możemy poczekać tydzień i umówić się w mieście, albo odbyć wycieczkę. Bez sekundy wahania wybraliśmy wycieczkę, co, bardzo szczęśliwie, zajęło także czas. Nie musiałam siedzieć i patrzeć mu w oczy.

Ten od awantury okazał się dość krewki, ale poza tym kulturalny i dobrze wychowany. Mieszkanie, razem z żoną, oglądali nie dla siebie, tylko dla syna. Z kontraktów wraca i gdzieś będzie musiał się podziać z całą rodziną, synowa i dwoje dzieci, zanim sobie coś wybuduje, na tej Willowej jest duży metraż, więc poszli popatrzeć. Pośrednik chyba oszalał, żeby ludzi na coś takiego napuszczać. Brudno tam było potwornie, śmierdziało mówiąc wprost, mieszkanie rzeczywiście duże, ale zapuszczone przerażająco. Na zapuszczenie jeszcze można zaradzić i nie w tym rzecz. Koszmarna baba tam była, nienormalna zapewne, bo wymyśliła sobie cenę jak za apartament w królewskim pałacu. W dodatku stawiała warunki nie do przyjęcia, mieszkanie sprzeda, pieniądze dostanie, po czym dopiero przeprowadzi remont, a wyniesie się i odda lokal nabywcom dopiero, jak wszystko będzie zrobione. Może to trwać i dwa lata na przykład, trzeba upaść na głowę, żeby się zgodzić. Proponowała także drugi wariant, sprzedaż mieszkania bez służbówki przy kuchni, nabywcy zamieszkają w całości, a ona zostanie w tej służbówce, wynajmie ją od nich. Również pomysł obłąkany. Ale chyba jej o to właśnie chodziło, bo przy alternatywie z wynajęciem służbówki mocno obniżała cenę Straszna jakaś megiera, awanturnicza i agresywna, bardzo antypatyczna, wyszli od niej oburzeni i zdenerwowani w najwyższym stopniu. Pośrednik powinien sprawdzać, z kim ma do czynienia i nie narażać ludzi na głupie stresy.

Zgodziliśmy się z nim w pełni i opuściliśmy willę siostry.

– Nie do uwierzenia, żeby wykombinowała tę kretyńską transakcję wyłącznie z chciwości – powiedziałam, ruszając. – Mam podejrzenia, a ty?

– Też. Ty masz jakie?

– Siostrzenica. Tam trwała wojna między nimi. Chciała jej zrobić na złość, ciocia siostrzenicy mam na myśli, i odebrać możliwości zamieszkania. U tej nauczycielki dziewczyna mieszka czasowo, facetka wróci i cześć. No i ciocia czyniła starania, żeby musiała zamieszkać z nią w służbówce, albo pod mostem. Co ty na to?

– Popieram. Nie wykluczam oczywiście czystej pazerności na forsę, chociaż po diabła jej ta forsa, pojęcia nie mam…

– Siedzieć na niej.

– Możliwe. Może w ogóle zwyczajne wariactwo. Może złośliwość, dokuczyć komu popadnie, w tym takiemu Rajczykowi. Może orientowała się, że on tam chce dłubać w ścianie, może wiedziała o zamurowanym złocie, może zamierzała je sama wydobyć, a on niech się potem kotłuje z nowymi lokatorami…

– Mam obawy, że tego, co się dzieje w umyśle paranoiczki, odgadnąć nie zdołamy – powiedziałam smętnie i zwolniłam obok weterynarza. – Popatrz, to jest ten narzeczony psicy moich dzieci. Spójrz, jaki piękny! Co za szkoda, że ona nie może mieć szczeniaków, nie odżałuję!

W ogrodzie przy budynku siedział wielki owczarek alzacki. Widać go było za siatką. Siedział tyłem do ogrodzenia i bez drgnięcia patrzył na dom. Wewnątrz się świeciło.

– To mieszkanie czy klinika? – zainteresował się Janusz.

– Klinika. Chociaż może raczej przychodnia. Mieszkają gdzie indziej.

– Chyba jakiś nagły wypadek, skoro w środku się świeci. O tej porze…?

– Pies nic nie mówi, ale jest pełen napięcia, widać po nim. Pewnie rzeczywiście coś tam robią z chorym zwierzęciem, może z suką. To chyba przyzwoity człowiek, ten weterynarz, skoro przyjechał specjalnie późnym wieczorem…

Zaćmienie umysłowe, które zamierzałam symulować, spadło na mnie rzeczywiście i w dodatku zaraziło Janusza. Obejrzał się wprawdzie do tyłu, kiedy się oddalałam, i pojawiło się w nim jakieś wahanie, ale na tym poprzestał. Przypomniałam to sobie zaraz nazajutrz i pomyślałam, że instynkt mają nie tylko zwierzęta. Także policjanci…

– No i wykrakałeś – powiadomił nas Henio wieczorem, ujawniając uczucia mieszane. – Nie, to ja wykrakałem. Mamy nowe zwłoki.

Pies weterynarza o wschodzie słońca podjął męską decyzję i zaczął wyć. Wył na zewnątrz i rozchodziło się szeroko. Konstancin to nie jest osiedle fabryczne i przed szóstą rano ludzie jeszcze spali. Wycie ich obudziło i najbliższy sąsiad wreszcie nie wytrzymał. Wyszedł w piżamie i zbliżył się do siatki.

– O co ci chodzi, cholero – powiedział z gniewem. – Czego wyjesz, zamknij pysk! Co cię napadło, lepsza twoja mać?!

Pies uparcie odwalał swoją robotę. Sąsiad oprzytomniał i rozejrzał się z uwagą. Brama weterynarza była otwarta, skorzystał z niej, wszedł na podwórko i z daleka ujrzał otwarte drzwi do budynku. Zaniepokoił się, także zaciekawił, podszedł i zajrzał do środka. I od razu okazało się, że pies miał rację.

Człowiek z kompletnie rozbitą głową leżał w przedsionku. Uwierzywszy psu, sąsiad go nawet nie macał, był pewien, że nie żyje. Zawrócił do telefonu.

Do Henia sprawa dotarła dość szybko, bo ktoś miał właściwe skojarzenia. Słowa „denat na gruzie” brzmiały jak hasło. Konstancińska policja weszła ostrożnie i postarała się niczego nie zadeptać, a wezwanego właściciela obiektu w ogóle nie wpuszczono do środka.

Wnętrze lecznicy przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Zerwana podłoga, rozkute ściany, poprzewracane meble i ogromny stos rozmaitych medykamentów, tworzyły pejzaż, po przejściu trąby powietrznej. W pierwszej kolejności usunięto zwłoki, bo zagradzały drogę, w drugiej zabezpieczono wszelkie ślady, w trzeciej zaś weterynarz sprawdził swój stan posiadania. Z niebotycznym zdumieniem stwierdził, że nic nie zginęło.

Dla Henia sprawa była jasna, znów ktoś szukał zamurowanego mienia. Dom był przedwojenny, zamieniony w lecznicę kilkanaście lat temu, a należał niegdyś właśnie do owego mitycznego pradziadka, który ukrywał wszystko wszędzie. Powinniśmy byli o tym pamiętać. Denat niewątpliwie uczestniczył w poszukiwaniach, ślady prac niszczycielskich miał na sobie, zabity zaś został w chwili opuszczania nieruchomości. Zabójca szedł za nim, walnął go w głowę cegłą i zostawił tam, gdzie padł.

– A taką miałem cholerną ochotę zajrzeć tam wczoraj! – warczał Janusz z irytacją. – Jak kretyn postąpiłem, bydlę pozbawione rozumu, ale ogłupiła mnie ta stara wariatka, po co ja w ogóle się nad nią zastanawiałem! To światło mnie korciło, niby nic, a jednak. Okazuje się, że należało sprawdzić, złapałoby się ich na gorącym uczynku i może by ten facet był żywy. Kto to jest?

– Jakiś Stanisław Burcza. Z zawodu bibliotekarz. Tamten Rajczyk leżał na złocie, a ten na papierze. Kawałek podartej notatki o właścicielach nieruchomości, chyba z akt hipotecznych. Z czego wynika, że szukają systematycznie i cholera wie, ilu ich jest, ale było co najmniej trzech. Może został jeden, samotna sierotka, bardzo bogata…

– Heniu, ty bredzisz?

– Nie, jakieś nitki – odparł Henio i wyciągnął sobie z zębów długie włókno selera naciowego. Możliwe, że przygotowałam posiłek trochę niestarannie. – Znaczy, mam na myśli, Rajczyk jeden, a tu było najmniej dwóch, a może trzech, jeszcze nie mam pewności, ten bibliotekarz i zabójca, bibliotekarz nie żyje, więc zabójca został sam, chyba że wyjdzie czwarty. A bogaty koniecznie, Jacuś twierdzi, że coś znalazł. Upiera się, że pod podłogą leżała skóra, znaczy coś skórzanego, wór, torba, teczka, dobra skóra, skoro przez tyle lat wytrzymała… Dlaczego ten cholerny pies nic nie mówił?

– Bo nie było właściciela – wyjaśniłam. – Owczarki alzackie są nastawione na obronę pana, panu nikt nie robił nic złego, więc co się miał czepiać. Ale był zdenerwowany i nie podobało mu się to grzebanie w domu. Co do mówienia, to zdaje się, że usłyszeli go wszyscy.

– Rychło w czas. Nie mógł wcześniej zacząć?

– Gdzie on tam jeszcze miał te swoje domy, ten ruchliwy pradziadek? – przerwał nam gniewnie Janusz. – Warto może również pogrzebać w aktach hipotecznych?

– W Rybienku – przypomniałam. – Pani Krysia mówiła o Rybienku, zapamiętałam, bo bywałam tam w dzieciństwie.

– U pradziadka? – zaciekawił się Henio gwałtownie.

– A skąd mam wiedzieć? W ogóle bym nie trafiła. Może i u pradziadka, jeżeli wynajmował letnikom…

– A kto go tam wie. No, owszem, też mi te rzeczy przyszły do głowy. Już dzwoniłem, mieli sprawdzić, czy nic tam nie jest rozwalone, pewnie w komendzie zastanę odpowiedź. Poza tym, zgadza się, że pradziadek miał domy na Grochowie, coś w końcu przecież robimy, dwie kamienice przy Groszowickiej, świeżo przed wojną wybudowane, bardzo porządne i nowoczesne. W żadnej nie mieszkał, ale diabli go wiedzą, czy też ich nie wykorzystał.

– A co dokładnie mówi Jacuś?

Henio obejrzał z uwagą następny kawałek selera, obciągnął z niego włókienka nieco krótsze i posmarował warzywo serkiem.

– Świetne żarcie – pochwalił. – Wcale nie wiedziałem, że to może być takie dobre. Żeby jeszcze nie te włosy… Jacuś wyjątkowo mało gadał na początku, ale potem się rozkręcił. Były nikłe ślady, wyglądało to tak, jakby denat krwawił z rozrzutem i Jacuś zaczął bąkać, że to krew nie jego. Ludzi tam bywało dużo, ale ten straszny gówniarz twierdzi, że znajdzie się czwarty. To znaczy, razem z tymi dwoma poszukiwaczami, pętał się jeszcze ktoś, równocześnie albo prawie równocześnie. Głupio to trochę wychodzi, bo co, podglądał…? Był, widział rozwalanie i nie zareagował? Coś mi nie gra, sprawę rozstrzygnie laboratorium.

– Portret pamięciowy tego chudego, którego widziała Jola – podsunęłam.

– A, właśnie! – przypomniał sobie Henio. – Zrobiony, oczywiście, chociaż wiadomo, jak takie rzeczy wychodzą. Tu macie zdjęcie.

Wygrzebał z portfela i rzucił na stół odbitkę. Z wielkim zapałem obejrzeliśmy podobiznę hipotetycznego złoczyńcy. Twarz istotnie dość łatwa do zapamiętania, wystające kości policzkowe, odrobinę asymetryczny nos, tylko usta jakieś niezdecydowane, widocznie ten szczegół Jola zlekceważyła.

– Nawet by się zgadzało – rzekł Janusz po chwili namysłu. – Podobno bywał u Rajczyka taki facet, jest to informacja uzyskana od jednej osoby. Opis mniej więcej pasuje. Teraz już chyba warto koło niego pochodzić.

Henio przyświadczył, że warto. W razie odnalezienia osobnika bodaj odrobinę podobnego do fotografii należało rzucić się na jego buty. U weterynarza najwyraźniej wyszły odciski stóp, jeśli zatem facet tam był, a butów nie wyrzucił, wlokące się niemrawo dochodzenie ruszyłoby do mety rekordowym sprintem. Henio nie wierzył w takie szczęście. Męczył go ten czwarty, prorokowany przez Jacusia, i sam nie wiedział, chciał go, czy nie. Może to bezcenny świadek, a może nowa idiotyczna komplikacja.

– W każdym razie żadnej baby nie było i to już pewna pociecha – zakomunikował smętnie. – Baba może wprawdzie włożyć za duże męskie buty, ale wtedy inaczej stawia nogi i to się da wyodrębnić, w tej kwestii wierzę w Jacusia jak w objawienie. Reszty dowiem się pewnie dopiero jutro i w nocy będzie mnie zmora dusiła…

Gryzła mnie ta dziewczyna okropnie, a cierpliwości w charakterze nigdy nie miałam za grosz. Nie posunęłam się do takiego szataństwa, żeby odwiedzać ją o siódmej rano, a potem już nie było jej w domu. Od Henia wiedziałam, czym się zajmuje, studia i roboty zlecone, obiad mogła jeść byle jaki i byle gdzie i wracać dopiero wieczorem, postanowiłam czatować przy telefonie. Numeru nam nie dał, ale szczęśliwie istniały książki telefoniczne, a nazwisko nauczycielki uzyskałam w szkole. Adres też, nie wszyscy Jarzębscy mieszkali na Granicznej.

Złapałam ją w końcu na pięć minut przed wizytą Henia i umówiłam się na jutro. Trochę mnie od niej oderwała potem ta denerwująca okropność u weterynarza, być na miejscu i o włos ominąć okazję, to człowiekowi wątpia skręca. Jedyną pociechę stanowi pies, który okazał dosyć rozumu, żeby nie przeszkadzać złoczyńcom, dzięki czemu nie zrobili mu nic złego. Wizyta u Kasi jednakże była uzgodniona i nie zamierzałam z niej zrezygnować. Janusz poleciał do gaszycy Rajczyka, ja zaś w nerwach czekałam na spotkanie z dziewczyną.

Przyjechałam do niej przeraźliwie punktualnie. Otworzyła mi drzwi, weszłam do pokoju i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kwitnące kaktusy. Przez całe życie chora byłam na kwitnące kaktusy.

– Jezus Mario! – powiedziałam z zawiścią. – Jak pani to robi, że one kwitną?! Moje nie chcą!

Ożywiła się i lekka sztywność z niej opadła.

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale podlewam je takim czymś, co się kupuje w kwiaciarniach, to nawóz albo odżywka. Chyba skuteczna, bo zaczęły kwitnąć dopiero w tym roku. Wszystkie kwiaty ją lubią.

Rzeczywiście, pokój wyglądał jak oranżeria. Różne bluszcze pięły się po ścianach, wiszący w górze asparagus zasłaniał cały kąt, można było mieć pod nim stos bielizny do prania i nic by nie było widać, w skrzynce przy balkonie szalała istna dżungla. Spodobało mi się to, długą chwilę spędziłyśmy na pogawędce przyrodniczej.

Przypomniało mi się wreszcie, po co przyszłam.

– Nie wiem, czy pani się orientuje, że ja też byłam w mieszkaniu ciotki – powiedziałam bez długich korowodów. – Zaraz po zbrodni i padły na mnie podejrzenia. Na wstępie wyjaśniam przyczyny, dla których jestem żywo zainteresowana tematem. Widziałam tam panią następnego dnia, pani mnie też, nikomu dotychczas o tym nie powiedziałam, ale chciałabym wiedzieć, co pani tam robiła i dlaczego ukryła pani tę wizytę Porucznik Piegża był u pani, wiem, co pani do niego mówiła. Chcę znać prawdę, żeby wiedzieć, co robić.

Zatrzymała się w drodze do kuchni.

– Zamierzałam zrobić kawę – oznajmiła trochę żałośnie. – Powiem pani, oczywiście. Przynieść najpierw…?

– No dobrze, niech pani przyniesie. Ja się przez ten czas pogapię, jest na co.

Usiadłam przy tej kawie tak, żeby nie tracić z oczu kaktusów. Postawiła tacę na stole, ulokowała się naprzeciwko mnie. Wszystko razem, kwiaty, pokój i jego mieszkanka, robiło dobre wrażenie.

– No…? – powiedziałam zachęcająco. Kasia, rzeczywiście prześliczna, pełna wdzięku i chyba seksowna, milczała przez chwilę.

– Nie powiedziałam, bo przypuszczałam, że by mi nie uwierzył – rzekła wreszcie. – Albo by mnie nie zrozumiał. Nikt mnie nie widział, poza panią. Byłam, owszem, ale nie wstępowałam do mieszkania ciotki, nawet nie wysiadłam na trzecim piętrze.

– Tylko co?

Westchnęła.

– Tylko pojechałam prosto na strych. Przyznam się pani, trudno. Miałam tam zakamarek, odkryty przy okazji trucia kota… Pani o tym wie?

– Wiem.

– No więc miałam. Miejsce, w którym ukrywałam różne rzeczy, takie swoje prywatne. Wracając ze szkoły, zawsze mogłam pojechać wyżej i dopiero potem wrócić na trzecie, z tym że musiałam z parteru… Możliwe, że trudno pani będzie to zrozumieć…

– Może nietrudno. Już dużo wiem.

– O moim życiu w tym domu?

– Właśnie. O pani życiu w tym domu.

– No to może mi pani zdoła uwierzyć. Ukrywałam tam to, co nie mieściło się w mojej teczce, a później w ogóle wszystko, bo ciotka sprawdzała. Farby, szkicownik, rysunki… Także pieniądze, które w ostatnim roku szkoły zaczęłam zarabiać, ona mnie rewidowała. I zeszyt z różnymi zapiskami, taki rodzaj pamiętnika. Nie zabrałam tego od razu, w momencie kiedy się wyprowadzałam, bo wyprowadzałam się w atmosferze… no, można powiedzieć’ wojennej, to już zresztą stare, leżało sobie, ale ciągle chciałam to mieć, korciło mnie, tylko pieniądze wzięłam wcześniej, reszta została… czy ja wiem…? Uważałam to za rodzaj pamiątki, mojej własnej, a strasznie mało miałam własnego. No i wreszcie się zdecydowałam, nieszczęśliwym przypadkiem akurat tego dnia.

– A po co pani się przebierała?

– Ach, to pani…? Pani była na tym strychu?

– Ja.

– Wiedziałam, że ktoś tam był. Uciekłam na wszelki wypadek, to mogła być moja ciotka. To też trudno zrozumieć normalnemu człowiekowi. Ja się mojej ciotki bałam obsesyjnie. Ona miała jakiś straszliwy węch, byłam pewna, że odgadnie mój pobyt na strychu, przyczepi się, zabierze mi wszystko, nie wiem co jeszcze, bałam się śmiertelnie, że przyjdzie tutaj, chociaż ukrywałam przed nią adres, ale jestem pewna, że ona go znała, przebrałam się, żeby móc się wyprzeć. Nigdy przedtem nie chodziłam w spodniach, w ogóle żadnych nie miałam. Może to idiotyzm, ale tak było. Nie wstępowałam do niej z tej samej przyczyny, niech wcale nie wie, że tam byłam, że cokolwiek zabrałam, może wyjątkowo nie zgadnie. Zbiegłam na czwarte piętro, tam mieszkają ludzie, których po całych dniach nie ma w domu, wiedziałam o tym, przebrałam się, zdjęłam spodnie zmieniłam kurtkę…

– I trzymała pani tę odzież pod pachą…

– Tak. Byle jak zwiniętą. I na dole spotkałam panią, ale pani była obca, nie miałam pojęcia, że mnie pani rozpozna…

Uwierzyłam jej. Pasowało to wszystko do obrazu całej sytuacji. Mówiła bez zahamowań, jakby do siebie, jakby z ulgą, że wreszcie może powiedzieć. I trochę tak, jakby właściwie było jej obojętne, czy ktokolwiek w to uwierzy. Generalnie robiła wrażenie zaprzątniętej czymś zupełnie innym, jakimiś sprawami, wobec których zbrodnia stanowiła wydarzenie marginesowe. Rozumiałam Henia, w rezultacie była mniej podejrzana niż ja.

– Będę musiała powiedzieć, że panią tam spotkałam – powiadomiłam ją z niechęcią. – Jeżeli wyjdzie na jaw samo, posądzą nas o spółkę, a i tak już niezbyt dobrze wyglądam.

– Niech pani mówi. Mnie nie przeszkadza, przyznam się i wyjaśnię. Może nawet zadzwonię do tego porucznika, który tu był, i uzupełnię zeznania. On ma jakiś numer telefonu?

Dałam jej telefon Henia i doznałam ulgi. Pokazała mi zdjęcia, bo byłam ich ciekawa i sama poprosiłam. Znów Henio miał rację, tymi zdjęciami była ciągle przejęta, wpatrywała się w twarze rodziców tak, że coś z niej wręcz promieniowało. Powiedziała, że zamierza je powiększyć i ustawić w widocznym miejscu, albo powiesić na ścianie, chce na nie patrzeć, żeby się czuć człowiekiem, a nie jakimś wypędkiem, znajdą, odmieńcem, czymś poniżej rodzaju ludzkiego. Musiała jej ciotka nieźle dokopać…

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i wyrazu twarzy wprawdzie nie zmieniła, ale nagły rumieniec był wyraźnie widoczny. Przysięgłabym, że chłopak.

– Ach, jesteś… – powiedziała. – Tak, oczywiście, będę już w domu. Nie, nie zdążę. Dobrze… Odłożyła słuchawkę i zrobiła się nieco roztargniona. Nie miałam wątpliwości, to rym właśnie była naprawdę przejęta, a reszta świata w gruncie rzeczy wcale jej nie obchodziła. Gotowa byłam położyć głowę na pniu, że wszystkie zbrodnie od początków dziejów ma w nosie i żadnej nie popełniła. Normalna sprawa, była zakochana i dziwne byłoby, gdyby nie. Faceci też mają oczy w głowie i takiej dziewczyny odłogiem nie zostawią.

Dałam jej spokój i czas do wieczora. Przypomniałam o telefonie do Henia…

Fertyczna Właduchna Rajczyka wiedziała znacznie więcej, niż wyjawiła na początku, w oficjalnych zeznaniach. Janusz starannie pominął sposoby, jakimi skłonił ją do puszczenia farby, podejrzewałam, że zużył dużą ilość uroku osobistego i z pół litra likieru, bo robiła wrażenie osoby łasej na tego rodzaju trunki, nie wnikałam jednakże w szczegóły, on zaś zrelacjonował mi w zamian całą jej opowieść, snutą kawałkami. Być może z każdym kieliszkiem nabierała barw. Głównym tematem opowieści był oczywiście Rajczyk. Ten wuj-murarz, który w końcu okazał się wujem bardzo słabo przyszywanym, to był taki łomot nieużyty i złośliwy. O skrytkach, to owszem, ględził aż się niedobrze robiło, na pytania o miejsca natomiast odpowiadał wyłącznie jadowitym chichotem. Z hipoteki Rajczyk musiał wydłubać, co się dało, bo nazwiska wuj czasem wyjawiał, a nie tylko dla pradziadka robił, dla różnych innych też. Dwa razy znalazł skarb, raz taki całkiem prawdziwy, a drugi raz barachło, głównie papiery. Naukowe, jakąś rozprawę historyczną, czy coś podobnego, a na co to komu. Tego pomagiera też znała, no, prawie znała, wiedziała o nim, na oczy go widziała ze dwa razy, bo w ogóle obaj się z tą znajomością ukrywali, ale wie, że mu na imię Dominik. Taka jedna się go czepiała, incydent się przytrafił i stąd znajomość imienia.

O incydencie pani Właduchna opowiadała z lubością i detalami. Raz ta jedna przyszła do Rajczyka szukać kochasia, Dominik tu jest, upierała się, a jak nie jest, to był, albo będzie. Rajczyk ją pogonił, wściekły był, żadnego Dominika nie zna, tak twierdził, a potem ten Dominik rzeczywiście przyszedł, od podwórza się przemknął, nikt nie widział, ale ta jedna wypatrzyła, bo wcale nie poszła precz, tylko czatowała. Już piekło na ziemi zaczęła mu robić, ale on ją raz-dwa-trzy przyciszył i przez to podwórze wyprowadził. Chuda Heńka podobno na nią mówili, Właduchna w tych sferach znajomości nie posiada, ale przypadkiem słyszała, jak ktoś tam coś chlapnął i zgadzałoby się, sama skóra i kości, taki wypłosz rudy. Tej chudej Heńce Dominik musiał za dużo gębą nakłapać i Rajczyka o mało szlag przez to nie trafił Ile to było, już ze dwa lata prawie…

W rym momencie Janusza tknęło. Zawsze zdumiewała mnie jego pamięć zawodowa, działała jak brydżowa albo jeszcze lepiej. Chuda i ruda, takie słowa padły w ekipie śledczej przeszło półtora roku temu. Tyran poniósł wówczas klęskę dochodzeniową. Znaleziono zwłoki facetki w plenerze blisko jeziorka Czerniakowskiego, zabita uderzeniem w głowę twardym przedmiotem, przedmiotu nie odzyskano, sprawcy nie ustalono. Podejrzenia padły w pierwszej chwili na jej amanta, ale amant najprawdziwiej w świecie w chwili zabójstwa znajdował się na chrzcinach w Mławie. Sprawdzono to dokładnie, był ojcem chrzestnym i trzymał na rękach noworodka, ksiądz zaświadczył, że go widział na własne oczy, nie dość na tym, sierżant mławskiej policji, krewny szczęśliwych rodziców, przez całe przyjęcie siedział obok niego, alibi nie do podważenia. Skoro nie amant, przepadło, innych podejrzanych nie było, ewentualnie był nadmiar, cała czerniakowska żulia i liczni klienci z odległych stron. Nazywała się Henryka Pociąg i była ruda z natury…

– Związek pomiędzy kłapaniem gębą a wyciszeniem świadka bije w oczy – orzekłam bez wahania. – Wyobrażam to sobie tak, że umówili się z Rajczykiem i specjalnie wybrali chrzciny, ten Dominik wyjechał, a Rajczyk ją trzasnął. O żadnej znajomości nie mogło być mowy, sama Właduchna zaświadczy, że raz jeden wygonił ją z domu i na tym stosunki towarzyskie uległy zakończeniu.

– O ile sobie przypominam, Rajczyk wtedy w sprawie w ogóle nie wyszedł – wspomniał Janusz. – Czekaj, jak ten Dominik się nazywał… Jakiś ptak…

– Piegża – podsunęłam uczynnię.

– Nie wygłupiaj się. Zaraz… Sroczka chyba… Albo Sroczek…

– Przypuszczam, że łatwo będzie go znaleźć?

– Jasne. Ponadto, czekaj, to nie koniec. Usłyszałem więcej. Była tam jeszcze dodatkowa zgryzota, nieużyty wuj umarł, ale została wdowa. Pani Właduchna dokładnie sprawy nie znała, ale z jej gadania wydedukowałem, że wdowa żadnych porządków nie robiła i niczego nie wyrzucała, zatem po wuju zostały rozmaite papiery. Do tych papierów Rajczyk bardzo się pchał i w pewnym stopniu się dopchał. Podejrzewam, że między innymi znajdowały się tam stare rachunki za różne roboty, a na tych rachunkach nazwiska i może nawet adresy. Logicznym dalszym ciągiem jest hipoteka…

– Odwaliłeś za Henia piękną robotę – pochwaliłam go. – Heniowi by tak nie wyszło, bo ona wie, że to glina. Poza tym, stwierdzam stanowczo, że policjant na emeryturze to coś znacznie lepszego niż policjant w służbie czynnej, primo, już się tak nie naraża, secundo, nikt go nie wyrywa ze snu o głupich porach, a tertio, nie milczy tak kamiennie do tej swojej. Szlag by mnie trafił, gdybyś mi tu robił za niemowę.

– Ukryłbym wszystko, gdybyś z tym Dominikiem była zaprzyjaźniona – odparł beztrosko. – O ile wiem, nie jesteś. Coś strasznie pięknie pachnie, czy to na wabia dla Henia? Nie moglibyśmy zacząć bez niego?

– Jeśli nie przyjdzie za dziesięć minut… Henio jakby usłyszał, pojawił się po dziesięciu minutach, kiedy akurat wyciągałam kaczkę z piecyka. Powęszył już w progu, łypnął okiem, oblicze mu się rozjaśniło.

– Moja była żona, która wytrzymała ze mną tylko dwa lata, wcale nie umiała gotować – oznajmił rzewnie. – Żeby nie wy, umarłbym z głodu, bo nie mam kiedy się odżywiać. Więc przynajmniej kolacja…

– Przystawki będą na drugie danie, bo kaczkę należy jeść na gorąco – zarządziłam, stawiając na stole głęboką brytfannę. Przeszkadzała okropnie, ale wszystkim było przyjemnie patrzeć na upieczony drób, należało tylko uważać, żeby na razie nie dotykać jej gołą ręką.

Pozwoliliśmy Heniowi zaspokoić pierwszy głód. Janusz odczekał z rewelacjami pani Właduchny aż do końca pieczystego, żeby się przypadkiem nie zmarnowało. Miał rację, Henio z ostatnim kawałkiem kaczki w zębach rzucił się do telefonu.

– Dobra, tego Dominika już szukają w aktach, a zaraz potem zaczną w naturze – rzekł, siadając z powrotem przy stole. – To teraz wam powiem, że ten straszny gówniarz znów miał słuszność, chociaż tak wyjątkowo delikatnie swoje przeczucia wybąkiwał…

Przez upiornego Jacusia badania u weterynarza zostały przeprowadzone z rekordową skrupulatnością. Ku ogólnej rozpaczy znalazł się czwarty. Krew na ruinie rzeczywiście należała nie do nieboszczyka bibliotekarza, tylko do jakiejś innej osoby. Mikroślady wykazały, że owa inna osoba poniewierała się pod ścianą na wyrwanych klepkach podłogowych, krwawiąc lekko i zapewne nie śmiertelnie. Jacuś twierdził, że poleżała sobie trochę i oddaliła się na własnych nogach, żywa i raczej zdrowa. W dewastowaniu pomieszczeń udział brała połowiczny. Obecność pod podłogą skórzanego czegoś potwierdziła się również, worek to mógł być albo na przykład torba myśliwska. Przedwojenna, prima gatunek.

Miałam dodatkowe informacje, z którymi wystąpiłam na deser. Spytałam, czy Kasia do Henia dzwoniła.

– A cholera wie – odparł nad sałatką z cykorii i ślimaków. – Cały dzień nie było mnie w robocie. Zaraz, może tak, powiedzieli, że dobijała się jakaś facetka, o rany boskie, Piaskowska, oczywiście, że ona! A co…?

– Postanowiła uzupełnić zeznania. Od razu wam powiem, w czym rzecz, prawie mogę ją zastąpić.

Wysłuchali mojej relacji w milczeniu. Zaników pamięci nie próbowałam symulować, wyjawiłam całą prawdę, zastrzegając się, że do Tyrana zełgam. Na moje oko zwykłe ludzkie uczucia nie mają do niego dostępu i lepiej przed nim wystąpić w charakterze idiotki. Henio poparł mój pogląd z pewnym wahaniem.

– Tylko niech pani łże porządnie i konsekwentnie, bo on te rzeczy wyłapuje jak radar. Wizytę u niej jak pani uzasadni?

– Zwyczajnie. Męczyło mnie i poleciałam się upewnić.

– Może być. Chciałem jeszcze powiedzieć, że ten jakiś czwarty u weterynarza to jest w ogóle nowa postać. Nie pojawiła się nigdy przedtem. Oraz diabli na razie wiedzą, skąd się wziął bibliotekarz i dlaczego został zabity, w Warszawie mieszkał. Co do czwartego, zakładając, że po śmierci Rajczyka do akcji przystąpił Dominik i to on tam grzebał, być może znalazł sobie pomocnika. Dlaczego ten pomocnik leżał pod ścianą, cholera wie…

– Zmęczył się i odpoczywał – mruknął Janusz kąśliwie.

– Pijany – podsunęłam zachęcająco. – Trzasnął sobie dla kurażu.

– Butelek po wódce nie było. Może się przewrócił na rumowisku, albo co. Znaleźliśmy cegłę, którą załatwili bibliotekarza, jeśli rzeczywiście był to Dominik, zakończenie sprawy leży na półmisku, mamy odcisk ręki. Elektronika czyni cuda.

– Dlaczego zabili bibliotekarza? – spytałam głupio, bo przed chwilą Henio wyznał swój brak wiedzy w tej kwestii.

– Skąd mam wiedzieć, o rany. Najprostsze przypuszczenie, to żeby się nie dzielić łupem. Na ich miejscu usunąłbym zwłoki. Oraz cegłę. I pies by nie wył i wszystko by się jeszcze bardziej pogmatwało. Ale może pomocnik leżał, a sam Dominik nie dał rady, a w ogóle ten Dominik może nie mieć pojęcia, że już nam wyszedł. Myśli, że nic o nim nie wiemy. O ile rzeczywiście to był Dominik.

– W aktach powinno być jego zdjęcie – zwrócił uwagę Janusz. – Porównajcie z portretem pamięciowym, a najlepiej pokażcie Joli.

– Toteż właśnie szukają…

– A co w Rybienku? – przypomniałam sobie nagle. – Już sprawdzili?

Henio wytchnął po sałatce i chętnie przyjął roladę orzechową z bitą śmietaną. Miałam nadzieję, że we dwóch zjedzą całą i będę mogła utrzymać się przy odchudzaniu, do głowy by mi nie przyszło, żeby coś takiego kupować dla siebie. Nie pożałowałam mu produktu, z nożem w ręku czekając, aż to pożre i będę mogła wepchnąć w niego następny kawałek.

– W Rybienku nie wiadomo dokładnie – odparł po chwili. – Dom stoi, owszem, piętrowa willa, duża i gęsto zamieszkała. Dzicy lokatorzy tam się zagnieździli po wojnie, do tej pory już są wprawdzie oswojeni, ale towarzystwo stanowią, że nie daj Boże. Małomówni, poza wszystkim. Co się tam dzieje, wiadomo głównie z protokółów, bo radiowóz to tam bez mała co drugi dzień bywa. Powiedziałem, o co chodzi, więc spróbowali z tych awantur coś wydłubać i zdaje się, że owszem.

Pokazywał się jakiś obcy, nietypowy, bo nie na wódkę przychodził, czegoś chciał i dupę truł, pardon, chciałem powiedzieć głowę zawracał. Jak dotąd, robót rozbiórkowych nie było, ale możliwe, że warto pogadać z każdym lokatorem oddzielnie. Sześć rodzin tam mieszka, łazienkę mają jedną, bo druga zdewastowana.

Dołożyłam rolady Januszowi.

– Jedziemy…? – spytałam żywo.

– Można, dlaczego nie. Mamy pretekst. Bywałaś tam w dzieciństwie…

– Nic podobnego, wcale nie wiem, czy akurat tam bywałam. Nawet mocno wątpię.

– No to co? Oni też nie wiedzą.

Henio podniósł głowę i popatrzył z nadzieją.

– Prywatnemu powiedzą więcej niż glinom – rzekł zachęcająco. – Wycieczka w plener, niby jesień, ale co szkodzi, grzyby jeszcze po lasach… No, niekoniecznie muchomory…

– Całą robotę mam za ciebie odwalić?

– Dla przyjemności to robisz, nie? Poza tym, wcale nie całą, na Groszowickiej już człowiek chodzi, też się tam coś rysuje.

– No dobrze – zadecydowałam. – Pogoda ładna, możemy zaraz jutro.

Roladę, chwalić Boga, zeżarli do końca, nie dostrzegając nawet, że jej do ust nie biorę. Mogłam ich otruć, jak nic…

Boże, jak on wyglądał. Przyszedł o jedenastej, miał plaster na policzku, podbite oko, guz na głowie, prawą rękę trzymał za pazuchą, z trudnością nią poruszał, objął mnie lewą. Temblak by się przydał, powiedział, ale co się będę wygłupiał i rzucał w oczy. Nie jest dobrze, kochana.

Wahał się, siedział na tapczanie, patrzył w okno, zimno i gorąco robiło mi się na zmianę. Przyniosłam wszystko, co miałam, wino, koniak i kawę. Dobra, otwórzmy czerwone wino, powiedział, bo bez kapitana tu się chyba nie obejdzie. Myślę i myślę, ile ci powiedzieć, bo może lepiej, żebyś nic nie wiedziała, ale znów z drugiej strony głupio. Więc chyba ci powiem, a w razie potrzeby mów i ty, niczego nie ukrywaj…

Kiedy sama otwierałam wino, te korkociągi oparte na dźwigni są doskonałe, paralityk otworzy, patrzył takim wzrokiem, że zostawiłam butelkę i całowałam te moje wszystkie ukochane piegi, serce się we mnie szarpnęło, zrozumiałam, jak bardzo go kocham. Chyba też zrozumiał, rozjaśnił się, jakoś lżej się zrobiło. Co tam, powiedział, dla ciebie pójdę nie tylko siedzieć, ale nawet chętnie na galery. Obiecaj mi, że na pierwsze pytanie odpowiesz im obszernie, chociaż może nie wywęszą i żadne pytanie nie padnie.

Obiecałam, wcale nie wiedząc, czy dotrzymam. Poszedłem do tego weterynarza, powiedział, a mnie znów trochę zadławiło, parę razy tam byłem, rozumiesz, obejrzałem, dom przedwojenny, generalnego remontu po nim widać nie było, źle mówię, powiedzmy, że generalnych zniszczeń. Ścian nie przestawili, podłogi nie zrywali. Poczatowałem trochę, autobusem jeździłem, rozmaicie, to miejskim, to pekaesem, na rowerze, taki mądry byłem, żeby mnie nikt nie zapamiętał, pożal się Boże. Wypatrzyłem, jak pracują i kiedy pusto, wybrałem się z wytrychami…

Słuchałam w milczeniu i udawałam spokój, aż powiedział mi wszystko. Jezus Mario. Co powinniśmy teraz zrobić…? I on, i ja… On przeze mnie… W nosie mam konsekwencję, nie wyjawię z tego nikomu ani słowa, to pewne, ale przecież dojdą do niego! No dobrze, więc niech dojdą i do mnie!

Też powiedziałam mu wszystko, bo przecież jeszcze nic nie wiedział, odwalał ten Konstancin bez kontaktu ze mną, żeby mnie nie narażać. Śmieszne do łez. Słuchał w skupieniu, w przeciwieństwie do mnie z autentycznym spokojem, zgroza na niego nie padła. Tośmy się ładnie wrąbali, skomentował, czekaj, niech się zastanowię…

Przekonałam go, że w każdym razie długi musi oddać. Osiemdziesiąt milionów leżało pod ręką. Niech mu przynajmniej to jedno spadnie z głowy, wierzycielom nie odbiorą, prywatnie wyjdzie

Ustaliliśmy, że już teraz damy spokój, niech diabli biorą resztę po pradziadku. Wystarczy tego co jest, a pracować umiemy obydwoje, moglibyśmy startować nawet od zera. A gdyby rzeczywiście oddali mieszkanie… Pani Jarzębska wraca za trzy miesiące, będę musiała się wynieść, a Bartek błąka się między ojcem i matką, rozwiedzeni od dawna i dzieci ich gówno obchodzą, matka się krzywi, a ojciec twardo odstawia od piersi, cudowni rodzice…

Był u lekarza, oczywiście. Nic złamanego na szczęście, ręka w łokciu wybita ze stawu, załatwili od razu w prywatnej przychodni, za dwa dni będzie w porządku. Obrażenia tak pospolite, z potknięcia się na schodku mogą wynikać, że po nich nie dojdą. Nie, powiedziałam, nic nie mówimy i nic nie robimy, będziemy siedzieć cicho i odwalać robotę, żadnych zmian. Zgodził się ze mną.

A mimo wszystko jestem szczęśliwa, że mogę go kochać. Nareszcie, po raz pierwszy w życiu, mogę kogoś kochać bez obaw, że mi ta miłość bokiem wyjdzie…

Rany boskie, a cóż to była za przerażająca rudera! Niegdyś piękna willa, obszerna, piętrowa, z tarasem, balkonami, zamieniona w chlew, którego świnie by się wstydziły. Serce bolało, patrzyłam na to ze zgryzotą i żalem.

– I pomyśleć, że to mają być ludzie – powiedziałam ze wstrętem. – Każdy ma taki ustrój, na jaki zasługuje, to przez takich grzęźniemy w gnojowisku!

– Myślisz, że nadawałoby się do remontu? – spytał Janusz w zadumie.

– A pewnie. Drewno przegniło, ale mury w porządku. Przyjrzyj się, stolarka poszła, schodki, taras, nic takiego, można uporządkować w mgnieniu oka. No, dach… pokrycie do wymiany oczywiście, nie wiem jak konstrukcja, rynny szlag trafia, owszem, duży remont, posadzki wszystkie, to gwarantowane, także instalacje… Ale dałoby się to zrobić, tu suchy teren, wielkiej wilgoci nie ma i przypuszczam, że fundamenty w porządku…

Przerwał mi tę budowlaną litanię.

– Będziemy się trzymać w razie potrzeby twojego dzieciństwa. Bywałaś i z sentymentu chcesz odnowić wspomnienia. Ewentualnie dołożymy właściciela, znajomy, wraca z Ameryki i kazał nam spojrzeć na dom. Idziemy!

Pierwszą osobą, jaka nam się napatoczyła, była agresywna staruszka. Wyszła na taras i patrzyła podejrzliwie.

– Przepraszam bardzo, pani tu mieszka? – spytałam grzecznie.

– A bo co? – odparła na to nieufnie.

W natchnieniu zastosowałam drugi wariant, rozpoczęłam opowieść o właścicielu, którego znałam w zamierzchłych czasach. Niewykluczone, że dołożyłam sobie dziesięć lat, co to szkodzi ostatecznie, dlaczego nie miałabym młodo wyglądać. Staruszka słuchała chciwie, znałam takie, dusza mi mówiła, że na bazie plotek można z nią nawiązać nić porozumienia.

Nić…! Cha, cha! Czołgową linę holowniczą! Nie zawiodła moich nadziei, aczkolwiek z uporem zwracała się nie do mnie, tylko do Janusza. Większość kobiet tak reagowała, przez ten jego cholerny urzekający uśmiech usiłowały rozmawiać wyłącznie z nim, starannie omijając mnie, a staruszka, mimo wieku, też była kobietą. Widocznie płeć trzyma się do końca.

Zaprosiła nas do siebie, mieszkała na parterze, co pozwalało jej śledzić wszystkich przechodzących. Schody skrzypiały melodyjnie, z dźwięków potrafiła odgadnąć, kto dokąd idzie. Na słowo „remont” rozkwitła rumieńcami jak szesnastoletnia dzieweczka z dziewiętnastego wieku na wieść o pierwszym narzeczonym. Powiadomiła nas, że mieszka tu hołota straszna, to po pierwsze, a po drugie wszystko się wali i kran w kuchni wylatuje ze ściany. A jednego tu prąd złapał i krótkie spięcie było, błysk i huk okropny, aż pogotowie przyjeżdżało. Nie zdołaliśmy się połapać jakie, lekarskie do porażonego czy elektryczne do spięcia.

Dyplomatycznie, w trakcie walących lawiną zwierzeń, spytaliśmy o obcych.

– Obcych tu się pełno plącze, bo ten Tatrak na piętrze bimber pędzi, w ogrodzie, ja mogę pokazać, i wódkę sprzedaje, to u niego całe procesje, a drugie do tej Anusi ciągną, to spod latarni taka, nawet się nie kryje, obraza boska, jeden pan tu był, państwo może zna, do mnie przyszedł, wiedział kto porządny, użalił się, na policję to by trzeba, tak mówił, a tam, na policję, a co im zrobią, gości przyjmować wolno każdemu, ja bym też mogła na ten przykład gości promować, a może nie chcę, przymusu nie ma. Dobry był człowiek, jak to tak można mieszkać, sam powiedział, o, proszę, tu podłoga zapadnięta, szafa się sama otwiera, tu remontować trzeba wszystko, ja bym mógł, taniutko, jak inni nie chcą, to chociaż pani. Państwo może od niego?

Urwała i zadała pytanie tak nagle, że na moment się zgubiłam. Janusz był lepszy.

– No właśnie – odparł żywo. – On pierwszy zawiadomił, że tu jest taka sytuacja. Rzeczywiście widać, że remont niezbędny.

– A mieszkanie?

– Co mieszkanie?

– No jak to co, pan Jarosław obiecywał, bo na imię tak miał, ja pamiętam, sklerozy nie mam, nie chwaląc się, obiecywał mieszkanie w blokach na czas remontu, a tak na ucho to powiedział, że może i na zawsze da się zostać, niby to przejściowe, ale różnie bywa. Bo właściciel, ja to wiem, wedle prawa mieszkanie dać musi, jakby chciał dom dla siebie, na bruk ludzi wyrzucać nie wolno.

I własną kuchnię bym miała. A ci z tej drugiej strony, za schodami, to już się na to czają, pan Jarosław też z nimi rozmawiał, ja to wiem, ale oni by chcieli trzy pokoje, powiadają, że czworo dzieci to trzy pokoje mus, tu się u mnie kłopotał, dwa to owszem, ale trzy będzie trudno i taki nawet był zmartwiony, tak mi się zwierzał, że może najpierw coś prowizorycznie, w baraku, bo remont zacząć czym prędzej, tym lepiej, ale żebym się nie troskała, bo to by było chwilowe, na parę dni, a zaraz potem w blokach, przez te ich pokoje wszystko, trzeciego im się zachciało, a to trudniej załatwić… Na dobrą sprawę więcej nam nie było do szczęścia potrzebne, przy panu Jarosławie z pewnym trudem unikaliśmy spoglądania na siebie, większego wysiłku jednakże wymagało zakończenie wizyty niż znalezienie tego trzeciego pokoju. Staruszka się rozkręciła. Mało brakowało, a zaproponowałaby nam nocleg. Staraliśmy się być grzeczni i siła wyższa nagrodziła te starania.

– Ja to widzę, że pan Jarosław dużo robi -rzekła przy pożegnaniu. – Bo i pomocnika przysłał, i państwo teraz. Pan Jarosław więcej mi się podobał, ale co to od pomocnika wymagać Taki tam chudzielec, fiu bździu w głowie, paliwoda, już on zaraz zacznie, a ja sobie przez ten czas w ogródku posiedzę. Mój pokój on we dwa dni zrobi. Może by i zrobił, ale mieszkanie by całkiem przepadło, to się nie zgodziłam.

Zainteresowaliśmy się chudzielcem bardzo zachłannie. Kusił staruszkę tym, że pieniędzy nie chciał. Pan Jarosław mówił „taniutko”, a chudzielec, że wcale. Dopiero co był, ze trzy dni temu…

– Planowali przeszukanie budynku – zreasumował Janusz, kiedy ruszałam. – Dominik przyjechał już po śmierci Rajczyka. Cholera, wcale nie wiadomo, czy to z pewnością Dominik, ale uczyńmy takie założenie. Trudniej w tym domu pełnym ludzi, więc najpierw obskoczył Konstancin…

– Hipotetyczny Dominik mógł być także w mieszkaniu świętej pamięci Najmowej – przerwałam.

– Zaglądał… Nie zaglądał, tylko podsłuchiwał, nieco później…

– No to co? Jasnowidzenia Jacusia też mają swoje granice, a Dominik w rękawiczkach mógł zrobić wszystko, rąbnąć złoto, zostawić otwarte drzwi… Więcej, Rajczyk mógł się postarać o zostawienie otwartych drzwi dla niego…

– Po co? Przewidział tego muchomora?

– Nie wiem po co, jeszcze nie wymyśliłam. Miał mu pomagać przy rozkuwaniu ścian, otwarte, nie dzwonić, nie pukać, nie zwracać na siebie uwagi sąsiadów, wślizgnąć się wężowym ruchem…

– Może. Niewykluczone. Chociaż śladów żadnych nie zostawił, a nie unosił się chyba w powietrzu…?

– Nie będę się upierać. Tutaj sprawa jest jasna, wykombinowali nieźle. Usunąć ludzi do baraków, mamiąc mieszkaniami za parę dni, zrobić swoje i zmyć się. Alternatywnie usunąć ich chwilowo, dwa dni poza domem, pogoda ładna i rzecz osiągalna, a bałagan nie ma znaczenia. Nikt się nie spodziewa porządku w pierwszym dniu remontu. Niech pomyślę… Trzy dni. Przez trzy dni mogli tę budowlę przeszukać od góry do dołu, szczególnie jeśli wuj-nieużytek opowiadał o lokalizacji skrytek.

Janusz ciężko westchnął, wpatrzony w przestrzeń przed nami.

– Cała nadzieja w moich kolegach po byłym fachu. Niechby dopadli tego Dominika, bo mnie ta sprawa denerwuje. Coś mnie gryzie, węszę tu jakąś pomyłkę, popełnianą od początku. Za dużo tu się plącze niewiadomych, zupełnie jakby to miało dwa wątki, z których jeden ciągle się omija. I ten jeden bruździ.

Nie wiadomo dlaczego przed oczami stanęła mi nagle biedna prześliczna Kasia. Widok był nawet przyjemny, uroda Kasi mile zaspokajała wymagania estetyki. W przeczucia Janusza wierzyłam święcie. Kasia, moim zdaniem, nie miała głowy do kręcenia, bo zajęta była chłopakiem, ale skąd w końcu miałby się brać ten drugi wątek? Chyba że coś wymyśliła nieboszczka Najmowa i to coś zostało kompletnie pominięte…

– Cholernie dużo wiemy, a co nam z tego, nie będę się wyrażał – zaopiniował Henio sarkastycznie, przystępując do konsumpcji śledzi zapiekanych w zalewie octowej. – Że Dominik tu się plącze, to pewne, zdjęcie w aktach było.

Tym razem posiłek składał się z gotowych produktów garmażeryjnych, bo zabrakło mi czasu na przyrządzanie uczty własnoręcznie i szczerze mówiąc, już mi się nie chciało. Postanowiłam nadrobić to jutro albo pojutrze, w przypływie jakiegoś spożywczego natchnienia. Henio grymasów nie stroił.

Spostrzeżenia Joli okazały się bezbłędne… Dominik na fotografii sprzed kilku lat i Dominik na portrecie pamięciowym byli jedną i tą samą osobą. Zdjęcie w aktach starej sprawy istniało, bo już wtedy szukali go po ludziach za pomocą prezentacji gęby. Obecna zbrodnia mogła doprowadzić dodatkowo do wyjaśnienia tamtej, odłożonej ad acta, doszły nowe elementy i nowe podejrzenia. W tamtym czasie pani Właduchna została nie doceniona, co pozwoliło jej całą wiedzę ukryć bardzo porządnie, a kto wie, czy nie ukryłaby jej i teraz, gdyby nie to, że pogawędził z nią po przyjacielsku prywatny facet, nie zaś urzędowo sztywna glina.

– Osobiście jestem przekonany, że tę chudą i rudą załatwił Rajczyk – rzekł Janusz. – Należałoby to jeszcze udowodnić.

– No tak, dojdź teraz, co robił nieżyjący Rajczyk czternastego maja półtora roku temu – zirytował się Henio. – Ona została zabita czternastego maja między siedemnastą a dziewiętnastą. Idiotyczna godzina, pełno ludzi, a nikt nic nie widział.

– Mógł się z nią w ogóle nie spotykać – podsunęłam, a moja wyobraźnia ruszyła do galopu. – Poszła nad jeziorko z klientem, klient zażył rozrywki i oddalił się w miasto, ona jeszcze została, a Rajczyk ją śledził, symulując niewinną przechadzkę. Przeszedł obok, walnął z rozmachem i nawet nie musiał uciekać biegiem, spacerkiem wrócił do domu. Ludzie mogli go widzieć, ale nikt nie zapamiętał, o żadne alibi zaś nie był pytany, bo wam nie wyszedł.

– Ogromnie pocieszający obraz – pochwalił Janusz, a Henio spojrzał na mnie ponuro i dołożył sobie śledzia.

– Dominik jest zameldowany, ale go nie ma – oznajmił. – Konwojenta tej Pyszczewskiej już przepytano. Chyba rzeczywiście żadnych kantów akurat nie robi, bo zeznaje bez oporu. Nie ma co powtarzać, potwierdza to, co już wiemy, Rajczyk polował na stare skrytki. A, właśnie, bibliotekarz z tego wychodzi. Z dotarciem do rozmaitych dokumentów miał trudności natury intelektualnej, Rajczyk rzecz jasna, nie bibliotekarz, ostatecznie na hipotekach też się wojna odbiła. I szukał kogoś, kto by się na tym znał i umiał pogrzebać w archiwach, logiczny wniosek, że w tym celu dopadł bibliotekarza. Jakoś go musiał skusić, albo wykołować, bo był to człowiek uczciwy z zasady.

– Ale jakieś tam dwa miliardy mogły mu się przypadkiem przydać. Szczególnie że już teraz niczyje. Miał jakąś żonę, albo co?

– Miał. Żona, jak zwykle, nic nie wie. Jakąś prace zleconą wykonywał, a tego wieczoru wyszedł z domu bardzo zdenerwowany, nie mówiąc dokąd idzie. Zaczyna mi się wydawać, że jednak tym żonom powinno się czasem coś mówić.

– Już dawno jestem tego zdania…

– W jakim sensie nie ma Dominika? – spytał Janusz. – I jak on się naprawdę nazywa?

– Sroczek. Dobrze pamiętałeś. W takim sensie, że teoretycznie mieszka u mamusi, ale prawie tam nie bywa. Po panienkach się plącze, albo w ogóle Bóg wie gdzie. Ulubionej knajpy ostatnio nie odwiedza, z kumplami się nie widział i od razu sobie powiedzmy, że stwierdzamy te rzeczy nie za pomocą głupich pytań, tylko metodą kontaktów osobistych. Znikł z horyzontu i cześć.

– Forsę zgarnął… – mruknął Janusz.

– Toteż właśnie – zgodził się Henio. – Jeśli to jego rączka na tej cegle, a chyba tak, bo odciski palców pasują…

– Odciski palców na porowatym to jest mit i legenda – zwróciłam mu uwagę ze zgorszeniem, bo sam powinien o tym wiedzieć

– Poodciskał się i na gładkim, Jacuś go starannie wyodrębnił, bo to jednak prymityw i nie pracował w rękawiczkach, a cegłę złapał spoconą ręką, analiza i mikroskop… Zaraz, co ja chciałem powiedzieć…? A, jeśli jego rączka na dowodzie rzeczowym, to wie dobrze, co będzie, jak się go przyskrzyni. Ma czym płacić, siedzi w jakiejś melinie i czeka na nowe dokumenty, może sobie nawet mordę przefasonuje. Znani białkarze obstawieni, ale tyle się tego teraz namnożyło, że nowego mógł trafić, nawet zdolnego amatora. No nic, znajdzie się. To całe środowisko ma swoje nawyki. Przysunęłam do siebie dwie podobizny Dominika i przyjrzałam się im porządnie, chociaż z lekkim powątpiewaniem. Wcale nie tak łatwo rozpoznać człowieka w naturze, jeśli zna się go tylko z fotografii, zależy w jakim stopniu zdjęcie jest wierne, a wychodzi się rozmaicie. No owszem, ta twarz do zapamiętania nadawała się nieźle, kości policzkowe i szczęka, tego nikt nie ukryje, szczupłe policzki można czymś wypełnić, ale zostaje jeszcze nos. Właściwie wystarczyłaby mu operacja plastyczna nosa, żeby się zrobił niepodobny do siebie, nonsens, jaka tam operacja, doskonale mogło ją zastąpić zwyczajne mordobicie…

Henio rozważał kwestię obstawienia willi w Rybienku. W gruncie rzeczy nie było pewne, czy i w jakim wymiarze Dominik wzbogacił się w Konstancinie, mógł być pazerny i chcieć więcej. Staruszka go spłoszy, powie o dodatkowych gościach, prymityw, nie prymityw, zorientuje się, że miejsce trefne i zniknie w sinej dali. Należałoby wyłapać jego ewentualną wizytę, a ludzi brakuje i kto ma tam siedzieć tygodniami. Podpuścić staruszkę, żeby go poczęstowała herbatą i dosypała trucizny…?

Ten ostatni pomysł Heniowi spodobał się najbardziej, ale służbowo z wielkim żalem musiał go wykluczyć. Podsunęłam następny. Wmówić jej, że o naszych odwiedzinach ma milczeć, bo jej się mieszkanie wścieknie. Stanowimy konkurencję dla pomocnika pana Jarosława i sama sobie zaszkodzi, jeśli się do nas przyzna. Ponadto istnieje dodatkowe niebezpieczeństwo, ten cholerny Dominik może się zniecierpliwić, uszkodzić ją, związać, uśpić i nocą, albo nawet w dzień, przeszukać mieszkanie, przy czym nie bardzo go obejdzie, jeśli ona się przy tym na przykład udusi. Hałasy tam nikomu nie przeszkadzają, w zasadzie każdy je produkuje, jej gadanie o remoncie niewątpliwie jest powszechnie znane, więc nikt nawet nie zwróci uwagi.

Możliwość wydawała się równie prawdopodobna, jak niepokojąca. Henio zaczął się zastanawiać, ile czasu zajmie złoczyńcy przeszukanie lokalu. Człowieka na stałe posadzić nie da rady, ale radiowóz mógłby podjeżdżać, powiedzmy, co dwie godziny. No, co godzinę… Łapanie cholernego Dominika jakoś należy zorganizować, bo bez niego nie ma rozwiązania sprawy. Gdyby staruszka była młodsza i bystrzejsza, można by zastosować jakiś podstęp, ale bez jej udziału nie da rady, żaden podstęp nie wyjdzie. List gończy… Policja w całym kraju, rzecz oczywista, podobiznę Dominika już zaczyna otrzymywać, ale telewizja odpada. Dominik może jeszcze nie wie, że jest pilnie szukany, zlekceważy, popełni nieostrożność, a jeśli własną gębę na ekranie zobaczy, już tę wiedzę zyska. Tego jakiegoś czwartego natomiast najprędzej mógłby znaleźć pies weterynarza…

Deser tym razem był francuski, same sery. Janusz otworzył do nich butelkę wina.

– Ja bym tej Kasi odłogiem nie zostawiał – rzekł w zadumie. – Ciągle mi czegoś brakuje, pojęcia nie mam czego, ale szukałbym ubocznego wątku metodycznie.

Wzdrygnęłam się lekko, aczkolwiek jakby podwójnie. Primo, to samo już wcześniej przyszło mi do głowy, secundo, na jego kontakt z Kasią nie miałam najmniejszej ochoty. Zbyt ładna była.

– Ma chłopaka – ciągnął Janusz. – A kto wie, może tym chłopakiem jest właśnie Dominik…

– Prymityw – skrzywił się Henio. – Nie ten poziom.

– Na zdjęciu wygląda inteligentnie. Dziewczyna, idiotycznie wychowana, może się dała narwać, może ją podpuścił i w tajemnicy przed Rajczykiem szukał tych skarbów przy jej udziale. Chłopaka nikt nie widział, elementarny błąd.

– Owszem – przyznał Henio. – To się naprawi. Co prawda, chłopaka ona się wyprze i nie zamkniemy jej za to. Ludzi… do czarnej ospy, żółtej febry i innych kolorowych chorób, ludzi nam brakuje, bo obstawić Kasię i już go mamy. Cholera. Nie wiecie, czy cholera jest bezbarwna?

– Sinieje się podobno – mruknęłam.

Janusz kontynuował swoje.

– No i pani Właduchna. Miło się zwierzała, ale za całą prawdę głowy nie dam. Może coś tam jeszcze na dnie duszy ukryła, pamięć jej działa, przydałoby się więcej tych zwierzeń.

– Pani Joanna… – zaczął Henio niepewnie.

– Do Kasi Joanna, owszem, ale do pani Właduchny niech ręka boska broni. Antyfeministka. Tylko facet, w dodatku przystojny.

– Tyran we własnej osobie! – podpowiedziałam skwapliwie.

Henio uchwycił się tej myśli z zapałem. Tyrana już i tak korci, bo ujrzał szansę wyjaśnienia umorzonej sprawy, pani Właduchna bardzo go zainteresowała. W godzinach pozasłużbowych musiałby ją przesłuchiwać, bo na służbie wysokoprocentowego ulepku nie użyje za skarby świata. Nawet dla dobra śledztwa. Janusz utorował drogę i wszyscy się zgadzają, że trzeba z niej skorzystać…

Zgodnie z naszymi sugestiami, do pani Właduchny Tyran pofatygował się osobiście, ściskając pod pachą załącznik. Sztywności pozbył się tylko w pewnym stopniu, ale nawet gdyby nie pozbył się jej wcale, pani Właduchnie by to nie przeszkadzało. Powodzenie miała ogromne i wizyty osobników płci odmiennej stanowiły dla niej chleb powszedni, z wielką wprawą i doświadczeniem konsumowany.

– Ale, co też pan – odparła na pytanie, czy przed dwoma laty mieszkała razem z Rajczykiem. – Chłop w chałupie, to jak wrzód na dupie. Przyjść do niego, co przynieść, kolacyjkę zrobić, to tak, owszem, zostać nawet do rana, dlaczego nie. Ale mieszkać to ja wolę sama u siebie. A on do mnie nawet niech też przyjdzie z czym należy, jak nie przymierzając pan, a potem niech sobie pójdzie, a nie żeby wiecznie na głowie siedział. Żyć to ja i lubię po swojemu.

Myśl ścisłego współżycia z panią Właduchną była dla Tyrana tak przejmująca, że z zapałem pochwalił jej poglądy. Pani Właduchnie uznanie się spodobało i zapragnęła zasłużyć na więcej. Tyran swoje stanowisko i stopień nie dlatego uzyskał, że był idiotą, a wręcz przeciwnie. Charakter cennego świadka rozszyfrował z miejsca, ocenił należycie i błyskawicznie nawiązał właściwą nić porozumienia. Rezultaty okazały się wystrzałowe.

Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Henia odtworzenie poczynań denata owego czternastego maja sprzed półtora roku przyszło z największą łatwością. Piętnastego, jak wiadomo, jest Zofii, ale zaprzyjaźniona z panią Właduchną Zofia urządzała imieniny w przeddzień, ponieważ nazajutrz sama miała drugą Zofię, i to w szacownej rodzinie. Pani Właduchną zła była jak diabli, furią na całe życie pamiętną, bo chłop jej się spóźniał, umówieni byli, że na szóstą przyjdą, ta Zofia na Żoliborzu mieszka i wcześniej należało wyjechać, a jego jak nie było, tak nie było. Suknię miała wyjątkowej piękności, taką zieloną, obliczoną na równe zzielenienie wszystkich bab, gotowiusieńka siedziała i czekała, i o mało jej szlag nie trafił. Poleciała w końcu do niego, nie było go, drania, w domu, dzieciak jeden, sąsiadów chłopak, powiedział, że pan Rajczyk już ze dwie godziny temu wyszedł i w stronę jeziorka się udał, tak jakby na spacer. Dzieci wszystko wiedzą. Poszłaby za nim, żeby go tam gdzie dopaść i wszystkie kudły mu ze łba wydrzeć, ale pantofle miała też nowe, niezmiernie eleganckie i nie do takiego chodzenia, bo nawet ciasnawe trochę, więc wróciła do domu, a ten podlec, świeć Panie nad jego duszą, dopiero za pięć siódma przyjechał. Ułagodził ją jakoś, taryfą był i zaraz na ten Żoliborz pojechali.

– I pewnie nakręcił, a pani się nawet nie dowiedziała, dlaczego tak tę godzinę zlekceważył – rzekł Tyran współczująco.

– Nie ze mną te numery – odparła na to pani Właduchna i podsunęła mu pusty kieliszeczek. – Powiedział wszystko. Za jednym takim szedł, bo interes musiał załatwić, i nie na chama, tylko delikatnie. Załatwił, z korzyścią mu wyszło, już ja dobrze widziałam, czy on jest przy pieniądzach. Darowałam, bo jeszcze, o, proszę, bransoletkę mi kupił. Pamiątkowa ona teraz…

Na pulchnej rączce istotnie połyskiwało złoto. Tyran spełnił powinność, niemal w powietrzu warczącą, rączkę ucałował, nastawiwszy się już na daleko idące poświęcenia, po czym uczepił się chłopaka sąsiadów. Głównie podkreślał przerażające wścibstwo niektórych dzieci. Działał w natchnieniu, temat okazał się pani Właduchnie bliski, imię, nazwisko i adres chłopaka same jej z ust wybiegły.

– Co przeżyłem, to moje – zwierzył się później Januszowi najzupełniej prywatnie, bo nawet policjant musi niekiedy z siebie stresujące emocje wyrzucić, inaczej wszyscy w czambuł byliby ciężko chorzy na wątrobę. – Popatrz, w jakim głupim kierunku poszło tamto dochodzenie Dominikowi daliśmy spokój od razu po tych chrzcinach, a Rajczyk wcale nie wyszedł. Motywu ani śladu, w rezultacie szukano klienta tej zabitej prostytutki, bo jedyne co się nasuwało, to grabież. Podobno tego dnia zarobiła parę złotych, koleżanki po fachu zgodnie to zeznały. A w dodatku, jak teraz te akta czytam, szlag mnie ciężki trafia, sam popatrz, wielka miłość tu się pałęta na każdej stronie. Kochała tego Dominika nad życie, dla niego tak zarabiała, a on niczego od niej nie chciał, forsy nie brał, żebrać musiała, żeby cokolwiek przyjął, jak z łaski.

– Musiał być strasznie zabalsamowany, kiedy jej coś chlapnął – wysunął przypuszczenie Janusz.

– Może nie. Może mu było przyjemnie robić za bóstwo i nie wytrzymał, żeby się nie pochwalić. Wiesz, jak to jest…

Janusz po krótkim namyśle porzucił poprzedni pogląd i poparł supozycję.

– Też możliwe. Wygląda na to, że nią pomiatał. Powiedzmy, że coś wyjawił dla podkreślenia różnicy. Ona reprezentuje rynsztok, a on się wspina na szczyty byznesu. A nie odstawił jej od piersi ostatecznie, bo może lubił rude i chude.

– Lubił, zgadza się. Tego chłopaka sąsiadów złapałem, piętnaście lat ma obecnie, został może trochę wzięty pod włos, inteligentny gówniarz, bardzo się postarał i złożył zeznania. Półtora roku temu nikt z nim nie rozmawiał. Rzeczywiście widział Rajczyka idącego w kierunku jeziorka i pani Władzia, postać wszystkim tam znana, później o niego pytała, a strasznie śmiesznie wściekła była, więc utkwiła mu w pamięci. Poszlaki silne, satysfakcja nam zostaje wyłącznie moralna, wszystko jednakże na to wskazuje, że sprawę można uznać za wyjaśnioną. Tyle mojego. Jak złapiemy Dominika, zamknie się ją ostatecznie.

– To znaczy, że już teraz wierzysz w Dominika?

– Jak znam życie… Ale dopuszczam inne możliwości. Te dziewczyny z przyległościami za bardzo mi się tu plączą, żebym miał się od nich całkowicie odczepić.

Janusz zgodził się z nim w pełni.

– Coraz bardziej mam wrażenie, że tu się kryje ten drugi wątek, który mi ostro śmierdzi. Szukałbym w szerszym zakresie. Moją Joannę możesz sobie darować, wiem, kiedy coś ukrywa, teraz akurat nie, a nawet gdyby, to tylko do czasu. Natomiast Kasia… Czyja wiem, złapałbym jej chłopaka. Nie wiem po co, na wszelki wypadek.

– Ja bym też złapał. Podesłać Henia…?

– I jednak człowieka poświęcić. Niech tam ktoś poczatuje, bodaj wyrywkowo, trudno, nie ma siły, jeśli chłopak istnieje, muszą się widywać.

– Czekaj! – rzekł żywo Tyran, tknięty nowym pomysłem. – Oddamy jej mieszkanie po ciotce. Chlew tam nieziemski, musi odnawiać, remontować i tak dalej, w takiej mierzwie mieszkać nie będzie. Niech się w capa przemienię, jeśli chłopak jej w tym nie pomoże. Gdyby się całkiem wyłączył, albo by to było nieludzkie, albo mało ważny i właściwie go nie ma. Sam rozumiesz…

W tym miejscu przerwałam im te zwierzenia. Wróciłam z wyścigów, jak zwykle śmiertelnie głodna, stwierdziłam, że w domu mam do jedzenia jedno jajko, makaron w torebce, pół ćwiartki masła i sól. Niby można z tego przyrządzić potrawę, ale nawet przyrządzona nie wzbudziłaby we mnie entuzjazmu, wdarłam się zatem do Janusza. Widok Tyrana ucieszył mnie ogromnie, chciałam sprawdzić, jak się prezentuje na gruncie prywatnym. Sprawdzanie i uciecha trwały krótko, bo zaraz uciekł. Widocznie konszachty z podejrzaną uznał za szkodliwe…

Pootwierałam wszystkie okna. Niech sobie będzie jesień, niech będzie zimno, ale niech mi tu przestanie śmierdzieć. Z trzech futryn musiałam powyrywać gwoździe, którymi je dawno zabiła, ale zawiasy trzymały się znakomicie, może dzięki temu, że rzadko używane. Do pośpiechu nie było powodów, miałam czas, powrót pani Jarzębskiej miał nastąpić dopiero za trzy miesiące.

Włożyłam sweter, usiadłam przy stole, nic nie robiłam, siedziałam i wspominałam. Nie istniał we mnie cień żalu, przeciwnie, sama ulga bez granic. Od razu postanowiłam zanieść kwiaty na grób Rajczyka, jak już będzie miał ten grób.

Jeszcze tydzień temu wisiał nade mną koszmar. W perspektywie miałam powrót tutaj, rozpaczliwie blisko, już za trzy miesiące. Powrót do więzienia. Od dawna już zastanawiałam się, czy by nie uciec byle gdzie za granicę, możliwie daleko, do Australii na przykład, z początku było to tylko pobożne życzenie, potem zaczęłam się zastanawiać poważniej. Zawód właściwie już mam, międzynarodowy, znam obcy język, dam sobie radę wszędzie. Bartek mnie trzymał i jeszcze coś, może to jakaś idiotyczna przyzwoitość, może głupi lęk przed prawem. Ona mnie wychowała, prawnie była moją opiekunką, przepisy nakazują dostarczenie starym rodzicom opieki, opiekunom pewnie też, ta opieka, to byłam ja. Włos mi na głowie dęba stawał i robiło mi się niedobrze, usiłowałam o tym nie myśleć, ale pchało się samo, jak taki gniot moralny, jak trąba powietrzna, która wdziera się do ust i utrudnia oddychanie. Opieka nad nią, Boże, zmiłuj się…!

Udawała, że zaczyna niedołężnieć, widziałam wyraźnie. Powłóczyła nogami, trzymała się mebli, kazała sobie pomagać przy wstawaniu z krzesła, uginała się pod ciężarem bochenka chleba. Zakupy dla niej miały już teraz być koniecznością, nieprawda, podejrzałam nie tak dawno, że kiedy jej nikt nie widział, poruszała się doskonale. Ale chciała mnie uwiązać, przyzwyczaić do bezustannej opieki i pomocy, była coraz grubsza i domagała się obsługi. Miałam tu wrócić, dbać o zaopatrzenie domu, sprzątać, gotować, podtykać jej wszystko pod nos bez jednej chwili przerwy, przeprowadzać z miejsca na miejsce, pomagać przy ubieraniu, jak pielęgniarka… Być pod ręką, żeby mogła na mnie patrzeć tym wzrokiem bazyliszka… Od dzieciństwa brzydziłam się jej dotknąć, sama myśl była nie do zniesienia, a to upiorne spojrzenie wywlekało ze mnie bebechy. Miało to na mnie spaść już za trzy miesiące i trwać w nieskończoność, nie chorowała na nic, chyba na otyłość, narzekała na wszystko, udawałaby szczytowe niedołęstwo, żeby mnie zatrudnić. Mogła żyć jeszcze piętnaście lat, jeśli nie więcej… Piętnaście lat katorgi.

Загрузка...