I znów to co przedtem, przez całe moje dotychczasowe życie. Rewizje, konfiskowanie moich rzeczy, bezustanna obecność, wświdrowane we mnie złe oczy, sapiący oddech nad uchem, nocne chrapania i charkoty, awantury, wyrzuty, złośliwości i potępienia, może znów zniszczyłaby mi całą odzież, jak kiedyś…

Od koleżanki dostałam wstążkę do włosów, przypuszczam, że dała mi ją z litości. Ile miałam wtedy lat…? Jedenaście chyba. Była to najpiękniejsza rzecz, jaką do owej chwili posiadałam, szeroka, mieniąca się, odrobinę używana, ale to lekkie zużycie nie odbierało jej urody. Pocięła mi ją nożyczkami już po dwóch dniach…

Z resztek wełny, które poniewierały się po całym domu, to już było nieco później, rok czy dwa lata… zrobiłam sobie szydełkiem czapkę z pomponem, a zawsze umiałam dobrać kolory, wyszła prześlicznie. Miałam ją na głowie jeden raz, wieczorem użyła jej do szorowania garnków. Zazwyczaj nie szorowała ich wcale, zapuszczone były potwornie, zrobiła to specjalnie i czapkę nazajutrz rozpoznałam przez pompon.

– O, i cóż takiego! – powiedziała drwiąco. – Na co ci czapka, dla urody może, gwiazda piękności się znalazła. Pompon został, popatrz, jak doskonale wygląda, nic mu się nie stało. Możesz zrobić drugie takie, do zmywania się nada, a to się prędko zużyje.

I musiałam donaszać po niej stare, obrzęchane swetry…

Co miałam zrobić teraz…? Nic nie było przed nią bezpieczne. Kontrolowała moją teczkę, szperała po kieszeniach, nie miałam dla siebie nawet półki w szafie. Nawet teraz, ostatnio, przy którejś wizycie, złapałam ją na przeszukiwaniu mojej torebki, istny cud, że z przezorności nie miałam w niej niczego takiego, co mogłaby zabrać i narobić mi kłopotów. Obmacywała moje palto…

Nie życzyła sobie moich studiów, ani mojej pracy. Mimo skąpstwa, zdawała sobie sprawę, że materialnie jest urządzona do końca życia. Chciała mnie trzymać pieniędzmi, żebym nie miała własnego grosza, żebym musiała ją prosić, żeby mogła mnie ograniczać, rządzić mną, decydować za mnie, odmawiać. Odmawianie mi wszystkiego sprawiało jej patologiczną przyjemność. Kiedyś zabraniała mi wyjść z domu, teraz mogła mi to uniemożliwić, zniszczyć buty na przykład. Wszystkie. Zniszczyć odzież. Do sklepu wychodziłabym w kapciach i jakiejś szmacie. O żadnej pracy nie byłoby mowy, gdzie miałabym pracować, jakim sposobem, gdyby nawet udało mi się coś zrobić, też by to natychmiast zniszczyła!

I ta potworna atmosfera tutaj. Ten straszliwy zaduch. Wściekłe gorąco bez powietrza. Ileż razy siłą odpychała mnie od okien, odciągała za włosy, nie mogłam się z nią przecież bić, coś we mnie tkwiło takiego, na starszą osobę nie wolno podnieść ręki, a gdyby nawet… Bóg raczy wiedzieć, co by nastąpiło, była zdolna do wszystkiego.

Tu, w tym pokoju, egzystowałam w charakterze zaszczutego zwierzęcia, bez prawa do oddychania. Tu, w tym pokoju, siedziałam w kącie tyłem do telewizora, żebym nie mogła oglądać filmu, ale tak, żeby mogła mnie widzieć Nie wolno mi było odwrócić głowy, nie wolno mi było czytać, nie wolno mi było nic robić, zresztą i tak mała lampka za nią dawała zbyt mało światła, w moim kącie było ciemno, patrzyłam w ścianę i lęgło się we mnie szaleństwo. Tu, w tym pokoju, stłukła mi palce, kiedy skończyłam odrabianie lekcji i w prostocie ducha zaczęłam sobie coś rysować, próbowałam ukradkiem, ale zauważyła. Tu, w tym pokoju, opowiadała różnym osobom, które kiedyś przychodziły, że mam skłonności złodziejskie i wszystkiego trzeba przede mną pilnować. Moczę się w nocy. Czasem wstaję i usiłuję z łakomstwa wyżerać w kuchni, co mi pod rękę wpadnie, niszczę różne rzeczy, kroję nożem stół, oka ode mnie nie można oderwać. Podsłuchiwałam za drzwiami, po co jej to było, Bóg raczy wiedzieć. Mówiła tak, że wszyscy wierzyli, zorientowałam się z reakcji, byłam dzieckiem, przeżyłam katusze. Teraz to śmieszne, ale wtedy czułam się upokorzona i zhańbiona.

Musiała mnie chyba serdecznie nie znosić, prawdopodobnie stanowiłam dla niej obciążenie, balast przywiązany do pieniędzy, których beze mnie nie mogła zagarnąć. Cud, że mnie nie otruła, może, mimo wszystko, byłam także użyteczna, a może miała w perspektywie tę opiekę na starość. Wiedziała, że pani Jarzębska wraca, wiedziała o mnie prawie wszystko, tylko o Bartku nie, bo go starannie ukrywałam. Z jadowitą uciechą oczekiwała mojego powrotu do tego domu, przyjdzie koza do woza, mówiła za każdą wizytą. Przemyśliwałam nad wynajęciem jakiegoś pokoju, liczyłam pieniądze, oszczędności poszły, mogłam mieć kłopoty. Można było wynająć tanio za opiekę, ale za żadne skarby świata nie zamieszkałabym z żadną staruszką, nawet gdyby była aniołem. Czekało mnie piekło, tu miałam wrócić, do tego pokoju…

Siedziałam teraz w tym pokoju, przy otwartych oknach, zaduch się zmniejszył, a ulga we mnie rosła. Zostanę tu, oczywiście. Przerobię wszystko i będę się napawała swoim szczęściem. Nigdy więcej nikt mnie nie będzie do niczego zmuszał, ani niczego mi zabraniał!

Podniosłam się w końcu i rozpoczęłam porządki. Od kuchni. Porządki musiały polegać głównie na wyrzucaniu. Cała kuchnia tonęła pod zwałami szmat, rzęchów, rupieci, zaskorupiałych naczyń i zaśmierdłej żywności, wszystko nadawało się wyłącznie na śmietnik. Każdą rzecz jednakże należało sprawdzić, bo znałam ją przecież. Biżuteria i pieniądze znalezione przez policję stanowiły zaledwie część jej majątku. Miała więcej. Utykała to i chowała w najdziwaczniejszych miejscach, mogłam się wyrzec kosztowności i forsy dla uzyskania swobody, ale w obecnej sytuacji pozbywanie się złota byłoby kretyństwem. Może będę miała dzieci. Chciałabym mieć dzieci i chciałabym dać tym dzieciom jak najwięcej. Chciałabym mieć dla Bartka. I dla siebie. Może ona chichocze jadowicie na tamtym świecie i cieszy się, że nie znajdę, że wygłupię się, wyrzucę, zmarnuję. A chała!

Jak to zrobiła, nie wiem, ale w zaklejonej, nie tkniętej, prosto ze sklepu, chociaż bardzo starej torebce mąki znajdowały się świnki. Pięciorublowe złote monety, sześć sztuk. Oprócz monet było tam też siedlisko robaków i tych latających moli żywnościowych, które rozproszyły mi się po całej kuchni. Dałam im spokój, robactwo postanowiłam zlikwidować hurtem, przy remoncie. Wywlokłam garnki i patelnie, struple wiekowe, obtłuczone, zarośnięte brudem, niektóre dziurawe, wszystkie wyłącznie do wyrzucenia. Wkładałam jeden w drugi, żeby je razem wynieść do śmietnika, pojęcia nie miałam, co mnie tknęło, ale nagle zaczęłam oglądać je od dna.

Do jednego przyklejona była foliowa torebeczka, a w niej bransoletka z płaskich złotych ogniwek, na wierzchu wyrzeźbionych w jakiś wschodni wzór, pod spodem gładkich i na tej gładkiej stronie wygrawerowany był napis: „Mojej najdroższej Aneczce – Tadeusz”.

Boże wiekuisty! Anna i Tadeusz, to byli moi rodzice…!!!

Odsiedziałam swoje nad tą bransoletką, przytuliłam ją do twarzy, śmieszne to i głupie, ale nie mogłam się powstrzymać, ucałowałam każde ogniwko. Moja matka nosiła to na ręku…

Teraz już zaczęłam szukać z zaciekłością. Niech szlag trafi majątek, to są pamiątki po moich rodzicach, obojętna mi ich wartość! Z książki, którą moja matka ofiarowała mojemu ojcu, ciotka wyrwała kartkę z dedykacją, widziałam tę kartkę, przeczytałam dedykację, jeden raz, później ujrzałam tylko nierówne strzępy. Systematycznie niszczyła wszystko, co po nich zostało, nie miała widocznie siły zniszczyć biżuterii, chociaż mogła ją przetopić… Nie, to by też była strata, dlatego zostało, ale kto wie, jakie miała zamiary. Nie dopuściłaby chyba, żeby to się dostało w moje ręce…

Z pewnością też nie miały nigdy wpaść w moje ręce książeczki oszczędnościowe. Osłupiałam na ich widok. Znajdowały się w bardzo starej torbie wśród kłębowiska podartych, brudnych pończoch, ze wstrętem wywaliłam to na podłogę, przewracałam drewnianymi szczypcami do wyjmowania z kotła bielizny, były w tym domu takie szczypce, ręką bym tego nie dotknęła za nic w świecie, ale pończochy też musiałam sprawdzić. Dwie książeczki leżały na dnie, data wskazywała, że założone zostały jeszcze przed śmiercią mojej babki, zapewne przez nią samą, na moje nazwisko. Suma potworna, prawie dwa miliardy, Boże jedyny, i ja się miotałam przez głupie osiemdziesiąt milionów Bartka…! Narosła w wyniku rewaloryzacji, ostatnia wpłata, a było ich dwie zaledwie, pochodziła sprzed dwudziestu lat, na ciotkę wpisane upoważnienie, znalazłam je na ostatniej stronie. Zdumiewające, że nie podjęła tego i gdzieś nie ukryła, ale może było jej żal procentów…

Te pieniądze to też była ulga. Jakieś ogromne ułatwienie życia, jakieś możliwości, dotychczas niedostępne. Pozwalały zrobić wszystko, urządzić dom, podróżować, spokojnie skończyć studia, uniknąć tej bezustannej szarpaniny… Jaka mądra była moja babka!

Przebaczyłam jej to okropne rozporządzenie moim losem, a przez ostatnie lata, od chwili kiedy pani Krysia udzieliła mi rozmaitych informacji, miałam do niej ciężki żal za przekazanie mnie ciotce. Usunęłam ten żal, przeprosiłam babkę. Udało mi się nawet pomyśleć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, przy okazji nastąpiło skojarzenie, nawet te cholerne muchomory ciotki przydały się na coś, wytruły karaluchy. Przecież w tym domu byłoby zatrzęsienie karaluchów, warunki miały wręcz idealne, może i pluskwy by się zagnieździły, trucicielskie skłonności ciotki zapobiegły najgorszemu. Śmierdziało tylko okropnie tym zastarzałym brudem i stęchlizną, w jakiejś masce powinnam to robić…

I co za szczęście, że winda była pod ręką! Ileż bym się nalatała z tym koszmarnym chłamem, tony śmieci do wyrzucenia!

Do wieczora opróżniłam całkowicie zaledwie dwie kredensowe szafki, bo zaparłam się szukać rzetelnie i metodycznie, wygrzebywałam ze starych słoików jakieś zatęchłe powidła i różne mazie, wysypywałam ryż i kaszę, te mole fruwały już całymi chmurami, w pęczaku, też zarobaczywiałym, znalazłam jeden pierścionek, wrzucony tam luzem. Duży brylant, a dookoła niego mnóstwo maleńkich szafirków. Moja matka miała niebieskie oczy…

Zapomniałam kompletnie o całej tej sytuacji, o wszystkich kłopotach, zapomniałam prawie o Bartku, chociaż tkwiła we mnie radość z odkryć i chęć podzielenia się z nim tą radością i triumfem, że jednak ciotka nie zdołała mnie przechytrzyć i odebrać mi tego na zawsze. Wyszłam w końcu do śmietnika ze zbadanymi już garnkami i tym chłamem spożywczym, wszystkie mąki i kasze zsypałam razem do wielkiej torby foliowej, spleśniałe dżemy wrzuciłam do jednego garnka, obładowana wsiadłam do windy i zjechałam na dół.

W holu, obok skrzynki listowej, jakiś facet rozkręcał na kawałki stary rower. Musiałam przejść obok niego, żeby tylnymi drzwiami dostać się na podwórze. Byłam przejęta i szczęśliwa, nie obchodziło mnie nic poza zwycięstwem nad tą straszną harpią, ale jednak spojrzałam i pomyślałam, że to ktoś obcy. Znałam przecież ludzi z tego domu, widywałam ich całe lata, ten tu nie mieszkał.

Dlaczego obcy facet rozkręca rower w naszym holu…?

Odpowiedź przyszła mi sama. Może lęgła się we mnie mania prześladowcza, bez znaczenia, w każdym razie nagle zyskałam pewność, że on tu siedzi przeze mnie. Śledzi mnie, albo czeka na Bartka… Jeśli chodzi o mnie, niech sobie siedzi do upojenia, niech rozkręca sto rowerów, ale Bartek… Chociaż nie, ze mną też nie najlepiej. Nie uwierzyli mi…?

Zdenerwowałam się zaledwie średnio, bo satysfakcja rozmazana była po moim wnętrzu jak balsam, warstwa ochronna, przez którą nic nie zdołałoby mnie ugryźć. Zastanawiałam się, co robić, uprzedzić Bartka, to pewne. Nie doprowadzić ich do niego przypadkiem. Telefonicznie…

Wróciłam na górę. Pomysł już mi się rysował. Zadzwoniłam kolejno do jego matki i do ojca, złapałam go u ojca, przed chwilą przyszedł. Kazałam mu natychmiast, jak najszybciej, iść na Graniczną i zamelinować się u mnie, światła nie palić. Przyszło mi do głowy, że jeśli pilnują mnie, a ja jestem tu, na Granicznej nie ma chwilowo żadnego stróża. Bartek zdąży. Zatrzymam ich, może nie ma ich wielu, tylko ten jeden z rowerem, pójdę do byle której kawiarni, będę udawała, że czekam, potem wrócę do domu tak, jakbym się nie doczekała. Rano wyjdę pierwsza, odciągnę tę obstawę, Bartek opuści mieszkanie bez przeszkód. Umówimy się jakoś na przyszłość.

Zgodził się, ale od razu mnie uprzedził, że ma nocną pracę, będzie musiał wyjść przed dziesiątą. Dobrze, niech będzie, ten dom jest gęsto zaludniony, byle nie zauważyli, że wychodzi ode mnie. Jakoś to załatwimy, powiedział, przelecę się po schodach, zjadę z innego piętra…

Zeszłam ze śmieciami jeszcze raz. Facet zaczynał już ten rower składać. Byłam ciekawa, co zrobi, jeśli jeszcze nie skończy, a ja już wyjdę, pośpieszyłam specjalnie. On też. Kiedy wychodziłam przez frontowe drzwi, był gotów, wyprowadził rower zaraz za mną, wsiadł na niego i pojechał ku Puławskiej.

Nie stwarzałam im żadnej trudności, wybrałam sobie „Mozaikę”, poszłam piechotą, facet z rowerem znikł mi z oczu i ciągle nie miałam pewności, czy moje podejrzenia są słuszne. Na wszelki wypadek jednak realizowałam pomysł, usiadłam przy stoliku i zaczęłam spoglądać na zegarek.

Po pół godzinie wyszłam i pojechałam do domu.

Bartek czytał prasę w łazience. Słusznie, światło z łazienki nie było widoczne na zewnątrz. Nie zdołałam stwierdzić, czy ktoś mnie śledził, ale samo przypuszczenie wystarczało. Powiedziałam mu wszystko, pieniądze, bransoletkę i pierścionek miałam przy sobie, pokazałam mu. Cud boski, że cię w to nie wrobili, powiedział, motyw miałaś jak stąd na świętą Helenę, nawet by chyba stanowił okoliczność łagodzącą. Kochana, mam dużą robotę i chyba tym razem już mnie nie wyrolują, bo instytucja solidna. Spróbuję wydusić trochę luzu, żebyś nie musiała użerać się z tym sama. Od ciężarów jestem ja, a nie ty.

Uspokoiłam go, zanim przystąpię do remontu, minie dużo czasu, zdąży mi pomóc, to mieszkanie będzie nasze wspólne. Teraz, ciągle na wszelki wypadek, musimy się spotykać jakoś niezauważalnie. Dałam mu klucze od mieszkania ciotki, ucieszył się, spytał, czy może się tam przespać, bo przewiduje powrót do domu dopiero nad.ranem. Do mieszkań rodziców kluczy nie ma, mnie nie ma sensu budzić, przerwałam mu, oczywiście, to najlepsze wyjście. Jeśli będą na niego czatować, to tam, gdzie i ja jestem, a nie tam, gdzie mnie nie ma. Tu, skoro wróciłam, ktoś mógłby czatować, nawet na moim piętrze, wpatrzony w drzwi. Poszukiwanie go na Willowej nikomu do głowy nie przyjdzie. Ostrzegłam go tylko, że tam jest bajzel straszliwy, śmierdzi już może mniej, bo okna zostawiłam otwarte, ale nic czystego nie znajdzie. Nie szkodzi, powiedział, woda z kranu leci? No to fajnie, więcej mi nie potrzeba.

Wypuszczałam go wśród tysiąca obaw, wyjrzałam na korytarz, sprawdziłam czy nikogo nie ma i czy nie będzie go widać przez wizjer sąsiadów, sprawdziłam wyższe piętro, zjechał windą z siódmego. Nikt podejrzany nigdzie się nie plątał. Spać poszłam późno, bo jeszcze długo siedziałam i wpatrywałam się w bransoletkę mojej matki. Poza zdjęciami, była to pierwsza jej własność, jaką dostałam do ręki, tamte inne rzeczy, podobno też po niej, zabrała policja…

Śmiertelne przerażenie poderwało mnie nagle w środku nocy. Może to był sen, a może obudziłam się na skraju snu. Coś tkwiło we mnie, jakaś myśl, wyskoczyła, wręcz wybuchła z podświadomości. Sprecyzowałam ją od razu. Jak mogłam o tym bodaj na chwilę zapomnieć…! W mieszkaniu ciotki nie ma nic do jedzenia, jest reszta kawy i gorzej, jest koniak. Bartek wróci zmęczony, spróbuje może napić się koniaku, a może rano zechce sobie zrobić kawę, Chryste Panie, ja nie wiem, co jeszcze moja ciotka z tym cholernym muchomorem robiła i żeby tylko…! W kredensie stoi kilka tych butelek koniaku, pani Krysia przynosiła i Rajczyk, najstarsza musi pochodzić jeszcze sprzed dwudziestu lat, nie w tym rzecz! W jednej jest roztwór z muchomora! Ona doskonale wiedziała, w której, ja też, nie różniła się niczym od pozostałych, policja jej nie znalazła i nie zabrała, zabrali tylko ten w półlitrówce po occie, z półki kuchennej! Bartek weźmie napoczętą, napije się właśnie tego…!!!

Ręce mi się trzęsły, kiedy dzwoniłam po taksówkę. Nieszczęście musi nastąpić, on się otruje, to przekonanie było tak silne, że ogłuszyło mnie i bez mała odebrało mi przytomność Oczyma duszy widziałam, jak otwiera ten kredens, śmiertelnie zmęczony, sięga po napoczętą butelkę, nalewa sobie do kieliszka albo do szklanki, wszystko jedno, Boże jedyny, wypija… Robi to już, właśnie teraz, w tej chwili! Może jeszcze uda się go uratować!

Z wysiłkiem powstrzymałam się od telefonu do pogotowia. Winda zjeżdżała za wolno, miałam ochotę tupać, żeby ją zmusić do przyśpieszenia, zacisnęłam zęby, bo mi szczękały. Taksówka właśnie nadjechała, dobry kierowca, grzmiał przez puste miasto niczym na rajdzie. Wiedziałam, że jest kwadrans po czwartej, bo dzwoniąc do radio-taxi spojrzałam na zegarek. Po drodze przygotowałam pieniądze, wepchnęłam mu w ręce, wpadłam do budynku jak oszalała. Znów ta kretyńska, wlokąca się winda, skorzystałam z niej, bo stała akurat na parterze, inaczej z pewnością leciałabym po schodach piechotą.

Otworzyłam, zamek chodził cichutko, sama o to kiedyś zadbałam. Zapaliłam światło w przedpokoju, pierwsze spojrzenie na wieszak. Nie było tam jego kurtki.

Osłabłam z ulgi. Zawsze wieszał okrycie, miał odruch. Nie było go zatem jeszcze, nie wypił tej piekielnej trucizny. Należało ją wylać w pierwszej kolejności, uczynię to od razu i wyrzucę cholerną kawę. I herbatę. Wszystko wyrzucę, moja ciotka była potworem, mogła zatruć każdy produkt…

Gdzieś mi majaczyło, że policja brała chyba próbki artykułów spożywczych, gdyby znaleźli truciznę, nie zostawiliby ich w domu. Nie szkodzi, w nosie miałam próbki, nie zamierzam ryzykować.

Odetchnęłam, oprzytomniałam, uczyniłam kilka kroków i zatrzymałam się nagle.

W mieszkaniu ktoś był.

Poczułam to całą sobą. Nie było go słychać, nie robił żadnego hałasu, może tylko oddychał. Był z pewnością. Nie Bartek. Policjant…?

Zastanowiłam się błyskawicznie. Jeśli policjant, powiem prawdę, przypomniałam sobie o truciźnie, zdenerwowałam się i przyjechałam ją wylać. Wyjdę jak najszybciej i na Bartka poczekam na dole. Jeśli jednak nie policjant, to kto…?

Obejrzałam się, ujęłam pierwsze, co mi wpadło w rękę. Odłamana poręcz od fotela, leżała na komodzie wśród tysiąca innych śmieci. Mosiężny świecznik byłby lepszy, ale stał za daleko, na stoliku w końcu przedpokoju. A ten ktoś był w sypialni.

Nagle wstąpiło we mnie dzikie szaleństwo. Niech sobie siedzi w sypialni i niech go szlag trafi. Przyjechałam tu wylać truciznę i wyleję ją natychmiast bez względu na wszystko, tak mi Panie Boże dopomóż. Tamtym jakimś, może złodziejem, a może duchem ciotki, zajmę się później.

Postąpiłam jeszcze kilka kroków, skręciłam do kuchni. Odłożyłam poręcz na blat, otworzyłam kredens, wyciągnęłam wszystkie flachy, ustawiłam obok zlewu. Zaczęłam od tej napoczętej.

– Zgłupiałaś? – wysyczał znienacka jakiś głos za moimi plecami. – Zostaw, kurwo, te napoje!

Byłam już przy trzeciej, gulgot głuszył dźwięki, nie usłyszałam jego nadejścia. Odwróciłam się gwałtownie.

Jakiś obcy facet. Młody. Nawet przystojny, ale robił złe wrażenie. W ręku trzymał ten mosiężny świecznik ze stolika. Zdrętwiałam chyba, bo stałam w bezruchu i gapiłam się na niego, koniak wyciekł, przechylałam nad zlewem pustą butelkę. Pełna została jeszcze jedna. Wobec histerycznej paniki, jaka ogarnęła mnie na myśl o otruciu Bartka, obecny przestrach był niczym, ulga, że zdążyłam, przebijała wszystko. Zaniepokoiłam się dopiero po chwili i sprawił to wyraz jego oczu.

Też patrzył na mnie, a złe spojrzenie zmieniło się jakoś. Stało się drapieżne, chciwe, twarde i nieubłagane. Zacisnął zęby, widać to było po ruchu szczęk. Rozluźnił je po chwili.

– Ale cizia… – wymamrotał cichutko i trochę niewyraźnie.

Jeszcze ciągle nie wiedziałam, co będzie, chociaż zaczęłam odzyskiwać przytomność umysłu. Zaczęłam się także zwyczajnie bać. Co on tu w ogóle robił? Jakim sposobem wlazł? Miał wytrych? Włamywacz…?

– Co pan tu… – zaczęłam dość gniewnie, ale nie słuchał. Z brzękiem upuścił świecznik na podłogę i ruszył nagle ku mnie. Kuchnia nie miała rozmiarów nawy kościelnej, zanim zdążyłam zareagować, znalazł się tuż przede mną. Ogarnął mnie ramionami, podstawił nogę i usiłował przewrócić.

Te minione dwa lata zrobiły swoje. Nadrabiałam nieruchawość u ciotki z całej siły, wręcz zachłannie. Załatwiłam prawo jazdy, nauczyłam się tańczyć, pływałam, jeździłam konno o szóstej rano na Służewcu, grałam w tenisa. Byłam nieźle wygimnastykowana, moje mięśnie działały sprawnie i posłusznie. Teraz, w stanie wzburzenia, działały podwójnie.

Podparłam się nogą, uchwyciłam czegoś, przewracanie mu nie wyszło. Zachował się brutalnie i ohydnie, ale dzięki temu uwolniłam jedną rękę, do lęku domieszała się wściekłość. Nagle zrozumiałam, o co mu chodzi, chce mnie zgwałcić, zwariował chyba, zwyrodnialec! Za nic w świecie! Broniłam się zaciekle, ogarnęło mnie szaleństwo, ugryzłam go w brodę. Krzyknął, próbował rąbnąć mnie pięścią w głowę, uchyliłam się, pięść musnęła tylko włosy, sięgnął ręką za siebie i chwycił za szyjkę pustą butelkę po koniaku. Bez sekundy namysłu, równocześnie, poszłam za jego przykładem, chwyciłam tę ostatnią pełną. Kopnęłam go w goleń, zresztą przypadkiem, jakimś cudem udało mi się wyrwać, odskoczyć do tyłu. Zamierzył się na mnie butelką, uczyniłam to samo, to znaczy nie zamierzałam się, byłam zdecydowana walnąć i chyba okazałam się szybsza o mgnienie oka, bo to moja butelka zaatakowała, jego stanowiła obronę. Zetknęły się w powietrzu, z brzękiem i trzaskiem poszły w okruchy, a cały koniak chlusnął mu w twarz. W ręku została mi szyjka, on swoją upuścił.

– Kurwa!!! – krzyknął strasznie i zasłonił sobie oczy.

Bez namysłu trzasnęłam go tą szyjką w głowę. Włosy miał obfite, zamortyzowały cios, ale musiałam go nieźle skaleczyć, bo krew trysnęła. Dostał szału, mrużąc oczy, runął na mnie.

Nie słyszałam szczęku drzwi, nie słyszałam kroków, nie widziałam Bartka. Ujrzałam go dopiero, kiedy napastnik odleciał pod ścianę. Rąbnął w szafkę z półkami, zdezelowaną jak wszystko inne i cały stos skorup zwalił mu się na głowę. Bartek popełnił błąd; zwrócił się ku mnie, spojrzał tylko, ale to dało czas tamtemu. Poderwał się, wygrzebał spod skorup, zrezygnował z walki i rzucił się ku wyjściu. Bartek skoczył za nim. Chyba coś krzyczałam, chciałam go zawrócić, niech da spokój, niech się nie wdaje w bitwę z tym bandziorem, wypadłam do przedpokoju. Bandzior sam rozstrzygnął sprawę, już był za drzwiami, usłyszałam go na klatce schodowej, nie tupał, biegł lekko, ale w wyciszonym nocą domu dźwięki rozległy się wyraźniej. Bartek wrócił z holu.

Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na siebie. Poklepał się nagle po górnej kieszeni kurtki, której nie zdążył zdjąć z siebie.

– Popatrz, kochana, jaki ja mądry byłem – powiedział, ciągle nieco oszołomiony. – Myślałem, że tu nic nie ma i przyniosłem na wszelki wypadek. Zawsze się przyda, a teraz wyjątkowo.

Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął piersiówkę.

Podał mi ją i przystąpił do zwyczajnego zdejmowania okrycia.

Ujęłam płaską flaszkę i zaczęłam się histerycznie śmiać.

– Rzeczywiście nic nie ma – udało mi się w końcu powiedzieć. – Było, ale wylałam, a ostatnią rozbiłam mu na głowie.

Zaniepokoił się.

– Ale tej nie rozbijesz?

– Nie. Tej nie. Nic ci nie jest?

– Mnie? No coś ty? To tobie mogło być, mnie nawet palcem nie tknął…

Oszołomienie mu minęło, ale ciągle był wzburzony. Przeszliśmy do kuchni, spojrzał na podłogę.

– Widzę, że nieźle ci wyszło – pochwalił. – Rany boskie, napijemy się po małym, bo emocjami czuję się przytłoczony. Trochę za dużo niespodzianek. Skąd on się tu wziął, ten skurwiel?

– Jak to…? Ty go znasz? Kto to był?

– Ten z Konstancina…

Przerażające. Czy już nigdy w życiu nie uwolnimy się od zbrodniarza…? Wyjęłam zakurzone kieliszki, wypłukałam je, w piersiówce Bartka też był koniak. Wstrząs mijał, osłabłam trochę, on już odzyskał równowagę. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to bydlę tu wlazło.

– Albo otworzył wytrychem, albo Rajczyk dał mu klucze – powiedział Bartek. – Coś wiesz o tym?

– Nic. Możliwe jest i jedno, i drugie. W każdym razie jutro, nie, dziś jeszcze, zmienię zamek. W tym domu takie rzeczy robi cięć, kupię coś bardziej skomplikowanego, a on założy. Ciekawe, po co on tu przyszedł…

– A tak między nami, po co ty tu przyszłaś…? Odetchnęłam i przyznałam mu się do tej histerii, która spadła na mnie o czwartej nad ranem. Zrozumiał, pokręcił głową. Cholera, musiałaś być nieźle przejęta przedtem, skoro zapomniałaś o muchomorach, powiedział, ale teraz przychodzi mi do głowy, że on zamierzał spenetrować apartament. Czy te gliny go w ogóle nie szukają? Do tego stopnia gówno wiedzą?

Na dobrą sprawę nie wiedziałam, co oni wiedzą..Sama oszukiwałam ich wszelkimi siłami i może w rezultacie byli doszczętnie skołowani. Ale to co, jeden kłamliwy świadek i już im się wali całe śledztwo? Bzdura. Niemożliwe.

Uświadomiłam sobie nagle, że ugryzłam brodę zarośniętą, nie goloną co najmniej od trzech dni, może dłużej, zależy, jak te włosy mu rosną. Może go zatem szukają, a on jest właśnie w trakcie zmiany wyglądu, zapuści zarost, ogoli głowę, albo ostrzyże się na jeża i nie będzie podobny do siebie. Może nie wiedział, że oddali mi mieszkanie i tutaj postanowił kilka dni przeczekać, pewien, że to stoi pustką. Może niepotrzebnie opróżniłam butelki, należało je zostawić i tylko tego muchomora rozcieńczyć, wezwałby chyba do siebie pogotowie…?

– Chyba by wezwał – zgodził się Bartek. – Tylko nie wiadomo kiedy. Mógł wychlać trzy flaszki czyste, a za muchomora złapać się na końcu. Rzeczywiście podejrzewasz ciotkę o plucie jadem na cztery strony świata?

– Nie podejrzewam. Wiem na pewno. Wyrzucę zaraz kawę. Wyrzucę wszystko.

Patrzył na mnie długą chwilę.

– Moja miła, najwyższy czas, żebyś zaczęła normalne życie – powiedział stanowczo. – Dobra, wal te porządki, skoro chcesz, ja mam robotę na tydzień, dniem i nocą na okrągło, bo termin goni. Zaliczkę dali przyzwoitą, resztę zapłacą od razu. Skończymy i włączę się w ten bal, co ciężkie, zostaw dla mnie, a jak będziesz tu w środku, zakładaj łańcuch.

Spytałam, co myśli o policji. Mam im powiedzieć o wizycie, czy nie? Pomyślał, zawahał się.

– Zależy, jak uzasadnisz – zawyrokował. – Nie lata się po mieście o czwartej rano bez żadnego powodu.

To miałam gotowe, mogłam się przyznać, że nagle przypomniałam sobie o zatrutym koniaku i zatrutej kawie, wpadłam w szał, nie mogłam spać, z dwojga złego zamiast się miotać w pościeli, lepiej było załatwić to od razu. Owszem, wyjaśnienie do przyjęcia. Zatem tak, policji powiedzieć trzeba, podać rysopis faceta, jeśli nie są idiotami, skojarzą go…

– Cholera, a może nie skojarzą? – zaniepokoił się nagle. – Diabli wiedzą, czy w tym Konstancinie ktoś go widział. No nic, powiedz swoje, a ja mam pomysł…

– Anonimowy informator – oznajmił uroczyście Henio nad kaczką z jabłkami. Z tą kaczką było mi najłatwiej, bo sprzedawali gotową w barze „Corner”. – Szeptał w telefon głosem z zaświatów, a chwilami usiłował mówić przez nos.

Patrzyliśmy pytająco, oczekując dalszego ciągu. Henio przełknął.

– Wiecie, ścisnął nos palcami i tak gadał, wyglądało na piramidalny katar.

– Dlaczego nie poprzestał na szeptaniu? -zaciekawiłam się.

– Bo tego szeptu całkiem nie było słychać. Znaczy, nic nie można było zrozumieć. Więc przestawił się na katar.

– I co powiedział?

– Krótko i rzeczowo. Wie, kto rąbnął faceta u weterynarza. Podał dokładny rysopis. Z rysopisu wynika, że Dominik zapuszcza brodę. Kasia potwierdza.

– Trochę za mocno streściłeś – skrytykował Janusz. – Rozwiń może temat. Skąd Kasia do Dominika?

– Wdarł się do mieszkania na Willowej i napadł na nią. Nie w celach zabójczych, tylko erotycznych. Upiera się, że mu broda rośnie.

– I kiedy to było?

– W nocy. Ściśle biorąc, nad ranem. Wyraźnie było widoczne, że póki nie skończy się kaczka, Henio będzie udzielał odpowiedzi stylem telegraficznym, z którego ciężko było wytworzyć sobie jasny obraz sytuacji. Odczekaliśmy cierpliwie. Na szczęście kaczka nie struś, zniknęła z półmiska dość szybko.

– Anonimowy informator twierdzi, że bibliotekarz został wykończony, bo usiłował przeszkodzić w rabunku – zaczął wreszcie obszerniej, zaspokoiwszy pierwszy, a może nawet i drugi głód. – O sobie gadać nie chciał. Kasia natomiast dzwoniła, po czym przyleciała do nas, bo Tyran ją zaprosił. Powiedziała, że wpadła w amok, bo nagle przypomniało jej się o tych truciznach kochanej cioci. Poderwała się i ciemną nocą wyleciała z domu, pojechała na Willową. Dominik tam już był, napadł na nią w kuchni, kiedy wylewała substancje do zlewu. Rzecz jasna, o Dominiku, jako takim, pojęcia nie ma, opisała faceta, rozpoznała go na zdjęciu i twierdzi, że brodę ma już kilkudniową. Cenna informacja, dorysujemy mu brodę na podobiznach. Roztrzęsiona była trochę, ale zeznawała całkiem do rzeczy.

– I co jej złego zrobił? – zaniepokoiłam się.

– Nic. Zaprawiła go butelką koniaku, co mu się nie spodobało, i uciekł. Flacha, jak powszechnie wiadomo, jest to całkiem niezła broń, a dziewczyna wysportowana, nie żaden tam zwiędły kwiatek. Ten Dominik też nie byk, gorzej by jej chyba wyszło z Rajczykiem. Przed wizytą u nas zdążyła zmienić zamek w drzwiach.

– Kto jej zakładał? – zainteresował się Janusz. – Bo chyba nie sama?

Henio zrozumiał go od razu.

– Nie chłopak. Chłopaka ciągle ani śladu. Cieć z tego domu. Wysunęła interesującą supozycję. Od nas dowiedziała się, zresztą łatwo mogła wydedukować sama, z pytań połapała się w sytuacji, zorientowała się, że ten jej gwałtowny niedoszły amant jest poszukiwany i uczyniła przypuszczenie, że próbował się ukryć w pustym mieszkaniu. Hipotetyczny wspólnik Rajczyka… Co do klucza, wątpi, czy Rajczyk sobie podstępnie dorobił, a ciotka by mu dobrowolnie nie dała, ale wszystko jest możliwe. Rajczyk był tam podejmowany to napojem, to herbatniczkiem i mogła być taka chwila, że ciotka w kuchni, a on sobie odciska klucze. Równie dobrze Dominik mógł się posłużyć wytrychem.

– Także mógł tam wleźć po to, żeby czegoś poszukać – zauważył Janusz. – Diabli wiedzą, co mu Rajczyk mówił. Zaczynam wierzyć, że to on rąbnął złoto, umówieni byli, czekał na właściwą chwilę, otworzył wytrychem, zobaczył, co się dzieje, zabrał chłam i zmył się z miejsca. Niczego nie dotykał i Jacusiowi pola do działania nie zostawił.

– To po co przylazł drugi raz? – zaprotestowałam. – Jola go widziała, jak już była policja.

– Mógł ukryć łup i przyjechać ponownie dla sprawdzenia, jak się rozwija sytuacja.

Henio się skrzywił.

– Niby dobrze, ale źle. Jeżeli rąbnął złoto, czego jeszcze chciał szukać?

– A cholera wie. Drugi błąd widzę. Należało to mieszkanie przejrzeć porządnie, centymetr po centymetrze, tymczasem zrobiliście to pobieżnie…

– Wydawało się, że wystarczy. O zabójstwo chodziło, a do tych celów zrobiono co trzeba. Okazuje się, ta Kasia to powiedziała, że truciznę ciotka trzymała wśród normalnych artykułów spożywczych, a miała tego od groma. Wnioski nam się powyciągały cokolwiek za logiczne, muchomor w kawie, w porządku, zapasik w półlitrówce pod ręką, więcej nie potrzeba. Ważniejszy był ten świeży burdel, samo się pchało, że ma związek ze zbrodnią i rzeczywiście, z niego Jacuś odciski palców powywlekał. Na jaki plaster nam reszta?

Usunęłam ze stołu pusty półmisek i talerze i wyciągnęłam z lodówki sałatkę owocową z bitą śmietaną. Uczyniłam to zupełnie mechanicznie, nie widziałam przed sobą salaterki, tylko mieszkanie na Willowej, przyozdobione dwojgiem zwłok. Istotnie, Henio miał rację, po co je było przeszukiwać? Motyw podwójnej zbrodni leżał jak na patelni, właścicielka mieszkania i jego zawartości istniała, chwilowo nieobecna i zaledwie średnio podejrzana. Nawet gdyby po rozmaitych zakamarkach poukrywane były skarby sezamu, nie ma przepisu, że krewnemu ofiary odbiera się wszystko, co posiada. Dziedziczenie spadku nie stanowi przestępstwa, szczególnie jeśli to nawet nie jest spadek. Wedle opinii pani Krysi, drogocenności w tym domu od początku należały do Kasi i ciotka je miała, można powiedzieć, na przechowaniu. Niechże je sobie Kasia sama odnajduje. Jeśli jednak Rajczyk był w tej sprawie zorientowany i o dużym blicie powiadomił Dominika, Dominik z kolei, równie dobrze zapewne zorientowany w trybie postępowania po zbrodni, postanowił skorzystać i spokojnie się wzbogacić.

– Ukradł coś? – spytałam z lekkim roztargnieniem.

– Kto?

– Dominik u Kasi.

– Kasia twierdzi, że nie. Wyleciał, trzymając się za głowę. Chyba że już wcześniej wetknął coś do kieszeni, ale o tym ona nic nie wie. Powiedziała Tyranowi w oczy, że jeśli znajdzie coś po rodzicach, nikomu tego nawet nie pokaże, bo chce to wreszcie mieć. Tyran się nie czepia, niech sobie ma.

– Interesuje mnie ten anonimowy informator – powiedział Janusz. – Czy to przypadkiem nie ten tajemniczy czwarty?

– Widzi mi się, że chyba tak – potwierdził Henio. – Wyobrażam to sobie następująco: wszedł do spółki, na kradzież czy grabież, czy jak to nazwać, nastawiony, ale kompletnie nie nastawiony na zabójstwo. Wystraszył się, chce się odciąć, może się pokłócił z Dominikiem i teraz boi się na dwie strony. I Dominika, i nas. Woli się nie ujawniać, ale zarazem bandziora kryć nie ma zamiaru, no więc wykombinował sobie katar.

– Powiedział coś więcej?

– Nic. Właściwie tylko rysopis przekazał. Z tego nocnego napadu wynika, że Dominik jest w Warszawie, nigdzie nie wyjechał. Gdzie ten cholernik się melinuje?

– Przez ostatnie cztery dni mógł spokojnie mieszkać na Willowej.

– A mógł. Ale Kasia twierdzi, że nie, bo zaśmierdnięte żarcie chyba by wyrzucił. I w ogóle podobno wszystko było takie… ona mówi, że zastygłe w nieruchomości. Nie używane.

– Na strychu – powiedziałam pośpiesznie. – Oglądaliście w końcu ten strych?

Henio się nieco zdetonował.

– Strych? Nie. Na plaster nam był strych? Rozzłościłam się okropnie na poczekaniu.

– No przecież mówiłam! Cholera, jak do ściany…! Przez te wasze głupie podejrzenia… no, Tyrana podejrzenia… Mówiłam, że obmyśliłam, jak miałam ukraść to złoto, na strych bym zawiozła! Windą! Byłam tam, sprawdzałam, na melinę nadaje się pierwszorzędnie! Możliwe, że nie ma się gdzie umyć, ale to nie każdemu przeszkadza!

Henio popatrzył na mnie, zdenerwował się trochę, porzucił resztki posiłku i skoczył do telefonu. Przeczekałam wydawanie pośpiesznych poleceń, po czym zwróciłam mu uwagę, że mogą się tam znaleźć moje odciski palców. Żeby im teraz przypadkiem nie wyszło, że mam spółkę z Dominikiem, niech się Tyran opamięta na początku, a nie na końcu.

– I tak już pewnie za późno – mruknął Janusz. – Należało od razu.

– Odczep się. Żadne drogi nie wiodły na strych. Pani wyobrażenia mogą być, tego… No… nie stanowią podstawy. A poza tym lepiej późno niż wcale.

I zaraz następnego dnia okazało się, że miał najzupełniejszą słuszność…

W ekipie, która przybyła na strych późnym wieczorem, znalazł się oczywiście Jacuś. Nie musiał, podstępnie powiadomiony o przedsięwzięciu, zgłosił swój udział dobrowolnie. Został powitany otwartymi ramionami, bo z jednej strony jego jasnowidzenia w dużym stopniu ułatwiały pracę, z drugiej zaś wciąż czyhano na najdrobniejszą bodaj pomyłkę i na tym tle zawarte już było ładne parę zakładów. Zainteresowani gotowi byli Jacusia karmić i poić własnoręcznie, byleby tylko we wszystkim uczestniczył.

Ślady ludzkich pobytów wyraźnie były widoczne na wiekowym kurzu. Jacuś sam był ciekaw sensu własnych natchnień i poddawał się im coraz bardziej zuchwale. Suszarnię obejrzał pobieżnie i zlekceważył, twierdząc stanowczo, iż relikty dość licznych uczt i sjest ich sprawy nie dotyczą. Nie zniechęciło to ekipy do dokładnego zbadania pomieszczeń, bo może właśnie tu się pomylił. Wypłoszyli dwa koty i było to jedyne osiągnięcie.

Ze znacznie większym zainteresowaniem przystąpiono do penetracji owych pokoików po drugiej stronie, przy korytarzu. Tu już Jacuś potraktował sprawę poważnie.

– O ho ho! – oznajmił radośnie, aczkolwiek ze zmarszczoną brwią, od pierwszego spojrzenia. – Na tym barłogu świeżutko ktoś się w sennych marzeniach poniewierał, ja wam to mówię Z tamtej strony margines odpoczywał dwa miesiące temu, ale tu wręcz przeciwnie. Doba ledwo minęła.

– Skąd cholernik wie, że doba – mruknął jeden z członków ekipy poszukiwawczej. – A może dwie? A może pół?

– Węszy – powiadomił go drugi. – Jak pies. Każdy pies by ci powiedział bez wahania, kiedy tu leżała śmierdząca ludzka istota.

– A istota po kąpieli…?

– Jeszcze łatwiej…

Ekipa była doświadczona, zanim zatem weszli do wnętrza pomieszczenia, posłużyli się różnymi sposobami badań, w tym głównie proszkiem, ujawniającym odciski wszelkie, głównie palców. Szastali nim bez opamiętania i efekty były imponujące. Wyszły ślady rozmaite, damskie i męskie, co rozpoznano z łatwością, rzadko się bowiem zdarza, żeby chłop jakiś spacerował w damskich pantofelkach na wysokich obcasach, lub też żeby kobieta swobodnie chodziła w zbyt dużych męskich butach.

– Tu nóżki, tu rączki – cieszył się Jacuś. – Chmielewska jak byk, ja wam mówię. Popatrzmy, co ta cholerna baba tu robiła i odczepmy się od niej.

– B0 co?

– Bo nie ona spała na tym łożu królewskim. Całkiem kto inny. I wiem kto, proszę, tu paluszek i tu paluszek, a tu nawet cała rączka, jeśli to nie był ten parszywy Dominik, możecie mi dać po pysku.

– Sobie też – mruknął szef ekipy. – Szukaliśmy go wszędzie, z wyjątkiem tego miejsca. Bystre orły, cholera…

Pokoik za barłogiem był jeszcze ciekawszy. Kurz i pajęczyny zostały poniszczone, wprawdzie nie całkowicie, ale za to wyraźnie. Ktoś poruszał rupiecie i przedostawał się do kąta za połamaną etażerką, grzebiąc niewątpliwie w stosie potłuczonych doniczek z resztkami ziemi. Jacuś z lupą w ręku pilnie szukał śladów i dopiero po dłuższej chwili wyjawił swoją opinię.

– Siostrzenica – oznajmił. – Niech się w hurysę przemienię w stajni Salomona. Ta cała Kasia, czy jak jej tam. Ma skłonność do gmerania w śmietnikach, ona ostatnia tu się pchała, ja wam to mówię A jak chcecie, mogę wam jeszcze powiedzieć, że nie razem tu byli.

– Kto nie razem?

– Kasia i Dominik. Oddzielnie. Kasia wcześniej, Dominik później.

Tym akurat komunikatem nikt się nie przejął, bo już było wiadomo, że Kasia zabierała ze strychu swoje ukochane pamiątki. Ślady wykazały, że ukryła je uprzednio w doniczkach. Wbrew nadziejom na pomyłkę Jacusia, wszyscy od razu uwierzyli, iż z Dominikiem nie miała nic wspólnego i walka na butelki była ich jedynym wzajemnym kontaktem. Tym pilniej zajęto się użytkowanym przez złoczyńcę barłogiem.

Jacuś uparcie twierdził, że spędził on tam zaledwie trzy noce, z czego wynikało, że przeprowadził się z poprzedniego mieszkania na cudzy strych dopiero po wykończeniu bibliotekarza. Przedtem nie panikował, egzystował spokojnie u którejś zaprzyjaźnionej panienki. Trzy noce mogą sprawić, że ślad materialny po człowieku zostanie.

Upragniony i wielce użyteczny ślad materialny objawił się, kiedy już prawie tracili nadzieję. W zgniecionym opakowaniu po papierosach odkryto strzępek papieru, na którym widniało siedem cyfr. Nie było to magiczne zaklęcie, tylko numer telefonu.

– Któraś melina albo meta awaryjna – zawyrokował bez wahania Jacuś. – Ja wam to mówię.

Z pewnością nie szukano by właściciela telefonu w tak oszołamiającym tempie, gdyby nie zakłady pozawierane pro i kontra Jacuś. Nastał już świeży poranek i można było swobodnie działać.

Po dziesięciu minutach mało męczących, ale irytujących wysiłków, bo biuro numerów z reguły bywa zajęte, okazało się, iż numer należy do osobnika nazwiskiem Roman Bruzda. Po następnej pół godzinie wyszło na jaw, że Roman Bruzda od przeszło roku siedzi w więziennej celi za udział w napadzie z bronią w ręku. Nie on co prawda trzymał tę broń, ale uprzednio był strażnikiem w magazynach handlowych i napad miał na celu zawładnięcie mieniem tychże magazynów. Zmowę strażnika z napastnikami udowodniono niezbicie i Roman Bruzda dostał pięć lat. Komplikowało to nieco jego kontakty z Dominikiem, strzępek papieru nie wyglądał bardzo staro, z pewnością nie był noszony przez rok, a już z pewnością nikt by nie przechowywał tyle czasu zgniecionego opakowania po papierosach. Musiało zatem to znalezisko pochodzić z innego źródła.

– Ale jakieś mieszkanie po tym Bruździe zostało – wysunął przypuszczenie Henio. – Żona… Zaraz. Nie miał żony. Może pustką stoi…

Ujął słuchawkę i zwyczajnie wykręcił numer, bo co mu szkodziło.

Po bardzo licznych sygnałach ktoś w końcu odebrał i z drugiej strony odezwał się damski głos. Henio, zaskoczony odrobinę, ale od razu tknięty natchnieniem, konspiracyjnie i tajemniczo spytał, czy nie zastał przypadkiem Dominika. Zaspany przedtem damski głos ożywił się błyskawicznie, z niepokojem odparł, że nie, Dominika nie ma i nie było, po czym gwałtownie spytał, co się w ogóle stało?

– Nic – odparł Henio stanowczo. – Jakby się pokazał, niech na mnie zaczeka. Nóż na gardle.

Z nadzieją, że wyrwaną ze snu osobę nieźle wystraszył, rzucił słuchawkę i popędził na dół. Znając życie, był pewien, że jednostka płci żeńskiej nie opuści domu w trzy minuty po otwarciu oczu, nawet gdyby w budynku szalał pożar. I rzeczywiście. Kiedy w dziesięć minut później zadzwonił do drzwi mieszkania na trzecim piętrze dość obskurnej budowli dolnego Mokotowa, odwrotnie niż to było przy telefonie, owe drzwi otwarto natychmiast, nawet bez pytania „kto tam”. Za nimi ukazała się młoda, wielce obfita w kształtach i bardzo rozczochrana blondyna, w stroju bardziej nocnym niż dziennym. Henio wkroczył z obstawą nie napotykając żadnego oporu, rozejrzał się, ocenił sytuację prawie jednym rzutem oka, po czym z miejsca odesłał obstawę na zewnątrz, pod dom.

Komunikat, iż reprezentuje władzę wykonawczą, przeraził damę do nieprzytomności. Załamała się od razu i zaczęła płakać rzewnymi łzami, padłszy w malowniczej pozie na rozbebeszony tapczan.

Henio w pierwszej chwili postanowił cierpliwie przeczekać te potoki rozpaczy, rychło jednak zorientował się, że będzie tak czekać do sądnego dnia, a może nawet trochę dłużej. Zaczął reagować. Łagodne słowa nie pomogły, gniewne wzmogły strumienie łez. Skąd w niej się bierze tyle wody? – pomyślał zirytowany Henio i krzyknął ostro:

– Niech się pani w tej chwili uspokoi!!!

– A mówiła matula…!!! – zawyła na to rozmoczona piękność i zakryła sobie głowę poduszką.

Henio poszedł po rozum do głowy, rozejrzał się, instynktem wiedziony znalazł pół litra czystej, znalazł naczynie, nalał od serca i wrócił do łagodności. Uparcie operując mianem lekarstwa, nakłonił damę do zażycia środka uspokajającego. Ciekawiło go bardzo, co też matula mogła mówić i od tego zaczął.

Dość rychło wyszło na jaw, że matula zwyczajnie ostrzegała. Takie wielkie miasto jak Warszawa przedstawia sobą pełen komplet niebezpieczeństw. Aby się w nic nie wdać, a oto proszę, nieszczęsna córka rozumnej matuli właśnie się wdała i żeby chociaż wiedziała, w co…!

Zastosowawszy repetę, Henio osiągnął wreszcie upragniony rezultat. Dama usiadła normalnie, odczepiła się od matuli, westchnęła ciężko i zaczęła zeznawać.

Roman Bruzda okazał się jej wujem. Przyjechała z Sokołowa Podlaskiego zaraz, jak tylko poszedł siedzieć, i pilnuje mieszkania. Na pytanie o pracę najpierw zmieszała się bardzo, a potem oznajmiła, że co i raz jej ktoś pomaga, tak jakoś, z dobrego serca…

Dominika właściwie prawie nie zna. Poderwała go w knajpie cztery dni temu i zakochała się w nim na śmierć i życie od pierwszego wejrzenia. Strasznie go chciała dla siebie, zapraszała z całej siły, a on odmawiał. Kłopoty jakieś miał, owszem, zwabiła go w końcu do jednej takiej, no, przyjaciółki, co miała lokal blisko, i chwile z nim spędzone pozostaną jej w pamięci do końca życia. o tych kłopotach wyraźnie nie mówił, ale wyszło, że do własnego domu wrócić nie może i powinien zejść z ludzkich oczu, więc tym bardziej proponowała siebie, ale wyrwało jej się, że wuj siedzi i Dominik się nie zgodził. Zapomnij o mnie, tak mówił, i w inną stronę patrzył. Na wszelki wypadek i podstępnie wetknęła mu do paczki papierosów swój numer telefonu, przysięgę składając uroczystą, że może na nią liczyć, choćby się świat walił. Poszedł i nie pokazał się więcej, nie wie dlaczego.

To akurat Henio odgadł bez trudu. Dominik lubił rude i chude, tu zaś siedziała przed nim utleniona blondyna, z natury ciemnowłosa, co widać było po odroślach, w dodatku bardzo tłusta. Nabita w sobie, owszem, młoda, a zatem nie rozlana, ale gruba wszędzie gdzie tylko się dało. Pewne cechy, bez względu na zawód, płeć męska ma wspólne, Henio zatem rozumiał doskonale, iż tym nadmiarem Dominik mógł się zwyczajnie brzydzić i nawet potrzeba bezpiecznego azylu nie przełamała wstrętu. Karalność wuja była tylko pretekstem.

Nie zrezygnowała z niego, broń Boże. Usiłowała go znaleźć, ale w tamtej knajpie nikt o nim nie wiedział, pierwszy raz był tam chyba, aż w końcu koleżanka jedna wyznała, że go zna. Z litości wyznała. Chodził kiedyś z jej przyjaciółką, tej koleżanki przyjaciółką, i na działkę razem wyjeżdżali. Ta działka, to właściwie nie działka, tylko budowa. Wyżebrała adres, koleżanka wiedziała, gdzie to było, mniej więcej i bardzo niedokładnie. Jeszcze tam nie była, bo to dopiero wczoraj uzyskała tę upragnioną informację i nie zdążyła pojechać. Nie Dominika własność, skąd, on tylko znał miejsce. Podobno willę ktoś stawiał przy szosie do Lasek, autobus z Marymontu tam dochodzi, od szosy blisko, chociaż prawie w lesie, wielką, trzypiętrową, całkiem pałac i podobno pieniędzy mu zabrakło, więc budowa stanęła. Tak zrozumiała z gadania koleżanki. Ogród tam też duży, znaczy może to nie ogród, tylko plac budowy, ale ogrodzone porządnie i w środku jakieś budy dla robotników, czy coś podobnego, bo robotnicy tam na stałe siedzieli, ale już dawno nie siedzą. Urządzone podobno elegancko, z kuchnią na butle, i woda jest. I prąd nawet doprowadzony, a stoi pustką już od trzech lat. Ta koleżanka, jak się rozgadała, to już mówiła wszystko, co wie, a tamta przyjaciółka, nie żyje podobno, chwaliła jej się… No więc Dominik sobie korzystał, żeby świeżego powietrza zażyć, a skąd miejsce znał, nie było powiedziane. Zamierza go tam poszukać, może nawet zaraz dzisiaj.

Dość stanowczo Henio ją do tych poszukiwań zniechęcił. Skrzydła mu u ramion urosły, pozostawił własnemu losowi zapłakaną obfitość i wybiegł na ulicę.

– Teraz już nie ma siły, dwóch ludzi przepadło, na tym placu budowy ugrzęźli -powiadomił nas smętnie, łypiąc okiem w kierunku garnka z potrawką w sosie koperkowym. – Jacuś z ekipą, ograniczoną do jednego człowieka, żeby uwagi nie zwracać, zakradł się tam metodą indiańską. Przed chwilą dostałem rezultaty, zgadza się, Dominik tam bywał. Tyrana zgniewało, powiedział, że dosyć tego, już nie popuszczą, będzie tych dwóch siedziało, aż się to ścierwo pokaże, chyba że go złapiemy gdzie indziej.

– Są na to jakieś szanse? – spytał Janusz sceptycznie.

– Średnie raczej. Dotychczasowe lokale spenetrowane gruntownie, grono przyjaciół i znajomych mamy w komplecie, nikt się go nie wypiera i nikt nie wie, gdzie on jest. Może nowej panienki dopadł w innej dzielnicy i z ciepłego gniazdka pyska nie wychyla, ale to ile czasu można?

– Dwa tygodnie – oceniłam bez namysłu. – Jeśli jest to panienka profesjonalna odpowiedniej urody, wzajemne uczucie mogło zakwitnąć. Dominik w gruncie rzeczy przystojny chłopak i jak widać, dziewczyny na niego lecą. Ona robi zakupy, głupich pytań nie zadaje…

– Ale zaniedbuje obowiązki zawodowe – zauważył Janusz. – Nie sprowadzi przecież klienta Dominikowi do towarzystwa.

– Ejże! – ożywił się Henio nagle. – Wiecie, że to jest myśl! Po panienkach się przelecimy, która też właśnie urlop sobie wzięła. Niby mógł poderwać cokolwiek i prawdę mówiąc, byłby to najlepszy pomysł…

– Zależy z czyjego punktu widzenia.

– Zgadza się, z naszego najgorszy. Ale to kwestia fartu, taka przypadkowa musi spełniać określone warunki, musi być samotna, z mieszkaniem i chętna. I jeszcze on musi na nią trafić. Czuwa nad nim jakaś tajemnicza siła wyższa…?

– Nie wiem, czy czuwa – rzekł Janusz w zadumie. – W gruncie rzeczy, jak oceniam wstecz, z perspektywy, rutyna dużo daje. Kwestia środowiska. Dlatego najtrudniej z amatorami, nie notowani i wszystko jest możliwe. Ale Dominik do amatorów już się nie zalicza.

Henio zerwał się od stołu, uczynił krok i stanął.

– Cały czas to ma dwie strony – powiedział z niezadowoleniem. – Jedna, można powiedzieć, zwyczajna, środowisko przestępcze albo bliskie przestępstwu. A druga to ta cholerna Kasia, normalni ludzie niby, a ile się koło niej plącze, to szlag może trafić i ludzkie pojęcie przechodzi. Z dwojga złego już wolę łapać Dominika.

– No to niech go pan łapie – powiedziałam gniewnie. Zajrzałam do garnka i pomieszałam od dna. – Wymyśliłam wam najkorzystniejszą sytuację, co szkodzi sprawdzić? Dominik też człowiek, zacznie od łatwizny, tej tłustej blondyny nie wytrzymał, ale tłustych blondyn znowu nie tak dużo i wszystkie zajęte południowcami. Może znalazł następną chudą i rudą, bo że go ciągnie do takich, gotowa jestem gwarantować.

– Ja też – zgodził się Henio. – A dzielnicowi na ogół mają rozeznanie. Dominik przy forsie, więc ona chwilowo pracować nie musi i właściwie ja jestem takiego samego zdania…

Skończył wydawać polecenia przez telefon akurat, kiedy potrawka podgrzała się dostatecznie. Mieszkanie Janusza do reszty przeistoczyło się w siedzibę sztabu wojennego, najwyraźniej w świecie przysparzało Heniowi natchnienia.

Zatrzymaną w połowie budowy posiadłość oglądał z daleka i ocenił ją jako ohydę wielkiej klasy. Pudło straszliwe i bułowate, z jakąś kretyńską nadbudówką z boku, nic dziwnego, że stoi i nikt nie chce tego odkupić od zubożałego właściciela. Ale ogród owszem, nader malowniczy, buda dla robotników zaś pogrążona w zieleni, obecnie zrudziałej i trochę bezlistnej. Mógł tam ten Dominik robić, co zechciał.

– Ale na stałe się nie zagnieździł? – spytałam. – Żadnych rzeczy nie zostawił?

– Nie, nic nie ma. Ale był tam niedawno, Jacuś twierdzi, że ostatni raz przedwczoraj. Złapiemy go lada chwila, bo mu się ciasno robi.

– Nie do uwierzenia, żeby facet znany z twarzy i z nazwiska mógł się tak melinować. W dodatku teraz, a nie w okresie turystycznym. Gdzieś przecież musi sypiać, myć się, trzymać garderobę…

– Jeżeli załatwił już sobie fałszywy dowód, może mieszkać nawet w hotelu.

– Nie może – zaprzeczyłam. – Z tą brodą, w obecnej fazie rośnięcia, wygląda nie na brodatego faceta, tylko na zaniedbany lumpenproletariat. Każdy zwróci uwagę, hotele ich nie lubią.

– Zależy jakie hotele. Jest parę takich, w których można sobie wyglądać nawet na wampira.

Janusz słuchał naszej rozmowy w milczeniu.

Machnął ręką takim gestem, jakby zrzucał tego Dominika ze stołu i zmiatał gdzieś w kąt.

– Korci mnie chłopak tej Kasi – oznajmił znienacka. – Nie widziałem jej, ale zgodnie twierdzicie, że bardzo ładna. Czy to możliwe, żeby się koło niej nikt nie kręcił? Pytał ją ktoś o to?

Henio się nieco zakłopotał.

– Prawdę mówiąc, o to akurat chyba nie…

– No to mam pomysł. Posłać Jacusia do jej mieszkania, nie na Willową, tylko na Graniczną. Jeśli chłopak istnieje, musi tam bywać. Sprawdzić odciski palców, nie siedzi przecież w domu w rękawiczkach. A potem niech Kasia powie o gościach, nazwiska, adresy, wziąć odciski od nich i albo się na niego trafi, albo ten jeden, którego ominie, to będzie właśnie on.

– Można – zgodził się Henio. – Pozór się znajdzie, chociażby wykluczenie jej znajomości z Dominikiem. Ale robota niewąska i muszę ją uzasadnić. Do czego ci właściwie ten chłopak?

– Czegoś mi w rym wszystkim brakuje, możliwe, że jego.

– A, ten drugi wątek ci się plącze?

– Coś w tym rodzaju. Na tym etapie dochodzenia cała sprawa powinna już być jasna i łatwa do odtworzenia. Tymczasem ciągle coś się nie zgadza. Dziwię się, że Tyran te niejasności zostawia odłogiem.

– Liczy na to, że Dominik wyjaśni, i do niego się pcha.

– Może i wyjaśni. No dobra, łapcie go. Jak on jest sprawcą wszystkich wydarzeń, to niech ja pierzem porosnę…

Dominika złapano nazajutrz.

Wieczorna opowieść Henia była barwna, atrakcyjna i pełna ognia. W pełni zasługiwał na sałatkę z curry i prawdziwe kotlety schabowe, pieczołowicie panierowane. Jeszcze dochodziły, kiedy już zaczął, przepełniony satysfakcją i triumfem.

W pierwszej kolejności znaleziono go, zgodnie z przypuszczeniami, u panienki na Ochocie. Dzielnicowi na ogół znają tak zwany element, chude i rude zatem wytypowano z łatwością. Jedna taka właśnie trzeci dzień zaniedbywała zajęcia zawodowe; o czym beztrosko powiadomiły koleżanki, nie zaniepokojone wcale, bo wiedziały, że ma ekstra fatyganta. Chichotały i czyniły różne uwagi, jakoby wielkie uczucia na umysł jej padły, co stały opiekun toleruje z tej racji, że nie za darmo te uczucia szaleją. Fatygant zasobny i rozrzutny, a płaci w zielonych. W parę minut po uzyskaniu tej informacji Henio jechał do panienki w stosownym towarzystwie.

Nieszczęśliwym trafem panienka mieszkała na parterze, a Dominik miał węch. Nie zdążyli zadzwonić do drzwi, kiedy już nawiewał przez okno. Człowiek spod okna, bo już takimi kretynami nie byli, żeby go tam nie wysłać, krzyczał wprawdzie strasznym głosem „stój, bo strzelam”, ale Dominik nie frajer, wiedział, że nie strzeli i prysnął. Gonili go, oczywiście. Bezskutecznie.

Do mieszkania panienki wkroczyła ekipa z Jacusiem i znaleziono mienie przestępcy. Odzieży prawie nie było, jakieś tam koszule i gacie, za to zachwyconym oczom władzy objawiła się torba myśliwska w doskonałym stanie. Jacuś nawet bez lupy wypatrzył na niej kurz spod podłogi weterynarza. W torbie złota żadnego nie było, za to dużo papieru, pięknie poukładane waluty obce i swojskie w stanie znacznie gorszym niż torba, w dodatku niechodliwe. Przedwojenne banknoty, polskie złote, franki francuskie i trochę dolarów.

– A biżuteria? – spytałam znad patelni z wielkim zainteresowaniem.

– Ani śladu. Jacuś od pierwszej chwili zadnimi łapami się zapierał, że żadnej biżuterii tam nigdy nie było. Musiał się Dominik cholernie rozczarować, jak do tej torby zajrzał. Tylko dolary mu się przydały, z tym że nie wiadomo, ile ich tam znalazł. Złota nawet na lekarstwo, poza osobistą własnością panienki. Na nowo przestaję wierzyć, że to on je rąbnął od Najmowej, bo niby co z nim zrobił, zgubił, czy zdążył upłynnić?

– Że też nie zabrał tej torby, jak uciekał…

– Nijak nie zdążył. Panienka go może i kochała, i zaufanie miał do niej ogromne, nie aż takie jednakże, żeby to na wierzchu trzymać. Szafa tam stała, zabytek, na klucz zamykana, Dominik kluczem zawładnął i razem z kluczem uciekł, ale otwierać i torbę wyciągać, to już było za wiele. Nie miał czasu, zostały mu sekundy. W dodatku szafa w pokoju od ulicy, a on pryskał oknem od zaplecza.

– I co, nic więcej po nim nie zostało?

– Mówię przecież, gacie i skarpetki. Sypiał w piżamie alfonsa, bardzo eleganckiej, wielbicielka mu udostępniła. Zeznania złożyła od razu bez żadnego oporu, twierdząc stanowczo, że kontakty z gachem przestępstwa nie stanowią. I pod tym względem miała rację. O żadnej zbrodni nie wiedziała, Dominik jej w swoją biografię nie wtajemniczał, powiedzieliśmy co trzeba i przeraziła się śmiertelnie, ale wcale nie nas.

Zgasiłam gaz pod kotletami, zapaliłam go na nowo, zdjęłam mięso na półmisek, a na patelnię wrzuciłam jabłka w ćwiartkach.

– Tylko kogo? – spytałam z zaciekawieniem.

– Tylko swojego alfonsa. Rany, jak to pachnie… Na klęczkach błagała, żeby przed nim sprawę ukryć, bo jak jej przyłoży, to się nie pozbiera.

Zdziwiłam się bardzo.

– Za co miałby jej przyłożyć?

– Za niewłaściwą ocenę klienta. Przetrzymywanie w domu i ukrywanie mordercy jest to czyn nieopłacalny, który bruździ w interesach. Jej obowiązkiem było zgadnąć, z kim ma do czynienia, a w jaki sposób miała zgadywać, opiekuna nie obchodzi. Więc, na litość boską, róbmy, co chcemy, tylko żeby przed nim prawda nie wyszła na jaw. W ten sposób lokal został przeszukany bez przeszkód i niepotrzebnie, bo tylko torba tam była, a forsę na bieżące potrzeby Dominik podobno nosi po kieszeniach. Portfel ma, bardzo wypchany, i sypia z nim, plastrami lekarskimi sobie przylepia do brzucha, tak panienka zeznała. Niezły pomysł, trudno żeby człowiek się nie obudził, jak mu zaczną odrywać plastry od ciała.

– Taki jesteś zadowolony, że chyba jednak musieliście znaleźć coś więcej – zauważył podejrzliwie Janusz.

– A tak – przyświadczył Henio z uciechą i wybrał sobie największy kotlet. – Ale zadowolony wcale nie jestem, bo tylko nowa komplikacja z tego wynika, tak mi się widzi. Jacuś otóż twierdzi…

Wziął do ust kawałek gorącego mięsa i musieliśmy dobrą chwilę odczekać. Udało mu się przełknąć je bez niebezpiecznych oparzeń.

– Poezja! – zachwycił się. – W marzeniach sennych takich schabowych nie widziałem!

Kotlety istotnie mi wyszły, przez czysty przypadek zapewne, bo sama nie wiedziałam, jakim sposobem. Lata całe próbowałam osiągnąć doskonałość, z jaką zetknęłam się we wczesnej młodości, i nigdy mi się to nie udawało. Facetka jedna prowadziła garkuchnię w Katowicach, gdzie się wówczas na krótko znalazłam, wszyscy do niej chodzili na obiady, w tym moja ciotka, a zatem i ja, i takich kotletów schabowych, jakie owa facetka smażyła, nigdzie więcej na świecie nie było. Nie zdołałam ich zapomnieć, różne sztuki czyniąc, żeby bodaj zbliżyć się do tych szczytów, ale gdzie mi tam do niej było! Tym razem rzeczywiście postąpiłam jakby krok naprzód, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, a Henio jakość potrawy docenił.

Skojarzenia wspomnieniowe przeleciały po mnie falangą.

– Kapusta – powiedziałam mimo woli i z rozpędu.

– Co kapusta? – zainteresował się Henio gwałtownie.

– Kapustę gotowała kucharka na obozie, siedemnaście lat wtedy miałam i do dziś pamiętam. Młodą. W kotle. Ambrozja to była, a nie kapusta, wszyscy się rwali do zmywania, bo zmywający miał prawo wylizać kocioł. W życiu mi się nie udało czegoś takiego przyrządzić.

– O rany, szkoda…

Janusz patrzył na nas wzrokiem beznadziejnym.

– Ty naprawdę jadasz tylko raz dziennie? -spytał Henia.

– A jak? Co mam jadać i kiedy? Fajrant sobie robię wieczorkiem, bo ile człowiek może bez żarcia wytrzymać…

– Czterdzieści dni podobno – wtrąciłam.

– Ale tak już chyba od dziesiątego nie bardzo sprawny będzie, tak mi się wydaje. Może jestem mało odporny, bo już dwie doby szkodzą mi na umysł, zamiast o dochodzeniu, myślę tylko o kotlecikach, w oczach mi staje gęś pieczona i takie wielkie kupy makaronu z jajecznicą…

– Wczoraj żarłeś, dzisiaj też, jak widać na załączonym obrazku. Dwie doby upłyną pojutrze. Może byśmy tak wrócili do Dominika?

– Obrzydliwy w porównaniu z tymi kotletami – zawyrokował Henio stanowczo.

Nie wiadomo było dokładnie, co ma na myśli, bo jednak, mimo ogólnego zdziczenia, przestępców się u nas nie jada. Kotlety stygły powoli, drugiego zaczął spożywać nieco mniej zachłannie i udało mu się podjąć zasadniczy temat.

– Jacuś powiada, że w tej torbie była nie tylko forsa, także jakieś papiery. Paczka sznureczkiem owinięta. Tyle lat leżało, że odcisnęło się na skórze, gołym okiem, rzecz jasna, nie widać, ale Jacuś ma w sobie radar. Nie gazeta. Mówi, że pewnie korespondencja, listy. Prawdę mówiąc, dlatego przeszukaliśmy lokal tej ostatniej panienki, bo może i rzeczywiście, ale nic pasującego nie było.

– Wyrzucił, cholera – zmartwił się Janusz. – Sprawdził zawartość, szpargały mu na nic, wywalił byle gdzie, może już w Konstancinie.

– Nie, w Konstancinie do zdobyczy nie zaglądał – zaprotestowałam. – Zwłoki za sobą zostawił, ziemia mu się paliła pod nogami, musiał ostro nawiewać, nie miał głowy do sprawdzania. Dopiero tam, gdzie się bezpiecznie zatrzymał.

– Żeby jeszcze było wiadomo, gdzie się bezpiecznie zatrzymał, to już bym kwiczał ze szczęścia – mruknął Henio. – W żadnej melinie go nie było…

– A może na Willowej? – podsunął Janusz w natchnieniu. – Klucze czy wytrychy miał, wiedział, że pustką stoi…

Henio patrzył na niego przez chwilę, a potem zerwał się z krzesła.

– Gdzie ta Kasia? – warknął nerwowo i zaczął wykręcać numery.

W domu Kasi nie było, na Willowej podniosła słuchawkę. Janusz włączył głośnik.

– Nie – odparła na pierwsze pytanie Henia. – Pieczęci na drzwiach już nie było, to znaczy owszem, ale przedarte. Myślałam, że to panowie, skoro dostałam klucze, mieszkanie już jest dostępne…

Henio zaklął pod nosem i spytał o papiery. Kasia znów zaprzeczyła.

– Żadnej paczki papierów nie znalazłam, ale ciągle jeszcze jestem w kuchni. To, co powyrzucałam, to są zupełnie inne rzeczy, a co do papierów, w jednej szufladzie było mnóstwo zużytych biletów tramwajowych i autobusowych. Nie wyrzuciłam ich, bo nagle przyszło mi na myśl, że to jest historia. Na nich są ceny…

– Bardzo inteligentna dziewczyna – pochwaliłam szeptem.

Henio twardym głosem zapowiedział przeszukanie urzędowe. Kasia oparła się z całej siły.

– Jeżeli pan mówi o prywatnych papierach, listach na przykład, nie zgadzam się. Chcę znaleźć sama. Niczego nie ukryję, powiem, co znalazłam, pokażę, ale to przecież może być rodzinne! Na litość boską, pozwólcie mi mieć jakąś własną rodzinę, bodaj w przeszłości! Czy ja nigdy nie będę mogła żyć jak normalny człowiek?!

Zabrzmiało to dość rozpaczliwie i Henio zaczął mięknąć, szczególnie że Janusz czynił do niego jakieś gwałtowne gesty.

– No dobrze – zgodził się niepewnie. – Ale nie wolno pani wyrzucić niczego papierowego.

– Nawet starych papierów po kaszance? – spytała Kasia żałośnie.

– Po kaszance owszem. Pod warunkiem, że nic na nich nie jest napisane. Chyba że cena…

– Dajże spokój, po co ludziom dowalać roboty – zganił Janusz, kiedy Henio odłożył słuchawkę.

– O ile wiem, macie Dominika, chociaż jeszcze do tego wydarzenia nie dojechałeś. Zacznie przecież gadać, powie, gdzie to zostawił, może w ogóle żadne przeszukania nie będą potrzebne.

– Toteż właśnie – poparłam go. – Na deser są lody. I niech ja się dowiem wreszcie o złapaniu tego padalca!

Padalec, wedle opowieści Henia, po ucieczce od adoratorki udał się tam, gdzie twardo na niego czekano, mianowicie do robotniczej budy na nieczynnej budowie. Nie docenił siły uczuć porzuconej damy i nie przypuszczał, że ktokolwiek może wiedzieć o owej melinie. Przyjechał zwyczajnie, autobusem.

Dzień był to jeszcze biały, wczesne popołudnie. Z dwóch tkwiących tam ludzi, jeden z krótkofalówką w ręku dyżurował na trzecim piętrze nie wykończonego straszaka, drugi symulował prace leśne w najbliższym sąsiedztwie, radiotelefon mając ukryty za pazuchą. Przekładał z miejsca na miejsce szczapy i gałęzie, strojem bardzo upodobniony do stracha na wróble. Tamten z trzeciego piętra miał szeroki widok na całą okolicę, aczkolwiek dotrzeć na górę musiał po szlagach, bo normalne schody prowadziły tylko do piętra pierwszego. Za to okna były zabite deskami, nierównymi i pełnymi szpar, przy czym wyrwanie jednej z każdego nie stwarzało dysonansu, poprawiając widoczność.

Dzięki temu ten z góry ujrzał Dominika pierwszy. Wcale nie wiedział tak od razu, że to Dominik, z autobusu wysiadło parę osób i on szedł między nimi, a twarzy z tak daleka nic można było rozpoznać nawet przez lornetkę. Wywiadowca patrzył, bo właśnie w celu patrzenia tam siedział, i nic innego nie miał do roboty, na wszelki wypadek zaś zawiadomił tego na dole, że ktoś idzie. Dominik skręcił z szosy na ścieżkę pomiędzy dwiema posiadłościami, przeszedł blisko tamtego od szczap, tamten od szczap nawet nie spojrzał, stał tyłem, gapił się w swoje drewno i z troską drapał po głowie. Dominik, zwolniwszy przy furtce, tak jakby zamierzał wkroczyć na teren sąsiedniej działki, nigdzie nie wkroczył, tylko nagle znikł za krzakami, co tego z góry z miejsca zaintrygowało. Krzaki nie były kanadyjską puszczą, miały ograniczone rozmiary. Po krótkiej chwili Dominik wynurzył się z nich z drugiej strony i podążył do lasu, a wywiadowca z góry oka od niego nie odrywał. Wywiadowca z dołu przestał się drapać po głowie, stracił wszelkie zainteresowanie dla drewna i przekradł się w pobliże budy robotników. Słusznie uczynił, na obstawiony teren zwierzyna przybyła od przeciwnej strony, zręcznie przełażąc dołem, pod ogrodzeniem, gdzie wykopana była dziura, zarośnięta rozmaitą florą.

Wywiadowca energicznie posługiwał się krótkofalówką już od momentu, kiedy złoczyńca znikł mu z oczu w pierwszych krzakach. Tamten na dole siedział w bezruchu za przyrodniczą osłoną. Pomoc wyruszyła natychmiast. Wywiadowca z góry nadal tkwił na trzecim piętrze, zmieniwszy tylko okno. Wyraźnie widział, jak Dominik otworzył sobie robotniczą budę i jak wlazł do środka. Pozostał w tym środku. Wywiadowca z góry zaryzykował zatem i zlazł na dół, po drodze ostrzegając kolegów po fachu, żeby przypadkiem nic przyjeżdżali na syrenie, bo przestępca usłyszy, a masyw leśny blisko i potem będą go łapać tyralierą wojskową.

Przez kilka chwil panował spokój, po czym odmianę wprowadziła kura, która z przeraźliwym gdakaniem wyleciała ze stosu desek, zwalonych na placyku przed budynkiem. Bez wątpienia zniosła jajko. Natychmiast potem pojawił się pies, duży wilczur, wczołgał się pod deski, wyniósł to jajko w zębach bardzo delikatnie i z wyraźną przyjemnością pożarł. Powęszył trochę, wytropił wywiadowcę w krzakach, ale nie czepiał się go, obwąchał tylko jego ślady. Wywiadowca schodzący z góry wstrzymał nadjeżdżającą ekipę w obawie, że ciągle plączący się blisko pies zmieni zdanie i zareaguje negatywnie. Zanim zostało mu wyjaśnione, że nic nie szkodzi, bo zamierzają zastosować podstęp, zwierzę odbiegło i ludzie przystąpili do akcji.

Razem było ich pięciu. Jeden wysiadł już wcześniej i podkradł się od tyłu, za nim okrężną drogą podążył wywiadowca z krzaków. Pozostali, odczekawszy ile trzeba, podjechali jawnie pod bramę zwyczajnym polonezem i we dwóch wkroczyli na teren budowy. Przyłączył się do nich ten z góry. Głośną pogawędkę natury budowlanej zaczęli już od pierwszej chwili, jeden z przybyłych udawał majstra, który prezentuje robotnikom przeznaczone dla nich pomieszczenie. Bez pośpiechu zmierzali wprost do budy. Tamci dwaj zaczajeni już byli pod oknem z tyłu, bo niepowodzenie na Ochocie wskazywało, że ten rodzaj przezorności powinien stanowić podstawę działania, a okno ta buda miała właśnie z tyłu. Od frontu wyłącznie drzwi.

Dominik zrobił im uprzejmość. Nie wprowadzał żadnych urozmaiceń, postąpił tak samo jak poprzednio, bez zwłoki wyskoczył przez to tylne okno. Tym razem jednakże już mu tak dobrze nie wyszło.

Ściśle biorąc, nie zamierzali łapać go na zewnątrz, jedni mieli mu się pokazać w drzwiach, a drudzy w oknie i wzięty w dwa ognie Dominik powinien był zrezygnować z oporu. Okazał się jednak ostrożniejszy i szybszy, niż ktokolwiek przypuszczał, i nie czekał na podejście wroga.

Dali sobie z nim radę, chociaż szarpał się z całej siły. Tej siły nie miał znowu tak dużo, najwidoczniej pracował głównie intelektem, uległ szybko. Złapany, zastosował taktykę podstępną i dyplomatyczną, mianowicie od razu zaczął przepraszać, że pozwolił sobie wykorzystać pustą budę, dając przy tym do zrozumienia, że dlatego uciekał. Głupio mu było, zorientował się, iż ludzie tu przyszli prawnie i chciał się zmyć bez tłumaczeń. O kradzież chyba go nie posądzą, bo co tu niby kraść.

Brzmiało to tak, że gdyby nic mieli zdjęcia z dorysowaną brodą, prawie by mu uwierzyli. Nie wdając się w żadne przesłuchania i oglądania dokumentów, ekstra cugiem odwieźli go do komendy.

– Takiego wyrazu twarzy, jak na widok Dominika, to ja dawno u Tyrana nie widziałem – opowiadał Henio przy resztkach lodów. – Kot po śmietanie albo wezyr przy hurysach. Aksamit, można powiedzieć, rozanielony. Cholernie dużo ten Dominik miał przy sobie, no, musiał mieć, skoro co chwila zmieniał metę. Dokumenty, zgadza się, prawdziwe i fałszywe, fałszywe na nazwisko Paweł Krępski, istnieje taki, ukradli mu czy sprzedał, jeszcze nie wiemy, tylko wmontowane zdjęcie tej małpy. Z krótką brodą i w okularach, okulary też miał przy sobie, szkło zwyczajne, bez dioptrii. Portfel z forsą. I piękna rzecz, komplet wytrychów, że palce lizać! À propos, mogę to wylizać?

Uzyskał pośpieszną zgodę, wylizał talerzyk po lodach i kontynuował.

Jeszcze piękniejszą rzeczą niż wytrychy okazał się plik papierów w dużej kopercie. Był to plon poszukiwań Rajczyka i zapewne także bibliotekarza, głównie składały się nań stare rachunki, wystawiane za roboty murarskie, z tym że każdy rachunek był zwyczajnym świstkiem z liczbami i skrótowym wyszczególnieniem czynności, z drugiej strony zaś widniało nazwisko i adres zleceniodawcy, dopisane zapewne później, bo znacznie porządniej i jakimś właściwszym narzędziem. Pani Właduchna opowiadała o wdowie po murarzu, od której to wdowy nieboszczyk Rajczyk dostał papiery po mężu i te papiery odziedziczył Dominik. Piękniejszego dowodu rzeczowego Tyran nie musiał wymagać, przesłuchanie mu rozkwitło.

– On tam różnie pisał – mówił Henio z satysfakcją. – To już stwierdziliśmy we własnym zakresie. Ten murarz, mam na myśli. Adres inwestora na przykład, ale taki gość miał parę nieruchomości i we wszystkich sejfy zakładał i tym podobne, więc nic dziwnego, że szukali przez hipotekę. Co też jeszcze należało do jakiegoś Kokota albo Werblanca, albo co. Murarz to wiedział, ale Rajczyk nie. I cały ten interes przydał się, można powiedzieć, dodatkowo, bo taki wyrywny do szczerych zwierzeń to ten Dominik nie był. Kręcić próbował z całej siły, niewinny jak dziecko…

Dołożyłam mu lodów na wylizany talerzyk, z triumfem wyciągnąwszy z zamrażalnika drugą paczkę. Rozanielony Henio stracił wszelki umiar.

Na pytanie dotyczące aktualnej sprawy Dominik w pierwszej chwili zareagował niebotycznym zdumieniem. Wyparł się wszystkiego, z wyjątkiem znajomości z Rajczykiem. Do tego się przyznał, owszem, ale znajomość była to jakoby bardzo luźna, dawno go nie widział i nie wie, co się z nim dzieje. W Konstancinie nigdy w ogóle nie był, Willową ulicą może i przechodził parę razy w życiu, ale nawet nie pamięta kiedy. Nic nie rozumie i pojęcia nie ma, o co tu w ogóle chodzi.

Tyran zaniechał zabawy w subtelności. Rozłożył przed podejrzanym znalezione przy nim świstki i poinformował go dokładnie, jaką drogą do niego dotarły. Następnie zaprezentował odciski palców i całą resztę, po czym grzecznie poprosił, żeby rozmówca przestał się wygłupiać. Torba myśliwska, lupa i powiększone zdjęcia wszelkich śladów leżały obok, krzycząc wielkim głosem.

Na tak niezbite i brutalnie przedstawione dowody Dominik zamilkł i zaniechał jakichkolwiek odpowiedzi. W bezruchu nie wytrwał, z wyrazem skrzywdzonej niewinności i głębokiego rozgoryczenia wzruszał ramionami, ale dźwięku z siebie żadnego nie wydawał. Tyran nie naciskał, siedział mocno w siodle, i nie musiał, a podejrzanemu zawsze dobrze robi czas do namysłu, szczególnie w tak doskonale jasnych okolicznościach. W zapasie miał więcej argumentów, konfrontację z Kasią i panią Właduchną zostawił sobie na jutro. Dwie sprawy mu się rozwiązały za jednym zamachem i satysfakcja pozwoliła mu zachować anielską cierpliwość.

– Zmięknie, nie ma obawy – zapewnił nas Henio. – Ta torba, Bogu dzięki, nie jest zamszowa, tylko gładka, aż wyślizgana, i odciski palców na niej jak na lustrze. Żadna poszlakówka, dowody jak byk. Do konfrontacji jeszcze i ta Jola z trzeciego piętra, same baby, ale nie szkodzi. Jacuś szału dostał ze szczęścia, osobiście przyleciał i zdarł mu z nóg buty, co tego szympansa strasznie oburzyło, boso siedział nie będzie, tak rzekł, bo kanikuły nie ma i kataru dostanie. Dali mu jakieś inne. Ten straszny gówniarz tylko jeden obejrzał od spodu i nawet nic mówić nie musiał, wyraz twarzy miał, na Tyrana popatrzył, żeby to ktoś inny, czekałoby się na wyniki, ale Jacuś… W pół godziny było pewne, tak jest, w tych butach był w Konstancinie, po gruzie i kurzu deptał, nie wyrzucił ich, cały czas w nich chodził, jak kretyn. Sama radość. Niech tylko pysk otworzy, wyjaśni się wszystko i możliwe, że uda mi się już teraz jadać dwa razy dziennie…

– Wszystko jak wszystko… – mruknął Janusz.

– Nie kracz! – zgromił go Henio, wciąż rozanielony. – W każdym razie sprawca jest…

Złapali go, tego bandziora, który tu był. Chryste Panie… On przecież powie o Bartku…!

Nie zdołam go dłużej ukrywać. Nic nie wie, zadzwoni chyba, wtedy go zawiadomię. Rąbnęli mnie podwójnie, dodatkowo wiadomością o tych jakichś papierach. Jakie papiery, dopaść ich za wszelką cenę… Może i rzeczywiście ten bandyta był tu wcześniej, też mi to przecież przychodziło do głowy, może i rzeczywiście coś zostawił, chociaż aż trudno w to uwierzyć, zbyt wielkie szczęście…

Przeniosłam się z porządkami do sypialni, zostawiając w spokoju kuchnię, bo kiedy przyszłam, on był w sypialni. Jeżeli, to tylko tam. W obtłuczonej filiżance z zaskorupiałym cukrem znalazłam jeszcze cienki złoty łańcuszek ze znakiem Zodiaku, Koziorożec, Boże jedyny, może należał do mojej matki, nie znałam nawet jej daty urodzenia! Musiałam go włożyć do wody, żeby się cukier rozpuścił.

W sypialni zaczęłam metodycznie, chociaż obawa o Bartka denerwowała mnie do szaleństwa. Najpierw to co na wierzchu, o ile wierzchem można nazwać także podłogę. Pod szafą biblioteczną leżały stare czasopisma, przemieszane z gazetami, papierami z opakowań i kawałkami szmat, pod jej łóżkiem i moim niegdyś tapczanem jakieś torby, walizki, znów rozwalony tobół szmat, ona chyba nigdy w życiu nic wyrzuciła żadnego rzęcha, wystawało to, nie mieściło się, w kącie za bieliźniarką stały zdewastowane pudła z beznadziejną mieszaniną, wszystko tam było, nici, guziki, różne ścinki, stara odzież, wykroje, rozmaite papiery, podarte ranne kapcie, rozsypane torebki ziół, jakieś rupiecie elektryczne, przedłużacze, wtyczki, druty, jakieś połamane ozdoby i Bóg wie co jeszcze, na pudłach leżał stos śmieci. Od czasu jak się wyprowadziłam, bałagan wzrósł.

Dlaczego zaczęłam akurat od tego miejsca, pojęcia nie mam. Może dlatego, że był to niejako najdalszy kąt. Rozwaliłam ten cały kopiec na podłodze i przystąpiłam do przeglądania. Potworna praca, brudne to było i obrzydliwe, nawet sznur przedłużacza nadawał się tylko do szorowania, miał chyba z dziesięć metrów, wyniosłam go do łazienki. Ta łazienka też wymagała wszystkiego… Włożyłam rękawiczki, żeby dokładnie obmacać kapcie i rzeczywiście, w jednym znalazłam pakiecik, porządnie upchnięty, w pakieciku były złote dziesięciorublówki sprzed pierwszej wojny światowej, sześć sztuk. Te skarby przestały już robić na mnie wrażenie, pani Krysia miała rację, któraś z nas była bardzo bogata, możliwe, że ja. Usunęłam kapcie, rozejrzałam się po rozkopanym pobojowisku, zaczęłam zgarniać szmaty i nagle wpadło mi w oko coś, co wyglądało obco.

Niewielki plik papierów, owiązany rozluźnionym sznurkiem. Ten policjant coś mówił o sznurku… Chyba mi serce zabiło, Jezus Mario, to mogło być to, sięgnęłam, obejrzałam, stare papiery, starannie opakowane. Różniły się jakoś od reszty śmieci, nie do wiary, on tego nawet nie rozwiązał…! No owszem, widać było, że pieniędzy w tym nie ma, papiery bez kopert…

Oglądałam je po jednym. Jakieś kwity wniesionych opłat. Kopie aktów hipotecznych, rozpoznałam je, przyjrzałam się. Dowody własności, Jezus Mario…! Nazwisko mojego pradziadka, mojego dziadka i babki!

Do nich należała ta willa w Konstancinie, willa w Rybienku, dwie kamienice na Grochowie, to wiedziałam. Dom na Filtrowej…! Moja babka mieszkała we własnym domu, odebrali jej chyba po wojnie… Ale mieszkała. Pensjonat w Ciechocinku, wydzierżawiony komuś, obce nazwisko. Dom i sad w Szydłowcu. I jeszcze coś, jakby spis, czy też lista, po francusku.

Znałam francuski, uczyłam się go w szkole i nauka przychodziła mi ze zdumiewającą łatwością. Nauczycielka pytała mnie, czy nie miałam francuskich przodków, w ogóle Francuza w rodzinie, dławiąc się ze wstydu, wyznałam, że nic wiem. Wysunęła przypuszczenie, że od urodzenia musiałam się uczyć w dwóch językach, może, pojęcia o tym nie miałam, chociaż plątały się po mnie jakieś mgliste wspomnienia. Niewykluczone, że miała rację i dobrze zgadła. Przez ostatnie dwa lata miałam kontakty z francuską firmą przy reklamach, uzupełniłam język. Ten papier teraz, tutaj, nie stwarzał mi żadnych trudności.

Przypuszczam, że od początku dostałam wypieków. Pradziadek, bo któż by inny, ten mój trochę zwariowany pradziadek, dokonał spisu swoich majętności i zanotował dla pamięci, co i gdzie ukrył, zamieniwszy majątek na złoto, gotówkę i biżuterię. Zdaje się, że dostałam histerycznego ataku śmiechu, przeczytawszy, co schował w Konstancinie. W starej myśliwskiej torbie zadołował pieniądze w przedwojennych polskich i francuskich banknotach, ogromnie się ten bandzior wzbogacił! No owszem, dolary, wedle spisu było ich tam tysiąc pięćset, jedyny zysk. W Rybienku w piwnicy. Zostawił tam srebra, małe przedmioty o wartości zabytkowej, tak zapisał. I na Filtrowej…

Na Filtrowej zrobił skrytkę łatwo dostępną, pod warunkiem, że się o niej wiedziało. Czy ten budynek był zrujnowany? Nic o tym nie wiedziałam, chyba tak, ale od góry. Jeśli pierwsze piętro ocalało, skrytka istnieje do dziś, na pierwszym piętrze mieszkała babka…

Po godzinie trochę ochłonęłam. Zgadzało się, ten policjant miał rację, zbrodniarz tu był, znalazł sobie azyl, tu przyleciał, przejrzał torbę, dokumenty nie były mu potrzebne, zlekceważył je. Rzucił byle gdzie, trafiło na śmietnik za bieliźniarką. Powiedzieć im o tym…?

Kiedy Bartek wreszcie zadzwonił, byłam już zdecydowana. Powiem, ale nie od razu. Najpierw muszę sama dotrzeć do skrytki na Filtrowej, tam ulokował coś, co nazwał klejnotami rodzinnymi po przodkach. Chcę mieć przodków i chcę mieć po nich obojętne co, mogą być klejnoty. Ktoś tam teraz mieszka, a w mieszkaniu obok przyjaciółka mojej babki, jeszcze żyje i trzyma się nieźle, młodsza była od niej. Jeszcze nie wiem, jak to zrobić, muszę naradzić się z Bartkiem.

Zrobiliśmy to samo co poprzednim razem, pojechał do mnie, odczekałam trochę i wróciłam do domu nieco później. Znów miał zaledwie godzinę wolną, ciągle odwalał robotę. Ostrzegłam, że mogą go dopaść, bo bandzior powie o spotkaniu na Willowej. O ile to można nazwać spotkaniem… Będą mnie pytać, odmówię odpowiedzi, albo może wyznam, że owszem, znam go, ale nic wiem, gdzie się znajduje. Udzielę odpowiedzi fałszywej. Na moje oko jeszcze pełne cztery doby, powiedział, piątego dnia kończymy, potem niech mnie zgarniają, w areszcie się może wyśpię. U ojca moja noga nie postanie, matka ma inne nazwisko. I co z tego, powiedziałam, w pięć minut się dowiedzą, twój ojciec powie.

– On nie wie – odparł na to.

– Czego nie wie?

– Nie wie, jak się matka obecnie nazywa. Nie ciekawiło go to, wątpię, czy bodaj raz słyszał nazwisko jej drugiego męża.

– No to sprawdzą przez urząd stanu cywilnego.

– Niech sprawdzają. To też zajmie trochę czasu, nie? Byle do wiosny. Chciałem powiedzieć, byle do skończenia roboty, bo to są wszystkie nasze pieniądze. Szczęścia nie dają, ale cholernie ułatwiają życie. Kochana, musisz trochę zełgać, ale takie łgarstwo może nie jest karalne. Nie udałoby ci się dostać jakiej histerii? Czekaj, a może wyjedziesz…?

– Zabronili mi. Mam prosić o pozwolenie. I jutro każą mi oglądać tego bandytę.

– No to go obejrzyj, a potem wpadnij w jaki atak nerwowy, albo co. Postaraj się na przykład załamać.

Pomyślałam, że bez niego załamałabym się z całą pewnością, niczego nie symulując. Z nim natomiast odwrotnie, miał na mnie błogosławiony wpływ, życie wydawało się łatwiejsze. Powiedziałam o Filtrowej, po namyśle zaaprobował moje zamiary, rekonesans mogłam przeprowadzić, przyjaciółka babki była znakomitym pretekstem, ale z działaniem powinnam czekać na niego. Za sześć dni, powiedzmy, coś zrobimy. Jeszcze nie wiadomo co, zależy czego się dowiem.

O znalezisku postanowiłam zawiadomić ich już jutro, ale trochę później, po konfrontacji. Zorientuję się w atmosferze. Wszystkie akta hipoteczne mogę im oddać, zachowam tylko francuski tekst i ukryję go na zawsze. Pradziadek pisał własną ręką, może zwariowałam, może to jakieś maniactwo i obsesja, niech będzie, poddam się jej, chcę mieć takie rzeczy, mogę za to zrezygnować ze złota i srebra, a może nie, może i to kiedyś odzyskamy…

– Hej, a to tutaj? – spytał nagle Bartek, już wychodząc. – Było w spisie?

– Ani słowa. I mam poważne podejrzenia, że to cudze.

– O, cholera…

– No więc sam rozumiesz, że tym bardziej…

Popatrzyliśmy na siebie. Pocałowałam go, przytulił mnie, Boże drogi, jak bardzo chciałam mieć go za męża, z nim razem mieszkać, rodzić jego dzieci, ile się da, jedno za drugim…

– Rozwarł ten głupi pysk i ludzkie słowo z niego wypuścił – zakomunikował Henio triumfująco. – A co powiedział, to włos na głowie dęba staje.

Zaniechawszy osobistego śledztwa, bazowałam już tylko na Heniu. Przewidywał wprawdzie dla siebie dwa posiłki dziennie, ale bardzo liczyłam na to, że moje będą lepsze i zdołam go zwabić. W życiu nie zajmowałam się kuchnią tyle co teraz i bardzo zaczynał to sobie chwalić Janusz, zachwycony luksusami. Ostrzegłam, żeby się zbytnio nie przyzwyczajał.

Po Heniu chodziła gęś, upiekłam zatem piersi indycze, na Polnej nabywszy do nich borówki. Do deseru zabrakło mi cierpliwości, ale rolada z bitą śmietaną ciągle była w sprzedaży i ułatwiła mi egzystencję Szampana trzymaliśmy w lodówce na wszelki wypadek.

– No? – powiedział Janusz zachęcająco, przymierzając się z korkociągiem do butelki wina.

Henio zachichotał.

– Wykryło się, że on myśli, że zabił dwie osoby. Powiada, że w obronie własnej.

– Jakie, do cholery, dwie osoby?

– W Konstancinie. Był tam czwarty, zgadza się, wcale nie wspólnik, przeciwnie, konkurencja. Obcy facet. Rzucił się na biednego Dominika, więc mu przyłożył, bo co miał robić, samobójstwa nie planował.

– Heniu, opanuj się i mów po kolei. Od czego podejrzany zaczął?

– Od Kasi.

Janusz odwrócił się ku mnie.

– Masz już to żarcie? Coś trzeba zrobić, żeby on oprzytomniał. Rozniesie go za chwilę, zobacz sama.

– Już wyjmuję z piecyka – odparłam łagodząco. – Jedyne co naprawdę umiem, to upiec drób, niech mi się nie marnują talenty. Zacznijcie od śledzika.

Śledzie, rzecz jasna, były kupne, już się rozpędziłam sama je robić. Henio przystąpił do przyjemności garmażeryjnych.

– Dobra, mogę po kolei. Milczał jak świnia cały poranek, aż weszła Kasia. Trzeba było widzieć, jak na siebie popatrzyli. Kasia była twarda, tak jest, rzekła, ten właśnie osobnik rzucił się na mnie w kuchni. Głupia kurwa, rzekł na to osobnik i nagle go odblokowało, a co miałem robić, jak ona flachą waliła, panie śledczy, w dodatku pełną koniaku, kto taką rzecz wytrzyma? No i tak się zaczęło. Musiał całą sprawę przez noc przemyśleć, bo zaprezentował się w charakterze ofiary okoliczności. Najpierw go Rajczyk do złego namówił, chociaż gdzie tu złe, skoro wydłubać mieli zmarnowane dobro, przeciwdziałać marnotrawstwu to nawet czyn chwalebny. Potem zaś owszem, skusiło go, bo na ten skarb z Willowej zaczął już liczyć, a tu mu przeszło koło nosa…

– Chcesz powiedzieć, że złota się wypiera? – przerwał z zainteresowaniem Janusz.

– W żywe kamienie. Na oczy tego złota nie widział. Przyznaje, że przyszedł, ale dopiero później, jak już myśmy byli. Umówił się z Rajczykiem, że pomoże kuć ścianę, nieboszczka Najmowa miała zostać nieszkodliwie uśpiona, chociaż Rajczyk ją kołował, obiecywał dolę, tak mówił i twierdził, że czymś jej trzeba będzie gębę zapchać. Spóźnił się odrobinę, Dominik znaczy, no i cześć. Sprawę zastał zamkniętą. Z wielkim rozgoryczeniem o tym mówił, więc chyba to prawda. Co do bibliotekarza…

– Heniu, nie skacz tak po tematach, chyba Tyran pytał metodycznie?

– To później. Na początku, jak już Dominik gębę otworzył, kazał mu zwyczajnie opowiedzieć wszystko własnymi słowami. No dobrze, więc tego…

Dominik może i gębę otworzył, za to Henio ją zamknął na dobrą chwilę. Podałam indycze piersi. Dopiero w połowie potrawy jął kontynuować, już nieco spokojniej.

– Bibliotekarza znalazł Rajczyk. Skąd go wytrzasnął, Dominik nie wie, za to wie po co. Potwierdziły się przypuszczenia, miał szeroką wiedzę u kogo wuj-murarz robił, znał nazwisko pradziadka Kasi i po archiwum szukał, ale nie bardzo mu to szło, więc zaangażował fachowca. Z tego całego gadania i późniejszych odpowiedzi udało nam się wydedukować, że wcale nic Rajczyk Dominika do współpracy ciągnął, tylko wręcz odwrotnie, Dominik się pchał, a Rajczyk ukrywał, ile się dało. Dominik nos wszędzie wtykał. Żeby w ogóle tego bibliotekarza na oczy zobaczyć, musiał za Rajczykiem pochodzić Potem niejako przejął sprawę, bibliotekarz już miał liczne informacje, sam odgadł, że Dominik wybiera się do Konstancina i jakoś mu się to nie spodobało. W Konstancinie zaś nastąpiły wydarzenia okropne, nader dla Dominika pechowe. Najpierw pojawił się tam jakiś obcy gość, ściśle biorąc, Dominik zastał go na miejscu, rujnował ścianę i zaczynał zrywać podłogę, więc bez wątpienia przyszedł w celach rabunkowych, Dominik chciał mu przeszkodzić delikatnie, osiągnąć może porozumienie, on zaś się rzucił. Mord miał w oczach, więc nieszczęśliwy i przestraszony Dominik rąbnął go w obronie własnej. Następnie, skoro tamten już zaczął, wykończył robotę i w trakcie przyleciał bibliotekarz. Razem popracowali, a potem wyszło szydło z worka. Może go Rajczyk chciwością zaraził, bo jak odnaleźli torbę, bibliotekarz też się rzucił na Dominika, chcąc mu tę torbę odebrać, i też go Dominik rąbnął w obronie własnej. Na pytanie, jak mógł się rzucić tyłem, bo dostał w tył głowy, Dominik odparł, że nic podobnego, rzucał się przodem, a jak Dominik zaczął się bronić, odskoczył do tyłu, potknął się i tak nieszczęśliwie się przewrócił. Walnął łbem w cegłę i możliwe, że mu zaszkodziło. Zostawił obu napastników i uciekł w wielkich nerwach, pełen obaw, że wszystko będzie na niego.

– Nawet niezła linia obrony – pochwalił Janusz. – Mógłby wyjść z tego ulgowo, żeby nie Jacuś i ta jego ukochana rączka na cegle. O tamtym obcym co powiedział?

– Nic prawie. Naszym zdaniem jego twarzy w ogóle nie widział. Prawdą jest chyba, że go tam zastał przy robotach rozbiórkowych, w pogawędki się nie wdawał, tylko zaszedł na paluszkach od tyłu i przyłożył od razu. Facet padł gębą na gruzowisko, Dominik odciągnął go ze stanowiska roboczego nie bardzo delikatnie i tę mordę mu rozkrwawił, a kim on był, niespecjalnie go obchodziło. Bibliotekarza skasował podobnie, nieco później. Uzyskany łup mocno go rozczarował, przydatne były wyłącznie dolary, a reszta do wyrzucenia. Nie wyrzucił, bo może tacy od numizmatów zbierają także banknoty, tak sobie myślał.

– I gdzie to rozpakował?

– Zgadza się, na Willowej. Widział, że lokal pustką stoi. I powiem wam, że to chyba telepatia, albo co, dokładnie w tym momencie zadzwoniła Kasia. Tyran słuchał opowieści, a ja odebrałem, no i Kasia oznajmiła, że znalazła to coś, o czym była mowa, stare papiery ze sznureczkiem. Może przywieźć. Albo ona jest niewinna jak lilia, albo jaki zły duch nad nią czuwa. Przywiozła po pół godzinie. Rozwiązane, ale w kupie, przyznała się do oglądania.

Papiery odnalezione przez Kasię stanowiły niewątpliwie marzenie Rajczyka. Wszystkie posiadłości pradziadka były w nich wymienione i gdyby zdobył je wcześniej, bibliotekarz byłby zbędny.

Chociaż nie, jeszcze ci inni również obsługiwani przez wuja-murarza… Zawyrokowałam, że nad bibliotekarzem latało przeznaczenie.

– Zgodziły się ich zeznania jak szwajcarskie zegarki – ciągnął Henio. – Dominik powiada, że w sypialni torbę patroszył, między papiery zajrzał, nawet nic rozpakował, zezłościł się i pirzgnął byle gdzie, bo i tak śmietnik tam był niewąski. Mogły wlecieć za szafę, owszem. Tak siedział, że tę szafę miał jakoś za ramieniem. Kasia zaś znalazła je właśnie za szafą. Posiadłości pradziadka przekazuje w nasze ręce i grzecznie prosi, żeby jej oddać bezwartościowe pamiątki w razie, gdybyśmy szukali i coś znaleźli.

– Może sobie na to pozwolić – mruknął bezlitośnie Janusz. – Wartościowych, zdaje się, ma dosyć.

– Odczep się! – zaprotestowałam stanowczo. -Coś się dziewczynie należy po całym życiu z tą wiedźmą. Nie jej wina, że pradziadek był bogaty.

– Drugi wątek to jest chyba ten pradziadek – zaopiniował trochę niepewnie Henio. – Plącze się po sprawie i właściwie wszystko przez niego. A w ogóle to zapomniałem wam powiedzieć, że w pierwszej chwili Dominik usiłował zwalić bibliotekarza na tamtego faceta, już coś zaczął gadać, że to tamten go trzasnął, ale Tyranowi nie chciało się głupot słuchać, więc go z miejsca ukrócił Znaczenie dowodów Dominik rozumie, poddał się od razu.

– A tamta poprzednia sprawa? – spytałam z zaciekawieniem. – Z rudą i chudą jak było?

Henio ciągle promieniał, podjadał indyka, smakował do niego to gruszki w occie, to borówki i chętnie odpowiadał na wszystkie pytania.

– Rajczyka wrobił – rzekł z zadowoleniem. – Też się zgadza z przypuszczeniami, Rajczyk ją wyeliminował bez wiedzy Dominika, który nawet miał do niego o to pretensje. Gówno prawda. Nic nie mówił, bo nie będzie na kumpla donosił, ale zgadł wszystko, a wyrzuty sumienia po dziś dzień go dręczą. Faktem jest, że o poszukiwaniach skarbów niepotrzebnie jej coś chlapnął, a ta kretynka zaraz gębę rozwarła, no i Rajczyk zamknął jej tę gębę na wieki. Tyran rozdarty na dwie połowy, jedna w skowronkach, że stare dochodzenie zamknięte, a druga wściekła jak cholera o tego czwartego, który nam chyba przepadł. Pojęcia nie macie, jakiej ulgi doznał Dominik, jak się połapał, że tam były tylko jedne zwłoki.

– No dobra, to teraz wal najważniejsze – powiedział Janusz. – Wyraźnie widzę, że sensację zostawiłeś na deser i znów cię rozpycha.

– O cię pietrek – rzekł Henio. – To tak widać? Fakt, przyznaję się bez bicia. Otóż Dominik zeznał, że owszem, znów przylazł na Willową, bo spokojnie tam było i bezpiecznie, trochę pomieszkał na strychu, niepewny, czy w mieszkaniu kotła nie ma, albo co, a potem przeniósł się do apartamentów, z tym że na krótko. Ledwo spróbował się zagnieździć, przyleciała Kasia. Żadnych napadów na nią nie dokonywał, wręcz przeciwnie, nieba jej był gotów przychylić, bo zachwyciła go niezmiernie. Oświadczyć się jej chciał, a nie wojować z cudem piękności. Słowa nie zdążył z siebie wypuścić, bo z miejsca wystąpiła z tą butelką, nerwowa ona jakaś, cud, że po łbie nie dostał, ale dałby sobie radę i dziewczynę ugłaskał, gdyby nie wmieszał się pacan jakiś głupi, możliwe, że jej kochaś.

Urwawszy na chwilę, Henio popatrzył na nas triumfująco i z niebotyczną satysfakcją. Doceniliśmy wagę informacji, znalazł się chłopak Kasi! Słuszne było oddać jej mieszkanie.

– I znów ten żłób jego gęby nic widział i opisać go nie potrafi? – spytał zgryźliwie Janusz.

– E tam! – odparł Henio radośnie. – Widział i opisuje z zapałem. Duży podobno, z metr osiemdziesiąt, bary jak u tragarza, a Dominik mniejszy i chudszy, dlatego szybko uciekł. Ciemny blondyn, piegowaty, bez znaków szczególnych, gęba normalna, ani długa, ani krótka, chyba z tych regularnych, które najtrudniej odtworzyć. Mamy haka na Kasię.

– I po cholerę wam ten hak? – spytałam z irytacją, bo zdążyłam tę Kasię polubić i nie życzyłam jej źle.

– Nie wiem. Niby od początku mówi prawdę, ale chyba niecałą. W tle węszymy jakieś kręcenie, i Tyran, i ja, a nie wiem jak wy. O chłopaku jednym słowem się nie zająknęła, papiery z Konstancina oddała, ale o napadzie powiedziała połowę. Gdyby rzeczywiście wszystko było w porządku, nie ukryłaby, że facet jej pomógł i Dominika na zbity łeb wywalił. Coś tu nie gra.

Teraz ja się zerwałam i dopadłam telefonu.

– Bardzo dobrze, zaraz ją zapytam…

– Nie! – wrzasnął Henio i zerwał się również. – To już lepiej ja! I dobra, niech będzie zaraz, bo nie daj Boże złe w panią wstąpi i więcej tu nie będę mógł przyjść!

– Dlaczego, do diabła, nie spytaliście jej od razu, jak przyleciała z papierami? – rozzłościł się Janusz. – Mieliście ją pod ręką!

– Bo Dominik odpowiadał w porządku chronologicznym i nie tak składnie, jak ja tu wam przekazuję. O napadzie zeznał po jej wyjściu i nie dało się jej, zawrócić.

– No dobra, dzwoń…

Kasia urzędowała na Willowej. Jak zwykle, wysłuchaliśmy całej rozmowy.

– Dlaczego pani nie powiedziała, że tam się wmieszał ktoś dodatkowy? – spytał Henio łagodnie i z lekkim wyrzutem. – Pomógł pani w walce z napastnikiem. Kto to był?

– Mój chłopak – odparła Kasia bez wahania.

– No więc dlaczego…

– Bo on ma w tej chwili bardzo ważną i terminową pracę. Zamierzam powiedzieć o nim dopiero, jak skończy, za kilka dni, jeżeli to w ogóle będzie potrzebne. Owszem, ukrywam go trochę, tylko po to, żeby mu nie przeszkadzać. Nie wiem, jakie on ma dla was znaczenie, ale obawiam się, że zostałby wezwany i musiałby składać jakieś zeznania, wiem natomiast, że nie ma sekundy czasu.

– Kto to jest? Ma on jakieś nazwisko?

– Ma także imię. Nie powiem.

Janusz stłumił chichot. Henio popatrzył na nas wzrokiem zranionej łani.

– Wie pani – zaczął niepewnie. – To źle wygląda…

– Niech sobie wygląda – zgodziła się Kasia z wyraźną zaciętością. – Odmawiam odpowiedzi na pytanie o mojego chłopaka, nawiasem mówiąc, zapewne wyjdę za niego… aż do chwili, kiedy skończy robotę. Mogę te parę dni przesiedzieć, jeśli jest to niezbędne.

– Nie – odparł Henio głosem znękanym. – Nie jest niezbędne. Pani się z nim spotyka?

– Odmawiam odpowiedzi. Bardzo przepraszam…

– No i macie – rzekł z goryczą, odłożywszy słuchawkę. – Na moje oko, nawet Tyran nie da jej rady. Sami słyszeliście.

– I znów wyjaśniła sensownie i wiarygodnie – ocenił Janusz. – W dodatku motyw ukrywania taki więcej szlachetny. A mnie coraz bardziej korci drugie dno, diabli nadali tę Kasię…

– W niej widzisz to drugie dno?

– Widzieć, to ja nic nie widzę. Dusza tak do mnie przemawia.

Henio zamyślił się na chwilę.

– I teraz rozterka mną szarpie – zakomunikował, wracając do resztek indyka. – Z jednej strony mam wrażenie, że jej wierzę. Z drugiej powinno się oka od niej nie oderwać i chłopaka wyłapać, bo jakby czymś zalatuje. Z trzeciej cholera wie, czy to potrzebne i po co niby zaklopsować ludzi do roboty głupiego. Bardzo dobrze, Tyran to prowadzi, nie ja, niech on decyduje…

Tyran przed zastosowaniem tortur trzeciego stopnia cofnął się stanowczo. Kasię wezwał, owszem, zeznania Dominika należało uporządkować. – Powiedziała mu to samo, co Heniowi przez telefon, widoczna w niej była przy tym straszliwa determinacja, wsparta dzikim uporem. Dał zatem spokój, zapowiadając tylko głosem suchym jak pieprz, że za pięć dni zacznie wyciągać konsekwencje. Henio zdradził nam w zaufaniu, że w gruncie rzeczy sam nie wiedział, jakie by to miały być konsekwencje i z czego je będzie wyciągał. Ukrywany chłopak w nic nie był wmieszany i Kasia mogła o nim milczeć, ile jej się podobało.

Na Filtrowej znalazłam się dlatego, że mieszkała tam znajoma jednostka, do której miałam służbowy interes. Nie zamierzałam zaniechać pracy tylko z tego powodu, że trzy obce osoby przeniosły się na lepszy świat, codziennie ktoś się przenosi i gdyby miało to stanowić przeszkodę w uprawianiu zawodu, nikt na świecie nie zrobiłby nic. Perspektywa dość przerażająca.

Kasia pojawiła się na ulicy przede mną. Akurat nadjeżdżałam, kiedy wchodziła w sąsiednie drzwi. Szła do kogoś znajomego, stała przez chwilę przed kratką domofonu, coś do niej powiedziała i została wpuszczona. Możliwe, że poszłabym za nią z pustej ciekawości, gdyby nie to, że w tamtym domu nikogo nie znałam i żaden stosowny podstęp nie przyszedł mi na poczekaniu do głowy. Dałam sobie z nią spokój.

Szczególnym trafem, kiedy wychodziłam, Kasia wyszła również. To już uznałam za przeznaczenie. Poczekałam, aż się zbliżyła, była zamyślona, nie zwróciła na mnie uwagi, drgnęła, kiedy się do niej odezwałam. Zaproponowałam podwiezienie, bez względu na to, dokąd idzie. Przyjęła chętnie.

– Wie pani, mam wrażenie, że pani jedna jest dla mnie życzliwa – powiedziała znienacka. – Tak mi strasznie potrzeba odrobiny życzliwości…

Urwała, zawahała się. Potwierdziłam. Lubiłam ją, budziła we mnie sympatię.

– Nie wiem, co robić – rzekła, ciągle z lekkim wahaniem. – Nie wiem, czy nie popełniam czegoś w rodzaju przestępstwa. No, może wykroczenia… Chciałabym się kogoś poradzić.

– Nie mnie, na litość boską! – ostrzegłam ją pośpiesznie, z wysiłkiem tłumiąc eksplozję ciekawości. – Ja mam za chłopa policjanta i dzień w dzień to całe śledztwo kotłuje się prawie w moim domu i przy moim udziale. Jeśli istotnie popełniła pani przestępstwo, będę musiała mu o tym powiedzieć!

– Ale gdyby to było takie malutkie przestępstwo…? Takie byle jakie i bez wpływu na rezultaty dochodzenia? Ja przecież wiem…

Znów urwała i popadła w lekkie przygnębienie. o tym, że ona coś wie, nie wątpiłam ani przez chwilę. Doznałam objawienia, Janusz miał rację, to ona reprezentowała ten cholerny drugi wątek, którego tak się czepiał!

– A pani chłopak? – spytałam ostrożnie. – On też coś…?

Popatrzyła na mnie i już nie musiała odpowiadać. Piorun ciężki. Obydwoje coś zmalowali, i co to, u diabła, mogło być? Zaczęłam gwałtownie rozważać, czy rzeczywiście muszę Januszowi wszystko mówić, no owszem, powinnam, ale może udałoby się z pewnym opóźnieniem…? Od Janusza pójdzie do Henia, od Henia do Tyrana, Kasia zwłóczy, może usiłuje się wyplątać, a może istotnie przeczekuje jakąś terminową pracę…

– On rzeczywiście ma tę robotę? – spytałam. – To prawda?

Kasia kiwnęła głową bardzo energicznie.

– Prawda absolutna. Który dzisiaj? Dwudziesty drugi? Dwudziestego szóstego już będzie wolny, na dwudziestego piątego ma termin. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby go wzywali i zajmowali mu czas, ale później… no nie wiem… boję się powiedzieć wszystko, ja nie wiem, jak policja reaguje… A ja naprawdę mam już dosyć i chcę zacząć ludzkie życie.

Ciekawość gryzła mnie już wszędzie. Coraz szybciej utwierdzałam się w mniemaniu, że moja szczerość w stosunku do Janusza nie musi być taka wybuchowa, trochę się może odleżeć. A gdyby zwalić na sklerozę…? Wyleciało mi z głowy, co ta Kasia powiedziała i przypomniałam sobie dopiero po kilku dniach…

Decyzję za mnie podjęła Kasia.

– Nie – rzekła stanowczo, chociaż z przygnębieniem. – Nie będę pani stawiać w głupiej sytuacji. Owszem, powiem wszystko i poradzę się pani, ale jak już nie będzie tego noża na gardle. Niech Bartek skończy i potem wola boska…

Tyle się z tego dowiedziałam, że chłopak ma na imię Bartek. Niepewnie trochę spytałam, co tam robiła na Filtrowej i u kogo była. Udało mi się powstrzymać przed ujawnieniem faktu, że jest pilnowana.

– Taka starsza pani tam mieszka – odparła Kasia obojętnie. – Przyjaciółka mojej babki. Bywam u niej czasem, ona mi opowiada o rodzinie. Mnóstwo pamięta i coraz więcej się dowiaduję. Nic ma pani pojęcia, jak to głupio nic kompletnie o własnej rodzinie nie wiedzieć…

Przypomniałam sobie nagle gadanie pani Krysi.

– Ale zdaje się, że ta starsza pani jest wręcz bezcenna? – zauważyłam. – I to pod każdym względem. Pani Pyszczewska twierdzi, że cały stan posiadania pani ciotki w gruncie rzeczy do pani należał Ona sama i ta właśnie przyjaciółka babki mogą zaświadczyć, co przypuszczam, że będzie potrzebne. Musi pani przecież uporządkować sprawy finansowe i mieszkaniowe.

Kasia wykonała gest, jakby zamierzała machnąć ręką, i powstrzymała się w połowie.

– Tak, oczywiście. Teraz już nawet jestem pewna, że to prawda, to znaczy pieniądze po babce należały do mnie i babka potrafiła to zabezpieczyć. Mam wrażenie, że jestem bogata. Boże drogi, gdybym wiedziała o tym wcześniej…!

– To co?

Popatrzyła na mnie. Otworzyła usta, zamknęła, westchnęła ciężko, znów otworzyła.

– Chciałam powiedzieć, że nie miałabym teraz żadnych kłopotów, ale uświadomiłam sobie, że to nieprawda. Miałabym w każdym wypadku. Czy ja będę mogła… Jak Bartek skończy, czy ja będę mogła porozmawiać z panią w cztery oczy…?

Wszystko to razem brzmiało wysoce podejrzanie, ale zapewniłam ją, że tak, z całą pewnością. I ciekawość mną kierowała, i współczucie. Wypuściłam ją z samochodu przy Willowej, po czym postarałam się nie wrócić do domu aż do wieczora, żeby nie musieć nic mówić. Produkty na przynętę dla Henia pochodziły tym razem wyłącznie z działu garmażeryjnego baru Corner. Do spotkania Kasi przyznałam się dopiero przy deserze, niejako pod przymusem. Nie miałam żadnych wątpliwości, że jutro o tym spotkaniu Henio będzie już wiedział.

– Powiedziała mi to samo, co i wam – powiadomiłam ich obu razem. – Chłopak ma robotę i ona go chroni z całej siły, nie dziwię się… Głównie zajęta jest swoją rodzinną przeszłością i zbrodniami się nie para, nie ma głowy do tego.

Henio mi uwierzył, Janusz nie. Swoją niewiarę ukrył przed kolegą po fachu, ujawnił ją dopiero po jego wyjściu.

– Powiedziała ci, albo zgadłaś coś więcej, prawda? Też zaczynasz chronić jej chłopaka. Coś mi się widzi, że lada chwila ujawni się ten drugi wątek…

– Przestań mnie gnębić tą swoją telepatią! -zażądałam, od razu rozzłoszczona. – Nie znasz gorszych przestępców niż Kasia? Wszyscy czekają, nawet Tyran, możesz, do licha, poczekać i ty!

– Mogę – zgodził się. – Szczerze mówiąc, miałbym nawet satysfakcję, gdybym to wykrył samodzielnie. Nie chcę im bruździć i pchać się w dochodzenie, dodatkowe przesłuchanie Dominika, moim zdaniem, nic nie da, a w ogóle ja bym to poprowadził inaczej, może pod wpływem kontaktów z tobą. Jakaś bariera odgranicza te dwie sprawy. Chyba podpuszczę Jacusia, odciski palców u Kasi powinno się zbadać jak najszybciej i na nosa czuję, że coś z lego wyniknie. Polem spróbuję pomyśleć.

Byłam po stronie Kasi i pozwoliłam sobie wrogo wyrazić nadzieję, że cokolwiek wyniknie, nastąpi to nie za szybko. Wcześniej skończy się robota chłopaka i Kasia zacznie mieć wolne ręce…

Jak, na litość boską, miałam się tam dostać? Wiedziałam, że skrytka znajduje się za wbudowaną w ścianę szafką kuchenną, kuchnie przytykały do siebie, ta ściana była wspólna dla pani Biernackiej i dla mojej babki niegdyś, a obcych ludzi teraz. Sąsiedzi, małżeństwo z babcią i dwojgiem dzieci… Od razu zaczęłam myśleć, czy by się nie przekuć od tyłu, ale pani Biernacka była gadatliwa. Cecha dla mnie bezcenna, jeśli chodziło o moją rodzinę, we wszystkich innych okolicznościach szkodliwa, nie wytrzymałaby, żeby o tym nie rozpowiedzieć. Pójść do tych ludzi i obiecać im dolę…? Też się rozejdzie, policja będzie miała do mnie jeszcze więcej pretensji. Przeczytałam kodeks karny, nie zdołałam zyskać żadnej pewności, różnie mnie można potraktować, no, dożywocia nie dostanę, Bartek chyba też nie. Polubić mnie, nie polubią…

Uczucia władzy wykonawczej snu mi z powiek nie spędzały, za wszelką cenę chciałam tylko zdążyć przed nimi. Z panią Biernacką mogli sobie rozmawiać, proszę bardzo, pilnowałam się, żeby jej nic nie powiedzieć, więc nie zagrażała mi niczym. Gdybym jednak zaczęła rozbierać jej ścianę…

Włamać się…? Ten jakiś Sroczek czy Sroczak miał wytrychy, policja je zabrała, gdybym miała wytrychy… Skąd się bierze wytrychy?

Ściana między kuchniami była gruba, przewodowa, szły w niej wentylacje, półtorej cegły co najmniej. Kułabym całą noc. W dodatku skrytka jest metalowa, tak pradziadek napisał, może mieć tył z grubej blachy. Zawładnąć kluczami sąsiadów, odcisnąć… Jak…?! Zaraz…

Znów zaczął mi się lęgnąć pomysł. Przypuśćmy, że u pani Biernackiej zepsuł się telefon, iść do sąsiadów z grzeczną prośbą o skorzystanie, zadzwonić do biura napraw… Gdzie u nich stoi telefon…? Do biura napraw można dzwonić do upojenia, ciągle zajęte, stracą może cierpliwość, zostawią mnie samą. Klucze trzyma się różnie, w torebce, w kieszeni, na jakiejś szafce, na półce w przedpokoju… Może wiszą na gwoździu. Dopaść tych kluczy, odcisnąć potrafię, nie darmo tę sztukę praktykowałam. Zepsuć telefon też potrafię…

Zastanowiłam się nad sąsiadami. Od pani Biernackiej dowiedziałam się już o nich wszystkiego. Dzieci nieszkodliwe, chłopiec starszy, dziewczynka młodsza, obydwoje już nie w tym wieku, żeby się gapiły na obcą osobę Osoby dorosłe, z babcią włącznie, pracują, dzieci chodzą do szkoły, sytuacja wręcz cudowna, byle tam wejść. Przez pół dnia nie ma nikogo w domu, lekkomyślni, zamykają tylko na dwa zamki…

Do realizacji pomysłu przystąpiłam nazajutrz po spotkaniu tej kobiety, której omal się nie zwierzyłam. Słusznie czułam do niej sympatię i zaufanie, nie pozwoliła mi gadać. Miała rację.

Pani Biernacka, jak zwykle, pobiegła do kuchni robić herbatę. Nie poszłam za nią, zostałam w pokoju i zajęłam się aparatem telefonicznym. Wyłączany. Wtyczka oczywiście, najłatwiej, jedna śrubka, śrubokręt przyniosłam ze sobą. Odłączyłam jeden przewód, nie udało mi się w pośpiechu zrobić tego precyzyjnie, tak żeby nie budziło podejrzeń, każdy mógł stwierdzić, że to specjalnie. Nie zepsuło się samo, ludzka ręka miała w tym swój udział. Trudno, później tak samo naprawię, może zdążę, zanim przyjdzie jaki monter. Przykręciłam lekko, wetknęłam w gniazdko w ostatniej chwili.

Potem spytałam grzecznie, czy mogę zadzwonić. Zleceniodawcy przez cały dzień nie mogłam złapać, teraz powinien być w domu. Podniosłam słuchawkę i telefon okazał się głuchy.

Pani Biernacka zdenerwowała się okropnie, ona jest stara, musi mieć kontakt ze światem, bez telefonu jak bez ręki! Propozycję, że zaraz pójdę do sąsiadów kotłować się z biurem napraw, powitała radośnie. Nie umiała sama niczego załatwiać i nienawidziła załatwiania z całego serca, na to właśnie liczyłam. Zadzwoniłam, otworzył mi facet.

Pani Biernacka w swoich drzwiach przedstawiła mnie i cofnęła się do wnętrza.

Przyjrzałam się mu. Czterdziestka gwarantowana, stan niezły, druga młodość z niego buchała. Spojrzał, dostrzegłam błysk w oku, mogłam go poderwać jak nic, ale z dwojga złego wolałam hecę z telefonem. Ależ oczywiście, proszę bardzo, mogę dzwonić, ile zechcę, pani Biernacka bez telefonu to istne nieszczęście, wszyscy o tym wiedzą, biuro napraw, numer… Znałam numer, nie musiał mi pomagać, ale oka ode mnie nie odrywał Aparat stał w salonie na stoliku, obok fotel, usiadłam, zaczęłam kręcić, symulując zakłopotanie, a nawet zgoła rozpacz, tak mi przykro, że przeszkadzam. Ależ skąd, nie przeszkadzam wcale, pomoc sąsiedzka i tak dalej. Nie był w domu sam, słyszałam głosy, z kuchni dobiegało pobrzękiwanie naczyń, któraś, żona albo babcia, zmywała.

Biuro numerów nie zawiodło, było ciągle zajęte. Uśmiechałam się przepraszająco do tego roziskrzonego capa i kręciłam możliwie wolno, długo słuchając sygnału zajętości. To może potrwać, powiedział, a może pani napije się kawki, a może winka…

I w rym momencie dostrzegłam dwie rzeczy. Damską torebkę na długim pasku, zawieszoną na oparciu krzesła, i męską marynarkę na drugim krześle. Pan domu miał na sobie bonżurkę. Uświadomiłam sobie, jednym błyskiem, rozkład i funkcje mieszkania, trzy pokoje, jeden dla dzieci, jeden dla babci, salon dla państwa, służy bez wątpienia także za sypialnię, piękny tapczan… Klucze muszą być albo w damskiej torebce, albo w kieszeni marynarki. Chyba że nosi je w kieszeni jesionki, może uda mi się pomacać w przedpokoju, ale najpierw tutaj…

Plastelinę i dwa odpowiednie pudełka miałam przy sobie na wszelki wypadek. I spódnicę z szerokimi kieszeniami. Włożyłam rękę do lewej, zawahałam się co do kawki, bo tworzywo jeszcze było za twarde, jeśli pan taki uprzejmy, powiedziałam, ale nie, za chwilę, zobaczymy, czy mnie nie połączy. Nie połączyło. Symulując rezygnację, odłożyłam na chwilę słuchawkę, zajęłam się pogawędką, ach tak, znam panią Biernacka od dzieciństwa, zdaje się, że nawet mieszkałam tutaj, z rodzicami i babką, nie, skąd, nic nie pamiętam, plastelina miękła, znów spróbowałam biura napraw, nie ryzykując usłyszenia długiego sygnału, rozłączyłam się, przyjęłam propozycję kawki. Nie będzie przecież dzwonił na służbę, tylko sam poleci do kuchni i zostawi mnie bez opieki bodaj na chwilę. Może jest tam babcia, od pani Biernackiej wiedziałam, że to jego matka, a nie żony, nie musi się jej bać, nie będzie łypała złym okiem. Rzeczywiście, poleciał. Odłożyłam słuchawkę, zerwałam się, obmacałam marynarkę, nic, zajrzałam do damskiej torebki, o Boże, klucze w niej były! Gorąco mi się zrobiło, tylko spokój, cztery sztuki na kółku, cholera, od czego…? Odcisnęłam wszystkie, gniotąc z całej siły, trwało to dwanaście sekund.

Kiedy wrócił, już znów kręciłam. Pojawiła się nagle żona, musiała być w łazience, wyszła w szlafroku i z ręcznikiem na głowie, istny cud, że nie dwie minuty temu! Grzecznie wyjaśniłam sytuację, zawahała się, łypnęła okiem na męża, uczepiłam się telefonu, biuro napraw odezwało się nagle, „biuro napraw, proszę czekać”. Dobra, czekałam, z kawką na tacy rzeczywiście wkroczyła babcia, zostałam elegancko przedstawiona jako kuzynka pani Biernackiej, żona wycofała się na zaplecze. W słuchawce usłyszałam wreszcie ludzki głos. Zgłosiłam tajemnicze uszkodzenie, rozłączyłam się, wypiliśmy tę kawkę we czworo, bo żona wróciła, w elegantszym szlafroku i w ręczniku udrapowanym bardziej malowniczo, z lekkim makijażem, widocznie wolała jednak przypilnować małżonka, znów popłynęło gadanie o rodzinie, która tu niegdyś mieszkała. Pożegnałam się możliwie szybko, bo przecież pani Biernacka czekała…

Oglądałyśmy potem film w telewizji, beznadziejnie głupi, ale nie szkodzi, sama to zaproponowałam, bo zamierzałam naprawić telefon. Przy okazji upewniłam się, czy ta babcia rzeczywiście pracuje, wyglądała na sześćdziesiątkę i mogła być na emeryturze, okazało się, że owszem, nie tyle pracuje, ile pilnuje własnego zakładu kosmetycznego, jest fachowcem wysokiej klasy, sama zabiegów nie robi, ale kształci młode kadry. Lubi to. Od dziewiątej dzień w dzień urzęduje w firmie.

Pani Biernacka usiadła blisko ekranu, ja za nią, znacznie dalej, powiedziałam, że z daleka lepiej widzę, ulokowałam się prawie przy ścianie, tuż obok gniazdka. Nade mną świecił kinkiet. Znów rozkręciłam wtyczkę, już teraz bez pośpiechu, przymocowałam drucik możliwie porządnie, chociaż niezbyt pięknie, włączyłam urządzenie, które przy tym brzęknęło, ale na szczęście pani Biernacka nie zwróciła uwagi. Musiałam już ten cholerny film obejrzeć do końca, krzesło gryzło mnie w tyłek, nie wiedziałam, jak te odciski wyszły, pudełka wyjęłam z kieszeni, włożyłam do torby, niech stwardnieje. Pocieszałam się myślą, że w razie potrzeby zepsuję telefon jeszcze raz, nawet kilka razy, i uparcie będę dzwoniła do biura napraw od sąsiadów, przyzwyczają się do mnie, a już wiem, gdzie trzymają klucze…

Wyszłam wreszcie, sąsiad był na dole, udawał, że naprawia samochód, nad otwartą maską łypał okiem na drzwi, szlag jasny żeby to trafił. Zaproponował podwiezienie, czekał na mnie, to w oczy biło. Casanova się znalazł, głupi cep, jeszcze tego brakowało, żeby żona poczuła do mnie niechęć, nie wpuści mnie do mieszkania, mają okna od ulicy, nie daj Boże wyjrzy i zobaczy te konszachty. A on już był gotów i otwierał zapraszająco drzwiczki. Nie mogłam się wyłgać, nikt nie uwierzy, że nad życie uwielbiam piesze spacery po zadeszczonym mieście, w ciemnościach i błocie. Namawiał na małą kolacyjkę, nie mogłam go sobie zrażać na wszelki wypadek, z żalem odmówiłam, umówiona jestem u znajomych, pozwoliłam się zawieźć na Różaną, niech przynajmniej wyciągnę z tego jakąś korzyść. Odczepiłam się wreszcie.

Na Różanej mieszkał ślusarz, ten sam, który mi robił niegdyś klucze ciotki. Też z odcisku. Ponownie pokazałam dowód osobisty, ponownie zełgałam przyczyny, dla których nie mogę przynieść oryginalnych kluczy. Tym razem była to ciężko chora osoba, ktoś z kluczami musiał z nią zostać w domu, drugi komplet dawno zgubiła, poniewiera się pewnie gdzieś po mieszkaniu, ale nie sposób go znaleźć. Uwierzył czy nie, w każdym razie obiecał dorobić na jutro rano, okazało się, że odciski wyszły całkiem nieźle. Boże jedyny, czy ja będę mogła kiedykolwiek przestać łgać na prawo i na lewo…?

Czekali na mnie pod domem na Granicznej…

– O rany kota, mnie się coś robi – oznajmił Henio już w progu. – Odczepić się od tej Kasi raz na zawsze, albo się z nią ożenić, bo tak jak jest, to już w ogóle nie do wytrzymania. A poza tym, bomba! Dwie bomby!

Zaciekawił nas ogromnie. Mnie w każdym razie, Janusz możliwe, że już coś wiedział. Zdjęłam pokrywkę z garnka i woń potrawy rozeszła się po całej kuchni, wydatnie poprawiając nastroje i tak już dość euforyczne. Tym razem były to zrazy zawijane, bez kaszy wprawdzie, ale za to z makaronem i sałatą, do której wrzuciłam wszystko, co mi pod rękę wpadło. Ogórki, jajka, pomidory, paprykę, pora w plasterkach, kiwi i parę innych drobnostek. Henio powąchał parę i do reszty się rozjaśnił.

– Ciekawe, czy ona umie gotować…

– Kto?

– Kasia.

– Nie masz większych zmartwień?

– Nie wiem jeszcze. Dużo wyszło. Po kolei mam gadać, czy od końca…? Nie, żadne takie, po kolei, bomby będą na deser. No, jedna…

Postawiłam garnek z mięsem na stole i zaczęłam nakładać na talerze.

– No! – pogoniłam niecierpliwie. – Niech pan zaczyna!

– Twoja koncepcja – rzekł Henio, wskazując widelcem Janusza. – Tyran się ujął honorem, z litości może poczekać, ale Kasi chłopaka musi mieć. Wczoraj wieczorem poszedłem razem z Jacusiem, Kasia szlajała się po mieście i wróciła późno, nie szkodzi, Jacuś szybki Gonzales i dużo czasu sprawa nie zajmie, tak ją zbajerowałem. Odciski palców z mieszkania przyszliśmy pobrać. Czysto tam do obrzydliwości, Jacuś nosem kręcił, ale sprężył się w sobie i znalazł co należy. Wytłumaczyłem, że Dominika z jej biografii musimy wyeliminować, on prószył, a ja o gości pytałem. Przyniosłem taśmę.

Taśma rozwiązała dylemat: jeść czy mówić. Słuchaliśmy pogawędki z Kasią, a Henio spokojnie delektował się zrazami.

– Nikt do mnie nie przychodzi – odpowiedziała Kasia na pytanie. – Nie przyjmuję tu gości, przecież pan wie, że to nie jest moje mieszkanie.

– A imieniny na przykład?

– Imieniny urządziłam w piwiarni na Puławskiej.

– I naprawdę nie było tu nigdy nikogo poza panią?

– Owszem. Mój chłopak. I już mówiłam…

Nagłe terkotanie na taśmie oznaczało sygnał telefonu. Słuchawkę podniosła Kasia.

– Słucham… Co pani powie? To doskonale!… Pewnie sprawdzili od razu i to była jakaś drobnostka… Nie, skąd, dopiero wróciłam… Ależ nie ma za co, no wie pani… Cieszę się, że pomogło… Z pewnością będzie w porządku… Ja również… Dobranoc.

– Kto to był? – spytał Henio z przyjacielskim zainteresowaniem.

– Pani Biernacka – odparła Kasia. – Miała zepsuty telefon i właśnie mnie zawiadomiła, że naprawili. To przyjaciółka mojej babki.

– Wróćmy do pani chłopaka. Kiedy był ostatni raz?

– Nie powiem. Już tylko dwa dni. No, może trzy.

Ciężkie westchnienie Henia zakończyło tę rozmowę. Janusz wyłączył magnetofon.

– I co cię w tym wszystkim tak uszczęśliwiło?

– Po kolei – odparł Henio i dołożył sobie sałaty. – Tyran ma nosa i coś go tknęło. Poszedł dziś rano człowiek do tej pani Biernackiej, podszywając się pod montera, Mulewski to był, on faktycznie telefoniarz. Grzecznie wypytał, jak to było z tym zepsuciem, z tym że przedtem sprawdziliśmy w biurze napraw. Owszem, przyjęli zgłoszenie, twierdzą, że uszkodzenie zaistniało w aparacie. Nikt tam nie poszedł, bo prawdziwi monterzy nie tacy znowu wyrywni do latania, naprawiło się samo. Wczoraj wieczorem te zjawiska nastąpiły. No i otóż Kasia tam wtedy była.

– Kiedy była?

– Jak się tak psuło i naprawiało. Mulewski rozkręcił ustrojstwo i powiada, że ktoś majstrował przy wtyczce, odłączył przewód i niezdarnie przyłączył z powrotem. Mulewski nie Jacuś, nie potrafił ocenić, kiedy to się stało, wczoraj czy miesiąc temu, ale upiera się, że niedawno. I mówię jeszcze raz drukowanymi literami, że Kasia przy tym była. I co wy na to? Bo Tyran owszem, ma swoje poglądy.

Janusz się zainteresował.

– Zaraz. Poszukajmy motywu, zakładając, że to ona. Ta Biernacka chciała gdzieś dzwonić, albo czekała na jakiś telefon?

– Nie, to Kasia dzwoniła. Służbowo. Nie dodzwoniła się, bo właśnie wyszło, że telefon głuchy.

– A skąd dzwoniła do biura napraw?

– Od sąsiadów.

– Ejże… Sąsiedzi!

Henio gwałtownie uniósł głowę znad talerza i spojrzał bystro.

– Pretekst do wizyty…?

– Może. Co tam jest, u tych sąsiadów?

– Nic, poza tym, że to właśnie było kiedyś mieszkanie jej babki.

– I ty jeszcze na to nie wpadłeś! – powiedział Janusz z politowaniem. – Jasna sprawa, chciała się dostać do mieszkania babki, nie budząc podejrzeń. Jak ten telefon załatwiła, pojęcia nie mam, bo musiała wtyczkę rozkręcać i skręcać dwa razy, to wymaga czasu…

– Ona ma duże zdolności manualne.

– Dobra, załóżmy, że rozkręcała tylko raz, ta Biernacka pewno nawet nie popatrzyła. Jakąś chwilę sobie znalazła. Teraz pytanie, po co jej było mieszkanie babki?

– Ma szmergla na tle przodków – przypomniałam. – Chciała sobie odnowić wspomnienia i głupio jej było przyznać się do tego.

– Wykluczyć nie można, ale ja bym na tym nie poprzestawał…

– Tyran przypuszcza, że może tam ktoś miał zadzwonić o tej porze i Kasia mu to uniemożliwiła, ale pomysł z mieszkaniem babki bardziej mi się podoba. Na jaką ciężką nieprzemakalną… Hej, a może znowu zamurowane mienie po pradziadku? Wiecie, że to jest myśl! Przeprowadzała rekonesans dla chłopaka!

Henio rozkwitł rumieńcami i Janusz popatrzył na niego podejrzliwie.

– Dlaczego akurat dla chłopaka?

– Ha! No dobra, przyszedł czas na grubszą bombę. Jacuś u Kasi tak strasznie milczał, że aż to było nienormalne. No i wyszło od razu rano, sam sobie, powiada, nie wierzył i musiał sprawdzić. Znalazł dwa wyraźne odciski palców, nie Kasi, a faktycznie więcej nikogo tam nie było i mogłem się z gośćmi nie wygłupiać, no i zgadnijcie, te dwa odciski, to czyje?

– Chłopaka chyba, nie? – powiedziałam niepewnie, bo fanfary w głosie Henia świadczyły o czymś więcej.

Janusz patrzył na niego przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami.

– O, kurzy flak! Znalazł się czwarty z Konstancina…?!

Henio zaczął kiwać głową tak, że powinna mu była odpaść. Poczułam się nieco ogłuszona. Uczyniłam założenie, że Kasia i jej chłopak są niewinni jak dwa aniołki i z całą tą aferą nie mają nic wspólnego, uwierzyłam w to na mur, a tu okazuje się… Co się właściwie okazuje?

– Z jej wiedzą, czy bez? – zastanawiał się Janusz. – Nic dziwnego, że go tak ukrywa… Jak znam Tyrana, teraz już nie popuści. Kasię przyciśnie, to pewne. Już zaczął?

– Nie – odparł Henio, ciągle kiwając głową. Uświadomił sobie, co robi i zmienił gest na przeczący. – Jeszcze nie, bo jej nie złapał, gdzieś ją diabli od rana ponieśli, ale kazał jej zostawić w skrzynce powiestkę na jutro. Już mu się teraz nie wyłga, chyba że naprawdę nic nie wie, a on tam był na własną rękę. Bo to też możliwe.

– W gruncie rzeczy o Kasi mało wiadomo – zauważyłam z naganą. – Stara jędza nieboszczka przesłoniła świat i żadnych plotkujących przyjaciół, znajomych i wrogów nawet o nią nie pytano.

– Pani Krysia Pyszczewska za pół społeczeństwa obstanie! – zaprotestował Henio.

– Ale o chłopaku nie wiedziała. Kasia studiuje i pracuje w reklamach. I tyle. A co więcej… Co prawda, dużo więcej już nie zmieści, ale nawet tej odrobiny brakuje.

Henio, wciąż pełen satysfakcji, przyjrzał mi się z niesmakiem.

– A otóż wiadomo. Ruchliwy tryb życia prowadziła i prowadzi. W tenisa grała, dwa lata temu prawie codziennie, teraz rzadziej, ale też grywa, raz na tydzień, albo na dwa. Przeszło rok jeździła na Służewcu, szósta rano, objeżdżała konie na treningach, nauczyła się jeździć w szkółce Huberta i okazało się, że ma talent, a konie ją lubią. Do szkoły tańca chodziła przez trzy miesiące, zaraz po wyniesieniu się od ciotki, to dla odmiany wieczorem się odbywało…

– No i co? W tej szkole tańca pląsała solo? Balet klasyczny to był?

– Nie, dostawała partnera. Przychodziła, owszem, sama. Tam jest to przewidziane. Najpierw różnych, potem jeden się przy niej utrwalił na parę tygodni, ale skończyła tańce i skończyła z partnerem. Podobno dla faceta jakaś niedobra, bo ciągle zajęta, do siebie nie zaprosiła, śniadania do łóżka nie podała, koszuli nie uprała, dworzec kolejowy, a nie kobieta. Na basen chodziła co drugi dzień, aż się porządnie nauczyła pływać, instruktor chciał ją poderwać, ale nie ma sposobu podrywać w locie, on nie truteń, tak powiedział. A ona była ciągle w pośpiechu. Przyjaciółek od serca nie miała, dziewczyny ją nawet lubią, bo nie świni, ale żadna nie była taka głupia, żeby się w jej towarzystwie pokazywać, poza tym na kawę nie pójdzie, na plotach nie posiedzi, co z niej za pożytek, tyle że czasem przy kieckach doradzi. No i co? To mało?

– A chłopak z tego nie wyszedł…

– Bez kontaktów towarzyskich trudno, żeby go któraś zobaczyła. A może ten chłopak jest od niedawna. Może się zaparł i poderwał ją dla forsy po pradziadku. Może miał sitwę z Rajczykiem, o czym nawet pani Właduchna nie wiedziała. Zna się człowieka, a nikt o nim nie wie. Nie zna pani nikogo takiego, o kim by przez przypadek nikt nie wiedział?

Zastanowiłam się.

– Pojęcia nie mam. Powinnam się ustawić na miejscu Kasi, czy na miejscu Rajczyka? Nie, wszystko jedno, na obu miejscach, owszem, mogłam znać sto osób, o których nikt nie wiedział, a ja sama zapomniałam, ale raczej przelotnie i nie szukałam z nimi skarbów…

– Bo pani przestępstw nie popełnia – skarcił mnie Henio. – To jest zupełnie co innego, specjalnie znajomość urywać, bo się planuje szwindel. Nie mówię, że Kasia, ona dopiero teraz zmniejszyła tempo, przedtem, fakt, szwindla nie miała gdzie upchnąć, ale ten chłopak owszem, może w ogóle nic nie robił. Dopadniemy go, nie ma obawy, a jutro Tyran Kasię przydusi i ostatni dech z niej wyprze. Sam jestem ciekaw, co z tego wyniknie.

Janusz dolewał sobie sosu do makaronu i rozważał sprawę.

– Że on był w Konstancinie, ten chłopak mam na myśli, zgadłem tylko dlatego, że światło z ciebie buchało. Powiedz jeszcze raz, co tam Jacuś odbadał, bo trochę może zlekceważyłem i nie zapamiętałem dokładnie.

– W Konstancinie?

– W Konstancinie.

– W robotach rozbiórkowych udział brał. Szafki z lekarstwami dotykał, leków też, wygląda na to, że je wyjmował. Różne drzwi otwierał, ślady zostały na klamkach i Jacuś twierdzi, że był tam parę razy, bo zatarte cudzymi, późniejszymi. Klepki podłogowe przerzucał…

– Słuchaj no, a może on tam w ogóle bywa u tego weterynarza? Może tam pracuje?

– Odpada. Bywać może, ale od pracowników odciski zostały pobrane, to primo, a secundo pracownicy klepek nie zrywają. Jeszcze krew, bo musi być dowód, że to on się tam poniewierał, rozumiesz, inaczej mógłby twierdzić, że był wcześniej i nic nie widział. Krwi na razie od niego nie mamy, u Kasi nie było.

– Nie próbowała go zarżnąć i stąd takie braki – wtrąciłam zgryźliwie.

– No właśnie – przyświadczył gorliwie Henio.

– Błąd. Jeszcze ewentualnie mógłby trzasnąć bibliotekarza, ale Dominik przebadany dokładnie i tę cegłę osobiście w ręku trzymał, więc przepadło. To klinkier, chciałem zauważyć, ona dosyć gładka. Znów Jacuś wychodzi na swoje. Natomiast jako świadek, a może i wspólnik, ten chłopak Kasi jest bezcenny i twarz cholerna, musimy go mieć…!

Boże wielki…! Nareszcie wszystko zrozumiałam…

Teraz dopiero pojęłam, w jakim stopniu ona mnie nienawidziła. Nie wydawało mi się, nienawiść była faktem, autentycznym uczuciem, które mnie gniotło. Rosła chyba z roku na rok, może dlatego, że stawałam się coraz bardziej podobna do matki… Przed oczami bez przerwy miała żywy owoc swojej klęski i niszczyła go systematycznie, paranoja, obsesja, ale musiało to w niej tkwić, ciągle tak samo dotkliwe i szarpiące. I nie żal mi jej. Mściwość, zakamieniała, ohydna, triumfująca, wyliczona i zaplanowana, podbudowana sadyzmem. I na kim w końcu, do cholery, tak się mściła, na dziecku, które niczemu nie zawiniło! Jakim cudem wyszłam z tego bez szwanku…? No nie, jakieś głupie cechy zostały mi w charakterze, zupełnie normalna chyba nie jestem, żeby nie Bartek, możliwe, że z czasem zwariowałabym, do reszty. Nieszkodliwie dla otoczenia, ale jednak… Włamanie okazało się zdumiewająco łatwe. Odebrałam klucze, prosto z Różanej pojechałam na Filtrową, tknęło mnie, jeden z nich pasował do drzwi wejściowych, nie musiałam dzwonić do pani Biernackiej. Świetny ślusarz, a mnie udało się zrobić bardzo dobre odciski. Do sąsiadów również nie próbowałam dzwonić, w godzinach pracy ten dom jest cichy, pani Biernacka mogła usłyszeć gong i wyjrzeć. Zaryzykowałam. Może od wczoraj nikt z nich nie dostał grypy i nie utkwił w domu…

Tę szafkę kuchenną mieli zapchaną do ostatecznych granic. Ręce mi się trochę trzęsły, kiedy usiłowałam spokojnie wyjmować garnki, wazy, talerze, milion rozmaitych naczyń, pilnując przy tym porządku, żeby ustawić potem tak samo, jak było.

Domacałam się skrytki. Wskazówki pradziadka były bezbłędne, mimo upływu lat otworzyła się z łatwością i prawie zabrakło mi tchu…

Nie znalazłam wewnątrz ani jednego klejnotu. Leżało tam natomiast coś, co okazało się dla mnie cenniejsze niż wszystkie skarby świata. Paczka listów i stary zeszyt. Wyjęłam to, spojrzałam z nadzieją Na kopertach adres i nazwisko mojej babki, na luźnych kartkach jej imię. I jeszcze jedna, większa koperta, a w niej dokumenty, metryki moich rodziców, świadectwo ślubu, odpis dyplomu ojca… Moja matka urodziła się w styczniu, ten Koziorożec należał do niej. Boże jedyny…

Nie wróciłam do domu. Poustawiałam garnki z powrotem, zamknęłam skrytkę, szafkę i mieszkanie sąsiadów i pojechałam na cmentarz. Jedyne miejsce, które mi pasowało. Przed rodzinnym grobem stała ławeczka, usiadłam na niej, ten grób też zresztą znalazłam przez zarząd cmentarza, oni przecież musieli być gdzieś pochowani, a nawet i to przede mną ukrywała. Jej pogrzebu jeszcze nie było, zamierzałam również pochować ją tutaj, teraz się zawahałam.

Przez dwie godziny czytałam listy i notatki w zeszycie, który był czymś w rodzaju pamiętnika. Nie zawierał opisu faktów, tylko same komentarze i rozważania. Mojej babce głupio było zwierzać się komuś, więc zwierzała się sobie. Fakty znajdowały się w listach do niej…

Jej siostra, moja upiorna ciotka, zakochała się do szaleństwa w młodym chłopaku, młodszym od niej o ćwierć wieku. Zakochała się pazernie, bezprzytomnie, drapieżnie i ślepo. Dostała szału, kiedy ożenił się z jej siostrzenicą, córką babki, i znienawidziła obydwoje. Tym chłopakiem był mój ojciec.

Ukryto przed nią datę ślubu. Post factum dostała jakichś konwulsji, babka niepokoiła się ojej stan psychiczny, wyrażała obawy, że trzeba ją będzie leczyć w zakładzie zamkniętym, a pewnie, słusznie mi się wydawało, że jest nienormalna… Uspokoiła się jednak i pozornie wróciła do równowagi, odseparowała się tylko od rodziny. Babka zaczęła mieć nadzieję, że jej przeszło, minęło pięć lat, potem była przerwa w notatkach, a potem nowe obawy. Moi rodzice zginęli w wypadku, zostałam sierotą, babka zdawała sobie sprawę ze swojej choroby, wahała się, nie było już nikogo z rodziny, postanowiła włączyć swoją siostrę. Miała nadzieję, że ten szał na tle mojego ojca był tylko chwilowy, a jeśli nie, to przecież na dziecko ukochanego człowieka przenosi się tylko uczucia. Przy tej ilości pieniędzy, jaką automatycznie dziedziczyłam, ciotka powinna okazać przyzwoitość i jakoś o mnie zadbać. Ciotka ją chyba oszukała, udawała obojętność wobec tych minionych wyskoków, babka jej uwierzyła, ale ciągle gnębiła ją niepewność. Udręczona, ciężko chora, stara kobieta, która straciła jedyną córkę i teraz gryzła się o wnuczkę, małe dziecko, pozbawione kompletnie krewnych… Ta zgryzota wpędziła ją wcześniej do grobu.

Może i lepiej, że nie wiedziała, co z tego wyniknie. Uczucia ciotki nie złagodniały w najmniejszym stopniu, rzeczywiście przeniosła je na mnie, dzika nienawiść do moich rodziców kwitła i owocowała. Dokładnie już teraz pojęłam, dlaczego niszczyła wszystkie pamiątki po nich, dlaczego znęcała się nade mną, dlaczego usilnie starała się wypaczyć mi umysł i charakter, dlaczego zameldowała mnie pod własnym nazwiskiem, dlaczego przez długi czas nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywam, aż mnie uświadomiła pani Krysia. Piaskowska. Piaskowski, to było nazwisko mojego ojca, przez ciotkę znienawidzone do szaleństwa. Odebrać mi je, to była jej zemsta.

Potworna historia kobiety, która dostała obłędu na tle młodego mężczyzny. Ileż miała wtedy lat…? Czterdzieści osiem chyba, najgorszy wiek. Nigdy nie była piękna, nie miała powodzenia, nikt na nią nie leciał, a może i leciał, ale ona chciała tylko tego jednego. Nie dostała go, potem zginął, on i jego żona, stał się już ostatecznie niedostępny.

Do tego zapewne szalał w niej konflikt. Każde spojrzenie na mnie, jego córkę, było ciosem w serce. Pozbyć się mnie, nie widzieć, zapomnieć, że istnieję, może przyniosłoby jej ulgę, ale zarazem pozbawiło tych przywiązanych do mnie pieniędzy, a chciwa była zawsze. Patologicznie chciwa. A może odwrotnie, może właśnie chciała trzymać mnie blisko specjalnie po to, żeby mnie tłamsić podstępnie, nie dać mi żyć jak człowiekowi, upajać się swoją triumfującą zemstą. Może tylko dzięki temu mnie nie otruła…?

Wymknęłam się jej z rąk. Sprawa mieszkania świadczy, że nie pogodziła się z tym. Zdążyłam porozmawiać z pośrednikiem, zorientowałam się, że istotnie zamierzała wywinąć mi ten koszmarny numer, sprzedać je i zwalić się do mnie tuż przed powrotem pani Jarzębskiej. Nie wpuścić jej, jakim sposobem, awanturowałaby się na klatce schodowej, zrobiłaby ze mnie bydlę nieczułe i nieludzkie, wdarłaby się przemocą. Podwójny ciężar, wobec pani Jarzębskiej tracę twarz, zainstalowałam w jej domu okropną babę, a równocześnie muszę coś zrobić, postarać się o jakiś lokal dla siebie i dla niej. Z nią na karku. Pieniędzy wystarczyłoby na willę, ale przecież ukrywała je przede mną, nie wypuściłaby z ręki ani grosza, a ja o nich nie miałam pojęcia, szarpałabym się rozpaczliwie ku jej radości i satysfakcji. Gdybym chciała bronić się prawnie… Jakie prawnie, prawnie byłam zobowiązana zająć się nią! Co za szczęście, że jednak nie była zupełnie normalna, nie potrafiła załatwić sprawy, nie umiała zdobyć się na przeprowadzenie remontu, za remont trzeba by zapłacić, nie była zdolna do obniżenia ceny za zdewastowany lokal. Gdyby działała z sensem, już bym się z nią kotłowała, żyłaby do tej pory i jeszcze długo, bo Rajczyk…

Przerażające. Może i lepiej, że nie wiedziałam, co mi groziło, bo sama dostałabym chyba obłędu. Panika nie jest dobrym doradcą, uniknęłam najgorszego…

Nie będę miała wyrzutów sumienia. Z pewnością mogłam uratować jej życie i nie zrobiłam tego… No więc dobrze, sama wyzuła mnie ze szlachetności, rykoszetem wzbudziła we mnie ślepą nienawiść, zapiekłą, nie gorszą od jej nienawiści, może to rodzinne… nonsens, nie była moją krewną. A ukarana zostałam awansem, skazana na piętnaście lat moralnej katorgi, i swoją karę odcierpiałam. Drugi raz postąpiłabym tak samo. I trzeci. I sto dwudziesty piąty!

I niech to jasny szlag trafi, nie będę miała wyrzutów sumienia…!

Henio miał dziwny wyraz twarzy, który zmienił się odrobinę na widok schabu ze śliwkami, istnego arcydzieła, obliczonego na kompletne rozluźnienie wszelkich hamulców moralnych. Wiedziałam o przesłuchaniu Kasi, nie byłam pewna, co nastąpi potem, przygotowałam się zatem na wszelki wypadek. Janusz już chyba zdążył zamienić parę słów z Tyranem, bo wrócił późno, zamyślony, nie zdradził żadnych tajemnic służbowych, a za to pochwalił moje starania. Możliwe, że we własnym interesie…

Kiedy postawiłam na stole przekąskę w postaci szparagów na zimno z majonezem i oliwkami bez pestek, Henia odblokowało. Powęszył w kierunku schabu i porzucił temat pogody, którego trzymał się uporczywie od przekroczenia progu.

– Taka mżawka – mówił. – Nawet nie pada, ale wilgotno. Wiatru nie ma i zimno nie jest, tylko jakby przenikliwie. Na noc powinno się wypogodzić, bo księżyc w pełni robi pogodę, psuje się dopiero po przesileniu, jak idzie na nów.

– Idzie, idzie i dojść nie może – mruknął Janusz, patrząc na niego z naganą.

– Może lepiej usiądźcie przy stole – zaproponowałam sucho.

Henio usiadł, spojrzał na szparagi, spróbował odrobinę i twarz mu się rozjaśniła.

– No dobra, powiem – zdecydował się. – Tyran rąbnął z dużego działa. Położył przed nią powiększone odciski palców, wetknął jej do ręki lupę i kazał popatrzeć. Jeszcze zwrócił uwagę, że jako plastyk i artystka, oko ona musi mieć, a trzeba było słyszeć, jakim głosem to mówił. Góra lodowa całkiem tak samo by się odezwała.

– I co Kasia na to? – spytałam niecierpliwie i z niepokojem, bo Henio przez chwilę napawał się wspomnieniem sceny w komendzie.

– Obejrzała. Porządnie, z wielką uwagą. Potem obejrzała Tyrana, z tym że gołym okiem, bez lupy. Milczała jak ten kamień, więc on się musiał odezwać. Spytał, czy, jej zdaniem, jednakowe one, czy nie. Kasia na to odrzekła, że się nie zna, ale różnic nie widzi, parę kryminałów w życiu przeczytała i gotowa jest uważać, że należą do tej samej osoby. Wzięła, znaczy, byka za rogi, a Tyranowi to się nawet spodobało. Spytał, czy wie, kto to może być ta osoba, retoryczne pytanie, odparła na to Kasia, skąd niby ma wiedzieć. No to Tyran jej powie. I powiedział. Te same palce były w jej mieszkaniu i w Konstancinie, a może ona orientuje się przypadkiem, co się tam, w tym Konstancinie, zdarzyło. Kasia z zimną krwią oznajmiła, że orientuje się średnio, a z pewnością Tyran orientuje się lepiej, więc ona mu o tym opowiadać nie będzie. Tyran ogólnie był taki zadowolony, że nawet go szlag nie trafił i walnął z tego działa drugi raz. Sama zeznała, przypomniał jej strasznie uprzejmie, że u niej w domu bywa tylko jej chłopak, dobrze byłoby zatem, żeby powiedziała, co ten jej chłopak robił w Konstancinie. Jak Boga kocham, już czekałem, że powie, że zaniósł kotka do weterynarza, ale nie. Popatrzyła na Tyrana całkiem podobnie jak on na nią i spokojnie oświadczyła, że nie było jej przy tym, więc nie wie. Na to on spytał, czy wie, że on tam w ogóle był. Wie. A po co był? A po to, żeby wydłubać skarb po pradziadku.

Jakim cudem, mówiąc prawie jednym ciągiem, zdołał zjeść prawie połowę tych szparagów z oliwkami, było nie do pojęcia. Zamilkł teraz na chwilę, odetchnął i jeszcze trochę sobie dołożył.

– Nie żryj tego tyle, bo ten schab jest rewelacyjny – ostrzegł Janusz. – Dostałem kawałek do spróbowania.

Henio kiwnął głową i zmiótł z talerza repetę. Wstrzymałam się ze schabem, żeby go nie rozpraszało. Łypnął okiem w stronę piecyka i podjął temat.

– Tyrana trochę zamurowało, ale ukrył to w sobie. Poprosił, żeby wyłuszczyła rzecz obszerniej, Kasia zgodziła się po namyśle i wyznała, że owszem. O maniactwie pradziadka wiedziała od pani Krysi, gdzie co pochował nie miała pojęcia, ale co szkodziło w Konstancinie sprawdzić. Wysłała chłopaka, bo pieniędzy im bardzo potrzeba, a skąd miała zgadnąć, że ciotka życie straci i pieniądze się znajdą na wierzchu, a nie w ścianie. Na tym koniec. A co się tam działo dokładnie, spytał Tyran i nic mu z tego nie przyszło, bo Kasia odrzekła, że więcej nie powie. Sam powinien wiedzieć, że chłopak nikogo nie zabił, więc krycie mordercy odpada, cała reszta zaś to dla niej mięta z bubrem. Pomilczy sobie, gadatliwa z natury nie jest.

Uznałam, że dłużej czekać nie mogę, bo Henio zaczął jakoś rozwłóczyć słowa i w trakcie relacji oka już od piecyka nie odrywał. Wyjęłam schab, obstawiłam stół dodatkami i zażądałam dalszego ciągu, każąc mu przy okazji docenić, że śliwki są też bez pestek i pluć nie będzie musiał.

– Najwyżej sobie ząb wyłamiesz, bo może jaka jedna gdzieś tam się plącze – dołożył pocieszająco Janusz, ale tym się Henio jakoś mało przejął.

– Tyran spokój zachował – ciągnął, teraz już z przerwami, bo schab był gorący. – Zwrócił Kasi uwagę, że koronnego świadka można doprowadzić nawet siłą i przepis pozwala zapudłować go dla dobra śledztwa, a chowanie się po kątach oznacza właśnie krycie zabójcy. Przypadkiem ona może wie, że w tym Konstancinie padł trup. Jad z niego sikał, jak to mówił, ale Kasia odporna. Chłopak się wcale nie chowa, oznajmiła, tylko ciężko pracuje. No to może chociaż nazwisko poda. A dobrze, zgodziła się, jutro. Gdyby pan kapitan sobie życzył ją zamknąć, proszę bardzo, do jutra posiedzi, robotę specjalnie sobie tak ustawiła, żeby jej to nie bruździło, a w ogóle, ni z tego, ni z owego przypomniała, że już niejeden raz się zdarzało, że dwie osoby wielką miłością do siebie pałające, wzajemnie pojęcia nie miały, jak się nazywają, pan kapitan może przypadkiem zna życie. Ona by też nazwiska chłopaka mogła nie znać i co wtedy. Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu, rzekł na to Tyran, co Kasię nawet ucieszyło, i niech ja skonam, takiego przesłuchania to on dawno nie przeprowadzał, zawiadomiła go grzecznie, że sprawy o fałszywe zeznania jeszcze w tym kraju nie było, specjalnie sprawdzała, jej byłaby pierwsza i może to nawet zaszczyt. Patrzyłem, dostanie on szału, czy nie, ale dobry jest, nie dostał. Poza tym, nawet gdyby, sami rozumiecie i Tyran też, że każdy sąd by ją uniewinnił, bo wyższe uczucia ją wiodły, obojętne, sędzia chłop czy baba. Takiej głupoty to on już nie popełni, nie ma obawy…

– Nie powiesz, że ją puścił bez niczego? -spytał Janusz, jakby nieco zaskoczony.

– A pewnie, że nie. Krótko myślał, co lepiej, uniemożliwić jej kontakt z nim, czy przypilnować, no i na opiekunie stanęło.

– Bardzo słusznie…

Niezadowolona z rozwoju sytuacji, spytałam, dlaczego słusznie, chociaż w gruncie rzeczy mogłam to odgadnąć sama. Potwierdzili moje przypuszczenia. Kasia odcięta od chłopaka, znaczy to, że, po pierwsze, chłopak się zaniepokoi i może pryśnie, po drugie, ona nie będzie wiedziała, skończył robotę czy nie i uprze się milczeć dłużej. Lepiej zatem przypilnować dyskretnie, bo istnieje szansa przynajmniej na rozmowę telefoniczną, w której nie poprzestanie na strasznym krzyku „uciekaj natychmiast!”, tylko zamieni parę słów więcej.

– A Tyran zaparł się przy nim już chociażby przez ambicję – zwierzał się Henio. – Bogiem a prawdą, Dominik by wystarczył, bo nic nie wie o braku świadka i gorliwie przyznaje się do tej obrony własnej. Ale to ciągle zostawia te cholerne niejasności i wstyd okropny faceta nie znaleźć.

– I tak się dziwię… – zaczął krytycznie Janusz.

– Co się dziwisz? – napadł na niego Henio. – Co mamy? Nie notowany, odciski palców możemy sobie w wychodku na gwoździu zawiesić, tyle wiadomo, że duży i piegowaty, pracuje, fajnie, a w jakim zawodzie? Może kanały czyści, a może oblatuje odrzutowce. Kasia już się postarała jednego słowa o nim z tych usteczek zachwycających nie wypuścić. Owszem, teraz się Tyran połapał, że należało czatować na niego dokładnie pod jej wszystkimi drzwiami, bo jak lał w mordę Dominika na Willowej, człowiek czekał na Granicznej i możliwe, że odwrotnie. Ale już go zgniewało, brak ludzi, nie brak ludzi, nie popuści, szczególnie że jest nadzieja na jedną dobę tylko.

– Rodzice…

– A owszem, zapewne posiada, chociaż też może sierotka, jak Kasia. Nazwiska nie mamy, to jak znaleźć rodziców? Wieku też Kasia przezornie nie podała, na którym roku na uczelniach szukać? A może on starszy od niej o dychę? Żeby nie Jacuś oraz jego maniactwo i, co tu ukrywać, talenty, w ogóle byśmy o nim nie wiedzieli. Ty wiesz, gdzie jego odciski u Kasi znalazł? Ona wszystko czyści i glansuje, nie zgadniesz, pod poręczą fotela, drewnianą taką, wierzch wytarła, spód jej widocznie do głowy nie przyszedł, a on pewno siedział i ręką obejmował. Tyle naszego. Jak Boga kocham, wampira łatwiej znaleźć!

– No dobra, rozumiem. Wypuścił ją. Co dalej było?

– Nic. Poleciała na trzy godziny na Akademię, a potem do tej firmy, dla której aktualnie obrazek reklamowy robi. Potem zaś udała się na Willową i do tej pory chyba tam siedzi. Po drodze kupiła coś do żarcia w spożywczym sklepie. Wobec tego pilnujemy Granicznej i mucha tam nie wleci bez naszego udziału. Na Willowej, rzecz oczywista, też pilnujemy.

– Niejasności…

– Niejasności, a pewnie, że są niejasności. Otwarte drzwi, niech je szlag trafi, zaraz, o otwartych drzwiach to tylko pani zeznaje…?

Popatrzył nagle na mnie tak podejrzliwie, że ten schab powinien był mu ugrzęznąć w gardle. Nie ugrzązł jednak, dziwne. Z chęcią bym się wyparła pierwszych zeznań, ale jak niby tam weszłam, jeśli było zamknięte? Ponuro potwierdziłam, zgadza się, drzwi były uchylone i nie wymyśliłam tego. Mogę przysięgać przed sądem nawet dwadzieścia razy.

– No więc właśnie. Dobra, małe piwo, ale gdzie złoto? Wyniki badań z laboratorium stanowią materiał dowodowy i Tyran ich fałszował nie będzie. Niejasności tłumaczy się na korzyść oskarżonego, może to i teoria, ale cholera wie, co wpadnie do łba sędziemu. W prokuraturze też nie sfałszują, bo na co im to. A może jednak, mimo wszystko, Kasia w truciu udział brała?

– I co? – zirytowałam się. – I jej chłopak to wyjaśni? Za rękę ją trzymał?

– Coś wyjaśni na pewno. Dużo wyjaśni. Z tego wyciągnie się wnioski. Może i sama Kasia jaką farbę puści, bo że nie mówi wszystkiego, ja osobiście głowę daję. Co za febra jakaś dodatkowo się po tym wszystkim kotłuje!

Pożarł ostatni kawałek schabu i zwrócił się nagle do Janusza.

– Ten twój drugi wątek, co? Kurza jego twarz…!

Rozgoryczenie, wyrzut i pretensje, jakie w jego głosie zabrzmiały, miały wręcz obowiązek przytłoczyć Janusza z kretesem. Obowiązku nie spełniły, może dlatego, że jednak, mimo wszystko, nie Janusz skomplikował sytuację. Wyrzut zniósł ulgowo…

– Nie podoba mi się to wszystko razem – powiedziałam do niego ponuro po wyjściu Henia. – Tę Kasię coś gnębi i gryzie, a ja ją polubiłam. Łatwego życia nie miała, wygrzebała się z impasu własnym wysiłkiem i chyba wreszcie, po tej starej megierze, należy jej się odrobina spokoju, a nie taka szarpanina. Wolałabym sama z nią pogadać, niż żeby Tyran jej chłopaka złapał!

Ze zdenerwowania wszystkie naczynia umieściłam w zlewozmywaku nie wiadomo kiedy. Janusz doniósł popielniczki.

– Zostaw, pozmywam…

– Odczep się i nie zawracaj głowy! Wielkie mi co, zmywanie pod gorącą wodą! Obrzydzenie mnie bierze na tych wszystkich, takich podobno strasznie zmaltretowanych i nieszczęśliwych, bo na Zachodzie garnki zmywali, katorga zgoła i galery! Kretyńska propaganda! Możesz potem posprzątać.

Janusz nie zamierzał mnie drażnić. Uporządkował pokój w imponującym tempie i wrócił do kuchni.

– Nie miałbym nic przeciwko temu – rzekł w zadumie. – Więcej Kasia powie tobie niż Tyranowi… Pod warunkiem, że teraz ty nie zaczniesz wszystkiego ukrywać.

– Nie – zapewniłam go od razu. – Ona musi zwalić z siebie te jakieś okropne tajemnice i też je zechce ujawnić. W najgorszym wypadku któreś z nich je odsiedzi i będzie spokój. Mam zamiar namówić ją do zwierzeń, bo może na razie trochę ją zatyka. Zadzwoniłabym do niej, ale nie wiem, jak tam z telefonami. Tyran mnie wyłapie i znów zacznie się polka.

– O ile nie będziesz rozmawiała dłużej niż trzy minuty…

Zainteresowałam się.

– Jesteś pewny?

– Mokotów ma jeszcze starą centralę. Śródmieście też. Na telefonach Kasi podsłuch prawdopodobnie jest założony…

– Prawdopodobnie…? – powiedziałam z kąśliwym oburzeniem.

– No dobrze, z pewnością. Na twoim nie. Podsłuchają, co mówisz, ale może nie zgadną, że to ty.

– Prędzej Kasia nie zgadnie… Oszalałeś, przecież będę musiała się przedstawić i podać adres! I już mnie mają! Zaraz, ale mogę tylko sprawdzić gdzie ona jest i powiedzieć, że zaraz tam przyjadę i jechać do niej…

– I wywiadowca Tyrana złapie cię w progu… Rozzłościły mnie nagle te wszystkie przeszkody razem.

– A, do pioruna, niech się Tyran wypcha! Rób sobie, co chcesz, zaproszę ją tutaj, a ty załatw, żeby ją dopuścili. W interesie Tyrana to leży! Może przyjechać razem z chłopakiem i niech się to wreszcie przewali!

– No dobrze, ale dzwoń od siebie…

Bez słowa porzuciłam resztę zmywania, już niewiele zostało, wytarłam ręce i udałam się do własnego mieszkania.

– O Boże – powiedziała Kasia, obecna na Willowej. – To cud, że pani się odezwała! Dzwonię do pani i dzwonię, a pani nie ma w domu, bałam się nagrać na sekretarkę… Czy ja bym mogła… Chciałam się pani poradzić… Ja już mówiłam, pani się zgodziła, a teraz chyba najwyższy czas…

– Też tak uważam – poparłam jej zdanie. – Tylko może nie przez telefon, o ile chciała pani w cztery oczy.

– Tak, ja wiem…

– Ten pani chłopak co? Skończył robotę?

– Tak – powiedziała Kasia żywo i w głosie jej brzmiała rzetelna ulga. – Dzisiaj. I nawet mu zapłacili. I ma zamiar zgłosić się dobrowolnie, ale nie wiemy jak. Pójść tam? Zadzwonić? I kiedy, jeszcze dziś wieczorem, czy jutro rano?

Zabiła mi ćwieka. Wrodzona niecierpliwość pchała mnie do pośpiechu, ale nie mogłam sama decydować o poczynaniach Tyrana, chociaż byłam pewna, że czeka zachłannie. Poza tym, niech się tylko ten chłopak pokaże, złapią go z miejsca i doprowadzą przemocą, przepadnie mu okoliczność łagodząca, byłoby znacznie lepiej, gdyby przyszedł sam z siebie. Jeśli jej zdradzę obecność wywiadowców, Tyran mnie zabije.

– Niech pani zaczeka chwilę przy telefonie – rozkazałam.

Odłożyłam słuchawkę na fotel i poleciałam do Janusza. Wykończył już zmywanie i też wisiał na drucie. Nie zastanawiając się, z kim rozmawia, przerwałam mu i wyjaśniłam sytuację.

– Słyszałeś wszystko? – powiedział do słuchawki i wtedy uświadomiłam sobie, że mógł przecież, do licha, rozmawiać z Tyranem. A, jeśli tak, to nawet dobrze, niech ten głaz usłyszy…

– Dobra – powiedział znów do słuchawki. – Dzisiaj – powiedział do mnie. – Gdzie on jest?

– Kto?

– Jej chłopak.

– Pojęcia nie mam. Co cię to obchodzi? Niech leci choćby i z Honolulu, byle zdążył.

– No dobrze, to niech się zgłasza…

Wróciłam do siebie i przekazałam Kasi polecenie, po czym znów popędziłam do Janusza. Zdaje się, że w tych podróżach w ogóle zapomniałam zamykać własne drzwi.

– On chyba nie ujmie się ambicją do tego stopnia, żeby tego chłopaka łapać? – powiedziałam z niepokojem. – Nie jest zakamieniała świnia?

– Nie, nie jest.

– Cholera. Chciałam być przy tych zeznaniach.

– Prawie będziesz. Zdążyłem zadzwonić i Henio już tam jedzie. Sam jestem ciekaw, bo może się wreszcie objawi to drugie dno…

Henio wczesnym porankiem zdołał zaprosić się na obiad. Sama już nie wiedząc, czym przebić wczorajszy schab, upiekłam prawdziwą gęś. Na szczęście była jesień i gęsi aż się prosiły, żeby je piec. Piekłam ją w piecyku Janusza, dzięki czemu przeszło pół dnia nie wchodziłam w ogóle do własnego mieszkania i później okazało się to wyraźnym dziełem Przeznaczenia.

Henio wkroczył w pląsach z taśmą w dłoni, potrząsając nią nad głową niczym kastanietami. Na moment znieruchomiał, powoli opuścił rękę.

– Rany boskie! – jęknął w zachwycie. – Czy to gęś? Już na schodach czułem i taką miałem nadzieję…

– Żadnych przystawek! – zarządziłam. – To jest duża gęś, a na zimno straci urok. Żarcie gotowe, światło świeci, proszę o dźwięk!

Promieniejąc nadprzyrodzonym blaskiem i głęboko wciągając nosem przecudowne wonie, Henio spełnił moje życzenie. Obiad rozpoczął się przy akompaniamencie milszym dla mnie w tej chwili niż cygańska muzyka.

– Wszystko powiem po kolei, jeśli panowie nie zgłaszają sprzeciwów – odezwał się Bartek z taśmy. – Można?

– Oczywiście, prosimy bardzo – zachęcił go Tyran.

Ciężkie westchnienie wyraźnie było słychać.

– Zaczyna się od tego, że jestem kretyn łatwowierny. No, może już nie jestem, ale byłem. Dałem się naciąć hochsztaplerom, jak taki cep ostatni…

W milczeniu i z wielkim współczuciem słuchaliśmy, jak opisywał swoje kłopoty finansowe. Wrąbał się nieszczęsny w sytuację bez wyjścia i ratunek wskazała Kasia. Nie był to ratunek stuprocentowo pewny, ale tonący wszystkiego się chwyta…

– Chciałem to załatwić sam, dziewczyny nie wplątywać, bo zgadywałem, że bez jakiegoś przestępstwa się nie obejdzie – mówił dalej. – Tyle jej się przynajmniej ode mnie należało… Pałętałem się po tym Konstancinie jak taka tajemnicza twarz, czyli dupa w lufciku, najmocniej przepraszam za ścisłość określenia. Robotę w tym momencie już miałem napiętą, z Kasią i tak się ożenię, jej pieniądze czy moje, żadna różnica, a ten nóż już mi gardło podrzynał, jedyna nadzieja w pradziadku. Nie byłem i prawdę mówiąc, nadal nie jestem pewien, czy to było legalne, ale skoro już się zwierzam… Włamałem się do weterynarza, cholera, włamanie w celach rabunkowych, to już nade mną wisi, ile się za to dostaje…?

– Teoretycznie od roku do dziesięciu lat – odpowiedział Tyran radośnie.

– Diabli nadali… No nic, powiem, jak było. Włamałem się, pies nic nie mówił, psy mnie lubią na ogół, a jeszcze miałem żeberka. Chętnie przyjął. Dla ścisłości wyjaśniam, że włamywałem się tam parę razy, dokładnie trzy. Dobrałem sobie wytrych i po całych nocach opukiwałem lokal, bo nie mieliśmy pełnego rozeznania, gdzie pradziadek mógł coś zadołować. Udało mi się wytypować dwa miejsca, trochę na logikę i rozum, a trochę na to pukanie. W rachubę wchodził kawałek ściany i podłoga. Przemeblowałem pomieszczenie, to już za tym ostatnim razem, bo akurat na upatrzonym terenie stała szafka z lekami i narzędziami. Zdawałem sobie sprawę, że na zasadniczą akcję mam tylko tę jedną noc, bo śladów przecież nie usunę, śpieszyłem się dosyć, nie bardzo elegancko odwalałem tę robotę, ale starałem się niczego nie zniszczyć. Akurat klepkami podłogowymi byłem zajęty, kiedy coś mnie ni z tego, ni z owego rąbnęło w łeb i film się urwał. Nic nie słyszałem, nic nie widziałem. Zacząłem przytomnieć, jak usłyszałem ludzkie głosy, ale do ćwiczeń gimnastycznych na razie nie czułem się zbytnio uzdolniony. Połapałem się, że leżę pod ścianą na klepkach i gruzie, no dobra, leżałem sobie zatem i odpoczywałem, aż dotarło do mnie, co słyszę.

Dwóch facetów gadało, odwalali robotę. Myślałem, mętnie bo mętnie, ale jednak myślałem, że to oni dali mi po łbie, bo im się objawiłem w charakterze konkurencji, a teraz szukają tego samego, mienia po pradziadku. Jeden głównie był czynny, drugi mu pomagał. Coś znaleźli, nie wiedziałem co, bo leżałem na twarzy i widoczność miałem ograniczoną, ale udało mi się trochę przekręcić głowę i coś zobaczyć. Jeden z nich zaczął się awanturować, nagle zaparł się, że to jest rabunek, coś tam bredził, że został podstępnie oszukany, teraz właśnie zyskał dowód, do rabunku ręki nie przyłoży i leci po policję. Drugi próbował go łagodzić i podziałem mienia kusił. Ten pierwszy okazał się nieprzejednany, sprzeczali się tak w pokoju, deptali po gruzie, tamten zastawiał mu drogę… Szarpali się mocno, chyba coś przewrócili… Mogę opisać, jak wyglądali, określić ich jakoś, żeby się nie mylili, nie znam ludzi, a skoro ma być dokładnie…

Tyran przychylił się do propozycji z zapałem. Nastąpił teraz opis Dominika i bibliotekarza, bardzo porządny i rzeczowy. Na podchwytliwe pytanie, jak też zdołał tyle zobaczyć, skoro leżał na twarzy, Bartek odparł, że tę głowę przekręcał coraz bardziej i pole widzenia nieźle mu się rozszerzyło, a przyglądał się pilnie na wszelki wypadek.

– Sprzeczali się ostro, jak mówiłem, i do reszty dewastowali lokal – ciągnął dalej. – Obaj byli źli, ten starszy przedarł się przez młodszego, ruszył do wyjścia z krzykiem, że policję zaraz sprowadzi, na co młodszy złapał cegłę i przyłożył mu od tyłu, zdaje się, że tak samo jak mnie, tylko trochę mocniej. To była klinkierówka, tam chyba cały fundament zrobili wodoodporny, aż do posadzki, powyżej gruntu… Facet padł, mnie się łyso zrobiło, bo do pojedynku byłem całkiem niezdatny, a gość robił wrażenie upartego bardzo. Co sobie postanowił, to wykona, zaś jeden trup czy dwa, już mu bez różnicy. Nic mi innego nie pozostało, jak tylko zdechłego udawać, zresztą nie musiałem się zbytnio starać, jeszcze i z ręką miałem jakieś tajemnicze kłopoty, potem się okazało, że wywichnięta. Przeleżałem już pod ścianą do końca. Mignęło mi w oczach znalezisko, robiło wrażenie dużej torby z rodzaju myśliwskich, facet już się nie patyczkował, złapał ją i prysnął. Wtedy też się ruszyłem. Zmobilizowałem się, chociaż w pierwszej chwili odczuwałem drobne trudności, bo sytuacja wydawała mi się taka więcej śmierdząca, a pies w ogródku zaczął wyć. Zmyłem się stamtąd ekstra-cugiem, wody tylko trochę zużyłem, żeby ludzi nie straszyć, ta ręka mi przeszkadzała, w łokciu głupio wywichnięta, ale to małe piwo, prywatna przychodnia załatwiła, uwierzywszy święcie, że się pobiłem z kumplami. Nic nie ukradłem, może to będzie okoliczność łagodząca…

Głos z taśmy umilkł. Przez chwilę panowała cisza. Skórka z gęsi chrupała Heniowi w zębach.

Odezwał się Tyran.

– Rozpozna go pan? Tego zabójcę?

– A jak? – odparł Bartek bez wahania. -Przyglądałem mu się krótko, ale treściwie, pod koniec nawet dość przytomnie. Łatwa twarz.

– Dobrze. Niech pan spróbuje go tu znaleźć… Z taśmy przez chwilę dochodziły szelesty i niewyraźne odgłosy.

– Pokazali mu zdjęcia – objaśniał nas Henio. – Całą kupę, to zawsze pod ręką leży. Wyłowił Dominika bez żadnego namysłu.

– A czy oni… – zaczęłam, ale znów odezwał się Bartek.

– Ten – powiedział stanowczo. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Mogę go rozpoznać także w naturze, bo sprawność fizyczną już odzyskałem. Ponadto powinienem chyba zeznać, że jemu właśnie nakładałem po pysku na Willowej. Napadł na Kasię. Ledwo tam wszedłem, usłyszałem jakieś dźwięki w kuchni, ruszyłem od razu, zobaczyłem, co się dzieje i nie miałem czasu się zastanawiać. Okazało się, że bez cegły w ręku on niegroźny, dał się wykopać bezproblemowo.

– A co pan wie o wydarzeniach na Willowej?

– Jak to, przecież właśnie mówię…

– Nie, nie o tej ostatniej scenie, tylko o wcześniejszych wydarzeniach. O popełnionej tam podwójnej zbrodni i wykutym ze ściany skarbie.

– O tym to wiem tyle, ile mi Kasia powiedziała – odparł smętnie Bartek. – Nie widzieliśmy się cztery dni, bo ja ją tak, pożal się Boże, chroniłem. Dowiedziałem się o horrorze u ciotki dopiero, jak przyleciałem w charakterze wybrakowanego kretyna. Zysku z przestępstwa nie było żadnego i dlatego tym bardziej musieliśmy bazować na mojej robocie. W zasadzie, dzięki niej, prawie wychodzę z długów. Ostra akcja to była, zlecenie ekspresowe, prywatnie przyznam się panom, że na pysk lecę, bo tydzień mało spałem, razem wziąwszy chyba ze cztery godziny. Ale podobno, tak mówiła, ona jakiś majątek dziedziczy, więc przyszłość przed nami, z tym że… też to powiem prywatnie, a wierzyć mi można, albo nie, jak się komu podoba… Niespecjalnie bym chciał żerować na dziewczynie, więc gdyby można było mnie przymknąć z opóźnieniem… Rzecz w tym, że dobrze nam wyszło i mam następne zlecenie, też pilne. Wolałbym je wykonać…

– Co to za robota?

– Cała instalacja elektroniczna dla firmy. Łączność, alarmy i tak dalej. Firma przyzwoita i nie składa się z jednego człowieka.

– Nazwy firm, adresy i telefony poproszę.

W głosie Bartka pojawiło się nagle głębokie rozgoryczenie.

– Kochani, chcecie mnie zniszczyć? To tak za karę? Znów się będę szarpał na zerze? Podejrzanemu nikt nie da żadnej roboty!

– Obiecuję panu, że w oczach firm podejrzany pan nie będzie – odparł Tyran stanowczo i z naciskiem.

Bartek powahał się odrobinę, po czym wygrzebał zapewne z kieszeni notes, bo adresy, nazwiska i telefony wyraźnie odczytał. Tyran spytał o pradziadka. Co też obydwoje z Kasią o nim wiedzą, gdzie go szukali, czy któreś pętało się po Rybienku, czy miało kontakt z Rajczykiem i tak dalej. Przeczekiwałam to cierpliwie, bo zainteresował mnie problem niezasłużonej, moim zdaniem, krzywdy chłopaka.

– Jak on to zamierza zrobić? – spytałam Henia z oburzeniem. – Tyran, mam na myśli, to sprawdzanie po firmach i zleceniodawcach. Pic na wodę, gliny się czepiają chłopaka i ma nie być podejrzany?

– Jakiego chłopaka? – skrzywił się Henio. – Jakie gliny? Za co pani nas ma? Pójdzie prywatny człowiek z pytaniem, kto im robił te instalacje, bo podobno rewelacyjnie wyszło, i on też chce tych samych. Nie podejrzany, a przeciwnie!

Taśma znów się odezwała. Tyran nie popuszczał.

– Po co pani Piaskowska była u sąsiadów pani Biernackiej na Filtrowej?

– Co? – zdziwił się Bartek wyraźnie i szczerze.

Tyran powtórzył pytanie drewnianym głosem.

– Nie mam pojęcia! Nic w ogóle o tym nie wiem. Kiedy była?

– Dziś rano.

– To skąd mam wiedzieć, jak rany, na oczy jej nie widziałem! Nic mi nie zdążyła powiedzieć, przez telefon tyle, że mam się tu zgłosić jeszcze dziś. Z wizytą poszła…?

– Wybrała sobie na to chwilę, kiedy nikogo nie było w domu…

Jakieś dźwięki się rozległy i taśma się wyłączyła. Przeszło połowa gęsi przestała już istnieć. Skierowałam na Henia pytające spojrzenie, pełne, miałam nadzieję, wielkiej siły wewnętrznej. Niepotrzebnie, Henio był miękki jak masło w dzień upalny.

– Ta Kasia sobie zawsze wybiera odpowiednie chwile – oznajmił. – Właśnie w tym momencie zadzwonili z dołu, że przyszła i pcha się do Tyrana. Wpuścili ją, rzecz jasna, i zaraz będzie dalszy ciąg.

Na jakieś wstępne zdania Tyran musiał magnetofon wyłączyć, bo od razu odezwała się Kasia.

– Proszę – powiedziała żałośnie. – To jest to, co ukryłam…

– Co to jest i gdzie pani to znalazła? – spytał Tyran urzędowo.

– Wśród tych papierów, które tamten… osobnik wyrzucił. Za szafą. To znaczy, przyznaję się, to jest kopia, a nie oryginał. Zrobiłam ksero. Oryginał jest pisany ręką mojego pradziadka i chcę go mieć na własność.

– I co to było? – spytałam z zainteresowaniem, bo w komendzie przez chwilę panowało milczenie. Tyran zapewne oglądał dokument.

– I dlatego pani poszła do sąsiadów pani Biernackiej?

– Tak. Widzi pan. Pradziadek napisał „klejnoty rodzinne”. Może ja mam fioła, ale chcę mieć wszystko, co rodzinne. Od razu powiem. – Nie znalazłam żadnego klejnotu, przypuszczam, że babka to dawno zabrała, to było mieszkanie mojej babki, pan chyba o tym wie…? Znalazłam listy. Bardzo prywatne, bardzo intymne, zrozumiałam stosunek ciotki do mnie, ale gdyby można było uniknąć publicznych zeznań…

– Tyran też człowiek – zawiadomił nas Henio. – Pozwolił jej zeznać nie do protokółu i nie będzie tego wywlekał. Ta ciotka kota miała pod każdym względem, świeć Panie nad jej duszą, wariatka. Na moje oko, wybrakowana seksualnie.

Następne pytanie Tyrana padło znów do Bartka.

– A jak pan wybrnął z tych swoich długów?

– Pożyczałem od jednych, żeby oddać drugim. Kołomyja. Zwracałem sukcesywnie, a dzisiaj, po otrzymaniu pieniędzy, pozbyłem się ich prawie do końca. Od początku mówię, więcej za idiotę robił nie będę. O ile panowie pozostawią mi w ogóle cokolwiek…

– Proszę pana – powiedział dobitnie Tyran, nagle wyraźnie rozzłoszczony. – Czy pan sobie naprawdę wyobraża, że my nie odróżniamy rodzajów przestępstwa? To co pan do nas mówi, poparte jest w wysokim stopniu dowodami materialnymi, pochodzącymi z miejsca zabójstwa, a także zeznaniami sprawcy. Udaje nam się niekiedy trochę myśleć i dostrzec różnicę pomiędzy kimś takim jak pan, a kimś takim jak podejrzany Sroczek. Niech mi pan tu nie zawraca głowy…

Na tym skończyła się taśma, a Henio zachichotał.

– O drugiej w nocy wszyscy padli sobie w objęcia, Kasia się popłakała i można było iść do domu. Gdzie ten szampan? Nic mnie nie obchodzi, czy pasuje do gęsi, zresztą, zdaje się, że gęsi już nie ma…

Janusz bez słowa wyciągnął szampana z lodówki. Miał jakiś dziwny wyraz twarzy.

– No nic, kupię drugi – mruknął pod nosem. – Ochłodzić się zdąży…

Znałam go już trochę, milczałam jak głaz aż do końca wizyty Henia. Pozmywali jeszcze we dwóch bez mojego udziału.

– No? – powiedziałam niecierpliwie, ledwo za Heniem zamknęły się drzwi.

– Kochanie moje, ty mi tu nie udawaj, że jesteś taka głupia – odparł złym głosem. – Tyran zamknął sprawę, bo ma wszystko. Sprawcę, dowody i świadka. I następną sprawę, roboty mu nie brakuje, na ominięcie tego co mało szkodliwe nie tylko może, ale musi sobie pozwalać. A ja, przypominam ci, jestem na niewinnej rencie.

– I co?

– I nic. Zajrzyj do siebie i popatrz na telefon. Prostsze mi się wydało spełnić polecenie, niż zapierać się przy idiotycznych dociekaniach. Sekretarka mrugała. Przycisnęłam niebieski guzik.

– Proszę pani, ja bardzo przepraszam, ale na wszystko panią błagam, żeby pani odezwała się do mnie, jak tylko pani wróci – powiedziała rozpaczliwie Kasia. – Widzę, że nie ma pani w domu, będę jeszcze próbowała, cały czas czekam na Willowej, nie ruszę się stąd. Bartka mam pod telefonem, chcemy przyjść do pani razem, ja proszę, bardzo proszę…

Wróciłam do Janusza.

– Kasia z Bartkiem będą tu za jakieś pół godziny – oznajmiłam. – Idź po piwo, bo wyszło. Skąd wiedziałeś?

– Moja miła, a gdzie drugi wątek, na który Tyran machnął ręką? Ty rąbnęłaś to złoto z Willowej? Kto zostawił otwarte drzwi? Kto ci uciekł sprzed nosa na strychu? Dla swojej prywatnej przyjemności chcę to rozwikłać i coś mi się wydaje, że właśnie zyskam szansę…

– Ja tam byłam – powiedziała Kasia.

Bez żadnych pytań wiedzieliśmy, gdzie była i kiedy. Czekaliśmy dalszego ciągu.

Przyszli razem, z zaciekawieniem obejrzałam Bartka, przystojny chłopak, chociaż piegowaty, zdecydowanie budzący sympatię. Kasia bez żadnego oporu zgodziła się na obecność Janusza, uśmiechnął się do niej i oczywiście również od razu obudził sympatię. Nie przesadzajmy z zazdrością…

– Byłam tam – powtórzyła. – Mogłam jej uratować życie. I nie uczyniłam tego. Powiem wszystko, bo mnie to gryzie i tak postąpię, jak mi pani doradzi. Muszę zacząć od początku… Już się wyprowadziłam i już mi było lepiej, zaczęłam żyć jak człowiek, ale ciągle wisiały nade mną te albumy ze zdjęciami. Zdaję sobie sprawę, że osobie normalnej trudno to zrozumieć, może pod tym względem byłam nienormalna, może to rodzaj obłędu, ale ani nie mogłam, ani nie chciałam się od niego wyzwolić. Twarze rodziców, jak oni wyglądali, Boże drogi, śniło mi się po nocach… Pieniądze nie przychodziły mi do głowy, nie wierzyłam w nie, pani Krysia mówiła, ale co z tego, przesadzała, tak myślałam, albo wszystko już dawno zostało wydane. Ale zdjęcia… Wiedziałam, że ona mi ich nigdy dobrowolnie nie odda… Ona czasem wychodziła z domu. Po zakupy, częściej do lekarza. Już dawno, jeszcze kiedy tam mieszkałam, odcisnęłam w plastelinie klucze, zawsze miałam dużo do czynienia z plasteliną, znam to tworzywo… Ślusarz mi dorobił, nie wiedziała, że je mam. Oni nie lubią dorabiać z odcisków, to zawsze podejrzane, ale oszukałam go, zełgałam, że zgubiłam, wpadły mi do szybu windowego i nie da się ich odzyskać, boję się przyznać ciotce i tak dalej. Ulitował się i dorobił.

Westchnęła, jakby ponownie odczuła ulgę i satysfakcję, że już wreszcie ma te klucze i może wchodzić do mieszkania na Willowej, kiedy zechce. Bez wątpienia było to jakieś uniezależnienie się od ciotki.

– Czatowałam na jej wyjście – ciągnęła. – Wchodziłam i szukałam, metodycznie i ostrożnie, tak żeby nie zostawiać śladów, to ostatnie nie było trudne, bo wie pani, co się tam działo, burdel nieziemski. Dwa razy mnie prawie przyłapała, ale tylko prawie. Pierwszy raz nastąpił parę tygodni temu, bo w ogóle ta moja cała akcja poszukiwawcza zaczęła się niezbyt dawno. Przez półtora roku tylko się dręczyłam… Byłam tam, usłyszałam otwieranie drzwi, schowałam się w sypialni, znałam jej zwyczaje, wiedziałam, że do sypialni nie wejdzie. Odczekałam, pomyślałam, że ucieknę, jak zacznie oglądać telewizję. Umiałam obchodzić się z zamkiem bez szmeru, specjalnie go naoliwiłam, ona trzaskała drzwiami i uderzała w klamkę, ja nie musiałam… Tymczasem przyszedł Rajczyk, odwiedzał ją ostatnio jakoś częściej niż kiedyś. Siedzieli w salonie, czatowałam na możliwość ucieczki, więc nie dość, że podsłuchałam całą rozmowę, to jeszcze widziałam ich wyraz twarzy. Chwilami, ale wystarczyło. Rozmawiali o skarbach pradziadka. Nie potrafię tego powtórzyć, można powiedzieć, że znałam już temat, nie stanowił dla mnie niezwykłości. Rajczyk dawał jej do zrozumienia, że i w tym mieszkaniu, tutaj, też coś może być zamurowane, on ma jakieś informacje, jeśli pozwoli mu poszukać, podzieli się z nią. Nie zgadzała się, nie i nie. Za to podstępnie próbowała wydrzeć z niego konkretną wiadomość, gdzie to coś może być. On swoje, ona swoje, powiedziała, że co w tym domu, to jej i z nikim się dzielić nie potrzebuje, on na to przekonywał, że bez niego nie znajdzie. Oznajmiła mu potworną rzecz, sprzedaje mieszkanie, remont będzie i przy remoncie wszystko się wykryje, ona zaś przenosi się do siostrzenicy. Zimno mi się zrobiło. „A to się panna Kasia ucieszy”, powiedział Rajczyk z jakimś takim okropnym chichotem, a ona, Boże zmiłuj się, też zachichotała…

Na krótki moment Kasia zamilkła, jakby ją zadławiło. Milczeliśmy również. Uświadomiłam sobie nagle zdumiewające zjawisko, nie mówiła do Janusza, tylko do mnie, wyjątek jakiś…

Odetchnęła i podjęła opowieść.

– Prawdę mówiąc, nie wzięłam tego wtedy poważnie. Tego o mieszkaniu. Myślałam, że się wygłupia na złość Rajczykowi, ale nawet jako wygłup, przygniotło mnie. Później dopiero, to znaczy teraz, kiedy znalazłam te listy, zrozumiałam, że naprawdę miała taki zamiar, czy takie chęci, i nawet zaczęła je realizować już wcześniej, tyle że nieumiejętnie. Ale mnie zaniepokoiło. Wyobraziłam to sobie i chyba doznałam… No, wywarło to wpływ na mój stosunek do niej…

Znów urwała. Rozumiałam ją doskonale. Miałam niegdyś, dawno temu, sen podobnej natury i obudziłam się w zimnych potach, bez mała z atakiem serca.

A był to tylko sen, tu zaś Kasia spotkała się z rzeczywistością. Nagle zalągł się we mnie niepokój, Jezus Mario, jednak ona zabiła tę ciotkę i teraz chce nam to wyznać, rany boskie, po co mi był ten Janusz, gdybym słuchała sama, ukryłabym tajemnicę na wieki, wcale jej się nie dziwię, jakie niby miała inne wyjście, chyba tylko uciec na koniec świata, może do Grenlandii, niechby razem z Bartkiem, elektronika też jest międzynarodowa, a ciotka w końcu kiedyś umarłaby sama z siebie…

Pomyślałam to w ułamku sekundy. Kasia spojrzała na mnie.

– Nie, nie zabiłam jej – powiedziała cicho i od razu doznałam ogromnej ulgi. – Ale do reszty przestała być istotą ludzką i przekształciła się w jakąś potworność. Może spadło na mnie jakieś zaćmienie, umysłowe i uczuciowe…

– Nic nie szkodzi – powiedziałam pośpiesznie. – Każdemu się zdarza. Niech pani mówi o faktach, co było dalej?

– Ten chichot… Do tej pory go słyszę…

– Mało ważny, kochana, nie do ciebie chichotała, tylko do Rajczyka – rzekł Bartek pocieszająco. – Niech oni to już załatwią między sobą na tamtym świecie. Wal tę psychoanalizę i niech to będzie z głowy.

Kasia popatrzyła na niego i musiało ją to podtrzymać na duchu, bo zebrała się do kupy i wróciła do tematu.

– Tak, oczywiście. Bardzo przepraszam. To teraz, kiedy wiem, że to prawda, jestem taka głupio wstrząśnięta, zaraz mi przejdzie, to pewnie histeria. Wtedy podglądałam tam i podsłuchiwałam, głównie zajęta możliwością ucieczki. Ona poszła do kuchni robić kawę i trzeba było widzieć jego wyraz twarzy, spojrzał na nią, dreszcz mnie przeszedł od tego spojrzenia, już wtedy zrozumiałam, że on ją zabije. Nie chciałam rozumieć… Podejrzałam ją w kuchni, kawę robiła, ale zdjęła z półki tę butelkę z muchomorem, potrząsnęła nią, popatrzyła pod światło, zawahała się i schowała z powrotem. Wróciła do pokoju, nagle zmieniła zdanie, wyraziła zgodę na rujnowanie mieszkania, ale targowała się przy tym, żądała prawie całego zysku, Rajczyk ulegał, byłam pewna, że ją oszukuje. Należało ostrzec ich obydwoje, wzajemnie zamierzali zrobić sobie coś złego. Nie ostrzegłam…

Potem wmawiałam w siebie, że nic podobnego, przewrażliwienie, pomyliłam się, słowem jednym na ten temat się nie odezwałam i byłam jakaś taka… zacięta w sobie, skamieniała…

A potem przyszłam akurat tego dnia…

Zakradłam się, jak zwykle. Znów źle wyliczyłam sobie jej nieobecność. Znów mnie zaskoczyła, wróciła z jakimiś zakupami i zaraz potem przyszedł Rajczyk. Czekałam w sypialni, krążyła pomiędzy kuchnią a salonem, potem tam siedzieli, zamierzałam się wymknąć, ale ruszył się Rajczyk, poszedł do kuchni, ona za nim, wziął nasz młotek, to właściwie młot, taki wielki… Cofnęłam się. Wrócili do salonu i usłyszałam, jak Rajczyk rąbnął w ścianę. W mesel walił. Wyniosła do kuchni jakieś naczynia, stanęła w progu i powiedziała, usłyszałam to wyraźnie, „nie będzie żadnego podziału, co w tym domu, to moje, może pan się więcej nie fatygować”. Powiedziała to z triumfem, Rajczyk pokazał jej miejsce, czuła się pewna siebie. I jeszcze dodała, tak złośliwie i jadowicie, jak tylko ona potrafiła, powiedziała, że chciał ją otruć, widziała, jak trucizny do kieliszka nalewał i dlatego do ust nie wzięła. I nie weźmie. Wróciła do kuchni, a wtedy Rajczyk wyszedł z pokoju, w drzwiach się spotkali i on walnął tym młotkiem…

Znów na chwilę zamilkła, zamknęła oczy, otworzyła, złapała oddech. Janusz stanowczym gestem podetknął jej kieliszek koniaku. Wypiła bez protestu.

– Nie, zaraz – powiedziała po paru sekundach. – Przedtem była ta historia z Bartkiem. Pani chyba zna sprawę. Został wyrolowany, musiał zwrócić ludziom osiemdziesiąt milionów, gdzie nam było do takiej sumy. Szarpał się, uwierzyłam wtedy… nie, to nieodpowiednie słowo, wzięłam pod uwagę gadanie pani Krysi, powiedziałam mu o pradziadku. Wytypowaliśmy Konstancin, bo tam było najłatwiej, dom należał do pradziadka, nie był nigdy zrujnowany, Bartek poszedł na zwiad, wieczorami, bo w dzień załatwiał robotę i tak wyszło, że nie widzieliśmy się przez cztery dni. Uparł się trzymać mnie z daleka, bo może to nielegalne…

No i wtedy, kiedy Rajczyk walnął… Skamieniałam. Nic nie zrobiłam i chyba nic nie myślałam. A on spokojnie wrócił do salonu, wyniósł resztę naczyń, patrzyłam przez szparę z sypialni i zaczęłam się bać. Jeśli ją zabił, zabije i mnie. Walił dalej w ścianę, krótko, oprzytomniałam trochę, zaczęłam się wykradać, byle do drzwi, ale nagle umilkło. Przestał walić. Coś robił, szurał, brzęczał… Na moment zapanowała cisza, a potem nagle jakiś rumor. I brzęk. I wszystko ucichło.

Podkradłam się. Leżał na kupie gruzu, a obok niego wysypał się cały stos złota. Nie chcę się usprawiedliwiać, nie zamierzam, ale byłam chyba trochę otumaniona, nie wiem, znienacka zobaczyłam to złoto i pomyślałam tylko jedno, że to ratunek dla Bartka, dla nas…

Nie wiedziałam, czy oni jeszcze żyją. Nie zrobiłam nic, nie dotykałam ich, nie sprawdzałam. Poczułam się bezpieczna i oczywiście wróciła moja obsesja, zdjęcia. Teraz mogłam je znaleźć…

Już mi zostało niewiele miejsc nie przeszukanych. Już się nie bawiłam w ostrożności. Wywaliłam wszystko, znalazłam te albumy. I zabrałam złoto. Nie dzwoniłam do pogotowia, nie próbowałam ich ratować, to chyba świństwo straszne, ale coś mi w środku zaskoczyło. Zacięło się. Nie umiałam sobie teraz przypomnieć, co właściwie myślałam. Może nic…

Pozbierałam monety w pośpiechu, wepchnęłam do torby, strasznie ciężkie to było, żadnych ludzkich uczuć nie miałam w sobie, tylko ta pazerność na złoto i ulga, że wreszcie dopadłam czegoś, czego nie chciała mi dać… Reszta mnie nic nie obchodziła. I uciekłam. Możliwe, że bezmyślnie zamknęłabym drzwi, ale usłyszałam windę, ktoś jechał, brakowało mi ręki, albumy i ten przygniatający tobół ze złotem… Przeraziłam się, że mnie ktoś zobaczy, dopiero teraz przyszło mi to do głowy, dałam spokój drzwiom, próbowałam je zamknąć łokciem, a winda już nadjeżdżała, nie udało mi się. Uciekłam po schodach, w tym domu nikt nie chodzi po schodach, wszyscy jeżdżą…

I przyznam się. Powiem. Bo to mnie gnębi. Przepełniała mnie satysfakcja, triumf, ulga, żadnego żalu, niepokoju, nic. Jak bydlę. Nie wiem, jakim cudem mnie nikt nie widział, uciekłam przez podwórze, na Puławskiej złapałam taksówkę…

– Sprawdzała pani – powiedział nagle z naciskiem Janusz.

Wpatrzona w głąb siebie Kasia jakby się ocknęła. Zaskoczona, spojrzała na niego pytająco.

– Co…?

– Sprawdzała pani, czy oni żyją. Nie żyli. Dlatego nie wezwała pani pogotowia. Była pani w szoku i teraz pani tego nie pamięta.

Ujrzałam wyraz twarzy piegowatego Bartka. Patrzył na Janusza niczym w obraz święty. Zaniepokoiłam się, że padnie na kolana i wytłucze naczynia, bo za stołem nie było miejsca. Kasia wydawała się stropiona.

– Ale…

Ugięła się pod naciskiem wzroku. Janusz nic już nie mówił, tylko wpatrywał się w nią spojrzeniem nieubłaganym. Jakby zmiękła w sobie i znów odetchnęła głęboko.

– No dobrze. Ale swoje wiem… Wcale się potem nie ukrywałam, miałam mnóstwo roboty i przede wszystkim czekałam na Bartka, nigdzie go nie mogłam złapać. Trochę tego złota sprzedałam od razu, monety, w dobrym stanie, jednemu takiemu… Znajomy mojego zleceniodawcy, zorientowałam się, że ma za dużo pieniędzy, wyśledziłam go i dopadłam w kasynie. Przerobiłam sobie twarz, włożyłam perukę, nie poznał mnie, kupił te dwudziestki za osiemdziesiąt milionów, miałam już pieniądze dla Bartka i nie musieliśmy się czepiać pradziadka. Potem… a może równocześnie, już sama nie wiem… przyszło mi na myśl, że znajdą mnie, znajdą u mnie to złoto i zabiorą wszystko, musiałam wynieść z domu i gdzieś ukryć. Na strychu, na Willowej, znałam ten strych. Pojechałam, schowałam w starych skorupach, to wtedy właśnie pani mnie widziała, jak już wychodziłam… Potem była u mnie rewizja, nic nie znaleziono, bo już nic nie było…

– A pieniądze? – przerwałam z lekkim zdziwieniem, bo niemożliwe, żeby suma osiemdziesięciu milionów nie zwróciła uwagi Henia.

– Razem to schowałam. Pieniądze i złoto. I zaraz po rewizji pojechałam po to znów i przywiozłam z powrotem do domu, pomyślałam, że drugi raz szukać nie będą, a za to mogą przeszukać strych. No, a potem pojawił się Bartek…

– Pod postacią poszkodowanego kretyna – mruknął Bartek.

– I teraz nie wiem, co zrobić. Znalazłam spis pradziadka, to złoto z Willowej wcale nie było nasze, w spisie go nie ma. Kłamałam cały czas, ile tylko mogłam, nie wiem, co mi za to grozi, nie chcę żyć pod presją, już nie mam siły. Powinniśmy to może zwrócić, ale nie wiem jak, nie wiem, co będzie, jeśli przyznam się do wszystkiego, a bez tego się przecież nie obejdzie. Anonimowo…? Nie popuszczą. Nie zapobiegłam zbrodni, wystarczyłoby przecież, żebym się tylko Rajczykowi pokazała… Ale ciotka… Nie, ona by go zabiła nawet w mojej obecności, może nawet ucieszyłoby ją, że zdołała mnie wplątać, na nią nie miałam wpływu… Boże, o czym ja mówię…? Ach, o pieniądzach. Mamy pieniądze, znalazłam książeczki PKO na moje nazwisko, to jeszcze po babce, dużo tego, ale tamto, cudze…

– Niech się pani w tej chwili uspokoi! – przerwałam jej surowo. – Żadnego zwracania!

– Jak to…?

– Tak to. Komu pani chce zwracać? Skarbowi państwa? Żeby Ministerstwo Finansów mogło sobie przydzielać wyższe premie…?

– Uspokój się w tej chwili! – zażądał gniewnie Janusz. – Chcesz, żeby cię zaskarżyli do sądu?!

– Chcę. Będzie z hukiem!

– Wariatka…!

– Myśli pani, że zwyczajnie można to ukryć i nie zawracać sobie głowy? – wtrącił się Bartek z wielkim zainteresowaniem. – Ja przesadnie chciwy nie jestem, ale, o rany, te wszystkie pierepały…

Zerwałam się nagle z miejsca, zrzuciłam popielniczkę, dopadłam biurka i odnalazłam kodeks wykroczeń. Wyszukałam odpowiedni paragraf, omal nie rozdzierając go na strzępy, trafiłam na właściwą stronę.

– Kto w ciągu dwóch tygodni od dnia znalezienia cudzej rzeczy – przeczytałam wściekłym głosem i Janusz ze szczotką i śmietniczką w rękach zatrzymał się w progu drzwi – albo przybłąkania się cudzego zwierzęcia… nie, zaraz, ze zwierzętami damy sobie spokój, oni mają na myśli krowy… nie zawiadomi o tym organu… i tak dalej, albo w inny właściwy sposób nie poszukuje posiadacza, podlega karze grzywny do pół miliona złotych albo karze nagany. Patrz przypis piętnaście. Cholera, nie mam przypisów… No, może teraz jest to pięć milionów, a nie pół. Wyślijcie na skarb państwa pięć milionów, zachowajcie sobie pokwitowanie i niech diabli biorą całą resztę problemów! Nie znam głupszej lektury niż ten kodeks wykroczeń, proszę, kto nie dokonuje odpowiedniego zabezpieczenia miejsca niebezpiecznego dla życia lub zdrowia człowieka, podlega karze aresztu albo grzywny, zostawili dziurę w jezdni, szlag trafił człowieka i samochód za sześćset milionów, człowiek na zawsze inwalida, a sprawca posiedzi trzy doby…

– Na miłosierdzie pańskie…!!! – wrzasnął Janusz rozdzierająco, a popiół i pety zleciały mu ze śmietniczki.

Kasia i Bartek patrzyli wzrokiem osłupiałym. Opamiętałam się.

– Każdy ma swoje hobby – wyjaśniłam ponuro. – No dobrze, nie będę rozmawiała o polityce. Może posiedzi dwa tygodnie. W kwestiach prawnych, zaraz… w inny właściwy sposób… Możecie dać ogłoszenie w prasie, jak to tam brzmi, znaleziono złote monety, uczciwy właściciel niech się zgłosi… Mam nadzieję, że się nie zgłosi, musiałby wstać z grobu, a jeśli sumienie was gryzie, proszę bardzo, całą sumę możecie przekazać na bezdomne zwierzęta, schronisko istnieje oraz taka facetka, która ratuje psy i koty. Żyjemy w ludzkim świecie i ludzie w nim sobie dadzą radę, a zwierzęta nie, zwierzęta są bezbronne…!

Wsiadłam na jeden z najbardziej wstrząsających tematów i żywy ogień ze mnie buchnął. Śmietniczkę z petami, na nowo zgarniętymi z podłogi, oraz szczotkę Janusz odłożył na ławę w przedpokoju, nie ryzykując wejścia do kuchni. Zapomnieliśmy o niej obydwoje i nazajutrz na tym wszystkim usiadłam. Kasia była wyraźnie oszołomiona, Bartek wydawał się rozumieć sytuację.

– Ona panią sobie słusznie wybrała – pochwalił z przekonaniem. – Czy pani zgodziłaby się być świadkiem na naszym ślubie…?

Janusz wrócił na swoje miejsce przy stole. Udałam się do kuchni i z triumfem wniosłam butelkę szampana.

– No…? – powiedziałam do niego pytająco. Odetchnął głęboko, popatrzył na nich, popatrzył na mnie.

– Że też ze wszystkiego wydłubiesz groteskę… Pani Kasiu, pani pozwoli na poufałość… Jesteśmy zorientowani w temacie. Prywatnie może pani zanieść wieniec na grób Rajczyka, także na grób ciotki, także sfinansować te zwierzęta, ale oficjalnie zechce pani podtrzymać swoje pierwotne zeznania.

Z ogłoszeniem w prasie także dajcie sobie spokój. Postępowanie spadkowe musi pani przeprowadzić, podatek pani naliczą, a remont mieszkania możecie zaczynać od razu. Osobiście mam tylko jedną prośbę. Można…?

Równocześnie odpowiedzieli twierdząco i z wielkim zaciekawieniem.

– Gdyby państwo zechcieli zaprosić na wesele jeszcze jedną osobę, mojego przyjaciela…

– Rozumiem, że miałeś na myśli Henia – powiedziałam do niego nieco później i w cztery oczy. – Bo co?

– Bo tak między nami mówiąc, obawiam się, że to będzie ostatnia okazja wyżerki – odparł melancholijnie. – Cudo moje, mówiłem ci, że ten rozwikłany drugi wątek, to będzie moja przyjemność czysto osobista, ale niechże Henio też coś z tego ma. Ostatecznie to Kasia narobiła mu całego zamieszania i wprowadziła niewyjaśnione okoliczności, a Bartek trochę dołożył. Tyranowi o tym złocie powiem prywatnie we właściwej chwili, żeby się uspokoił i przestał podejrzewać ciebie, do sprawy Dominika cała kwestia w ogóle nie wejdzie. Przyjmie się, że złoto z kasetki zabrała ciotka wcześniej, może nawet za życia męża, a z Rajczyka zrobiła balona dla osobistej przyjemności.

– I otruła go także dla osobistej przyjemności?

– Nie ma znaczenia. Mógł także dla przyjemności walić ją młotkiem w głowę, dochodzenie umorzone na skutek zejścia sprawców. Dominik, na moje oko, będzie odpowiadał za nieumyślne zabójstwo, chciał ogłuszyć, źle mu wyszło. Kasia i Bartek wychodzą z tego ulgowo, ale przypuszczam, że żadna społeczna szkoda z tego nie wyniknie. Niech pęknę i pieczonej gęsi w życiu więcej na oczy nie zobaczę, jeśli jeszcze kiedykolwiek popełnią, już nie mówię przestępstwo, ale nawet najgłupsze wykroczenie. Moim zdaniem, mają dosyć.

– Moim też – zgodziłam się. – No owszem, rekompensata Heniowi się należy, chociaż i tak dużo zeżarł, ale ja mu nie żałuję. Tylko jeszcze chciałabym wiedzieć, kto ma przyrządzić to całe wesele. Lokal jest, Willową, jak sądzę, przed ślubem odremontują, ale jeśli Kasia nie umie gotować…?

Popatrzył na mnie takim wzrokiem, że wbrew samej sobie zaczęłam nagle obmyślać potrawy. A potem przyszła mi do głowy przerażająca myśl. Jezus Mario, przecież oni postarają się z całej siły wmieszać mnie w pierwszą zbrodnię, jaka im się napatoczy, i znów Henio zacznie jadać raz dziennie…

koniec

Загрузка...