Barczysty mężczyzna szedł przez Harlem, rozmyślając o rozmowie telefonicznej, jaką odbył przed godziną. Ucieszył się po niej, ale i zaniepokoił, wobec czego postanowił stać się ostrożniejszy. Przede wszystkim jednak myślał: może wreszcie idzie ku lepszemu.
Bo należała mu się jakaś poprawa; coś, co pomogłoby mu się otrząsnąć.
Ostatnio szczęście Jaksowi nie dopisywało. Jasne, że dobrze było wyjść z pudła. Ale dwa miesiące na wolności okazały się cholernie trudne: dokuczała mu samotność i nie zdarzyło mu się absolutnie nic, co mógłby nazwać porządnym fartem. Ale dziś było inaczej. Telefon w sprawie Genevy Settle mógł na zawsze odmienić jego życie.
Szedł północną Piątą Aleją, kierując się w stronę St. Ambrose Park, z papierosem wetkniętym w kącik ust. Cieszył go chłodny jesienny wiatr, cieszyło go słońce. Cieszył go też widok ludzi omijających go szerokim łukiem. Jedną z przyczyn mogła być jego posępna mina. Inną więzienny tatuaż. Może i utykający krok. (Choć, prawdę powiedziawszy, nie był to nonszalancki krok twardziela ani dostojny i wzbudzający respekt krok gangsta, tylko pamiątka po postrzale. Ale tu o tym nikt nie wiedział).
Jax miał na sobie to co zwykle: dżinsy, postrzępioną wojskową kurtkę i skórzane robocze buty, przetarte prawie na wylot. W kieszeni spoczywał gruby zwitek franklinów, głównie dwudziestek, oraz nóż z rogową rękojeścią, paczka papierosów i łańcuszek z kluczem do małego mieszkania na Sto Trzydziestej Szóstej. Wyposażenie dwóch pokoi składało się z łóżka, stołu, dwóch krzeseł, komputera z drugiej ręki i naczyń kuchennych kupionych w promocji w sklepie spożywczym. Nora była tylko odrobinę lepsza od jego poprzedniego domu, jaki zapewnił mu Departament Więziennictwa Stanu Nowy Jork.
Zatrzymał się i rozejrzał.
Zobaczył go – chudego gościa o ciemnobrązowej skórze, który równie dobrze mógł mieć trzydzieści pięć lat jak sześćdziesiąt. Facet opierał się o chybotliwy łańcuch ogradzający park w sercu Harlemu. Słońce odbijało się od szyjki butelki piwa, ukrytej w żółtej trawie za jego plecami.
– Strzała – rzucił Jax, zapalając następnego papierosa i podchodząc do niego.
Chudy obrócił na niego zdziwiony wzrok. Spojrzał na paczkę podsuniętą przez Jaksa. Nie był pewien, o co chodzi, ale wziął papierosa i schował do kieszeni.
– Ralph? – ciągnął Jax.
– A ty?
– Kumpel DeLisle’a Marshalla. Z bloku S.
– Lisle’a? – Chudy uspokoił się, ale tylko trochę. Odwrócił spojrzenie od człowieka, który mógłby go złamać na pół, i przyjrzał się światu ze swego łańcuchowego siedziska. – Lisie wyszed?
Jax wybuchnął śmiechem.
– Lisie wpakował cztery kulki w łeb jakiegoś skurwiela. Prędzej czarnuch trafi do Białego Domu, niż Lisie wyjdzie.
– Czasem możesz dostać warunek – powiedział Ralph, usiłując pokryć oburzeniem fakt, że został przyłapany na próbie przetestowania Jaksa. – Co mówi Lisie?
– Przesyła wiadomość. Kazał mi się z tobą spiknąć. Da ci cynk.
– Cynk, jasne. Powiedz, jak wygląda jego tatuaż? – Chudy i mizerny Ralph z równie mizerną bródką powoli odzyskiwał rezon. Znowu próbował go sprawdzać.
– Który? – spytał Jax. – Róża czy nóż? Podobno obok fiuta ma jeszcze jeden, ale nigdy nie miałem okazji mu się bliżej przyjrzeć.
Ralph bez uśmiechu skinął głową.
– Jak sie nazywasz?
– Jackson. Alonzo Jackson. Ale mówią mi Jax. – Ksywka miała swoją reputację. Zastanawiał się, czy Ralph coś o nim słyszał. Chyba jednak nie – zero reakcji. To wkurzyło Jaksa. – Chcesz mnie sprawdzić u DeLisle’a, sprawdzaj, tylko nie używaj mojego nazwiska, jak będziesz rozmawiał z nim przez telefon, jasne? Powiedz mu tylko, że przyszedł z tobą pogadać Król Graffiti.
– Król Graffiti – powtórzył Ralph, wyraźnie zachodząc w głowę, co to może oznaczać. Czyżby Jax pryskał krwią różnych skurwieli jak farbą w sprayu? – Okay. Może i sprawdzę. Zależy. Toś wyszed.
– Wyszedłem.
– Za co kiblowałeś?
– Napad z bronią i posiadanie. – Ściszając głos, dodał: – Chcieli mnie wrobić w dwadzieścia pięć, dwadzieścia pięć. Ale spuścili do napadu. – Skrót odnosił się do paragrafu 125.25 kodeksu karnego, czyli oskarżenia o morderstwo.
– I jesteś wolny. Git.
Jaksowi wydało się to zabawne – smutas Ralph denerwuje się, kiedy Jax zaczepia go i częstuje papierosem. A po chwili zaczyna się uspokajać, dowiadując się, że ma na koncie odsiadkę za napad z bronią, nielegalne posiadanie broni i próbę morderstwa, i cieszy się reputacją grafficiarza malującego mury krwią. Pieprzony Harlem. Jak go nie kochać?
Jeszcze za kratkami, tuż przed wyjściem, męczył DeLisle’a Marshalla o pomoc i kumpel poradził mu znaleźć Ralpha. Lisie wyjaśnił, dlaczego dobrze było znać tego chuderlaka: „Facet wszędzie się kręci. Jakby ulice były jego. Wszystko wie. A jak nie, to się dowie”.
Krwawy Król Graffiti głęboko zaciągnął się papierosem i przystąpił do rzeczy.
– Musisz mnie ustawić – rzekł cicho Jax.
– Taa? Co ci trzeba?
Oznaczało to „czego potrzebujesz” i „co ja z tego będę miał”. W porządku.
Rozejrzał się. Byli sami, jeśli nie liczyć gołębi i przechodzących niedaleko dwóch niewysokich i niebrzydkich Dominikanek. Mimo chłodu były ubrane tylko w skąpe bluzeczki i szorty ciasno opinające apetyczne ciała.
– Hej, papi! – zawołała jedna z nich do Jaksa, uśmiechając się i nie zwalniając kroku. Dziewczyny przecięły ulicę i skręciły na północ w swój rewir. Piąta Aleja od lat stanowiła el barrio - linię graniczną rozdzielającą czarny i latynoski Harlem. Kiedy człowiek znalazł się na wschód od Piątej, był po tamtej stronie. Może i było tam git, może było tam spoko, ale to nie był ten sam Harlem.
Jax patrzył w ślad za nimi.
– Cholera. – Spędził w więzieniu sporo czasu.
– Sie rozumie – odrzekł Ralph. Poprawił się na łańcuchu i skrzyżował ramiona jak egipski książę.
Jax odczekał chwilę, po czym nachylił się do ucha faraona i szepnął:
– Muszę mieć giwerę.
– Świeży jesteś, gościu – odparł Ralph. – Znajdom u ciebie gnata i po tobie. No i za giwerę dostaniesz rok na Rikers. Po co ci takie ryzyko?
– Możesz to zrobić czy nie? – zapytał cierpliwie Jax. Cherlak znów poprawił się na łańcuchu i spojrzał na Jaksa.
– Chyba spoko. Ale nie wiem, dzie ci coś znaleźć. Znaczy giwerę.
– No to nie wiem, komu to dać. – Wydobył zwitek dolarów, z którego wyciągnął kilka dwudziestek i podał Ralphowi. Oczywiście zrobił to bardzo uważnie. Czarny dający innemu czarnemu pieniądze na ulicach Harlemu mógłby wzbudzić podejrzenia gliniarza, nawet gdyby składał ofiarę pastorowi z pobliskiego kościoła baptystów pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego.
Jedynym świadkiem był jednak Ralph, który wsunął banknoty do kieszeni i spojrzał na gruby rulon pozostałych.
– Masz niezłom kase.
– Sie rozumie. Kawałek już dostałeś. Masz okazję dostać więcej. Trafił ci się dobry dzień. – Schował z powrotem zwitek banknotów.
Ralph chrząknął.
– Jaka to ma być giwera?
– Mała. Coś, co da się łatwo schować, jasne?
– Będziesz musiał wybulić piątkę.
– Dwa. Więcej nie dam.
– Zimnom? – spytał Ralph.
Jak gdyby Jax życzył sobie broń z wybitym numerem rejestracyjnym.
– A jak myślisz?
– To wsadź se w dupę swojom dwójkę – odrzekł chudy faraon. Zrobił się odważniejszy: nie zabijasz człowieka, który może ci dać coś, czego potrzebujesz.
– Trzy – zaproponował Jax.
– Trzy i pół i koniec rozmowy.
Jax zastanawiał się przez chwilę. Potem zacisnął dłoń w pięść i stuknął Ralpha w rękę. Znów obejrzał się za sobie.
– Potrzebuję jeszcze czegoś. Masz kontakty w szkołach?
– W paru. O które ci chodzi? Tych w Queens, BK albo Bronksie wogle nie znam. Tylko te w parafii.
Jax drwiąco uśmiechnął się pod nosem. „Parafia”. Dorastał w Harlemie i nigdy nie mieszkał nigdzie indziej, jeśli nie liczyć koszar i więzień. Można było o nim mówić „dzielnica”, ale nigdy „parafia”. Parafie mieli w Los Angeles albo Newark. Albo w niektórych okolicach BK. Ale Harlem był zupełnie innym wszechświatem i Ralph bardzo go wkurzył, używając tego słowa, chociaż chudzielec prawdopodobnie nie chciał się wyrazić lekceważąco o jego domu; pewnie po prostu oglądał za dużo złych programów w telewizji.
– Chodzi mi o tutejsze – rzekł Jax.
– Mogę popytać. – W jego głosie zabrzmiał niepokój – nic dziwnego, skoro były skazaniec aresztowany z paragrafu 25-25 pytał go o broń i szkołę średnią. Jax wsunął mu w dłoń jeszcze cztery dychy, co w znacznym stopniu uspokoiło sumienie chudzielca.
– Okay, czego niby mam szukać?
Jax z kieszeni kurtki wyciągnął kartkę. Był to wydruk z internetowego wydania nowojorskiego „Daily News”. Podał Ralphowi artykuł z nadtytułem „Z ostatniej chwili”.
Jax stuknął w tekst grubym palcem.
– Muszę znaleźć dziewczynę, o której tu piszą.
Ralph przeczytał artykuł opatrzony nagłówkiem: PRACOWNIK MUZEUM ZASTRZELONY W CENTRUM MIASTA. Uniósł wzrok.
– Nic tu o niej nie ma, dzie mieszka, do której szkoły chodzi, nic. Kurwa, nie piszom nawet, jak sie nazywa.
– Nazywa się Geneva Settle. A za resztę… – Jax ruchem głowy wskazał kieszeń Ralpha – dostałeś właśnie frankliny.
– Po co chcesz jom znaleźć? – spytał Ralph, gapiąc się w artykuł. Jax milczał przez chwilę, po czym nachylił się do ciemnego ucha.
– Czasem ludzie za dużo pytają i mogą wyniuchać więcej gówna, niż powinni.
Ralph chciał o coś jeszcze zapytać, lecz musiał się domyślić, że choć Jax mógł mieć na myśli coś, co zrobiła dziewczyna, krwawy Król Graffiti równie dobrze mógł sugerować, że to Ralph jest zbyt wścibski.
– Daj mi z godzinkę. – Chudy faraon podał Jaksowi swój numer telefonu, oderwał się od łańcucha, wyciągnął z trawy butelkę piwa i ruszył ulicą.
Roland Bell jechał nieoznakowaną crown victoria przez środkowy Harlem, gdzie budynki mieszkalne sąsiadowały z handlowymi. Tuż obok sklepów i restauracji dużych sieci – Pathmark, Duane, Reade, Popeyes, McDonald – stały rodzinne interesiki, gdzie można było zrealizować czek, zapłacić rachunki, kupić peruki i sztuczne pasemka, afrykańskie rękodzieła, alkohol albo meble. Wiele starych budynków było zaniedbanych, niejeden miał okna zabite deskami albo zasłonięte metalowymi okiennicami, które gęsto pokrywało graffiti. Przy ruchliwych ulicach na śmieciarzy czekały zdezelowane sprzęty, wzdłuż budynków i obok studzienek ściekowych piętrzyły się śmieci, a puste działki zarastały chwastami albo urządzono na nich prowizoryczne ogródki. Billboardy, upstrzone graffiti, reklamowały występy w Apollo i kilku innych dużych salach w mieście, natomiast na murach i podkładkach ze sklejki były rozlepione setki ulotek zachęcających do występów mało znanych raperów, didżejów i kominków. Na ulicy stały grupki młodych mężczyzn i kilku z nich obserwowało jadący za Bellem radiowóz z mieszaniną rezerwy i lekceważenia, a niektórzy z nieskrywaną pogardą.
Im dalej jednak Bell, Geneva i Pulaski jechali na zachód, tym bardziej zmieniało się otoczenie. Opustoszałe budynki zostały tu wyburzone lub wyremontowane; plakaty przed placami budów ukazywały idylliczne domy, jakie wkrótce miały zastąpić stare zabudowania. Okolica domu Genevy, niedaleko pagórkowatego Morningside Park i Uniwersytetu Columbia, była ładnym zakątkiem o czystych, ocienionych drzewami chodnikach. Stare budynki były w całkiem dobrym stanie. Niektóre samochody miały stalowe blokady na kierownicach, lecz były wśród nich lexusy i beemery.
Geneva wskazała czterokondygnacyjny budynek z piaskowca, o rzeźbionych fasadach i ozdobach z kutego żelaza, od których odbijało się słońce późnego ranka.
– Tu mieszkam.
Bell minął dom i zaparkował dwa budynki dalej.
– Mhm, detektywie – odezwał się Ron Pulaski. – Geneva mówiła chyba o tamtym domu.
– Wiem – odrzekł. – Ale mam taką słabość, że nie rozgłaszam, gdzie mieszkają ludzie, którymi się opiekuję.Nowy skinął głową, jak gdyby zapamiętywał tę regułę. Taki młody, pomyślał Bell. Tyle przed nim jeszcze nauki.
– Będziemy w środku kilka minut. Miej oko na wszystko.
– Tak jest. Na co szczególnie?
Detektyw nie miał czasu wygłaszać wykładu na temat praktycznych szczegółów ochrony; sama obecność policjanta była na tę krótką chwilę wystarczającym straszakiem.
– Na bandziorów – powiedział.
Towarzyszący im radiowóz zatrzymał się w miejscu wskazanym przez Bella, przed victoria. Prowadzący go funkcjonariusz miał natychmiast zawieźć Rhyme’owi listy Charlesa Singletona. Chwilę później nadjechał jeszcze jeden samochód, nieoznakowany Chevrolet. Przybyli dwaj członkowie brygady specjalnej Bella, którzy mieli pozostać w domu i jego okolicy. Dowiedziawszy się, że sprawca może atakować niewinnych świadków tylko w celu odwrócenia uwagi, Bell wezwał posiłki. Do tego zadania wybrał Luisa Martineza, milczącego i porządnego detektywa, oraz Barbe Lynch, bystrą i młodą funkcjonariuszkę w cywilu, która od niedawna należała do zespołu, ale miała naturalny dar – wewnętrzny radar wykrywający zagrożenie.
Detektyw z Karoliny wysiadł z samochodu i prostując szczupłe ciało, rozejrzał się dookoła, zapinając równocześnie marynarkę, by ukryć dwa pistolety, które nosił na biodrach. Bell był dobrym gliną w małym miasteczku i dobrym oficerem śledczym w wielkiej metropolii, ale jego prawdziwym żywiołem była ochrona świadków. Miał talent, dzięki któremu potrafił wyczuć z daleka zwierzynę, kiedy w młodości chodził na polowania. Instynkt. Jego uwagę przyciągało wszystko – odbłysk światła w celowniku optycznym, szczęk zamka pistoletu lub czyjś wzrok utkwiony w odbiciu świadka w szybie witryny sklepowej. Zwracał uwagę na człowieka idącego bardzo zdecydowanym krokiem, którego nie uzasadniała żadna logiczna przyczyna. Albo na pozornie niedbale zaparkowane auto, ustawione w taki sposób, by zabójca mógł łatwo uciec, bez konieczności mozolnego kręcenia kierownicą. Widząc usytuowanie budynku, okna i ulicy, myślał: tu mógłby się schować ktoś o złych zamiarach.
W tej chwili nie zauważył jednak żadnego zagrożenia i pozwolił wysiąść Genevie Settle z samochodu i wejść do domu, dając znak Martinezowi i Lynch, aby do nich podeszli. Przedstawił im Geneve, po czym policjanci opuścili budynek, by sprawdzić okolicę. Dziewczyna otworzyła kluczem wewnętrzne drzwi i w towarzystwie umundurowanego funkcjonariusza weszli na drugie piętro.
– Wujku Bill – zawołała Geneva, stukając do drzwi. – To ja.
Drzwi otworzył krępy, pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna z policzkiem obsypanym znamionami. Uśmiechnął się i skinął głową Bellowi.
– Miło poznać. Jestem William.
Detektyw przedstawił się i uścisnęli sobie dłonie.
– Skarbie, nic ci nie jest? To straszne, co sie stało.
– Wszystko w porządku. Tylko przez jakiś czas policja będzie tu musiała zostać. Myślą, że ten człowiek, który mnie napadł, może spróbować jeszcze raz.
Na okrągłej twarzy wuja pojawił się wyraz zatroskania.
– Cholera. – Pokazał na telewizor. – Pełno o tobie w wiadomościach.
– Wymienili jej nazwisko? – zapytał Bell, marszcząc brwi zaniepokojony.
– Nie. Za młoda. Zdjęcia też nie było.
– No, to już lepiej… – Roland Bell nie miał absolutnie nic przeciwko wolności prasy, lecz czasami wolałby, żeby istniała śladowa cenzura, kiedy chodziło o ujawnianie tożsamości i adresów świadków. – Zaczekajcie w korytarzu. Muszę sprawdzić mieszkanie.
– Tak jest.
Bell wszedł i obejrzał wnętrze. Drzwi wejściowe zabezpieczały dwa zamki i stalowa sztaba. Przez okna frontowe widać było domy po drugiej stronie ulicy. Bell opuścił rolety. Boczne okna wychodziły na alejkę i dom naprzeciwko. Był to jednak lity ceglany mur, bez żadnych okien, które stanowiłyby doskonałe stanowisko snajpera. Mimo to detektyw zamknął i zasłonił okna.
Mieszkanie było duże – w korytarzu znajdowało się dwoje drzwi, jedne od frontu, przy wejściu do salonu, a drugie w głębi, obok pralni. Bell upewnił się, czy są zamknięte.
– W porządku! – zawołał. Geneva z wujem wrócili do salonu. – Wygląda całkiem nieźle. Tylko pamiętajcie, żeby drzwi i okna były zamknięte, a rolety opuszczone.
– Tak jest – odrzekł William. – Będę pilnował.
– Wezmę listy – powiedziała Geneva i zniknęła w sypialni.
Sprawdziwszy mieszkanie pod kątem bezpieczeństwa, Bell obejrzał samo wnętrze. Wydało mu się zaskakująco zimne. Nieskazitelnie białe meble, skóra i płótno, wszystko pokryte foliowymi pokrowcami. Tony książek, afrykańskie i karaibskie rzeźby i malowidła, serwantka pełna drogich na pierwszy rzut oka naczyń i kieliszków. Afrykańskie maski. Bardzo niewiele osobistych przedmiotów. I żadnych zdjęć rodzinnych.
Mieszkanie Bella było pełne fotografii najbliższych – zwłaszcza jego synów i wszystkich kuzynów z Karoliny Północnej. Miał także kilka zdjęć zmarłej żony, ale przez wzgląd na swoją nową sympatię – Lucy Kerr, szeryfa z Karoliny – schował wszystkie, na których byli razem. Zostawił tylko te z synami. (Lucy, której podobizny licznie zdobiły ściany jego domu, widziała zdjęcia nieżyjącej pani Bell z dziećmi i oświadczyła, iż bardzo go szanuje za to, że je zostawił. A Lucy zawsze mówiła to, co myśli).
Bell zapytał wuja Genevy, czy nie zauważył, by wokół domu kręcił się ktoś nieznaiomv.- Nie, detektywie. Żywej duszy.
– Kiedy wracają jej rodzice?
– Nie mam pojęcia. To Gen z nimi gadała.
Dziewczyna przyszła po pięciu minutach. Podała Bellowi kopertę z dwiema pożółkłymi kartkami papieru.
– Proszę. – Zawahała się przez moment. – Ale proszę na nie uważać. Nie mam kopii.
– Och, nie znasz pana Rhyme’a. Traktuje wszystkie dowody jak świętego Graala.
– Wrócę po szkole – poinformowała wuja Geneva, a zwracając się do Bella, powiedziała: – Jestem gotowa.
– Słuchaj no, dziewczyno – rzekł William. – Masz być grzeczna, tak cię uczyłem. Jak rozmawiasz z policją, mów zawsze „proszę pana”.
– Nie pamiętasz, co mówił ojciec? – odparła spokojnie, spoglądając na wuja. – Ludzie muszą sobie zasłużyć na szacunek. Też tak uważam.
Wuj parsknął śmiechem.
– Oto moja siostrzenica. Wszystko po swojemu. No i za to ją kochamy. Chodź, uściskaj starego wuja.
Zażenowana, tak samo jak synowie Bella, kiedy ktoś tulił ich w obecności innych, dziewczyna sztywno pozwoliła się objąć. W korytarzu Bell przekazał kopertę policjantowi.
– Zawieź to zaraz do Lincolna.
– Tak jest.
Po jego wyjściu Bell połączył się przez radio z Martinezem i Lynch. Zameldowali, że ulica czysta. Detektyw popędził dziewczynę na dół i kazał wsiąść do victorii. Pulaski dobiegł do nich i także wskoczył do samochodu.
Uruchamiając silnik, Bell zerknął na Geneve.
– Przy okazji, mogłabyś zajrzeć do plecaka i znaleźć mi książkę, która nie będzie ci dzisiaj potrzebna?
– Książkę?
– Jakiś podręcznik. Znalazła jakiś.
– Wiedza o społeczeństwie? Trochę nudne.
– Och, nie zamierzam czytać. Będę udawać nauczyciela na zastępstwie.
Skinęła głową.
– Chce pan odstawiać nauczyciela. Super.
– Też tak sobie pomyślałem. A teraz będę wdzięczny, jeżeli zapniesz pas. Ty też, nowy.
Nie wiadomo, czy NS 109 miał na koncie przestępstwa na tle seksualnym, ale jego próbki DNA nie było w bazie CODIS. Rhyme pomyślał zirytowany, że negatywny wynik świetnie pasuje do pasma niepowodzeń w sprawie. Dostali resztę fragmentów pocisków wyjętych przez patologa z ciała doktora Barry’ego, ale były jeszcze bardziej zniszczone od kuli, która trafiła kobietę, i także nie nadawały się do porównania z danymi w bazach IBIS i DRUGFIRE.
Uzyskali informacje od kilku osób z muzeum afroamerykańskiego. Doktor Barry nie wspominał w rozmowie z pracownikami o żadnym innym kliencie zainteresowanym numerem „Coloreds’ Weekly Illustrated” z 1868 roku. W rejestrach połączeń telefonicznych w muzeum też nic nie było: wszystkie rozmowy łączono z główną centralą, która kierowała je do numerów wewnętrznych, i nie było o nich żadnych szczegółowych informacji. Na liście połączeń z telefonu komórkowego bibliotekarza również nie znaleźli nic ciekawego.
Cooper zrelacjonował im, czego się dowiedział w sprawie obrazku z uśmiechniętą twarzą w rozmowie z właścicielem Trenton Plastics, jednego z największych w kraju producentów torebek foliowych.
– Ich zdaniem początkowo twarz pojawiła się na znaczkach filii Stanowego Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych w latach sześćdziesiątych – uśmiech miał podnosić morale pracowników i służyć jako gadżet reklamowy. W latach siedemdziesiątych dwaj bracia zrobili taki sam rysunek ze sloganem „Bądź pogodny”, jako alternatywny symbol pokoju. Wtedy taką twarz drukowano na pięćdziesięciu milionach przedmiotów rocznie, w kilkudziesięciu firmach.
– Jaki jest cel tego wykładu o popkulturze? – mruknął Rhyme.
– Taki, że nawet jeżeli symbol jest chroniony prawami autorskimi, o czym nikomu nic nie wiadomo, torebki z uśmiechniętą buzią robi kilkadziesiąt firm. Nie da rady tego wykryć.
Ślepy zaułek…Spośród kilkudziesięciu muzeów i bibliotek sprawdzonych przez Coopera, Sachs i Sellitta, dwie placówki zgłosiły, że w ciągu paru ostatnich tygodni dzwonił do nich jakiś człowiek, pytając o numer „Coloreds’ Weekly Illustrated” z lipca 1868 roku. To była dobra wiadomość, ponieważ wspierała słuszność hipotezy Rhyme’a, według której artykuł w czasopiśmie mógł być przyczyną napaści na Geneve. Ale żadna z tych instytucji nie miała żądanego numeru i nikt nie pamiętał nazwiska telefonującego – nawet jeśli je podawał. Później okazało się, że nigdzie nie można zdobyć ani jednego egzemplarza tego czasopisma. Muzeum Dziennikarstwa Afroamerykańskiego poinformowało, że mieli mikrofisze z całym rocznikiem, ale gdzieś zniknęły.
Rhyme siedział z nachmurzoną miną, gdy zabrzęczał komputer i Cooper oznajmił:
– Mamy odpowiedź z VICAP.
Wcisnął klawisz, wyświetlając e-mail na wszystkich monitorach w laboratorium. Sellitto i Sachs przycupnęli przy jednym z nich, a Rhyme spojrzał w swój płaski ekran. Była to zabezpieczona wiadomość od detektywa z laboratorium kryminalistycznego w Queens.
Do detektywa Coopera:
Zgodnie z prośbą sprawdziliśmy otrzymane od pana profile w bazach VICAP i HITS i uzyskaliśmy dwa trafienia.
Zdarzenie pierwsze: zabójstwo w Amarillo w Teksasie, sprawa nr 3451-01 (Texas Rangers). Pięć lat temu zamordowano sześćdziesięciosiedmioletniego Charlesa T. Tuckera, emerytowanego pracownika administracji stanowej. Ofiarę znaleziono na tyłach centrum handlowego niedaleko jego domu. Denat został uderzony w tył głowy tępym narzędziem, prawdopodobnie w celu obezwładnienia go, a następnie zlinczowany. Na szyję założono mu pętlę ze sznura z włókien bawełnianych, który sprawca przerzucił przez konar drzewa i mocno pociągnął. Zadrapania na szyi świadczą, że ofiara przez kilka minut przed śmiercią była przytomna.
Elementy wspólne ze sprawą NS 109:
Ofiara została obezwładniona pojedynczym ciosem w tył głowy.
Podejrzany nosił buty turystyczne nr 11, najprawdopodobniej marki Bass. Nierównomierne starcie podeszwy prawego buta wskazuje na wykręcanie stopy na zewnątrz.
Narzędziem zbrodni był sznur z włókien bawełnianych ze śladami krwi; włókna podobne do znalezionych na obecnym miejscu zdarzenia.
Motyw został upozorowany. Morderstwo wyglądało na akt rytualny. Na ziemi u stóp denata stały świece, a na ziemi narysowano pentagram. Ale po zebraniu informacji na temat życia ofiary i ustaleniu profilu przestępstwa prowadzący dochodzenie funkcjonariusze ustalili, że dowody zostały podrzucone w celu zmylenia śledztwa.
Nie znaleziono żadnych odcisków palców; podejrzany miał lateksowe rękawiczki.
Status: sprawa w toku.
– A druga sprawa? – spytał Rhyme. Cooper przewinął ekran.
Zdarzenie drugie: zabójstwo w Cleveland w Ohio, sprawa 2002-3454F (policja stanowa Ohio). Trzy lata temu zamordowano czterdziestopięcioletniego biznesmena, Gregory’ego Tallisa. Denata znaleziono w jego mieszkaniu, został zastrzelony.
Elementy wspólne ze sprawą NS 109:
Ofiarę obezwładniono uderzeniem tępym przedmiotem w tył głowy.
Ślady obuwia podejrzanego są identyczne ze wzorem podeszwy butów turystycznych Bass, z prawą stopą skierowaną na zewnątrz.
Przyczyną śmierci były trzy strzały w serce. Mały kaliber, prawdopodobnie.22 lub.25, podobnie jak w obecnej sprawie.
Nie znaleziono istotnych w sprawie odcisków palców; podejrzany miał lateksowe rękawiczki.
Ofiara miała zdjęte spodnie, a w odbyt wsuniętą butelkę, co miało sugerować gwałt homoseksualny. Ekspert policji stanowej Ohio doszedł do wniosku, że miejsce zbrodni zostało upozorowane. Ofiara miała zeznawać w mającym się odbyć procesie w sprawie przestępstw zorganizowanych. Z dokumentów bankowych wynika, że tydzień przed zabójstwem oskarżony w procesie podjął pięćdziesiąt tysięcy dolarów w gotówce. Pieniędzy nie udało się jednak odnaleźć. Policja przypuszcza, że było to wynagrodzenie dla płatnego mordercy za zabicie Tallisa.
Status: sprawa otwarta, ale zawieszona z powodu zagubienia dowodów.
Zagubione dowody, pomyślał Rhyme. Jezu… Jeszcze raz spojrzał na ekran.
– Podrzucone dowody i lipny motyw, do tego jeszcze jeden udawany rytualny mord. – Ruchem głowy wskazał kartę Wisielca. – Cios pałką, potem uduszenie albo strzał, lateksowe rękawiczki, buty Bass, prawa stopa… Jasne, że to może być on. I jeszcze wygląda na to, że jest do wynajęcia. Jeżeli tak, prawdopodobnie mamy dwóch sprawców: naszego NS 109 i tego, kto go wynajął. Dobra, chcę mieć wszystko o tych sprawach z Teksasu i Ohio.
Cooper zaczął dzwonić. Teksańska policja obiecała, że zajrzy do akt i jak najszybciej da im znać. Natomiast detektyw z Ohio poinformował, że dokumenty są wśród kilkudziesięciu akt zimnych spraw, które gdzieś się zawieruszyły podczas przeprowadzki do nowej siedziby przed dwoma laty. Zapewnili, że ich poszukają. – Ale – dodał policjant – nie spodziewajcie się zbyt wiele.Rhyme skrzywił się na tę wiadomość i kazał Cooperowi nakłonić ich, żeby postarali się wygrzebać materiały.
Chwilę później zadzwoniła komórka Coopera i technik odebrał.
– Halo?… Tak, słucham. – Zapisał coś, podziękował i się rozłączył. – Drogówka. Nareszcie ustalili, gdzie ostatnio odbyły się duże imprezy plenerowe, kiedy trzeba było zamykać ulice. Dwie w Queens – festyn jakiegoś lokalnego stowarzyszenia i greckiego zakonu. Obchody Dnia Kolumba w Brooklynie i drugi festyn w Little Italy. Ten był naprawdę duży. Na Mulberry Street.
– Trzeba wysłać ludzi do wszystkich tych dzielnic – powiedział Rhyme. – Sprawdzić wszystkie sklepiki wielobranżowe i drogerie, w których mają torebki z uśmiechniętą twarzą, gdzie sprzedają prezerwatywy, taśmę izolacyjną i składane noże, a do tego korzystają z tanich kas albo maszyn sumujących. Podajcie zespołom rysopis sprawcy, niech się dowiedzą, czy jacyś sprzedawcy go sobie przypominają.
Rhyme przyglądał się Sellitcie, który patrzył na małą ciemną plamkę na rękawie swojej marynarki. Przypuszczał, że to jeszcze jeden ślad krwi po porannym zabójstwie. Detektyw nie poruszył się. Ponieważ był najstarszy stopniem, do niego należał obowiązek zawiadomienia oddziału specjalnego i dowództwa patroli, by wysłali ludzi na poszukiwania. Wyglądał jednak, jakby w ogóle nie słyszał, co się do niego mówi.
Rhyme zerknął na Sachs, która skinęła głową i zadzwoniła do centrali, aby zorganizowano zespoły do zadania. Kiedy odłożyła słuchawkę, zauważyła, że Rhyme ze zmarszczonymi brwiami wpatruje się w tablicę z dowodami.
– Coś nie tak?
Nie odpowiedział od razu, zastanawiając się, co właściwie jest nie tak. Wreszcie domyślił się, o co chodzi. Ryba bez wody…
– Chyba potrzebujemy pomocy.
Jedną z największych trudności, z jakimi muszą się zmierzyć kryminalistycy, jest nieznajomość terenu. Podstawę warsztatu analityka stanowi wiedza o obszarze, który zamieszkują podejrzani – o geologii, socjologii, historii, popkulturze, sytuacji zatrudnienia… o wszystkim.
Lincoln Rhyme myślał, jak niewiele wie o świecie, w którym mieszka Geneva Settle: o Harlemie. Och, naturalnie, czytał statystyki. Większość mieszkańców stanowili w równych częściach Afroamerykanie (mieszkający tu od dawna i nowi imigranci) i Latynosi (przede wszystkim Portorykańczycy, Dominikanie, Salwadorczycy i Meksykanie), plus biali i Azjaci. Była tam bieda, gangi, narkotyki i przemoc – głównie w okolicach nowych osiedli – ale w większości dzielnicy było na ogół bezpiecznie w porównaniu z niektórymi rejonami Brooklynu, Bronksu czy Newark. W Harlemie istniało więcej kościołów, meczetów, organizacji lokalnych i stowarzyszeń rodziców niż w jakiejkolwiek innej części miasta. W dzielnicy dbano o prawa obywatelskie czarnoskórych, a także czarną i latynoską kulturę i sztukę. Stała się również centrum nowej akcji: ruchu na rzecz równości podatkowej. Realizowano tu kilkadziesiąt przedsięwzięć gospodarczych i modernizacyjnych, dlatego inwestorzy wszystkich ras i narodowości, korzystając z ożywienia na rynku nieruchomości, na wyścigi lokowali w Harlemie ogromne pieniądze.
Ale wszystko to były fakty z „New York Timesa”, fakty ze statystyk policyjnych. W żaden sposób nie pomagały Rhyme’owi zrozumieć, dlaczego zawodowy morderca chciał zabić nastolatkę z tej dzielnicy. Była to poważna przeszkoda w poszukiwaniu NS 109. Polecił telefonowi zadzwonić, a komputer posłusznie połączył go z numerem biura FBI na Manhattanie.
– Tu Dellray.
– Fred, mówi Lincoln. Znowu potrzebuję twojej pomocy.
– Spisał się mój kumpel ze stolicy?
– Tak, doskonale. Ten z Marylandu też.
– Cieszę się. Czekaj no, muszę stąd kogoś wygonić.
Rhyme kilka razy był w biurze Dellraya. Pokój wysokiego i tykowatego agenta był pełen książek beletrystycznych i literatury poświęconej ezoterycznej filozofii, a także przeróżnych kostiumów, które Dellray wkładał na tajne akcje, choć ostatnio rzadko pracował w terenie. Ciekawe, że na tych samych wieszakach można było znaleźć obowiązkowe w FBI garnitury Brooks Brothers, białe koszule i krawaty w prążki. Na co dzień Dellray ubierał się bowiem – delikatnie mówiąc – cudacznie. Chodził w dresie, bluzach i sportowych kurtkach, a jeżeli decydował się na garnitur, gustował w zielonych, niebieskich albo żółtych. Przynajmniej nie nosił kapeluszy, w których mógłby wyglądać jak alfons z filmów „blaxploitation” z lat siedemdziesiątych.
Kiedy w słuchawce ponownie odezwał się głos agenta, Rhyme zapytał:
– Jak tam sprawy z bombami?
– Rano znowu był anonimowy telefon, dotyczący izraelskiego konsulatu. Tak samo jak w zeszłym tygodniu. Tylko że moje wtyki – nawet najlepsi z chłopaków – nie potrafią mi znaleźć nic konkretnego. A co u was?
– Sprawa zahacza o Harlem. Często tam pracujesz?
– Od czasu do czasu zaglądam. Ale encyklopedią nie jestem. Urodzony i wychowany w BK.
– BK?
– W Brooklynie, dawnej kolonii Breuckelen, uzyskanej dzięki uprzejmości holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej w latach czterdziestych siedemnastego wieku. Pierwszym oficjalnym mieście stanu Nowy Jork, nawiasem mówiąc. Dzielnicy Walta Whitmana. Ale chyba nie dzwonisz, żeby gadać o pierdołach.- Mógłbyś się tam trochę rozejrzeć po ulicach?
– Postaram się znaleźć chwilę. Ale nie obiecuję, że to coś da.
– Wiesz, Fred, masz nade mną przewagę, jeżeli chodzi o wmieszanie się w tłum na górnym Manhattanie.
– Jasne, jasne, nie wożę tyłka w luksusowym wózku.
– I coś jeszcze – odrzekł Rhyme, którego cera była jasna jak włosy posterunkowego Pułaskiego.
Od Genevy przywieziono pozostałe listy Charlesa Singletona.
Nie przechowywano ich w najlepszych warunkach – po wielu latach wyblakły i stały się bardzo kruche. Mel Cooper ostrożnie wsunął je między cienkie akrylowe płytki, potraktowawszy je wcześniej odpowiednim środkiem chemicznym, aby papier nie popękał.
Podszedł do niego Sellitto.
– No i co?
Technik umieścił pierwszy list w skanerze i wcisnął klawisz. Obraz ukazał się jednocześnie na kilku monitorach w laboratorium.
Najukochańsza Violet
Mam tylko chwilę spokoju w ten ciepły niedzielny poranek, by skreślić do Ciebie tych kilka słów. Nasz 31. Pułk Nowego Jorku przeszedł długą drogę od dnia, gdy jako niedoświadczonych rekrutów zebrano nas na Hart’s Island. W rzeczy samej, otrzymaliśmy niezwykłej wagi zadanie, by stawić czoło samemu generałowi Robertowi E. Lee, którego armia wycofuje się po klęsce, jaką poniosła 2 kwietnia pod Petersburgiem w Wirginii.
Generał wraz ze swymi trzydziestoma tysiącami żołnierzy zajął pozycje w sercu terenów Konfederacji i między innymi naszemu pułkowi przypadła misja utrzymania linii na zachodzie, gdy będzie próbował odwrotu, co z pewnością nastąpi, albowiem generał Grant i generał Sherman nacierają na niego znacznie liczniejszą siłą.
Podczas tej ciszy przed burzą zebrano nas na dużej farmie. Wokół stoją bosi niewolnicy w bawełnianych bluzach i nam się przyglądają. Niektórzy milczą i patrzą obojętnym wzrokiem. Inni gromko wiwatują.
Niedawno podjechał do nas dowódca, zsiadł z konia i omówił plan działań na dziś. Następnie przemówił do nas słowami pana Fredericka Douglassa, które powtarzam tak, jak je zapamiętałem: „Kiedy raz pozwoli się czarnemu człowiekowi przypiąć do munduru litery US, nosić guziki z orłem na piersi, muszkiet na ramieniu i kule w kieszeni, to nikt na ziemi nie będzie mógł zaprzeczyć, że zasłużył sobie na prawo do obywatelstwa Stanów Zjednoczonych”.
Potem zasalutował nam i rzekł, że służba z nami w tej bożej misji jednoczenia kraju była dla niego prawdziwym zaszczytem.
Nigdy nie słyszałem głośniejszego „hura” niż to, jakie po jego słowach wyrwało się z piersi chłopców 31. pułku.
Ukochana, słyszę już dobiegający z dala głos bębnów i huk cztero-i ośmiofuntowych pocisków z dział, co zapowiada początek bitwy. Gdyby miały to być ostatnie słowa, jakie dane mi jest przekazać Ci z tego brzegu Jordanu, wiedz, że kocham Ciebie i naszego syna ponad wszystko. Nie opuszczaj naszej farmy, powtarzaj, że nie jesteśmy właścicielami ziemi, tylko stróżami i odrzucaj każdą ofertę kupna. Pragnę, aby ziemię w nienaruszonym stanie odziedziczył nasz syn, a po nim jego potomstwo; rzemiosła i zawody są niepewne i zmienne, rynki finansowe bywają kapryśne, ale ziemia to najtrwalszy dar Boga – a dzięki farmie nasza rodzina zyska poważanie w oczach tych, którzy dziś nas nie szanują. Farma będzie zbawieniem dla naszych dzieci i następnych pokoleń. A teraz, najdroższa, znów muszę wziąć broń i spełnić wolę Boga, by bronić naszej wolności i ocalić nasz święty kraj.
Twój na wieki Charles 9 kwietnia 1865 r. Appomattox, Wirginia
Sachs uniosła wzrok.
– Uff. Napięcie sięga zenitu.
– Niekoniecznie – odrzekł Thom.
– Jak to?
– Przecież wiemy, że utrzymali pozycje.
– Skąd?
– Bo dziewiątego kwietnia Południe skapitulowało.
– Nie interesuje mnie teraz ABC historii Stanów Zjednoczonych – powiedział Rhyme. – Chcę się czegoś dowiedzieć o jego tajemnicy.
– Tu chyba coś jest – odparł Cooper, przeglądając drugi list. Włożył go do skanera.
Najdroższa Violet
Tęsknię za Tobą, kochana, i za naszym małym Joshuą. Pokrzepiła mnie wiadomość o tym, że Twoja siostra dzielnie zniosła chorobę po urodzeniu Twego siostrzeńca, i dziękuję Panu Jezusowi, że mogłaś być przy niej w tej trudnej godzinie. Uważam jednak, że najlepiej będzie, jeśli pozostaniesz jeszcze w Harrisburgu. Nastały czasy przełomowe, które, jak sądzę, niosą więcej zagrożeń niż wojna o secesję.
Tyle się wydarzyło w ciągu miesiąca Twojej nieobecności. Jakże zmieniło się moje życie prostego farmera i nauczyciela w porównaniu z obecną sytuacją! Zajmują mnie teraz sprawy trudne i niebezpieczne, a także – nie zawaham się rzec – decydujące dla pomyślności naszego ludu.
Dziś wieczorem ja i moi towarzysze znów spotykamy się w Gallows Heights, które pod każdym względem przypomina teraz oblężoną twierdzę. Dni wydają się ciągnąć bez końca, podróże do cna mnie wyczerpują. Moje życie to znojne godziny przemykania pod osłoną ciemności i unikania spotkania z ludźmi, którzy mają wobec nas złe zamiary, to nie tylko byli buntownicy, wiele osób z Północy także wrogo odnosi się do naszej sprawy. Często dostaję pogróżki, niektóre zawoalowane, inne całkiem wyraźne.
Dziś wczesnym rankiem znów zbudził mnie koszmar. Nie pamiętam obrazów, jakie nękały mnie we śnie, ale po przebudzeniu nie mogłem już usnąć. Czuwałem do świtu, rozmyślając o tym, jak trudno mi dźwigać tę tajemnicę. Tak bardzo pragnę podzielić się nią ze światem, lecz wiem, że nie wolno mi tego uczynić. Nie wątpię, że konsekwencje mogłyby być tragiczne.
Wybacz mi ponury ton. Tęsknię za Tobą i naszym synem i jestem okrutnie znużony. Może jutro odrodzi się nadzieja. Modlę się, aby tak było.
Kochający i szczerze Ci oddany Charles 3 maja 1867 r.
– No – zastanawiał się na głos Rhyme – faktycznie coś pisze o tajemnicy. Ale co to jest? Musi mieć coś wspólnego z tymi spotkaniami w Gallows Heights. „Pomyślność naszego ludu”. Pewnie prawa obywatelskie albo polityka. Wspominał coś w pierwszym liście… Cholera, co to w ogóle jest Gallows Heights?
Jego wzrok powędrował do karty tarota z wizerunkiem Wisielca zawieszonego za stopę na szubienicy.
– Sprawdzę – powiedział Cooper i włączył Internet. Chwilę później poinformował ich: – Tak w dziewiętnastym wieku nazywała się dzielnica Manhattanu, na Upper West Side, położona wokół Bloomingdale Road i Osiemnastej. Bloomingdale zmieniła się w Boulevard, a potem w Broadway. – Popatrzył na nich spod uniesionych brwi. – Niedaleko stąd.
– „Gallows” z apostrofem?
– Bez. Przynajmniej w tych wynikach.
– Masz coś jeszcze?
Cooper wrócił do strony towarzystwa historycznego.
– Parę rzeczy. Jest mapa z tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego roku. – Odwrócił monitor w stronę Rhyme’a, który zauważył, że dzielnica obejmowała całkiem spory obszar. Były w niej rozległe posiadłości dawnych nowojorskich magnatów i finansistów oraz setki mniejszych budynków mieszkalnych i domów.
– Hej, Lincoln, zobacz – rzekł Cooper, pokazując fragment mapy obok Central Parku. – Twoja chata. Wtedy było tu bagno.
– Ciekawe – mruknął z przekąsem Rhyme.
– Druga wzmianka jest w artykule „Timesa” z zeszłego miesiąca, o otwarciu nowego archiwum w Fundacji Sanforda – to ta stara rezydencja na Osiemdziesiątej Pierwszej.
Rhyme przypominał sobie duży wiktoriański budynek obok Hotelu Sanford – ponure i mroczne gmaszysko przypominające pobliski budynek Dakota, gdzie zastrzelono Johna Lennona.
– Na uroczystości przemówił szef fundacji, William Ashberry – ciągnął Cooper. – Wspomniał, jak bardzo zmieniła się Upper West Side od czasów, gdy dzielnica nazywała się Gallows Heights. Ale to wszystko. Nie ma tu żadnych konkretów.
Za dużo niepołączonych kropek, pomyślał Rhyme. W tym momencie komputer Coopera wydał sygnał oznaczający nadejście wiadomości. Technik przeczytał ją i spojrzał na zespół.
– Posłuchajcie. Chodzi o „Coloreds’ Weekly Illustrated”. Od kustosza z College’u Bookera T. Washingtona w Filadelfii. Ich biblioteka miała jedyny w kraju zbiór wszystkich numerów tego czasopisma i…
– Miała? – warknął Rhyme. – Jak to, kurwa, miała?
– W zeszłym tygodniu wybuchł pożar w pomieszczeniu, gdzie je przechowywano, i wszystkie zostały zniszczone.
– Co mówi raport z podpalenia? – zapytała Sachs.
– Nie brano pod uwagę podpalenia. Podobno pękła żarówka i jakieś papiery zajęły się ogniem. Nikt nie został poszkodowany.
– Akurat, niepodpalenie. Ktoś musiał podłożyć ogień. Dobra, czy kustosz ma jakieś sugestie, gdzie moglibyśmy…
– Właśnie miałem dokończyć.
– No to dokończ!
– Szkoła ma zwyczaj skanowania całej zawartości archiwum i zapisywania do plików pdf.
– Czyżbyś zamierzał zakomunikować dobrą wiadomość, Mel, czy tylko się z nami droczysz?
Cooper postukał klawiszami i wskazał na ekran.
– Voilà – „Colored’s Weekly Illustrated” z dwudziestego trzeciego lipca tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego roku.
– Co ty powiesz. No to przeczytaj nam, Mel. Przede wszystkim: czy Singleton utonął w Hudsonie, czy nie?
Cooper wcisnął kilka klawiszy i po chwili wsunął na nos okulary, pochylił się i zaczął:
– A więc tak. Tytuł brzmi „Skandal: zbrodnia wyzwoleńca. Charles Singleton, weteran wojny między stanami, w głośnym incydencie sprzeniewierza się sprawie naszego ludu” – Przechodząc do treści artykułu, czytał dalej: – „We wtorek czternastego lipca sąd kryminalny Nowego Jorku wydał nakaz aresztowania niejakiego Charlesa Singletona, wyzwoleńca i weterana wojny o secesję, pod zarzutem, jakoby ów podstępnie wykradł dużą kwotę w złocie i banknotach z Narodowego Funduszu Edukacji Wyzwoleńców na Manhattanie w Nowym Jorku.
Singleton wymknął się poszukującym go po całym mieście funkcjonariuszom i podejrzewano, że uciekł, prawdopodobnie do Pensylwanii, gdzie mieszkała siostra jego żony z rodziną.Jednakże rano szesnastego lipca, w czwartek, pewien konstabl zauważył podejrzanego, gdy zmierzał w stronę nabrzeża rzeki Hudson.
Konstabl ów wszczął alarm, po którym Singleton rzucił się do ucieczki. Policjant ruszył za nim w pościg.
Do obławy włączyło się wkrótce kilkudziesięciu stróżów prawa, a także irlandzkich handlarzy starzyzną i robotników, spełniających obywatelski obowiązek pojmania przestępcy (i zachęconych obietnicą pięciu dolarów w złocie dla tego, kto zatrzyma złoczyńcę). Droga ucieczki wiodła przez labirynt uliczek i zaułków pośród nędznych chałup nad rzeką.
Przy malowidłach na Dwudziestej Trzeciej Ulicy Singleton potknął się. Zbliżył się doń policjant konny i zdawało się, że wyzwoleniec wpadł w sidła. Odzyskał jednak równowagę, lecz zamiast przyznać się do niegodziwego czynu, jak postąpiłby człowiek odważny, tchórzliwie rzucił się do dalszej ucieczki.
Przez pewien czas uchodził pogoni. Ale jego pojmanie było tylko kwestią czasu. Pewien murzyński handlarz siedzący na werandzie ujrzał wyzwoleńca i zaczął go błagać w imię sprawiedliwości, by się zatrzymał. Twierdząc, że słyszał o zbrodni Singletona, oskarżył go o to, że okrywa hańbą wszystkich kolorowych w kraju. Obywatel ten, niejaki Walker Loakes, cisnął w Singletona cegłą, aby go przewrócić. Jednakże Singleton uchylił się przed pociskiem i zaklinając się, iż jest niewinny, uciekał dalej.
Wyzwoleniec, dzięki pracy w sadzie, odznaczał się siłą i wytrzymałością, biegł więc szybko jak błyskawica. Pan Loakes poinformował jednak policję o obecności wyzwoleńca i przy pomoście niedaleko Dwudziestej Ósmej Ulicy i biura portowego drogę uciekinierowi zastąpił drugi oddział pościgowy. Singleton przystanął i wyczerpany chwycił się tablicy Swiftsure Express Company. Człowiek, który od dwóch dni prowadził poszukiwania, detektyw kapitan William P. Simms, wezwał złodzieja do poddania się i wymierzył weń pistolet.
Czy też jednak rozpaczliwie szukając drogi ucieczki, czy w przekonaniu, że jego niecne czyny wyszły na jaw i pragnąc zakończyć życie, Singleton, według wszelkich relacji, zawahał się przez chwilę, a potem skoczył w nurt rzeki, wołając słowa, których nikt nie zdołał zrozumieć”.
– Do tego miejsca doszła Geneva, zanim została zaatakowana – przerwał mu Rhyme. – Zapomnij o wojnie secesyjnej, Sachs. Tu dopiero napięcie sięga zenitu. Czytaj dalej, Mel.
– „Stracono go z oczu i świadkowie byli pewni, że zginął. Trzej konstable zarekwirowali w przystani łódź i okrążyli pomost, upewniając się co do losu Murzyna.
Nareszcie znaleźli go, na wpół przytomnego po upadku i kurczowo przyciskającego do piersi kawałek drewna unoszącego się na fali, gdy ze smutkiem, który wielu uznało za udawany, wołał żonę i syna”.
– Przynajmniej przeżył – powiedziała Sachs. – Geneva się ucieszy.
– „Po opatrzeniu przez lekarza został zatrzymany i doprowadzony na proces, który odbył się w ostatni wtorek. W sądzie dowiedziono, że ukradł niewyobrażalną kwotę trzydziestu tysięcy dolarów w banknotach i złotych monetach”.
– Tak właśnie myślałem – rzekł Rhyme. – Że motywem jest zaginiony łup. Jaka jest dzisiejsza wartość?
Cooper zminimalizował okno z artykułem o Charlesie Singletonie i zaczął szukać w sieci, zapisując w notatniku cyfry. Wreszcie uniósł głowę znad swoich obliczeń.
– Blisko osiemset tysięcy. Rhyme chrząknął.
– „Niewyobrażalne”. Dobra, czytaj dalej.
– „Stróż z budynku naprzeciw Funduszu Wyzwoleńców widział, jak Singleton dostaje się do biura przez tylne wejście i wychodzi po dwudziestu minutach, niosąc dwa duże worki. Gdy niedługo potem zjawił się wezwany przez policję dyrektor funduszu, stwierdzono, że sejf Exeter Strongbow został rozpruty za pomocą młotka i łomu, takich samych jak narzędzia należące do oskarżonego, które później znaleziono w pobliżu budynku.
Ponadto przedstawiono dowody na to, iż Singleton chwalił się, że kilkakrotnie spotkał się w dzielnicy Gallows Heights z tak znanymi luminarzami jak czcigodni Charles Sumner, Thaddeus Stevens i Frederick Douglass z synem Lewisem Douglassem, pod pozorem pomagania tym szlachetnym ludziom we wspieraniu praw naszego ludu w Kongresie”.
– Ach, to o tych spotkaniach Charles pisał w liście. Faktycznie, dotyczyły praw obywatelskich. A to pewnie ci towarzysze, o których wspomniał. Zdaje się, że poważni zawodnicy. Co dalej?
– „Zdaniem prokuratora motywem, jaki skłonił go do współpracy z tymi słynnymi osobistościami, nie była jednak chęć wsparcia sprawy Murzynów, lecz zdobycia wiedzy o funduszu oraz innych skarbcach, które mógłby ograbić”.
– Czyżby to miała być jego tajemnica? – zastanawiała się Sachs.
– „Podczas procesu Singleton nie skomentował przedstawionych mu zarzutów, złożył jedynie ogólnikowe oświadczenie, że jest niewinny i deklarował, iż kocha żonę i syna.
Kapitan Simms zdołał odzyskać większą część przywłaszczonych pieniędzy. Przypuszcza się, że pozostałe kilka tysięcy zostały ukryte, Murzyn odmówił jednakże wskazania miejsca, w którym je schował. Reszty skradzionej kwoty nie udało się odnaleźć, wyjąwszy sto dolarów w złocie, które Singleton miał przy sobie w chwili zatrzymania”.
– No i mamy hipotezę o ukrytym skarbie – mruknął Rhyme. – Niedobrze. Już zaczynało mi się podobać.
– „Oskarżonego bezzwłocznie skazano. Po ogłoszeniu wyroku sędzia nawoływał wyzwoleńca, aby zwrócił pozostałą część złupionej sumy, ten jednak uparcie odmawiał, powtarzając, że jest niewinny, i twierdząc, iż moneta, jaką u niego znaleziono, została mu podrzucona już po aresztowaniu. W związku z tym sędzia w swej mądrości nakazał konfiskatę oraz sprzedaż mienia przestępcy tytułem pokrycia strat, a jego samego skazał na pięć lat więzienia”. Cooper oderwał wzrok od ekranu.
– To wszystko.
– Dlaczego ktoś miałby uciekać się do morderstwa, żeby zachować w tajemnicy taki artykuł? – zapytała Sachs.
– Oto jest pytanie… – Rhyme zapatrzył się w sufit. – Dobrze, co wiemy o Charlesie? Był nauczycielem i weteranem wojny secesyjnej. Pracował na należącej do niego farmie na północy stanu. Aresztowano go i skazano za kradzież. Miał tajemnicę, której ujawnienie groziłoby strasznymi konsekwencjami. Chodził na poufne spotkania w Gallows Heights. Zaangażował się w ruch na rzecz praw obywatelskich i znał ważnych polityków i działaczy praw obywatelskich z tamtych czasów.
Rhyme podjechał do monitora, przyglądając się artykułowi. Nie dostrzegał żadnego związku między ówczesnymi wydarzeniami a sprawą NS 109.
Zadzwonił telefon Sellitta. Detektyw słuchał przez chwilę, potem uniósł brew.
– Dobra, dzięki. – Rozłączył się i spojrzał na Rhyme’a. – Bingo.
– Co „bingo”?
– Zespół w Little Italy znalazł sklepik na Mulberry Street – wyjaśnił Sellitto – tuż obok miejsca, gdzie był festyn z okazji Dnia Kolumba. Sprzedawczyni przypomniała sobie białego mężczyznę w średnim wieku, który kilka dni temu kupił wszystkie rzeczy z zestawu. Zapamiętała go przez czapkę.
– Nosił czapkę?
– Nie, kupił czapkę. Wełnianą. Zapamiętała go dlatego, że kiedy ją przymierzał, naciągnął ją sobie na twarz. Kobieta widziała to w lustrze. Myślała, że chce ją obrabować. Ale zaraz zdjął czapkę, włożył do koszyka, zapłacił za wszystko i wyszedł.
Prawdopodobnie był to brakujący przedmiot z paragonu za 5,95 dolara. Przymierzał czapkę, aby się upewnić, czy będzie dobra jako kominiarka.
– Zapewne właśnie czapką wytarł swoje odciski palców. Czy ta kobieta zna jego nazwisko?
– Nie. Ale dość dobrze go opisała.
– Zrobimy portret pamięciowy i puścimy po ulicach – powiedziała Sachs. Chwyciła torebkę i ruszyła do drzwi, gdy nagle zdała sobie sprawę, że nie ma obok siebie tęgiego detektywa. Zatrzymała się i obejrzała. – Lon, idziesz?
Zdawało się, jakby Sellitto jej nie usłyszał. Powtórzyła pytanie, a detektyw zaskoczony zamrugał oczami. Oderwał dłoń od poczerwieniałego policzka. I rozciągnął usta w uśmiechu.
– Przepraszam. Jasne, że idę. Chodźmy złapać tego gnoja.
MIEJSCE: MUZEUM AFROAMERYKAŃSKIE
Zestaw gwałciciela:
• Karta tarota, dwunasta z talii, Wisielec, oznaczająca duchowe poszukiwania.
• Torebka z uśmiechniętą buzią – producent nie do wykrycia.
• Składany nóż.
• Prezerwatywy Trojan.
• Taśma izolacyjna.
• Zapach jaśminu.
• Nieznany przedmiot za 5.95 doi. Prawdopodobnie wełniana czapka.
• Z paragonu wynika, że sklep był w Nowym Jorku, wielobranżowy lub drogeria.
• Zakupy najprawdopodobniej zrobiono w sklepie na Mulberry Street w Little Italy. NS zidentyfikowany przez sprzedawczynię.
• Pociski własnej roboty, wydrążone i wypełnione igłami. Brak danych w IBIS i DRUGFIRE.
Motyw:
• Nieznany. Gwałt prawdopodobnie upozorowany.
• Prawdziwym motywem mogła być kradzież mikrofiszki z numerem czasopisma „Coloreds' Weekly lllustrated" z 23 lipca 1868 r. i próba z nieznanych powodów zabójstwa G. Settle czytającej artykuł. Artykuł dotyczył jej przodka, Charlesa Singletona (patrz dołączona tablica).
• Bibliotekarz (ofiara) twierdził, że o artykuł pytał ktoś jeszcze.
• Prośba o biling telefonów bibliotekarza w celu sprawdzenia tej informacji.
• Wywiad wśród pracowników w sprawie osoby pytającej o artykuł.
• Brak tropów.
• Poszukiwanie kopii artykułu.
• Kilka źródeł podaje, że ktoś prosił o ten sam artykuł. Nic na temat tożsamości sprawcy. Większości numerów czasopisma nie ma lub uległy zniszczeniu. Znaleziono jeden egzemplarz (patrz dołączona tablica).
• Wniosek: G. Settle przypuszczalnie nadal grozi niebezpieczeństwo.
Profil zdarzenia przesłany do VICAP
1 NCIC.
• Morderstwo w Amarillo w Teksasie, pięć lat temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja rytualnego mordu, prawdziwy motyw nieznany).
• Morderstwo w Ohio, trzy lata temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja gwałtu, prawdziwy motyw to przypuszczalnie morderstwo na zlecenie). Brak akt.
PROFIL NS 109
• Biały mężczyzna.
• Wzrost 180 cm, waga 80 kg.
Odciski palców:
• NS miał lateksowe lub winylowe rękawiczki.
• Odciski na zestawie należały do osoby o małych dłoniach, brak danych w IAFIS. Przypuszczalnie odciski sprzedawczyni.
Ślady:
• Bawełniane włókna sznura, część ze śladami ludzkiej krwi. Pętla?
• Brak producenta.
• Przesłany do CODIS.
• Brak profilu DNA w CODIS.
• Popcorn i wata cukrowa ze śladami psiego moczu.
• Związek z festynem albo imprezą uliczną? Pytanie do drogówki o pozwolenia organizacji imprez. Na podst. informacji z drogówki policja sprawdza lokalizacje festynów.
• Potwierdzenie – festyn w Little Italy.
Broń:
• Drewniana pałka lub broń używana w sztukach walki.
• North American Arms.22, amunicja magnum bocznego zapłonu, black widów lub mini-master.
• Głos zwyczajny.
• Użył telefonu komórkowego, żeby podejść blisko ofiary.
• Nosi trzyletnie lub starsze buty turystyczne Bass, rozmiar 11, jasnobrązowe. Prawa stopa lekko wykręcona na zewnątrz.
• Zapach jaśminu.
• Ciemne spodnie.
• Aby zabić swoje ofiary i uciec, atakuje niewinne osoby.
• Najprawdopodobniej płatny morderca.
PROFIL ZLECENIODAWCY NS 109
• Brak informacji.
PROFIL CHARLESA SINGLETONA
• Były niewolnik, przodek G. Settle. Żonaty, miał syna. Dostał od swojego pana sad w stanie Nowy Jork. Pracował także jako nauczyciel. Odegrał jakąś rolę w ruchu na rzecz praw obywatelskich.
• W 1868 r. Charles rzekomo popełnił kradzież, o czym mówi artykuł na skradzionej mikrofiszce.
• Podobno znał tajemnicę, być może związaną ze sprawą. Bał się, że jej ujawnienie wywoła tragedię.
• Brał udział w spotkaniach w dzielnicy Nowego Jorku, Gallows Heights.
• Zaangażowany w jakąś niebezpieczną działalność?
• Przestępstwo według relacji w „Coloreds' Weekly Illustrated":
• Charles aresztowany przez det. Williama Simmsa za kradzież dużej kwoty z Funduszu Wyzwoleńców w Nowym Jorku. Włamał się do sejfu, widziany przez świadka krótko po zdarzeniu. Niedaleko znaleziono jego narzędzia. Większą część pieniędzy odzyskano. Został skazany na pięć lat więzienia. Brak informacji o jego losach po wyroku skazującym. Przypuszczano, że uzyskał dostęp do funduszu dzięki powiązaniom z działaczami na rzecz praw obywatelskich.
• Korespondencja Charlesa:
• List 1, do żony: na temat rozruchów związanych z poborem w 1863 r., fala wrogości przeciw czarnym w stanie Nowy Jork, lincze, podpalenie. Nieruchomości należące do czarnych znalazły się w niebezpieczeństwie.
• List 2, do żony: Charles bierze udział w bitwie pod Appomattox pod koniec wojny secesyjnej.
• List 3, do żony: zaangażowany w ruch na rzecz praw obywatelskich. Wskutek swojej działalności dostaje pogróżki. Martwi się ukrywaną tajemnicą.
Wlatach dwudziestych ubiegłego wieku w Nowym Jorku wybuchł Ruch Nowych Murzynów nazwany później Harlemskim Odrodzeniem.
Uczestniczyła w nim zadziwiająca grupa myślicieli, artystów, muzyków i przede wszystkim pisarzy, którzy w swej sztuce nie patrzyli na świat czarnych oczyma białej Ameryki, lecz z własnego punktu widzenia. W przełomowym ruchu działali intelektualiści tacy jak Marcus Garvey i W. E. B. DuBois, pisarze jak Zora Neale Hurston, Claude McKay i Countee Cullen, malarze jak William H. Johnson i John T. Biggers, oraz oczywiście muzycy, którzy stworzyli ponadczasową ścieżkę dźwiękową tego okresu – Duke Ellington, Josephine Baker, W. C. Handy, Eubie Blake.
W tym panteonie znakomitości trudno było odcisnąć własne piętno jednemu artyście, ale jeśli czyjkolwiek głos był słyszalny wyraźniej od innych, był to głos poety i powieściopisarza Langstona Hughesa, który potrafił zawrzeć swe przesłanie w prostych słowach: „Co staje się z niespełnionym marzeniem? Czy usycha jak rodzynek w słońcu?… a może eksploduje?”.
W całym kraju można było znaleźć wiele pomników wzniesionych na cześć Hughesa, ale na pewno jednym z największych i najbardziej dynamicznych, z którego prawdopodobnie byłby najbardziej dumny, był stary czteropiętrowy budynek w Harlemie, położony niedaleko osiedla Lennox Terrace na Sto Trzydziestej Piątej.
Szkoła średnia imienia Langstona Hughesa, jak wszystkie szkoły miejskie, borykała się z licznymi problemami. Była wiecznie przepełniona i niedofinansowana, desperacko walczyła o to, aby zdobyć i zatrzymać u siebie dobrych nauczycieli, a także aby utrzymać uczniów w klasach. Miała kłopoty z niskim wskaźnikiem promocji, z przemocą na korytarzach, narkotykami, gangami, z wagarowaniem i ciążami nastolatek. Mimo to wielu jej absolwentów zostało prawnikami, biznesmenami, lekarzami, naukowcami, pisarzami, tancerzami i muzykami, politykami, profesorami. Miała świetne drużyny sportowe, liczne towarzystwa naukowe i kluby artystyczne.
Ale dla Genevy Settle szkoła imienia Langstona Hughesa była czymś więcej niż dane statystyczne. Była jej wybawieniem, oazą pocieszenia. Widząc jej brudne ceglane mury, poczuła, jak słabną lęk i niepokój, które nie opuszczały jej po tym strasznym zdarzeniu w muzeum.
Detektyw Bell zaparkował samochód, upewniwszy się przedtem, czy w okolicy nie ma żadnego zagrożenia, po czym wysiedli. Policjant wskazał róg ulicy i powiedział do młodego Pułaskiego:
– Zaczekaj tam.
– Tak jest.
– Pan też mógłby tu zaczekać – zwróciła się do detektywa Geneva. Bell zachichotał.
– Trochę ci potowarzyszę, jeśli wolno. No dobrze, widzę, że nie jesteś zachwycona. Ale mimo to idę. – Zapiął marynarkę, ukrywając pistolety. – Nikt nie będzie zwracał na mnie uwagi. – Pokazał książkę do wiedzy o społeczeństwie.
Geneva skrzywiła się bez słowa i ruszyli w stronę szkoły. Przy wykrywaczu metali w wejściu dziewczyna pokazała legitymację, a Bell dyskretnie otworzył portfel i został wpuszczony obok urządzenia. O jedenastej trzydzieści siedem miała się rozpocząć piąta lekcja, więc w korytarzach kłębił się tłum dzieciaków, zmierzających na boisko, do stołówki albo na ulicę, jeśli wolały fast food. Młodzi ludzie przekomarzali się, dogadywali sobie, flirtowali, obściskiwali się. Królował chaos.
– Teraz jest przerwa na lunch! – zawołała Geneva, przekrzykując harmider. – Pójdę do stołówki się pouczyć. Tędy.
Dogoniły ją trzy koleżanki, Ramona, Challette i Janet. Były, podobnie jak ona, inteligentnymi dziewczynami. Sympatyczne, nie sprawiały żadnych kłopotów i świeciły przykładem innym. Mimo to – a może właśnie dlatego – nie były szczególnie bliskimi przyjaciółkami; właściwie nie spędzały ze sobą czasu. Zaraz po lekcjach wracały do domu, uczyły się gry na skrzypcach metodą Suzuki, zgłaszały się do pracy w zajęciach wyrównawczych, brały udział w konkursach ortograficznych albo stypendialnych konkursach nauk ścisłych Westinghouse’a oraz, oczywiście, zajmowały się nauką. Praca oznaczała samotność. (Geneva trochę zazdrościła szkolnym paczkom w rodzaju gangsta, blingsta, szpanerkom z bogatych domów i feministkom spod znaku Angeli Davis). Teraz jednak wszystkie trzy obstąpiły ją jak najlepsze kumpele, zasypując pytaniami. Dotykał cię? Widziałaś jego fiuta? Był twardy? Widziałaś tego gościa, co go rozwalił? Byłaś blisko niego?
Wszyscy już wiedzieli – od dzieciaków, które spóźniły się do szkoły, albo od wagarowiczów, którzy oglądali rano telewizję. Mimo że w wiadomościach nie podano nazwiska Genevy, wszyscy wiedzieli, że to ona była bohaterką incydentu – prawdopodobnie dzięki Keesh.
Podeszła do niej Marella – gwiazda bieżni i koleżanka z trzeciej klasy – i zagadnęła:
– No i co? Spoko?
– Tak, nic mi nie jest.
Wysoka dziewczyna zmierzyła wzrokiem detektywa Bella, pytając:
– Dlaczego gliniarz nosi twoją książkę, Gen?
– Sama go spytaj.
Policjant zaśmiał się niepewnie.
Chce pan odstawiać nauczyciela. Super…
Keesh Scott, w towarzystwie siostry i kilku kumpel blingsta, na widok Genevy zdumiała się teatralnie.
– Ty gupia – krzyknęła. – Jak cie ktoś zwalnia, to masz wolne. Mogłaś dać se luz, pooglondać tiwi. – Uśmiechnęła się, pokazując na stołówkę. – Nara.
Inni uczniowie nie byli dla niej tacy mili. W połowie drogi do stołówki Geneva usłyszała chłopięcy głos:
– Patrzcie, idzie ta sucz z Fox News z jakimś bladziakiem. Jeszcze żyje?
– Myślałem, że ktoś jom w końcu stuknoł.
– Kurwa, ta kokoska jest za chuda, żeby w niom coś mogło trafić. Chyba że szlag jasny.
Wybuchnął hałaśliwy śmiech.
Detektyw Bell odwrócił się na pięcie, ale młodzi ludzie wykrzykujący do niej te słowa już zdążyli zniknąć w morzu bluz, kurtek, workowatych spodni i gołych głów – w szkole Langstona Hughesa nie wolno było nosić czapek.
– W porządku – powiedziała Geneva, zaciskając szczęki i wbijając wzrok w podłogę. – Niektórzy nie lubią, jak traktuje się szkołę poważnie. Jak się zawyża średnią.
Kilka razy wybrano ją uczennicą miesiąca, a w pierwszej i drugiej klasie dostała nagrodę za najmniejszą liczbę nieobecności. Jej nazwisko regularnie pojawiało się na liście najlepszych uczniów z przeciętną dziewięćdziesiąt osiem procent, a wiosną zeszłego roku, podczas oficjalnej ceremonii przyjęto ją w poczet członków National Honor Society.
– Nieważne.
Nie wzruszały jej nawet złośliwe obelgi w rodzaju „kokoska” i „blondyna” – używane wobec czarnej dziewczyny mającej ambicje białej. Tkwiło w tym bowiem ziarno prawdy.
W drzwiach stołówki do Bella podeszła postawna, atrakcyjna kobieta w fioletowej sukience, z zawieszonym na szyi identyfikatorem, z którego wynikało, że pracuje w kuratorium. Przedstawiła się jako pani Barton, psycholog. Słyszała o zdarzeniu i chciała wiedzieć, czy Genevie nic się nie stało i czy nie chciałaby porozmawiać z fachowcem.
Kurczę, psycholog, pomyślała dziewczyna, czując, jak opuszcza ją dobry nastrój. Po co mi te głupoty?
– Nie – powiedziała. – Nic mi nie jest.
– Na pewno? Moglibyśmy się umówić na popołudnie.
– Naprawdę, spoko. Wszystko gra.
– Powinnam zadzwonić do twoich rodziców.
– Wyjechali.
– Chyba nie jesteś sama? – Kobieta zmarszczyła brwi.
– Mieszkam z wujkiem.
– No i my się nią opiekujemy – dodał detektyw. Geneva zauważyła, że kobieta nie poprosiła go „nawet o pokazanie odznaki; na pierwszy rzut oka było widać, że jest gliną.
– Kiedy wrócą twoi rodzice?
– Już są w drodze. Byli w Europie.
– Naprawdę nie musiałaś przychodzić do szkoły.
– Mam dwa sprawdziany. Nie chcę stracić okazji.
Kobieta zaśmiała się bez przekonania i powiedziała do Bella:
– Nigdy nie traktowałam szkoły aż tak poważnie. Pewnie powinnam. – Zerknęła na dziewczynę. – Jesteś pewna, że nie chcesz wracać do domu?
– Długo się uczyłam do tych sprawdzianów – mruknęła w odpowiedzi. – Naprawdę chcę je napisać.
– No dobrze. Ale potem powinnaś chyba wrócić do domu i zostać tam przez kilka dni. Dowiesz się od nas, co było zadane. – Pani Barton zostawiła ich i pobiegła rozdzielić popychających się chłopaków.
Kiedy odbiegła, detektyw spytał:
– Masz coś do niej?
– Psychologowie… rozumie pan, do wszystkiego się wtrącają. Miał minę, jakby nie rozumiał. Zresztą jak miałby rozumieć? To nie był jego świat.
Ruszyli korytarzem w stronę stołówki. Kiedy weszli do pełnej gwaru sali, Geneva wskazała wnękę prowadzącą do toalety.
– Mogę tam iść?
– Jasne. Ale zaczekaj chwilę.
Dał znak jakiejś nauczycielce i szepnął jej coś na ucho, prawdopodobnie wyjaśniając sytuację. Kobieta skinęła głową i weszła do toalety. Po chwili wróciła.
– Pusto.
Bell zajął pozycję przy drzwiach. – Będę pilnował, żeby wchodziły tu tylko uczennice. Geneva przestąpiła próg, wdzięczna za chwilę spokoju i to, że nikt się na nią nie gapi, ani że nie musi się niepokoić, że ktoś chce ją skrzywdzić. Wcześniej była zła. Wcześniej była harda. Teraz jednak rzeczywistość zaczęła do niej docierać, wzbudzając lęk i dezorientację.
Wyszła z kabiny i umyła ręce i twarz. Przed lustrem stała jakaś dziewczyna, poprawiając makijaż. Pewnie z ostatniej klasy, pomyślała Geneva. Wysoka i atrakcyjna, o artystycznie wyrównanych brwiach i idealnej grzywce. Dziewczyna zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów – choć chyba nie z powodu wiadomości telewizyjnych. Po prostu ją oceniała. Normalna rzecz: co dzień, co minutę sprawdzano konkurencję – w co dziewczyna jest ubrana, ile ma przekłutych miejsc na ciele, czy nosi prawdziwe złoto, czy blaszki; czy nie za bardzo się świeci; czy ma superwarkoczyki, czy zaplecione byle jak; czy jest obwieszona jak choinka, czy nosi tylko jeden lub dwa kolczyki; czy to prawdziwe pasemka, czy sztuczne? Czy nie próbuje ukryć ciąży?
Geneva, która zamiast na ubrania i kosmetyki wydawała pieniądze na książki, zawsze lądowała na samym dole tabeli.
To, co Bóg stworzył, wcale nie pomagało. Geneva musiała głęboko nabrać powietrza, żeby wypełnić stanik, bez którego zresztą zwykle się obywała. Dla dziewczyn z Delano była „tą z cyckami jak jajka sadzone” i w ciągu zeszłego roku niejedna osoba mówiła o niej lub zwracała się do niej w rodzaju męskim. (Najbardziej bolały nie docinki, ale kiedy ktoś naprawdę brał ją za chłopaka). No i jej włosy – gęste i twarde. Nie miała czasu zapuszczać loków ani pleść francuzów. Robienie warkoczyków i pasemek trwało wieczność i choć Keesh mogłaby wyświadczyć jej taką przysługę za darmo, fryzury tego rodzaju bardzo odmładzały Geneve, która wyglądała w nich jak mała dziewczynka wystrojona przez mamusię.
Tam, tam jest, chuda chłopaczyca… Łapać ją…!
Czwartoklasistka przy umywalce obok odwróciła się z powrotem do lustra. Była ładna i dobrze zbudowana. Miała długie, prostowane włosy i gładkie policzki o czerwonawym odcieniu, a jej strój seksownie ukazywał ramiączka stanika i kawałek stringów. Jej buty miały barwę kandyzowanych jabłek. Stanowiła zupełne przeciwieństwo Genevy Settle.
W tym momencie otworzyły się drzwi i Geneva struchlała.
Do toalety wkroczyła Jonette Monroe, także z ostatniej klasy. Była niewiele wyższa od Genevy, lecz znacznie potężniejsza, o szerokich ramionach i wyraźnie zarysowanych mięśniach. Jej obie ręce zdobiły tatuaże. Lodowate oczy w pociągłej, ciemnobrązowej twarzy zmrużyły się złowrogo, gdy dostrzegła Geneve, która natychmiast odwróciła wzrok.
Jonette sprawiała kłopoty. Była gangsta. Według plotek handlowała dragami – mogła zdobyć wszystko, czego chciał klient, amfę, crack, herę. A kiedy nie dostała franklinów, biła cię i nękała – albo twoją najlepszą przyjaciółkę, albo nawet mamę – dopóki dług nie został uregulowany. W tym roku już dwa razy przychodzili po nią gliniarze, a jednego kopnęła nawet w jaja.
Geneva nie podnosiła oczu, myśląc: Detektyw Bell nie mógł wiedzieć, jak niebezpieczna jest Jonette, kiedy ją wpuścił. Nie wycierając twarzy i rąk, Geneva skierowała się do drzwi.
– Ej, ty – powiedziała do niej Jonette, mierząc ją zimnym spojrzeniem. – Tak, ty, Martho Stewart. Nigdzie nie idziesz.
– Ale…
– Zamknij sie. – Zerknęła na drugą dziewczynę, tę o fioletowym różu na policzkach. – A ty stąd wypierdalaj.
Czwartoklasistka miała nad Jonette przewagę dwudziestu kilogramów wagi i paru centymetrów wzrostu, ale przestała się mizdrzyć przed lustrem i wolno pozbierała kosmetyki. Próbując zachować resztki godności, powiedziała:
– Mogłabyś grzeczniej.
Jonette nie odezwała się ani słowem. Zrobiła krok naprzód; dziewczyna chwyciła torebkę i wybiegła z toalety. Na podłodze wylądowała konturówka do ust. Jonette podniosła ją i wcisnęła do kieszeni. Geneva znów ruszyła w kierunku drzwi, ale Jonette zatrzymała ją gestem, dając jej znak, by cofnęła się w głąb pomieszczenia. Kiedy Geneva stanęła jak wryta, Jonette złapała ją za ramię i otworzyła drzwi do kabin, chcąc się upewnić, czy są same.
– Czego chcesz? – wyszeptała Geneva głosem, w którym zabrzmiało i przerażenie, i wyzywający ton.
– Zamknij pysk – warknęła Jonette.
Cholera, pomyślała z wściekłością. Pan Rhyme miał rację! Ten straszny człowiek z biblioteki faktycznie nie zrezygnował. Dowiedział się, do której szkoły chodzi i wynajął Jonette, żeby dokończyła robotę. Dlaczego, do diabła, musiała dzisiaj przyjść do szkoły? Musisz wrzasnąć, powiedziała sobie Geneva.
I wrzasnęła.
W każdym razie próbowała.
Jonette przejrzała jej zamiar i błyskawicznie znalazła się za jej plecami, ręką zakrywając Genevie usta.
– Cicho!
Drugą ręką chwyciła dziewczynę w pasie i zaciągnęła do rogu toalety. Geneva szarpnęła jej ramię, usiłując się wyswobodzić, lecz Jonette miała nad nią znaczną przewagę fizyczną. Zobaczyła wytatuowany na jej przedramieniu krwawiący krzyż i wykrztusiła:
– Proszę…
Jonette zaczęła szperać w torbie czy kieszeni. Czego szuka? – pomyślała w panice Geneva. Błysnął metal. Nóż czy pistolet? Po co są te cholerne wykrywacze metalu, skoro tak łatwo przemycić broń do szkoły?
Geneva pisnęła, szamocząc się bezradnie. Ręka dziewczyny wystrzeliła do przodu.
Nie, nie…
I Geneva ujrzała srebrną odznakę policyjną.
– Będziesz w końcu cicho? – spytała zirytowana Jonette.
– Ja tylko…
– Cicho. Skinęła głową.
– Nie chcę, żeby ktoś na korytarzu coś usłyszał – powiedziała Jonette. – No jak, spoko?
Geneva znów kiwnęła głową i Jonette wreszcie ją puściła.
– Jesteś…
– Tak, gliną.
Geneva odsunęła się i oparła o ścianę, z trudem łapiąc oddech, a Jonette podeszła do drzwi i odrobinę je uchyliła. Szepnęła coś i po chwili do toalety wszedł detektyw Bell, zamykając za sobą drzwi.
– A więc już się poznałyście – rzekł.
– Tak jakby – odparła Geneva. – Naprawdę jest gliną?
– We wszystkich szkołach pracują zakonspirowani policjanci – wyjaśnił detektyw. – Zwykle kobiety, które udają trzecio – albo czwartoklasistki. Czy, jak wy to mówicie? Odstawiają uczennice.
– Dlaczego mi po prostu nie powiedziałaś? – burknęła Geneva. Jonette zerknęła na kabiny.
– Nie wiedziałam, czy jesteśmy same. Przepraszam, że byłam wredna. Ale nie mogłam się spalić. – Policjantka spojrzała na Geneve i pokręciła głową. – Szkoda, że to się musiało przytrafić akurat tobie. Zawsze byłaś grzeczna. Nie miałam z tobą żadnych kłopotów.
– Glina – wyszeptała z niedowierzaniem Geneva. Jonette wybuchnęła perlistym, dziewczęcym śmiechem.
– Zgadza się, we własnej osobie.
– Nigdy bym się nie domyśliła – powiedziała Geneva. – Super-przykrywka.
– Pamiętasz, jak kilka tygodni temu przymknęli tych czwartoklasistów, którzy przemycili broń do szkoły? – spytał Bell.
Geneva skinęła głową.
– I jeszcze jakąś bombę rurową czy coś w tym rodzaju.
– Mogła tu być druga Szkoła Columbine – rzekł detektyw, przeciągając po swojemu samogłoski. – Jonette się o wszystkim dowiedziała i powstrzymała jatkę.
– Nie mogłam ich sama zgarnąć, żeby się nie spalić – wyjaśniła takim tonem, jak gdyby żałowała, że nie mogła osobiście przymknąć tych chłopaków. – Dobra, dopóki jesteś w szkole, co moim zdaniem jest kretyńskim pomysłem, ale to inna sprawa, w każdym razie dopóki tu jesteś, będę cię miała na oku. Gdybyś zauważyła coś niepokojącego, daj mi znak.
– Znak gangu? Jonette się zaśmiała.- Nie obraź się, Gen, ale w każdym gangu byłabyś ostatnią lamą. Jak zaczniesz mi dawać tajemnicze sygnały, wszyscy zauważą, że coś nie tak. Może lepiej podrap się w ucho, co ty na to?
– Zgoda.
– Wtedy podejdę i spuszczę ci małe lanie. Zrobię trochę bydła i odciągnę cię na bok. Może być? Nie zrobię ci krzywdy. Najwyżej trochę poszturcham.
– Jasne, zgoda… Dzięki za to. Nikomu o tobie nie powiem.
– Wiedziałam, zanim się jeszcze dowiedziałaś. – Jonette zerknęła na detektywa. – Jesteś gotowy?
– Jasna sprawa.
I nagle spokojna i sympatyczna policjantka nasrożyła się i wrzasnęła:
– Co tu robisz, do cholery? Zabierz ode mnie swoje pieprzone łapy! – skrzeczała, wracając do roli.
Detektyw ujął ją za ramię i wypchnął za drzwi. Jonette zderzyła się ze ścianą korytarza.
– Kurwa, zaskarżę cie za przemoc albo napastowanie! – Dziewczyna rozcierała ramię. – Nie wolno ci mie dotykać. To przestępstwo, skurwielu! – Pobiegła w głąb korytarza. Po chwili detektyw Bell i Geneva weszli do stołówki.
– Dobra aktorka – szepnęła Geneva.
– Jedna z najlepszych – odrzekł policjant.
– Sama prawie pana spaliła.
Z uśmiechem oddał jej podręcznik do wiedzy o społeczeństwie.
– Chyba nie za bardzo się przydał.
Geneva usiadła przy stole w kącie, wyciągając z plecaka książkę do angielskiego.
– Nic nie jesz? – zapytał Bell.
– Nie.
– Wujek dał ci pieniądze na lunch?
– Nie jestem głodna.
– Zapomniał, co? Z całym szacunkiem, ale widać, że facet nigdy nie był ojcem. Zaraz coś ci skubnę.
– Nie, naprawdę…
– Prawdę mówiąc, sam jestem głodny jak farmer o zachodzie słońca. I od lat nie jadłem szkolnego tetrazzini z indyka. Wezmę sobie porcję. Drugą dla ciebie, nie ma sprawy. Masz ochotę na mleko?
Zastanawiała się przez chwilę.
– Zgoda. Oddam panu pieniądze.
– Miasto nam zafunduje.
Stanął w kolejce. Geneva właśnie miała pochylić się nad książką, kiedy ujrzała jakiegoś chłopaka, który patrzył w jej stronę i machał. Obejrzała się, sprawdzając, do kogo macha. Za nią nikogo nie było. Z wrażenia wstrzymała oddech, zdając sobie sprawę, że przyjazny gest jest adresowany do niej.
Kevin Cheaney wstał od stolika, przy którym siedział ze swoimi kumplami, i ruszył w jej stronę. O Boże! Naprawdę tu idzie?… Kevin, sobowtór Willa Smitha. Idealny wykrój ust, jeszcze doskonalsze ciało. Chłopak, który podczas gry w koszykówkę umiał przeczyć prawom grawitacji, który poruszał się jak tancerz na turnieju mistrzów breakdance’u. Bez Kevina nie mogła się odbyć żadna impreza.
Detektyw Bell zesztywniał i natychmiast wyszedł z kolejki, lecz Geneva pokręciła głową na znak, że wszystko w porządku.
Bo było. Nawet bardziej niż w porządku. Było totalnie super.
Kevin miał zagwarantowane stypendium w Connecticut albo Duke. Może nawet sportowe – chłopak był kapitanem drużyny, która w zeszłym roku wygrała mistrzostwa koszykówki Ligi Szkół Publicznych. Mogły też jednak wystarczyć tylko stopnie. Być może Kevin nie uwielbiał książek i szkoły w takim stopniu jak Geneva, mimo to zaliczał się do pięciu procent najlepszych uczniów w klasie. Znali się trochę – w tym semestrze chodzili razem na matematykę i od czasu do czasu spotykali się na korytarzach albo boisku – zupełnie przypadkowo, jak powtarzała sobie Geneva. No dobrze, tak naprawdę zwykle było tak, że jakaś siła przyciągała ją w pobliże Kevina.
Większość dzieciaków w szkole ignorowała ją albo jej dogryzała, natomiast Kevin mówił jej czasem „cześć”, pytał o zadanie z matematyki czy historii albo przystawał, żeby pogadać przez kilka minut.
Oczywiście, nigdzie jej nie zapraszał – to by się nigdy nie zdarzyło – ale traktował ją jak człowieka.
Raz nawet wiosną odprowadził ją ze szkoły do domu.
Był piękny, bezchmurny dzień, który wciąż miała przed oczyma jak nagrany na DVD.
Dwudziesty pierwszy kwietnia.
Na ogół Kevina otaczały zgrabne dziewczyny, marzące o karierze modelek, albo krzykliwie wystrojone blingsta. (Flirtował nawet z Lakeeshą, ku wściekłości Genevy, która znosiła piekącą zazdrość z beztroskim uśmiechem, choć kosztowało ją to wiele wysiłku).
O co mogło mu chodzić?
– Siemasz, wszystko spoko? – spytał z zaniepokojoną miną, siadając na odrapanym chromowanym krześle obok niej i wyciągając przed siebie długie nogi.
– Tak. – Ledwie mogła mówić. Miała pustkę w głowie.
– Słyszałem, co się stało – ciągnął. – Kurczę, co za cholerna akcja. Przychodzi gość i próbuje cię załatwić. Aż mnie ciary przeszły.
– Tak?
– Bez kitu.
– No, było trochę strasznie.
– Ale nic ci nie jest, to luzik.
Poczuła, jak jej twarz oblewa fala gorąca. Czy Kevin naprawdę to do niej mówił?
– Czemu nie zostałaś w domu? – spytał. – Co tu robisz?- Mam sprawdzian z angielskiego. I z matmy. Roześmiał się.
– Kurde, chce ci się przychodzić do szkoły po czymś takim?
– Tak, nie mogę sobie odpuścić tych testów.
– I kumasz matmę?
Sprawdzian miał być z rachunku różniczkowego. Nic wielkiego.
– Tak, obkułam. To całkiem łatwe.
– Fakt. Słuchaj, kupa ludzi cię tu olewa, ale nikt by nie przyszedł do budy po takiej akcji. Żaden ci do pięt nie dorasta. Masz charakter.
Oszołomiona komplementem Geneva spuściła tylko oczy i wzruszyła ramionami.
– No to teraz będziemy sie chyba częściej spotykać. Ale nigdzie cie nie widać.
– Wiesz, szkoła i cały ten syf. – Uważaj, ostrzegła się w duchu. Nie musisz mówić jego językiem.
– Nie gadaj, kumam, o co chodzi – zażartował Kevin. – Nie masz czasu, bo jesteś dilerką prochów w BK.
– Nie… – O mały włos nie wypsnęło się jej „nie ściemniaj”. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, spoglądając na porysowaną podłogę. – Nie sprzedaję w Brooklynie, tylko w Queens. Mają więcej franklinów. – Słabe, słabe, słabe. Ależ jesteś żałosna. Dłonie miała lepkie od potu.
Ale Kevin wybuchnął gromkim śmiechem. Po chwili pokręcił głową.
– Nie, już wiem, czemu nie jarzysz. To pewnie twoja mamuśka jest dilerką w BK.
Zabrzmiało to jak obelga, ale w rzeczywistości oznaczało zaproszenie. Kevin dawał jej sygnał do gry w docinki. Tak kiedyś nazywano tę zabawę. Dziś mówiono o niej „bluzganie”, a polegała na wymianie obelg. Bluzganie, głęboko zakorzenione w czarnej poezji i narracji, było walką na słowa, w której obrzucano się wzajemnie złośliwościami. Mistrzowie tej gry występowali na scenie, lecz bluzgi słychać było przeważnie w domach, na boiskach, w pizzeriach, barach, klubach i na schodach przed szkołą, a większość była w podobnie kiepskim gatunku jak ten, którym poczęstował Geneve Kevin: „Twoja mamuśka jest taka głupia, że siedzi na telewizorze i ogląda kanapę”, „Twoja siostra jest taka brzydka, że nawet jakby była balonem, nikt by jej nie dmuchał”.
W tym momencie nie chodziło jednak o dowcipkowanie. Bitwę na bluzgi toczyli zwykle mężczyźni z mężczyznami albo kobiety z kobietami. Kiedy chłopak chciał grać z dziewczyną, oznaczało to tylko jedno: flirt.
Dziwne to wszystko, pomyślała Geneva. Ktoś cię musi napaść, żeby inni zaczęli cię szanować. Jej ojciec mawiał, że nigdy nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
No dalej, dziewczyno, odgryź się. To szczeniacka i głupia zabawa, ale Geneva wiedziała, jak trzeba bluzgać; razem z Keesh i jej siostrą potrafiły w to grać godzinami. „Twoja mamuśka jest taka gruba, że się poci majonezem”. „Twój Chevrolet jest taki stary, że ukradli z kierownicy blokadę i zostawili samochód”… Ale dziewczyna uśmiechała się tylko nerwowo i milczała, słuchając szalonego łomotu własnego serca i zastanawiając się gorączkowo, co powiedzieć.
Siedział przed nią sam Kevin Cheaney. Gdyby nawet zebrała się na odwagę i próbowała odparować mu bluzgiem o jego matce, umysł miała zupełnie sparaliżowany.
Spojrzała na zegarek, potem na książkę do angielskiego. Jezu, odpowiedz mu coś, głupia, wściekała się na siebie. Mów!
Z jej ust nie padła jednak ani jedna sylaba. Wiedziała, że za chwilę Kevin spojrzy na nią wzrokiem, który dobrze znała i który mówił „nie chce mi się gadać z taką głupią melą”, wstanie i odejdzie. Ale nie, chyba uznał, że po prostu nie jest w nastroju do żartów i ciągle przeżywa poranne zdarzenie. Najwyraźniej nie miał jej tego za złe. Powiedział tylko:
– Powaga, Gen, jesteś lepsza od tych wszystkich didżejek i lalek w złotkach. Bo masz dobrze poukładane w głowie. Fajnie pogadać z kimś takim. Moi chłopcy… – ruchem głowy wskazał paczkę swoich kumpli – naukowcami chyba nie są, na nie?
Nagle błysnęła jej myśl. Dalej, dziewczyno.
– Nie – odrzekła. – Niektórzy są tacy tępi, że gdyby mieli myśleć na głos, to by im mowę odjęło.
– Gites! Fakt. – Gdy ze śmiechem trącił pięścią jej rękę, jej ciało przebiegł elektryzujący dreszcz. Usiłowała opanować uśmiech; śmianie się z własnego bluzgu było w bardzo złym guście.
Ciesząc się w duchu, pomyślała, że Kevin ma rację: rzadko zdarzało się rozmawiać z kimś, kto ma dobrze poukładane w głowie, kto umie słuchać, kogo obchodzi to, co masz do powiedzenia.
Kevin zerknął na detektywa Bella, który właśnie płacił za lunch, i powiedział:
– Wiem, że ten koleś, co odstawia nauczyciela, to pies.
– Rzeczywiście, wygląda, jakby miał wypisane na czole „glina” – odpowiedziała szeptem.
– Racja – przytaknął ze śmiechem Kevin. – Wiem, że musi za tobą chodzić i tak dalej, spoko. Ale ja też mogę cie pilnować. I moi ziomale. Jak zobaczymy jakąś krzywą akcję, damy mu znać.
Ujęła ją ta propozycja.
Ale zaraz zaczęła się niepokoić. Co będzie, jeżeli ten straszny człowiek z biblioteki skrzywdzi Kevina albo któregoś z jego kumpli? Wciąż nie mogła się otrząsnąć po śmierci doktora Barry’ego, który zginął przez nią, i jeszcze tamta zraniona kobieta na chodniku. Ogarnęło ją okropne przeczucie: oczyma wyobraźni ujrzała Kevina leżącego w sali domu pogrzebowego Williamsa, jak wielu chłopców z Harlemu zastrzelonych na ulicy.
– Nie musisz tego robić – powiedziała, poważniejąc.
– Wiem – odparł. – Ale chcę. Nikt ci nic nie zrobi. Na bank. Dobra, wracam do chłopaków. Nara. Zobaczymy sie przed matmą.
– Jasne – wyjąkała z mocno bijącym sercem.
Znów trącił jej dłoń pięścią i odszedł do swojego stolika. Obserwując go, poczuła, jak po tej rozmowie drżą jej ręce. Błagam, pomyślała, niech mu się nic nie stanie…
– Geneva?
Uniosła wzrok, mrugając oczyma.
Detektyw Bell stawiał na stole tacę. Jedzenie pachniało tak apetycznie… Była głodniejsza, niż przypuszczała. Popatrzyła na parujący talerz.
– Znasz go? – spytał policjant.-
– Tak, jest w porządku. Chodzimy do jednej klasy. Znam go od dawna.
– Wyglądasz na troszkę skołowaną.
– No… nie wiem. Może faktycznie trochę jestem.
– Ale to nie ma nic wspólnego z tym, co się stało w muzeum, prawda? – zapytał z uśmiechem.
Odwróciła wzrok, znów czując na twarzy gorąco.
– A teraz… – powiedział detektyw, stawiając przed nią talerz -…wsuwaj. Nie ma to jak tetrazzini z indyka na ukojenie duszy. Chyba ich poproszę o przepis.
Powinny być akurat.
Thompson Boyd spojrzał na swoje zakupy w koszyku, po czym skierował się do kasy. Uwielbiał sklepy żelazne. Zastanawiał się dlaczego. Może ze względu na wspomnienia sobotnich wypraw do „Ace Hardware” pod Amarillo, gdzie jego ojciec robił zapasy rzeczy potrzebnych w warsztacie, który urządził sobie w szopie obok przyczepy.
A może dlatego, że w sklepach takich jak ten wszystkie narzędzia były czyste i porządnie ułożone, a farby, kleje i taśmy rozmieszczano na półkach w logiczny sposób, dzięki czemu łatwo je było znaleźć.
Wszystko zorganizowane według zasad.
Thompson lubił też zapach, nieokreśloną, ostrą woń nawozów sztucznych, rozpuszczalników albo olejów, której nie sposób było opisać, ale każdy, kto kiedykolwiek odwiedził sklep żelazny, potrafiłby ją natychmiast rozpoznać.
Morderca był niezłym majsterkowiczem. Umiejętności te zdobył dzięki ojcu, który, mimo że cały dzień nie rozstawał się z narzędziami, pracując przy rurociągach, wieżach wiertniczych i pompach kołyszących się jak łby dinozaurów, poświęcał dużo czasu, aby cierpliwie uczyć syna, jak posługiwać się narzędziami – i je szanować – jak robić pomiary, rysować plany. Thompson całymi godzinami uczył się, jak naprawiać zepsute urządzenia i jak z drewna, metalu i plastiku tworzyć zupełnie nowe rzeczy. Razem pracowali przy samochodzie albo przyczepie, reperowali płot, budowali meble, robili prezenty dla mamy albo ciotki – wałek do ciasta, papierośnicę czy blat do krojenia mięsa. „Wszystko jedno, czy robisz coś dużego, czy małego – tłumaczył ojciec – musisz zawsze tak samo się starać. Żadne zadanie nie jest lepsze ani trudniejsze, synu. To tylko kwestia, gdzie postawisz przecinek dziesiętny”.
Ojciec był dobrym nauczycielem i był dumny z dzieł syna. Kiedy Hart Boyd zmarł, miał przy sobie zestaw do czyszczenia butów, który zrobił dla niego chłopiec, i drewniany breloczek w kształcie głowy Indianina z wypalonymi literami „Tato”.
Nabyte umiejętności okazały się bardzo przydatne, ponieważ zadawanie śmierci polegało przede wszystkim na technice. Mechanika i chemia. Zajęcie niczym nie różniło się od stolarki, malowania czy naprawy samochodu.
Gdzie postawisz przecinek dziesiętny.
Przy kasie zapłacił gotówką i podziękował sprzedawcy. Ujął torbę z zakupami dłonią w rękawiczce. Ruszył do drzwi, ale przystanął i spojrzał na małą, żółto-zieloną kosiarkę elektryczną. Lśniła nieskazitelną czystością i wyglądała jak mechaniczny szmaragd. Bardzo mu się spodobała, ale po prawdzie nie wiedział dlaczego. Pewnie kiedy myślał o ojcu, wróciło wspomnienie czasów, gdy kosił maleńki trawnik za przyczepą rodziców w niedzielny ranek, a potem wchodził do domu obejrzeć z tatą mecz, kiedy matka coś piekła.
Przypomniał sobie słodki zapach przesyconych ołowiem spalin, trzask głośny jak strzał z pistoletu, gdy ostrze trafiało na kamień, który wzlatywał w powietrze, przypomniał sobie odrętwienie dłoni zaciśniętych na wibrujących uchwytach.
Przypuszczał, że takie samo odrętwienie musiał czuć człowiek umierający po ukąszeniu grzechotnika.
Zorientował się, że sprzedawca coś do niego mówi.
– Słucham? – spytał Thompson.
– Świetna okazja – rzekł sprzedawca, wskazując kosiarkę.
– Nie, dziękuję.
Wychodząc ze sklepu, zastanawiał się, dlaczego tak się rozmarzył – co takiego było w kosiarce, że tak jej zapragnął. Przyszła mu do głowy niepokojąca myśl, że wcale nie chodziło o dawne wspomnienia. Może zdał sobie sprawę, że kosiarka była małą gilotyną – bardzo skutecznym narzędziem do zabijania.
Może o to chodziło.
Nie spodobała mu się ta myśl. Ale nie mógł jej zaprzeczyć.
Odrętwienie…
Cicho pogwizdując piosenkę ze swojej młodości, Thompson ruszył w dół ulicy, w jednej ręce niosąc torbę z zakupami, a w drugiej aktówkę z bronią, drewnianą pałką i kilkoma innymi narzędziami.
Znalazł się w Little Italy, gdzie sprzątano po wczorajszym festynie. Dwaj policjanci rozmawiali z koreańskim handlarzem owoców i jego żoną. Ciekawe, o co chodziło. Thompson zatrzymał się przy automacie telefonicznym. Jeszcze raz sprawdził pocztę głosową, ale jeszcze nie dostał żadnej wiadomości o Genevie. Nie martwił się. Jego kontakt nieźle znał Harlem i niedługo Thompson powinien się dowiedzieć, do której szkoły chodzi dziewczyna i gdzie mieszka. Poza tym potrzebował wolnej chwili. Czekało go jeszcze jedno zadanie, które planował dłużej niż śmierć Genevy Settle i które było równie ważne.
A właściwie ważniejsze. Zabawne, ale też dotyczyło dzieci.
– Tak? – powiedział do komórki Jax.
– Ralph.
– Co jest? – Jax zastanawiał się, czy w tej chwili chudy faraon znów się o coś opiera. – Dostałeś wiadomość od naszego przyjaciela? – Miał na myśli referencje od DeLisle’a Marshalla.
– Tak.
– I Król Graffiti jest spoko?
– Tak.
– To dobrze. Jak sprawy?
– Okej, znalaz żem, co chciałeś. Mam…
– Nic nie mów. – Komórki były diabelskim wynalazkiem, kiedy szukano obciążających dowodów. Powiedział Ralphowi, że spotka się z nim na skrzyżowaniu Sto Szesnastej. – Za dziesięć minut.
Jax rozłączył się i wolnym krokiem ruszył w dół ulicy. Minęły go dwie panie w długich płaszczach i fikuśnych kapeluszach, ściskające w dłoniach sfatygowane Biblie. Nie zwrócił uwagi na ich niespokojne spojrzenia.
Paląc i utykając (pamiątka po postrzale), głęboko wdychał powietrze, które działało jak narkotyk. Nareszcie w domu. Harlem… przyglądał się sklepom, restauracjom i ulicznym handlarzom. Można tu było kupić wszystko: tkaniny z zachodniej Afryki – kente i malinkę – krzyże egipskie, kolorowe plecione koszyki, maski i flagi, oprawione obrazki przedstawiające ludzkie sylwetki na tle czarno-zielono-żółtych barw Afrykańskiego Kongresu Narodowego. No i plakaty: Malcolma X, Martina Luthera Kinga, Tiny, Tupaca, Beyonce, Chrisa Rocka, Shaqa… I kilkadziesiąt zdjęć Jam Master Jaya, świetnego rapera z Run-DMC i wirtuoza scratchu, przed kilku laty zastrzelonego przez jakiegoś gnojka we własnym studiu nagraniowym w Queens.
Zewsząd atakowały Jaksa wspomnienia. Spojrzał na następny róg ulicy. Patrzcie no tylko. Tam, gdzie dziś mieściła się knajpa fast food, Jax popełnił pierwsze przestępstwo, kiedy miał piętnaście lat – przestępstwo, które zdecydowało o jego późniejszej sławie. Nie zwinął bowiem alkoholu, papierosów, broni ani gotówki, tylko skrzynkę z farbami Krylon w sprayu. Robił użytek ze swojej zdobyczy przez następną dobę, dorzucając do kradzieży wtargnięcie na teren prywatny i zniszczenie mienia, którego dopuścił się, malując na całym Manhattanie i w Bronksie wielkie pękate litery „Jax 157”.
Przez następne kilka lat Jax wypisywał sprayem tag – swoją ksywkę – na tysiącach powierzchni: na estakadach, mostach, wiaduktach, murach, billboardach, sklepach, autobusach miejskich i prywatnych, biurowcach – podpisał się w Centrum Rockefellera tuż obok złotej statuy, ale po tym wyczynie złapały go dwa byczki z ochrony i potraktowały gazem łzawiącym i pałkami.Ilekroć młody Alonzo Jackson miał pięć minut spokoju i płaską powierzchnię, natychmiast pojawiał się „Jax 157”.
Będąc dzieckiem rozwiedzionych rodziców, brnął z trudem przez szkołę średnią, wciąż pakując się w kłopoty. Normalna praca śmiertelnie go nudziła, a przyjemność sprawiało mu tylko zajęcie pisarza (grafficiarze byli „pisarzami”, nie „malarzami”, jak z uporem nazywali ich Keith Haring, galerie na Soho i fajansiarskie agencje reklamowe). Przez jakiś czas włóczył się z miejscowymi gangami, przestał jednak pewnego dnia. Gdy kręcił się ze swoją ekipą po Sto Czterdziestej, minęli ich kolesie z Trey-Sevens i nagle trach, trach, trach – Jimmy Stone, który stał tuż obok niego, dostał dwa razy w skroń i zanim upadł na ziemię, już nie żył. Wszystko z powodu torebki cracku albo i bez żadnego powodu.
Pieprzyć to, powiedział sobie Jax, i postanowił działać na własną rękę. Mniej kasy, ale o wiele bezpieczniej (mimo że zdarzyło mu się wypisywać tagi na moście Verrazano i jadącym pociągu linii A – o tej superhistorii słyszeli nawet kumple z pudła).
Alonzo Jackson, nieoficjalnie, lecz na dobre przechrzczony na Jaksa, bez reszty poświęcił się swemu rzemiosłu. Zaczynał od zwykłych produkcji na murach w całym mieście. Szybko się jednak zorientował, że jeżeli na tym poprzestanie, nawet gdyby jego podpis znalazł się w każdej dzielnicy, będzie tylko kiepskim „toyem”, któremu królowie graffiti nie podaliby ręki.
I tak, odpuszczając sobie szkołę i pracując w dzień w fast foodach, żeby mieć kasę na spray, albo kradnąc, kiedy się dało, Jax zaczął robić wrziity – szybkie podpisy, ale o wiele większe niż przy zwykłej produkcji. Został mistrzem wrzutów góra-dół: zamalował od góry do dołu bok wagonu metra. Najbardziej lubił linię A, chyba najdłuższą w mieście. Tysiące podróżnych jechały z lotniska Kennedy’ego do miasta pociągiem, na którym nie było napisu „Witamy w Nowym Jorku”, tylko tajemniczy komunikat „Jax 157”.
Zanim Jax skończył dwadzieścia jeden lat, miał już na koncie dwa wrzuty „od końca do końca” – pokrył swoim graffiti cały bok wagonu – i niewiele brakowało, by zrobił cały pociąg, o czym marzy każdy król graffiti. Tworzył też dzieła. Jax próbował kiedyś opisać, czym jest arcydzieło graffiti, ale udało mu się tylko wymyślić definicję, według której dzieło to „coś więcej”. Coś zapierającego dech w piersi. Praca, na którą mógłby spojrzeć i zamroczony ćpun z rynsztoka, i siedzący w pociągu New Jersey Transit makler z Wall Street, myśląc: cholera, ale zajebiste.
To były czasy, rozmarzył się Jax. Był królem graffiti, a wokół niego tętnił najbardziej dynamiczny ruch kulturalny czarnych od epoki Odrodzenia Harlemskiego: hip-hop.
Jasne, Odrodzenie musiało być super. Ale dla Jaksa była to era mózgowców. Wzięła się z głowy. Hip-hop płynął prosto z duszy i serca. Nie narodził się w college’ach i na poddaszach pisarzy, ale na pieprzonym bruku ulic, wybuchł wśród wściekłych, stłamszonych i zrozpaczonych dzieciaków z rozbitych domów, dla których każdy dzień życia był walką, które na chodnikach z brązowymi plamami zeschłej krwi potykały się o fiolki po prochach porozrzucane przez ćpunów. To był dziki wrzask ludzi, którzy musieli wrzasnąć, żeby ktoś ich usłyszał… Hip-hop mocno opierał się na czterech filarach: na muzyce didżejów, poezji raperów, tańcu breakdancerów i malarstwie, w którym i Jax miał swój udział – graffiti.
Zatrzymał się na Sto Szesnastej i spojrzał tam, gdzie kiedyś stał wielobranżowy sklep sieci Woolwortha, który nie przetrzymał chaosu, jaki się rozpętał podczas słynnej awarii energetycznej z 1977 roku. Ale zdarzył się prawdziwy cud i w jego miejscu wyrósł najlepszy klub hip-hopowy w całym kraju, „Harlem World”. Trzy piętra muzyki, jaką tylko sobie można wyobrazić: fantastycznej, uzależniającej, elektryzującej. Breakdancerzy wirowali jak frygi, kotłowali się jak spienione fale oceanu. Winylowe płyty wirowały pod palcami didżejów, poruszając tłumy ciasno zbite na parkietach. Raperzy pieścili mikrofony, wypełniając sale surową poezją w stylu „wszyscy się ode mnie odpierdolcie”, pulsującą w rytmie serca. To w „Harlem World” zaczęły się bitwy – pojedynki raperów. Jax miał szczęście widzieć największe z największych sław: Cold Crush Brothers i Fantastic Five…
Oczywiście „Harlem World” już dawno nie istniał. Nie istniały też tysiące tagów i dzieł Jaksa, które zostały zmyte lub zamalowane, podobnie jak graffiti innych legend ery wczesnego hip-hopu, do których należeli Julio, Kool i Taki. Królowie graffiti.
Och, niektórzy lamentowali, że hip-hop się skończył, kiedy wchłonęła go telewizja BET, że dziś raperzy multimilionerzy jeżdżą chromowanymi hummerami, że kręci się filmy w rodzaju „Bad Boys II”, że wszystko przejął wielki biznes, białe dzieciaki z przedmieść, iPOD-y, MP3 i radia satelitarne… A oto dobry przykład: Jax zobaczył piętrowy autobus turystyczny, który zatrzymał się nieopodal. Na boku pojazdu widniał napis: „Wycieczki rap/hip-hop. Zobacz prawdziwy Harlem”. Pasażerami byli czarni, biali i Azjaci. Jax usłyszał strzępki wyuczonej gadki kierowcy, który obiecywał turystom, że wkrótce pójdą na lunch do restauracji, gdzie serwuje się „prawdziwe soulowe dania”.
Ale Jax nie zgadzał się z fajansiarskim biadoleniem o końcu dawnych czasów. Serce górnego Manhattanu pozostało czyste. Nic nie mogło go naruszyć. Weźmy taki „Cotton Club”, pomyślał, opokę jazzu, swingu i „stride piano” w latach dwudziestych. Wszystkim się wydawało, że to prawdziwy Harlem, nie? A ilu wiedziało, że był tylko dla białej publiczności? Nawet słynnego mieszkańca Harlemu, WC. Handy’ego, jednego z największych amerykańskich kompozytorów wszech czasów, nie wpuszczono do środka, chociaż na scenie grano jego muzykę.
– No i co powiecie? „Cotton Club” poszedł się pieprzyć. A Harlem został. I będzie trwał wiecznie. Odrodzenie się skończyło, hip-hop się zmienił. Ale na ulicach wyczuwało się już w powietrzu początki całkiem nowego ruchu. Jax zastanawiał się, co to właściwie będzie. I czy zdąży to zobaczyć – bo jeżeli porządnie nie załatwi sprawy z Geneva Settle, w ciągu dwudziestu czterech godzin będzie martwy albo trafi z powrotem do pudła.
Smacznego soulowego jedzenia, pomyślał pod adresem turystów, kiedy autobus ruszał w dalszą drogę.
Kilka przecznic dalej Jax wreszcie zobaczył Ralpha, który – jakżeby inaczej – opierał się o ścianę zabitego deskami budynku.
– Koleś – powiedział Jax.
– Strzała.
Jax szedł dalej, nie zatrzymując się.
– Dzie idziemy? – spytał Ralph, podbiegając, by dotrzymać kroku potężniejszemu od siebie kompanowi.
– Ładny dzień na przechadzkę.
– Zimno.
– Spacer cię rozgrzeje.
W drodze Jax nie zwracał najmniejszej uwagi na zrzędzenie Ralpha. Wstąpił do „Papaya King” i kupił cztery hot dogi i dwa napoje owocowe, nie pytając Ralpha, czy jest głodny. Ani czy jest wegetarianinem, ani czy się nie porzyga po soku z mango. Zapłacił, wyszedł na ulicę i podał chudzielcowi lunch.
– Nie jedz jeszcze. Chodź. – Jax rozejrzał się po ulicy. Nikt za nimi nie szedł, więc szybkim krokiem ruszył dalej. Ralph podążył za nim.
– Idziemy, bo mi nie ufasz?
– Nie ufam.
– Co tak nagle mi nie ufasz?
– Bo odkąd cię widziałem, miałeś czas, żeby mnie zakapować. Nie rozumiesz?
– Ładny dzień na spacer – odrzekł Ralph i ukradkiem nadgryzł hot doga.
Kilka chwil później dotarli do ulicy, która wyglądała na pustą, i obaj skręcili na południe. Jax przystanął. Ralph też się zatrzymał i oparł o ogrodzenie z kutego żelaza przed fasadą domu z brązowego piaskowca. Jax jadł, popijając sokiem z mango. Ralph łapczywie pochłaniał lunch.
Jedząc i pijąc, wyglądali jak dwaj robotnicy z budowy albo czyściciele okien, którzy właśnie zrobili sobie przerwę na posiłek. Nie wzbudzali żadnych podejrzeń.
– Cholera, dobre hot dogi tam robiom – ocenił Ralph.
Jax skończył jeść, otarł dłonie o kurtkę i obmacał koszulkę i dżinsy Ralpha. Żadnych pluskiew.
– Do rzeczy. Co wiesz?
– O tej Settle? Chodzi do Langstona Hughesa. Wiesz, dzie to jest? Szkoła średnia.
– Pewnie, że wiem. Jest tam teraz?
– Nie wiem. Pytałeś dzie, nie kiedy. Ale słyszałem coś od kumpli z parafii.
Z parafii…
– Gadajom, że ktoś za niom chodzi. Że niby pilnuje.
– Kto? – spytał Jax. – Gliny? – Po co w ogóle pytał. Oczywiście, że gliny
– Zdaje sie.
Jax dokończył sok.
– A druga sprawa? Ralph zmarszczył brwi.
– Chyba prosiłem cię o coś jeszcze.
– A. – Faraon rozejrzał się czujnie. Potem wyciągnął z kieszeni papierową torebkę i wsunął w dłoń Jaksa, który po dotyku rozpoznał, że to mały automat. Świetnie. Tak jak chciał. Na dnie torebki grzechotały wrzucone luzem kule.
– No a teraz… – zaczął ostrożnie Ralph.
– No a teraz… – Jax wysupłał z kieszeni parę franklinów i podał Ralphowi, po czym nachylił się do niego. Poczuł zapach whisky, cebuli i mango. – Teraz posłuchaj. Zrobiliśmy interes i koniec. Jeżeli się dowiem, że komuś o tym powiedziałeś albo tylko wspomniałeś, jak się nazywam, znajdę cię i odstrzelę ci dupę. Spytaj DeLisle’a, a on ci powie, że źle jest ze mną zadzierać. Rozumiesz, co mówię?
– Tak – wyszeptał Ralph do soku z mango.
– To wypierdalaj stąd. Nie, idź w tamtą stronę. I nie oglądaj się za siebie.
Jax oddalił się w przeciwnym kierunku, z powrotem w stronę Sto Szesnastej, i wkrótce zniknął w tłumie ludzi idących na zakupy. Miał spuszczoną głowę i mimo utykania maszerował dość żwawo, jednak nie na tyle, by zwracać na siebie uwagę.
Przed dawnym klubem „Harlem World” zatrzymał się z piskiem hamulców następny jarmarczny autobus pełen turystów, a z głośnika w środku sączył się anemiczny rap. Ale w tym momencie krwawy Król Graffiti nie rozmyślał o Harlemie, hip-hopie ani swojej przestępczej przeszłości. Miał broń. Wiedział, gdzie jest dziewczyna. Jedyne pytanie, jakie zaprzątało jego myśli, brzmiało: jak szybko można się dostać do szkoły imienia Langstona Hughesa.
Drobna Azjatka mierzyła Sachs nieufnym spojrzeniem.
Jej niepewność była zupełnie zrozumiała, ponieważ detektyw Amelii Sachs towarzyszyło sześciu dwa razy potężniejszych od niej funkcjonariuszy – a przed sklepem czekał jeszcze tuzin.
– Dzień dobry – powiedziała Sachs. – Chodzi o człowieka, którego szukamy. Musimy go koniecznie znaleźć. Być może popełnił bardzo poważne przestępstwa. – Miała wrażenie, że mówi trochę wolniej, niż nakazywałaby polityczna poprawność.
Okazało się jednak, że popełniła grubą gafę.
– Rozumiem – odezwała się kobieta nienaganną angielszczyzną z ni mniej, ni więcej tylko francuskim akcentem. – Powiedziałam policji wszystko, co wiedziałam. Przestraszyłam się. Wie pani, kiedy przymierzał czapkę. Naciągnął ją na twarz, jak maskę. Strasznie to wyglądało.
– Nie wątpię – odparła Sachs, wysławiając się nieco szybciej. – Pozwoli pani, że pobierzemy od pani odciski palców?
Chciała sprawdzić, czy odciski na paragonie i przedmiotach znalezionych w muzeum należały do niej. Sprzedawczyni zgodziła się, a przenośny analizator potwierdził, że to rzeczywiście jej linie papilarne.
– Na pewno nie wie pani, kto to był ani gdzie mieszka? – spytała Sachs.
– Nie mam pojęcia. Był tu raz czy dwa. Może więcej, ale to taki człowiek, na którego nie zwraca się specjalnej uwagi. Taki zwyczajny. Nie uśmiechał się, nie robił groźnych min, nic nie mówił. Zupełnie zwyczajny.
Niezły wygląd jak na mordercę, uznała Sachs.
– A inni pracownicy?
– Pytałam wszystkich. Nikt go nie pamięta.
Sachs otworzyła neseser, schowała analizator i wyciągnęła komputer Toshiba. Włączyła go i uruchomiła program EFIT do identyfikacji twarzy. Była to elektroniczna wersja dawnej techniki ręcznej służącej do sporządzania portretów pamięciowych. Kiedyś korzystano z drukowanych szablonów przedstawiających rysy twarzy i różne fryzury, z których policjanci tworzyli wizerunek podejrzanego na podstawie zeznań świadków. Program EFIT robił to samo, konstruując podobiznę z niemal fotograficzną dokładnością.
W ciągu pięciu minut Sachs miała gotowy portret białego czterdziestokilkuletniego mężczyzny, gładko ogolonego, o wydatnych policzkach i starannie przystrzyżonych jasnobrązowych włosach. Wyglądał jak typowy biznesmen, przedsiębiorca czy sprzedawca, jakich miliony można było spotkać w centrum miasta.
Zwyczajny…
– Pamięta pani, w co był ubrany?
Program EFIT był wyposażony w dodatek, który umożliwiał dopasowanie portretowi pamięciowemu przeróżnych strojów, podobnie jak ubiera się papierowe lalki. Kobieta nie potrafiła sobie jednak nic przypomnieć, prócz ciemnego płaszcza przeciwdeszczowego.
– Aha, jeszcze jedno – dodała. – Mówił z akcentem z Południa.
Sachs skinęła głową, zapisując to w notesie. Następnie podłączyła do laptopa małą drukarkę laserową i po chwili miała w ręku dwa tuziny kopii wizerunku NS 109 z krótkim rysopisem i adnotacją, że może być ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy i mówić z akcentem. Dodała ostrzeżenie, że nie waha się atakować niewinnych osób. Wręczyła wydruki Bo Haumannowi, szpakowatemu, krótko ostrzyżonemu byłemu instruktorowi szkolenia, który dowodził specjalną jednostką policyjną ESU – nowojorską brygadą antyterrorystyczną. Z kolei Haumann rozdał je swoim ludziom i umundurowanym funkcjonariuszom patrolowym, którzy towarzyszyli jego oddziałowi. Podzielił grupę, tworząc zespoły złożone z policjantów z patroli i anty terrorystów dysponujących lepszym uzbrojeniem, i polecił wybadać dzielnicę.
Funkcjonariusze rozeszli się, by wykonać zadanie.
Jednostka specjalna departamentu nowojorskiego – działająca w wielkim mieście – nie poruszała się wojskowymi transporterami opancerzonymi, ale zwykłymi radiowozami i furgonetkami, natomiast sprzęt woziła w busach – nieoznakowanych, niebiesko-białych pojazdach. Jeden z takich samochodów stał zaparkowany przed sklepem jako stanowisko dowodzenia akcją.
Sachs i Sellitto nałożyli kamizelki kuloodporne ze wzmocnionymi płytkami w okolicy serca i ruszyli w głąb Little Italy. W ciągu minionych piętnastu lat dzielnica przeszła rewolucyjne zmiany. Kiedyś stanowiła wielką enklawę włoskich robotników imigrantów, a dziś niemal zniknęła pod naporem rozrastającego się na południu Chinatown i terenów należących do yuppie, które atakowały ją od północy i zachodu. Na Mulberry Street detektywi minęli symbol tych zmian: budynek, gdzie kiedyś mieścił się „Ravenite SocialClub”, siedziba mafijnej rodziny Gambino, której szefował nieżyjący John Gotti. Klub został przejęty przez rząd, zyskując – jak łatwo się domyślić – nazwę „Klub Federalny”, i dziś był jednym z wielu budynków czekających na nowego najemcę.
Detektywi wybrali część ulicy i przystąpili do pracy, pokazując odznaki i portret podejrzanego handlarzom ulicznym, sprzedawcom w sklepach, wagarującym nastolatkom, którzy popijali kawę ze Starbucksa, emerytom przesiadującym na ławeczkach i schodach przed domami. Od czasu do czasu słyszeli urywki meldunków od pozostałych funkcjonariuszy: „Nic… Na Grand zero… Przyjąłem… Na Hester zero… Spróbujemy na wschodzie…”.
Sellitto i Sachs szli swoją trasą, ale nie mieli więcej szczęścia niż reszta.
Nagle za nimi rozległ się huk.
Sachs wstrzymała oddech – nié z powodu hałasu, który natychmiast rozpoznała jako strzał samochodowego gaźnika – lecz na widok reakcji Sellitta. Detektyw uskoczył na bok, kryjąc się za budką telefoniczną, z dłonią na rękojeści rewolweru.
Zamrugał oczami, przełykając ślinę, potem zaśmiał się niepewnie.
– Cholerne ciężarówki – mruknął.
– No – odrzekła Sachs.
Sellitto otarł twarz i ruszyli dalej.
Siedząc w swojej kryjówce i czując zapach czosnku dolatujący z pobliskiej restauracji w Little Italy, Thompson Boyd ślęczał nad książką, czytając instrukcje i oglądając dokładnie zakupy zrobione przed godziną w sklepie żelaznym.
Zaznaczał niektóre strony żółtymi samoprzylepnymi karteczkami, robiąc notatki na marginesie. Opisane w instrukcji czynności wydawały się skomplikowane, lecz Thompson wiedział, że sobie poradzi. Wszystko da się zrobić, jeżeli poświęci się temu dość czasu. Tego nauczył go ojciec. I trudne rzeczy, i łatwe.
To tylko kwestia, gdzie postawisz przecinek dziesiętny…
Wstał od biurka, które wraz z krzesłem, lampą i łóżkiem stanowiło skromne umeblowanie mieszkania. Poza tym miał tu mały telewizor, lodówkę i kosz na śmieci. Trzymał też trochę rzeczy potrzebnych do pracy. Thompson odciągnął z nadgarstka prawej dłoni brzeg lateksowej rękawiczki i dmuchnął do środka, chłodząc skórę. To samo zrobił z lewą ręką. (Zawsze trzeba zakładać, że każdą kryjówkę prędzej czy później trzeba będzie porzucić, należy więc wcześniej pomyśleć, by nie zostawiać obciążających dowodów i zabezpieczyć się, na przykład wkładając rękawiczki albo zastawiając pułapkę). Dziś oczy szczególnie dawały mu się we znaki. Wpuścił sobie krople i po chwili pieczenie nieco ustąpiło. Przymknął powieki.
Pogwizdywał piosenkę z filmu „Wzgórze nadziei”, która zapadła mu w pamięć.
Żołnierze strzelający do żołnierzy, eksplozje, bagnety. W myślach przesuwały mu się kadry z filmu. Ssst…
Obraz wojny zniknął, a piosenka urwała się, ustępując miejsca klasycznej melodii. „Bolero”.
Thompson na ogół nie potrafił powiedzieć, skąd pochodziły melodie. Jak gdyby miał w głowie zmieniacz płyt, który ktoś mu zaprogramował. W przypadku „Bolera” znał jednak źródło. Miał je na płycie ojciec. Wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna bez przerwy słuchał tego utworu na zielonym plastikowym gramofonie Sears, który trzymał w warsztacie.
– Posłuchaj teraz, synu. Zmienia się tonacja. Zaraz… zaraz… Już! Słyszysz?
Chłopak sądził, że słyszy.
Thompson otworzył oczy i wrócił do lektury.
Pięć minut później: Ssst… „Bolero” umilkło, a spomiędzy jego stulonych warg rozbrzmiała nowa melodia: „Time After Time”. Piosenka, którą w latach osiemdziesiątych spopularyzowała Cyndi Lauper.
Thompson Boyd zawsze lubił muzykę i od najmłodszych lat chciał grać na jakimś instrumencie. Matka przez kilka lat zabierała go na lekcje gry na gitarze i flecie. Po jej wypadku zaczął go wozić ojciec, mimo że przez to spóźniał się do pracy. Ale Thompson robił niewielkie postępy: miał za grube i za krótkie palce do progów gryfu, klawiszy fletu i pianina, poza tym w ogóle nie miał głosu. Wszystko jedno, czy miał śpiewać pieśni kościelne, czy kawałki Williego, Waylona czy Asleep at the Wheel, z jego krtani dobywał się ten sam ochrypły ton. Tak więc chyba po dwóch latach dał spokój muzyce i zajął się tym, co zwykle robili chłopcy w takich miastach jak Amarillo w Teksasie: spędzał czas z rodziną, wbijał gwoździe, heblował i szlifował drewno w szopie ojca, grał w piłkę, polował, umawiał się z nieśmiałymi dziewczynami, chodził na spacery na pustynię.
I schował chęć grania między inne niespełnione nadzieje.
Zwykle nie chowa się ich jednak zbyt głęboko i prędzej czy później wypływają na powierzchnię.
Thompsonowi zdarzyło się to w więzieniu przed kilku laty. Podszedł do niego strażnik w najbardziej strzeżonym bloku i zapytał:
– Co to, kurwa, było?
– Co takiego? – odrzekł jak zawsze spokojny Pan Przeciętniak.
– Ta piosenka. Którą gwizdałeś.
– Gwizdałem?
– Pewnie że tak. Nie wiedziałeś?
– Byłem zajęty – odpowiedział. – Nie zastanawiałem się, co robię.
– Brzmiało cholernie dobrze. – Strażnik odszedł, a Thompson roześmiał się w duchu. No i proszę. Miał instrument, z którym się urodził i który wszędzie ze sobą nosił. Thompson poszedł do biblioteki, żeby zbadać sprawę. Dowiedział się, że jest „gwizdaczem”, czyli kimś znacznie bardziej uzdolnionym od ludzi, którzy po prostu gwiżdżą. Gwizdacze byli rzadkością – większość zwykłych gwiżdżących ma bardzo małą skalę – i mogli całkiem nieźle żyć jako profesjonalni muzycy, występując na koncertach, w reklamach, w telewizji i filmie (wszyscy oczywiście znali temat z „Mostu na rzece Kwai”; na samą myśl o tym tytule każdy musiał zagwizdać kilka początkowych nutek, choćby w głowie). Dla gwizdaczy organizowano nawet specjalne konkursy, a najsłynniejszym były Wielkie Mistrzostwa Międzynarodowe, w których brały udział dziesiątki artystów – wielu z nich regularnie występowało z orkiestrami na całym świecie albo z własnymi numerami kabaretowymi. Ssst…
W głowie włączyła mu się kolejna, melodia. Thompson Boyd cicho wygwizdywał nutki, nadając im subtelny tryl. Zauważył, że położył broń daleko poza zasięgiem ręki. To było rażące naruszenie zasad… Przysunął dwudziestkędwójkę bliżej, po czym wrócił do lektury instrukcji, zaznaczając kolejne strony i zaglądając do torby z zakupami, aby się upewnić, czy ma wszystko, czego potrzeba. Doszedł do wniosku, że opanował już technikę, ale jak zawsze, gdy poznawał coś nowego, przed wykonaniem zadania zamierzał wyuczyć się wszystkiego na pamięć.
– Nic, Rhyme – powiedziała Sachs do mikrofonu umieszczonego przy jej pełnych wargach.
Na dowód, że jego dobry nastrój prysnął jak bańska mydlana, warknął w odpowiedzi:
– Jak to nic?
– Nikt go nie widział.
– Gdzie jesteś?
– Przeczesaliśmy całe Little Italy. Lon i ja jesteśmy na południowym krańcu. Na Canal Street.
– Cholera – mruknął Rhyme.
– Moglibyśmy… – Sachs urwała. – Co to?
– Co? – spytał Rhyme.
– Zaczekaj chwilę. Chodź – powiedziała, zwracając się do Sellitta.
Pokazała odznakę i przedostała się na drugą stronę ulicy, pokonując cztery pasy zapełnione samochodami. Rozejrzała się i zaczęła iść na południe Elizabeth Street, ciemnym kanionem biegnącym wśród kamienic, sklepów i magazynów. Po chwili znów się zatrzymała. – Czujesz?
– Co niby czuję? – spytał uszczypliwym tonem Rhyme.
– Pytam Lona.
– Tak – odrzekł krępy detektyw. – Co to jest? Jakby słodkie. Sachs wskazała na hurtownię zielarską i kosmetyczną na Elizabeth Street, dwa domy od Canal. Przez otwarte drzwi dolatywała mocna kwiatowa woń. To był zapach jaśminu – ten sam, który wyczuli na przedmiotach znalezionych w muzeum i który Geneva czuła w bibliotece.
– Chyba mamy trop, Rhyme. Odezwę się później.
– Tak, tak – powiedział szczupły Chińczyk w hurtowni zielarskiej, patrząc na sporządzony przez program EFIT portret podejrzanego. – Czasem go widzę. Na górze. Nie za często. Co zrobił?
– Jest teraz na górze?
– Nie wiem. Nie wiem. Chyba dzisiaj widziałem. Co zrobił?
– Które mieszkanie? Mężczyzna wzruszył ramionami.
Firma zielarska zajmowała parter, ale na końcu mrocznego korytarza, za drzwiami, znajdowały się strome schody wiodące w ciemność. Sellitto wyciągnął radio i nadał na częstotliwości operacyjnej:
– Mamy go.
– Kto to? – warknął Haumann.
– Och, przepraszam. Sellitto. Jesteśmy dwa budynki na południe od Canal, na Elizabeth. Mamy identyfikację lokatora. Być może jest w tej chwili w budynku.
– Dowództwo ESU do wszystkich zespołów. Zrozumieliście? W eterze odezwały się głosy potwierdzenia.
Sachs przedstawiła się i nadała:
– Podejdźcie cicho i nie wchodźcie w Elizabeth. Ma widok na ulicę przez okno od frontu.
– Zrozumiałem, pięć osiem osiem pięć. Jaki adres? Dzwonię po nakaz wejścia bez pukania.
Sachs podała numer domu.
– Bez odbioru.
Niecały kwadrans później wszystkie zespoły były na miejscu, a funkcjonariusze z rozpoznania sprawdzali front i tyły budynku za pomocą lornetek oraz czujników podczerwieni i dźwięku. Dowódca rozpoznania powiedział:
– W budynku są cztery kondygnacje. Magazyn z ziołami jest na parterze. Mamy widok na pierwsze i trzecie piętro. Są zamieszkane przez rodziny Azjatów. Na pierwszym starsze małżeństwo, a na górze kobieta i czworo albo pięcioro dzieci.
– Co z drugim? – zapytał Haumann.
– Okna są zasłonięte, ale podczerwień pokazuje źródło ciepła. To może być telewizor albo grzejnik. Równie dobrze człowiek. I łapiemy jakieś dźwięki. Muzykę. I chyba skrzypienie podłogi.
Sachs spojrzała na spis lokatorów. Tabliczka nad przyciskiem domofonu mieszkania na drugim piętrze była pusta.
Zjawił się funkcjonariusz i podał Haumannowi jakąś kartkę. Był to nakaz przeszukania podpisany przez sędziego sądu stanowego, przed chwilą przysłany faksem do furgonetki ESU. Haumann przejrzał dokument, sprawdzając adres – wejście bez pukania w niewłaściwe drzwi mogło ich narazić na kłopoty i utrudnić postawienie podejrzanemu zarzutów. Ale papier był w porządku.
– Dwie czteroosobowe grupy, jedna od schodów, druga od wyjścia przeciwpożarowego – zarządził Haumann. – Od frontu taran.
Wybrał ośmiu funkcjonariuszy i podzielił na dwie grupy. Pierwsza – zespół A – miała wejść od frontu, zespół B obstawiał tylne wyjście.
– Na trzy wybijacie okno i częstujecie go granatem błyskowym z dwusekundowym opóźnieniem – powiedział do drugiej grupy.
– Zrobione.
– Na zero wywalacie frontowe drzwi – zwrócił się do dowódcy zespołu A. Następnie wyznaczył ludzi, którzy mieli pilnować drzwi do mieszkań niewinnych osób i w razie potrzeby udzielić wsparcia obu grupom. – Wykonać, biegiem; biegiem!
Policjanci – głównie mężczyźni, plus dwie kobiety – zgodnie z rozkazem Haumanna rozbiegli się na pozycje. Zespół B ruszył zabezpieczyć tyły budynku, a Sachs i Haumann dołączyli do zespołu A, wraz z funkcjonariuszem uzbrojonym w taran.
W normalnych okolicznościach nie zezwalano policjantowi z kryminalistyki uczestniczyć w takiej akcji. Ale Haumann widział, jak Sachs radzi sobie w ogniu, i dokonale sobie zdawał sprawę, że umie robić użytek z broni. Co ważniejsze, funkcjonariusze ESU nie mieli nic przeciwko jej obecności. Nigdy tego nie mówili, przynajmniej w rozmowach z Sachs, ale uważali ją za członka swojej grupy i chętnie przyjmowali w swoje szeregi. Poza tym nie od rzeczy był fakt, że należała do najlepszych strzelców w całym departamencie.
A Sachs po prostu lubiła brać udział w szturmach.
Sellitto wybrał straż na dole i miał oko na ulicę.
Czując artretyczny ból w kolanach, Sachs wspięła się na drugie piętro. Podeszła do drzwi, nasłuchując. Skinęła głową Haumannowi.
– Coś słyszę – szepnęła.
– Zespół B, zgłoś się – powiedział do radia Haumann.
– Jesteśmy na pozycjach – usłyszała w słuchawce Sachs. – W środku nic nie widać. Ale jesteśmy gotowi.
Dowódca obrzucił krótkim spojrzeniem swoich ludzi. Wysoki policjant z taranem – obciążoną rurą długości około metra – kiwnął głową. Jeden z funkcjonariuszy kucnął i zacisnął dłoń na gałce u drzwi, sprawdzając, czy są zamknięte.
Haumann szepnął do mikrofonu:
– Pięć… cztery… trzy…
Cisza. W tym momencie powinni usłyszeć brzęk tłuczonej szyby i wybuch granatu. Nic.
Tu też coś było nie tak. Policjant z dłonią na gałce drzwi zaczął gwałtownie dygotać i jęczeć.
Jezu, pomyślała Sachs, wpatrując się w niego. Facet ma jakiś atak. Antyterrorysta z padaczką? Do diabła, jakim cudem przeszedł badania medyczne?
– Co jest? – spytał go szeptem Haumann.
Mężczyzna nie odpowiedział. Trząsł się coraz wyraźniej. Otworzył szeroko oczy, ukazując białka.
– Zespół B, zgłoś się – nadał dowódca. – Co się tam dzieje?
– Okno jest zabite – zameldował szef zespołu B. – Sklejką. Nie da rady wrzucić granatu. Jaka sytuacja w A?
Człowiek przy drzwiach osunął się bezwładnie na ziemię z ręką wciąż zaciśniętą na gałce, nadal dygocząc. Haumann polecił ostrym szeptem:
– Tracimy czas! Zabrać go stąd i wywalamy drzwi. Już! Drugi funkcjonariusz chwycił nieszczęśnika przy drzwiach. I on także zaczął się trząść.
Pozostali cofnęli się, a jeden mruknął:
– Co się dzie…
W tym momencie zaczęły się palić włosy pierwszego policjanta.
– Drzwi są pod prądem! – Haumann pokazał metalową płytkę na podłodze. Często spotykało się takie w starych budynkach – były tanie, więc łatano nimi podłogi z twardego drewna. Tę jednak NS 109 wykorzystał do założenia pułapki: przez obu mężczyzn przepływał prąd o wysokim napięciu.
Płomienie buchały już z głowy pierwszego policjanta, z brwi, z zewnętrznych stron dłoni, z kołnierza. Drugi był nieprzytomny, lecz nadal wstrząsały nim okropne konwulsje.
– Jesus – szepnął ktoś po hiszpańsku.
Haumann rzucił stojącemu najbliżej pistolet maszynowy H &K, złapał taran i z całej siły uderzył nim w nadgarstek dłoni zaciśniętej na gałce. Cios prawdopodobnie zgruchotał kości, ale poskutkował i wyswobodził palce policjanta. Obwód został przerwany i obaj mężczyźni runęli na podłogę. Sachs zdusiła płomienie, które zdążyły wypełnić korytarz odrażającym zapachem palonych włosów i ciała.
Dwóch funkcjonariuszy ze wsparcia zaczęło reanimować kolegów, a członek zespołu A złapał uchwyty tarana i walnął nim w drzwi, które natychmiast puściły. Zespół wbiegł do środka, unosząc broń. Sachs ruszyła za nimi.
Wystarczyło pięć sekund, aby się przekonać, że mieszkanie jest puste.
Do Haumann zawołał do mikrofonu:
– Zespół B, zespół B, jesteśmy w środku. Nie ma śladu podejrzanego. Zejdźcie na dół i zabezpieczcie alejkę. Ale pamiętajcie, że ostatnim razem czekał. Może atakować niewinnych. I policjantów.
Na biurku paliła się lampa, a kiedy Sachs dotknęła krzesła, przekonała się, że jest jeszcze ciepłe. Ekran małego telewizora na biurku wyświetlał niewyraźny obraz korytarza za drzwiami mieszkania. Podejrzany miał na zewnątrz ukrytą kamerę i ich zobaczył. Musiał wyjść dosłownie przed chwilą. Ale którędy? Funkcjonariusze rozglądali się, szukając drogi ucieczki. Okno przy wyjściu ewakuacyjnym było zasłonięte sklejką. Drugie było odkryte, ale znajdowało się dziesięć metrów nad alejką.
– Przecież tu był. Jak, do cholery, udało mu się wydostać? Zaraz potem poznali odpowiedź.
– Znalazłem – zawołał jeden z anty terrorystów. Szukając sprawcy pod łóżkiem, odsunął je od ściany, odsłaniając otwór na tyle duży, że mógł się w nim zmieścić człowiek. Wyglądało na to, że podejrzany przebił się przez tynk i ceglaną ścianę oddzielającą dom od sąsiedniego budynku. Kiedy zobaczył ich na ekranie telewizora, po prostu wybił tynk po drugiej stronie muru i uciekł do budynku obok.
Haumann wysłał ludzi, żeby sprawdzili dach i okoliczne ulice, innym przydzielił zadanie zabezpieczenia wejść do sąsiedniego budynku.
– Niech ktoś wejdzie do tej dziury – polecił dowódca ESU.
– Ja pójdę – zgłosił się niski policjant.
Ale w kamizelce i ze sprzętem nawet on nie mógł się wcisnąć do otworu.
– Ja to zrobię – odezwała się Sachs, zdecydowanie najszczuplejsza w całym towarzystwie. – Ale trzeba opróżnić pokój. Muszę chronić dowody.
– Zrobione. Wsadzimy cię do środka, potem się wycofamy. – Haumann rozkazał odsunąć łóżko na bok. Sachs uklękła i oświetliła latarką otwór, za którym widać było jakiś pomost w magazynie czy fabryce. Aby się do niego dostać, musiała się przeczołgać przez wąski tunel ponadmetrowej długości.
– Cholera – mruknęła Amelia Sachs, która potrafiła prowadzić samochód z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i nieraz była pod obstrzałem, ale na samą myśl o ciasnych przestrzeniach paraliżował ją klaustrofobiczny lęk.
Głową naprzód czy nogami? Westchnęła.
Głową było straszniej, ale bezpieczniej; przynajmniej będzie miała kilka sekund, by zlokalizować pozycję sprawcy, zanim ten zdąży wziąć ją na cel. Spojrzała w głąb czarnej czeluści. Głęboki oddech. Ściskając w dłoni pistolet, ruszyła naprzód.
Co się ze mną dzieje, do cholery, myślał Lon Sellitto, stojąc przed magazynem obok hurtowni zielarskiej, którego miał pilnować. Spoglądał w drzwi i okna, szukając uciekającego sprawcy i modląc się, żeby drań wyszedł mu prosto pod lufę.
Jednocześnie modlił się, żeby tak się nie stało.
Co się dzieje, do cholery?
W ciągu lat swojej służby Sellitto brał udział w kilkunastu strzelaninach, rozbrajał groźnych psychopatów, a raz mocował się nawet z samobójcą na dachu Flatiron Building, kiedy od raju dzieliło go dziesięć centymetrów zdobionej krawędzi. Owszem, nieraz było ciężko. Ale zawsze potrafił się otrząsnąć. Dotąd nic go tak nie poruszyło jak śmierć Barry’ego dziś rano. Nie mógł zaprzeczyć, że strach go obleciał, gdy znalazł się na linii ognia. Ale chodziło o coś innego. Znalazł się bardzo blisko człowieka w tej jedynej chwili… w chwili śmierci. W głowie wciąż rozbrzmiewał mu głos bibliotekarza, jego ostatnie wypowiedziane za życia słowa.
Naprawdę nie widziałem…
Nie potrafił zapomnieć odgłosu trzech kul, które trafiły go w pierś.
Pac… pac… pac…
Miękkie, ledwie słyszalne plaśnięcia. Nigdy w życiu nie słyszał czegoś podobnego. Lon Sellitto wzdrygnął się, czując ogarniające go mdłości.
I brązowe oczy tego człowieka… Spoglądały prosto w oczy Sellitta, gdy pociski sięgnęły celu. W ułamku sekundy odmalowało się w nich zaskoczenie, potem ból, a na koniec… pustka. To najdziwniejsza rzecz, jaką Sellitto widział. Nie było to spojrzenie senne ani nieprzytomne. Najkrócej ujmując: w jednej chwili w jego oczach było coś skomplikowanego i prawdziwego, a ułamek sekundy później, zanim jeszcze runął na chodnik, nie było tam już nic.
Detektyw stal jak wryty, patrząc na bezwładną kukłę u swoich stóp – choć wiedział, że powinien próbować łapać zabójcę. Ratownicy musieli go dosłownie odepchnąć, żeby się dostać do Barry’ego; Sellitto nie był w stanie się ruszyć.
Pac… pac… pac…
Potem, gdy należało zawiadomić najbliższych krewnych Barry’ego, Sellitto znów miał dziwne opory. W ciągu minionych lat odbył mnóstwo takich trudnych rozmów. Oczywiście żadna nie była łatwa. Ale dziś po prostu nie czuł się na siłach. Wykręcił się jakąś bzdurą o awarii telefonu i pozwolił, by ktoś inny wypełnił ten obowiązek. Bał się, że głos mu się załamie. Bał się, że się rozpłacze, co nigdy mu się nie zdarzyło w trakcie całej służby.
A teraz słyszał radiowe meldunki o bezskutecznym pościgu za sprawcą.
I słyszał: pac, pac, pac…
Kurwa, chcę do domu.
Chciał się znaleźć blisko Rachel, wypić z nią piwo na werandzie domu w Brooklynie. Fakt, za wcześnie na piwo. No to kawę. A może wcale nie było za wcześnie na piwo. Albo szkocką. Chciał siedzieć i patrzeć na trawę i drzewa. Rozmawiać. Albo milczeć. Po prostu chciał być przy niej. Nagle myśli Sellitta powędrowały do jego nastoletniego syna, który mieszkał z byłą żoną detektywa. Nie dzwonił do chłopca od trzech czy czterech dni. Powinien to zrobić.
Powinien…
Cholera. Sellitto zorientował się, że stoi pośrodku Elizabeth Street, odwrócony plecami do budynku, którego miał pilnować, pogrążony w myślach. Jezu Chryste! Co ty wyrabiasz? Sprawca na wolności, lada chwila może na ciebie wyskoczyć, a ty sobie fantazjujesz? Facet może się czaić w którejś alejce, tak samo jak dziś rano.
Sellitto przykucnął, odwracając się i patrząc w ciemne okna, zamazane albo zasłonięte. Sprawca mógł stać w jednym z nich i celować do niego z tej pieprzonej małej pukawki. Pac, pac… Igły z pocisku rozpryskują się półkolem, rozrywając ciało na strzępy. Sellitto wzdrygnął się i cofnął o krok, chroniąc się między dwoma samochodami dostawczymi, które odgrodziły go od okien. Zza ciężarówki obserwował ciemne okna i drzwi.
Ale wcale ich nie widział. Widział brązowe oczy bibliotekarza stojącego tuż przed nim.
Naprawdę nie…
Pac, pac…
Życie i nagle nie ma życia. Te oczy…
Otarł dłoń o spodnie garnituru, wmawiając sobie, że poci się tylko z powodu grubej kamizelki kuloodpornej. Co się dzieje z tą cholerną pogodą? Jest za ciepło jak na październik. Kto by się nie pocił?
– Nie widzę go – szepnęła do mikrofonu Sachs.
– Powtórz – usłyszała przez zakłócenia głos Haumanna.
– Nie ma śladu.
Magazyn, do którego uciekł NS 109, stanowił jedną wielką przestrzeń pociętą pomostami ze stalowych krat. Na podłodze stały palety z butelkami oliwy z oliwek i puszkami sosu pomidorowego, opakowane w przezroczystą folię. Pomost, na którym się znajdowała, biegł wokół całego pomieszczenia i znajdował się na wysokości dziesięciu metrów – na tym samym poziomie co mieszkanie sprawcy w sąsiednim budynku. Magazyn był czynny, choć prawdopodobnie korzystano z niego sporadycznie; nic nie wskazywało, by niedawno odwiedzali go jacyś pracownicy. Lampy były wyłączone, ale przez brudne świetliki wpadało dość światła, by Sachs wyraźnie widziała wnętrze.
Podłoga była zamieciona, więc nie mogła zobaczyć śladów stóp wskazujących drogę ucieczki sprawcy. Oprócz głównego wejścia i drzwi od strony rampy załadowczej, na parterze z boku było jeszcze dwoje innych drzwi. Na jednych wisiała tabliczka „Toaleta”, na drugich nie było żadnych napisów.
Poruszając się wolno, trzymając w pogotowiu glocka i oświetlając wszystkie zakamarki latarką, Amelia Sachs szybko sprawdziła pomosty i magazyn. Zameldowała Haumannowi, że magazyn jest czysty. Funkcjonariusze ESU wyważyli drzwi prowadzące na rampę i wpadli do środka, rozbiegając się po pomieszczeniu. Witając ich przybycie z ogromną ulgą, Sachs bez słowa wskazała boczne drzwi. Antyterroryści ustawili się po obu stronach.
– Cały czas sprawdzamy – nadał przez radio Haumann – ale nikt na zewnątrz go nie widział. Możliwe, że ciągle jest w środku.
Sachs nie odpowiedziała. Zeszła po schodach na dolny poziom, dołączając do oddziału. Wskazała toaletę.
– Na trzy – szepnęła.
Przytaknęli bez słowa. Jeden z funkcjonariuszy pokazał na siebie, lecz Sachs przecząco pokręciła głową na znak, że chce wejść pierwsza. Była wściekła na sprawcę za to, że uciekł, że użył torebki z uśmiechniętą twarzą, że zastrzelił niewinną osobę tylko po to, żeby odwrócić od siebie uwagę. Chciała, żeby za to zapłacił, i była gotowa zrobić wszystko, by mieć w tym swój udział.
Oczywiście miała na sobie kamizelkę kuloodporną, lecz wciąż myślała o tym, co by się stało, gdyby nafaszerowany igłami pocisk trafił ją w twarz albo rękę.
Albo w szyję.
Uniosła palec.
Jeden…
Wejść szybko, nisko przy ziemi, z palcem na spuście. Jesteś pewna?
W myślach ujrzała twarz Lincolna Rhyme’a. Dwa…
Przypomniała sobie mądrości życiowe, jakimi się z nią dzielił z łoża śmierci ojciec policjant: „Pamiętaj, Arnie, kiedy jesteś w ruchu, nic ci nie zrobią”.
No to się rusz!
Trzy.
Skinęła głową. Jeden z antyterrorystów kopniakiem otworzył drzwi – nikt nie odważył się dotknąć metalowej gałki – i Sachs rzuciła się naprzód, przypadając do ziemi w bolesnym przysiadzie i omiatając snopem światła małą, pozbawioną okien łazienkę.
Pusto.
Wycofała się i skierowała do drugich drzwi. Powtórzyli wszystko od początku.
Na trzy drugi potężny kopniak wyłamał drzwi.
Pistolety i latarki skierowały się w górę. Sachs pomyślała: kurczę, nigdy nie jest łatwo. Miała przed sobą długie schody, których koniec ginął w nieprzeniknionym mroku. Zwróciła uwagę, że są pozbawione podstopnic, co oznaczało, że sprawca może stać pod nimi i strzelić im w kostki, łydki albo plecy, kiedy będą schodzić.
– Ciemno – szepnęła.
Policjanci wyłączyli zamontowane na lufach latarki. Sachs poszła pierwsza, czując ból w kolanach. Dwa razy omal nie wywróciła się na chybotliwych i nierównych stopniach. Ruszyło za nią czterech funkcjonariuszy ESU.
– Szyk rombu – szepnęła, zdając sobie sprawę, że formalnie nie dowodzi oddziałem, ale wydała rozkaz, zanim zdążyła pomyśleć. Policjanci nie protestowali. Dotykając się ramionami, by zorientować się w ciemnościach, uformowali czworokąt, w którym każdy był zwrócony twarzą na zewnątrz i pilnował swojej ćwiartki piwnicy.
– Światła!
Mrok przeszyły promienie mocnych żarówek halogenowych, szukających celu.
Sachs nie dostrzegła żadnego zagrożenia, nie usłyszała żadnego dźwięku. Z wyjątkiem cholernie głośnego łomotu serca. Ale to ja.
Zobaczyli piec, zbiorniki olejowe, jakieś rury, z tysiąc pustych butelek po piwie. Sterty śmieci. I kilka zdenerwowanych szczurów.
Dwaj policjanci obejrzeli cuchnące worki z odpadkami, ale podejrzany nie ukrywał się w żadnym z nich.
Sachs przez radio poinformowała Haumanna o sytuacji. Nikt inny nie zauważył ani śladu podejrzanego. Wszyscy funkcjonariusze mieli się zebrać przy furgonetce dowodzenia i kontynuować sprawdzanie okolicy, a Sachs pozostało zadanie zebrania dowodów – należało mieć też na uwadze, że podobnie jak przed muzeum morderca wciąż może być w pobliżu.
…pilnujcie tyłów.
Z westchnieniem schowała broń i odwróciła się w stronę schodów. Ale zatrzymała się w pół obrotu. Gdyby wróciła tą samą drogą na górę – co byłoby torturą dla jej kolan – musiałaby zejść po kolejnych schodach, aby się dostać na ulicę. Łatwiej było wybrać skrót prowadzący bezpośrednio na chodnik.
Czasem człowiek musi sobie dogadzać, pomyślała, ruszając w tym kierunku.
Lon Sellitto obsesyjnie wpatrywał się w jedno okno.
Z rozmów prowadzonych przez radio wiedział, że magazyn jest pusty, ale nie był pewien, czy ludzie z ESU przetrząsnęli wszystkie szpary i zakamarki. W końcu rano przed muzeum nikt nie widział sprawcy, który znalazł sobie dobre stanowisko strzeleckie.
Pac, pac, pac.
To okno, na samym końcu z prawej, na pierwszym piętrze… Sellitele zdawało się, że się poruszyło.
Może wiatr. Ale może ktoś próbował je otworzyć.
Albo przez nie celował.
Pac.
Wzdrygnął się i cofnął o krok.
– Hej! – zawołał do jednego z funkcjonariuszy ESU, który wychodził z hurtowni zielarskiej. – Popatrz, widzisz coś w tym oknie?
– Gdzie?
– Tam. – Sellitto wychylił się zza osłony i pokazał ciemny kwadrat szkła.
– Nie. Ale jest czysto. Nie słyszałeś?
Sellitto wychylił się trochę dalej, słysząc pac, pac, pac, widząc gasnące brązowe oczy. Dygocząc, zmrużył powieki i utkwił spojrzenie w oknie. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch z lewej i usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Promień słońca odbił się od czegoś metalicznego.
To on!
– Boże – wyszeptał Sellitto. Sięgnął po broń, przypadając do ziemi i odwracając się w kierunku błysku. Ale zamiast zgodnie z procedurą trzymać palec wskazujący za osłoną spustu, wyszarpnął colta w pośpiechu i panice.
Dlatego broń wypaliła ułamek sekundy później, posyłając pocisk prosto w stronę wyjścia z piwnicy, z którego wyłoniła się Amelia Sachs.
Stojąc na rogu Canal i Szóstej, dwanaście przecznic od swojej kryjówki, Thompson Boyd czekał na zmianę świateł. Łapał oddech, ocierając spoconą twarz.
Nie był wstrząśnięty ani przerażony – zadyszka i zmęczenie były tylko skutkiem sprintu – był jednak ciekaw, jak go znaleźli. Zawsze zachowywał ostrożność podczas kontaktów z łącznikami i rozmów telefonicznych, zawsze też sprawdzał, czy nikt go nie śledzi, przypuszczał więc, że w grę wchodził jakiś dowód fizyczny. To miało sens – był prawie pewien, że z korytarzu domu przy Elizabeth Street była kobieta w bieli, która poruszała się po sali w muzeum jak grzechotnik. Co takiego zostawił w bibliotece? Coś w torebce? Może skrawek jakiegoś materiału z butów albo ubrania?
Miał do czynienia z najlepszymi śledczymi, jakich w życiu spotkał. Musiał o tym pamiętać.
Patrząc na sznur samochodów, wrócił myślą do swojej ucieczki. Kiedy ujrzał wchodzących po schodach gliniarzy, szybko wrzucił książkę i zakupy ze sklepu żelaznego do torby, złapał aktówkę i broń, a potem włączył napięcie w gałce u drzwi. Kopniakiem wybił tynk w murze i uciekł do sąsiadującego przez ścianę magazynu, wspiął się na dach i ruszył na koniec zespołu budynków, na południe. Zszedł schodami przeciwpożarowymi, skręcił na zachód i pobiegł sprintem trasą, którą starannie zaplanował i wielokrotnie przećwiczył.
Teraz na skrzyżowaniu Canal i Szóstej wtopił się w tłum czekający na zielone światło. Słyszał syreny radiowozów dołączających do pościgu. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, ręce nie drżały, nie czuł złości ani paniki. Musiał zachować spokój. Tyle razy już widział, jak znani mu zawodowi mordercy dali się złapać, bo ulegli panice, stracili panowanie nad sobą w rozmowie z policją i załamali się w trakcie rutynowego przesłuchania. Albo zepsuli coś podczas roboty, zostawiając dowód lub żywych świadków. Emocje – miłość, gniew, strach – powodują niechlujstwo. Trzeba być spokojnym i zachować dystans.
Zapaść w odrętwienie…
Obserwując kilka radiowozów mknących Szóstą Aleją, Thompson zacisnął dłoń na rewolwerze ukrytym w kieszeni płaszcza. Samochody z piskiem opon skręciły za róg Canal, kierując się na wschód. Gliny stawały na głowie, żeby go złapać. Nic dziwnego. Nowojorscy gliniarze nerwowo reagowali na podejrzanego, który traktuje prądem jednego z nich (choć zdaniem Thompsona policjant sam był sobie winien, nie zachowując dostatecznej ostrożności).
Nagle w jego głowie odezwał się sygnał ostrzegawczy, gdy kolejny radiowóz zahamował trzy przecznice dalej. Gliniarze wysiedli i zaczęli rozmawiać z ludźmi na ulicy. Po chwili następny samochód policyjny zatrzymał się zaledwie pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym stał Thompson. Ci szli w jego stronę. Jego samochód był zaparkowany pięć minut drogi stąd, nad Hudsonem. Musiał się do niego dostać jak najszybciej. Ale na przejściu wciąż paliło się czerwone światło.
Słychać było coraz więcej syren.
Szykowały się kłopoty.
Thompson spojrzał na tłum wokół siebie. Większość osób patrzyła na wschód, na radiowozy i policjantów. Musiał w jakiś sposób odwrócić ich uwagę, żeby przejść na drugą stronę ulicy. Potrzebował czegoś… niekoniecznie widowiskowego, ale skutecznego, aby na chwilę zająć ludzi. Pożar w koszu na śmieci, alarm samochodowy, brzęk tłuczonego szkła… Jakiś inny pomysł? Spoglądając w lewo, Thompson zobaczył autobus do przewozu pracowników jadący Szóstą. Pojazd zbliżał się do skrzyżowania, gdzie stał tłum przechodniów. Zapalić śmieci w koszu czy wykorzystać okazję z autobusem? Thompson Boyd podjął decyzję. Przysunął się bliżej krawężnika, stając za plecami dwudziestokilkuletniej, szczupłej Azjatki. Popchnął ją lekko i to wystarczyło, by znalazła się przed nadjeżdżającym autobusem. Wymachując rękami, dziewczyna ze stłumionym okrzykiem przerażenia straciła równowagę i spadła z krawężnika.
– Upadła! – zawołał Thompson bez śladu teksańskiego akcentu. – Łapcie ją!
Jej krzyk urwał się nagle, gdy boczne lusterko autobusu trafiło dziewczynę w ramię i w głowę, rzucając jej ciało na chodnik. Krew opryskała okno i najbliżej stojące osoby. Rozległ się pisk hamulców i wrzask kilku kobiet.
Autobus zatrzymał się pośrodku Canal, tamując ruch, i miał tam pozostać do czasu, aż policja ustali szczegóły wypadku. Pożar w koszu na śmieci, stłuczenie butelki, alarm samochodowy – wszystko mogło zadziałać. Ale Thompson uznał, że zabicie dziewczyny przyniesie o wiele lepszy efekt.
Ruch uliczny zamarł w jednej chwili, unieruchamiając dwa radiowozy nadjeżdżające Szóstą.
Thompson wolno przeciął ulicę, opuszczając tłum struchlałych przechodniów, którzy płakali, krzyczeli lub po prostu wpatrywali się wstrząśnięci w bezwładne, zakrwawione ciało leżące przy łańcuchu odgradzającym jezdnię od chodnika. Niewidzące oczy dziewczyny wpatrywały się w niebo. Nic nie wskazywało, by ktoś podejrzewał, że tragedia nie była wypadkiem.
Ludzie biegli w stronę ofiary, dzwonili z komórek pod numer 911… zapanował chaos. Thompson spokojnie przeszedł ulicę, obrzucając spojrzeniem stojące samochody. Zdążył już zapomnieć o młodej Azjatce i myślał o znacznie ważniejszych sprawach: stracił jedną ze swoich kryjówek. Ale przynajmniej udało mu się uciec i zabrać broń, zakupy ze sklepu żelaznego i instrukcję. W mieszkaniu nie było nic, co mogłoby doprowadzić policję do niego lub człowieka, który go wynajął. Nawet kobieta w bieli nie będzie umiała znaleźć żadnego tropu. Nie, tym nie musiał się przejmować.
Przystanął przy automacie telefonicznym, zadzwonił pod numer poczty głosowej i znalazł tam dobrą wiadomość. Dowiedział się, że Geneva Settle chodzi do szkoły średniej imienia Langstona Hughesa w Harlemie. Okazało się też, że pilnuje jej policja, ale nie było w tym nic dziwnego. Thompson miał wkrótce poznać więcej szczegółów – dowie się, gdzie dziewczyna mieszka, a może przy odrobinie szczęścia usłyszy, że jego wspólnikowi trafiła się okazja i Geneva już nie żyje.
Thompson Boyd szedł dalej, zmierzając do samochodu – trzyletniego buicka w mało oryginalnym niebieskim kolorze, zwykłego samochodu, przeciętnego samochodu Pana Przeciętniaka. Gdy do niego wsiadł, wyjechał na ulicę, okrążając z daleka korek, jaki powstał wokół skrzyżowania, gdzie zdarzył się wypadek z autobusem. Skierował się w stronę mostu Pięćdziesiątej Dziewiątej, rozmyślając nad tym, czego dowiedział się z książki, którą czytał przez ostatnią godzinę, zaznaczając wiele stron samoprzylepnymi karteczkami, i jaki zrobi użytek ze swoich nowych umiejętności.
– Nie wiem… nie wiem, co powiedzieć.
Lon Sellitto ze smętną miną spoglądał na kapitana, który przyjechał tu prosto z siedziby policji, gdy tylko dowództwo dowiedziało się o incydencie. Sellitto siedział na krawężniku, miał rozwichrzone włosy, a jego brzuch wylewał się zza paska, prześwitując różowo spomiędzy guzików koszuli. Rozstawił szeroko czubki swoich zdartych butów i przedstawiał żałosny widok.
– Co się stało? – Wysoki, łysiejący Afroamerykanin w randze kapitana odebrał Sellitele rewolwer, rozładował i trzymał przy boku z otwartym bębenkiem, zgodnie z policyjnymi przepisami o postępowaniu po oddaniu strzału przez funkcjonariusza.
Sellitto spojrzał w oczy oficera i rzekł:
– Nie opanowałem broni.
Kapitan wolno skinął głową i odwrócił się do Amelii Sachs.
– Wszystko w porządku?
Wzruszyła ramionami.
– Nic się nie stało. Kula trafiła bardzo daleko ode mnie.
Sellitto nie miał wątpliwości, że kapitan się domyśla, iż Sachs celowo lekceważy całą sprawę, żeby nie pogrążyć kolegi. Poczuł się przez to jeszcze podlej.
– Ale była pani na linii ognia – zauważył kapitan.
– To nie był żaden…
– Była pani, tak czy nie?
– Tak jest – odrzekła Sachs.
Pocisk kalibru.38 trafił w ścianę metr od niej. Oboje o tym wiedzieli, Sellitto i ona.
Bardzo daleko ode mnie… Kapitan rzucił okiem na magazyn.
– Gdyby to się nie stało, podejrzany i tak by uciekł?
– Tak – potwierdził Bo Haumann.
– Jest pan pewien, że to nie miało nic wspólnego z ucieczką? Sprawa i tak wyjdzie na wierzch.
Dowódca ESU pokręcił głową.
– Zdaje się, że sprawca wydostał się na dach magazynu i uciekł na północ albo południe – prawdopodobnie na południe. A strzał… – wskazał rewolwer Sellitta – padł, kiedy zabezpieczyliśmy sąsiednie budynki.
Co się ze mną dzieje, pomyślał znowu Sellitto. Pac, pac, pac…
– Dlaczego wyciągnął pan broń? – zapytał go kapitan.
– Nie spodziewałem się, że ktoś wyjdzie z piwnicy.
– Nie usłyszał pan przez radio, że budynek jest czysty? Chwila wahania.
– Musiałem przegapić.
Ostatni raz Sellitto skłamał przełożonemu, kiedy chciał osłonić nowego, który usiłując ocalić ofiarę porwania, naruszył przepisy. Młodemu się udało i to było dobre kłamstwo. Dziś słowa z trudem przeszły mu przez gardło, bo kłamał, żeby chronić własny tyłek.
Kapitan rozejrzał się po ulicy. W pobliżu kręciło się kilku funkcjonariuszy ESU. Żaden nie patrzył na Sellitta. Byli wyraźnie zakłopotani. Wreszcie oficer oświadczył:
– Nikt nie został ranny, nie ma poważnych uszkodzeń mienia. Napiszę raport, ale to nie jest równoznaczne z decyzją o rozpatrzeniu sprawy przez komisję kontrolną. Nie będę zalecał takiego wyjścia.
Sellitto poczuł ogromną ulgę. Komisja kontrolna na karku za przypadkowe użycie broni była zwykle pierwszym krokiem do śledztwa wydziału wewnętrznego, które mogło człowiekowi zrujnować reputację. Nawet gdyby został oczyszczony z winy, długo nie mógłby zmyć z siebie błota. Może nawet nigdy.
– Chce pan wziąć trochę wolnego? – zapytał przełożony.
– Nie, panie kapitanie – odparł zdecydowanie Sellitto.Po czymś takim najgorszą rzeczą na świecie dla niego – i dla każdego gliny – było wyłączenie z policyjnej roboty. Ciągle by to rozpamiętywał, zażerał się tłustym jedzeniem, byłby okropny dla otoczenia. I doświadczałby jeszcze większych lęków niż teraz. (Wciąż wspominał ze wstydem, jak podskoczył na dźwięk strzału z gaźnika ciężarówki).
– Sam nie wiem. – Kapitan miał prawo wysłać go na przymusowy urlop. Chciał zapytać o zdanie Sachs, lecz było to sprzeczne z zasadami. Sachs niedawno została młodszym detektywem. Mimo to, widząc wahanie kapitana, mogła wtrącić parę słów. Dowódca miał nadzieję, że powie: „Jasne, Lon, niezły pomysł” albo „Dobra. Poradzimy sobie jakoś bez ciebie”.
Ona jednak milczała. I wszyscy wiedzieli, że to głos za Sellittem.
– Podobno dzisiaj zastrzelono świadka, z którym pan rozmawiał. To miało coś wspólnego z tym incydentem?
Nie, kurwa, nie miało. Albo i miało…
– Nie wiem.
Kolejna długa chwila namysłu. Cokolwiek by jednak sądzić o dowództwie, żaden z wysokich rangą oficerów nie mógł się wspiąć na szczyty hierarchii departamentu, nie poznawszy wcześniej od podszewki życia na ulicy. I wpływu, jaki takie życie miało na gliniarzy.
– W porządku, zostaje pan w czynnej służbie. Ale proszę się skonsultować z psychologiem.
Paliła go twarz. Wysyłają go do doktora od czubków. Powiedział jednak:
– Jasne. Jeszcze dziś się umówię.
– To dobrze. I proszę mnie informować o przebiegu terapii.
– Tak jest. Dziękuję.
Kapitan oddał mu broń i w towarzystwie Bo Haumanna wrócił do furgonetki. Sellitto i Sachs poszli w kierunku samochodu zespołu z wydziału kryminalistycznego, który właśnie zjawił się na miejscu.
– Amelio…
– Daj spokój, Lon. Stało się i koniec. Własny ostrzał to normalka. Według statystyk znacznie wyższe jest prawdopodobieństwo, że policjant zginie od kul innych glin niż od kul przestępców. Krępy detektyw pokręcił głową.
– Chciałem tylko… – Zabrakło mu słów.
Przez dłuższą chwilę milczeli, idąc do samochodu. Wreszcie Sachs powiedziała:
– Powiem ci jedno, Lon. To się rozniesie. Dobrze wiesz, jak jest. Ale nie dowie się żaden cywil. W każdym razie nie ode mnie. – Oznaczało to, że Lincoln Rhyme, odłączony od drutu – sieci policyjnych plotek – mógł się dowiedzieć o incydencie tylko od niej albo Sellitta.
– Nie chciałem cię o to prosić.
– Wiem – odparła. – Mówię ci tylko, co zrobię. – Zaczęła wyładowywać sprzęt z furgonetki.
– Dzięki – powiedział głucho. I zorientował się, że jego palce znów powędrowały do krwawych stygmatów na policzku.
Pac, pac, pac…
– Niewiele tu jest, Rhyme.
– Mów – powiedział jego głos w słuchawce.
Ubrana w biały kombinezon z tyveku, robiła obchód po siatce w mieszkanku, które sądząc po skąpym wyposażeniu, stanowiło tylko kryjówkę. Większość profesjonalnych morderców ma takie miejsce. Trzymają w nim broń i zapasy, wykorzystują je jako bazę wypadową i schron w razie wpadki.
– Co jest w środku? – zapytał Rhyme.
– Łóżko, puste biurko i krzesło. Lampa. Telewizor podłączony do kamery zamontowanej w korytarzu. To system Video-Tect, ale zdjął naklejki z numerami seryjnymi, żebyśmy nie wiedzieli, gdzie i kiedy go kupił. Znalazłam kable i przekaźniki obwodu, który podłączył do drzwi. Obraz elektrostatyczny pasuje do podeszwy butów Bass. Obsypałam proszkiem wszystko, ale nie mogę znaleźć ani jednego odcisku. Nosi rękawiczki we własnej melinie. Co mam o tym myśleć?
– Poza tym, że wyjątkowy z niego spryciarz? Przypuszczam, że nie pilnował za bardzo tej nory i wiedział, że prędzej czy później będzie ją musiał porzucić. Oddałbym wszystko za jeden odcisk. Facet musi być w jakiejś kartotece. Może w niejednej.
– Znalazłam resztę talii tarota, ale nie ma na niej żadnej metki sklepowej. Brakuje tylko karty numer dwanaście, tej, którą zostawił w muzeum. Dobra, szukam dalej.
Kontynuowała obchód – mimo że mieszkanie było maleńkie i żeby je obejrzeć, wystarczyło stać na środku i obracać się wokół własnej osi. Sachs znalazła ukryty dowód: mijając łóżko, zauważyła kawałeczek czegoś białego wystającego spod poduszki. Wyciągnęła złożony arkusz papieru i ostrożnie go otworzyła.
– Mam coś, Rhyme. To plan ulicy, przy której jest muzeum afroamerykańskie. Szczegółowo rozrysowane alejki, wejścia i wyjścia wszystkich budynków dookoła, strefy załadunku, parkingi, hydranty, włazy do kanałów, automaty telefoniczne. Gość jest perfekcjonistą.
Niewielu morderców zadaje sobie tyle trudu, by przygotować się do płatnej akcji.
– Są na nim plamy. I jakieś okruchy. Brązowawe. – Sachs powąchała. – Czuć czosnkiem. Wyglądają jak okruchy jedzenia. – Wsunęła plan ulicy do plastikowej koperty i kontynuowała przeszukiwanie.
– Mam włókna, chyba takie same jak tamte z bawełnianego sznura. Trochę kurzu i brudu. Nic więcej.
– Szkoda, że nie widzę tego mieszkania. – Zamilkł.
– Rhyme?
– Wyobrażam je sobie – szepnął. Znów upłynęła chwila ciszy. – Co jest na blacie biurka?- Nic, już ci mówi…
– Nie pytam, co na nim stoi. Są plamy po atramencie? Gryzmoly? Nacięcia? Ślady po kubkach z kawą? Kiedy sprawcy nie są na tyle uprzejmi, żeby zostawić nam swój rachunek za prąd – dodał zgryźliwie – trzeba brać, co się da.
Aha, dobry nastrój gdzieś odpłynął. Obejrzała drewniany blat.
– Faktycznie, są plamy. Zadrapania i nacięcia też.
– Drewno?
– Tak.
– Weź parę próbek. Zdrap nożem z powierzchni.
Sachs znalazła w zestawie narzędzi skalpel. Taki sam jak używane przez chirurgów, sterylnie opakowany w folię i papier. Ostrożnie zdrapała kawałeczki drewna i umieściła je w plastikowych woreczkach.
Spoglądając na biurko, dostrzegła błysk światła na jego krawędzi. Popatrzyła uważniej.
– Rhyme, znalazłam jakieś krople. Przezroczystego płynu.
– Zanim weźmiesz próbkę, potraktuj mirage’em. Najlepiej weź exspray dwa. Facet za bardzo lubi śmiercionośne zabawki.
Firma Mirage Technologies produkowała wygodne preparaty do wykrywania materiałów wybuchowych. Exspray 2 wykrywał materiały grupy B, do której należała bardzo niestabilna, bezbarwna nitrogliceryna – jedna kropla mogła urwać człowiekowi rękę.
Sachs zbadała próbkę. Gdyby substancja była wybuchowa, zmieniłaby barwę na różową. Zmiany nie było. Dla pewności potraktowała tę samą próbkę sprayem numer 3, który wykrywał obecności jakichkolwiek azotanów, głównego składnika większości materiałów wybuchowych, nie tylko nitrogliceryny.
– Wynik negatywny, Rhyme. – Zebrała drugą kroplę płynu i umieściła w probówce, którą szczelnie zamknęła. – To chyba tyle.
– Przywieź wszystko, Sachs. Trzeba wyprzedzić następny ruch tego faceta. Jeżeli tak łatwo udało mu się uciec oddziałowi ESU, to znaczy, że równie szybko może się zbliżyć do Genevy.
Zdała na szóstkę. Bez pudła.
Dwadzieścia cztery pytania z odpowiedziami do wyboru – Geneva wiedziała, że wszystkie trafiła bezbłędnie. No i napisała wypracowanie na siedem stron, chociaż wystarczyłoby na cztery.
Super…
Rozmawiała o sprawdzianie z detektywem Bellem, który kiwał głową – z czego wywnioskowała, że wcale jej nie słucha, tylko rozgląda się po korytarzach – ale przynajmniej się uśmiechał, więc udawała, że mu wierzy. Poza tym jak rzadko miała ochotę pogadać. Fajnie było opowiadać, jak przewrotnie nauczyciel sformułował temat wypracowania, jak Lynette Thompkins wyszeptała: „Jezu, miej mnie w opiece”, kiedy zdała sobie sprawę, że uczyła się nie tych tematów, co trzeba. Pewnie nikt poza Keesh nie słuchałby takiej paplaniny.
Teraz czekał ją test z matematyki. Nie przepadała za rachunkiem różniczkowym, ale znała materiał, uczyła się, wszystkie równania miała wykute na blachę.
– Ej! – W korytarzu dogoniła ich Lakeesha, zrównując się z koleżanką. – Kurde, ciągle tu jesteś? – Patrzyła na nią w zdumieniu. – Rano ci mało łba nie rozwalili, a ty nic, zero stresu? To jakiś wykrent totalny.
– Spokojnie. Gadasz jak karabin maszynowy.
Tak jak mogła się spodziewać, Keesh terkotała dalej.
– Przecież już masz szóstkę. Po co ci te testy?
– Jak ich nie napiszę, nie będę miała szóstki.
Dziewczyna posłała detektywowi Bellowi niezadowolone spojrzenie.
– A pan to chyba powinien teraz szukać tego gnoja, co napat na mojom koleżankę.
– Mnóstwo ludzi go szuka.
– Ilu? I dzie som?
– Keesh! – szepnęła Geneva. Ale Bell lekko się uśmiechnął.
– Naprawdę mnóstwo.
– Jak ci poszedł test z cywilizacji? – spytała koleżankę Geneva.
– Nie ma cywilizacji. Świat jest pojebany.
– Ale chyba sobie nie odpuściłaś?
– Mówiłam, że pójdę. Było gites. Wyczaiłam wszystko. Może dostane trójkę. Albo nawet czwórkę.
– Bardzo śmieszne.
Dotarły do rozwidlenia korytarzy i Lakeesha skręciła w lewo.
– To narka. Zadzwoń po południu.
– Zadzwonię.
Patrząc, jak dziewczyna pędzi korytarzem, Geneva zaśmiała się w duchu. Keesh na pozór zupełnie nie różniła się od reszty typowych lasek w szkole ubranych w jaskrawe, obcisłe ciuchy, obwieszonych tandetnymi błyskotkami, z okropnie długimi paznokciami i ciasno zaplecionymi warkoczykami. Tańczyła jak wariatka do muzyki L.L. Cool J., Twista i Beyonce. Pierwsza rwała się do bójki – nie bała się nawet dziewczyn gangsta (czasem miała przy sobie nóż składany albo sprężynowy). Od czasu do czasu bawiła się w didżejowanie, występując jako Mistress K i miksując płyty na szkolnych imprezach – a nawet w klubach, kiedy bramkarze uznali, że ma dwadzieścia jeden lat.
Ale Keesh wcale nie była kumpelą z getta, na jaką się zgrywała. To był kostium, podobnie jak paznokcie i sztuczne pasemka za trzy dolary. Geneva dostrzegła bardzo czytelne oznaki: jeżeli uważnie się jej słuchało, można było dojść do wniosku, że jej pierwszym językiem była literacka angielszczyzna. Mówiąc „hebańskim” dialektem – według zasad politycznej poprawności nazywanym dziś „rodzimym dialektem afroamerykańskim” – przypominała komików, którzy udawali chłopaków z czarnych gangów, nieudolnie naśladując język Murzynów. Dla postronnego słuchacza brzmiało to jednak autentycznie.
Były i inne rzeczy: wiele dziewczyn z osiedli przechwalało się kradzieżami w sklepie. Ale Keesh nigdy nie buchnęła niczego więcej poza buteleczką lakieru do paznokci albo opakowaniem warkoczyków. Nie kupowała nawet biżuterii od nikogo, kogo podejrzewała o to, że mógł ją zwinąć jakiemuś turyście, a kiedy zobaczyła podejrzane towarzystwo kręcące się wokół domów w czasie „sezonu łowieckiego” – gdy do skrzynek pocztowych trafiały czeki z zasiłkami i rentami – szybko wyciągała komórkę i dzwoniła pod 911.
Keesh była niezależna finansowo. Na własny rachunek robiła pasemka i warkoczyki, a cztery dni w tygodniu stała za ladą w restauracji (wybrała lokal na Manhattanie, ale oddalony o wiele kilometrów od Harlemu, żeby nie natknąć się na ludzi z dzielnicy, którzy mogliby odkryć prawdę o gwieździe didżejów ze Sto Dwudziestej Czwartej). Wydawała pieniądze z rozwagą i odkładała, żeby pomagać rodzinie.
Jeszcze jedna cecha odróżniała Keesh od wielu innych dziewczyn z Harlemu. Razem z Geneva należały do tak zwanego Zakonu Zero – czyli zero seksu. (Jasne, można się było powygłupiać, ale, jak ujęła to jedna z koleżanek Genevy: „Żaden chłopak nie wsadzi mi swojego wacka, nie ma bata”). Keesh i Geneva dotrzymały paktu dziewictwa, jaki zawarły jeszcze w gimnazjum. Należały do wyjątków. Duża część dziewczyn z Langston Hughes od paru lat sypiała z chłopakami.
Nastolatki z Harlemu dzieliły się na dwie kategorie, których wyznacznikiem był jeden element: wózek dziecinny. Niektóre pchały przed sobą wózek, inne nie. Nie miało znaczenia, czy dziewczyna czytała Ntozake Shange lub Sylvie Plath, albo czy była analfabetką; nie miało znaczenia, czy nosiła pomarańczowe topy bez rękawów i dopinane warkoczyki, czy białe bluzki i plisowane spódniczki… jeżeli trafiła do sfery wózkowej, czekał ją zupełnie inny los niż dziewczyny z drugiej kategorii. Dziecko nie oznaczało automatycznego końca edukacji i kariery zawodowej, lecz taki był często skutek. Jeśli nawet nie, dziewczyna z wózkiem i tak miała przed sobą smutne i trudne życie.
Geneva Settle wyznaczyła sobie cel, przy którym nieugięcie trwała: uciec z Harlemu przy pierwszej nadarzającej się okazji, skończyć jeden czy dwa kierunki studiów w Bostonie czy New Haven, a potem wyjechać do Anglii, Francji albo Włoch. Nie mogła sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko, że jej plany mogłoby pokrzyżować dziecko. Lakeesha podchodziła do dalszej nauki z większą rezerwą, ale także miała swoje ambicje. Zamierzała skończyć jakiś college i jako przebojowa bizneswoman podbić Harlem. Dziewczyna chciała zostać Frederickiem Douglassem albo Malcolmem X biznesu na górnym Manhattanie.
I właśnie wspólne poglądy zbliżyły do siebie dwie zupełnie różne dziewczyny, które wkrótce połączyła przyjaźń. Jak większość przyjaźni, ich związek wymykał się ścisłym definicjom. Jego charakter najlepiej ujęła kiedyś Keesh, machając ręką ozdobioną bransoletkami i zakończoną paznokciami w kropki: „Wszystko jedno, co to jest. Ważne, że działa, co nie?”.
I rzeczywiście działało.
Geneva i detektyw Bell dotarli do sali matematycznej. Policjant zajął stanowisko przy drzwiach.
– Zostanę tu. Po sprawdzianie zaczekaj w klasie. Każę podstawić samochód przed wejście.
Dziewczyna skinęła głową i odwróciła się, by pójść do sali. Zawahała się jednak i obejrzała za siebie.
– Chciałabym panu coś powiedzieć.
– Co takiego?
– Wiem, że czasem nie jestem zbyt miła. Podobno głupio się upieram. Najczęściej ludzie mówią, że jestem upierdliwa. Ale dzięki za to, co pan dla mnie robi.
– To moja praca. Poza tym połowa ludzi, których ochraniam, nie jest warta betonu, po którym chodzi. Cieszę się, że mogę pilnować kogoś porządnego. A teraz idź i załatw bez pudła następne dwadzieścia cztery pytania.
Posłała mu zdumione spojrzenie.
– Słuchał pan?
– Tak, słuchałem. I miałem oczy otwarte. Chociaż przyznaję, że nie umiem robić więcej niż dwie rzeczy jednocześnie, więc nie stawiaj mi większych wymagań. Dobra, do zobaczenia – będę tu, kiedy wyjdziesz.
– Oddam panu pieniądze za lunch.
– Mówiłem, że fundował nam burmistrz.
– Ale to pan zapłacił. I nie wziął rachunku.
– Proszę, proszę. Też jesteś spostrzegawcza.
W sali zobaczyła stojącego w głębi Kevina Cheaneya, który rozmawiał z kilkoma swoimi koleżkami. Kiedy dojrzał Geneve, uniósł wzrok, uśmiechnął’się szeroko i ruszył w jej stronę. Śledziły go spojrzenia prawie wszystkich dziewczyn w klasie – ładnych i brzydkich. Gdy zobaczyły, do kogo zmierza, w ich oczach odmalowało się zaskoczenie, a potem szok.
Aha, pomyślała triumfalnie, w głowach się wam nie mieści, co?
Jestem w niebie. Geneva Settle spuściła wzrok, czując falę krwi oblewającej żarem jej twarz.
– Hej – powiedział, podchodząc bliżej. Wyczuła zapach płynu po goleniu. Ciekawe, co to za marka. Może kupi mu na urodziny.
– Cześć – odrzekła lekko drżącym głosem. Odchrząknęła. – Cześć.
No dobrze, przeżyła przed całą klasą chwilę chwały, która będzie trwać wiecznie. Ale znów musiała trzymać się z daleka od niego, żeby przez nią nie spotkała go żadna krzywda. Powinna mu powiedzieć, jakim niebezpieczeństwem może grozić przebywanie w jej towarzystwie. Daj spokój z bluzganiem, z docinkami o mamuśce. Bądź poważna. Powiedz mu, co naprawdę czujesz: że bardzo się o niego boisz.
Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, Kevin pokazał w głąb sali.
– Chodź na chwilę. Mam coś dla ciebie.
Dla mnie? – zdziwiła się. Nabrała powietrza i poszła za nim w kąt klasy.
– Proszę. To prezent. – Wsunął jej coś do ręki. Czarny plastik. Co to? Telefon komórkowy? Pager? W szkole nie wolno było korzystać z takich urządzeń. Jej serce waliło jak młot. Zastanawiała się, po co daje jej taki prezent. Żeby mogła go wezwać, gdyby znalazła się w niebezpieczeństwie? A może żeby mógł się z nią w każdej chwili kontaktować?
– Super – powiedziała, oglądając urządzenie. To nie był telefon ani pager, tylko jakiś elektroniczny organizer. Jak palm pilot.
– Ma gry, Internet, e-mail. Zero kabli. Diabli wiedzą, jak działają takie cacka.
– Dzięki. Tylko… to chyba bardzo drogie, Kevin. Nie wiem, czy…
– Spoko. Zapracujesz sobie na to. Spojrzała na niego.
– Zapracuję?
– Słuchaj. To pryszcz. Wypróbowałem to już z chłopakami. Jest już podłączony do mojego. – Pokazał kieszonkę swojej koszuli. – Pamiętaj, że najlepiej trzymać to między nogami. Lepiej, jakbyś miała spódnicę. Nauczyciele nie mogą tam zaglądać, bo mogą beknąć w sądzie, co nie? I teraz, jak jest pierwsze pytanie w teście, naciskasz klawisz z jedynką. Ten, widzisz? Potem naciskasz spację i wpisujesz odpowiedź. Kumasz?
– Odpowiedź?
– I słuchaj, bo to ważne. Żeby wysłać odpowiedź do mnie, musisz nacisnąć ten klawisz. Ten mały z antenką. Jak go nie naciśniesz, nic się nie wyśle. Drugie pytanie, naciskasz dwójkę. Potem odpowiedź.
– Nie rozumiem.
Roześmiał się, nie wiedząc, co w tym trudnego.
– A co myślałaś? Mamy układ. Będę ci osłaniać tyłek na ulicy, a ty mój na lekcjach.
Kiedy uświadomiła sobie, o co ją prosi, poczuła się, jakby dostała w twarz. Utkwiła wzrok w jego oczach.
– To znaczy, że chcesz ściągać. Zmarszczył brwi.
– Nie gadaj tak głośno. – Rozejrzał się po klasie.
– Żartujesz. To jakiś kawał.
– Kawał? Nigdy w życiu. Pomożesz mi. To nie było pytanie, tylko rozkaz.
Miała wrażenie, że za chwilę zrobi się jej niedobrze. Z trudem oddychała.
– Nie zrobię tego. – Wyciągnęła do niego organizer. Kevin nie zamierzał go odbierać.
– O co chodzi? Dużo dziewczyn mi pomaga.
– Alicia – wyszeptała ze złością Geneva, przypominając sobie dziewczynę, która do niedawna chodziła z nimi na matematykę. Alicia Goodwin, inteligentna dziewczyna, matematyczny geniusz. Opuściła szkołę, kiedy jej rodzina przeprowadziła się do Jersey. Byli z Kevinem nierozłączni. A więc o to chodziło. Kiedy stracił wspólniczkę, zaczął szukać nowej i wybrał Geneve, lepszą uczennicę od poprzedniczki, ale znacznie mniej atrakcyjną. Geneva zastanawiała się, jak niskie miejsce zajmowała na jego liście. Wezbrał w niej gniew i żal. To było jeszcze gorsze od dzisiejszego zdarzenia w muzeum. Przynajmniej człowiek w kominiarce nie udawał, że jest jej przyjacielem.
Judasz…
– Cała stajnia dziewczyn ci podpowiada… – rzuciła z wściekłością Geneva. – Jaką miałbyś średnią, gdyby nie one, co?
– Nie jestem głupi – szepnął ze złością. – Po prostu nie muszę uczyć się tych bzdetów. Przez resztę życia będę grał w kosza i zgarniał grubą kasę za reklamę. Lepiej będzie wszystkim, jak zamiast się uczyć, będę trenował.
– Wszystkim. – Zaśmiała się drwiąco. – To stąd masz stopnie. Po prostu je kradniesz. Tak samo jakbyś zwinął komuś złoty łańcuszek na Times Square.
– Ty, lepiej uważaj, co mówisz – szepnął groźnie.
– Nie zamierzam ci pomagać – mruknęła Geneva.
Nagle Kevin uśmiechnął się, spoglądając na nią znacząco spod przymkniętych powiek.
– Nie pożałujesz. Możesz do mnie wpaść, kiedy chcesz. Wydmucham cię pierwsza klasa. Mogę cię nawet wylizać. Na tym to akurat dobrze się znam.
– Idź do diabła! – wrzasnęła. Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę.
– Słuchaj no – warknął, łapiąc ją mocno za ramię. Zabolało. – Masz tyłek jak dziesięciolatka, a zadzierasz nosa jak jakaś blondyna z Long Island i myślisz, że jesteś lepsza od wszystkich. Z takimi strąkami na głowie nie możesz przebierać w facetach, kumasz, co mówię? Gdzie znajdziesz kogoś takiego jak ja?
Słysząc tę obelgę, Geneva zaniemówiła.
– Jesteś wstrętny – wykrztusiła.
– Dobra, niech ci będzie. Jesteś oziębła, nie ma sprawy. Zapłacę ci. Ile chcesz? Stówę? Dwie? Mam grubą kasę. No już, podaj cenę. Muszę zdać ten test.
– To się naucz – odparowała i rzuciła mu organizer. Złapał aparat jedną ręką, a drugą przyciągnął ją do siebie.
– Kevin! – rozległ się męski głos.
– Kurwa – szepnął chłopak z obrzydzeniem, przymykając na chwilę oczy, i puścił jej rękę.
Pan Abrams, nauczyciel matematyki, podszedł do nich i zabrał Kevinowi organizer.
– Co to jest?
– Chciał, żebym pomogła mu ściągać – powiedziała Geneva.
– Kłamie. To nie moje. Sama chciała…
– Proszę, idziemy do gabinetu – oświadczył nauczyciel. Chłopak wbił w nią lodowate spojrzenie. Odpowiedziała mu tym samym.
– Geneva, nic ci się nie stało? – spytał nauczyciel. Masowała ramię w miejscu, gdzie ścisnął je Kevin. Opuściła rękę i skinęła głową.
– Chciałabym tylko na chwilę wyjść do toalety.
– Idź. – Zwracając się do milczącej jak grób klasy, pan Abrams rzekł: – Test będzie za dziesięć minut. – Potem wyprowadził Kevina z sali, którą w jednej chwili wypełnił gwar głosów, jakby ktoś włączył fonię w telewizorze. Geneva odczekała kilka sekund i też wyszła z klasy.
Rozglądając się po korytarzu, zauważyła detektywa Bella, który stał z założonymi rękami niedaleko głównego wejścia. Nie widział jej. Geneva wmieszała się w tłum uczniów zmierzających na lekcje.
Nie poszła jednak do toalety. Dotarła do końca korytarza i pchnęła drzwi prowadzące na puste boisko, myśląc: Nikt na tym świecie nie zobaczy, jak płaczę.
Jest! Niecałe trzydzieści metrów od niego.
Serce Jaksa zabiło mocniej, kiedy ujrzał Geneve Settle stojącą samotnie na szkolnym boisku.
Król Graffiti był u wylotu alejki po drugiej stronie ulicy, gdzie czekał od godziny, mając nadzieję, że uda mu się ją zobaczyć. Spotkało go jednak większe szczęście, niż mógłby przypuszczać. Dziewczyna była sama. Jax spojrzał na ulicę. Przed szkołą stał nieoznakowany samochód policyjny z gliniarzem w środku, ale dość daleko od dziewczyny, a policjant nie patrzył w stronę boiska; nie mógłby zobaczyć Genevy, nawet gdyby się odwrócił. Wszystko mogło pójść łatwiej, niż się spodziewał.
Koniec stania, powiedział do siebie w duchu. Rusz tyłek.
Wyciągnął z kieszeni czarną bandanę i nasunął ją na afro. Ostrożnie ruszył naprzód, zatrzymując się obok samochodu dostawczego i lustrując boisko (bardzo przypominało mu spacerniak, choć oczywiście nie było tu drutu kolczastego ani wieżyczek strażniczych). Postanowił przejść na drugą stronę ulicy i schować się za ciężarówką Food Emporium zaparkowaną przy chodniku, której silnik pracował na jałowym biegu. Mógł się zbliżyć do dziewczyny na odległość jakichś ośmiu metrów, niezauważony przez dziewczynę ani gliniarza. Tyle na pewno wystarczy.
Dopóki dziewczyna miała spuszczoną głowę, mógł niepostrzeżenie pokonać ogradzający jezdnię łańcuch. Po tym, co się dzisiaj stało, pewnie miała pietra i na jego widok odwróciłaby się i uciekła, wzywając pomocy.
Powoli i ostrożnie.
Ale rusz się wreszcie. Możesz nie mieć drugiej takiej szansy.
Jax zaczął iść w kierunku dziewczyny, ostrożnie stawiając kroki, żeby mniej sprawna noga nie potrąciła szeleszczących liści i nie zdradziła jego nadejścia.
Czy to zawsze na tym polega?
Czy chłopcy zawsze czegoś od ciebie chcą?
Kevin chciał jej umysłu. Czy odczuwałaby taką samą wściekłość, gdyby miała figurę Lakeeshy, a on przystawiałby się do niej z powodu jej krągłości?
Nie, pomyślała ze złością. To było co innego. To było normalne. Psychologowie w szkole dużo mówili o gwałcie, o tym, jak mówić nie, co robić, kiedy chłopak staje się za bardzo natarczywy. I co zrobić potem, gdyby do tego doszło.
Ale nie powiedzieli ani słowa, co należy robić, kiedy ktoś chce zgwałcić twój umysł.
Niech to szlag, niech to szlag!
Zgrzytając zębami, ocierała łzy. Zapomnij o nim! Żałosny dupek. Test z matematyki – tylko to się teraz liczy.
d po dx x do potęgi n równa się…
Jakiś ruch z lewej. Geneva spojrzała w tę stronę i mrużąc oczy w słońcu, zobaczyła jakąś sylwetkę po drugiej stronie ulicy – mężczyzny z czarną bandaną na głowie, w ciemnozielonej kurtce, w cieniu kamienicy. Szedł w kierunku szkoły, ale zniknął za zaparkowaną dużą ciężarówką. W pierwszej chwili pomyślała w panice: przyszedł po nią człowiek z biblioteki. Ale nie, ten mężczyzna był czarny. Uspokojona zerknęła na tarczę swatcha. Trzeba wracać.
Tylko…
W rozpaczy pomyślała o spojrzeniach, jakie napotka. O wściekłych kumplach Kevina. O wystrojonych laskach, które będą się gapiły i śmiały.
Dowalić, dowalić suce…
Niech się śmieją. Kogo obchodzi, co myślą? Ważny jest tylko test.
d po dxx do potęgi n równa się n razy x do potęgi n minus jeden.
Ruszając w kierunku wejścia, zastanawiała się, czy Kevina zawieszą. A może usuną ze szkoły. Miała nadzieję, że tak.
d po dx…
W tym momencie usłyszała odgłos kroków na ulicy. Zatrzymała się i odwróciła. Nie widziała wyraźnie, kto to jest, bo oślepiały ją promienie słońca. Czy to ten czarny mężczyzna w zielonej kurtce szedł w jej stronę?
Kroki ucichły. Geneva zawróciła w kierunku szkoły, odsuwając od siebie wszystkie inne myśli i koncentrując się na pochodnej funkcji potęgowej.
…równa się n razy x do potęgi n minus jeden.
I znów usłyszała kroki, tym razem szybsze. Ktoś pędził prosto na nią. Nic nie widziała. Kto to? Uniosła rękę, chroniąc oczy przed ostrym słońcem.
I usłyszała wołanie detektywa Bella:
– Geneva! Nie ruszaj się!
Biegł do niej, a towarzyszył mu ktoś jeszcze – posterunkowy Pulaski.
– Co się stało? Dlaczego wyszłaś ze szkoły?
– Chciałam…
Niedaleko zahamowały z piskiem opon trzy radiowozy. Detektyw Bell spojrzał w stronę ciężarówki, mrużąc oczy w słońcu.
– Pulaski! To on. Za nim, za nim!
Zobaczyli oddalającą się postać mężczyzny, którego przed chwilą ujrzała, tego w zielonej kurtce. Biegł alejką, lekko utykając.
– Idę. – Funkcjonariusz rzucił się w pogoń. Przecisnął się przez furtkę i zniknął w alejce, ruszając za mężczyzną. Po chwili na boisku pojawiło się sześciu policjantów, którzy otoczyli półkolem Geneve i detektywa.
– Co się dzieje? – spytała dziewczyna.
Popędzając ją w stronę radiowozów, Bell wyjaśnił, że właśnie dostali wiadomość od agenta FBI Dellraya, który pracował z panem Rhyme’em. Jeden z jego informatorów dowiedział się, że rano jakiś człowiek wypytywał o Geneve w Harlemie, próbując ustalić, do której szkoły chodzi i gdzie mieszka. Afroamerykanin ubrany w ciemnozieloną kurtkę wojskową. Kilka lat temu został aresztowany pod zarzutem morderstwa, a teraz był uzbrojony. Napastnik z muzeum był biały i mógł nie znać za dobrze Harlemu, dlatego pan Rhyme doszedł do wniosku, że postanowił skorzystać z pomocy wspólnika dobrze znającego dzielnicę.Kiedy detektyw Bell się o tym dowiedział, wszedł po nią do klasy i zobaczył, że wymknęła się tylnym wyjściem. Ale pilnowała jej Jonette Monroe, zakonspirowana policjantka, i wyszła za nią ze szkoły. To ona zawiadomiła policję, gdzie jest Geneva.
Detektyw oświadczył, że muszą natychmiast jechać do pana Rhyme’a.
– Ale mój test…
– Żadnych testów i żadnej szkoły, dopóki nie złapiemy tego faceta – odrzekł stanowczo Bell. – Bez gadania, idziemy.
Wściekła z powodu zdrady Kevina, wściekła, że została wciągnięta w tę okropną historię, skrzyżowała ręce na piersi.
– Muszę iść na test.
– Geneva, nie masz pojęcia, jaki umiem być uparty. Zamierzam utrzymać cię przy życiu i jeżeli trzeba cię będzie zanieść do samochodu, bądź pewna, że to zrobię. – Jego ciemne oczy, dotąd tak poczciwe, spoglądały na nią twardo i surowo.
– No dobrze – mruknęła.
Poszli w stronę samochodów, a detektyw cały czas się rozglądał, skupiając się na ocienionych punktach ulicy. Zauważyła, że trzyma rękę przy boku. Blisko broni. Po chwili dobiegł do nich jasnowłosy posterunkowy.
– Zgubiłem go – wydyszał, łapiąc oddech. – Przepraszam. Bell westchnął.
– Rysopis?
– Czarny, metr osiemdziesiąt wzrostu, mocno zbudowany. Utykał. Czarna chustka na głowie. Nie ma zarostu. Pod czterdziestkę.
– Geneva, widziałaś coś jeszcze? Ponuro pokręciła głową.
– Dobra, zabierajmy się stąd – powiedział Bell.
Geneva wsiadła na tylne siedzenie jego forda, a obok niej zajął miejsce jasnowłosy posterunkowy. Ze szkoły wybiegła psycholog, z którą wcześniej rozmawiali, pani Barton. Miała zaniepokojoną minę.
– Detektywie, o co chodzi?
– Musimy zabrać stąd Geneve. Zdaje się, że był tu jeden z ludzi, którzy chcą ją skrzywdzić. Może nawet jeszcze jest.
Postawna kobieta rozejrzała się, marszcząc brwi.
– Tutaj?
– Nie wiemy na pewno. Mówię, że to możliwe. Lepiej dmuchać na zimne. Chyba był tu jakieś pięć minut temu – dodał detektyw. – Afroamerykanin, dość wysoki. W zielonej kurtce wojskowej i z czarną bandaną na głowie. Gładko ogolony. Utykał. Był po drugiej stronie boiska, obok tej dużej ciężarówki. Może pani wypytać uczniów i nauczycieli, czy go znają albo czy coś widzieli?
– Oczywiście.
Poprosił ją jeszcze, aby sprawdziła, czy nie zarejestrowała go któraś z kamer zamontowanych wokół szkoły. Wymienili numery telefonów, po czym detektyw usiadł za kierownicą i uruchomił silnik.
– Wszyscy zapiąć pasy. To nie będzie spacerek.
Ledwie Geneva zdążyła zatrzasnąć zaczep pasa, policjant wdusił pedał gazu i wystartowali slalomem przez nierówne ulice Harlemu, a szkoła imienia Langstona Hughesa – jej ostatni bastion rozsądku i pociechy – szybko zniknęła im z oczu.
Kiedy Amelia Sachs i Lon Sellitto segregowali dowody zebrane w kryjówce przy Elizabeth Street, Rhyme zastanawiał się, kim może być wspólnik NS 109 – mężczyzna, któremu udało się dostać cholernie blisko Genevy.
Możliwe, że sprawca wysłał tego człowieka tylko w charakterze zwiadowcy, chociaż biorąc pod uwagę przeszłość byłego skazańca i fakt, że był uzbrojony, należało przypuszczać, że on także był gotów zabić. Rhyme miał nadzieję, że mężczyzna zostawił jakiś dowód przy szkolnym boisku, ale niestety – zespół kryminalistyczny dokładnie przeszukał teren i nic nie znalazł. Patrol także nie odnalazł świadków, którzy zauważyli mężczyznę na ulicy lub widzieli, jak uciekał. Może…
– Cześć, Lincoln – powiedział jakiś męski głos.
Rhyme zaskoczony uniósł wzrok i zobaczył barczystego, czterdziestokilkuletniego mężczyznę. Miał krótko przycięte siwe włosy, z grzywką nad czołem, i był ubrany w kosztowny ciemnoszary garnitur.
– Witam, doktorze. Nie słyszałem dzwonka.
– Thom był przed domem. Wpuścił mnie.
Robert Sherman, lekarz nadzorujący fizykoterapię Rhyme’a, prowadził klinikę specjalizującą się w pracy z pacjentami z urazem rdzenia kręgowego. To on opracował dla Rhyme’a reżim obejmujący ćwiczenia na rowerze i bieżni do treningu lokomotorycznego, a także hydroterapię i tradycyjne bierne ćwiczenia kończyn wykonywane przez Thoma.
Doktor przywitał się z Sachs, po czym obrzucił krótkim spojrzeniem laboratorium, zauważając niezwykły ruch. Z punktu widzenia terapeuty cieszył się, że Rhyme ma zajęcie. Często mówił, że jeśli pacjent ma coś do roboty, zwiększa się jego motywacja i siła woli (choć z przekąsem radził Rhyme’owi, by raczej unikał sytuacji, w których groziłoby mu na przykład spalenie żywcem, do czego o mały włos nie doszło przy niedawnej sprawie).
Lekarz był utalentowany, sympatyczny i diablo inteligentny. Ale Rhyme nie miał dla niego czasu, odkąd się dowiedział, że na życie Genevy dybie dwóch uzbrojonych ludzi. Powitał medyka z pewnym roztargnieniem.
– Rejestratorka powiedziała, że odwołałeś dzisiejszą wizytę. Byłem ciekaw, czy nic się nie stało.Równie dobrze mógł to sprawdzić przez telefon, pomyślał kryminalistyk.
Ale wówczas nie mógłby wywrzeć na Rhyme’a takiej samej presji, by jednak poddał się badaniom, jak w rozmowie twarzą w twarz.
I Sherman istotnie zamierzał go naciskać. Chciał wiedzieć, czy plan ćwiczeń przynosi skutki. Nie tylko ze względu na pacjenta, ale także po to, by włączyć tę informację do prowadzonych przez siebie badań.
– Nie, wszystko w porządku – odrzekł Rhyme. – Po prostu trafiła się nam sprawa. – Wskazał głową na tablicę z dowodami. Sherman spojrzał na nią.
Thom wsadził głowę w drzwi.
– Doktorze, napije się pan kawy? Albo czegoś zimnego?
– Och, nie będziemy zajmować cennego czasu pana doktora – powiedział szybko Rhyme. – Skoro się uspokoił, że nic się nie stało, na pewno będzie chciał…
– Sprawa? – spytał Sherman, wciąż patrząc na tablicę. Po chwili milczenia Rhyme odrzekł szorstkim tonem:
– Dość trudna. Namierzamy bardzo niebezpiecznego człowieka. Właśnie próbowaliśmy go złapać, kiedy nam pan przeszkodził. – Rhyme nie miał ochoty ustępować ani na jotę i nie przeprosił za nieuprzejmość. Ale lekarze i terapeuci mający do czynienia z pacjentami z uszkodzonym rdzeniem dobrze znają towarzyszące chorobie przypadłości: złość, drażliwość i niewyparzone języki. Shermana zupełnie nie zraziło zachowanie Rhyme’a. Lekarz uważnie patrzył na swojego pacjenta, odpowiadając Thomowi:
– Nie, dziękuję. Zaraz muszę wyjść.
– Na pewno? – Asystent wskazał brodą Rhyme’a. – Nim proszę się nie przejmować.
– Naprawdę dziękuję, Thom.
Ale mimo że nie chciał niczego się napić, mimo że zaraz musiał wyjść, jakoś nie zbierał się do wyjścia. A nawet drań wziął sobie krzesło i usiadł.
Sachs zerknęła na Rhyme’a. Ten odpowiedział jej bezradnym spojrzeniem i odwrócił się tyłem do doktora, który przysunął się z krzesłem bliżej. Potem pochylił się i szepnął:
– Lincoln, od miesięcy wykręcasz się od badań.
– Mamy urwanie głowy. Pracujemy nad czterema sprawami, a teraz już pięcioma. Może pan sobie wyobrazić, jakie to czasochłonne… A przy okazji fascynujące. To wyjątkowe przypadki. – Miał nadzieję, że lekarz zapyta o szczegóły, dzięki czemu mogliby przynajmniej zmienić temat rozmowy.
Nadzieje okazały się oczywiście płonne. Specjaliści od urazów rdzenia kręgowego nigdy nie połykają haczyka. Znają podobne wybiegi na wylot.
– Pozwól, że coś ci powiem – rzekł Sherman.
A czy mogę ci zabronić? – pomyślał kryminalistyk.
– Ćwiczysz najintensywniej ze wszystkich moich pacjentów. Wiem, że masz opory przed badaniem, bo się boisz, że praca nie przyniosła żadnych efektów. Mam rację?
– Niezupełnie, doktorze. Po prostu jestem zajęty.
Jak gdyby nie słysząc, co Rhyme powiedział, Sherman ciągnął:
– Wiem, że badanie potwierdzi znaczną poprawę stanu ogólnego i funkcjonowania organizmu.
Rhyme uznał, że lekarski język może być równie irytujący jak język gliniarzy.
– Mam nadzieję – odparł. – Ale nawet jeżeli nie, proszę mi wierzyć, że to nie ma znaczenia. Jest poprawa gęstości kości i masy mięśniowej… płuca i serce pracują lepiej. Na niczym innym mi nie zależy. Na zdolności motorycznej nie.
Sherman przyjrzał mu się od stóp do głów.
– Naprawdę tak sądzisz?
– Oczywiście. – Rozejrzał się po pokoju i ściszając głos, dodał: – Dzięki ćwiczeniom nie zacznę przecież chodzić.
– Nie, rzeczywiście nie zaczniesz.
– To po co mi poprawa czucia w małym palcu u nogi? To bez sensu. Będę dalej ćwiczył, zachowam jak najlepszą formę i kiedy wymyślicie jakiś cudowny przeszczep albo klon, będę mógł od razu zacząć chodzić.
Lekarz uśmiechnął się i klepnął Rhyme’a w nogę – czego kryminalistyk i tak nie mógł poczuć. Sherman skinął głową.
– Cieszę się, że to mówisz, Lincoln. Największy kłopot z pacjentami polega na tym, że dają za wygraną, kiedy się przekonują, że ćwiczenia i ciężka praca nie bardzo poprawiają im życie. Chcą wielkich wygranych i magicznych leków. Nie zdają sobie sprawy, że taką wojnę wygrywa się tylko małymi zwycięstwami.
– Ja chyba już wygrałem. Doktor wstał.
– Mimo to chciałbym zrobić te testy. Potrzebujemy danych.
– Kiedy tylko… hej, Lon, słuchasz? Alarm frazeologiczny! Kiedy tylko zapniemy wszystko na ostatni guzik.
Sellitto, który nie miał pojęcia albo nie słuchał, o czym mówi Rhyme, spojrzał na niego szklanym wzrokiem.
– Dobrze – rzekł Sherman i podszedł do drzwi. – Powodzenia w sprawie.
– Jesteśmy dobrej myśli – odparł wesoło Rhyme.
Kiedy człowiek od małych zwycięstw opuścił dom, Rhyme natychmiast odwrócił się do tablic z dowodami.
Sachs odebrała telefon, wysłuchała wiadomości i po chwili odłożyła słuchawkę.
– Bo Haumann. Chodzi o jego ludzi z oddziału. Tych, których poraził prąd. Pierwszy ma parę paskudnych oparzeń, ale będzie żył. Drugi właśnie wyszedł ze szpitala.- Dzięki Bogu – powiedział Sellitto z ogromną ulgą. – Kurczę, to musiało być straszne. Tyle woltów przepuścić przez człowieka. – Na moment zamknął oczy. – Oparzenia. No i zapach. Jezu. Dosłownie spaliło mu włosy… Wyślę mu coś. Nie, lepiej sam zaniosę mu jakiś prezent. Może kwiaty. Jak myślicie, chciałby dostać kwiaty?
Taka reakcja, podobnie jak wcześniejsze zachowanie, była zupełnie nie w stylu Sellitta. Gliniarze odnosili rany, gliniarze ginęli i każdy w służbie musiał się jakoś z tą prawdą pogodzić. Wielu mówiło: „Dzięki ci, Boże, że żyje”, żegnało się znakiem krzyża i biegło do najbliższego kościoła zmówić dziękczynną modlitwę. Ale Sellitto kiwał po prostu głową i wracał do roboty. Nigdy nie zachowywał się tak jak dziś.
– Nie mam pojęcia – powiedział Rhyme. Kwiaty?
Mel Cooper zawołał: – -
– Lincoln, mam na linii kapitana Neda Seely’ego.
Technik dzwonił wcześniej do Texas Rangers w sprawie morderstwa w Amarillo, które według raportu z „VTCAP wyglądało podobnie do napaści w muzeum.
– Przełącz na głośnik.
Kiedy Cooper spełnił prośbę, Rhyme powiedział:
– Halo, kapitanie?
– Tak? – odpowiedział głos z teksańskim akcentem. – Pan Rhyme?
– Zgadza się.
– Dostałem prośbę od pańskiego współpracownika w sprawie Charliego Tuckera. Wyciągnąłem papiery, ale niewiele tego jest. Myśli pan, że ten sam gość wam miesza?
– Sposób działania był podobny do zdarzenia, jakie mieliśmy dzisiaj rano. Sprawca miał buty tej samej marki i takie samo starcie protektora. I zostawił lipne dowody, żeby nas zmylić, podobnie jak zostawił świece i okultystyczne znaki po morderstwie Tuckera. Aha, i nasz ma południowy akcent. Kilka lat temu było podobne zabójstwo w Ohio. Na zlecenie.
– Czyli waszym zdaniem ktoś wynajął tego gościa, żeby zabił Tuckera?
– Być może. Kto to był?
– Tucker? Zwyczajny facet. Wtedy właśnie odszedł na emeryturę z więziennictwa. Szczęśliwie żonaty, ojciec i dziadek. Nigdy nie pakował się w żadne kłopoty. Regularnie chodził do kościoła.
Rhyme zmarszczył brwi.
– Co robił w więzieniach?
– Był strażnikiem. W naszym zakładzie o zaostrzonym rygorze w Amarillo… Hm, sądzi pan, że któryś z więźniów wynajął kogoś z powodu jakiegoś zajścia w pudle? Za jakieś znęcanie się nad więźniem czy coś z tych rzeczy?
– Możliwe – odparł Rhyme. – Czy Tucker otrzymał kiedyś naganę?
– W aktach nic takiego nie ma. Może spróbuje się pan dowiedzieć w więzieniu.
Rhyme poprosił go o nazwisko naczelnika zakładu, w którym pracował Tucker, a potem powiedział:
– Dzięki, kapitanie.
– Nie ma sprawy. Miłej pracy.
Kilka minut później Rhyme rozmawiał z naczelnikiem J. T. Beauchampem z Północnoteksańskiego Zakładu Karnego o Zaostrzonych Środkach Bezpieczeństwa w Amarillo. Przedstawił się i poinformował rozmówcę, że pracuje w Departamencie Policji Nowego Jorku.
– Proszę posłuchać, panie naczelniku…
– J.T.
– Zgoda, J. T. – Rhyme wyjaśnił mu sytuację.
– Charlie Tucker? Jasne, nasz strażnik, którego zamordowali. Lincz czy coś. Nie było mnie tu wtedy. Tucker odszedł na emeryturę, zanim się przeprowadziłem z Houston. Wyciągnę jego akta. Proszę zaczekać. – Po chwili naczelnik znów się odezwał. – Mam je przed sobą. Nie, nie ma na niego oficjalnych skarg, tylko od jednego więźnia. Powiedział, że Charlie nieźle dawał mu w kość. Kiedy Charlie nie przestał, doszło do małej awantury.
– To może być on – zauważył Rhyme.
– Tylko że tydzień później wykonano na nim egzekucję. A Charliego zabili dopiero po roku.
– Ale może Tucker pokłócił się z innym więźniem, który wynajął kogoś, żeby wyrównać rachunki.
– Możliwe. Ale wynajmować zawodowca? Za bardzo wymyślne jak na nasze towarzystwo.
Rhyme był skłonny przyznać mu rację.
– Wobec tego w grę może wchodzić sam więzień. Wyszedł, załatwił Tuckera, a potem upozorował rytualny mord. Mógłby pan wypytać innych strażników i personel? Chodziłoby o białego mężczyznę, czterdzieści kilka lat, średniej budowy ciała, jasnobrązowe włosy. Prawdopodobnie wyrok za jakieś brutalne przestępstwo. I prawdopodobnie został zwolniony albo uciekł…
– Stąd się nie ucieka – wtrącił naczelnik.
– Dobrze, więc zwolniony niedługo przed śmiercią Tuckera. Tylko tyle wiemy. Aha, jeszcze zna się na broni i nieźle strzela.
– To nic nie pomoże. Tu jest Teksas. – J. T. zachichotał.
– Mamy jego komputerowy portret pamięciowy – ciągnął Rhyme. – Wyślemy panu e-mailem. Mógłby pan poprosić kogoś, żeby porównał go ze zdjęciami zwolnionych więźniów?
– Jasne, zajmie się tym dziewczyna od nas. Ma niezłe oko. Ale to może potrwać. Mamy tu duży ruch. – Podał adres elektroniczny i zakończyli rozmowę.W tej samej chwili przyjechali Geneva, Bell i Pulaski.
Bell opowiedział o ucieczce wspólnika sprawcy spod szkoły. Dodał kilka szczegółów rysopisu i poinformował, że poprosił kogoś o wypytanie uczniów i nauczycieli i sprawdzenie, czy na taśmie rejestrującej obraz z kamer wokół szkoły zachował się jakiś ślad.
– Nie napisałam ostatniego testu – oświadczyła naburmuszona Geneva, jak gdyby była to wina Rhyme’a. Dziewczyna mogła wytrącić człowieka z równowagi, mimo to kryminalistyk odrzekł łagodnie:
– Mam dla ciebie wiadomość, która powinna cię zainteresować. Twój przodek przeżył skok do Hudsonu.
– Naprawdę? – Rozpogodziła się i z przejęciem przeczytała wydruk artykułu z 1868 roku. Po chwili zmarszczyła brwi. – Piszą o nim, jakby wszystko od początku zaplanował. Na pewno tak nie było. Wiem, że nie. – Uniosła głowę. – Ale ciągle nie mamy pojęcia, co się z nim działo potem, jeżeli w ogóle zwolnili go z więzienia.
– Wciąż szukamy informacji. Mam nadzieję, że dowiemy się czegoś więcej.
Odezwał się komputer i Cooper zerknął na ekran.
– Może właśnie coś dostaliśmy. Przyszedł e-mail od profesor z Amherst, która prowadzi stronę internetową o historii afroamerykańskiej. Wysłałem do niej pytanie o Charlesa Singletona.
– Czytaj.
– To fragmenty z dziennika Fredericka Douglassa.
– Kto to był? – odezwał się Pulaski. – Przepraszam, pewnie powinienem wiedzieć. Mamy jego ulicę i tak dalej.
– Były niewolnik – objaśniła Geneva. – Abolicjonista i przywódca ruchu na rzecz praw obywatelskich w dziewiętnastym wieku. Pisarz i wykładowca.
Nowy spłonął rumieńcem.
– No właśnie, powinienem wiedzieć.
Cooper pochylił się nad monitorem i zaczął czytać.
– „Trzeci maja, tysiąc osiemset sześćdziesiątego szóstego roku. Kolejny wieczór w Gallows Heights…”.
– Aha – przerwał mu Rhyme. – W naszej tajemniczej dzielnicy. – Na dźwięk nazwy znów przypomniał sobie Wisielca – spokojną twarz postaci wiszącej głową w dół na szafocie. Przelotnie zerknął na kartę, po czym odwrócił się z powrotem do Coopera.
– „…poświęcony dyskusjom nad naszym arcyważnym przedsięwzięciem, Czternastą Poprawką. Kilku członków nowojorskiej społeczności kolorowych i ja spotkaliśmy się, inter alia, z czcigodnym gubernatorem Fentonem i przedstawicielami Komisji Wspólnej do spraw Rekonstrukcji, wśród których byli senatorowie Harris, Grimes i Fessenden oraz kongresmani Stevens i Washburne, a także demokrata Andrew T. Rogers, który okazał się daleko mniej stronniczy, niż się obawialiśmy.
Gubernator Fenton rozpoczął od poruszającej inwokacji, po której przystąpiliśmy do obszernej prezentacji członkom komisji swoich opinii na temat różnych wersji projektów poprawki. (Pan Charles Singleton w szczególnie wymowny sposób przedstawił pogląd, iż w poprawce winien się znaleźć warunek o powszechnym prawie wyborczym dla wszystkich obywateli, Murzynów i białych, kobiet i mężczyzn, co członkowie komisji zgodzili się wziąć pod rozwagę). Debata toczyła się do późnej nocy”.
Geneva spojrzała nad jego ramieniem w monitor.
– „W szczególnie wymowny sposób” – powtórzyła szeptem. – I chciał prawa głosu dla kobiet.
– Jest jeszcze jeden wpis – rzekł Cooper.
– „Dwudziesty piąty czerwca tysiąc osiemset sześćdziesiątego siódmego roku. Niepokojem napawa mnie wolny bieg spraw. Już rok temu przedstawiono stanom do ratyfikacji Czternastą Poprawkę i dwadzieścia dwa w stosownym czasie udzieliły jej aprobaty. Musi to uczynić jeszcze sześć, ale tam napotykamy zacięty opór.
Willard Fish, Charles Singleton i Elijah Walker podróżują po niezdecydowanych stanach i robią co w ich mocy, aby przekonać legislatorów do głosowania za przyjęciem poprawki. Jednakże na każdym kroku natrafiają na ignorancję ludzi, którzy nie potrafią pojąć ogromnej mądrości tego prawa – spotykają się także z pogardą, pogróżkami i gniewem. Tyle poświęceń, a tak daleko do osiągnięcia celu… Czyżby wygrana wojenna miała się okazać pyrrusowym zwycięstwem? Modlę się, by nie zaginęła w tym sprawa naszego ludu, nasze największe dzieło”. – Cooper uniósł wzrok znad ekranu. – To wszystko.
– Czyli Charles pracował z Douglassem i innymi nad Czternastą Poprawką – powiedziała Geneva. – Chyba byli przyjaciółmi.
Czy rzeczywiście? – zastanawiał się Rhyme. Może w artykule napisano prawdę i Singleton wkradł się do tego grona tylko po to, by zdobyć informacje o funduszu wyzwoleńców i go obrabować?
Mimo że Lincoln Rhyme w każdym śledztwie dążył tylko do odkrycia prawdy, w głębi duszy żywił nadzieję, że Charles Singleton nie popełnił przestępstwa.
Patrzył na tablicę dowodów, dostrzegając więcej znaków zapytania niż odpowiedzi.
– Geneva, mogłabyś zadzwonić do ciotki? Zapytaj, czy nie znalazła innych listów albo czegokolwiek innego o Charlesie.
Dziewczyna zadzwoniła do kobiety, która mieszkała z ciotką Lilly. Nikt nie odbierał, ale zostawiła wiadomość z prośbą o telefon pod numer Rhyme’a. Potem wykręciła inny numer. Jej oczy rozbłysły.
– Mama! Jesteście już w domu?
Dzięki Bogu, pomyślał Rhyme. Nareszcie wrócili jej rodzice. Ale po chwili twarz dziewczyny spochmurniała.- Nie… Co się stało?… Kiedy?
Rhyme odgadł, że jednak coś ich zatrzymało. Geneva poinformowała matkę o najnowszych wydarzeniach i uspokoiła ją, że jest bezpieczna i opiekuje się nią policja. Następnie przekazała słuchawkę Bellowi, który dość długo rozmawiał z jej matką, wyjaśniając sytuację. Na koniec Geneva pożegnała się z nią i ojcem i bez entuzjazmu odłożyła słuchawkę.
– Utknęli w Londynie – powiedział Bell. – Lot został odwołany i dzisiaj nie ma już żadnego połączenia. Wylecą jutro rano jak najwcześniej do Bostonu, a potem najbliższym samolotem tutaj.
Geneva wzruszyła ramionami, lecz Rhyme widział w jej oczach rozczarowanie.
– Lepiej będzie, jak wrócę do domu – powiedziała. – Mam dużo zadane.
Bell skontaktował się ze swoją brygadą specjalną i wujem Genevy. Podobno wszystko było w porządku.
– Nie pójdziesz jutro do szkoły?
Chwila wahania. Grymas. Czyżby szykowała się kolejna bitwa? Nagle odezwał się czyjś głos. To był Pulaski, nowy.
– Pomyśl, że nie chodzi już tylko o ciebie. Gdyby ten facet w wojskowej kurtce podszedł blisko i zaczął strzelać, mógłby zranić albo zabić innych uczniów. Kiedy będziesz w tłumie ludzi w szkole albo na ulicy, może spróbować jeszcze raz.
Z jej miny Rhyme wywnioskował, że jego słowa poskutkowały. Może przypomniała sobie o śmierci doktora Barry’ego. Czyli zginął przeze mnie…
– Zgoda – powiedziała cicho. – Zostanę w domu. Bell skinął głową.
– Dzięki. – Posłał nowemu pełne wdzięczności spojrzenie. Detektyw i Pulaski wyszli razem z dziewczyną, a pozostali wrócili do analizy dowodów znalezionych w kryjówce podejrzanego.
Rhyme denerwował się, że jest ich tak niewiele. Na szkicu okolicy muzeum afroamerykańskiego, który Sachs znalazła pod łóżkiem, nie było żadnych odcisków palców. Sporządzono go na zwykłym papierze, takim, jaki można kupić w każdym sklepie Staple albo Office Depot. Tusz był tani i nie do wykrycia. Rysunek bardziej szczegółowo przedstawiał alejki i budynki po drugiej stronie ulicy niż samo muzeum; Rhyme przypuszczał, że miała to być mapa drogi ucieczki. Ale Sachs dokładnie sprawdziła te miejsca, a detektywi przesłuchali potencjalnych świadków w domu jubilerskim i innych budynkach uwzględnionych na planie.
Znów znaleźli bawełniane włókna – jak podejrzewali, fragmenty sznura.
Cooper sprawdził kawałek mapy w chromatografie, ale jedyną substancją w papierze był czysty węgiel.
– Węgiel drzewny z jakiegoś stoiska na festynie? – zastanawiał się.
– Być może – odrzekł Rhyme. – Albo na przykład ślad po spaleniu dowodów. Zapiszcie na tablicy. Może później znajdziemy jakiś trop.
Na mapie były także okruchy i plamy – jak się okazało, resztki jedzenia: jogurt, mielona ciecierzyca, czosnek i olej kukurydziany.
– Falafel – orzekł Thom, wytrawny kucharz i smakosz. – Z Bliskiego Wschodu. Często podawany z jogurtem. Bardzo pożywny, nawiasem mówiąc.
– I wyjątkowo popularny – dodał kwaśno Rhyme. – Na samym Manhattanie sprzedają go w blisko dwóch tysiącach miejsc, nie sądzicie? Do diabła, co jeszcze mamy?
W drodze powrotnej Sachs i Sellitto wstąpili do biura nieruchomości zarządzającego budynkiem przy Elizabeth Street i uzyskali informacje na temat najemcy mieszkania. Kobieta w biurze powiedziała im, że lokator zapłacił gotówką za trzy miesiące, a za następne dwa miesiące wpłacił kaucję, którą kazał jej zatrzymać. (Niestety, pieniądze zostały wydane i nie można ich było poddać analizie daktyloskopijnej). Najemca przedstawił się jako Billy Todd Hammil, wcześniej mieszkający na Florydzie. Portret pamięciowy odpowiadał rysopisowi lokatora, który podpisywał umowę, ale najemca nosił czapkę baseballową i okulary. Kobieta potwierdziła, że mówił z południowym akcentem.
W bazach danych znaleźli stu siedemdziesięciu trzech Billych Toddów Hammilów, którzy przebywali w kraju w ciągu ostatnich pięciu lat. Żaden z białych między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia nie mieszkał w okolicach Nowego Jorku. Ci z Florydy byli albo starsi, albo mieli po dwadzieścia kilka lat. Czterech Billych Toddów było notowanych: trzej nadal siedzieli w więzieniu, a jeden zmarł sześć lat temu.
– Wyciągnął sobie nazwisko z kapelusza – mruknął Rhyme. Spojrzał na komputerowy portret pamięciowy.
Kim jesteś, NS 109? I gdzie jesteś?
– Mei, wyślij portret do J. T.
– Do kogo?
– Do naszego równiachy z Amarillo. – Ruchem głowy wskazał portret. – Ciągle skłaniam się ku teorii, że to może być więzień, który miał na pieńku z tym zlinczowanym strażnikiem.
– Jasne – powiedział Cooper. Gdy wysłał wiadomość, wziął próbkę płynu znalezionego przez Sachs w kryjówce sprawcy, ostrożnie otworzył pojemnik i umieścił ją w chromatografie.
Po krótkiej chwili na ekranie wyświetlił się wynik.
– Nie znam niczego takiego. Alkohol poliwinylowy, poliwinylopirolidon, chlorek benzalkonium, dekstroza, chlorek potasu, woda, wodorowęglan sodu, chlorek sodu…
– Znowu sól – wtrącił Rhyme. – Ale tym razem to nie popcorn.
– Jeszcze cytrynian sodu i fosforan sodu. I parę innych rzeczy.- Dla mnie to pieprzona czarna magia. – Sellitto wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz, gdzie skręcił w stronę łazienki.
Cooper wskazał listę składników.
– Nie wiesz, co to może być? Rhyme pokręcił głową.
– A w naszej bazie?
– Nic.
– Wyślij do Waszyngtonu.
– Robi się. – Technik przesłał informacje do laboratorium FBI, po czym skupił się na ostatnim dowodzie znalezionym przez Sachs: drobinach drewna zeskrobanych z poplamionego blatu biurka. Cooper przygotował próbkę i włożył do chromatografu.
Kiedy czekali na wynik analizy, Rhyme przebiegł wzrokiem tablicę dowodów. Przeglądając kolejne pozycje, kątem oka dostrzegł jakiś szybki ruch. Zaskoczony obejrzał się w tę stronę. Ale w tej części laboratorium nikogo nie było. Co to takiego?
Po chwili ruch się powtórzył i Rhyme zrozumiał, że widzi odbicie w szklanym froncie szafki. To był Lon Sellitto, który stał w korytarzu, sądząc, że nikt go nie widzi. Detektyw ćwiczył szybkie wyciąganie broni. Rhyme nie widział dokładnie jego twarzy, ale zdawało mu się, że na twarzy Lona maluje się wyraz dziwnej udręki.
Co jest grane?
Kryminalistyk pochwycił spojrzenie Sachs i milcząco wskazał głową drzwi. Podeszła do drzwi i wyjrzała, przyglądając się przez chwilę, jak detektyw kilka razy wyszarpuje rewolwer z kabury i chowa, a potem z niezadowoleniem kręci głową. Sachs wzruszyła ramionami. Mniej więcej po czterech minutach Sellitto schował broń, wszedł do łazienki i nie zamykając drzwi, spuścił wodę, po czym wrócił do laboratorium.
– Jezu, Linc, kiedy zamontujesz sobie jakiś lepszy kibel? Zdaje się, że czarny z żółtym wyszły z mody w latach siedemdziesiątych.
– Na razie nie urządzam żadnych spotkań w toalecie.
Gruby detektyw roześmiał się, ale zbyt głośno. Śmiech, podobnie jak poprzednia uwaga, zabrzmiał sztucznie.
Rhyme zapomniał jednak w jednej chwili o troskach Sellitta, kiedy na ekranie komputera pojawił się wynik analizy chromatograficznej. Zmarszczył brwi. Według urządzenia substancją, której plamy znaleziono na biurku podejrzanego, był czysty kwas siarkowy. Rhyme uznał tę wiadomość za szczególnie niedobrą. Po pierwsze, z punktu widzenia klasyfikacji dowodowej, kwas był łatwo dostępny, a więc wytropienie źródła pochodzenia graniczyło z niemożliwością.
Bardziej niepokoił go jednak fakt, że był to chyba najsilniejszy i najniebezpieczniejszy kwas, jaki można kupić; gdyby użyto go jako broni, nawet najmniejsza ilość potrafiłaby zabić lub doprowadzić do trwałych zniekształceń w ciągu kilku sekund.
MIEJSCE:
KRYJÓWKA PRZY ELIZABETH STREET
Pułapka – drzwi pod wysokim napięciem.
Odciski palców: brak. Tylko odciski rękawiczek.
Kamera i monitor: brak tropów.
Talia tarota bez dwunastej karty: brak tropów.
Mapa z planem muzeum, gdzie zaatakowano G. Settle, i z planem budynków po drugiej stronie ulicy.
Ślady:
Falafel i jogurt.
Na biurku ślady czystego kwasu siarkowego.
Bezbarwny płyn, niewybuchowy. Przesłany do FBI.
Kolejne włókna sznura. Pętla?
W papierze mapy czysty węgiel.
Mieszkanie wynajęte za gotówkę przez Billy’ego Todda Hammila. Rysopis pasuje do portretu NS 109, brak tropów do konkretnego Hammila.
MIEJSCE:
MUZEUM AFROAMERYKAŃSKIE
Zestaw gwałciciela:
Karta tarota, dwunasta z talii, Wisielec, oznaczająca duchowe poszukiwania.
Torebka z uśmiechniętą buzią – producent nie do wykrycia.
Składany nóż.
Prezerwatywy Trojan.
Taśma izolacyjna.
Zapach jaśminu.
Nieznany przedmiot za 5,95 doi. Prawdopodobnie wełniana czapka.
Z paragonu wynika, że sklep był w Nowym Jorku, wielobranżowy lub drogeria.
Zakupy najprawdopodobniej zrobiono w sklepie na Mulberry Street w Little Italy. NS zidentyfikowany przez sprzedawczynię.
Odciski palców:
NS miał lateksowe lub winylowe rękawiczki.
Odciski na zestawie należały do osoby o małych dłoniach, brak danych w IAFIS. Przypuszczalnie odciski sprzedawczyni.
Ślady:
Bawełniane włókna sznura, część ze śladami ludzkiej krwi. Pętla?
Brak producenta.
Przesłany do CODIS.
Brak profilu DNA w CODIS.
Popcorn i wata cukrowa ze śladami psiego moczu.
Broń:
Drewniana pałka lub broń używana w sztukach walki.
North American Arms.22, amunicja magnum bocznego zapłonu, black widów lub mini-master.
Pociski własnej roboty, wydrążone i wypełnione igłami. Brak danych w IBIS i DRUGFIRE.
Motyw:
Nieznany. Gwałt prawdopodobnie upozorowany.
Prawdziwym motywem mogła być kradzież mikrofiszki z numerem czasopisma „Coloreds’ Weekly lllustrated” z 23 lipca 1868 r. i z nieznanych powodów próba zabójstwa G. Settle czytającej artykuł. Artykuł dotyczył jej przodka, Charlesa Singletona (patrz dołączona tablica).
Bibliotekarz (ofiara) twierdził, że o artykuł pytał ktoś jeszcze.
Prośba o biling telefonów bibliotekarza w celu sprawdzenia tej informacji.
Wywiad wśród pracowników w sprawie osoby pytającej o artykuł.
Brak tropów.
Poszukiwanie kopii artykułu.
Kilka źródeł podaje, że ktoś prosił o ten sam artykuł. Nic na temat tożsamości sprawcy. Większości numerów czasopisma nie ma lub uległy zniszczeniu.
Znaleziono jeden egzemplarz (patrz dołączona tablica).
Wniosek: G. Settle przypuszczalnie nadal grozi niebezpieczeństwo.
Profil zdarzenia przesłany do VICAP i NCIC.
Morderstwo w Amarillo w Teksasie, pięć lat temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja rytualnego mordu, prawdziwy motyw nieznany).
Ofiarą był emerytowany strażnik więzienny.
Portret pamięciowy NS przesłany do więzienia w Teksasie.
Morderstwo w Ohio, trzy lata temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja gwałtu, prawdziwy motyw to przypuszczalnie morderstwo na zlecenie). Brak akt.
PROFIL NS 109
Biały mężczyzna.
Wzrost 180 cm, waga 80 kg.
Głos zwyczajny.
Użył telefonu komórkowego, żeby podejść blisko ofiary.
Nosi trzyletnie lub starsze buty turystyczne Bass, rozmiar 11, jasnobrązowe. Prawa stopa lekko wykręcona na zewnątrz.
Zapach jaśminu.
Ciemne spodnie.
Kominiarka, ciemna.
Aby zabić swoje ofiary i uciec, atakuje niewinne osoby.
Najprawdopodobniej płatny morderca.
Przypuszczalnie były więzień z Amarillo, Teksas.
Mówi z południowym akcentem.
Ma krótko ostrzyżone, jasnobrązowe włosy, brak zarostu.
Nierzucający się w oczy.
Widziany w ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym.
PROFIL ZLECENIODAWCY NS 109
Brak informacji.
PROFIL WSPÓLNIKA NS 109
Czarny mężczyzna.
Wiek: około czterdziestki.
Wzrost: 180 cm.
Mocnej budowy ciała.
Ubrany w zieloną kurtkę wojskową.
Były skazaniec.
Utyka.
Podobno uzbrojony.
Gładko ogolony.
Na głowie czarna bandana.
Oczekiwanie na dodatkowe zeznania świadków i taśmy z kamer wokół szkoły.
PROFIL
CHARLESA SINGLETONA
Były niewolnik, przodek G. Settle. Żonaty, miał syna. Dostał od swojego pana sad w stanie Nowy Jork. Pracował także jako nauczyciel. Odegrał jakąś rolę w ruchu na rzecz praw obywatelskich.
W 1868 r. Charles rzekomo popełnił kradzież, o czym mówi artykuł na skradzionej mikrofiszce.
Podobno znał tajemnicę, być może związaną ze sprawą. Bał się, że jej ujawnienie wywoła tragedię.
Brał udział w spotkaniach w dzielnicy Nowego Jorku, Gallows Heights.
Zaangażowany w jakąś niebezpieczną działalność?
Pracował z Frederickiem Douglassem i innymi na rzecz ratyfikacji XIV Poprawki do Konstytucji.
Przestępstwo według relacji w „Coloreds’ Weekly Illustrated”:
Charles aresztowany przez det. Williama Simmsa za kradzież dużej kwoty z Funduszu Wyzwoleńców w Nowym Jorku. Włamał się do sejfu, widziany przez świadka krótko po zdarzeniu. Niedaleko znaleziono jego narzędzia. Większą część pieniędzy odzyskano. Został skazany na pięć lat więzienia. Brak informacji o jego losach po wyroku skazującym. Przypuszczano, że uzyskał dostęp do funduszu dzięki powiązaniom z działaczami na rzecz praw obywatelskich.
Korespondencja Charlesa: List 1, do żony: na temat rozruchów związanych z poborem w 1863 r., fala wrogości przeciw czarnym w stanie Nowy Jork, lincze, podpalenie. Nieruchomości należące do czarnych znalazły się w niebezpieczeństwie.
List 2, do żony: Charles bierze udział w bitwie pod Appomattox pod koniec wojny secesyjnej.
List 3, do żony: zaangażowany w ruch na rzecz praw obywatelskich. Wskutek swojej działalności dostaje pogróżki. Martwi się ukrywaną tajemnicą.
Thompson Boyd szedł ulicą w „Queens i niósł torbę z zakupami i aktówkę. Nagle się zatrzymał. Udając, że patrzy w gazetę w automacie i martwi się sytuacją świata, dyskretnie zerknął za siebie.
Nikt go nie śledził, nikt nie zwracał uwagi na Pana Przeciętniaka.
Właściwie nie sądził, że mógłby mieć ogon, ale zawsze starał się minimalizować ryzyko. Kiedy człowiek zawodowo styka się ze śmiercią, nigdy nie powinien pozwalać sobie na chwilę nieostrożności; musiał być wyjątkowo czujny po tym, co się zdarzyło przy Elizabeth Street, gdy omal nie wpadł w ręce kobiety w bieli.
Zabiją cię jednym pocałunkiem…
Cofnął się na róg ulicy. Nie zauważył nikogo, kto dałby nura do budynku albo szybko się odwrócił. Uspokojony ruszył w dalszą drogę.
Zerknął na zegarek. Była już umówiona godzina. Podszedł do budki telefonicznej i zadzwonił pod numer automatu na dolnym Manhattanie. Po jednym dzwonku usłyszał:
– Halo?
– To ja. – Thompson i jego rozmówca odbyli krótki rytuał pytań i odpowiedzi – w ramach środków bezpieczeństwa, jak szpiedzy – aby mieć pewność, kto jest na drugim końcu linii. Thompson próbował mówić bez akcentu, a jego klient także starał się zmienić głos. Nie potrafiliby oczywiście oszukać analizatora głosu, ale robili, co mogli.
Rozmówca musiał już wiedzieć, że pierwsza próba się nie powiodła, ponieważ było o tym głośno w lokalnych mediach.
– Jest źle? – zapytał klient. – Mamy problem?
Morderca odchylił głowę do tyłu i wpuścił do oczu krople. Zamrugał i czując, jak ból powoli ustępuje, odrzekł głosem drętwym jak jego dusza:
– Och, powinieneś zrozumieć, że nasza praca nie różni się od innych zajęć w życiu. Nic nigdy nie idzie gładko i nie jest pewne na sto procent. Nic nie działa tak, jakbyśmy chcieli. Dziewczyna mnie wykiwała.
– Nastolatka?
– Po prostu umie sobie radzić. Ma refleks. W końcu mieszka w dżungli. – Thompson pożałował ostatnich słów, obawiając się, że klient może to uznać za jakąś rasistowską uwagę, podczas gdy on chciał tylko zaznaczyć, że dziewczyna mieszka w niebezpiecznej części miasta i musi być sprytna. Thompson Boyd był najmniej uprzedzoną osobą na świecie. Nauczyli go tego rodzice. Thompson znał ludzi wszystkich ras, pochodzących ze wszystkich środowisk i oceniał ich tylko na podstawie zachowań i poglądów, a nigdy przez pryzmat koloru ich skóry. Pracował dla białych, czarnych, Arabów, Azjatów, Latynosów; zabijał także ludzi wszystkich ras. Nie dostrzegał między nimi różnic. Ludzie, którzy dawali mu zlecenia, unikali jego wzroku, byli ostrożni i podenerwowani. Ci, którzy ginęli z jego ręki, żegnali się ze światem z godnością albo strachem i nie miało to nic wspólnego z rasą ani narodowością. – Nie tego chciałeś. Zapewniam cię, że ja też nie. Ale należało się liczyć z taką ewentualnością. Pilnują jej fachowcy. Teraz już wiemy. Zmienimy plan i spróbujemy inaczej. Nie możemy podchodzić do tego emocjonalnie. Uda się następnym razem. Mam kogoś, kto nieźle zna Harlem. Wiemy już, do której szkoły chodzi, pracujemy nad ustaleniem jej adresu. Zaufaj mi, mamy wszystko pod kontrolą.
– Czekam na wiadomości – powiedział klient. I szybko się rozłączył. Rozmawiali nie dłużej niż trzy minuty. Tyle wynosił limit Thompsona Boyda.
Ściśle według zasad…
Thompson odłożył słuchawkę – nie musiał wycierać odcisków palców; miał skórzane rękawiczki. Ruszył w dalszą drogę. Po wschodniej stronie ulicy stały ładne bungalowy, a po zachodniej ciągnął się rząd starych kamienic. Kilkoro dzieci wracało ze szkoły do domu. W oknach Thompson widział blask telewizorów nastawionych na seriale i popołudniowe talk-show, przy których kobiety prasowały i gotowały. Bez względu na to, jak wyglądało życie w innych częściach miasta, ta dzielnica prawie w ogóle się nie zmieniła od lat pięćdziesiątych. Przywodziła mu na myśl jego osiedle domów na kółkach i bungalow z dzieciństwa. Dobre, bezpieczne życie.
Zycie przed więzieniem, zanim popadł w odrętwienie, kiedy jeszcze nie przypominał odciętej ręki albo nogi, w którą wbił zęby wąż.
Kilka budynków przed sobą Thompson ujrzał małą dziewczynkę w szkolnym mundurku, zbliżającą się do beżowego bungalowu. Serce trochę szybciej mu zabiło, kiedy obserwował, jak pokonuje kilka betonowych stopni, wyciąga z torby klucz, otwiera drzwi i wchodzi do środka.
Skierował kroki w stronę tego domu, tak samo schludnego jak pozostałe, może nawet trochę ładniejszego. Na żółknącym trawniku pasło się kilka ceramicznych sarenek, obok których stała figurka dżokeja, dawniej spełniająca funkcję słupka do wiązania koni. Dżokej miał murzyńskie rysy, ale przemalowano mu twarz na jasny, politycznie poprawny kolor. Thompson wolno minął bungalow, spoglądając w okna, i poszedł dalej. Podmuch wiatru poruszył torbą z zakupami i spoczywające w niej puszki stuknęły o siebie z głuchym brzękiem. Ej, ostrożnie, pomyślał, przyciągając do siebie torbę.
Doszedłszy do przecznicy, odwrócił się i spojrzał w głąb ulicy. Jakiś mężczyzna uprawiał jogging, kobieta usiłowała zaparkować równolegle, chłopak dryblował z piłką na zasypanym liśćmi podjeździe. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Thompson Boyd ruszył z powrotem w stronę beżowego domu.
– Brit, nie zostawiaj książek w korytarzu. Zanieś je do pokoju – powiedziała Jeanne Starke do swojej córki, która właśnie weszła do ich bungalowu w Queens.
– Maamoo – jęknęła dziesięciolatka, przeciągając słowo co najmniej o jedną sylabę. Odgarnęła jasne włosy, powiesiła na wieszaku szkolny mundurek i uniosła ciężki plecak, stękając ze złością.
– Co masz zadane? – spytała jej ładna, trzydziestokilkuletnia matka. Ciemne kręcone włosy miała spięte różowoczerwoną gumką.
– Dzisiaj nic – odparła Britney.
– Zupełnie nic? – Nie.
– Ostatnim razem, kiedy mówiłaś, że nie masz nic zadane, to jednak miałaś – zauważyła uszczypliwie matka.
– To nie było żadne zadanie, tylko sprawozdanie. Miałam wyciąć coś z gazety.
– Miałaś coś zrobić w domu. To się nazywa zadanie domowe.
– No ale dzisiaj nic nie mam.
Jeanne była pewna, że jest inaczej. Uniosła brew.
– Trzeba tylko przynieść coś włoskiego. I coś o tym powiedzieć. No wiesz, na Dzień Kolumba. Wiedziałaś, że to Włoch? Zawsze myślałam, że jakiś Hiszpan.
Matka dwóch córek akurat o tym wiedziała. Skończyła szkołę średnią i miała dyplom z pielęgniarstwa. Gdyby chciała, mogła iść do pracy, ale jej chłopak dobrze zarabiał jako agent handlowy i wolał, by Jeanne zajmowała się domem, chodziła na zakupy z koleżankami i wychowywała dzieci.
Wychowywanie polegało między innymi na dopilnowaniu, żeby dzieci odrabiały lekcje, choćby miały tylko przynieść coś do szkoły.
– To wszystko? Skarbie, mówisz prawdę?
– Maaamooo.
– Mówisz prawdę?
– No.
– „Tak”. Nie „no”. Co chcesz wziąć?
– Nie wiem. Może coś z „Barriniego”. Wiedziałaś, że Kolumb się pomylił? Myślał, że przypłynął do Azji, nie do Ameryki. Trzy razy wracał i nigdy się nie dowiedział, że to nie tak.
– Naprawdę?
– No… tak. – Britney zniknęła.
Jeanne wróciła do kuchni. O tym rzeczywiście nie wiedziała. Kolumb naprawdę myślał, że trafił do Japonii albo Chin? Oprószyła kurczaka mąką, potem zanurzyła w jajku i tartej bułce, snując fantazje o rodzinnej wyprawie do Azji – w tle przewijały się obrazki z telewizji kablowej. Dziewczynki byłyby zachwycone. Może… W tym momencie przypadkiem wyjrzała na zewnątrz i przez nieprzezroczystą firankę dostrzegła sylwetkę mężczyzny, który zbliżając się do ich domu, zwolnił.
Trochę się zaniepokoiła. Obawy przed obcymi wzbudził w niej kiedyś jej chłopak pracujący w firmie, która produkowała części komputerowe dla rządowych kontrahentów. Zawsze na nich uważaj, mówił. Jeżeli zauważysz, że ktoś zwalnia, mijając dom, jak zobaczysz kogoś, kto za bardzo interesuje się dziećmi… od razu mi powiedz. Niedawno, gdy byli w parku na drugim końcu ulicy z dziewczynkami, które huśtały się na huśtawkach, nagle nadjechał jakiś samochód i zwolnił, a kierowca w ciemnych okularach spojrzał na dzieci. Jej chłopak wpadł w panikę i kazał im natychmiast wracać do domu.
– To szpiedzy – wyjaśnił.
– Co?
– Nie, nie tacy jak szpiedzy CIA. To są szpiedzy przemysłowi – z naszej konkurencji. Moja firma zarobiła w zeszłym roku sześć miliardów dolarów, dużą część dzięki mnie. Ludzie bardzo chętnie by sprawdzili, co wiem o rynku.
– Firmy naprawdę robią takie rzeczy? – zdziwiła się Jeanne.
– O ludziach nigdy nic nie wiadomo – odrzekł.
Jeanne Starkę, która miała w ramieniu kawałek drutu w miejscu, gdzie przed kilku laty rękę roztrzaskała jej butelka whisky, pomyślała wtedy: To prawda, ty na pewno nic o ludziach nie wiesz. Teraz wytarła ręce w fartuch, podeszła do firanki i wyjrzała przez okno.
Mężczyzny już nie było.
Wszystko w porządku, nie ma co się bez potrzeby denerwować. To tylko…
Zaraz, zaraz. Zauważyła jakiś ruch na schodkach przed drzwiami. I zdawało się jej, że zobaczyła róg torby na zakupy stojącej na werandzie. Ten człowiek tu był!
Co się dzieje?
Powinna zadzwonić do swojego chłopaka?Powinna wezwać policję?
Policja zjawiłaby się najwcześniej za dziesięć minut.
– Mamusiu, ktoś stoi za drzwiami – zawołała Britney. Jeanne szybko wyszła na korytarz.
– Brit, zostań w pokoju. Sama sprawdzę. Ale dziewczynka już otwierała.
– Nie! – krzyknęła Jeanne. I usłyszała:
– Dzięki, kochanie – rzekł przyjaznym tonem Thompson Boyd, wchodząc do domu i taszcząc torbę, którą przed chwilą widziała.
– Ale mnie nastraszyłeś – powiedziała Jeanne. Przytuliła się do niego, a on ją pocałował.
– Nie mogłem znaleźć kluczy.
– Wcześnie wróciłeś. Skrzywił się. -
– Rano były kłopoty z negocjacjami. Odłożyli do jutra. Pomyślałem sobie, że wrócę i popracuję w domu.
Na korytarz wybiegła druga córka Jeanne, ośmioletnia Lucy.
– Tommy! Możemy obejrzeć „Judge Judy”?
– Dzisiaj nie.
– Proooszę… Co masz w torbie?
– To właśnie moja praca. I chciałbym, żebyście mi w niej pomogły. – Postawił torbę w korytarzu, poważnie spojrzał na dziewczynki i spytał: – Jesteście gotowe?
– Ja jestem! – wykrzyknęła Lucy.
Brit, starsza z dziewczynek, nic nie powiedziała, ale tylko dlatego, że niefajnie było zgadzać się z siostrą; ona także była gotowa mu pomóc.
– Kiedy przełożono spotkanie, wyszedłem i zrobiłem zakupy. Przez całe rano czytałem to. – Thompson sięgnął do torby i wyciągnął puszki farby, gąbki, wałki i pędzle. Na końcu pokazał im książkę zaznaczoną w wielu miejscach żółtymi samoprzylepnymi karteczkami. Jej tytuł brzmiał „Wystrój wnętrz, łatwo i przyjemnie. Część 3: Malowanie pokoju dziecinnego”.
– Tommy! – zawołała Britney. – To do naszych pokoi?
– Tak – odparł z południowym akcentem. – Wasza mama i ja na pewno nie chcemy mieć na ścianach słonia Dumbo.
– Namalujesz nam Dumbo? – Lucy zmarszczyła brwi. – Ja nie chcę Dumbo.
Britney też nie chciała.
– Namaluję, kogo tylko zechcecie.
– Ja chcę pierwsza zobaczyć! – Lucy wyrwała mu książkę.
– Nie, ja!
– Zobaczymy razem – uciął Thompson. – Dajcie mi tylko powiesić płaszcz i odstawić teczkę. – Poszedł do swojego pokoju, który przylegał do frontu domu.
Wracając do kuchni, Jeanne Starkę pomyślała, że Tom, mimo nieustannych rozjazdów i paranoi na punkcie pracy, mimo że nie umiał dzielić jej radości ani smutków i nie był najwspanialszym kochankiem, nie jest taki zły i mogła trafić na kogoś znacznie gorszego.
Uciekając przed policją z alejki obok szkoły imienia Langstona Hughesa, Jax wskoczył do taksówki i kazał kierowcy jak najszybciej jechać na południe, proponując mu dziesięć dolców ekstra, jeżeli przeskoczy skrzyżowanie na czerwonym. Pięć minut później kazał zawrócić i wysadzić się niedaleko szkoły.
Miał szczęście, że udało mu się dać nogę. Nie było wątpliwości, że policja zrobiłaby wszystko, żeby nikogo nie dopuścić blisko dziewczyny. Niepokoiło go to; jak gdyby wiedzieli, że przyjdzie. Czyżby ten gnojek Ralph jednak go sypnął?
Cóż, Jax powinien być mądrzejszy. I taki zamierzył być teraz. Jak w więzieniu – zanim zrobisz jakiś ruch, musisz najpierw wszystko sprawdzić.
Dobrze wiedział, gdzie szukać pomocy.
Mężczyźni w miastach zawsze się gdzieś spotykają, starzy czy młodzi, czarni, Latynosi czy biali, ci ze wschodniej czyści Nowego Jorku i z Bay Ridge albo Astorii. W Harlemie gromadzili się w kościołach, barach, klubach jazzowych i raperskich, bistrach, w mieszkaniach, na ławkach w parku i przed domami. Latem siadywali na frontowych schodach i przy wyjściach ewakuacyjnych, a zimą wokół kubłów z palącymi się śmieciami. Spotykali się też u fryzjera – tak jak w tym filmie sprzed kilku lat (prawdziwe imię Jaksa, Alonzo, było na cześć Alonza Hendersona, byłego niewolnika z Georgii, który został milionerem dzięki stworzeniu popularnej sieci zakładów fryzjerskich – ojciec miał nadzieję, że Jax wykaże się podobną siłą woli i talentem, ale jak się okazało, były to płonne nadzieje).
Jednak najpopularniejszym miejscem męskich spotkań w Harlemie były boiska do koszykówki.
Oczywiście, chłopcy chodzili tam grać w kosza. Ale także po to, żeby gadać o bzdurach, rozwiązywać problemy tego świata, rozmawiać o dobrych i złych kobietach, kłócić się o sport, dokuczać sobie i przechwalać się; była to nowoczesna i swobodna wersja popularnej w czarnej kulturze sztuki snucia opowieści o mitycznych bohaterach takich jak bandyta Stackolee czy palacz z „Titanica”, który przeżył zderzenie z górą lodową i uratował się.
Jax znalazł park położony niedaleko szkoły Langstona Hughesa. Mimo jesiennego chłodu i nisko stojącego słońca boiska były dość zatłoczone. Jax podszedł do najbliższego, zdjął kurtkę wojskową, na którą policja zapewne zwróciła uwagę, przewrócił ją na lewą stronę i przewiesił przez ramię. Paląc papierosa, oparł się o łańcuchowe ogrodzenie i wyglądał w tej pozycji jak faraon Ralph, tyle że potężniej zbudowany. Zdjął z głowy czarną bandanę i palcami przeczesał afro.
W samą porę zmienił wygląd. Zobaczył przejeżdżający wolno obok parku radiowóz. Jax nie ruszył się z miejsca. Nic nie przyciąga uwagi glin bardziej niż oddalający się szybkim krokiem człowiek (Jax był wielokrotnie zatrzymywany pod zarzutem „chodzenia w stanie bycia czarnym”). Po zdartym szarym asfalcie boiska uganiała się gromadka licealistów, której przyglądało się kilkunastu innych. Jax zobaczył, jak ciemnobrązowa piłka odbija się od ziemi, dopiero po chwili usłyszał odgłos uderzenia o twardą nawierzchnię. Przyglądał się chwytającym przeciwników rękom, zderzającym się ciałom, piłce szybującej w kierunku tablicy.
Kiedy radiowóz zniknął, Jax oderwał się od ogrodzenia i zbliżył do chłopców stojących na skraju boiska. Przyjrzał się im uważnie. Nie była to żadna banda, żadni chowający glocki w spodniach gangsta. Po prostu grupka chłopców – niektórzy z tatuażami, inni bez, niektórzy obwieszeni łańcuchami, inni ze skromnym krzyżykiem na szyjach, niektórzy o złych, inni o dobrych intencjach. Szpanowali przed dziewczynami, zadzierali nosa przed młodszymi. Palili, gadali. Jak to młodzi.
Obserwując ich, Jax popadł w melancholię. Zawsze chciał mieć dużą rodzinę, ale to marzenie, podobnie jak wiele innych, nigdy się nie spełniło. Jego pierwsze dziecko oddano do adopcji, a drugie stracił po fatalnej w skutkach wizycie jego dziewczyny w klinice przy Sto Dwudziestej Dziewiątej. Pewnego stycznia przed wielu laty Jax z radością dowiedział się, że zostanie ojcem. W marcu jego dziewczyna dostała jakichś bólów, więc nie mając innego wyboru, poszli do darmowej kliniki. W brudnej i zatłoczonej poczekalni spędzili kilka godzin. Zanim dziewczynę zbadał lekarz, zdążyła poronić.
Jax chwycił drania i omal nie pobił go do krwi. „To nie moja wina – mówił drobny Hindus, kuląc się za wózkiem. – Obcięli nam budżet. To znaczy miasto”. Jax szalał z wściekłości i rozpaczy. Ktoś musiał mu za to zapłacić, żeby coś takiego nigdy się więcej nie powtórzyło – ani jej, ani nikomu innemu. I nie pocieszyła go wiadomość, że lekarzowi udało się przynajmniej ocalić życie jego dziewczynie, bo prawdopodobnie stałoby się inaczej, gdyby uchwalono inne cięcia budżetowe na opiekę zdrowotną dla biednych.
Jak pieprzony rząd może ludziom robić coś takiego? Gzy jedynym celem ratusza i władz stanowych nie jest dobro obywateli? Jak mogli dopuścić do śmierci maleńkiego dziecka?
Na te pytania nie byli skłonni odpowiedzieć ani lekarz, ani policjanci, którzy tamtej nocy wyprowadzili go ze szpitala skutego kajdankami.
Smutek i zapiekła złość, jakie wywołało wspomnienie, jeszcze bardziej utwierdziły go w postanowieniu, by zrealizować swój plan.
Jax z ponurą miną popatrzył na gromadkę na boisku i skinął chłopakowi, którego uznał za jednego z przywódców. Nastolatek miał na sobie workowate szorty, trampki i sportową bluzę. Jego włosy były krótko obcięte z jednej strony, a z drugiej wysoko zaczesane. Chłopak otaksował Jaksa.
– Co jest, dziadek?
Pozostali ryknęli gromkim śmiechem. Dziadek.
W dawnym Harlemie – dawniej może wszędzie tak było – dorosłych traktowano z szacunkiem. Dziś z pogardą. Twardziel wyciągnąłby gnata ze skarpety i nastraszył gówniarza. Ale Jaksa zahartowały lata spędzone na ulicy i w więzieniu, dlatego wiedział, że to nie jest żaden sposób. Zbył pogardliwą uwagę śmiechem i szepnął:
– Duża kasa.
– Chcesz kasy?
– Proponuję ci kasę. Jeżeli cię to interesuje, gnojku. – Jax poklepał się po kieszeni, w której spoczywał gruby zwitek franklinów.
– Nic nie sprzedaje.
– Nie chcę kupować tego, o czym myślisz. Chodź, przejdziemy się kawałek.
Chłopak skinął głową i oddalili się od boiska. Jax czuł, jak jego towarzysz mu się przygląda, zwracając pewnie uwagę na utykanie. Fakt, to była pamiątka po postrzale, ale równie dobrze mogło wyglądać na krok twardziela-ganstera. Potem chłopak spojrzał w oczy Jaksa, zimne jak stal, zerknął na jego mięśnie i więzienny tatuaż. Może sobie pomyślał: W takim wieku mógł być ważniakiem u Prawdziwych Gangsterów – a z takimi lepiej się było nie zadawać. Prawdziwi mieli AK, uzi, hummery i kilkunastu bezwzględnych gnojków pod komendą. To oni kazali dwunastolatkom rozwalać świadków i dilerów konkurencji, bo sądy nie wysyłały dzieci do pudła na wieczność, tak jak siedemnasto – i osiemnastolatków.
Prawdziwy mógł cię porządnie zmasakrować za nazwanie go dziadkiem”.
Chłopak zaczynał zdradzać oznaki niepokoju.
– Ej, co właściwie chcesz? Dzie idziemy?
– Tylko kawałek. Nie chcę z tobą gadać przy wszystkich. – Jax zatrzymał się za jakimiś krzakami. Chłopak rozejrzał się dookoła. Jax parsknął śmiechem. – Nie zamierzam ci złoić dupy. Wyluzuj się.
Nastolatek też się zaśmiał. Ale nerwowo.
– Jasne, spoko.
– Muszę znaleźć czyjąś chatę. Kogoś z Langstona Hughesa. Chodzisz tam?
– No, prawie wszyscy. – Wskazał głową boisko.
– Szukam dziewczyny, o której mówili w wiadomościach.
– Tej? Genevy? Co widziała, jak rozwalili gościa? Tej, co jedzie na samych szóstkach?- Nie wiem. Ma same szóstki?
– No. Ma łeb jak sklep.
– Gdzie mieszka?
Chłopak zamilkł. Zaczął się zastanawiać. Czy dostanie po dupie, jeżeli poprosi o to, czego chce? Uznał, że nie.
– Mówiłeś o kasie, co nie? Jax dał mu parę banknotów.
– Ja tam jej nie znam. Ale spikne eie z kumplem, co ją zna. Taki czarnuch, Kevin sie nazywa. Mam zadzwonić?
– Dzwoń.
Z kieszeni szortów wyciągnął małą komórkę.
– Hej, tu Willy… Na boisku… No. Słuchaj, jest tu gość z franklinami i szuka twojej laski… Genevy. No, tej Settle… Spoko, ziomal. Taki żart, co nie?… Dobra. Ten gość…
Jax wyrwał Willy’emu telefon i rzucił krótko:
– Dwie stówy za jej adres. Chwila wahania.
– Gotówka? – zapytał Kevin.
– Nie – odburknął Jax. – Pieprzona karta. Jasne, że gotówka.
– Przyjdę na boisko. Masz kasę przy sobie?
– Mam, trzymam ją obok colta, jeżeli cię to ciekawi. Kiedy mówię „colta”, nie chodzi mi o flaszkę piwa.
– Spoko. Tylko pytam. Nie pogrywam z miastowymi.
– Będę miał swoją ekipę – rzekł Jax, uśmiechając się szeroko do zaniepokojonego Willy’ego. Rozłączył się i rzucił telefon chłopakowi. Potem wrócił do ogrodzenia, oparł się o nie i dalej obserwował grę.
Dziesięć minut później zjawił się Kevin, który – w przeciwieństwie do Willy’ego – wyglądał na prawdziwego twardziela – wysoki, przystojny, pewny siebie. Był podobny do jednego aktora, którego nazwiska Jax nie mógł sobie przypomnieć. Chcąc się popisać przed staruszkiem i pokazać, że wcale mu tak bardzo nie zależy na pieniądzach – a także zaimponować paru dziewczynom – Kevin się nie spieszył. Przystanął, przybił piątkę kilku chłopakom, paru uścisnął, witając się głośno ze wszystkimi. Potem wyszedł na boisko, kazał sobie podać piłkę i wykonał kilka imponujących wsadów.
Facet umiał grać w kosza.
Wreszcie Kevin wolnym krokiem podszedł do Jaksa i otaksował go uważnie, bo tak się robi, kiedy do ekipy dołącza ktoś z zewnątrz – wszystko jedno, czy na boisku, w barze, czy też w wiktoriańskim zakładzie fryzjerskim Alonza Hendersona. Kevin starał się odgadnąć, gdzie Jax chowa broń, ile naprawdę może mieć kasy i o co mu chodzi.
– Powiedz tylko, jak długo chcesz się tak gapić, bo to nudne – powiedział Jax.
Kevin nawet się nie uśmiechnął.
– Gdzie frankliny?
Jax wsunął mu w dłoń pieniądze.
– Gdzie dziewczyna?
– Chodźmy. Pokażę.
– Daj mi tylko adres.
– Boisz sie mnie?
– Tylko adres. – Nie spuszczał z niego wzroku. Kevin wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Nie znam numeru. Znam budynek. W zeszłym roku odprowadzałem ją do domu. Mogę pokazać.
Jax skinął głową.
Ruszyli na południowy zachód, co zdziwiło Jaksa; sądził, że dziewczyna będzie mieszkać w niebezpieczniejszej okolicy – bardziej na północ, w stronę rzeki Harlem, albo na wschodzie. Tutejsze ulice nie były zbyt eleganckie, ale za to czyste i wiele budynków zostało wyremontowanych. Budowano też parę nowych.
Jax zmarszczył brwi, rozglądając się po ulicach.
– Jesteś pewien, że mówimy o Genevie Settle?
– O nią pytałeś. I idziemy pod jej chatę… Słuchaj, chcesz kupić trochę zioła albo cracku?
– Nie.
– Na pewno? Mam niezły towar.
– Szkoda, że głuchniesz w takim młodym wieku. Kevin wzruszył ramionami.
Dotarli do ulicy niedaleko Morningside Park. Na szczycie wzniesienia rozciągał się kampus Uniwersytetu Columbia, gdzie wiele lat temu Jax często pozostawiał swój tag – „Jax 157”.
Już mieli skręcić za róg, gdy naraz obaj przystanęli.
– Zobacz – szepnął Kevin. Przed jakimś starym budynkiem stał zaparkowany ford crown victoria – na pewno nieoznakowany wóz gliniarzy.
– To jej chata? Tam, gdzie stoi samochód?
– Nie. Dwa budynki dalej. Tam. – Pokazał.
Dom był stary, ale w idealnym stanie. W oknach stały kwiaty, było czysto. Ładne firanki. Farba wyglądała na nową.
– Chcesz ją pierdolnąć? – zapytał Kevin, mierząc go badawczym spojrzeniem.
– Co chcę zrobić, to moja sprawa.
– Twoja sprawa, twoja sprawa… Jasne – odrzekł cicho Kevin. – Ale… pytam, bo gdybyś miał ją stuknąć – mnie tam nic do tego, spoko – ale gdyby coś się jej stało, to rozumiesz: będę wiedział, że to ty. Ktoś może przyjść i ze mną pogadać. No i tak se myślę, że jak masz nosić tyle kasy przy sobie, lepiej, żebym wziął trochę więcej. Wtedy zapomnę, że cię w ogóle widziałem. Bo inaczej mogę sobie dużo przypomnieć i będę pamiętać, że pytałeś o tą myszę.Jax widział w życiu niejedno. Był królem graffiti, był żołnierzem podczas Pustynnej Burzy, poznał gangsterów w więzieniu i za murami, dostał postrzał w… Jeżeli w tym cholernym świecie istniała jakaś zasada, to tylko taka, że ludzie, których uważasz za głupich, w rzeczywistości są jeszcze głupsi.
W ułamku sekundy Jax lewą ręką chwycił chłopaka za kołnierz, a prawą wymierzył mu cios w brzuch, potem drugi, trzeci, czwarty…
– Kurwa… – udało się wykrztusić Kevinowi.
Tak się walczyło w więzieniu. Ani chwili, żeby przeciwnik ochłonął.
Jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze…
Wreszcie Jax go puścił i chłopak upadł w alejce, jęcząc z bólu. Spokojnym ruchem baseballisty szykującego się do strzału, Jax pochylił się i wyciągnął ze skarpety broń. Przerażony Kevin przyglądał mu się bezradnie, kiedy odciągał zamek, ładując pocisk do komory, a potem kilka razy owijał lufę czarną bandaną. Jax dowiedział się od DeLisle’a Marshalla z bloku S, że to najlepszy i najtańszy sposób stłumienia huku wystrzału.
O dziewiętnastej trzydzieści Thompson Boyd skończył malować misia z kreskówki na ścianie w pokoju Lucy. Odsunął się i popatrzył na swe dzieło. Zrobił wszystko dokładnie tak, jak kazano mu w książce i rzeczywiście stworzenie bardzo przypominało niedźwiedzia. Był to pierwszy obrazek, jaki w życiu namalował od czasów szkoły – dlatego tak pilnie studiował instrukcję.
Dziewczynki wpadły w zachwyt. Thompson pomyślał, że też powinien być zadowolony z obrazka. Nie był jednak pewien. Patrzył na misia bardzo długo, czekając, aż pojawi się duma. Nic jednak nie poczuł. Cóż. Wyszedł na korytarz i zerknął w okienko telefonu.
– Mam wiadomość – powiedział z roztargnieniem. Wybrał numer. – Hej, tu Thompson. Co u ciebie? Widziałem, że dzwoniłeś.
Jeanne posłała mu przelotne spojrzenie i wróciła do wycierania naczyń.
– Co ty, żartujesz? – Thompson zachichotał. Jak na człowieka, który nigdy się nie śmiał, udawał chyba nieźle. Oczywiście to samo zrobił dziś rano w bibliotece, aby uspokoić tę Settle, lecz tamto nie poskutkowało. Powtórzył sobie w myślach, żeby nie przesadzać. – Stary, to cholerny pech – powiedział do głuchej słuchawki. – Jasne. To nie potrwa długo, co? Jutro znowu mam te negocjacje, tak, te przełożone z dzisiaj… Daj mi dziesięć minut, dobra?
Zamknął telefon i rzekł do Jeanne.
– Vern jest u Joeya. Złapał gumę.
Vernon Harber kiedyś istniał naprawdę, ale już go nie było. Thompson zabił go kilka lat temu. Ale ponieważ dobrze go zdążył poznać, uczynił z niego fikcyjnego kumpla z sąsiedztwa, z którym od czasu do czasu sobie pomagali. Podobnie jak prawdziwy nieżyjący Vern, ten żyjący i fikcyjny jeździł suprą, miał dziewczynę o imieniu Renee i opowiadał mnóstwo zabawnych historyjek o życiu w porcie, w sklepie mięsnym i swojej okolicy. Thompson wiedział o Vernie dużo więcej i pamiętał o wszystkich szczegółach. (Kiedy kłamiesz, kłam na całego, z fantazją i precyzją).- Najechał suprą na jakąś butelkę po piwie.
– Nic mu się nie stało? – zaniepokoiła się Jeanne.
– Na szczęście parkował. Głupek nie umie sam odkręcić śrub.
Żywy czy martwy, Vern Harber zawsze był niezdarą.
Thompson zaniósł pędzel i kartonowe wiaderko do pralni, wstawił do umywalki i napuścił wody, by umyć pędzel. Potem narzucił kurtkę.
– Aha, mógłbyś po drodze kupić dwuprocentowe mleko? – poprosiła Jeanne.
– Kwartę?
– Może być.
– I roladki owocowe! – zawołała Lucy.
– O jakim smaku?
– Winogronowe.
– W porządku. Brit?
– Wiśniowe! – odpowiedziała dziewczynka. Nagle, jak gdyby coś sobie przypominając, dorzuciła: – Proszę.
– Winogronowe, wiśniowe i mleko – powtórzył zamówienie, wskazując po kolei na każdą z nich.
Thompson wyszedł z domu i okrężną trasą ruszył ulicami Queens, od czasu do czasu sprawdzając, czy nikt go nie śledzi. Wciągał do płuc zimne powietrze i wydychał ciepłe, pogwizdując piosenkę Celine Dion z „Titanica”.
Morderca uważnie obserwował Jeanne, gdy mówił, że wychodzi. Jej niepokój o Verna wydawał się autentyczny i niczego nie podejrzewała, mimo że wychodził spotkać się z człowiekiem, którego w życiu nie widziała. Ale to było typowe. Dzisiaj pomagał koledze. Innym razem mówił, że idzie obstawić w zakładach. Albo na szybkiego drinka z chłopakami do Joeya. Zmieniał kłamstwa rotacyjnie.
Szczupła brunetka o kręconych włosach nigdy nie zadawała wielu pytań o jego wyjścia z domu ani o lipną pracę agenta handlowego w firmie komputerowej, ani o częste wyjazdy służbowe. Nigdy nie pytała, dlaczego jego branża jest tak tajna, że Thompson zamyka swój pokój na klucz. Była mądra i inteligentna, a to dwie różne cechy. Większość mądrych i inteligentnych kobiet domagałaby się większego udziału w jego życiu. Ale nie Jeanne Starke.
Poznali się w barze w Astorii kilka lat temu, kiedy Thompson musiał się przyczaić po zleconym mu zamordowaniu dilera narkotyków z Newark. Siedząc obok Jeanne w greckiej knajpce, poprosił ją o keczup i zaraz przeprosił, zauważywszy, że ma złamaną rękę i nie może dosięgnąć butelki. Spytał ją, czy dobrze się czuje i co się stało. Zbyła pytanie, lecz miała łzy w oczach. Zaczęli rozmawiać.
Wkrótce zaczęli się spotykać. Prawda o złamanej ręce w końcu wyszła na jaw i pewnego weekendu Thompson złożył wizytę jej byłemu mężowi. Później Jeanne oznajmiła mu, że stał się cud: jej eks wyjechał z miasta i przestał nawet dzwonić do dziewczynek, co kiedyś robił raz na tydzień, przy okazji po pijaku wyzywając ich matkę.
Miesiąc później Thompson wprowadził się do niej.
Dla Jeanne i jej córek to był chyba dobry układ. Miała mężczyznę, który nie wrzeszczał ani nie bił nikogo pasem, płacił czynsz i przychodził do domu o zapowiedzianej porze – wydawał się im wymarzoną zdobyczą. (Więzienie skutecznie nauczyło Thompsona, że trzeba nisko zawieszać poprzeczkę).
Układ był dobry dla nich i dobry dla zawodowego mordercy: ktoś mający taką profesję wzbudza znacznie mniej podejrzeń, kiedy ma żonę albo dziewczynę i dzieci, niż gdyby był samotny.
Ale był jeszcze jeden powód, dla którego mieszkał z Jeanne, ważniejszy od względów praktycznych i logistycznych. Thompson Boyd czekał. W jego życiu od dawna czegoś brakowało i czekał, by to coś powróciło. Wierzył, że Jeanne Starke, kobieta bez wygórowanych wymagań i nadmiernych oczekiwań, może mu pomóc to odnaleźć.
Czego mu brakowało? To proste: Thompson Boyd czekał, aż ustąpi odrętwienie, a jego duszy wróci czucie, tak jak powraca do życia zdrętwiała stopa.
Thompson miał dużo wspomnień z dzieciństwa w Teksasie, pamiętał twarze rodziców i ciotki Sandry, kuzynów, kolegów szkolnych. Oglądali w telewizji mecze Texas A &M, siadywali wokół organów Sears, gdy Thompson naciskał klawisz akordów, a ciotka albo ojciec grubymi palcami (wszyscy w rodzinie takie mieli) starali się grać melodię. Śpiewał z nimi „Onward Christian Soldiers” i „Tie a Yellow Ribbon” albo temat z „Zielonych beretów”. Grał w kierki. Pod okiem ojca uczył się używać narzędzi w nienagannie wysprzątanej szopie. Chodził z nim na pustynię, zachwycał się zachodami słońca i połaciami zastygłej lawy, w zdumieniu przyglądał się kojotom i grzechotnikom, które wprawdzie poruszały się jak tancerze, ale ich ukąszenie mogło spowodować szybką śmierć.
Przypominał sobie, jak matka biegała do kościoła, pakowała kanapki, opalała się, wymiatała z przyczepy teksański kurz i siadywała z koleżankami na aluminiowych krzesełkach. Przypomniał sobie, jak ojciec chodził do kościoła, zbierał płyty, spędzał soboty z synem, a resztę tygodnia na wieżach wiertniczych. Przypominał sobie cudowne piątkowe wieczory, kiedy chodził na hamburgery i frytki do „Goldenlight Cafe” przy drodze numer 66, gdzie z głośników sączył się teksański swing.
Wtedy Thompson Boyd nie czuł odrętwienia.
Nawet w tych ciężkich czasach, gdy czerwcowe tornado zabrało ich podwójną przyczepę, matka straciła rękę, cudem ratując życie, nawet kiedy ojciec stracił pracę podczas fali zwolnień, która przetoczyła się przez północny pas stanu jak burza piaskowa z Oklahomy – Thompson nie był jeszcze odrętwiały.Na pewno nie był odrętwiały, gdy przyglądał się, jak matka rozpaczliwie powstrzymuje łzy na ulicy Amarillo, kiedy jakiś dzieciak krzyknął za nią „jednoręka bandyta”, a Thompson poszedł za nim i zadbał, żeby chłopak już nigdy więcej się z nikogo nie nabijał.
Potem jednak przyszły więzienne lata. I gdzieś w cuchnących lizolem korytarzach przyszło odrętwienie, stłumiło wszelką zdolność czucia i uśpiło ją. Uśpiło tak głęboko, że nic nie poczuł, dowiedziawszy się, że jakiś kierowca przysypiający w szoferce peterbilta zabił jego rodziców i ciotkę, a z katastrofy ocalał tylko zestaw do czyszczenia butów, który chłopak zrobił ojcu w prezencie na czterdzieste urodziny. Uśpiło tak głęboko, że kiedy wyszedł z więzienia i odnalazł strażnika Charliego Tuckera, nie czuł absolutnie nic, przyglądając się, jak ten wolno umiera, sinieje i rozpaczliwie szarpie za sznur, chcąc powstrzymać uduszenie. Co i tak by mu się nie udało, choćby był największym siłaczem.
W odrętwieniu patrzył na kołyszące się jak wahadło zwłoki strażnika, które powolutku nieruchomiały. W odrętwieniu ustawiał świece u stóp Tuckera, żeby wszystko wyglądało na satanistyczny mord popełniony przez jakiegoś psychopatę, w odrętwieniu spoglądał w szklane oczy nieboszczyka.
Odrętwiały…
Ale Thompson wierzył, że potrafi się sam naprawić, tak jak reperował drzwi do łazienki i obluzowaną poręcz schodów w bungalowie. (Jedno zadanie nie różniło się niczym od drugiego, to tylko kwestia przecinka dziesiętnego). Zdolność czucia miały mu przywrócić Jeanne i dziewczynki. Musiał się tylko poddać schematowi. Robić to, co robili inni normalni ludzie: malować pokój dziecinny, oglądać z dziewczynkami „Judge Judy”, chodzić do parku na piknik. Przynosić to, o co prosiły. Winogronowe, wiśniowe, mleko. Winogronowe, wiśniowe, mleko. Od czasu do czasu zakląć: kurwa mać, pierdolę to wszystko… Takie rzeczy mówili ludzie, gdy wpadali w złość. A rozgniewany człowiek potrafi czuć.
Dlatego gwizdał – wierzył, że muzyka pozwoli mu wrócić do dawnych czasów, sprzed więzienia. Ludzie, którzy lubili muzykę, nie byli odrętwiali. Ludzie, którzy gwizdali, coś czuli, mieli rodziny, na dźwięk melodyjnego trylu odwracały się w ich stronę głowy obcych. Z takimi ludźmi można było przystanąć na rogu ulicy i pogadać, takich ludzi można było poczęstować frytką prosto z talerza, gdy z sąsiedniej sali dobiegała oszałamiająca muzyka. To ci dopiero muzycy, co synu? Co ty na to?
Wystarczy postępować ściśle według zasad i odrętwienie ustąpi. Wróci czucie.
Zastanawiał się, czy reżim, jaki sobie narzucił, przyniesie efekt i przywróci jego duszy zdolność czucia. Gwizdanie, recytowanie słów, których się od niego spodziewano, winogronowe i wiśniowe, przeklinanie, śmiech? Miał nadzieję, że choć trochę poskutkuje.
Przypomniał sobie kobietę w bieli, która rano w muzeum poruszała się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Mógł szczerze przed sobą przyznać, że jej widok sprawił mu przyjemność. Niewielką, ale przecież to zawsze jakieś uczucie. Całkiem niezłe.
– Kurewsko niezłe – szepnął.
No i jest przekleństwo.
Może znów powinien spróbować seksu (zwykle udawało się raz na miesiąc, rano, ale tak naprawdę nie miał na to ochoty – jeżeli nie ma nastroju, nie pomoże nawet Viagra). Rozważał pomysł. Tak, tak właśnie zrobi - poczeka parę dni i znów spróbuje z Jeanne. Na myśl o tym ogarniał go lekki niepokój. Ale chyba powinien sprawdzić, czy to działa. To będzie dobry test. Tak, spróbuje i zobaczy, czy jest jakaś poprawa.
Winogronowe, wiśniowe, mleko…
Thompson zatrzymał się przy automacie telefonicznym przed greckimi delikatesami. Znów zadzwonił pod numer poczty głosowej i wstukał kod. Wysłuchał nowej wiadomości, z której się dowiedział, że była szansa zabicia Genevy Settle w szkole, ale pilnowało jej za dużo policjantów. Usłyszał też, że dziewczyna mieszka na Sto Osiemnastej, a w okolicy jej domu stoi co najmniej jeden nieoznakowany samochód policyjny i radiowóz, które od czasu do czasu zmieniają stanowiska. Pilnowało jej od jednego do trzech funkcjonariuszy.
Thompson nauczył się adresu na pamięć, skasował wiadomość i klucząc tak jak przedtem, dotarł do sześciokondygnacyjnego budynku, który był w znacznie gorszym stanie niż bungalow Jeanne. Obszedł dom i otworzył tylne drzwi. Po schodach wspiął się do mieszkania, które było jego główną kryjówką. Wszedł do środka i wyłączył system zamontowany w celu powstrzymania intruzów.
Mieszkanie wyglądało trochę ładniej niż to na Elizabeth Street. Ściany zdobiła starannie ułożona jasna boazeria, podłogę przykrywał brązowy włochaty dywan, który wydzielał zapach typowy dla włochatych dywanów. Stało tu kilka mebli. Mieszkanie przypominało Thompsonowi pokoik, który urządzili z ojcem w bungalowie w Amarillo, dokąd się przeprowadzili po zniszczeniu przyczepy przez tornado.
Z dużej szafki ostrożnie wyciągnął parę słojów i zaniósł je na biurko, pogwizdując melodię z „Pocahontas”. Dziewczynki uwielbiały ten film. Otworzył skrzynkę z narzędziami, nałożył grube gumowe rękawice, maskę i okulary ochronne, i przystąpił do montażu urządzenia, które jutro miało zabić Genève Settle – i każdego, kto znajdzie się w pobliżu.
Ssst…
Melodia zmieniła się w inną: to już nie był Disney. „Forever Young” Boba Dylana.
Kiedy skończył, dokładnie sprawdził urządzenie i z zadowoleniem odłożył narzędzia. Potem poszedł do łazienki, zdjął rękawiczki i trzy razy umył ręce. Przestał gwizdać, powtarzając sobie w myślach dzisiejszą mantrę.
Winogronowe, wiśniowe i mleko… Winogronowe, wiśniowe i mleko.
Wciąż się przygotowywał na dzień, w którym odrętwienie wreszcie ustąpi.
– Jak samopoczucie?
– Wszystko w porządku, detektywie.
Bell stanął w drzwiach jej pokoju i spojrzał na łóżko, zasłane książkami i zeszytami.
– Rety, faktycznie ostro się uczysz. Geneva wzruszyła ramionami.
– Wracam do domu do chłopaków.
– Ma pan synów?
– Ano mam. Dwóch. Może kiedyś ich poznasz. Jeżeli będziesz miała ochotę.
– Pewnie – powiedziała, myśląc, że i tak to się nie stanie. – Są w domu z pana żoną?
– Są teraz u dziadków. Moja żona nie żyje.
Na te słowa Geneva poczuła drgnienie w sercu. Krył się za nimi prawdziwy ból, chociaż kiedy je wymówił, jego mina wcale się nie zmieniła. Jak gdyby wyćwiczył umiejętność informowania ludzi o śmierci żony, powstrzymując się od łez.
– Przykro mi.
– Och, to było wiele lat temu. Skinęła głową.
– Gdzie pan Pulaski?
– Pojechał do domu. Ma córkę. A żona spodziewa się drugiego dziecka.
– Chłopca czy dziewczynki? – spytała Geneva.
– Naprawdę nie wiem. Wróci jutro rano. Będziemy go mogli wtedy zapytać. W pokoju obok jest twój wuj, a na noc zostanie pani Lynch.
– Barbe?
– Tak.
– Jest miła. Opowiadała mi o swoich psach. I o nowych programach w telewizji. – Geneva pokazała na książki. – Nie bardzo mam czas na telewizję.
Detektyw Bell zaśmiał się.
– Moim chłopakom przydałby się twój wpływ. Choćby nie wiem co, muszę was ze sobą poznać. No dobrze, gdyby coś się działo, wołaj Barbe. – Zawahał się przez chwilę. – Nawet gdybyś po prostu miała złe sny. Bez rodziców w domu musi ci być ciężko.
– Dobrze sobie radzę sama – odrzekła.
– Nie wątpię. W każdym razie w razie czegoś krzycz. Po to tu jesteśmy. – Podszedł do okna, wyjrzał przez firanki, upewnił się, czy jest zamknięte, a potem zasłonił. – Dobranoc. Nie martw się. Złapiemy tego drania. To tylko kwestia czasu. Nikt nie jest lepszy od pana Rhyme’a i ludzi, którzy z nim pracują.
– Dobranoc. – Cieszyła się, że wychodzi. Może i miał dobre zamiary, ale Geneva nie cierpiała być traktowana jak dziecko, podobnie jak nie cierpiała, gdy wspominano o jej strasznej sytuacji. Zdjęła książki z łóżka i ustawiła je przy drzwiach, tak by mogła je od razu znaleźć w ciemności, gdyby trzeba było szybko wyjść. Postępowała w ten sposób co wieczór.
Sięgnęła do torby i znalazła zasuszony fiołek, który dała jej iluzjonistka, Kara. Długo oglądała kwiatek, a potem ostrożnie włożyła między stronice książki leżącej na górze przy drzwiach.
Pobiegła do łazienki, a kiedy się umyła i wyszorowała zęby, porządnie wyczyściła perłową umywalkę. Zaśmiała się cicho, myśląc o niemiłosiernym bałaganie panującym w łazience Keesh. W korytarzu Barbe Lynch życzyła jej dobrej nocy. Wróciwszy do sypialni, Geneva zamknęła drzwi na klucz, zawahała się przez chwilę, a potem, czując się trochę głupio, podparła klamkę krzesłem. Rozebrała się, narzuciła szorty i wypłowiałą koszulkę i wskoczyła z powrotem do łóżka. Wyłączyła światło i przez dwadzieścia minut leżała na wznak i drżała z lęku, myśląc o matce i ojcu, a potem o Keesh.
W myślach pojawił się obraz Kevina Cheaneya; ze złością go odpędziła.
Skupiła się na swoim przodku, Charlesie Singletonie. Uciekał, uciekał, uciekał… Skoczył do Hudsonu.
Myślała o jego sekrecie. Co mogło być aż tak ważne, że gotów był zaryzykować wszystko, żeby tylko nie wyszło to na jaw? Rozmyślała o jego miłości do żony i syna.
Cały czas jednak prześladował ją obraz tego strasznego człowieka z biblioteki. Och, przed policją trzymała fason. Ale rzecz jasna się bała. Ta kominiarka, to okropne „łup”, kiedy trzasnął pałką w manekin, tupot jego nóg, kiedy ją gonił. A teraz zjawił się drugi, ten czarny mężczyzna z bronią obok boiska szkolnego.
Wspomnienia szybko odebrały jej sen.
Otworzyła oczy i leżała bez ruchu, myśląc o innej bezsennej nocy sprzed wielu lat. Siedmioletnia Geneva wymknęła się z łóżka i powędrowała do salonu. Włączyła telewizor i zaczęła oglądać jakiś głupi sitcom, gdy po dziesięciu minutach zjawił się ojciec.
– Co ty tu robisz? Czemu to oglądasz? – Zamrugał oczami w ostrym świetle.
– Nie mogę zasnąć.
– Lepiej poczytaj. To lepsze.
– Nie mam ochoty czytać.
– Dobrze. Sam ci poczytam. – Podszedł do regału. – Spodoba ci się. To jedna z najlepszych książek na świecie.
Usiadł na fotelu, który skrzypnął pod jego ciężarem, a Geneva zerknęła na okładkę, lecz nie mogła przeczytać tytułu.
– Wygodnie ci? – zapytał.
– Tak. – Leżała na kanapie.
– Zamknij oczy.
– Nie chce mi się spać.
– Jak zamkniesz oczy, będziesz sobie wyobrażała to, co czytam.
– Dobrze. Co to…
– Cicho.
– Dobrze.
Zaczął czytać. „Zabić drozda”. Przez następny tydzień czytanie córce przed snem stało się jego rytuałem.
Geneva Settle przyznała, że to rzeczywiście jedna z najlepszych książek; już w tym wieku zdążyła przeczytać albo wysłuchać wielu innych. Bardzo spodobali się jej bohaterowie – spokojny i silny owdowiały ojciec; brat i siostra (Geneva zawsze chciała mieć rodzeństwo). Oczarowała ją też sama opowieść o odwadze w obliczu nienawiści i głupoty.
Książka Harper Lee głęboko zapadła jej w pamięć. Zabawne, ale kiedy przeczytała ją jeszcze raz w wieku jedenastu lat, zrozumiała z niej o wiele więcej. Potem, gdy miała czternaście lat, zrozumiała jeszcze więcej. W zeszłym roku przeczytała ją znowu i napisała wypracowanie na angielski. Dostała celujący.
Wśród książek ustawionych przy drzwiach sypialni, tych, które koniecznie trzeba było ocalić w razie pożaru, był też egzemplarz „Zabić drozda”. Nosiła tę książkę przy sobie, nawet gdy jej nie czytała. I do niej wsunęła talizman od Kary, zasuszony fiołek.
Dziś jednak wybrała coś innego. „01ivera Twista” Charlesa Dickensa. Wyciągnęła się na łóżku, oparła książkę na piersi i otworzyła w miejscu zaznaczonym słomkową zakładką (nigdy nie odwracała książek grzbietem do góry, nawet tych najtańszych wydań). Zaczęła czytać. Z początku skrzypienie starego domu przejmowało ją lękiem, ale wkrótce pochłonęła ją opowieść. Mniej więcej godzinę później powieki zaczęły jej ciążyć i Geneva wreszcie zasnęła, ukołysana do snu nie pocałunkiem matki ani głębokim głosem ojca zmawiającego modlitwę, ale litanią pięknych słów obcego człowieka.
Pora spać.
– Co? – spytał Rhyme, odrywając wzrok od ekranu.
– Spać – powtórzył Thom. Powiedział to dość ostrożnie. Czasem musiał stoczyć prawdziwą bitwę, zanim Rhyme dał się przekonać do zakończenia pracy.
Ale kryminalistyk odrzekł:
– Tak, tak. Spać.
Był wyczerpany i zniechęcony. Czytał właśnie e-mail od naczelnika J. T. Beauchampa z Amarillo z informacją, że nikt w więzieniu nie rozpoznał osoby na portrecie pamięciowym NS 109.
Kryminalistyk podyktował krótkie podziękowanie i zamknął program pocztowy. Po chwili rzekł do Thoma:
– Jeszcze tylko jeden telefon i grzecznie dam się położyć.
– Pójdę trochę posprzątać – odparł asystent. – Do zobaczenia na górze.
Amelia Sachs wróciła na noc do siebie. Chciała się też zobaczyć z matką, która mieszkała niedaleko i ostatnio nie najlepiej się czuła, przez jakieś kłopoty z sercem. Sachs najczęściej nocowała u Rhyme’a, ale wciąż miała mieszkanie na Brooklynie, gdzie mieszkali inni członkowie jej rodziny i przyjaciele (jej sąsiadką z ulicy była Jennifer Robinson – policjantka, która dziś rano przyprowadziła do Rhyme’a dwie nastolatki). Poza tym Sachs, podobnie jak Rhyme, od czasu do czasu potrzebowała samotności i taki układ odpowiadał im obojgu.
Rhyme zadzwonił i chwilę rozmawiał z jej matką, życząc jej szybkiej poprawy zdrowia. Kiedy słuchawkę wzięła Sachs, przekazał ostatnie wiadomości, choć było ich niewiele.
– Dobrze się czujesz? – spytała. – Jesteś zamyślony.
– Raczej zmęczony.
– Aha. – Chyba mu nie uwierzyła. – Dobrze się wyśpij.
– Ty też. Śpij dobrze.- Kocham cię, Rhyme.
– Ja też cię kocham.
Kiedy się rozłączył, podjechał do tablicy z dowodami.
Ale nie patrzył na fakty spisane precyzyjną dłonią Thoma. Przyglądał się wydrukowi dwunastej karty tarota przyklejonemu do tablicy – karty Wisielca. Przeczytał krótki opis znaczenia karty. Utkwił spojrzenie w spokojnej twarzy wiszącego człowieka. Potem zawrócił i skierował wózek do małej windy łączącej laboratorium na parterze z sypialnią na pierwszym piętrze, uruchomił ją głosem i po chwili wyjechał na górę.
Rozmyślał nad kartą tarota. Podobnie jak Kara, ich znajoma iluzjonistka, nie wierzył w spirytyzm ani zjawiska parapsychologiczne. (Oboje na swój sposób byli naukowcami). Nie mógł się jednak oprzeć zdumieniu, że karta przedstawiająca szafot była dowodem w sprawie, w której jedną z głównych ról odgrywało słowo „szubienica” w nazwie Gallows Heights. Słowo „wisielec” także wydawało się dziwnym zbiegiem okoliczności. Rzecz jasna, kryminalistycy musieli znać na wylot różne sposoby umierania i Rhyme doskonale wiedział, na czym polega powieszenie. Łamał się kark tuż poniżej podstawy czaszki. (Prawdziwą przyczyną śmierci w egzekucjach było uduszenie, ale spowodowane nie uciskiem na gardło, lecz przerwaniem przekazywania impulsów nerwowych do płuc). To samo o mały włos nie spotkało Rhyme’a podczas oględzin stacji metra przed laty.
Gallows Heights… Wisielec…
Najistotniejsze w tym zbiegu okoliczności było jednak znaczenie karty tarota: Jej pojawienie się oznacza duchowe poszukiwanie prowadzące do podjęcia decyzji, przemiany, zmiany kierunku. Karta często zapowiada poddanie się doświadczeniu, rezygnację z walki, pogodzenie się z rzeczywistością. Gdy wylosuje się tę kartę, należy słuchać wewnętrznego głosu, nawet jeśli jego podszept wydaje się sprzeczny z logiką.
Zabawne, ale ostatnio był zajęty właśnie poszukiwaniem – jeszcze przed sprawą NS 109 i pojawieniem się przepowiadającej przyszłość karty. Lincoln Rhyme musiał podjąć decyzję.
Zmiana kierunku…
Zamiast zostać w sypialni, pojechał do pomieszczenia stanowiącego epicentrum jego gorączkowych rozważań: do pokoju terapeutycznego, gdzie spędzał setki godzin, ćwicząc w pocie czoła według programu doktora Shermana.
Zatrzymawszy wózek w drzwiach, spojrzał na stojący w półmroku sprzęt rehabilitacyjny – rower ergometryczny, bieżnię. Potem zerknął na swoją prawą dłoń przypiętą w nadgarstku do miękkiego oparcia czerwonego wózka Storm Arrow.
Decyzja…
Śmiało, powiedział sobie.
Spróbuj. Rusz ręką.
Oddychał ciężko, nie odrywając wzroku od prawej dłoni. Nie…
Zgarbił się – na tyle, na ile mógł poruszać ramionami – i spojrzał w głąb pokoju. Myślał o wyczerpujących ćwiczeniach. Jasne, że dzięki nim poprawiła mu się gęstość kości, masa mięśni i krążenie, zmniejszyło się ryzyko infekcji i ataku nerwowo-naczyniowego.
Ale prawdziwy cel kryjący się za morderczą pracą na przyrządach można było zamknąć w złożonym z dwóch słów eufemizmie używanym przez lekarzy i fizykoterapeutów: poprawa funkcjonalna. Rhyme tłumaczył to sobie prościej: czucie i ruch.
Dwa aspekty terapii, które zbył w dzisiejszej rozmowie z Shermanem.
Prawdę powiedziawszy, skłamał lekarzowi. W głębi duszy, choć przed nikim się do tego przyznawał, gnębiło go jedno pytanie: czy te godziny tortur pozwolą mu odzyskać czucie i zdolność poruszania mięśniami, których od lat nie używał? Czy będzie umiał przekręcić gałkę mikroskopu Bausch & Lomb, żeby ustawić ostrość na jakimś włosie czy włóknie? Czy poczuje na ręce dotyk dłoni Amelii Sachs?
Jeśli chodziło o czucie, może rzeczywiście nastąpiła niewielka poprawa. Ale tetraplegik z uszkodzeniem czwartego kręgu szyjnego pływa w oceanie urojonego bólu i sztucznych wrażeń, które drażnią i ogłupiają mózg. Człowiek czuje spacerującą po skórze muchę w miejscu, gdzie nie ma żadnej muchy. I nie czuje absolutnie nic, gdy spojrzy na kolana i zobaczy, że wrząca kawa parzy mu właśnie ciało do żywego mięsa. Rhyme sądził jednak, że czucie odrobinę się poprawiło.
Ale co z wielką nagrodą – ruchem? To był najcenniejszy klejnot w koronie terapii po urazie rdzenia kręgowego.
Znów spojrzał na prawą rękę, którą nie mógł poruszać od wypadku.
Na to pytanie mógł znaleźć prostą i ostateczną odpowiedź. Żadnych urojonych bólów, żadnych reakcji typu „chyba coś jakby czuję”. Mógł odpowiedzieć natychmiast. Tak albo nie. Nie potrzebował do tego rezonansu magnetycznego ani aparatu do mierzenia reakcji dynamicznej, ani innych tajemniczych przyrządów, jakie lekarze noszą w czarnych torbach. Mógł tu i teraz wysłać maleńkie impulsy w drogę przez autostradę neuronów i zobaczyć, co się stanie.
Czy posłańcy dotrą na miejsce i spowodują zgięcie serdecznego palca – co byłoby dla niego rekordem świata w skoku w dal? Czy rozbiją się gdzieś na martwym włóknie mięśni albo nerwie?
Rhyme uważał się za odważnego człowieka, fizycznie i moralnie. Przed wypadkiem nie było takiej rzeczy, której nie byłby gotów zrobić dla dobra prowadzonej sprawy. Kiedyś, gdy ochraniał miejsce zbrodni, razem z drugim funkcjonariuszem powstrzymali oszalały tłum złożony z czterdziestu osób przed splądrowaniem sklepu, gdzie rozegrała się strzelanina – choć mieli okazję się ukryć i zaczekać na pomoc. Innym razem przeprowadzał oględziny miejsca, szukając tropu, który mógł ich doprowadzić do porwanej dziewczyny, piętnaście metrów od zabarykadowanego sprawcy, strzelającego do niego na oślep. Raz zaryzykował własną karierę, aresztując starszego stopniem funkcjonariusza, który zanieczyszczał miejsce zbrodni, chcąc się popisać przed dziennikarzami.
Teraz jednak odwaga go opuściła.
Wpatrywał się w prawą dłoń.
Tak, nie…
Jeżeli spróbuje poruszyć palcem i nie potrafi tego zrobić, jeżeli w tej wyczerpującej bitwie nie będzie mógł odnieść nawet małego zwycięstwa, o którym mówił doktor Sherman, będzie po nim.
Wrócą czarne myśli jak fala przypływu sięgająca coraz wyżej brzegu. I w końcu wezwie lekarza – nie, nie doktora Shermana. Zupełnie innego lekarza. Członka Stowarzyszenia Lete, popierającego eutanazję. Kilka lat temu, kiedy próbował zakończyć życie, nie był tak samodzielny jak dziś. Nie miał tylu komputerów, nie było jeszcze uruchamianych głosem systemów USO ani telefonów. Paradoksalnie, kiedy zaczęło mu się żyć wygodniej, samobójstwo stało się o wiele prostsze. Lekarz mógł mu pomóc podłączyć jakiś aparat do USO i zostawić niedaleko tabletki albo broń.
Oczywiście miał teraz wokół siebie ludzi, inaczej niż kilka lat wcześniej. Owszem, jego samobójstwo zdruzgotałoby Sachs, ale ich miłość zawsze była naznaczona śmiercią. Sachs, policjantka z krwi i kości, przy zatrzymaniu podejrzanego często pierwsza wpadała w drzwi, choć nie musiała tego robić. Odznaczono ją za odwagę w akcji, jeździła samochodem z prędkością błyskawicy – można by nawet pomyśleć, że sama ma skłonności samobójcze.
Natomiast Rhyme, kiedy się przed kilku laty poznali – przy piekielnie trudnej sprawie, która pochłonęła wiele ofiar – był bardzo bliski odebrania sobie życia. Sachs zdawała sobie z tego sprawę.
Thom także przyjął to do wiadomości. (Podczas pierwszej rozmowy Rhyme powiedział do asystenta: „Być może niewiele czasu mi zostało. Pamiętaj, żeby od razu realizować czek, gdy tylko go dostaniesz”).
Mimo to nie mógł znieść myśli o tym, jak przyjmą jego śmierć oni i inni ludzie, których znał. Nie wspominając o nierozwiązanych zagadkach zbrodni, ofiarach, których nie będzie mógł ocalić, gdyby przestał uprawiać swoje rzemiosło, które nadawało jego życiu sens.
To dlatego odkładał termin badań. Gdyby się okazało, że nie ma poprawy, jego los byłby przesądzony.
Tak…
Karta często zapowiada poddanie się doświadczeniu, rezygnację z walki, pogodzenie się z rzeczywistością.
…czy nie?
Gdy wylosuje się tę kartę, należy słuchać wewnętrznego głosu.
Lincoln Rhyme podjął decyzję. Da sobie spokój. Przerwie ćwiczenia, przestanie się zastanawiać nad operacją rdzenia.
W końcu jeżeli się nie ma nadziei, nic nie może jej zniszczyć. Jakoś mu się żyło. Nie było to doskonałe życie, ale znośne. Lincoln Rhyme podda się losowi i przystanie na to, na co nie zgadzał się Charles Singleton: że jest niepełnym człowiekiem, człowiekiem w dwóch trzecich.
Pogodzi się, mniej więcej.
Sterując palcem serdecznym lewej dłoni, Rhyme zawrócił wózek i pojechał z powrotem do sypialni, spotykając w drzwiach Thoma.
– No, gotowy do spania? – spytał asystent.
– Właściwie tak – odrzekł wesoło Rhyme.