Część III. Gallows Heights

środa, 10 października

Rozdział 20

O ósmej rano Thompson Boyd wyprowadził samochód z garażu Ul w alejce niedaleko bungalowu w Astorii, gdzie zostawił go wczoraj po ucieczce z kryjówki na Elizabeth Street. Wyjechał niebieskim buickiem na zatłoczoną ulicę i skierował się w stronę mostu Queensborough, a gdy już znalazł się na Manhattanie, ruszył na północ.

Przypominając sobie adres z wiadomości w poczcie głosowej, pojechał do zachodniego Harlemu i zaparkował dwie przecznice od domu Settle. Miał przy sobie dwudziestkędwójkę American Arms oraz pałkę, niósł także torbę na zakupy, w której nie było dziś książek o wystroju wnętrz; spoczywało w niej urządzenie, skonstruowane wczoraj wieczorem, z którym obchodził się niezwykle ostrożnie, krocząc wolno chodnikiem. Kilka razy rozejrzał się po ulicy, spoglądając na ludzi, w równych proporcjach czarnych i białych, ubranych w garnitury i spieszących się do pracy oraz studentów zmierzających w stronę Uniwersytetu Columbia – zobaczył rowery, plecaki, brody… Nie dostrzegł żadnego zagrożenia.

Thompson Boyd przystanął przy krawężniku, przyglądając się budynkowi, w którym mieszkała dziewczyna.

Kilka domów dalej stała crown Victoria – przezornie zaparkowana w taki sposób, by nie rzucała się w oczy. Za rogiem obok hydrantu parkował drugi nieoznakowany samochód. Thompsonowi zdawało się, że dostrzegł jakiś ruch na dachu. Snajper? Może nie, ale z pewnością ktoś się tam czaił, niewątpliwie gliniarz. Traktowali tę sprawę naprawdę poważnie.

Pan Przeciętniak zawrócił i ruszył z powrotem do swego przeciętnego samochodu, wsiadł i uruchomił silnik. Musiał być cierpliwy. Próba przeprowadzenia akcji tutaj wiązała się ze zbyt dużym ryzykiem; trzeba było zaczekać na lepszą okazję. W radiu rozległa się piosenka Harry’ego Chapina „Cat’s in the Cradle”. Thompson wyłączył radio, ale dalej gwizdał melodię, nie zapominając o żadnej nutce, nie wydając ani jednego fałszywego tonu.Jej cioteczna babka coś znalazła.

Lincoln Rhyme zadzwonił do Rolanda Bella, który był w mieszkaniu Genevy, i poinformował go, że ciotka ojca Genevy, Lilly Hall, znalazła w starym schowku domu jakieś pudła ze starymi listami, pamiątkami i innymi przedmiotami. Nie wiedziała, czy przyda im się coś z tego – oczy miała do niczego – ale kartony były po brzegi wypchane papierami. Pytała, czy Geneva i policja chcą je przejrzeć.

Rhyme chciał wysłać kogoś po wszystko, lecz ciotka się nie zgodziła, oświadczając, że odda pamiątki tylko swojej ciotecznej wnuczce. Nikomu innemu nie ufała.

– Policji też nie? – spytał Bell, a Rhyme odrzekł:

– Zwłaszcza policji.

Do rozmowy wtrąciła się Amelia Sachs, podsuwając im prawdziwy powód nieufności staruszki,- o którym Bell w pierwszej chwili nie pomyślał.

– Chyba po prostu chce się z nią zobaczyć.

– Ach tak. Rozumiem.

Nic dziwnego, że Geneva z radością zgodziła się do niej pojechać. Roland Bell o wiele bardziej wolał się opiekować nerwowymi ludźmi, którzy bali się postawić stopę na chodniku Nowego Jorku i najchętniej spędzali czas przy grach komputerowych albo grubych książkach. Wystarczyło ich wsadzić do ustronnego pokoju bez okien i wyjścia na dach, nie wpuszczać do nich żadnych gości i co dzień zamawiać pizzę albo chińszczyznę.

Ale Geneva Settle była zupełnie inna od wszystkich, których dotąd pilnował.

Proszę z panem Goadesem… Jestem świadkiem przestępstwa i zatrzymała mnie policja. Trzymają mnie tu wbrew mojej woli i…

Detektyw postanowił, że dla bezpieczeństwa wezmą dwa samochody. Fordem mieli pojechać Bell, Geneva i Pulaski; chevroletem Luis Martinez i Barbe Lynch. W radiowozie zaparkowanym pod domem państwa Settle miał zostać jeden umundurowany funkcjonariusz.

Czekając na drugi samochód, Bell zapytał, czy były jakieś nowe wiadomości od rodziców. Geneva odrzekła, że są na Heathrow i czekają na następny lot.

Bell, ojciec dwóch synów, miał swoje zdanie na temat rodziców, którzy zostawiają córkę pod opieką wuja i włóczą się po Europie. (Zwłaszcza takiego wuja. Żeby nie dać dziewczynie ani grosza na lunch? To dopiero zagadka). Mimo że Bell był samotnym ojcem i miał ciężką pracę, co dzień robił chłopcom śniadanie, pakował im lunch do szkoły, a wieczorami prawie zawsze przygotowywał kolację, choć kucharzem był raczej kiepskim i przesadzał z węglowodanami (w jego encyklopedii sztuki gotowania próżno by szukać hasła „Atkins”).

Jego zadanie polegało jednak na ochronie życia Genevy Settle, nie na wygłaszaniu komentarzy o zdolnościach wychowawczych jej rodziców. Zapomniał więc o własnych opiniach i wyszedł z domu, trzymając dłoń blisko beretty, oglądając fasady, okna i dachy budynków oraz zaparkowane w pobliżu samochody i szukając jakiegoś odbiegającego od normy szczegółu.

Kiedy przed domem zjawił się dodatkowy radiowóz, Martinez i Lynch wsiedli do zaparkowanego za rogiem samochodu.

– Czysto. Można wychodzić – powiedział Bell przez radio.

W drzwiach ukazał się Pulaski, który prowadził przed sobą Geneve i kazał jej szybko wsiąść do forda. Sam zajął miejsce obok niej, a Bell usiadł za kierownicą. Obydwa samochody ruszyły przez miasto i wkrótce dotarły przed starą kamienicę na wschód od Piątej Alei, w el barrio.

W tej okolicy przeważali Portorykańczycy i Dominikańczycy, lecz mieszkały tu także inne latynoskie nacje – Haitańczycy, Boliwijczycy, Ekwadorczycy, Jamajczycy, przybysze z krajów Ameryki Środkowej – nie tylko czarni. Istniały też enklawy nowych imigrantów, legalnych i nielegalnych, z Senegalu, Liberii i państw środkowej Afryki. Przestępstw z nienawiści, do jakich tu dochodziło, nie popełniano tylko z powodu napięć między białymi a czarnymi i Latynosami; znacznie większa wrogość panowała między ludźmi urodzonymi w Ameryce a imigrantami, bez względu na ich narodowość. Tak to już jest na tym świecie, pomyślał ze smutkiem Bell.

Detektyw zaparkował w miejscu wskazanym przez Geneve, zaczekał, aż z drugiego samochodu wysiądą towarzyszący im funkcjonariusze i sprawdzą ulicę. Kiedy Martinez uniósł kciuk na znak, że wszystko w porządku, szybko wprowadzili Geneve do środka.

Budynek wyglądał dość nędznie, a w korytarzu unosiła się kwaśna woń piwa i gotowanego mięsa. Geneva wyglądała na zakłopotaną stanem domu. Podobnie jak w szkole, zaproponowała detektywowi, aby zaczekał na zewnątrz, zrobiła to jednak bez przekonania, jak gdyby spodziewała się przeczącej odpowiedzi.

– Lepiej chyba pójdę z tobą.

Kiedy dziewczyna zapukała do drzwi na pierwszym piętrze, jakaś starsza kobieta spytała:

– Kto tam?

– Geneva. Przyszłam do cioci Lilly.

Zagrzechotały łańcuchy i szczęknęły dwa zamki. Otworzyły się drzwi, zza których wyjrzała szczupła kobieta ubrana w spłowiała sukienkę, spoglądając nieufnie na Bella.

– Dzień dobry, pani Watkins – powiedziała dziewczyna.

– Witaj, skarbie. Lilly jest w salonie. – Kolejne niepewne spojrzenie na detektywa.

– To mój znajomy.- Znajomy?

– Zgadza się – odparła Geneva.

Jej mina wskazywała, że kobieta nie jest przekonana, czy dziewczyna powinna spędzać czas w towarzystwie mężczyzny trzy razy starszego od siebie, nawet jeśli był policjantem.

– Roland Bell, proszę pani. – Pokazał jej odznakę.

– Lilly coś wspominała o policji – powiedziała niepewnie. Bell cały czas się uśmiechał, nie mówiąc już nic więcej. – Jest w salonie – powtórzyła kobieta.

Cioteczna babka Genevy, krucha staruszka w różowej sukience, patrzyła w ekran telewizora przez grube okulary. Gdy ujrzała dziewczynę, jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu.

– Geneva, kochanie. Jak się masz? Kto to jest?

– Roland Bell, proszę pani. Bardzo mi miło.

– Jestem Lilly Hall. To pan interesuje się Charlesem?

– Owszem.

– Żałuję, że nie wiem nic więcej. Powiedziałam już Genevie wszystko. Że dostał farmę, a potem go aresztowali. Tylko tyle słyszałam. Nie wiem nawet, czy wyszedł z więzienia.

– Chyba wyszedł, ciociu. Ale nie wiemy, co się stało potem. I tego się chcemy dowiedzieć.

Na poplamionej tapecie w kwiatki wisiały trzy fotografie: Martina Luthera Kinga, Johna F. Kennedy’ego oraz słynne zdjęcie Jackie Kennedy w żałobie, w towarzystwie małego Johna Johna i Caroline.

– To tamte pudła. – Kobieta wskazała trzy duże kartony pełne papierów, zakurzonych książek i drewnianych i plastikowych przedmiotów. Stały obok stolika, którego złamaną nogę oklejono szeroką taśmą. Geneva pochyliła się i zaczęła przeglądać zawartość największego pudła.

Lilly przyglądała się jej przez chwilę, a potem powiedziała:

– Czasem go czuję.

– Czuje pani…? – spytał Bell.

– Naszego krewnego, Charlesa. Czuję, jak przychodzi. Haint. Tak jak inni.

Haint… Bell znał to słowo z Karoliny Północnej. Stare murzyńskie określenie ducha.

– Czuję, że jest niespokojny – dodała staruszka.

– Ja się na tym nie znam – oświadczyła z uśmiechem jej cioteczna wnuczka.

Rzeczywiście, pomyślał Bell, Geneva nie wyglądała na osobę, która wierzyłaby w duchy i siły nadprzyrodzone. Detektyw nie miał jednak tak zdecydowanych poglądów na ten temat.

– Może to, co robimy, przyniesie mu trochę spokoju – rzekł.

– No, skoro tak was interesuje Charles – powiedziała kobieta, poprawiając okulary – to mamy jeszcze innych krewnych w całym kraju. Pamiętasz kuzyna twojego ojca z Madison? I jego żonę, Ruby? Mogłabym zadzwonić i zapytać. Albo Gennę-Louise z Memphis. Zadzwoniłabym, tylko nie mam swojego telefonu. – Zerknęła na stary model Princess stojący na stoliku niedaleko kuchni. Ponura mina pani Hall świadczyła, że musiała toczyć o niego zażarte boje z kobietą, u której mieszkała. – A karty do telefonów takie drogie.

– My możemy zadzwonić, ciociu.

– Och, sama chciałabym z nimi pogadać. Szmat czasu. Brakuje mi rodziny.

Bell sięgnął do kieszeni dżinsów.

– Jako że pracujemy nad tym razem z Geneva, pozwoli pani, że kupię kartę.

– Nie – zabrzmiał stanowczy głos Genevy. – Ja to zrobię.

– Nie trzeba…

– Stać mnie – odrzekła twardo i Bell schował pieniądze. Dziewczyna dała ciotce dwadzieścia dolarów.

Staruszka z czcią obejrzała banknot.

– Kupię kartę i jeszcze dzisiaj zadzwonię.

– Gdybyś się czegoś dowiedziała – powiedziała Geneva – zadzwoń pod ten sam numer co ostatnim razem.

– Dlaczego policja tak się interesuje Charlesem? Przecież on umarł co najmniej ze sto lat temu.

Geneva pochwyciła spojrzenie Bella i pokręciła głową; staruszka nie wiedziała, że jej ciotecznej wnuczce grozi niebezpieczeństwo i dziewczyna wolała, żeby tak zostało. Pani Hall, patrząc na nich przez szkła grube jak denka butelek, nie zauważyła tej wymiany spojrzeń.

– Pomagają mi udowodnić, że nie popełnił zbrodni, o którą go oskarżono – wyjaśniła Geneva.

– Naprawdę? Po tylu latach?

Bell nie był pewien, czy kobieta uwierzyła swojej ciotecznej wnuczce. Ciotka detektywa, która była mniej więcej w tym samym wieku, zachowała bystrość młodej dziewczyny. Nic nie mogło ujść jej uwagi.

Ale Lilly oświadczyła:

– To bardzo ładnie z waszej strony. Dla pana Bella trzeba zaparzyć kawy. A dla Genevy kakao. Pamiętam, że lubi.

Gdy Roland Bell ostrożnie wyjrzał na zewnątrz przez rozchylone firanki, Geneva wróciła do przeglądania papierów w pudle.


Na ulicy Harlemu dwaj chłopcy na wyścigi zjeżdżali na deskorolkach po wysokiej balustradzie schodów przed domem z piaskowca, zaprzeczając prawu grawitacji i prawu nakazującemu im przebywać teraz w szkole.

Na werandzie stała czarna kobieta, podlewając okazałe czerwone geranium, oszczędzone przez niedawny przymrozek.

Wiewiórka zakopywała albo odgrzebywała coś na dużym kawałku ziemi: był to porośnięty żółtą trawą prostokąt, pośrodku którego stał rdzewiejący wrak pralki.

A na Sto Dwudziestej Trzeciej Wschodniej, niedaleko kościoła Iglesia Adventista, na tle wysokiego wjazdu na most Triborough, trzej funkcjonariusze czujnie spoglądali na odrapany budynek z piaskowca i okoliczne ulice. Dwoje – mężczyzna i kobieta – byli w cywilu; policjant patrolujący alejkę miał na sobie mundur. Maszerował tam i z powrotem jak pełniący wartę rekrut.

Wszystkie te szczegóły dostrzegł Thompson Boyd, który przyjechał tu za Geneva Settle i jej strażą i stał teraz w zabitym deskami budynku po drugiej stronie ulicy, kilka domów na zachód. Wyglądał przez pęknięcia w zabazgranym billboardzie reklamującym kredyty mieszkaniowe pod zastaw majątku.

Ciekawiło go, dlaczego wyprowadzili dziewczynę z domu. Postąpili wbrew zasadom, ale to był ich problem.

Thompson przeanalizował logistykę: zakładał, że miał to być krótki wypad – z zaskoczenia, by tak rzec – ponieważ zaparkowali forda crown victorie i drugi samochód na widoku, nie próbując ukryć swojej obecności. Postanowił więc wykorzystać sytuację i działać szybko. Przez tylne wyjście wybiegł ze zrujnowanego budynku i okrążył cały kwartał, na chwilę wstępując po drodze do sklepiku, żeby kupić paczkę papierosów. Następnie wśliznął się w alejkę za kamienicą, w której była Geneva, i wyjrzał zza węgła. Ostrożnie postawił na asfalcie torbę na zakupy i kryjąc się za stertą worków ze śmieciami, obserwował jasnowłosego policjanta patrolującego alejkę. Morderca zaczął liczyć jego kroki. Jeden, dwa…

Przy trzynastym gliniarz dotarł do końca budynku i zawrócił. Pokonywał sporą odległość; pewnie kazano mu pilnować wszystkich alejek, od frontu i od tyłu, a na dodatek mieć na oku okna budynku naprzeciwko.

Na dwanaście doszedł do chodnika od frontu, zawrócił i ruszył z powrotem. Jeden, dwa, trzy…

Pokonał tę drogę znowu w dwanaście kroków. Rozejrzał się, po czym skierował się w przeciwną stronę, robiąc trzynaście kroków.

Następna runda miała jedenaście kroków, kolejna dwanaście.

Nie tak równo jak w zegarku, ale prawie. Thompson Boyd będzie miał co najmniej jedenaście kroków, aby się wymknąć na tył budynku, podczas gdy młody policjant będzie do niego zwrócony plecami. A potem kolejne jedenaście, po których funkcjonariusz wróci do punktu wyjścia. Thompson naciągnął na głowę kominiarkę.

Policjant zawrócił i znów ruszył w kierunku ulicy.

W tym momencie Thompson wyskoczył zza śmieci i sprintem pobiegł na tył kamienicy, licząc… trzy, cztery, pięć, sześć…

Buty Bass skutecznie tłumiły odgłos jego kroków. Thompson nie odrywał wzroku od pleców chłopaka. Gliniarz nie rozglądał się wokół siebie. Na „osiem” morderca dotarł do muru i przywarł do niego plecami, łapiąc oddech; potem odwrócił się w stronę alejki, na której za chwilę miał się ukazać policjant.

Jedenaście. Gliniarz powinien już dojść do ulicy, zawrócić i ruszyć w drugą stronę. Jeden, dwa, trzy…

Thompson Boyd uspokoił oddech.

Sześć, siedem…

Thompson Boyd obiema rękami chwycił pałkę. Dziewięć, dziesięć, jedenaście… Na szorstkim bruku zgrzytnął but.

Thompson błyskawicznie wysunął się z alejki, unosząc pałkę jak kij baseballowy, szybko jak atakujący grzechotnik. Zdążył dostrzec szok na twarzy chłopaka. Usłyszał świst pałki i stłumiony okrzyk policjanta, który urwał się w chwili, gdy pałka uderzyła go w czoło. Chłopak osunął się na kolana, wydając charczący dźwięk. Morderca grzmotnął go w ciemię.

Policjant runął twarzą na brudną ziemię. Thompson zaciągnął wciąż przytomnego chłopaka za budynek, aby nikt z ulicy nie mógł ich zobaczyć.


Na dźwięk wystrzału Roland Bell skoczył do okna i ostrożnie wyjrzał. Rozpiął marynarkę i chwycił radio.

Nie zwracał uwagi na zdumioną minę przyjaciółki ciotki Lilly, która wykrztusiła:

– Boże wielki, co się dzieje?

Cioteczna babka Genevy w milczeniu wpatrywała się w wielki pistolet spoczywający na biodrze detektywa.

– Tu Bell – powiedział do mikrofonu detektyw. – Co jest? Luis Martinez odpowiedział bez tchu:

– Strzał. Gdzieś z tyłu budynku, szefie. Był tam Pulaski. Barbe poszła sprawdzić.

– Pulaski – zawołał Bell. – Zgłoś się! Cisza.

– Pulaski!

– O co tu chodzi? – spytała przerażona Lilly. – Boże. Bell uciszył ją gestem.

– Meldować pozycje – polecił przez radio.

– Ciągle jestem na werandzie od frontu – powiedział Martinez. – U Barbe cisza.

– Przejdź do korytarza na parterze, miej na oku tylne drzwi. Tamtędy bym wszedł na jego miejscu. Ale ubezpieczaj obydwa wejścia.- Zrozumiałem.

Bell odwrócił się do Genevy i staruszek.

– Wychodzimy. Natychmiast. – Ale…

– Nie ma czasu. Jeżeli zajdzie potrzeba, wyniosę cię stąd, ale wtedy będzie nam groziło większe niebezpieczeństwo.

Wreszcie odezwała się Barbe Lynch.

– Pulaski dostał. – Potem nadała kod 10-13 – funkcjonariusz potrzebuje pomocy – i wezwała karetkę.

– Tylne drzwi całe? – zapytał Bell.

– Zamknięte na klucz – odparła Lynch. – Tylko tyle mogę powiedzieć.

– Zostań tam, zabezpiecz tylną alejkę. Zabieram ją stąd. Idziemy – zwrócił się do dziewczyny.

Nie była już taka krnąbrna, ale oznajmiła:

– Nie zostawię ich tutaj. – Wskazała na kobiety.

– Niech mi pan zaraz wyjaśni, o co tu chodzi – rzekła cioteczna babka, patrząc na Bella ze złością.

– To sprawa policji. Ktoś może próbować skrzywdzić Geneve. Musicie panie stąd wyjść. Mieszka tu jakaś wasza znajoma, do której mogłybyście na chwilę wstąpić?

– Ale…

– Nalegam, moje panie. Mieszka tu ktoś taki? Szybko. Spojrzały po sobie zalęknione i kiwnęły głowami.

– Chyba Ann-Marie – powiedziała ciotka. – Na końcu korytarza. Bell podszedł do drzwi i wyjrzał. Było pusto.

– Dobra, idziemy.

Staruszki szybko podreptały korytarzem. Bell zobaczył, jak pukają do drzwi. Otwarto im, rozległy się przyciszone głosy i z mieszkania wyjrzała twarz starszej Murzynki. Kobiety zniknęły w środku, zamykając za sobą drzwi, a potem usłyszeli grzechot łańcuchów i zamków. Detektyw i dziewczyna zbiegli po schodach, a Bell przystawał na każdym półpiętrze, trzymając w pogotowiu broń i sprawdzając, czy na dole jest bezpiecznie.

Geneva milczała. Zaciskała tylko szczęki; znów czuła wzbierającą w niej wściekłość.

Przystanęli na dole. Detektyw kazał Genevie stanąć za sobą.

– Luis? – krzyknął.

– Parter czysty, szefie, przynajmniej na razie – odpowiedział głośnym szeptem policjant z korytarza prowadzącego do tylnego wyjścia.

– Pulaski żyje – odezwał się spokojny głos Barbe. – Trzymał broń. Brakuje w niej jednego pocisku. To on strzelał. Nie widać, żeby w coś trafił.

– Co mówił?

– Jest nieprzytomny.

Może więc facet dał nogę, pomyślał Bell.

Albo zaplanował coś innego. Czy bezpieczniej było zaczekać na wsparcie? Tak nakazywałaby logika. Ale czy podpowiadałaby to samo, gdyby pytanie brzmiało: co zamierza zrobić NS 109?

Bell podjął decyzję.

– Luis, zabieram ją stąd. Musisz mi pomóc.

– Tak jest, szefie.


Thompson znów był w spalonym budynku naprzeciw kamienicy, do której weszli Geneva Settle i gliny.

Na razie wszystko szło zgodnie z planem.

Ogłuszywszy policjanta, Thompson wyciągnął z jego glocka pocisk. Przywiązał go gumką do zapalonego papierosa – jak do lontu – i położył zaimprowizowaną petardę w alejce. Następnie włożył broń do ręki nieprzytomnego policjanta.

Zdjął kominiarkę i inną alejką, na wschód od budynku, wydostał się na ulicę. Kiedy papieros się spalił i zdetonował pocisk, a oboje policjanci w cywilu zniknęli, Thompson pobiegł do forda. Miał przy sobie mały łom do podważenia drzwi, ale okazało się, że nie będzie mu potrzebny; samochód był otwarty. Z torby na zakupy wyciągnął kilka przedmiotów przygotowanych poprzedniego wieczoru, zmontował urządzenie, ukrył pod siedzeniem kierowcy i ostrożnie zamknął drzwi.

Prowizoryczne urządzenie było dość proste: składało się z niskiego, szerokiego słoja pełnego kwasu siarkowego, w którym pływał mały szklany świecznik. Spoczywała na nim kulka z folii zawierająca kilka łyżeczek cyjanku. W wyniku ruchu samochodu kulka wpadłaby do kwasu, który strawiłby folię i rozpuścił truciznę. Uniósłby się śmiertelny gaz i obezwładnił wszystkich pasażerów, zanim zdążyliby otworzyć drzwi albo okno. Zaraz potem nastąpiłaby śmierć – ściśle mówiąc, śmierć mózgu.

Wyjrzał przez szczelinę między billboardem a tym, co zostało z frontowej ściany budynku. Na werandzie był ciemnowłosy detektyw, który chyba dowodził całą grupą. Obok niego stał tamten gliniarz w cywilu, a między nimi dziewczyna.

Cała trójka przystanęła na moment, a detektyw dokładnie zlustrował ulicę, dachy, samochody i alejki.

W prawej ręce trzymał pistolet, kluczyki w drugiej. Zamierzali biec do pułapki, w jaką zmienił się samochód.

Doskonale.

Thompson Boyd odwrócił się i szybko opuścił budynek. Musiał się oddalić od tego miejsca. Nadjeżdżali inni policjanci; odgłos syren stawał się coraz głośniejszy. Wychodząc przez tylne drzwi, usłyszał, jak detektyw uruchamia silnik. Potem rozległ się pisk opon.

Oddychajcie głęboko, poradził w duchu pasażerom forda. Pomyślał tak z dwóch powodów: po pierwsze, chciał już mieć z głowy to ciężkie zadanie. Drugą przyczyną był fakt, że śmierć spowodowana cyjanowodorem mogła być wyjątkowo nieprzyjemna. Życząc im szybkiej śmierci, pomyślał to, co przyszłoby do głowy człowiekowi obdarzonemu czuciem, człowiekowi, który przestał być odrętwiały.

Winogronowe, wiśniowe, mleko…

Oddychajcie głęboko.


Wyczuwając całym ciałem ryk silnika – dygotały jej ręce, nogi i plecy – Amelia Sachs mknęła w stronę hiszpańskiego Harlemu. Zanim wrzuciła trójkę, miała już na liczniku sto kilometrów na godzinę.

Była u Rhyme’a, kiedy nadeszła wiadomość: Pułaski dostał, a mordercy udało się podłożyć jakąś pułapkę w samochodzie Rolanda Bella. Zbiegła na dół, odpaliła czerwonego camaro rocznik 1969 i pognała w stronę miejsca ataku we wschodnim Harlemie.

Pruła na zielonym świetle przez skrzyżowania, na czerwonym zwalniała do pięćdziesiątki – patrzyła w lewo, w prawo, a potem redukcja i gaz!

Po dziesięciu minutach skręciła z piskiem opon w Sto Dwudziestą Trzecią Wschodnią, jadąc pod prąd i o włos mijając samochód dostawczy. Przed sobą zobaczyła błyskające światła karetek i trzech radiowozów z miejscowego posterunku. Ujrzała też kilkunastu umundurowanych i paru funkcjonariuszy oddziału ESU, którzy szli chodnikami. Poruszali się ostrożnie, jak żołnierze pod ostrzałem.

Pilnujcie tyłów…

Gwałtownie zatrzymała chevroleta, aż spod opon uniósł się dym, i wyskoczyła, zerkając w głąb alejek i w puste okna, sprawdzając, czy nigdzie nie czai się morderca uzbrojony w igłowe pociski. Wbiegła do alejki, mignęła odznaką i zobaczyła ratowników pochylonych nad Pułaskim. Zdołali mu udrożnić drogi oddechowe i chłopak leżał na wznak. Przynajmniej żył. Ale ujrzała mnóstwo krwi, a jego twarz była okropnie spuchnięta. Sachs miała nadzieję, że coś im powie, lecz był nieprzytomny.

Wszystko wskazywało na to, że chłopak został zaskoczony przez napastnika, który zaczaił się na niego, gdy Pułaski szedł alejką. Nowy był za blisko muru. Kiedy został zaatakowany, nie dostrzegł wcześniej żadnego sygnału ostrzegawczego. Zawsze należało chodzić środkiem chodnika albo alejki, by nikt nie mógł nagle na ciebie wyskoczyć.

Me wiedziałeś…

Ciekawe, czy przeżyje, żeby wyciągnąć z tej lekcji właściwe wnioski.

– Co z nim?

Ratownik nie podniósł głowy.

– Nie mam pojęcia. Ma szczęście, że jeszcze żyje. Dobra, bierzemy go – powiedział do partnera.

Kiedy ułożyli Pułaskiego na noszach i pobiegli do ambulansu, Sachs kazała się wszystkim odsunąć, aby móc zebrać dowody. Następnie wróciła do wylotu alejki i przebrała się w biały kombinezon z tyveku.

Kiedy go dopinała, podszedł do niej sierżant z miejscowego posterunku.

– Sachs, prawda? Skinęła głową.

– Ktoś widział sprawcę?

– Ani śladu. Będzie pani zabezpieczać miejsce? – Tak.

– Chce pani zobaczyć samochód detektywa Bella.

– Oczywiście. Ruszyła naprzód.

– Chwileczkę – rzekł sierżant i podał jej maskę.

– Aż tak źle?

Policjant też naciągnął maskę. Przez grubą gumę usłyszała jego zatroskany głos:

– Proszę za mną.

Rozdział 21

Ochraniani przez funkcjonariuszy ESU dwaj pirotechnicy z szóstego posterunku siedzieli na tylnej kanapie w samochodzie Rolanda Bella. Nie mieli na sobie kombinezonów chroniących przed wybuchem bomb, ale pełny rynsztunek przeciwchemiczny.

Amelia Sachs, w cieńszym białym kombinezonie, stała dziesięć metrów od nich.

– Co masz, Sachs? – odezwał się Rhyme. Wzdrygnęła się zaskoczona i zredukowała głośność. Słuchawka była pod maską.

– Na razie nie mogę podejść, bo jeszcze nie wyciągnęli pułapki. To cyjanek z kwasem.

– Sądząc po śladach na biurku, pewnie siarkowym – odrzekł.

Pirotechnicy powoli i ostrożnie wyciągnęli szklano-foliową pułapkę. Jej elementy zamknęli w specjalnych pojemnikach na niebezpieczne substancje.

Znów odezwało się radio – tym razem zgłosili się funkcjonariusze z oddziału pirotechników.

– Detektywie, unieszkodliwiliśmy urządzenie. Można już sprawdzić samochód. Ale proszę nie zdejmować maski. Nie ma gazu, ale opary kwasu mogą być groźne.

– Dobrze. Dzięki. – Ruszyła w stronę forda.

W słuchawce ponownie zatrzeszczał głos Rhyme’a:

– Zaczekaj chwilę… – Po chwili zakomunikował: – Już są bezpieczni, Sachs. Dotarli na posterunek.

– To dobrze.

Wiadomość dotyczyła niedoszłych ofiar zamachu chemicznego, Rolanda Bella i Genevy Settle. Oboje byli o włos od śmierci. Kiedy jednak szykowali się do biegu z mieszkania ciotecznej babci do samochodu, Bell uznał, że okoliczności ataku na Pułaskiego wydają się trochę dziwne. Gdy Barbe Lynch znalazła nowego, miał w ręku broń. Ale sprawca był za sprytny, żeby zostawiać pistolet policjantowi, nawet jeżeli gliniarz był nieprzytomny. Nie, jeśli nie chciał zabrać broni, przynajmniej odrzuciłby ją gdzieś daleko. Bell doszedł do wniosku, że to sprawca oddał strzał i zostawił broń, aby pomyśleli, że strzelał Pulaski. W jakim celu? Żeby odwrócić uwagę policjantów przed kamienicą.

A po co? Odpowiedź była oczywista: aby przestali pilnować samochodów.

Ford crown victoria był otwarty, a to oznaczało, że sprawca mógł podłożyć w nim bombę. Bell wziął więc kluczyki do chevroleta, którym przyjechali Martinez i Lynch, i wywiózł Geneve z niebezpiecznego miejsca, ostrzegłszy wcześniej wszystkich, by się nie zbliżali do nieoznakowanego forda, dopóki nie sprawdzą go pirotechnicy. Za pomocą kamer fiberoskopowych funkcjonariusze dokładnie obejrzeli samochód z zewnątrz i od wewnątrz i znaleźli pułapkę pod fotelem kierowcy.

Sachs przeprowadziła oględziny wszystkich miejsc: samochodu, dojścia do niego i alejki, gdzie został zaatakowany Pulaski. Znalazła tylko ślady butów Bass, które potwierdziły, że napastnikiem był NS 109, oraz jeszcze jedno urządzenie domowej roboty: pocisk ze służbowego automatu Pułaskiego został przywiązany gumką do zapalonego papierosa. Sprawca zostawił kulę w alejce i wymknął się w stronę ulicy. Gdy pocisk eksplodował, „wystrzał” wywabił policjantów na tyły domu, dając mu okazję do podłożenia pułapki w samochodzie Bella.

Spryciarz, pomyślała Sachs z ponurym uznaniem.

Nie zauważono, aby w chwili ataku w pobliżu zjawił się – może nadal tu był – wspólnik sprawcy, czarnoskóry mężczyzna w wojskowej kurtce.

Ponownie nałożywszy maskę, Sachs dokładnie zbadała szklane elementy chemicznej pułapki, ale nie znalazła odcisków palców ani innych śladów, co nikogo nie zdziwiło. Może cyjanek albo kwas coś im powiedzą. Zniechęcona poinformowała Rhyme’a o wynikach oględzin.

– Co sprawdziłaś? – zapytał.

– No, samochód i alejki wokół Pułaskiego. Potem wyloty alejki i trasę, którą podszedł do forda – w obu kierunkach.

Rhyme przez chwilę zastanawiał się w milczeniu. Ogarnął ją niepokój. Coś przegapiła?

– I co myślisz, Rhyme?

– Zrobiłaś wszystko według zasad, Sachs. Właśnie te miejsca należało sprawdzić. Ale czy ogarnęłaś całość?

– Rozdział drugi twojej książki.

– Bardzo dobrze. Przynajmniej wiem, że ktoś ją przeczytał. Zrobiłaś to?

Mimo że podczas oględzin miejsca zbrodni najważniejszy był czas, Rhyme upierał się, by zawsze poświęcić parę chwil na ogarnięcie całości i spojrzenie na miejsce zdarzenia przez pryzmat konkretnego przestępstwa. W swoim podręczniku kryminalistyki podał jako przykład pewne morderstwo w Greenwich Village. Głównym miejscem zbrodni było mieszkanie, gdzie ofiara została uduszona. Drugim było wyjście ewakuacyjne, przez które uciekł morderca. Ale odciski palców sprawcy Rhyme znalazł w trzecim miejscu, na pozór zupełnie niezwiązanym ze zbrodnią: na zapałkach w barze dla gejów trzy przecznice dalej. Nikomu nie przyszłoby do głowy sprawdzić ten lokal, lecz Rhyme odnalazł w mieszkaniu ofiary gejowskie kasety pornograficzne; w trakcie wywiadu w najbliższym barze dla gejów barman rozpoznał ofiarę, przypominając sobie, że tego samego wieczoru była na drinku z jakimś mężczyzną. W laboratorium odkryto odciski palców na zapałkach, które leżały na barze, gdzie siedzieli mężczyźni; ślad doprowadził policję do mordercy.

– Pomyślmy, Sachs. Najpierw układa plan – zaimprowizowany, ale dość skomplikowany – żeby odwrócić uwagę naszych i podrzucić pułapkę w samochodzie. Czyli musi wiedzieć, gdzie każdy jest, co robi i czy zdąży podłożyć pułapkę. Co nam to mówi?

Sachs już się zaczęła rozglądać.

– Obserwował ulicę.

– Rzeczywiście, Sachs. Bardzo dobrze. A skąd mógł obserwować?

– Najlepszą widoczność miał z naprzeciwka. Ale tu jest kilkanaście budynków. Nie mam pojęcia, w którym mógł siedzieć.

– To prawda. Ale Harlem to dzielnica mieszkalna, prawda?

– Tylko…

– Rozumiesz, co mówię?

– Niezupełnie.

– Rodziny, Sachs. Tam mieszkają duże rodziny, nie samotni yuppie. Ktoś musiałby zauważyć wtargnięcie do domu. Albo zwrócić uwagę na faceta przyczajonego w korytarzu czy alejce. Dobre słowo, co? Przyczajony. Mówi wszystko.

– Czyli, Rhyme? – Wrócił mu dobry humor, ale Sachs irytowała się, że bardziej interesuje go zagadka śledztwa niż na przykład stan Pułaskiego albo sytuacja Rolanda Bella i Genevy Settle, którzy ledwie uszli z życiem.

– Nie w mieszkaniu. Nie na dachu – ludzie Rolanda zawsze tam sprawdzają. Musiał się ukryć gdzie indziej. Jak sądzisz, gdzie?

Znów rozejrzała się po ulicy…

– Przed opuszczonym budynkiem stoi billboard. Pomazany graffiti i wyklejony ulotkami – dosłownie przeładowany. Gdyby facet się tam schował, trudno by go było zauważyć. Idę zobaczyć.

Upewniając się po drodze, czy nie widać żadnego znaku obecności sprawcy w pobliżu, przecięła ulicę i okrążyła stary, spalony budynek – chyba dawny sklep. Kiedy weszła przez okno z tyłu, zauważyła grubą warstwę kurzu na podłodze – idealną powierzchnię dla śladów stóp, i jak się można było spodziewać, od razu spostrzegła odciski butów Bass należących do NS 109. Mimo to nałożyła gumki na swoje podeszwy, stosując sztuczkę wymyśloną przez Rhyme’a, by funkcjonariusz dokonujący oględzin nie pomylił własnych śladów ze śladami podejrzanego. Ruszyła w głąb pomieszczenia z glockiem w dłoni.

Idąc po śladach sprawcy w stronę frontu budynku, od czasu do czasu zatrzymywała się, nasłuchując. Usłyszała jakieś pojedyncze szelesty, ale znając odgłosy różnych podejrzanych zakamarków Nowego Jorku, natychmiast odgadła, że to szczury.

Po chwili wyjrzała przez szczelinę w sklejkach, z których był zbudowany billboard, i przekonała się, że istotnie był stąd doskonały widok na ulicę. Poszła po parę narzędzi, a gdy wróciła, spryskała mury barwnikiem fluorescencyjnym i oświetliła ultrafioletem oświetlacza.

Znalazła tylko ślady lateksowych rękawiczek.

Poinformowała o swoich odkryciach Rhyme’a, dodając:

– Zbiorę mikroślady z miejsca, gdzie stał, ale niewiele tu widzę. Facet po prostu nic nie zostawia.

– Profesjonalista do kwadratu – westchnął Rhyme. – Ile razy wydaje nam się, że go wykiwaliśmy, okazuje się, że on już zdążył wykiwać nas. Dobra, przywieź wszystko, co znalazłaś, Sachs. Obejrzymy to.


Czekając na powrót Sachs, Rhyme i Sellitto podjęli decyzję: choć uważali, że NS 109 uciekł spod kamienicy, postanowili na pewien czas umieścić cioteczną babcię Genevy, Lilly Hall, i jej przyjaciółkę w hotelu.

Pułaski był na oddziale intensywnej opieki medycznej i nie odzyskał jeszcze przytomności. Lekarze nie potrafili orzec, czy przeżyje. Dowiedziawszy się o tym, Sellitto ze złością zatrzasnął klapkę telefonu.

– Przecież to pieprzony żółtodziób. Nie miałem prawa włączać go do zespołu Bella. Sam powinienem iść.

Dziwnie brzmiały w jego ustach takie słowa.

– Pomyśl, jaki masz stopień, Lon – zauważył Rhyme. – Kiedy ostatni raz pracowałeś przy ochronie, dwadzieścia lat temu?

Ale tęgiego detektywa wcale to nie pocieszyło.

– Był za cienki na takie zadanie. Głupio zrobiłem. Niech to szlag.

Jego dłoń znów potarła punkcik na policzku. Detektyw był wyraźnie zdenerwowany, a dziś wyglądał wyjątkowo niechlujnie. Zwykle ubierał się tak jak teraz: w jasną koszulę i ciemny garnitur. Rhyme zastanawiał się jednak, czy ma na sobie te same rzeczy co wczoraj. Chyba tak. Na rękawie marynarki było widać plamkę krwi po strzelaninie pod biblioteką – jak gdyby garnitur miał być jego szatą pokutną.

Rozległ się dzwonek.

Po chwili zjawił się Thom w towarzystwie wysokiego i chudego mężczyzny. Człowiek miał bladą cerę, złą postawę, rozwichrzoną brodę i kręcone włosy. Był ubrany w marynarkę z beżowego sztruksu i brązowe spodnie. Uzupełnienie stroju stanowiły sandały.

Jego oczy omiotły szybko laboratorium, a potem spoczęły na Rhymie.

– Czy jest tu Geneva Settle? – spytał bez cienia uśmiechu przybysz.

– Kim pan jest? – spytał Sellitto.

– Nazywam się Wesley Goades.

Ach, prawnik terminator. Rhyme nie bez zdumienia przekonał się, że adwokat naprawdę istnieje. Sellitto wylegitymował go i skinął głową.

Długie palce Goadesa bez przerwy poprawiały grube okulary w drucianych oprawkach albo skubały długą brodę. Mężczyzna nie potrafił patrzeć nikomu w oczy dłużej niż pół sekundy. Jego roztańczony wzrok przywiódł Rhyme’owi na myśl koleżankę Genevy, strzelającą gumą Lakeeshę Scott.

Adwokat podał wizytówkę Thomowi, który z kolei podsunął ją Rhyme’owi. Goades był prezesem Towarzystwa Pomocy Prawnej w Harlemie i członkiem stowarzyszonym Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich. Według informacji drobnym drukiem u dołu miał uprawnienia do prowadzenia praktyki adwokackiej w stanie Nowy Jork, w federalnych sądach okręgowych w Nowym Jorku i Waszyngtonie oraz w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych.

Być może praca dla kapitalistycznych firm ubezpieczeniowych sprawiła, że przeszedł na drugą stronę.

Odpowiadając na pytające spojrzenia Rhyme’a i Sellitta, powiedział:

– Nie było mnie w mieście. Przekazano mi wiadomość, że wczoraj dzwoniła do mnie do biura Geneva. Mówiła, że jest świadkiem w jakiejś sprawie. Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku.

– Jest cała i zdrowa – odrzekł Rhyme. – Ktoś usiłował dokonać zamachu na jej życie, ale jest pod całodobową opieką policji.

– Jest tu przetrzymywana? Wbrew swojej woli?

– Nie, nie przetrzymywana – zaprotestował stanowczo kryminalistyk. – Jest w swoim domu.

– Z rodzicami?

– Z wujem.

– O co tu chodzi? – zapytał adwokat o kamiennej twarzy, spoglądając to na jedną, to na drugą twarz, przebiegając wzrokiem przez tablice z dowodami, sprzęt, plątaninę kabli.

Rhyme jak zawsze nie miał ochoty omawiać prowadzonej sprawy z obcą osobą, lecz adwokat mógł wiedzieć coś ważnego.

– Naszym zdaniem kogoś niepokoi temat pracy semestralnej, jaką zamierza napisać Geneva. O swoim przodku. Wspominała coś panu?

– Ach, o byłym niewolniku?

– Otóż to.

– Dzięki temu ją poznałem. W zeszłym tygodniu przyszła do mojego biura i zapytała, czy wiem, gdzie może znaleźć materiały przestępstw popełnionych w mieście w dziewiętnastym wieku. Pokazałem jej parę starych książek, ale protokołów z tak dawnych procesów nie sposób znaleźć. Nie potrafiłem jej pomóc. – Chudy mężczyzna uniósł brew. – Chciała mi zapłacić, za to, że poświęciłem jej czas. Tego nie robi nawet większość moich prawdziwych klientów.

Ogarniając jeszcze jednym spojrzeniem cały dom, Goades chyba uznał, że przedstawiono mu prawdziwy stan rzeczy.

– Jesteście bliscy złapania tego człowieka?

– Mamy parę tropów – odparł wymijająco Rhyme.

– Proszę jej powiedzieć, że byłem. A gdyby czegoś potrzebowała, niech dzwoni w każdej chwili. – Ruchem głowy wskazał wizytówkę i wyszedł.

Mel Cooper zachichotał.

– Założę się o stówę, że gość musiał kiedyś w swojej karierze bronić puszczyka plamistego czy innego zagrożonego gatunku.

– Nie znajdziesz chętnych do zakładu – mruknął Rhyme. – A w ogóle czemu pozwalamy sobie zawracać głowę? Do roboty!

Dwadzieścia minut później przyjechali Bell i Geneva z pudłem dokumentów i pamiątek od ciotecznej babci dziewczyny, które jeden z funkcjonariuszy przywiózł im na posterunek.

Rhyme poinformował ją o wizycie Wesleya Goadesa.

– Chciał sprawdzić, czy wszystko w porządku? Mówiłam, że jest dobry. Jeżeli kiedyś kogoś pozwę do sądu, zamierzam go zatrudnić.

Adwokat masowego rażenia…

Do laboratorium weszła Amelia Sachs z zebranymi dowodami, witając Genève i pozostałych skinieniem głowy.

– Zobaczymy, co to jest – oznajmił ochoczo Rhyme. Papieros, który NS 109 wykorzystał jako lont do wywołania „strzału”, był marki Merit, dostępny wszędzie i nie do wykrycia. Papieros się spalił, ale nie został wypalony – w każdym razie na filtrze nie znaleźli śladów zębów ani śliny. Oznaczało to, że prawdopodobnie sprawca nie jest palaczem. Oczywiście na papierosie nie było żadnych odcisków palców. Gumka, którą przytroczył go do pocisku, też nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie potrafili ustalić producenta cyjanku. Kwas można było kupić w wielu miejscach. Pułapkę, w której miał się zmieszać kwas z trucizną, zrobiono ze zwykłych przedmiotów, jakie można znaleźć w każdym domu: szklanego słoja, folii i szklanego świecznika. Nie znaleźli żadnego śladu czy wskazówki, jakie mogłyby ich doprowadzić do konkretnego miejsca.

W opuszczonym domu, skąd morderca prowadził obserwację, Sachs znalazła odrobinę tajemniczego płynu, który przywiozła z kryjówki przy Elizabeth Street (Rhyme wciąż niecierpliwie czekał na wyniki jego analizy z FBI). Zebrała także kilka drobnych płatków pomarańczowej farby, jaką zwykle maluje się drogowskazy albo tablice ostrzegawcze na budowach lub miejscach rozbiórek. Sachs była pewna, że pozostawił je sprawca, ponieważ znalazła płatki w dwóch miejscach, tuż obok śladów jego butów, i nigdzie indziej. Rhyme przypuszczał, że sprawca może udawać robotnika drogowego albo budowlanego. A może naprawdę tym się trudnił.

Tymczasem Sachs i Geneva przeglądały pamiątki rodzinne z domu ciotki. W pudle było kilkadziesiąt starych książek, czasopism, papierów, wycinków, notatek, przepisów, upominków i pocztówek.

Wśród nich odnalazły pożółkły list niewątpliwie napisany ręką Charlesa Singletona. Tym razem jednak jego pismo było znacznie mniej eleganckie niż w poprzedniej korespondencji.

Zważywszy na okoliczności, było to zupełnie zrozumiałe.

Sachs zaczęła czytać na głos:-

– „Piętnasty lipca tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego roku”.

– Dzień po kradzieży w Funduszu Wyzwoleńców – zauważył Rhyme.

– Czytaj dalej.

– „Violet, cóż to za szaleństwo! Jak dane mi się było przekonać, wszystkie te wydarzenia zostały zaplanowane, mają mnie skompromitować i okryć hańbą w oczach moich współpracowników i szlachetnych, walczących o wolność żołnierzy.

Dziś dowiedziałem się, gdzie mogę szukać sprawiedliwości i wieczorem wyruszyłem do Potters’ Field uzbrojony w mego colta. Moje starania zakończyły się jednak katastrofą, a jedyna nadzieja na ratunek spoczywa zagrzebana na zawsze pod ziemią i gliną.

Tę noc muszę spędzić w ukryciu przed konstablami, którzy już mnie wszędzie szukają, ale rankiem przekradnę się do New Jersey. Wy także musicie uciekać; obawiam się, że i na was będą szukać zemsty. Jutro w południe spotkajmy się przy molo Johna Stevensa w New Jersey. Razem wyruszymy do Pensylwanii, jeśli Twoja siostra i brat zgodzą się udzielić nam schronienia.

W budynku nad stajnią, gdzie się ukrywam, mieszka człowiek, któremu, jak mniemam, mój los nie jest obojętny. Zapewnił mnie, że doręczy Ci tę wiadomość”.

Sachs uniosła wzrok.

– Coś tu jest skreślone. Nie mogę odczytać. Dalej napisał: „Zapadła już ciemność. Jestem głodny i zmęczony, udręczony jak Hiob. Moje łzy – te plamy na liście, najdroższa – nie są jednak łzami cierpienia, a łzami żalu z powodu nieszczęścia, jakie na nas sprowadziłem. Wszystko przez moją przeklętą tajemnicę! Gdybym wykrzyczał ją z wieży ratusza, może nigdy by nie doszło do tych smutnych wydarzeń. Ale za późno już na słowa prawdy. Błagam, wybacz mi moje samolubstwo i nieuczciwość, które doprowadziły do klęski”.

– Sachs oderwała wzrok od listu. – Podpisał tylko „Charles”.

Rhyme pamiętał, że nazajutrz rano rozpoczął się pościg i doszło do aresztowania opisanego w artykule, który czytała Geneva, gdy została zaatakowana.

– Jego jedyna nadzieja? „Zagrzebana w ziemi i glinie”? – Rhyme zerknął na list, który podsunęła mu Sachs. – Znowu nic konkretnego na temat tajemnicy… Co się stało w Potters’ Field? To ten cmentarz dla nędzarzy, prawda?

Mel Cooper wszedł do Internetu i przez kilka chwil szukał informacji. Poinformował ich, że miejski cmentarz dla ubogich znajdował się na Hart’s Island, niedaleko Bronksu. Wyspa była bazą wojskową, a cmentarz otwarto krótko przed wizytą Charlesa, kiedy udał się tam z tajemniczą misją uzbrojony w colta.

– Wojskowa? – spytał Rhyme, marszcząc brwi. Coś sobie przypominał. – Pokaż mi tamte listy.

Cooper spełnił prośbę.

– Patrzcie, tam był zgrupowany oddział Charlesa. Ciekawe, czy to ma jakiś związek. Jest coś jeszcze o cmentarzu?

– Nie – odparł Cooper. – Tylko parę trafień. Rhyme przebiegł spojrzeniem białą tablicę.

– Do diabła, co Charles mógł kombinować? Gallows Heights, Potters’ Field, Frederick Douglass, walka o prawa obywatelskie, kongresmani politycy, Czternasta Poprawka… Co to wszystko może łączyć? – Po dłuższej chwili ciszy kryminalistyk oświadczył: – Trzeba wezwać eksperta.

– Kto jest lepszym ekspertem od ciebie, Lincoln?

– Nie mam na myśli kryminalistyki, Mel – odparł Rhyme. – Mówię o historii. Jest parę dziedzin, w których brakuje mi biegłości.

Rozdział 22

Profesor Richard Taub Mathers był szczupły i wysoki, o skórze barwy mahoniu, przenikliwych oczach i intelekcie świadczącym o tym, że w jego życiorysie figuruje kilka doktoratów. Nosił krótkie afro i zachowywał się bardzo powściągliwie. Ubrany był jak profesor: miał muszkę i tweedową marynarkę, której brakowało tylko obowiązkowych zamszowych łat na łokciach.

Skinął Rhyme’owi głową, na moment zatrzymując wzrok na wózku, a potem uścisnął dłoń pozostałym obecnym.

Rhyme czasami wykładał kryminalistykę w miejscowych college’ach, głównie John Jay i Fordham; rzadko pojawiał się w murach tak szacownych uczelni jak Uniwersytet Columbia, ale pewien znajomy profesor z Uniwersytetu Waszyngtona w stolicy skontaktował go z Mathersem, który, jak się okazało, był w Mornigside Heights prawdziwą instytucją, profesorem na wydziale prawa. Uczył prawa karnego, konstytucyjnego i cywilnego, prowadził też seminaria magistranckie z różnych ezoterycznych dziedzin oraz wykładał kulturę i literaturę afroamerykańską na studiach licencjackich.

Mathers z uwagą słuchał relacji Rhyme’a o poznanej dotychczas historii Charlesa Singletona i ruchu na rzecz praw obywatelskich, jego tajemnicy i prawdopodobnie fałszywym oskarżeniu o kradzież. Potem kryminalistyk opowiedział o tym, co zdarzyło się Genevie w ciągu ostatnich dwóch dni.

Profesor oniemiał z zaskoczenia.

– Próbował cię zabić? – szepnął.

Geneva milczała. Patrząc mu w oczy, przytaknęła ruchem głowy.

Mathers rozpiął marynarkę i wyciągnął cienkie, wytworne okulary. Uważnie i bez pośpiechu przeczytał listy Charlesa. Kilka razy kiwał głową i uśmiechał się do siebie. Gdy skończył, uniósł głowę.

– Fascynujący człowiek. Wyzwoleniec, farmer, służył w Trzydziestym Pierwszym Pułku Kolorowych… i był pod Appomatox.

Jeszcze raz przeczytał listy, a Rhyme musiał się powstrzymać od uwagi, by się pospieszył. Wreszcie profesor zdjął okulary, dokładnie przetarł szkła i powiedział w zadumie:

– A więc miał swój udział w uchwaleniu Czternastej Poprawki? – Znów lekko się uśmiechnął. Był wyraźnie zaintrygowany. – To może być interesujące. To może być coś.

Ze wszystkich sił starając się zachować spokój, Rhyme spytał:

– Tak, a co dokładnie? Co jest interesujące?

– Oczywiście mówię o kontrowersji.

Gdyby Rhyme mógł się ruszać, złapałby go za klapy i wrzasnął mu w twarz, żeby się z łaski swojej pospieszył. Mógł jednak tylko zmarszczyć brwi.

– A jakiej kontrowersji?

– Co państwo powiedzą na odrobinę historii?

Rhyme westchnął. Sachs posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, więc rzekł:

– Proszę mówić.

– Konstytucja Stanów Zjednoczonych jest dokumentem ustanawiającym amerykańską władzę – prezydenturę, Kongres i Sąd Najwyższy. Wciąż określa sposób, w jaki funkcjonuje państwo, i pozostaje nadrzędna wobec wszystkich stanowionych praw i przepisów.

Nasz kraj zawsze dążył do równowagi: chciał silnego rządu, który będzie nas bronił przed obcymi mocarstwami i regulował nasze życie, ale nie na tyle silnego, by zaczął stosować wobec nas ucisk. Kiedy założyciele państwa przeczytali konstytucję już po jej podpisaniu, zaczęli się obawiać, że jest zbyt potężna i może doprowadzić do powstania represyjnego reżimu. Dlatego postanowili ją skorygować – uchwalili dziesięć poprawek czyli Deklarację Praw. Najważniejszych jest osiem pierwszych. Dotyczą podstawowych praw chroniących obywateli przed nadużyciami ze strony rządu federalnego. Na przykład FBI nie może nikogo aresztować bez uzasadnionej przyczyny. Kongres nie może nikomu odebrać domu, nie wypłacając w zamian odszkodowania, żeby wybudować w tym miejscu autostradę międzystariową. Każdy ma prawo do uczciwego procesu i osądzenia przez bezstronną ławę przysięgłych. Nikt nie może być skazany na okrutną i sprzeczną ze zwyczajami karę i tak dalej. Czy zwrócili państwo uwagę na kluczowe słowo?

Rhyme miał wrażenie, że profesor robi im kolokwium. Ale zanim ktoś zdążył się odezwać, Mathers ciągnął:

– „Federalny”. W Ameryce władzę mają dwa różne rządy: federalny w Waszyngtonie i stanowy w naszym rodzinnym stanie. Deklaracja Praw ogranicza wyłącznie prerogatywy rządu federalnego: Kongresu i agencji federalnych w rodzaju FBI i DE A. Deklaracja Praw nie daje nam prawie żadnej ochrony przed pogwałceniem praw ludzkich i obywatelskich przez rządy stanowe. A na nasze życie bardziej bezpośredni wpływ mają właśnie prawa stanowe – większość spraw związanych z działaniem policji, robotami publicznymi, nieruchomościami, samochodami, rodziną, testamentami, procesami cywilnymi podlega jurysdykcji władz stanowych.

Czy na razie wszystko jest zrozumiałe? Konstytucja i Deklaracja Praw chronią nas tylko przed Waszyngtonem, ale nie przed nadużyciami ze strony Nowego Jorku czy Oklahomy.

Rhyme skinął głową.

Profesor przysiadł na taborecie laboratoryjnym, niepewnie spoglądając na kamionkowe naczynie z jakąś zieloną mazią, po czym kontynuował:

– Wróćmy do lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Broniące niewolnictwa Południe przegrywa wojnę secesyjną, więc uchwalamy Trzynastą Poprawkę, która zakazuje niewolnictwa. Kraj zostaje zjednoczony, przymusowa służba zostaje zabroniona prawem… powinna zapanować wolność i harmonia, zgadza się?

Parsknął cynicznym śmiechem.

– Otóż wcale się nie zgadza. Zakaz niewolnictwa nie wystarczył. Wobec czarnych było jeszcze więcej wrogości niż przed wojną – nawet na Północy – dlatego, że za ich uwolnienie oddało życie wielu młodych ludzi. Legislatury stanowe uchwaliły setki praw dyskryminujących czarnych. Nie mieli praw wyborczych, dostępu do urzędów, nie mogli posiadać nieruchomości, korzystać z obiektów publicznych, zeznawać w sądzie… Życie dla większości z nich było równie ciężkie jak w niewoli.

Proszę pamiętać, że to były prawa stanowe: Deklaracja Praw nie mogła ich zakazać. Tak więc Kongres uznał, że obywateli należy chronić przed rządami stanowymi. Aby to uczynić, zaproponowano Czternastą Poprawkę. – Mathers zerknął na komputer. – Pozwolą państwo, że skorzystam z Internetu?

– Proszę bardzo – odrzekł Rhyme.

Profesor wpisał hasło do wyszukiwarki AltaVista i po chwili znalazł jakiś tekst. Skopiował go do osobnego okna i wszyscy zobaczyli go na ekranach w laboratorium.

Żaden stan nie będzie stanowił prawa ani wymuszał posłuszeństwa dla jakiegokolwiek prawa, które by w jakikolwiek sposób ograniczało przywileje i swobody obywateli Stanów Zjednoczonych; żadnemu też stanowi nie wolno pozbawić jakiejkolwiek osoby życia, wolności lub własności inaczej niż w drodze właściwego przewodu sądowego; nie wolno mu też odmówić jakiejkolwiek osobie zamieszkałej na obszarze podlegającym jego jurysdykcji równej opieki prawnej.

– To część działu pierwszego poprawki – wyjaśnił. – Drastycznie ogranicza prawa stanu wobec swoich obywateli. Inna część, której tu nie umieściłem, zachęca stany do udzielenia czarnym – czarnym mężczyznom, ściśle mówiąc – prawa wyborczego. Czy na razie wszystko jest jasne? – zapytał nauczycielskim tonem.

– Nadążamy – przytaknęła Sachs.

– Każda poprawka do konstytucji musi być zaaprobowana przez Kongres w Waszyngtonie, a potem przez trzy czwarte stanów. Kongres przyjął Czternastą Poprawkę wiosną tysiąc osiemset sześćdziesiątego szóstego roku, po czym przedstawiono ją stanom do ratyfikacji. Dwa lata później została ratyfikowana przez wymaganą liczbę stanów. – Pokręcił głową. – Ale zaczęły krążyć pogłoski, że nie została uchwalona i ratyfikowana we właściwy sposób. To właśnie kontrowersja, o jakiej wspominałem.

Rhyme zmarszczył brwi.

– Naprawdę? Co takiego zrobiono przy uchwalaniu?

– Używano kilku argumentów: kilka stanów, już po przegłosowaniu ratyfikacji, wycofało swoje poparcie, ale Kongres to zignorował. Niektórzy twierdzili, że poprawka nie została należycie przedstawiona i przyjęta w Waszyngtonie. Pojawiły się także zarzuty o sfałszowanych głosowaniach w legislaturach stanowych, łapówkach, a nawet groźbach.

– Groźbach? – Sachs wskazała listy. – Tak jak pisał Charles.

– Polityka wyglądała wtedy inaczej – wyjaśnił Mathers. – W tych czasach J. P. Morgan zorganizował prywatną armię, żeby się rozprawić z oddziałami swoich konkurentów Jaya Goulda i Jima Fiska w sporze o przejęcie kolei. A policja i rząd przyglądały się temu z założonymi rękami.

Muszą też państwo wiedzieć, że ludzie poświęcili się sprawie poprawki z prawdziwą żarliwością. Nasz kraj został niemal doszczętnie zniszczony, zginęło pół miliona ludzi – prawie tyle co we wszystkich dotychczasowych wojnach. Bez Czternastej Poprawki kontrolę nad Kongresem przejęłoby Południe, kraj znów mógłby się podzielić. Mogła nawet wybuchnąć nowa wojna domowa.

Pokazał leżące przed nim materiały.

– Wasz Singleton był widocznie jedną z osób, które wyruszyły do stanów prowadzić agitację na rzecz poprawki. A jeżeli znalazł dowód, że poprawka rzeczywiście była nieważna? Taka tajemnica na pewno nie dawałaby mu spokoju.

– Czyli być może było tak – zaczął Rhyme – że grupa popierająca poprawkę wrobiła go w kradzież, żeby go zdyskredytować. I gdyby wyjawił, co wie, nikt by mu nie uwierzył.

– Wielcy przywódcy z tamtych czasów na pewno nie posunęliby się do takiego kroku; nie Frederick Douglass ani Stevens czy Sumner. Ale istotnie, na pewno wielu politykom zależało na uchwaleniu poprawki i byli gotowi zrobić wszystko, by tak się stało. – Profesor odwrócił się do Genevy. – To by wyjaśniało, dlaczego tej młodej damie grozi niebezpieczeństwo.

– Dlaczego? – spytał Rhyme. Śledził tok jego wywodu, ale dalszych konsekwencji procesów historycznych nie bardzo rozumiał.- Wystarczy otworzyć gazetę – odezwał się nagle Thom.

– I co to niby ma znaczyć? – warknął Rhyme. Odpowiedział mu Mathers:

– To znaczy, że co dzień możemy przeczytać artykuł o tym, jaki wpływ na nasze życie ma Czternasta Poprawka. Wprawdzie nie wspomina się o niej wprost, ale wciąż pozostaje jedną z najpotężniejszych broni w naszym arsenale praw obywatelskich. Sformułowania są bardzo niejasne – co to jest „właściwy przewód sądowy”? Albo „równa opieka prawna”? „Przywileje i swobody”? Ta niejasność była naturalnie celowa, aby Kongres i Sąd Najwyższy mogły tworzyć nowe środki ochronne dla kolejnych pokoleń.

Na podstawie tych kilku słów stworzono setki praw dotyczących wszystkiego, co można sobie wyobrazić, nie tylko dyskryminacji rasowej. Skorzystano z niej, żeby unieważnić dyskryminacyjne prawa podatkowe, żeby chronić bezdomnych i nieletnich robotników, żeby zagwarantować biednym podstawową opiekę medyczną. To także podstawa praw gejów i tysięcy procesów rocznie o prawa więźniów. Chyba najwięcej kontrowersji wzbudziło wykorzystanie poprawki do ochrony prawa do aborcji.

Bez niej stany mogłyby uznać lekarzy dokonujących aborcji za morderców, którym grozi kara śmierci. Teraz, po jedenastym września, kiedy wszyscy mają w głowie tylko ochronę ojczyzny, właśnie Czternasta Poprawka powstrzymuje stany przed zamykaniem niewinnych muzułmanów i przetrzymywaniem ich w areszcie tak długo, jak życzyłaby sobie policja. – Spokój profesora wyraźnie był tylko maską. – Jeżeli rzeczywiście jest nieważna z powodu jakiegoś odkrycia dokonanego przez Charlesa Singletona, to może być koniec naszej wolności.

– Ale powiedzmy, że faktycznie dowiedział się czegoś takiego – powiedziała Sachs. – Poprawkę można przecież uchwalić jeszcze raz?

Tym razem śmiech Mathersa zabrzmiał naprawdę cynicznie.

– Nic podobnego. Wszyscy historycy są zgodni, że Czternasta Poprawka została uchwalona w jedynym korzystnym do tego okresie. Nie, gdyby Sąd Najwyższy unieważnił poprawkę, och, moglibyśmy ponownie uchwalić kilka praw, ale stracilibyśmy na zawsze główną broń chroniącą prawa i swobody obywatelskie.

– Jeżeli to rzeczywiście jest motyw – odezwał się Rhyme – to kto stoi za atakiem na Geneve? Kogo mamy szukać?

Mathers pokręcił głową.

– Lista jest bardzo długa. Dziesiątkom tysięcy ludzi zależy, by poprawka nadal obowiązywała. Może to być liberał albo radykał, członek grupy mniejszościowej – rasowej albo seksualnej – albo zwolennik programów społecznych, opieki medycznej dla biednych, prawa do aborcji, praw dla gejów, praw więźniów, praw pracowników… Na ogół sądzimy, że ekstremiści wywodzą się ze skrajnej prawicy – to matki, które każą swoim dzieciom kłaść się na drogach przed klinikami aborcyjnymi, albo ludzie podkładający bomby pod budynki federalne. Ale oni wcale nie mają monopolu na zabijanie w imię zasad. Terrorystami w Europie byli w większości lewacy. – Znów pokręcił głową. – Nie mam nawet odwagi zgadywać, kto może za tym stać.

– Musimy jednak zawęzić jakoś pole poszukiwań – powiedziała Sachs.

Rhyme wolno pokiwał głową, myśląc, że ich głównym celem było złapanie NS 109 w nadziei, że im powie, kto go wynajął, albo znalezienie dowodu, który by ich doprowadził do tej osoby. Ale wyczuwał instynktownie, że to także jest ważny trop. Jeżeli teraźniejszość nie dawała żadnej odpowiedzi na pytanie, kto chce zabić Geneve Settle, należało się zwrócić ku przeszłości.

– Ktokolwiek to jest, wie znacznie więcej niż my o tym, co się zdarzyło w tysiąc osiemset sześćdziesiątym ósmym roku. Jeżeli ustalimy, co wiedział Charles, co zamierzał zrobić, jaką miał tajemnicę i jak naprawdę wyglądała sprawa kradzieży, może gdzieś nas to zaprowadzi. Muszę mieć więcej informacji o tej epoce w Nowym Jorku, o Gallows Heights, Potters’ Field – co się tylko da znaleźć. – Zmarszczył brew, znów coś sobie przypominając. Zwrócił się do Coopera: – Gdy pierwszy raz sprawdzałeś Gallows Heights, znalazłeś artykuł o budynku niedaleko stąd, o Fundacji Sanforda.

– Zgadza się.

– Masz go jeszcze?

Mel Cooper zapisywał wszystkie dane. Po chwili otworzył w komputerze artykuł z „Timesa”.

– Proszę.

Rhyme przeczytał tekst i dowiedział się z niego, że Fundacja Sanforda ma obszerne archiwum na temat historii Upper West Side.

– Zadzwoń do prezesa fundacji – Williama Ashberry’ego. Powiedz, że musimy zajrzeć do jego biblioteki.

– Już się robi. – Cooper chwycił słuchawkę. Po krótkiej rozmowie oznajmił: – Chętnie nam pomogą. Ashberry odda nam do dyspozycji kustosza archiwum.

– Ktoś będzie tam musiał iść – powiedział Rhyme, spoglądając pytająco na Sachs.

– Ktoś? Wygrałam w marynarza walkowerem?

A kto inny wchodził w grę? Pulaski leżał w szpitalu, Bell i jego ludzie pilnowali Genevy. Cooper był naukowcem, a Sellitto miał za wysoki stopień, żeby odwalać taką nudną robotę.

– Nie ma małych miejsc zbrodni – zadrwił Rhyme. – Są tylko mali spece od miejsc zbrodni.

– Bardzo, śmieszne – odparła z kwaśną miną. Narzuciła żakiet i chwyciła torebkę.

– Jeszcze jedno – dodał Rhyme, poważniejąc. Spojrzała na niego pytająco.

– Wiemy, że nie zawaha się do nas strzelać.Czyli do policji.

– Pamiętaj o tej pomarańczowej farbie. Rozglądaj się, czy nie zauważysz gdzieś budowlańców albo robotników drogowych… Zresztą musisz uważać na wszystkich.

– Jasne – odrzekła. Zapisała adres fundacji i wyszła. Profesor Mathers jeszcze raz przejrzał listy i dokumenty, po czym zwrócił je Cooperowi. Zerknął na Geneve.

– Kiedy byłem w twoim wieku, w szkole średniej nie było jeszcze kultury i literatury afroamerykańskiej. Jak wygląda teraz program? Przedmiot trwa dwa semestry?

Geneva zmarszczyła czoło.

– KLA? Nie mam tego.

– To z czego piszesz pracę semestralną?

– Z angielskiego.

– Ach, tak. Czyli kulturę afroamerykańską będziesz miała w przyszłym roku?

Chwila wahania.

– W ogóle nie chcę tego wybierać.

– Naprawdę?

Geneva wyczuła w jego głosie nutę krytyki.

– Dostaje się tylko zaliczenie. Wystarczy przychodzić na lekcje. Nie chcę takich stopni na świadectwie.

– Nie zaszkodzi.

– Ale po co? – zapytała bez ogródek. – Słyszeliśmy już o tym setki razy… „Amistad”, niewolnicy, John Brown, segregacja, proces „Brown kontra wydział edukacji”, Martin Luther King, Malcolm X… – Zamilkła.

Z obojętnością nauczyciela Mathers spytał:

– Czyli marudzenie o dawnych czasach? Geneva skinęła głową.

– Tak, chyba tak. W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek. Trzeba żyć dalej. Tamte bitwy już się skończyły.

Profesor uśmiechnął się i zerknął na Rhyme’a.

– Cóż, życzę powodzenia. Proszę dać mi znać, gdybym jeszcze mógł się do czegoś przydać.

– Będziemy pamiętać.

Szczupły mężczyzna podszedł do drzwi, ale odwrócił się w progu.

– Geneva? – Tak?

– Pomyśl tylko o jednym – to rada człowieka, który żyje parę lat dłużej od ciebie. Czasami się zastanawiam, czy te bitwy naprawdę się już skończyły. – Wskazał na tablicę z dowodami i listy Charlesa. – Może po prostu trudniej dziś rozpoznać wroga.

Rozdział 23

Nie uwierzysz, Rhyme, ale są jednak małe miejsca zbrodni. Wiem, bo mam takie przed sobą.

Amelia Sachs stała na Osiemdziesiątej Drugiej Zachodniej niedaleko Broadwayu, przed imponującą rezydencją Hirama Sanforda, wielką i ciemną budowlą wiktoriańską. Mieściła się tu Fundacja Sanforda. Historycznego obrazu Nowego Jorku dopełniało odpowiednie otoczenie: niedaleko ponadstuletniej rezydencji stało muzeum sztuki pochodzące z 1910 roku oraz szereg pięknych zabytkowych kamieniczek. Sachs nie musiała oglądać morderców w poplamionych pomarańczową farbą kombinezonach, żeby poczuć ogarniającą ją grozę; tuż obok fundacji wznosił się bogato zdobiony upiorny gmach hotelu Sanford (plotki głosiły, że według pierwotnych planów właśnie tu chciano nakręcić „Dziecko Rosemary”).

Z rzeźbionych gzymsów spoglądało na nią urągliwie kilkanaście gargulców, jak gdyby szydziły z zadania, jakie otrzymała.

Gdy weszła do budynku, skierowano ją do człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał Mel Cooper, Williama Ashberry’ego, prezesa fundacji i członka zarządu Sanford Bank and Trust, do którego należała instytucja non profit. Szczupły mężczyzna w średnim wieku powitał ją z mieszaniną konsternacji i przejęcia.

– Nigdy nie gościliśmy tu policjanta, przepraszam, policjantki, to znaczy nikogo z policji.

Wydawał się nieco rozczarowany, kiedy ogólnikowo wyjaśniła, że interesuje ją historia dzielnicy i nie chce wykorzystać siedziby fundacji do urządzenia żadnej zasadzki ani przeprowadzenia tajnej akcji.

Ashberry bardzo chętnie się zgodził, by poszperała w archiwach i bibliotece, choć nie mógł pomóc jej osobiście; znał się na finansach, nieruchomościach i prawie podatkowym, ale o historii wiedział niewiele.- Tak naprawdę jestem bankowcem – wyznał, jak gdyby Sachs miała jeszcze wątpliwości, widząc jego ciemny garnitur, białą koszulę i prążkowany krawat, a na biurku ułożone w równiutkich plikach dokumenty finansowe i tabelki.

Kwadrans później zaopiekował się nią kustosz – młody człowiek w tweedowym garniturze, który poprowadził ją ciemnymi korytarzami do archiwów znajdujących się w suterenie. Sachs pokazała mu portret pamięciowy NS 109 w nadziei, że być może morderca odwiedził fundację, szukając artykułu o Charlesie Singletonie. Kurator nie rozpoznał jednak mężczyzny i nie przypominał sobie, aby ostatnio ktoś pytał o jakiekolwiek numery „Coloreds’ Weekly Illustrated”. Wskazał jej odpowiednie regały i po chwili siedziała na twardym krzesełku w ciasnym jak trumna boksie, mozolnie przeglądając sterty książek, czasopism, wydruków, map i rysunków.

Do zadania podeszła w taki sam sposób, w jaki dzięki naukom Rhyme’a przeprowadzała oględziny miejsc zbrodni: najpierw ogarnęła całość, potem ułożyła logiczny plan, następnie przystąpiła do właściwej pracy. Na początek podzieliła materiały na cztery grupy tematyczne: informacje ogólne, historia West Side i Gallows Heights, prawa obywatelskie w połowie dziewiętnastego wieku i Potters’ Field. Zaczęła od cmentarza. W trakcie uważnej lektury znalazła potwierdzenie podanej przez Charlesa Singletona informacji o zgrupowaniu jego pułku na Hart’s Island. Dowiedziała się, jak założono cmentarz i jaki ruch tam panował, zwłaszcza podczas epidemii cholery i grypy w połowie i pod koniec dziewiętnastego wieku, gdy na całej wyspie piętrzyły się tanie sosnowe trumny.

Były to ciekawe szczegóły, ale niczego nie wnosiły do sprawy. Otworzyła materiały dotyczące ruchu na rzecz praw obywatelskich. Przeczytała gigantyczną ilość informacji, wśród których znalazły się wzmianki o kontrowersji związanej z Czternastą Poprawką, lecz nie znalazła ani śladu sugerowanego przez profesora Mathersa motywu sfingowania kradzieży rzekomo popełnionej przez Charlesa Singletona. Przeczytała artykuł z „New York Timesa” z 1867 roku o wizycie Fredericka Douglassa i innych wybitnych działaczy na rzecz praw obywatelskich w kościele w Gallows Heights. W rozmowie z dziennikarzem Douglass powiedział, że przyjechał do dzielnicy, aby się spotkać z kilkoma osobami toczącymi batalię o uchwalenie poprawki. O tym już wiedzieli z listów Charlesa. Nie znalazła żadnej wzmianki o Charlesie Singletonie, ale natknęła się na informację o obszernym artykule w „New York Sun” na temat byłych niewolników i wyzwoleńców, którzy współpracowali z Douglassem. W archiwum nie było jednak tego numeru.

Strona po stronie, bez ustanku… Chwilami przerywała lekturę, obawiając się, że przeoczyła kilka ważnych zdań, które mogły rzucić nowe światło na sprawę. Kilka razy wracała do poprzednich fragmentów i ponownie czytała jakiś akapit, który przebiegła wzrokiem, właściwie go nie czytając. Przeciągała się, wierciła, przygryzała paznokcie, drapała się w głowę.

I znów zagłębiała się w dokumentach. Na stoliku rosła sterta przeczytanych materiałów, ale w leżącym przed nią bloku nie było ani jednej notatki.

Z tekstów na temat historii Nowego Jorku Sachs poznała więcej faktów o Gallows Heights. Była to jedna z pierwszych kilku kolonii, właściwie osobnych wiosek takich jak Manhattanville i Vandewater Heights (obecne Morningside Heights) na obecnej Upper West Side. Gallows Heights sięgały na zachód od dzisiejszego Broadwayu do rzeki Hudson i od mniej więcej Siedemdziesiątej Drugiej na północ do Osiemdziesiątej Szóstej. Nazwa pochodziła z czasów kolonialnych, gdy Holendrzy zbudowali szubienicę na szczycie wzgórza pośrodku osiedla. Kiedy ziemię kupili Brytyjczycy, ich kaci powiesili tam dziesiątki czarownic, przestępców, zbuntowanych niewolników i kolonistów, dopóki nie przeniesiono wszystkich nowojorskich instytucji prawnych i karnych do centrum.

W 1811 roku planiści miejscy podzielili Manhattan na dzisiejsze kwartały, choć przez następne pięćdziesiąt lat w Gallows Heights (i większej części miasta) plany pozostały tylko na papierze. W początkach dziewiętnastego wieku obszar ten składał się z plątaniny wiejskich dróg, pustych pól, lasów, chat koczowników, fabryk i doków przy Hudsonie oraz kilku eleganckich wielkich posiadłości. W połowie wieku Gallows Heights zyskały nowe, bardziej zróżnicowane oblicze, które utrwalono na mapie znalezionej wcześniej przez Mela Coopera: duże posiadłości sąsiadowały z kamienicami zamieszkiwanymi przez robotników i mniejszymi budynkami. W miarę jak miasto się powiększało, na południu wyrosły dzielnice opanowane przez gangi. Zjawił się tu także równie bezwzględny jak uliczne złodziejaszki – choć działający na większą skalę – William „Boss” Tweed, jeden z przywódców znanej z korupcyjnych praktyk organizacji demokratów Tammany Hall, który rządził swoją organizacją z barów i restauracji w Gallows Heights (Tweed wyspecjalizował się w czerpaniu zysków z rozwoju dzielnicy; w typowej transakcji zgarniał sześć tysięcy dolarów za sprzedaż miastu maleńkiej działki wartej mniej niż trzydzieści pięć dolarów).

Obszar dawnych Gallows Heights stanowił dziś główną część Upper West Side, jedną z najładniejszych i naj zamożniej szych dzielnic miasta. Mieszkania kosztowały tu po kilka tysięcy dolarów miesięcznie. (Zirytowana Amelia Sachs uprzytomniła sobie, że są tam też najlepsze delikatesy i piekarnie w mieście; dzisiaj jeszcze nic nie jadła).

Przedzierała się przez gąszcz faktów historycznych, ale nie natrafiła na nic, co łączyłoby się ze sprawą. Do diabła, powinna teraz analizować materiał z miejsca zbrodni albo lepiej krążyć po ulicach wokół kryjówki sprawcy, próbując ustalić, gdzie mieszka i jak się nazywa.

Co ten Rhyme kombinuje?

Wreszcie otworzyła ostatnią książkę. Na oko tomisko liczyło z pięćset stron (zdążyła już nabrać wprawy w ocenie objętości książek); okazało się, że stron było pięćset cztery. W indeksie nie znalazła nic istotnego dla swoich poszukiwań. Sachs przekartkowała książkę, ale uznała, że ma już dość. Rzuciła ją na stolik, przeciągnęła się i przetarła oczy. W dusznym wnętrzu archiwum znajdującego się piętro pod ziemią zaczynała się odzywać jej klaustrofobia. Fundację może i w zeszłym miesiącu remontowano, ale Sachs przypuszczała, że suterena wygląda tak samo jak za czasów rezydencji Sanforda. Niski sufit wraz z kamiennymi kolumnami i murami czynił ją jeszcze ciaśniejszą.

Najgorsze było jednak siedzenie. Amelia Sachs nie cierpiała siedzieć jak kołek.

Kiedy jesteś w ruchu, nic ci nie zrobią…

Nie ma małych miejsc zbrodni, Rhyme? Żebyś to widział… Zaczęła się zbierać do wyjścia.

Ale już u drzwi przystanęła, spojrzała na dokumenty i doszła do wniosku, że kilka zdań z tych zbutwiałych książek albo pożółkłych gazet mogło przesądzić o życiu albo śmierci Genevy Settle i innych niewinnych osób, które mógł kiedyś zamordować NS 109.

Usłyszała w głowie głos Rhyme’a: „Kiedy robisz obchód po siatce, szukasz raz, a potem drugi, a kiedy skończysz, szukasz jeszcze raz. Kiedy już wszystko sprawdziłaś, robisz kolejny obchód. A potem…”.

Zerknęła na ostatnią książkę – tę, której nie dała już rady przejrzeć. Westchnęła, usiadła z powrotem, otworzyła pięćsetstronicowy tom i zaczęła go czytać, a po chwili przerzuciła fotografie w środku.

Jak się okazało, był to dobry pomysł.

Zamarła, wpatrując się w zdjęcie Osiemdziesiątej Zachodniej zrobione w 1867 roku. Zaśmiała się cicho, przeczytała podpis i tekst na drugiej stronie. Potem wyciągnęła komórkę i wcisnęła klawisz oznaczony jedynką.


– Znalazłam Potters’ Field, Rhyme.

– Wiemy, gdzie to jest – odburknął do mikrofonu. – Na wyspie w…

– Jest jeszcze jeden.

– Drugi cmentarz?

– Nie cmentarz. To była gospoda. W Gallows Heights.

– Gospoda? – Hm, ciekawe, pomyślał.

– Mam przed sobą zdjęcie albo dagerotyp, czy jak to się nazywa. Baru o nazwie „Potters’ Field”. Był na Osiemdziesiątej Zachodniej.

Czyli mylili się, pomyślał Rhyme. Możliwe, że do fatalnego spotkania Charlesa Singletona wcale nie doszło na Hart’s Island.

– Mam coś lepszego – gospoda się spaliła. Podejrzewano podpalenie. Sprawcy i motyw nieznani.

– Czy słusznie przypuszczam, że zdarzyło się to tego samego dnia, gdy Charles Singleton poszedł tam, żeby… jak to ujął? Szukać sprawiedliwości?

– Aha. Piętnastego lipca. Zagrzebana na zawsze pod ziemią i gliną…

– Znalazłaś o nim coś jeszcze? Albo o gospodzie?

– Jeszcze nie.

– Kop dalej.

– Jasne, Rhyme. Rozłączyli się.

Sachs mówiła przez głośnik telefonu; Geneva wszystko słyszała. Spytała ze złością:

– Sądzi pan, że to Charles spalił gospodę?

– Niekoniecznie. Ale jedną z głównych przyczyn podpalenia bywa chęć zniszczenia dowodów. Może o to mu chodziło – chciał ukryć jakiś szczegół związany z kradzieżą.

– Niech pan popatrzy na list – powiedziała Geneva. – Pisze, że to był plan, żeby go skompromitować. Jeszcze pan nie wierzy, że był niewinny? – Mówiła cicho, wpatrując się w oczy Rhyme’a.

Rhyme wytrzymał jej spojrzenie.

– Wierzę.

Słysząc to, skinęła głową i lekko się uśmiechnęła. Po chwili zerknęła na tarczę sfatygowanego swatcha.

– Powinnam wracać do domu.

Bell obawiał się, że sprawca mógł się już dowiedzieć, gdzie Geneva mieszka. Ustalił już, że zakwateruje ją w bezpiecznym domu dla świadków, ale mogło to nastąpić dopiero wieczorem. Na razie cały zespół musiał po prostu być czujniejszy niż dotąd.

Geneva zebrała listy Charlesa.

– Na razie będziemy je musieli zatrzymać – rzekł Rhyme.

– Zatrzymać? Jako dowód?

– Dopóki nie będziemy wiedzieli, o co naprawdę chodzi.

– W porządku. – Oddała je Melowi Cooperowi. Technik dostrzegł jej zmartwioną minę.

– Mam ci skopiować te listy? Była wyraźnie zakłopotana.

– Tak, proszę. Bo, rozumie pan… to pamiątka rodzinna. Zależy mi na tym.

– Nie ma sprawy. – Cooper zrobił kserokopie i wręczył jej. Dziewczyna ostrożnie je złożyła i schowała do torby.

Bell odebrał telefon i po chwili rzekł do słuchawki:

– Świetnie, proszę tu zaraz przywieźć. Jestem bardzo wdzięczny.- Podał adres Rhyme’a i zakończył rozmowę. – Ze szkoły. Znaleźli taśmę z zapisem obrazu z kamery przy boisku, kiedy był tam wspólnik sprawcy. Przyślą nam tu.

– Mój Boże – rzekł kwaśno Rhyme. – Naprawdę jest jakiś prawdziwy trop w tej sprawie? Nie sprzed stu lat?

Bell przełączył się na szyfrowany kanał i przez radio przekazał Luisowi Martinezowi ich plany. Potem połączył się z Barbe Lynch, która pilnowała ulicy przed domem Genevy. Policjantka zameldowała, że wszystko gra i że będzie na nich czekać.

Na koniec detektyw z Karoliny wcisnął przycisk głośnika w telefonie Rhyme’a i zadzwonił do wuja dziewczyny, by się upewnić, czy jest w domu.

– Taa? – odezwał się wuj. Bell przedstawił się.

– Wszystko z nią dobrze?

– Doskonale. Zaraz będziemy wyjeżdżać. W domu wszystko w porządku?

– W najlepszym.

– Miał pan wiadomości od jej rodziców?

– Od starych? Tak, brat dzwonił do mnie z lotniska. Mają jakieś opóźnienie czy coś. Ale zaraz powinni startować.

Rhyme regularnie latał kiedyś do Londynu na konsultacje w Scotland Yardzie, a także do innych europejskich stolic. Podróż za ocean była równie łatwa jak lot do Chicago albo Kalifornii. Ale dziś wszystko się zmieniło. Witajcie w świecie międzynarodowej komunikacji po jedenastym września, pomyślał. Złościł się, że powrót jej rodziców tak długo trwa. Geneva była chyba najbardziej dojrzałym dzieckiem, jakie w życiu poznał, ale mimo wszystko dzieckiem i powinna przebywać z matką i ojcem.

Rozległ się trzask w odbiorniku Bella i Martinez zameldował:

– Jestem pod domem, szefie. Samochód stoi przed wejściem, drzwi otwarte.

Bell odwrócił się do Genevy.

– Możemy ruszać.


– Masz – powiedział Jon Earle Wilson do Thompsona Boyda, który siedział w restauracji przy Board Street na dolnym Manhattanie.

Chudy mężczyzna z fryzurą „na płetwę”, ubrany w niezbyt czyste beżowe dżinsy, podał torbę na zakupy Boydowi, który zajrzał do środka.

Wilson usiadł naprzeciw niego. Boyd nadal oglądał zwartość torby. W środku był duży karton używany przez UPS do pakowania przesyłek. Obok mniejsza torba, z Dunkin’ Donuts, ale nie było w niej pączków. Wilson używał toreb tej sieci, bo były lekko woskowane i chroniły przed wilgocią.

– Jemy coś? – zapytał Wilson.

Zobaczył sałatkę, którą kelnerka niosła do sąsiedniego stolika. Był głodny. Mimo że często spotykał się z Boydem w restauracjach czy barach bistro, nigdy jeszcze nie zdarzyło się im razem jadać. Ulubionym posiłkiem Wilsona była pizza i napój gazowany, które spożywał samotnie w jednopokojowym mieszkaniu zagraconym narzędziami, przewodami i mikroprocesorami. Zdawało mu się jednak, że za całą robotę, jaką dla niego odwalał, Boyd mógłby mu od czasu do czasu postawić jakąś cholerną kanapkę czy coś.

Ale morderca oświadczył:

– Za minutę muszę iść.

Stał przed nim talerz z niedojedzonym szaszłykiem jagnięcym. Wilson zastanawiał się, czy Boyd zamierza go nim poczęstować, ten jednak tego nie zrobił. Uśmiechnął się tylko do kelnerki, gdy przyszła sprzątnąć talerz. Uśmiech na twarzy Boyda – coś nowego. Wilson nigdy przedtem nie widział, żeby facet się uśmiechał (chociaż musiał przyznać, że uśmiech wyglądał cholernie dziwnie).

– Ciężkie, co? – zapytał Wilson, zerkając na torbę. W jego oczach malowała się duma.

– Fakt.

– Chyba ci się spodoba. – Był dumny ze swego dzieła i trochę wkurzony, że Boyd nie odpowiedział.

– Jak idzie? – spytał po chwili Wilson.

– Idzie.

– Wszystko okej?

– Małe komplikacje. Dlatego właśnie… – Wskazał na torbę i nie powiedział ani słowa więcej. Zaczął cicho gwizdać, usiłując dopasować tonację do egzotycznej melodii płynącej z umieszczonego nad nimi głośnika. To była jakaś pokręcona muzyka. Sitary czy coś z Indii, Pakistanu albo diabli wiedzą skąd. Ale Boyd bez trudu trafiał we właściwe dźwięki. Zabijanie ludzi i gwizdanie – te dwie rzeczy wychodziły mu najlepiej.

Dziewczyna za barem z hałasem wrzuciła do pojemnika talerz. Kiedy klienci odwrócili głowy w jej stronę, Wilson poczuł, jak pod stołem coś lekko trąca go w kolano. Wziął kopertę i wsunął do kieszeni swoich dzwonów. Jak na pięć tysięcy dolarów, które miała zawierać, była dziwnie cienka. Ale Wilson wiedział, że znajdzie wewnątrz całą kwotę. Jedno trzeba było Boydowi przyznać: płacił, ile się należało, i to na czas.

Minęła chwila. A więc nie będą jeść. Wilson czuł coraz większy głód, a Boyd spokojnie pił herbatę. Chociaż miał wychodzić „za minutę”.

Co jest grane?

Zaraz uzyskał odpowiedź. Boyd zerknął przez okno i zobaczył poobijaną białą furgonetkę, która zwolniła i skręciła w alejkę prowadzącą na zaplecze restauracji. Wilson dostrzegł kierowcę, niskiego mężczyznę o jasnobrązowej skórze i z brodą.Oczy Boyda pilnie śledziły samochód. Kiedy zniknął w alejce, Boyd wstał i dźwignął torbę. Zostawił pieniądze na stoliku i kiwnął głową Wilsonowi. Ruszył do wyjścia. Ale po drodze zatrzymał się i odwrócił.

– Podziękowałem ci?

Wilson spojrzał na niego zdumiony.

– Że jak?

– Pytam, czy ci podziękowałem. – Pokazał na torbę.

– No, chyba nie. – Thompson Boyd uśmiecha się i dziękuje. Kurwa, chyba jest pełnia księżyca czy co.

– Dzięki – powiedział morderca. – Za ciężką pracę. Naprawdę jestem ci wdzięczny. – Powiedział to jak kiepski aktor. Potem, co też wyglądało dziwnie, mrugnął na pożegnanie dziewczynie za barem i taszcząc ciężką torbę, wyszedł na ruchliwą ulicę dzielnicy finansowej, zmierzając alejką w stronę zaplecza restauracji.

Rozdział 24

Roland Bell zatrzymał nowego forda przed domem Genevy na Sto Osiemnastej.

Barbe Lynch skinęła im głową ze swego posterunku obserwacyjnego: chevroleta malibu, który Bell zdążył im już oddać. Detektyw szybko wprowadził Geneve do budynku, a potem wbiegli po schodach do mieszkania, gdzie wuj mocno ją uściskał i podał dłoń Bellowi, dziękując mu za opiekę nad dziewczyną. Potem powiedział, że musi zrobić drobne zakupy i wyszedł.

Geneva poszła do swojego pokoju. Bell zajrzał do niej i zobaczył, że siedzi na łóżku. Otworzyła torbę i zaczęła w niej szperać.

– Mogę coś dla ciebie zrobić? Jesteś głodna?

– Raczej zmęczona – odrzekła. – Chyba odrobię zadanie. A potem trochę się zdrzemnę.

– Dobry pomysł po tym, co przeszłaś.

– Jak się czuje pan Pulaski? – spytała.

– Rozmawiałem z jego dowódcą. Chłopak ciągle jest nieprzytomny. Nie wiadomo, co z nim będzie. Wolałbym powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nic nie wiadomo. Później do niego wstąpię i sam zobaczę.

Znalazła jakąś książkę i podała Bellowi.

– Może mu pan to przekazać?

– Jasne, nie ma sprawy… Ale nie wiem, nawet jeżeli się ocknie, chyba raczej nie będzie mógł nic czytać.

– Trzeba być dobrej myśli. Jeżeli się obudzi, może ktoś mu poczyta. To czasem pomaga. Fajnie jest posłuchać. Aha, i proszę mu powiedzieć, albo jego rodzinie, że w środku jest talizman.

– To bardzo miło z twojej strony. – Bell zamknął drzwi i poszedł do salonu zadzwonić do synów i powiedzieć im, że niedługo będzie w domu. Następnie połączył się z członkami swojej brygady specjalnej, którzy zameldowali, że jest bezpiecznie.

Detektyw usadowił się w salonie, myśląc z nadzieją, że wuj Genevy zrobi porządne zakupy. Jego mizerna siostrzenica zdecydowanie musiała nabrać ciała.


Zmierzając do mieszkania Genevy Settle, Alonzo „Jax” Jackson kroczył wolno jednym z wąskich przejść oddzielających budynki w zachodnim Harlemie.

W tym momencie nie był utykającym kryminalistą ani krwawym Królem Graffiti dawnego Harlemu. Był bezimiennym bezdomnym ubranym w brudne dżinsy i szarą bluzę. Pchał wózek na zakupy ukradziony sprzed sklepu, wypełniony zgniecionymi gazetami, które kosztowały go pięć dolarów, i stertą butelek wyciągniętych z kontenera. Miał wątpliwości, czy gdyby ktoś przyjrzał mu się uważniej, uwierzyłby w tę maskaradę – był trochę za czysty jak na bezdomnego – ale musiał nabrać tylko parę osób: na przykład gliniarzy warujących przy Genevie Settle.

Wynurzał się z jednej alejki, przechodził przez ulicę i znikał w drugiej. Był jakieś trzy przecznice do tylnego wejścia do kamienicy, którą pokazał mu ten żałosny dupek Kevin Cheaney.

Ładny dom, cholera.

Znów poczuł się paskudnie, wspominając swoje spaprane plany rodzinne.

Muszę z panem porozmawiać. Bardzo mi przykro. Dziecko… Nie mogliśmy go uratować. To był on?

Przykro mi. Przyrzekam panu, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale… To był on…

Odsunął od siebie ponure myśli. Walcząc ze zwichrowanym kółkiem wózka, które uporczywie skręcało w lewo, i mówiąc do siebie pod nosem, Jax wolno lecz zdecydowanie posuwał się naprzód. Kurczę, śmiesznie będzie, jak mnie zgarną za ten wózek, pomyślał. Uznał jednak, że nie, to wcale nie byłoby śmieszne. Gliniarz przyczepiłby się do niego o jakąś bzdurę i znalazłby broń. Potem sprawdziłby jego tożsamość i koniec, wypieprzyliby go z powrotem do Buffalo. Albo jeszcze gorszej nory.

Stuk, stuk – pchanie wózka z zepsutym kółkiem przez zaśmiecone dróżki było prawdziwą mordęgą. Jax starał się utrzymać tor prosty. Nie mógł jednak opuszczać ciemnego kanionu alejek. Gdyby szedł chodnikiem i zbliżył się do ładnego domu w eleganckiej części Harlemu, na pewno wzbudziłby podejrzenia. Widok faceta z wózkiem w alejce nie był taki dziwny. Bogaci ludzie wyrzucają więcej butelek niż biedni. No i śmieci były tu lepszej jakości. Jeżeli bezdomny chciałby gdzieś myszkować, nie wybrałby środkowego Harlemu, tylko zachodni.

Jak daleko jeszcze?

Bezdomny Jax spojrzał przed siebie, mrużąc oczy. Do domu dziewczyny zostały dwie przecznice. Jeszcze kawałeczek. Jeszcze chwila.


Coś mu nie dawało spokoju. Jak uporczywe swędzenie.

U Lincolna Rhyme’a swędzenie mogło być rozumiane dosłownie – zachował czucie w szyi, ramionach i głowie, lecz była to zdolność, bez której chętnie by się obył: dla tetraplegika najbardziej irytującą rzeczą na świecie była niemożność podrapania się w swędzące miejsce.

Tym razem jednak nie chodziło o fizyczne swędzenie. Ale coś mu przeszkadzało.

Coś było nie tak. Co?

Thom zadał mu jakieś pytanie. Rhyme nie zwrócił na niego uwagi.

– Lincoln?

– Myślę. Nie widzisz?

– Nie, to się chyba odbywa w środku – odparł asystent.

– Bądź cicho. Co za licho?

Znów patrzył na tablice z dowodami, profil, stare listy i wycinki, zagadkową minę na odwróconej twarzy Wisielca… Ale to coś widocznie nie miało nic wspólnego z dowodami.

Czyli, jak przypuszczał, powinien to zignorować.

Wracać do…

Rhyme przechylił głowę. Prawie udało mu się uchwycić tę myśl, ale znów umknęła.

Jakaś drobna nieprawidłowość, czyjeś niedawne słowa, które nie pasowały do całości.

I nagle:

– Och, niech to szlag – wyrzucił z siebie. – Wujek!

– Co? – zdziwił się Cooper.

– Jezu. Wujek Genevy.

– Co z wujkiem?

– Geneva mówiła, że jest bratem jej matki.

– No i co?

– Kiedy rozmawialiśmy z nim przed chwilą, powiedział, że rozmawiał z bratem.

– Może chodziło mu o szwagra.

– Jeżeli chodzi ci o szwagra, mówisz o szwagrze… Polecenie, zadzwoń do Bella.


Detektyw odebrał po pierwszym dzwonku. Po melodii poznał, że dzwonią do niego z domu Lincolna Rhyme’a.

– Bell.

– Roland, jesteś u Genevy? – Tak.- Twoja komórka nie ma głośnika, prawda?

– Nie ma. Mów, o co chodzi. – Detektyw instynktownie odchylił połę marynarki i odpiął pasek kabury, w której tkwił większy pistolet. Głos miał spokojny, podobnie jak rękę, ale puls przyspieszył mu o kilka uderzeń.

– Gdzie Geneva?

– W swoim pokoju.

– A wuj?

– Nie wiem. Właśnie wyszedł do sklepu.

– Posłuchaj. Dał plamę i wygadał się. Powiedział, że jest bratem jej ojca. Dziewczyna mówiła, że jest bratem matki.

– Cholera, oszust.

– Idź do Genevy i zostań przy niej, dopóki nie ustalimy co i jak. Wyślę ci jeszcze ze dwa patrole…

Bell podszedł do drzwi pokoju dziewczyny. Zapukał, ale odpowiedziała mu cisza.

Słysząc łomot własnego serca, wyszarpnął berettę.

– Geneva! Nic.

– Roland – zawołał Rhyme. – Co się tam dzieje?

– Chwilę – szepnął detektyw.

Przyjmując pozycję strzelecką, pchnął drzwi i z uniesioną bronią wpadł do środka.

Pokój był pusty. Geneva Settle zniknęła.

Rozdział 25

Centrala, zgłaszam dziesięć dwadzieścia dziewięć, podejrzenie porwania.

Bell opanowanym głosem powtórzył złowrogą wiadomość.

– Ofiara to czarna dziewczyna, szesnaście lat, wzrost metr sześćdziesiąt, waga czterdzieści pięć kilogramów. Podejrzany – czarny mężczyzna, krępy, wiek około czterdziestu pięciu lat, krótkie włosy.

– Zrozumiałem. Patrole w drodze.

Bell zawiesił radio na pasku i kazał Martinezowi i Lynch przeszukać dom, a sam zbiegł na dół. Ulicę przed domem kontrolowała Lynch, a Martinez był na dachu. Ale oboje się spodziewali, że NS 109 albo jego wspólnik nadejdzie z zewnątrz, a nie będzie wychodził z domu. Martinezowi zdawało się, że widział jakąś dziewczynę i mężczyznę, którym mógł być wuj, jak przed trzema minutami opuścili kamienicę. Nie zwrócił na nich uwagi.

Rozglądając się po ulicy, Bell zobaczył tylko paru spieszących się biznesmenów. Pobiegł w stronę alejki obok budynku. Zauważył jakiegoś bezdomnego, który pchał sklepowy wózek, ale był on jakieś dwie przecznice dalej. Bell postanowił, że porozmawia z nim później i sprawdzi, czy nie widział dziewczyny. Wybrał innych potencjalnych świadków – grupkę dziewczynek skaczących przez dwie skakanki.

– Cześć. – Skakanka opadła i dziewczynki spojrzały na detektywa. – Jestem z policji. Szukam kilkunastoletniej dziewczyny. Czarna, szczupła, krótkie włosy. Mógł z nią być dorosły mężczyzna.

Rozległy się syreny nadjeżdżających radiowozów.

– Ma pan odznakę? – spytała jedna z dziewczynek. Powstrzymując zniecierpliwienie i niepokój, Bell z uśmiechem pokazał policyjny identyfikator.

– Jeju.

– Tak, widziałam – odezwała się drobna i ładna dziewczynka. – Poszli tamtą ulicą. I skręcili w prawo.

– Nie, w lewo.- Wcale nie patrzyłaś.

– Właśnie, że patrzyłam. Ma pan pistolet?

Bell pobiegł wskazaną przez nie ulicą. Zobaczył samochód ruszający z przecznicy po prawej. Chwycił radio.

– Do jednostek z wezwania dziesięć dwadzieścia dziewięć. Do wszystkich w pobliżu Sto Siedemnastej… na zachód jedzie bordowy sedan. Zatrzymać i sprawdzić pasażerów. Powtarzam: szukamy czarnej dziewczyny, szesnaście lat. Podejrzany to czarny mężczyzna, czterdzieści kilka lat. Przypuszczalnie uzbrojony.

– Patrol siedem siedem dwa. Jesteśmy prawie na miejscu… Tak, mamy ich. Podjeżdżamy z kogutem.

– Zrozumiałem, siedem siedem dwa.

Bell ujrzał błyskający światłami radiowóz, który zbliżył się do bordowego sedana. Samochód zahamował. Detektyw z mocno bijącym sercem ruszył w tę stronę, widząc, jak funkcjonariusz wysiada z wozu, podchodzi do sedana i pochyla się nad oknem, kładąc dłoń na rękojeści pistoletu.

Proszę, niech to będzie ona.

Policjant gestem pozwolił kierowcy odjechać.

Psiakrew, pomyślał Bell, podbiegając do niego.

– To nie oni?

– Nie, detektywie. Czarna kobieta, trzydzieści kilka lat. Sama.

Bell polecił patrolowi sprawdzić ulice na południu i nadał wiadomość do pozostałych, by skierowały się w przeciwną stronę. Potem wybrał na chybił trafił jedną z ulic i pognał przed siebie. Odezwała się jego komórka.

– Bell.

Lincoln Rhyme zapytał, co się dzieje.

– Nikt jej nie zauważył. Ale czegoś nie rozumiem, Lincoln. Jak Geneva mogłaby nie znać własnego wuja?

– Och, przychodzi mi do głowy kilka scenariuszy na podstawienie dublera. A może to wuj współdziała ze sprawcą. Nie wiem. Ale coś się nie zgadza. Posłuchaj, jak ten facet mówi. Raczej nie jak brat profesora. Słychać ulicę.

– To prawda… Muszę się porozumieć z zespołem. Odezwę się do ciebie. – Bell rozłączył się i wywołał przez radio swoich partnerów.

– Luis, Barbe, zgłoście się. Co macie?

Lynch powiedziała, że żadna z osób na Sto Osiemnastej, z którymi rozmawiała, nie widziała dziewczyny ani wuja. Martinez poinformował go, że nie widziano ich nigdzie w budynku, nie znalazł też żadnych śladów włamania.

– Gdzie jesteś? – spytał Bella.

– Przecznicę na wschód i idę dalej na wschód. Patrole przeczesują ulice. Niech jedno z was się tu zjawi. Drugie zostaje i pilnuje mieszkania.

– Okej.

– Bez odbioru.

Bell przebiegł przez ulicę i spojrzał w lewo. Znów zobaczył bezdomnego, który przystanął, zerknął w jego stronę, a potem pochylił się i podrapał w kostkę. Bell ruszył do niego, żeby go wypytać, czy coś widział.

Nagle jednak usłyszał trzaśniecie drzwi samochodu. Skąd dobiegł odgłos? Dźwięk odbił się od murów i nie sposób było odgadnąć. Odezwał się silnik. Przed nim… Ruszył naprzód. Nie, raczej z prawej.

Rzucił się sprintem. W tym momencie ujrzał starego szarego dodge’a, który wyjeżdżał na ulicę. Auto zaraz zahamowało, gdy na skrzyżowanie wolno wjechał radiowóz. Kierowca dodge’a wrzucił wsteczny i przejechał przez krawężnik, zajmując puste miejsce parkingowe i znikając z pola widzenia patrolu. Bellowi zdawało się, że dostrzegł w środku dwoje ludzi… Zmrużył oczy. Tak! To była Geneva i człowiek podający się za jej wuja. Gdy kierowca wrzucił bieg, samochodem lekko szarpnęło.

Bell chwycił radio i wezwał patrole, każąc im zablokować obydwa skrzyżowania.

Ale najbliższy radiowóz, zamiast zastawić ulicę, wyjechał na nią. Wuj Genevy zobaczył policję. Wrzucił wsteczny, wcisnął gaz do dechy i ominął puste miejsce parkingowe, znikając w alejce między szeregami budynków. Bell stracił dodge’a z oczu. Nie wiedział, w którą stronę pojechali. Pobiegł w kierunku miejsca, gdzie ostatni raz widział samochód, wydając patrolom polecenie obstawienia całego kwartału.

Wpadł do alejki i spojrzawszy w prawo, zdążył zauważyć tylny błotnik znikającego auta. Rzucił się za nim, wyciągając z kabury berettę. W pełnym biegu skręcił za róg.

I zamarł.

Stary dodge z piskiem opon jechał na wstecznym prosto na niego, uciekając przez radiowozem, który zablokował mu drogę ucieczki.

Bell nie drgnął. Uniósł berettę. Zobaczył panikę w oczach wuja i przerażoną twarz Genevy, która otwierała usta jak do krzyku. Nie mógł jednak strzelić. Radiowóz znajdował się bezpośrednio za dodge’em. Gdyby nawet detektyw trafił porywacza, pociski z płaszczem mogłyby przejść przez cel i trafić w funkcjonariuszy.

Bell uskoczył na bok, ale bruk był śliski od śmieci i detektyw upadł z jękiem. Leżał prosto na drodze dodge’a. Próbował się jeszcze odczołgać. Ale samochód nadjeżdżał tak szybko, że nie miał szans zdążyć.

Nagle… co się działo?

Wuj nadepnął hamulec. Auto zatrzymało się półtora metra od Bella. Drzwi się otworzyły, wuj z Geneva wyskoczyli z samochodu i pobiegli do niego.- Nic panu nie jest? Nic panu nie jest? – wołał mężczyzna.

– Detektywie, wszystko w porządku? – Geneva pochyliła się nad nim, pomagając mu się podnieść.

Krzywiąc się z bólu, Bell wycelował pistolet w wuja i powiedział:

– Nie rusz mi nawet mięśniem.

Mężczyzna wlepił w niego zdumione spojrzenie.

– Na ziemię. Ręce szeroko.

– Detektywie – zaczęła Geneva.

– Chwileczkę.

Wuj spełnił polecenie. Bell skuł mu ręce, a tymczasem alejką nadbiegali funkcjonariusze z patroli.

– Przeszukać go.

– Tak jest.

– Naprawdę nie wie pan, co pan robi – powiedział wuj.

– Milczeć. – Bell odciągnął Geneve na bok i ukrył we wnęce jakichś drzwi, chroniąc ją przed strzałami z góry na wypadek, gdyby ktoś był na dachu.

– Roland! – Pędziła w ich stronę Barbe Lynch.

Bell oparł się o ceglany mur, łapiąc oddech. Zerknąwszy w lewo, zobaczył bezdomnego, który popatrzył z niepokojem na policjantów, odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. Detektyw nie zwrócił na niego uwagi.

– Nie musiał pan tego robić – powiedziała Geneva, wskazując kajdanki.

– Przecież nie jest twoim wujem – odrzekł Bell, uspokajając się powoli. – Prawda?

– Nie jest.

– Dokąd cię więc wywoził? Przygnębiona spuściła wzrok.

– Geneva – powiedział surowo Bell. – To poważna sprawa. Mów, o co tu chodzi.

– Poprosiłam go, żeby mnie gdzieś podwiózł.

– Gdzie? Opuściła głowę.

– Do pracy – powiedziała. – Nie mogłam opuścić swojej zmiany. – Rozpięła kurtkę, ukazując firmowy strój z McDonalda. Na wesołej plakietce widniał napis: „Cześć, mam na imię Gen”.

Rozdział 28

O co w tym wszystkim chodzi? – spytał Lincoln Rhyme. Był zdenerwowany, lecz mimo lęku spowodowanego jej zniknięciem, w jego głosie nie było słychać oskarżycielskiego tonu.

Geneva siedziała na krześle przed jego wózkiem na parterze domu Rhyme’a. Sachs stała obok ze skrzyżowanymi ramionami. Właśnie przyjechała ze stosem materiałów z archiwum Fundacji Sanforda, gdzie odkryła prawdę o „Potters’ Field”. Papiery leżały na stole, ale na razie nikt o nich nie myślał, bo uwagę wszystkich zaprzątał nowy, zaskakujący rozwój wypadków. Dziewczyna wyzywająco spojrzała mu w oczy.

– Zapłaciłam mu, żeby zagrał mojego wujka.

– A twoi rodzice?

– Nie mam rodziców.

– Nie…

– …mam rodziców – powtórzyła przez zaciśnięte zęby.

– Mów dalej – powiedziała łagodnie Sachs. Geneva milczała przez chwilę. W końcu zaczęła:

– Kiedy miałam dziesięć lat, ojciec zostawił mamę i mnie. Wyjechał do Chicago z inną kobietą i ożenił się. Założył nową rodzinę. Mocno to przeżyłam. Ale tak naprawdę nie mogłam go za to winić. Mieliśmy okropne życie. Moja mama uzależniła się od prochów, po prostu nie mogła przestać. Ciągle się kłócili – właściwie to ona się kłóciła. Zwykle tato mówił jej, żeby się opamiętała, a ona wtedy wściekała się na niego. Żeby mieć pieniądze na crack, kradła różne rzeczy ze sklepów. – Geneva spojrzała Rhyme’owi prosto w oczy. – Chodziła do koleżanek i przyjmowały tam mężczyzn – wie pan po co. Tato o wszystkim wiedział. Znosił to, ile mógł, a potem wyjechał.

Wzięła głęboki oddech i ciągnęła:

– Potem mama zachorowała. Była nosicielką HIV, ale nie brała żadnych leków. Zmarła na jakąś infekcję. Przez jakiś czas mieszkałam u jej siostry w Bronksie, ale wyprowadziła się do Alabamy i zostawiła mnie u cioci Lilly. Ciocia też nie miała pieniędzy, ciągle ją eksmitowali i musiała mieszkać u przyjaciółek, tak jak teraz. I tak nie byłoby jej stać na moje utrzymanie. Dlatego porozmawiałam z dozorcą budynku, gdzie moja mama czasem sprzątała. Powiedział, że mogę zamieszkać w suterenie – jak mu zapłacę. Mam tam łóżko, starą komodę, kuchenkę mikrofalową, regał. Poczta do mnie przychodzi na jego adres.

– Było widać, że nie jesteś u siebie – zauważył Bell. – Czyje to mieszkanie?

– Małżeństwa emerytów. Mieszkają tam przez pół roku, a na jesień i zimę jadą do Karoliny Południowej. Willy ma drugi klucz. Zapłacę im za prąd – dodała – i odkupię piwo i inne rzeczy, które Willy wziął.

– Nie musisz się tym martwić.

– Muszę – odrzekła stanowczo.

– Z kim wobec tego rozmawiałem, jeżeli to nie była twoja matka? – zapytał Bell.

– Przepraszam. – Geneva westchnęła. – To była Lakeesha. Poprosiłam, żeby udawała moją mamę. Niezła z niej aktorka.

– Ale mnie nabrała. – Detektyw uśmiechnął się na myśl o własnej łatwowierności.

– A twój język? – spytał Rhyme. – Mówisz jak prawdziwa córka profesora.

– Że niby nie jak kumpela z dzielnicy, co nie? – Zaśmiała się ponuro. – Pracowałam nad literacką angielszczyzną, odkąd skończyłam siedem czy osiem lat. – Jej twarz posmutniała. – Jedno muszę ojcu przyznać: zawsze namawiał mnie do czytania książek. Sam też mi czasem czytał.

– Możemy go znaleźć i…

– Nie! – ucięła ostro Geneva. – Nie chcę z nim mieć nic wspólnego. Zresztą ma już inne dzieci. I też nie chce mieć ze mną nic wspólnego.

– I nikt się nie dowiedział, że jesteś bezdomna? – spytała Sachs.

– A skąd mieliby się dowiedzieć? Nigdy nie składałam wniosku o zasiłek ani kartki żywnościowe i opieka społeczna w ogóle do mnie nie przychodziła. Nigdy się nawet nie zapisałam na darmowe posiłki w szkole, bobym się zdemaskowała. Kiedy potrzebowałam podpisu rodziców na dokumentach, to je podrabiałam. Mam telefoniczną skrzynkę głosową. Keesh nagrała mi wiadomość, udając moją matkę.

– Szkoła niczego nie podejrzewała?

– Czasem pytali, czemu nikt nie przychodzi na wywiadówki, ale właściwie się tym nie przejmowali, bo mam same szóstki. Żadnych zasiłków, żadnych kłopotów z policją, dobre stopnie… jeżeli wszystko jest w porządku, nikt cię nie zauważa. – Zaśmiała się. – Zna pan książkę Ralpha Ellisona „Niewidzialny człowiek”? Nie, nie ten film science fiction. To o życiu Murzyna w Ameryce, o tym, że jest niewidzialny. Ja też jestem niewidzialna.

Teraz wszystko nabrało sensu: bywali w świecie rodzice nie kupiliby przecież swojej córce tak nędznego ubrania i taniego zegarka. Zamiast do publicznej szkoły posłaliby ją do prywatnej. Córka profesora college’u nie przyjaźniłaby się z kimś takim jak Keesh.

Rhyme skinął głową.

– Rzeczywiście, nie widzieliśmy, czy dzwoniłaś do rodziców do Anglii. Ale wczoraj, po tym, co się stało w muzeum, zadzwoniłaś do dozorcy, prawda? Namówiłaś go, żeby udawał twojego wujka?

– Tak, powiedział, że się zgodzi, jeżeli mu więcej zapłacę. Chciał, żebym się przeniosła do jego mieszkania, ale to nie był dobry pomysł, rozumie pan? Pomyślałam, że lepiej będzie skorzystać z 2-B, skoro Reynoldsów i tak nie ma. Kazałam mu tylko zdjąć ich nazwisko ze skrzynki na listy.

– Od początku miałem wrażenie, że nie wygląda na twojego krewnego – rzekł Bell, a Geneva odpowiedziała mu kpiącym śmiechem.

– Co zamierzałaś zrobić, kiedy twoi rodzice w końcu by się nie zjawili?

– Nie wiem. – Głos się jej załamał i przez chwilę wyglądała jak bezradne dziecko. Zaraz jednak doszła do siebie. – Wszystko improwizowałam. Wczoraj, kiedy poszłam po listy Charlesa, pamięta pan? – Zerknęła na Bella, który przytaknął. – Wymknęłam się tylnymi drzwiami i zeszłam do sutereny. Tam je trzymam.

– Nie masz tu żadnej rodziny? – spytała Sachs. – Tylko ciotkę?

– Nie, poza niom… – Rhyme po raz pierwszy ujrzał w jej oczach autentyczne przerażenie. Ale nie wywołała go myśl o płatnym mordercy, lecz o tym, że mimo woli zapomniała się przez chwilę i użyła języka ulicy. Pokręciła głową. – Poza nią nie mam nikogo.

– Dlaczego nie zgłosiłaś się do opieki społecznej? – zapytał Sellitto. – Przecież po to jest.

– Kto jak kto, ale ty na pewno masz prawo z niej korzystać – dodał Bell.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, a jej ciemne oczy przybrały jeszcze ciemniejszy odcień.

– Nie chcę niczego za darmo. Poza tym przyszedłby ktoś z opieki zobaczyć, jak wygląda moja sytuacja. Wysłaliby mnie do ciotki do Alabamy. Ona mieszka we wsi pod Selmą, tam jest trzystu ludzi. Do jakiej szkoły mogłabym tam chodzić? Albo zostałabym tutaj i wylądowałabym w jakiejś rodzinie zastępczej w Brooklynie, w jednym pokoju z czterema dziewczynami z jakiejś bandy, musiałabym przez cały dzień słuchać hip-hopu albo oglądać BET, ciągnęliby mnie do kościoła… – Wzdrygnęła się i pokręciła głową.

– Dlatego znalazłaś sobie pracę. – Rhyme zerknął na jej uniform.

– Owszem. Ktoś dał mi kontakt do faceta, który podrabia prawa jazdy. Według dokumentów mam osiemnaście lat. – Zaśmiała się. – Wiem, że nie wyglądam. Ale zgłosiłam się do restauracji, gdzie kierównikiem jest biały staruszek. Kiedy na mnie popatrzył, nie miał pojęcia, ile mogę mieć lat. Przyjął mnie i odtąd tam pracuję. Nigdy nie spóźniłam się na swoją zmianę. Do dzisiaj. – Westchnęła. – Szef wszystkiego się dowie. Będzie mnie musiał wyrzucić. Cholera. A w zeszłym tygodniu straciłam drugą pracę.

– Miałaś drugą pracę? Dziewczyna przytaknęła.

– Przy zmywaniu graffiti. W Harlemie robi się teraz dużo remontów. Widać na każdej ulicy. Firmy ubezpieczeniowe i deweloperskie odnawiają stare budynki i wynajmują za duże pieniądze. Do czyszczenia ścian budowlańcy wynajęli dzieciaki. Płacili naprawdę dobrze. Ale mnie zwolnili.

– Dlatego, że jesteś nieletnia? – spytała Sachs.

– Nie, bo zobaczyłam robotników, trzech wielkich białych facetów, którzy pracowali w jakiejś firmie deweloperskiej. Nie dawali spokoju takiemu małżeństwu staruszków, którzy od zawsze mieszkali w tym budynku. Powiedziałam, żeby przestali, bo zadzwonię na policję… – Wzruszyła ramionami. – No i mnie wyrzucili. Potem naprawdę zadzwoniłam na policję, ale nie mieli ochoty nic zrobić… Dostałam nauczkę za dobry uczynek.

– Dlatego nie chciałaś, żeby pomogła ci pani Barton, ta psycholog – powiedział Bell.

– Gdyby się dowiedziała, że jestem bezdomna, raz dwa znalazłabym się w rodzinie zastępczej. – Wzdrygnęła się. – A tak niewiele brakowało! Za półtora roku mogłam być na Harvardzie albo Vassar. I nagle wczoraj ten facet w muzeum wszystko zniszczył!

Geneva wstała i podeszła do tablicy, gdzie wypisano fakty z życia Charlesa Singletona. Spojrzała na listę.

– Dlatego pisałam o nim pracę. Musiałam udowodnić, że był niewinny. Chciałam, żeby był dobrym mężem i ojcem. Pisał takie cudowne listy. Używał takich pięknych słów. Nawet pismo miał piękne. No i był bohaterem wojny secesyjnej – dodała jednym tchem. – Uczył dzieci i uratował sieroty przed zamieszkami. Nagle się okazało, że mam krewnego, który był dobrym człowiekiem. Był mądry, znał sławnych ludzi. Chciałam, żeby był kimś, kogo mogłabym podziwiać, a nie taki jak ojciec albo matka.

Do pokoju zajrzał Luis Martinez.

– Jest czysty. Nazwisko i adres się zgadza, niekarany, żadnych aresztowań. – Mówił o fałszywym wuju. Rhyme i Bell nikomu już nie ufali.

– Musisz być samotna – odezwała się Sachs. Milczała przez chwilę.

– Tato, zanim nas zostawił, zabierał mnie czasem do kościoła. Pamiętam taką pieśń gospel, naszą ulubioną. Miała tytuł „Nie mam czasu umierać”. I takie jest moje życie. Nie mam czasu czuć się samotna.

Ale Rhyme dobrze już poznał Geneve i wiedział, że się zgrywa.

– A więc masz swoją tajemnicę tak jak twój przodek – powiedział. – Kto ją zna?

– Keesh, dozorca, jego żona. Nikt więcej. – Utkwiła w Rhymie wyzywające spojrzenie. – Wyda mnie pan, prawda?

– Nie możesz przecież mieszkać sama – zauważyła Sachs.

– Mieszkam od dwóch lat – odburknęła. – Mam książki, szkołę. Nikogo mi nie potrzeba.

– Ale…

– Nie. Jeżeli powiecie o mnie prawdę, to będzie koniec. Proszę – dodała. Ostatnie słowo wymówiła bardzo cicho, jak gdyby z trudem przeszło jej przez gardło.

Na chwilę zapadło milczenie. Sachs i Sellitto patrzyli na Rhyme’a, który nie musiał się oglądać na władze miejskie ani przepisy.

– Nie musimy podejmować decyzji teraz – rzekł kryminalistyk. – Przede wszystkim trzeba złapać sprawcę. Wydaje mi się jednak, że powinnaś zostać tutaj, nie w domu dla świadków. – Zerknął na Thoma. – Chyba znajdziemy jakiś pokój na górze, co?

– Jasna sprawa.

– Wolałabym… – zaczęła dziewczyna.

– Tym razem będziemy nalegać – powiedział z uśmiechem Rhyme.

– A moja praca? Nie mogę jej stracić.

– Zajmę się tym. – Rhyme wziął od niej numer i zadzwonił do szefa restauracji McDonalda, któremu w zarysie opowiedział o napaści na Geneve i poinformował go, że dziewczyna przez jakiś czas nie będzie mogła przychodzić do pracy. Kierownik szczerze się zmartwił, zapewniając go, że Geneva jest jego najsumienniejszą pracownicą. Pozwolił jej wziąć tyle wolnego, ile będzie potrzebowała, i zaręczył, że praca będzie na nią czekała.

– Nigdy nie miałem lepszego pracownika – powiedział przez głośnik telefonu. – Rzadko się zdarza, żeby nastolatka była bardziej odpowiedzialna od ludzi dwa razy starszych od niej.

Rhyme i Geneva wymienili uśmiech i kryminalistyk kazał automatowi zakończyć połączenie.

W tym momencie rozległ się dzwonek. Bell i Sachs natychmiast czujnie położyli ręce na broni, natomiast Sellitto, jak zauważył Rhyme, wciąż wyglądał na zalęknionego i choć spojrzał na swój pistolet, nie zamierzał po niego sięgać. Jego dłoń lekko pocierała policzek, jak gdyby ten gest miał wywołać dobrego dżinna, który ukoi jego znękane serce.

W drzwiach zjawił się Thom i powiedział do Bella:

– Przyszła jakaś pani Barton, ze szkoły. Przyniosła kopię taśmy wideo.

Dziewczyna miała przerażoną minę.

– Nie – szepnęła.

– Wprowadź ją – rzekł Rhyme.Do laboratorium wkroczyła wysoka Afroamerykanka ubrana w fioletową sukienkę. Bell przedstawił ją pozostałym. Powitała wszystkich skinieniem głowy, a Rhyme zauważył, że jak większość znanych mu psychologów nie zareagowała na widok wózka.

– Witaj, Geneva – powiedziała.

Dziewczyna skinęła głową z kamienną twarzą. Rhyme widział, że Geneva myśli o zagrożeniu, jakie stanowi dla niej ta kobieta: wieś w Alabamie albo rodzina zastępcza.

– Jak się czujesz? – ciągnęła Barton.

– Dziękuję, dobrze – odrzekła z szacunkiem zupełnie nie w swoim stylu.

– Na pewno mocno to przeżywasz – dodała kobieta.

– Bywało lepiej. – Geneva próbowała się roześmiać, ale zabrzmiało to bezbarwnie. Przelotnie spojrzała na psycholog, lecz zaraz odwróciła wzrok.

– Rozmawiałam o tym człowieku sprzed boiska z kilkunastoma osobami – mówiła Barton. – Tylko kilka przypomniało sobie, że kogoś tam wczoraj widziało. Nie potrafili go opisać poza tym, że był czarny, miał zieloną wojskową kurtkę i robocze buty.

– To coś nowego – rzekł Rhyme. – Buty. – Thorn zapisał informację na tablicy.

– A to jest taśma od naszej ochrony. – Podała kasetę VHS Cooperowi, który włożył ją do odtwarzacza.

Rhyme podjechał bliżej ekranu i zaczął pilnie oglądać zapis, czując, jak naprężają mu się mięśni szyi.

Taśma niewiele im mogła pomóc. Obiektyw kamery był skierowany przede wszystkim na boisko i nie obejmował chodników i ulic. Gdzieś w oddali widać było wprawdzie sylwetki przechodniów, ale żadnych szczegółów. Bez większej nadziei, że uda się wykorzystać taśmę, Rhyme polecił Cooperowi przesłać kasetę do laboratorium w Queens, by sprawdzili, czy da się cyfrowo powiększyć obraz. Technik wypełnił formularze ewidencyjne, zapakował kasetę i wezwał transport.

Bell podziękował psycholog za pomoc.

– Ależ naprawdę nie ma za co. – Barton zamilkła, spoglądając na dziewczynę. – Naprawdę powinnam porozmawiać z twoimi rodzicami, Geneva.

– Z rodzicami? Wolno pokiwała głową.

– Bo szczerze mówiąc… Rozmawiałam z uczniami i nauczycielami i większość z nich twierdzi, że rodzice nie bardzo interesują się twoją nauką. Właściwie nie spotkałam nikogo, kto by ich kiedykolwiek widział.

– Mam dobre stopnie.

– Och, wiem. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z twojej pracy. Ale szkoła polega między innymi na współpracy dzieci i rodziców. Bardzo chciałabym z nimi porozmawiać. Możesz mi podać numer ich komórki?

Dziewczyna zastygła z przerażenia.

Zapadła ciężka cisza.

Przerwał ją Lincoln Rhyme.

– Powiem pani prawdę.

Geneva spuściła wzrok, zaciskając pięści.

– Właśnie przed chwilą rozmawiałem z jej ojcem – oświadczył Rhyme.

Głowy wszystkich obecnych odwróciły się w jego stronę.

– Wrócili z zagranicy?

– Nie i przez jakiś czas tam zostaną.

– Jak to?

– Poprosiłem ich, żeby na razie nie wracali.

– Poprosił pan? Dlaczego? – Kobieta zmarszczyła brwi.

– Podjąłem taką decyzję ze względu na bezpieczeństwo Genevy. Jak wyjaśni pani Roland Bell… – zerknął na detektywa, który z przekonaniem kiwnął głową, choć nie miał pojęcia, o co mu chodzi – podczas ustalania strategii ochrony czasem musimy separować od rodzin ludzi będących pod naszą opieką.

– Nie wiedziałam.

– W przeciwnym razie – ciągnął Rhyme, improwizując w natchnieniu – napastnik mógłby wykorzystać krewnych, żeby wywabić ofiarę z ukrycia.

Barton skinęła głową.

– To brzmi sensownie.

– Jak to się nazywa, Roland? – Rhyme znów spojrzał na detektywa, po czym sam sobie odpowiedział: – Procedura izolacji członków rodziny, prawda?

– Owszem – odparł Bell, potakująco kiwając głową. – To bardzo ważna technika.

– Dobrze, że się dowiedziałam – powiedziała psycholog. – Ale będzie cię pilnował wuj, tak?

– Nie – odezwał się Sellitto. – Wydaje się nam, że najlepiej będzie, jeśli Geneva zostanie tutaj.

– Jej wuj też podlega procedurze izolacji – dodał Bell. Zmyślony termin w ustach funkcjonariusza z południowym akcentem brzmiał bardzo wiarygodnie. – Chcemy, żeby na jakiś czas też się usunął w cień.

Rhyme odgadł z miny Barton, że we wszystko uwierzyła. Psycholog zwróciła się do Genevy:

– Kiedy już będzie po wszystkim, poproś ich, żeby do mnie zadzwonili. Wydaje się, że dobrze sobie radzisz, ale ta sytuacja na pewno odbije się na twojej psychice. Usiądziemy i omówimy najważniejsze problemy. – Z uśmiechem dodała: – Nie ma takiej usterki, której się nie da naprawić.Pewnie miała wypisaną tę sentencję na tabliczce na biurku albo kubku w gabinecie.

– Dobrze – odrzekła z rezerwą Geneva. – Zobaczymy. Po wyjściu Barton dziewczyna zwróciła się do Rhyme’a:

– Nie wiem, co powiedzieć. To, co pan zrobił, jest dla mnie bardzo ważne.

– Chodziło mi głównie o to – mruknął, zakłopotany jej wdzięcznością – żeby nam było wygodniej. Nie mogę dzwonić do urzędu opieki nad dziećmi albo szukać cię w rodzinach zastępczych za każdym razem, kiedy będziemy mieli jakieś pytanie związane ze sprawą.

Geneva wybuchnęła śmiechem.

– Może pan odstawiać szopki, jakie pan tylko chce – oświadczyła. – Ale dzięki.

Potem zaczęła się naradzać z Bellem w sprawie książek, ubrań i innych rzeczy, które chciała zabrać ze swojej sutereny przy Sto Osiemnastej Ulicy. Detektyw obiecał też, że wyciągnie od fałszywego wuja wszystkie pieniądze, jakie zapłaciła mu za oszustwo.

– Nic panu nie odda – powiedziała. – Nie zna go pan. Bell tylko się uśmiechnął i odrzekł życzliwym głosem:

– Och, odda. – Mówił to człowiek uzbrojony w dwa pistolety. Geneva zadzwoniła do Lakeeshy i poinformowała przyjaciółkę, że zostaje u Rhyme’a, po czym ruszyła za Thomem na górę do pokoju gościnnego.

– A jeżeli psycholog się dowie, Line? – zapytał Sellitto.

– O czym?

– No, że skłamałeś w sprawie rodziców Genevy i tej całej procedury. Cholera, jak to się nazywało? Alienacja rodziny?

– Procedura izolacji członków rodziny – przypomniał mu Bell.

– I co wtedy zrobi? – nasrożył się Rhyme. – Każe mi zostać po lekcjach? – Wskazał głową tablicę. – Możemy wrócić do pracy? Po ulicach krąży morderca. I ma wspólnika. I ktoś ich wynajął. Pamiętasz? Chciałbym poznać tych panów jeszcze w tym dziesięcioleciu.

Sachs podeszła do stołu i zaczęła układać teczki i kopie materiałów, które William Ashberry pozwolił jej wypożyczyć z biblioteki fundacji – „małego miejsca zbrodni”.

– To przede wszystkim rzeczy na temat Gallows Heights – mapy, rysunki, artykuły. I trochę o „Potters’ Field”.

Po kolei podawała dokumenty Cooperowi, który przykleił kilka rysnków i map Gallows Heights na tablicy. Rhyme zaczął je w skupieniu studiować, a Sachs streściła im, czego się dowiedziała o dawnej dzielnicy. Następnie podeszła do rysunku i pokazała piętrowy budynek.

– „Potters’ Field” była dokładnie tutaj. Na Osiemdziesiątej Zachodniej. – Zajrzała do dokumentów. – Gospoda miała kiepską reputację. Bywali tam różni kanciarze w rodzaju Jima Fiska i Bossa Tweeda, i politycy związani z Tammany Hall.

– Widzisz, jak cenne może być małe miejsce zbrodni? Jesteś teraz krynicą istotnych informacji.

Sachs posłała Rhyme’owi chmurne spojrzenie, po czym wzięła jedną z kserokopii.

– To jest artykuł o pożarze. Piszą w nim, że tej nocy, kiedy spaliła się „Potters’ Field”, świadkowie słyszeli wybuch w piwnicy, a zaraz potem cały budynek stanął w płomieniach. Podejrzewano podpalenie, ale nikogo nie aresztowano. Nie było ofiar śmiertelnych.

– Po co Charles tam poszedł? – zastanawiał się na głos Rhyme. – Co miał na myśli, pisząc o „sprawiedliwości”? I co może być „zagrzebane na zawsze pod ziemią i gliną”?

Czy odpowiedź na pytanie, kto chciał zamordować Geneve Settle, znajdą w dowodzie albo strzępku starego dokumentu? Sellitto pokręcił głową.

– Szkoda, że to się stało sto czterdzieści lat temu. Na pewno nie ma już po niczym śladu. Nigdy się nie dowiemy.

Rhyme zerknął na Sachs. Pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się.

Rozdział 27

Można powiedzieć, że ma pani szczęście – oznajmił jej DavidYu, młody inżynier o nastroszonych włosach, który pracował w miejskiej administracji.

– Przyda się – odrzekła Amelia Sachs. – Mówię o szczęściu.

Stali na Osiemdziesiątej Zachodniej, kawałek na wschód od Riverside Park, i patrzyli na trzykondygnacyjny budynek z piaskowca. Niedaleko stała zaparkowana furgonetka wydziału kryminalistycznego, a obok czekała koleżanka Sachs, Gail Davis, policjantka z oddziału K9, i jej pies Vegas. Policja korzystała głównie z owczarków niemieckich, owczarków belgijskich oraz labradorów – niezastąpionych w wykrywaniu materiałów wybuchowych. Ale Vegas był briardem, owczarkiem francuskim, a rasa ta od bardzo dawna służyła wojsku; briardy mają niezwykły węch i nieprawdopodobną zdolność wyczuwania niebezpieczeństw zagrażających ludziom i zwierzętom. Rhyme i Sachs uznali, że przy oględzinach miejsca zbrodni popełnionej przed stu czterdziestu laty oprócz najnowszego sprzętu mogą się przydać tradycyjne metody.

Inżynier Yu wskazał na budynek wzniesiony w miejscu, gdzie spaliła się gospoda „Potters’ Field”. Na kamieniu węgielnym widniała data 1879.

– Żeby zbudować wtedy taką kamienicę, nie musieli robić wykopów i kłaść płyty. Wykopali pewnie ławy fundamentowe, wylali beton i postawili ściany. To była część nośna. W piwnicy została podłoga z ziemi. Ale potem zmieniły się przepisy budowlane. Na początku dwudziestego wieku musieli położyć betonową podłogę. Ale to też nie był element konstrukcji. Miał tylko spełniać wymogi bezpieczeństwa i higieny. I nie trzeba było kopać.

– Czyli moje szczęście polega na tym, że cokolwiek tam ukryto w dziewiętnastym wieku, ciągle może tam być – powiedziała Sachs.

Zagrzebane na zawsze…

– Zgadza się.

– A pech, że to coś jest przykryte betonem.

– Dość szczelnie.

– Jakiej grubości jest warstwa betonu? Trzydziestu centymetrów?

– Może nawet mniej.

Sachs obeszła dookoła budynek, brudny i zwyczajny, choć wiedziała, że wynajem mieszkania kosztował tu ze cztery tysiące dolarów miesięcznie. Z tyłu domu było wejście prowadzące do piwnicy.

Kiedy wracała przed front kamienicy, zadzwonił jej telefon.

– Detektyw Sachs.

Na drugim końcu linii był Lon Sellitto. Ustalił nazwisko właściciela budynku, którym był biznesmen mieszkający kilka przecznic dalej. Za chwilę miał się zjawić, by wpuścić ich do środka. Po chwili w słuchawce odezwał się Rhyme i Sachs przekazała mu wiadomości usłyszane od Yu.

– Szczęście i pech – podsumował wyraźnie niezadowolony. – W każdym razie załatwiłem ci zespół rozpoznania z radarem i ultradźwiękami.

Zaraz potem przyjechał właściciel budynku, niski, łysiejący mężczyzna w garniturze i rozpiętej pod szyją białej koszuli. Sachs szybko zakończyła rozmowę z Rhyme’em i wyjaśniła, że muszą obejrzeć piwnicę. Mężczyzna zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem, po czym otworzył drzwi do piwnicy i założywszy ręce, stanął obok briarda. Wyraźnie nie przypadł psu do gustu.

Przed kamienicą zatrzymał się Chevrolet blazer, z którego wysiadło trzech członków wydziału rozpoznania Departamentu Policji Nowego Jorku. Funkcjonariusze rozpoznania byli po trosze policjantami, naukowcami i inżynierami, których zadanie polegało na wspieraniu sił operacyjnych i lokalizowaniu sprawców i ofiar przestępstw za pomocą teleskopów, noktowizorów, czujników podczerwieni, mikrofonów i innych urządzeń. Przywitali się z technikami z kryminalistycznego i wyciągnęli z samochodu sfatygowane czarne nesesery, bardzo podobne do tych, w których Sachs nosiła swój sprzęt. Właściciel budynku przyglądał się im spod zmarszczonych brwi.

Funkcjonariusze rozpoznania, w towarzystwie Sachs i właściciela, zeszli do chłodnej i wilgotnej piwnicy, zalatującej stęchlizną i olejem opałowym. Podłączyli do sprzętu komputerowego sondy przypominające końcówki odkurzacza.

– Całą powierzchnię? – spytał jeden z nich.

– Aha – przytaknęła Sachs.

– Niczego nie naruszycie? – upewnił się właściciel.

– Nie, proszę pana – odparł technik.

Zabrali się do pracy. Najpierw postanowili użyć radaru. Radar penetrujący wysyłał fale radiowe i odbierał informacje o przedmiotach, na które natrafił sygnał, tak samo jak tradycyjny radar na pokładzie statku lub samolotu. Jedyna różnica polegała na tym, że dla radaru penetrującego ziemia czy gruz nie stanowiły żadnej przeszkody. Urządzenie działało z szybkością światła i w przeciwieństwie do czujników ultradźwiękowych nie musiało dotykać badanej powierzchni.

Funkcjonariusze sondowali piwnicę przez godzinę, stukając w klawisze komputerów i robiąc notatki, gdy tymczasem Sachs stała z boku, starając się opanować zniecierpliwienie i nie przytupy, wac, by nie zakłócić odczytu urządzeń.

Po zbadaniu podłogi za pomocą radaru technicy sprawdzili monitor urządzenia i na podstawie uzyskanych informacji jeszcze raz obeszli całą piwnicę, dotykając betonu czujnikiem ultradźwiękowym w miejscach, które uznali za istotne.

Kiedy skończyli, poprosili Sachs i inżyniera Yu do komputera, by pokazać im kilka obrazów. Ciemnoszary ekran był dla Sachs zupełnie nieczytelny: pokrywały go jakieś plamy i żyłki oznaczone niezrozumiałymi liczbami i literami.

– Widać przede wszystkim to, czego się można spodziewać pod budynkiem w takim wieku – mówił jeden z techników. – Kamienie, warstwy żwiru, gniazda zgniłego drewna. A tu jest fragment kanalizacji. – Wskazał jakiś punkt na ekranie.

– Pewnie wpust kanału burzowego połączonego z głównym kanałem, który biegnie do Hudsonu – powiedział Yu.

Właściciel nachylił się nad jego ramieniem.

– Pozwoli pan? – mruknęła Sachs. Mężczyzna cofnął się niechętnie.

Technik skinął głową.

– A tutaj… – Pokazał punkt tuż przy tylnej ścianie. – Mamy ping, ale nie ma trafienia.

– Ping?

– Kiedy przychodzi sygnał odbity od przedmiotu, który komputer wcześniej widział, maszyna sugeruje nam, co to może być. Tym razem mamy negatywny wynik.

Sachs widziała tylko plamę trochę ciemniejszą od ciemnego tła.

– Dlatego osłuchaliśmy to ultradźwiękami i znaleźliśmy coś takiego.

Jego kolega wstukał do komputera polecenie i pojawił się nowy obraz, znacznie jaśniejszy i czytelniejszy: widać było na nim nierówny pierścień, a w środku okrągły, nieprzezroczysty przedmiot, z którego wystawała jakaś wypustka. Przestrzeń między przedmiotem a brzegiem pierścienia wypełniały jakieś pręty czy listwy – Sachs przypuszczała, że mogą to być fragmenty kasetki, która po tylu latach po prostu się rozpadła.

– Pierścień ma średnicę około sześćdziesięciu centymetrów – powiedział funkcjonariusz. – Obiekt w środku jest trójwymiarowy – to kula o średnicy około dwudziestu centymetrów.

– Jest blisko powierzchni?

– Płyta ma grubość około osiemnastu centymetrów, a przedmiot leży piętnaście, dwadzieścia centymetrów poniżej.

– Gdzie dokładnie?

Technik spojrzał na podłogę, po czym porównał ją z obrazem na ekranie. Następnie podszedł do miejsca tuż przy ścianie w głębi piwnicy, niedaleko wyjścia. Narysował kredą znak. Przedmiot spoczywał tuż pod ścianą. Niewiele brakowało, by trafili w niego budowniczy stawiający mury.

– Przypuszczam, że to była studnia albo zbiornik. Może komin.

– Co będzie potrzebne, żeby się przebić przez beton? – spytała inżyniera Yu Sachs.

– Moje pozwolenie – oświadczył właściciel. – Którego zresztą nie dostaniecie. Nie będziecie mi pruć podłogi.

– Proszę pana – powiedziała spokojnie Sachs. – To sprawa policji.

– Cokolwiek tam jest, należy do mnie.

– Nie chodzi o prawa własności. Ten przedmiot może być istotny dla prowadzonego śledztwa.

– W takim razie musi mi pani pokazać nakaz sądowy. Jestem prawnikiem. Nie będziecie mi pruć podłogi.

– To naprawdę ważna sprawa. Musimy się dowiedzieć, co to jest.

– Ważna? – spytał mężczyzna. – Dlaczego?

– Przedmiot ma związek z przestępstwem sprzed kilku lat.

– Kilku? – powtórzył, natychmiast odnajdując najsłabszy punkt jej argumentu. – To znaczy ilu? – Chyba był naprawdę dobrym prawnikiem.

Taki człowiek jest gotów wykorzystać każde kłamstwo przeciwko tobie, pomyślała.

– Stu czterdziestu – odrzekła. – Mniej więcej. Wybuchnął śmiechem

– Czyli nie mówimy o śledztwie, ale o programie Discovery. Nic z tego, nie pozwolę tu sobie wpakować młota pneumatycznego.

– Nie zechciałby pan wykazać odrobiny woli współpracy?

– Proszę przynieść nakaz. Nie zamierzam współpracować, dopóki nie zostanę zmuszony.

– Trudno wtedy mówić o woli współpracy, prawda? – odcięła się Sachs i zadzwoniła do Rhyme’a.

– Co jest? – spytał.

Przekazała mu wyniki badań rozpoznania.

– Stara kasetka w studni albo zbiorniku spalonego budynku. Nie można sobie wymarzyć lepszej skrytki. – Poprosił, by technicy przesłali mu e-mailem obrazy. Funkcjonariusze spełnili prośbę.

– Widzę to, Sachs – powiedział po chwili. – Nie mam jednak pojęcia, co widzę.

Poinformowała go o nieczułym na dobro wspólne obywatelu.

– Nie ustąpię – oznajmił prawnik, słysząc rozmowę. – Jestem gotów osobiście stawić się przed sędzią pokoju. Znam wszystkich. Jestem z nimi po imieniu.

Sachs usłyszała, jak Rhyme naradza się z Sellittem. Gdy odezwał się ponownie, nie był zadowolony.

– Lon spróbuje zdobyć nakaz, ale to potrwa. No i nie jest pewien, czy sędzia w ogóle podpisze papier w takiej sprawie.

– Nie mogę go po prostu przymknąć? – mruknęła i zakończyła rozmowę. Zwróciła się do właściciela: – Doprowadzimy panu podłogę do idealnego stanu.

– Mam lokatorów. Będą się skarżyć. I to ja będę musiał się przed nimi tłumaczyć. Nie wy. Was już nie będzie.

Sachs zniecierpliwiona machnęła ręką, zastanawiając się, czy może go aresztować pod zarzutem… pod jakimkolwiek zarzutem, a potem rozpruć tę cholerną podłogę. Jak długo trzeba będzie czekać na nakaz? Pewnie wieki, zważywszy na to, że sędziowie muszą mieć „niezbity argument”, by pozwolić policji wtargnąć do czyjegoś domu.

Znów zadzwonił jej telefon.

– Sachs? – odezwał się Rhyme. – Jest tam jeszcze ten inżynier?

– David? Stoi obok.

– Mam pytanie.

– Jakie?

– Spytaj go, kto jest właścicielem alejek.

W tym wypadku odpowiedź brzmiała: miasto. Do prawnika należała tylko przestrzeń zajmowana przez budynek i wszystko w obrębie murów.

– Powiedz inżynierom, żeby sprowadzili jakiś sprzęt i wykopali tunel od zewnątrz – zarządził Rhyme. – Da się to zrobić?

Starając się, by nie słyszał jej właściciel, powtórzyła pytanie inżynierowi Yu, który odparł:

– Tak, możemy spróbować. Jeżeli tunel będzie wąski, nie naruszymy konstrukcji.

Wąski, pomyślała ofiara klaustrofobii. Tylko tego mi brakowało… Zamknęła telefon i powiedziała do inżyniera:

– Wobec tego będę potrzebowała… koparki, prawda? Jak szybko możemy ją tu sprowadzić?

– Za pół godziny.

Spojrzała na niego ze zbolałą miną.

– A dziesięć minut?

– Zobaczę, co się da zrobić.

Dwadzieścia minut później nadjechała miejska koparka i ustawiła się pod boczną ścianą budynku, bucząc ostrzegawczo przy cofaniu. Nie mogli już dłużej ukrywać podstępu. Właściciel wybiegł z kamienicy, machając rękami.

– Chcecie się dostać do środka od zewnątrz! Nie wolno wam tego robić. Cała nieruchomość, od nieba do samego jądra ziemi, należy do mnie. Tak mówi prawo.

– Drogi panie – rzekł uprzejmie miejski urzędnik. – Pod budynkiem znajduje się wpust do sieci komunalnej. Mamy prawo uzyskania dostępu do niego. Nie mam wątpliwości, że pan o tym wie.

– Ale ten cholerny wpust jest po drugiej stronie budynku.

– Nie sądzę.

– Widać go na monitorze, o tutaj. – Wskazał na ekran… który w tym momencie zgasł.

– Ojej – powiedział funkcjonariusz rozpoznania, chwilę wcześniej wyłączywszy komputer. – Ciągle się to diabelstwo psuje.

Właściciel posłał mu wściekłe spojrzenie, po czym oświadczył inżynierowi Yu:

– Tu, gdzie chcecie kopać, nie ma żadnego wpustu. Yu wzruszył ramionami.

– Jeżeli ktoś kwestionuje położenie wpustu kanalizacyjnego, to sam ma obowiązek uzyskania nakazu sądowego, żeby nas powstrzymać. Powinien pan zadzwonić do któregoś ze swoich znajomych sędziów. I wie pan co? Lepiej niech się pan pospieszy, bo zaraz zaczynamy.

– Ależ…

– Szybko! – krzyknął Yu.

– To prawda? – spytała go szeptem Sachs. – O tych wpustach?

– Nie wiem. Ale chyba uwierzył.

– Dzięki.

Koparka zabrała się do pracy. Nie trwało to długo. Dziesięć minut później, kierując się wskazówkami techników z rozpoznania, wykopano rów szerokości metra pięćdziesięciu i głębokości trzech metrów. Fundament kończył się dwa metry pod powierzchnią, a niżej widać było warstwę czarnej ziemi i szarej gliny. Sachs musiała zejść na dno wykopu i wygrzebać prostopadły do niego tunel długości około czterdziestu pięciu centymetrów, by dostać się do zbiornika czy studni. Nałożyła kombinezon z tyveku i kask z latarką. Połączyła się z Rhyme’em przez radio, nie wiedząc, czy na dnie rowu komórka będzie działać.

– Jestem gotowa – zameldowała mu.

Podeszła Gail Davis z oddziału K9 ze swoim Vegasem, który ciągnął smycz, skrobiąc łapą w krawędź wykopu.

– Coś tam jest – powiedziała policjantka.

Jak gdybym już nie miała pietra, pomyślała Sachs, widząc zaniepokojenie psa.

– Sachs, co to za hałasy?

– Jest tu Gail. Jej pies trochę się niepokoi. Chodzi mu o coś konkretnego? – zapytała koleżankę.

– Nie. Może czuć cokolwiek.Vegas warknął i dotknął łapą nogi Sachs. Davis opowiadała jej kiedyś, że briardy posiadły jeszcze jedną zdolność przydatną przy selekcji rannych na polu bitwy – sanitariusze używali psów, by ustalić, których można ocalić, a których nie. Sachs zastanawiała się, czy Vegas nie zaliczył jej właśnie do tej drugiej kategorii.

– Nie odchodź za daleko – powiedziała do Gail Davis, śmiejąc się nerwowo. – Może trzeba mnie będzie odkopać.

Yu ofiarował się, że sam zejdzie do rowu (oświadczył, że bardzo lubi tunele i jaskinie, co szczerze zdumiało Amelię Sachs). Musiała mu jednak odmówić. W końcu było to miejsce zbrodni, mimo że popełniono ją sto czterdzieści lat temu, a tajemnicza kula i kasetka stanowiły dowody w sprawie, które zgodnie z procedurą należało zabrać i zabezpieczyć.

Robotnicy miejscy spuścili do wykopu drabinę. Sachs z westchnieniem spojrzała w głąb rowu.

– Wszystko w porządku? – zapytał Yu.

– Tak – odrzekła wesoło i zaczęła schodzić. Klaustrofobia w archiwum Fundacji Sanforda w porównaniu z tym to był drobiazg. Stanąwszy na dnie, wzięła łopatę i kilof, które podał jej Yu, i zabrała się do roboty.

Ocierając pot z czoła i co chwilę wzdrygając się z lęku, kopała, wyobrażając sobie z każdym ruchem, jak ściany rowu się zapadają i zasypują ją po czubek głowy.

Wyrywała kamienie, walczyła ze zbitą ziemią.

Zagrzebane na zawsze pod ziemią i gliną…

– Sachs, co widzisz? – odezwał się przez radio Rhyme.

– Ziemię, piasek, robactwo, parę blaszanych puszek, kamienie. Tunel pod budynkiem miał już głębokość trzydziestu centymetrów, potem sześćdziesięciu.

Łopata z brzękiem trafiła na coś twardego. Sachs odgarnęła ziemię i zobaczyła okrągłą ścianę, bardzo starą, której cegły spajała położona byle jak zaprawa.

– Coś mam. Chyba bok zbiornika.

Na dno rowu osypała się garść ziemi. Sachs przeraziła się bardziej, niż gdyby przemknął po niej szczur. W jednej chwili oczyma wyobraźni ujrzała siebie uwięzioną w wykopie, walczącą z ziemią, która sięgała coraz wyżej, napierała na pierś, wypełniała nos i usta. Tonęła w piasku…

Spokojnie, wszystko gra. Kilka razy głęboko odetchnęła. Zdrapała z cegieł następną porcję ziemi.

– Może powinniśmy podeprzeć ściany? – zawołała do Yu.

– Co? – spytał Rhyme.

– Mówię do inżyniera.

– Moim zdaniem chyba wytrzyma – odkrzyknął Yu. – Ziemia jest wilgotna i dość gęsta.

Chyba.

– Jak pani chce – ciągnął inżynier – możemy zrobić szalunek, ale to potrwa kilka godzin.

– Mniejsza z tym! – zawołała. – Lincoln? – powiedziała do mikrofonu.

Usłyszała ciszę.

Uświadomiła sobie nagle, że zwróciła się do niego po imieniu. Żadne z nich nie było przesądne, ale obowiązywała ich niepisana zasada: używanie imion w pracy przynosi pecha.

Jego wahanie świadczyło, że Rhyme także zwrócił uwagę na złamanie zasady. Wreszcie rzekł:

– Mów.

Z krawędzi rowu znów stoczyła się odrobina żwiru i suchej ziemi, prosto na jej szyję i ramiona. Jakiś kawałek trafił w kombinezon z tyveku, który wzmocnił głuchy odgłos. Sachs odskoczyła, przekonana, że ściana się na nią wali.

– Sachs? Wszystko w porządku? Rozejrzała się. Nie, ściana trzymała się mocno.

– Tak. – Wróciła do zdrapywania ziemi z ceglanego zbiornika. Kilofem zaczęła wydłubywać zaprawę. – Dalej nic ci nie przychodzi do głowy, co to może być? – spytała Rhyme’a. Chciała po prostu usłyszeć jego głos.

Kula z ogonkiem.

– Nie mam pojęcia.

Walnęła kilofem w mur. Udało się jej wybić jedną cegłę. Potem drugą. Ze studni wysypała się ziemia prosto na jej kolana. Cholera, co za okropność.

Rósł przed nią kopczyk piasku, ziemi, kamyków i cegieł. Przerwała pracę, otrzepała kolana i wróciła do rozbiórki muru.

– Jak ci idzie? – zapytał Rhyme.

– Jakoś się trzymam – odrzekła cicho, wyciągając kilka kolejnych cegieł. Wokół niej leżało już kilkanaście. Sachs odwróciła się, oświetlając czołową latarką przestrzeń za ścianą: zobaczyła czarną ziemię, popiół, drobiny węgla drzewnego i kawałki drewna.

Zaczęła kopać w suchej ziemi wypełniającej zbiornik. O tej nie można powiedzieć, że jest gęsta, pomyślała, patrząc na brązowe strużki połyskujące w blasku latarki na kasku.

– Sachs! – krzyknął Rhyme. – Przestań! Omal nie krzyknęła z przerażenia.

– Co się…

– Przeczytałem jeszcze raz artykuł o podpaleniu. Napisali, że w piwnicy gospody był wybuch. Granaty z tamtych czasów to były kule z lontami. Widocznie Charles wziął ze sobą dwa. I jeden jest w tej studni! Masz obok siebie niewybuch. Może być tak samo niebezpieczny jak nitrogliceryna. Pies wyczuł materiał wybuchowy! Wyłaź stamtąd!

Chwyciła się ceglanego brzegu studni, aby się podnieść.Ale cegła nagle się obluzowała. Sachs upadła na plecy, a rów zaczęła zasypywać lawina suchej ziemi. Kamienie, żwir i piasek otoczyły ją, unieruchamiając zgięte nogi i pnąc się coraz wyżej w stronę piersi i twarzy.

Sachs wrzasnęła, rozpaczliwie usiłując wstać. Bez skutku; fala sypkiej ziemi dosięgła jej ramion.

– Sa… – zdążyła usłyszeć w słuchawce, zanim kabel wypadł z radia.

Coraz więcej ziemi bombardowało kaskadą jej ciało, bezradnie uwięzione pod naporem masy piasku, która rosła coraz wyżej jak fala powodzi.

Sachs wrzasnęła jeszcze raz – gdy przez wybitą w murze dziurę, niesiona sypkim strumieniem, wypadła kula i potoczyła się w kierunku jej ciała.


Jax opuścił swój teren.

Zostawił Harlem – dzielnicę i jej ducha. Zostawił puste działki zasłane butelkami po piwie, zostawił sklepy, zniszczone plakaty reklamujące ług Red Devil, którym czarni mężczyźni prostowali sobie włosy w epoce Malcolma X, zostawił nastolatków marzących o karierach raperów, uliczne zespoły bębniące w wiadra w parku Marcusa Garveya, stragany sprzedające zabawki, sandały, świecidełka i draperie z kente. Zostawił wszystkie nowe budowy i autobusy wycieczkowe.

Był teraz w okolicy, gdzie nigdy nie wypisał na żadnym murze „Jax 157”, nie zrobił żadnego wrzutu. W eleganckiej części Central Park West.

Patrzył na budynek, w którym schroniła się Geneva Settle.

Po zdarzeniu w alejce niedaleko domu przy Sto Osiemnastej, z Geneva i facetem w szarym samochodzie, Jax znów wskoczył do taksówki i jadąc za radiowozami, dotarł tutaj. Nie miał pojęcia, co to za budynek: stały przed nim dwa samochody policyjne, a od schodów na chodnik prowadził podjazd taki jak dla ludzi na wózkach.

Utykając, szedł przez park i oglądał budynek. Co dziewczyna tam robi? Próbował zajrzeć do środka, ale okna zasłaniały rolety.

Przed domem zatrzymał się następny samochód – ford crown victoria, jeden z typowych gliniarskich wozów – z którego wysiadło dwóch policjantów, niosąc tanią, posklejaną taśmą walizkę i pudła z książkami. Domyślił się, że to rzeczy Genevy. Wprowadzała się.

Pilnują jej jeszcze bardziej, pomyślał zniechęcony.

Wszedł w krzaki, żeby mieć lepszy widok, kiedy otworzą się drzwi, ale w tym momencie ulicą wolno przejechał kolejny radiowóz. Gliniarz za kółkiem chyba obserwował park i chodnik. Jax zapamiętał numer budynku, odwrócił się i dał nura w głąb parku. Szedł na północ, w stronę Harlemu.

Czuł ciężar broni w skarpetce, czuł ciężar ręki swojego kuratora, który ponad trzysta kilometrów stąd być może właśnie zamierzał złożyć niezapowiedzianą wizytę w jego mieszkaniu w Buffalo. Jax przypomniał sobie pytanie, jakie zadał mu faraon Ralph: czy to, co robił, było warte takiego ryzyka?

Zastanawiał się nad tym, wracając do domu.

Myślał: Czy warto było ryzykować dwadzieścia lat temu, balansując na żelaznej belce szerokości piętnastu centymetrów na estakadzie nad Grand Central, żeby wypisać „Jax 157” dziesięć metrów nad ruchliwą drogą, po której sznury aut pędziły z szybkością stu kilometrów na godzinę?

Warto było ryzykować sześć lat temu, kiedy załadował strzelbę nabojem kalibru.12 i wcisnął lufę w twarz kierowcy opancerzonej furgonetki tylko po to, żeby zgarnąć pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt tysięcy dolców? Tyle, żeby wyjść z dołka i zacząć normalnie żyć?

Uznał, że cholerne pytanie Ralpha nie ma sensu, bo wynikało z niego, że Jax ma jakiś wybór. Dzisiaj tak samo jak wtedy nieważne było, czy robił dobrze, czy źle. Alonzo „Jax” Jackson zmierzał prosto do celu. Jeżeli mu się uda, ułoży sobie porządne życie w Harlemie, swoim domu, dzięki któremu był tym, kim był. I domu, na którym odcisnął własne piętno tysiącami puszek sprayu. Po prostu robił to, co musiał.


Ostrożnie.

Thompson Boyd siedział w swojej kryjówce w Queens w masce gazowej z respiratorem i grubych rękawiczkach. Wolno mieszał kwas z wodą, co chwilę sprawdzając stężenie.

Ostrożnie…

To było właśnie najtrudniejsze. Leżący obok cyjanek potasu był niebezpieczny – wystarczyłby do zabicia trzydziestu albo czterdziestu osób – ale w postaci proszku był dość stabilny. Tak jak w bombie, którą podłożył w policyjnym samochodzie, biały proszek musiał się zmieszać z kwasem siarkowym, by powstał śmiertelny gaz (niesławny cyklon B używany przez nazistów w obozach koncentracyjnych).

Wielką niewiadomą był jednak kwas. Przy zbyt małym stężeniu, cyjanowodór będzie się uwalniać zbyt wolno i ofiary zdążą wyczuć zapach i uciec. Zbyt duże stężenie – ponaddwudziestoprocentowe – groziło eksplozją cyjanowodoru, która zniszczyłaby prawie cały pożądany efekt.

Thompson musiał uzyskać stężenie jak najbliższe dwudziesto-procentowego – z prostego powodu: miejsce, w którym zamierzał podłożyć gazową pułapkę – stary dom w Central Parku, gdzie została Geneva Settle – na pewno nie było hermetycznie szczelne. Dowiedziawszy się, że tam ją ukryli, Thompson sam przeprowadził obserwację domu i zauważył nieszczelne okna oraz przestarzałe ogrzewanie i klimatyzację. Uczynienie z tej dużej budowli komory gazowej stanowiło prawdziwe wyzwanie.

…powinieneś zrozumieć, że nasza praca nie różni się od innych zajęć w życiu. Nic nigdy nie idzie gładko i nie jest pewne na sto procent. Nic nie działa tak, jakbyśmy chcieli…

Wczoraj zapewniał swojego pracodawcę, że następna próba pozbawienia Genevy życia będzie udana. Teraz jednak wcale nie był tego pewien.

Zmienimy plan i spróbujemy inaczej. Nie możemy podchodzić do tego emocjonalnie.

Nie podchodził do sprawy emocjonalnie. Ale musiał podjąć radykalne kroki – na kilku frontach. Jeżeli trujący gaz zabije Geneve, świetnie. Nie był to jednak główny cel. Musiał zlikwidować niektóre osoby w domu – gliniarzy, którzy szukali Thompsona i jego pracodawcy. Zabić, wywołać śpiączkę albo uszkodzenie mózgu – nieważne. Ważne, żeby zostali unieszkodliwieni.

Thompson ponownie sprawdził stężenie i nieznacznie je zmienił, biorąc pod uwagę wpływ powietrza na odczyn pH. Odrobinę drżały mu ręce, odsunął się więc na chwilę od stołu, aby się uspokoić.

Ssst…

Zaczął gwizdać „Stairway to Heaven”.

Thompson odchylił się do tyłu, zastanawiając się, jak podłożyć gazową bombę w domu. Miał kilka pomysłów – w tym jeden czy dwa, które miały dużą szansę powodzenia. Jeszcze raz sprawdził stężenie kwasu, z roztargnieniem gwiżdżąc przez ustnik respiratora. Analizator pokazywał wartość 19,99394 procent.

Idealnie.

Ssst…

Nową melodią, jaka odezwała mu się w głowie, była „Oda do radości” z Dziewiątej Symfonii Beethovena.


Amelia Sachs nie została zmiażdżona przez ziemię i glinę ani rozerwana przez dziewiętnastowieczny zabytek artyleryjski.

Umyta i przebrana w czyste rzeczy, stała w laboratorium Rhyme’a, oglądając to, co przed godziną wypadło z suchego zbiornika prosto na jej kolana.

Nie była to stara bomba. Ale nie mieli prawie cienia wątpliwości, że w studni pozostawił to Charles Singleton w nocy piętnastego lipca 1868 roku.

Wózek Rhyme’a stał przy stole do analizy i oboje z Sachs zaglądali do kartonowego pudła z dowodami. Cooper nakładał lateksowe rękawiczki.

– Będziemy musieli powiedzieć Genevie – rzekł Rhyme.

– Będziemy? – powtórzyła bez przekonania Sachs. – Wolałabym nie.

– Powiedzieć mi? O czym?

Sachs odwróciła się szybko. Rhyme cofnął się od stołu i niechętnie zawrócił wózek. Niech to szlag, pomyślał. Powinniśmy być ostrożniejsi.

W drzwiach stała Geneva Settle.

– Znaleźliście w piwnicy gospody coś, co ma związek z Charlesem, prawda? Dowiedzieliście się, że naprawdę ukradł te pieniądze. To miała być ta jego tajemnica?

Zerknęła na Sachs, a Rhyme powiedział:

– Nie, Geneva. Nie. Znaleźliśmy coś innego. – Wskazał głową pudło. – Sama zobacz.

Dziewczyna podeszła do stołu. Stanęła jak wryta, wpatrując się w brązową ludzką czaszkę. To był tajemniczy przedmiot, który widzieli na obrazie ultradźwiękowym i który wytoczył się do rowu. Z pomocą Vegasa, briarda Gail Davis, Sachs odnalazła pozostałe kości, które wcześniej wzięła za listewki starej kasetki. Rhyme orzekł, że są to kości ludzkie. Widocznie ciało zostało wepchnięte do zbiornika pionowo, zanim Charles podpalił gospodę „Potters’ Field”. Czujnik ultradźwiękowy wykrył tylko czubek czaszki i wystające spod spodu żebro, które wyglądało jak lont bomby.

Kości spoczywały w drugim kartonie.

– Jesteśmy prawie pewni, że to szczątki człowieka, którego zabił Charles.

– Nie!

– A potem podpalił gospodę, żeby zatrzeć ślady zbrodni.

– Tego na pewno pan nie wie – warknęła Geneva.

– Nie wiem. Ale to logicznie uzasadniony wniosek. W liście napisał, że idzie do „Potters’ Field” uzbrojony w colta Navy – wyjaśnił Rhyme. – To rewolwer używany podczas wojny secesyjnej. Działał zupełnie inaczej niż dzisiejsza broń, w której bębenek ładuje się od tyłu. Każdą komorę trzeba było załadować przez lufę, kulą i prochem.

Dziewczyna skinęła głową. Nie odrywała wzroku od brązowych kości i bezokiej czaszki.

– W naszych bazach danych znaleźliśmy informacje o tej broni. Jest kalibru.36, ale większość żołnierzy nauczyła się strzelać z niej kulami kalibru.39. Są trochę większe i lepiej pasują. Dzięki temu broń jest bardziej precyzyjna.

Sachs uniosła plastikową torebkę.

– A w czaszce było to. – Wewnątrz spoczywał kulisty kawałek ołowiu. – Kula kalibru.39 wystrzelona z broni kalibru.36.

– Ale to niczego nie dowodzi. – Geneva patrzyła na dziurę w czole czaszki.

– Nie – potwierdził łagodnie Rhyme. – Tylko sugeruje. Ale bardzo wyraźnie sugeruje, że to Charles go zabił.

– Kto to był? – spytała Geneva.- Nie mamy pojęcia. Jeżeli nawet miał jakieś dokumenty, to albo spłonęły, albo się rozpadły, tak jak ubranie. Znaleźliśmy kulę, mały pistolet, który prawdopodobnie miał przy sobie, parę złotych monet i pierścień ze słowem… co to za słowo, Mei?

– Winskinskie. – Technik pokazał plastikową torebkę ze złotym sygnetem w środku. Nad inskrypcją był wygrawerowany profil Indianina.

Cooper dowiedział się, że słowo w języku Indian Delaware oznacza „odźwierny” lub „stróż”. To mogło być imię zmarłego, ale budowa kości czaszki wskazywała, że nie był rdzennym mieszkańcem Ameryki. Rhyme skłaniał się raczej ku przypuszczeniu, że było to hasło jakiegoś bractwa, szkoły albo loży, a Cooper wysłał już e-maile do antropologów i historyków z pytaniem, czy znają tajemnicze słowo.

– Charles na pewno by tego nie zrobił – powiedziała cicho jego krewna. – Nikogo by nie zamordował.

– Kula trafiła w czoło – rzekł Rhyme. – Nie z tyłu. A derringer – broń, którą Sachs znalazła w zbiorniku – prawdopodobnie należał do ofiary. Sugeruje to, że mógł strzelać w obronie własnej.

W niczym nie zmieniało to jednak faktu, że Charles z własnej woli poszedł do gospody i był uzbrojony. Mógł przewidywać, że dojdzie do aktu przemocy.

– W ogóle nie powinnam tego zaczynać – mruknęła Geneva. – Głupio zrobiłam. Przecież nie lubię przeszłości. Bez sensu. Nie cierpię! – Odwróciła się i wybiegła na korytarz, a potem pomknęła na górę.

Sachs poszła za nią i wróciła po kilku minutach.

– Czyta. Powiedziała, że chce być sama. Chyba nic jej będzie. – Ton jej głosu świadczył jednak, że nie jest tego wcale pewna.

Rhyme przejrzał informacje o najstarszym miejscu zbrodni, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia – sprzed stu czterdziestu lat. Jednym celem badania było znalezienie jakiegoś tropu, który mógłby ich doprowadzić do zleceniodawcy NS 109. Tymczasem osiągnęli tyle, że Sachs omal nie zginęła w wykopie, a Geneva poznała smutną wiadomość, że jej przodek zabił człowieka.

Rhyme zerknął na kartę Wisielca, który spoglądał na niego spokojnie z tablicy dowodów, jak gdyby kpił sobie z jego frustracji.

– Hej, chyba coś mam – powiedział Cooper. Siedział przed monitorem komputera.

– W sprawie Winskinskie? – spytał Rhyme.

– Nie. Posłuchajcie. Wiadomo już, co to za tajemnicza substancja – ta, którą Amelia znalazła w kryjówce przy Elizabeth Street i niedaleko mieszkania ciotki Genevy. Ten płyn.

– Rychło w czas. Co to jest? Toksyna? – pytał Rhyme.

– Nasz bandyta ma suche oczy – poinformował go Cooper.

– Co?

– To murine.

– Krople do oczu?

– Zgadza się. Skład jest identyczny.

– W porządku. Dopisz do listy – polecił Thomowi Rhyme. – Może to chwilowe, bo miał kontakt z kwasem. Wówczas nic to nam nie da. Ale może być chroniczne. I wtedy lepiej dla nas.

Kryminalistycy uwielbiają sprawców z dolegliwościami fizycznymi. Rhyme poświęcił cały ustęp książki sprawie tropienia ludzi na podstawie leków sprzedawanych na receptę i bez recepty, wyrzuconych igieł do strzykawek, przepisanych okularów, charakterystycznego zdarcia podeszew wynikających z kłopotów ortopedycznych i tak dalej.

Zadzwonił telefon Sachs. Słuchała przez chwilę.

– Dobrze, będę za piętnaście minut. – Rozłączyła się i spojrzała na Rhyme’a. – A to ciekawe.

Rozdział 28

Kiedy Amelia Sachs weszła na oddział intensywnej opieki medycznej szpitala Columbia-Presbyterian, zobaczyła dwóch Pułaskich. Jeden leżał w łóżku, zabandażowany i podłączony do jakichś koszmarnych rurek z przezroczystego plastiku. Miał apatyczne spojrzenie i bezwładnie rozchylone usta.

Drugi siedział przy łóżku na niewygodnym plastikowym krzesełku. Miał taką samą jasną czuprynę, ufną twarz i był ubrany w identyczny nowiutki granatowy mundur Departamentu Policji Nowego Jorku, jaki miał na sobie wczoraj Ron Pulaski, gdy Sachs zwerbowała go do zadania przed muzeum afroamerykańskim, każąc mu udawać zaniepokojenie stertą śmieci. Tle porcji cukru?…

Zdumiała się, widząc lustrzane odbicie młodego posterunkowego.

– Jestem Tony. Brat Rona. Jak się pewnie pani domyśliła.

– Witam, detektywie – zdołał wykrztusić Ron. Głos odmawiał mu posłuszeństwa. Brzmiał słabo i niewyraźnie.

– Jak się czujesz?

– A… Geneva?

– Wszystko w porządku. Na pewno słyszałeś – powstrzymaliśmy go w mieszkaniu ciotki, ale uciekł… Boli cię? Pewnie tak.

Nieznacznym ruchem głowy wskazał kroplówkę.

– Zupka szszęśssia… Nic nie czuję.

– Wyjdzie z tego.

– Wyjdę z tego – powtórzył słowa brata Ron. Kilka razy głęboko odetchnął i zamrugał oczami.

– Za jakiś miesiąc – wyjaśnił Tony. – Po terapii. Wróci do służby. Parę złamań. Niewielkie obrażenia wewnętrzne. Twarda czaszka. Tak zawsze mówił tato.

– Szaszka. – Ron uśmiechnął się szeroko.

– Byliście razem na akademii? – Sachs przysunęła sobie krzesło i usiadła.

– Tak.

– Gdzie dostałeś przydział?

– Do szóstego – odrzekł Tony.

Posterunek numer sześć znajdował się w sercu zachodniego Greenwich Village. Niewiele rozbojów, kradzieży samochodów i narkotyków. Policja zajmowała się tam głównie włamaniami, awanturami par gejowskich i incydentami wywołanymi przez niezrównoważonych emocjonalnie artystów i pisarzy, którym skończyły się leki. W szóstym miał swoją siedzibę oddział pirotechników.

Tony był wstrząśnięty napaścią na brata, ale i wściekły.

– Walnął go, kiedy Ron już leżał. Po co?

– A może to lepiej – odezwał się urywanym głosem Ron. – Bo nie miał… szsza… czasu dopaść Genevy.

Sachs uśmiechnęła się do niego.

– Zdaje się, że jesteś z tych, dla których szklanka jest do połowy pełna. – Nie powiedziała mu, że omal nie został zatłuczony na śmierć tylko po to, by NS 109 mógł użyć pocisku z jego broni do odwrócenia uwagi policji.

– Chyba tak. Niech pani podziękuje żene… Genevie ode mnie. Za książkę. – Prawie nie mógł ruszać głową, ale jego wzrok przesunął się na nocny stolik, gdzie leżała książka „Zabić drozda”. – Tony mi szszyyta. Radzi sobie nawet z długimi słowami.

– Ty gadzino – zaśmiał się jego brat.

– To co nam możesz powiedzieć, Ron? Facet jest sprytny i ciągle przebywa na wolności. Musimy coś wiedzieć.

– Nie wiem, proszę… detektywie. Chodziłem po alejce. A on się schował, kiedy szszedłem do ulicy. Wróciłem… Nie spodziea… spodziewałem się go. Stał za rogiem bugyn… budynku. Zobaszyłem faceta w kominiarce, a potem pałkę czy kij. Nie zdążyłem… nie widziałem… Zdrowo mnie zaprawił. – Znów zamrugał i przymknął oczy. – Nie uważałem. Byłem za blisko muru. Już tak więcej nie zrobię.

Nie wiedziałeś. Teraz już wiesz.

– Ten świst. – Skrzywił się.

– Dobrze się czujesz? – spytał go brat.

– Dobrze.

– Świst? – powtórzyła Sachs, przysuwając się bliżej.

– Co?

– Słyszałeś świst.

– Słyszałem, proszę pani… nie, detektywie.

– W porządku, Ron. Możesz do mnie mówić, jak chcesz. Widziałeś coś? Cokolwiek?

– Tylko kij. Ale nie zwykły kij… do baseballu. Leciał mi prosto na twarz. I upadłem. Detektywie, nie proszę pani.

– Dobrze, Ron. Pamiętasz, co było potem?

– Nie wiem. Pamiętam, że leżałem na ziemi. Myślałem… myślałem, że chce mi zabrać broń. Próbowałem zachować kontrolę. Tak pisali w książce, żeby… nie dać sobie odebrać broni. „Zawsze zachowuj kontrolę nad bronią”. Ale mi ją zabrał. Było po mnie. Wiedziałem, że już po mnie.

– Pamiętasz, co widziałeś? – zachęciła go delikatnie Sachs.

– Turkąt.

– Co takiego? Zaśmiał się słabo.

– To znaczy trójkąt. Z kartonu. Na ziemi. Nie mogłem się ruszyć. Nic więcej nie widziałem.

– A ten karton? To był jego karton?

– Trój… kąt? Nie, to były śmieci. Naprawdę… nic więcej nie widziałem. Próbowałem się szołgać… ale chyba mi nie poszło.

Sachs westchnęła.

– Kiedy cię znaleźli, Ron, leżałeś na wznak.

– Naprawdę?… Na wznak?

– Przypomnij sobie. Może widziałeś niebo? Pułaski zmrużył oczy.

Jej serce zabiło szybciej. Może udało mu się coś zauważyć?

– Kchew.

– Co?

– Miałem pełno w oszach.

– Krew? – podsunął brat.

– Tak. Krew. Nic nie widziałem. Ani turkąta, ani budynku. Zabrał mi pistolet. Kilka minut stał obok. Potem już nic nie pamiętam.

– Stał obok ciebie? Jak blisko?

– Nie wiem. Kawałek. Nie widziałem. Za dużo kchwi.

Sachs skinęła głową. Biedak wyglądał na zupełnie wyczerpanego. Oddychał z trudem, a jego wzrok wydawał się bardziej nieprzytomny niż w chwili, gdy weszła na oddział. Wstała.

– Dam ci odpocząć. Słyszałeś o Terrym Dobynsie? – spytała.

– Nie. On jest… Kto… – Twarz rannego funkcjonariusza wykrzywił grymas. – Kto to jest?

– Nasz policyjny psycholog. – Spojrzała na Rona z uśmiechem. – Po tym będziesz trochę oklapły. Powinieneś z nim porozmawiać. Dobyns dobrze się na tym zna. Jest wielki.

– Nie muszę… – zaczął Ron.

– Posterunkowy? – przerwała mu ostro. Uniósł brew, krzywiąc się z bólu.

– To rozkaz.

– Tak jest, proszę pani… to znaczy… pani.

– Dopilnuję tego – obiecał Anthony.

– Podziękuje pani… Genevie? Podoba mi się ta książka.

– Podziękuję. – Sachs zarzuciła torebkę na ramię i ruszyła do drzwi. Była już za progiem, gdy nagle stanęła i obejrzała się za siebie.

– Ron?

– Taak?

Wróciła i znów usiadła przy łóżku.

– Ron, mówiłeś, że on stał obok ciebie przez kilka minut.

– Stał.

– Jeżeli miałeś krew w oczach i go nie widziałeś, skąd wiesz, że tam był?

Młody policjant zmarszczył brwi.

– A… właśnie. O czymś zapomniałem.


– Nasz znajomy ma pewien nawyk, Rhyme. Amelia Sachs wróciła już do laboratorium.

– Jaki?

– Gwiżdże.

– Na taksówki?

– Nie, melodie. Pułaski go słyszał. Kiedy dostał pierwszy raz i leżał w alejce, sprawca wziął jego pistolet i chyba przez kilka minut przywiązywał pocisk do papierosa. Pogwizdywał sobie przy tym. Ron twierdzi, że bardzo cicho, ale na pewno gwizdał.

– Żaden zawodowiec nie pogwizduje przy robocie – zauważył Rhyme.

– Tak by można było przypuszczać. Ale ja też słyszałam. W kryjówce przy Elizabeth Street. Zdawało mi się, że to radio czy coś takiego – naprawdę nieźle gwizdał.

– Jak się czuje nowy? – zapytał Sellitto. Od pewnego czasu nie pocierał już niewidzialnej plamki krwi, ale nadal był podenerwowany.

– Podobno wyjdzie z tego. Leczenie potrwa jakiś miesiąc. Powiedziałam mu, żeby się umówił z Terrym Dobynsem. Ron był dość skołowany, ale siedział przy nim brat. Zajmie się nim. Też jest gliną. Identyczny bliźniak.

Rhyme nie był tym zaskoczony. Służba w policji często była rodzinną tradycją. Powinien istnieć ludzki gen o nazwie „glina”.

Ale Sellitta wiadomość o bracie jeszcze bardziej przygnębiła. Wyglądał, jakby poczuwał się do winy za to, że napaść dotknęła całą rodzinę.

Nie było jednak czasu zajmować się demonami nękającymi detektywa.

– Dobra, mamy nową informację – rzekł Rhyme. – Trzeba ją wykorzystać.

– Jak? – zapytał Cooper.

– Najbliższym tropem do pana 109 jest ciągle morderstwo Charliego Tuckera. Czyli rozumie się – dodał kryminalistyk – że może nam pomóc tylko Teksas.

– Pamiętajcie o obronie Alamo – powiedziała Sachs, wciskając przycisk głośnika w telefonie.

MIEJSCE:

„POTTERS’ FIELD” (1868)

Gospoda w Gallows Heights – w XIX w. na Upper West Side, mieszanej dzielnicy.

W „Potters’ Field” bywali podobno Boss Tweed i skorumpowani politycy nowojorscy.

Charles zjawił się tam 15 lipca 1868 r.

Gospoda spaliła się w wyniku wybuchu, przypuszczalnie tuż po wizycie Charlesa. Chciał ukryć swoją tajemnicę?

Ciało mężczyzny w piwnicy, przypuszczalnie zabitego przez Charlesa Singletona.

Strzał w czoło z colta Navy.36 załadowanego kulą kalibru.39 (taki rodzaj broni miał Charles).

Złote monety.

Mężczyzna był uzbrojony w derringera.

Tożsamość nieznana.

Miał sygnet z wygrawerowanym słowem „Winskinskie”.

Słowo w języku Indian Delaware oznacza „stróża” lub „dozorcę”.

Poszukiwanie innego znaczenia.

MIEJSCE:

WSCHODNI HARLEM (MIESZKANIE CIOTECZNEJ BABKI GENEW)

Za pomocą papierosa i pocisku 9 mm skonstruował petardę, żeby odwrócić uwagę policji. Papieros marki Merit, nieustalone miejsce pochodzenia.

Ślady daktyloskopijne: żadnych. Tylko odciski rękawiczek.

Pułapka z trującym gazem.

Szklany słój, folia, świecznik. Nie do wykrycia.

Cyjanek i kwas siarkowy. Brak znaczników. Nie do wykrycia.

Przezroczysty płyn podobny do znalezionego przy Elizabeth Street.

Ustalono, że to krople murine.

Drobiny pomarańczowej farby. Udaje robotnika budowlanego albo drogowego?

MIEJSCE:

KRYJÓWKA PRZY ELIZABETH STREET

Pułapka – drzwi pod wysokim napięciem.

Odciski palców: brak. Tylko odciski rękawiczek.

Kamera i monitor: brak tropów.

Talia tarota bez dwunastej karty: brak tropów.

Mapa z planem muzeum, gdzie zaatakowano G. Settle, i z planem budynków po drugiej stronie ulicy.

Ślady:

Falafel i jogurt.

Na biurku ślady czystego kwasu siarkowego.

Bezbarwny płyn, niewybuchowy. Przesłany do FBI.

Ustalono, że to krople murine.

Kolejne włókna sznura. Pętla?

W papierze mapy czysty węgiel.

Mieszkanie wynajęte za gotówkę przez Billy’ego Todda Hammila. Rysopis pasuje do portretu NS 109, brak tropów do konkretnego Hammila.

MIEJSCE:

MUZEUM AFROAMERYKAŃSKIE

Zestaw gwałciciela:

Karta tarota, dwunasta z talii, Wisielec, oznaczająca duchowe poszukiwania.

Torebka z uśmiechniętą buzią – producent nie do wykrycia.

Składany nóż.

Prezerwatywy Trojan.

Taśma izolacyjna.

Zapach jaśminu.

Nieznany przedmiot za 5,95 doi. Prawdopodobnie wełniana czapka.

Z paragonu wynika, że sklep był w Nowym Jorku, wielobranżowy lub drogeria.

Zakupy najprawdopodobniej zrobiono w sklepie na Mulberry Street w Little Italy. NS zidentyfikowany przez sprzedawczynię.

Odciski palców:

NS miał lateksowe lub winylowe rękawiczki.

Odciski na zestawie należały do osoby o małych dłoniach, brak danych w IAFIS. Przypuszczalnie odciski sprzedawczyni.

Ślady:

Bawełniane włókna sznura, część ze śladami ludzkiej krwi. Pętla?

Brak producenta.

Przesłany do CODIS.

Brak profilu DNA w CODIS.

Popcorn i wata cukrowa ze śladami psiego moczu.

Broń:

Drewniana pałka lub broń używana w sztukach walki.

North American Arms.22, amunicja magnum bocznego zapłonu, black widów lub mini-master.

Pociski własnej roboty, wydrążone i wypełnione igłami. Brak danych w IBIS i DRUGFIRE.

Motyw:

Nieznany. Gwałt prawdopodobnie upozorowany.

Prawdziwym motywem mogła być kradzież mikrofiszki z numerem czasopisma „Coloreds’ Weekly lllustrated” z 23 lipca 1868 r. i z nieznanych powodów próba zabójstwa G. Settle czytającej artykuł. Artykuł dotyczył jej przodka, Charlesa Singletona (patrz dołączona tablica).

Bibliotekarz (ofiara) twierdził, że o artykuł pytał ktoś jeszcze.

Prośba o biling telefonów bibliotekarza w celu sprawdzenia tej informacji.

Wywiad wśród pracowników w sprawie osoby pytającej o artykuł.

Brak tropów.

Poszukiwanie kopii artykułu.

Kilka źródeł podaje, że ktoś prosił O ten sam artykuł. Nic na temat tożsamości sprawcy. Większości numerów czasopisma nie ma lub uległy zniszczeniu. Znaleziono jeden egzemplarz (patrz dołączona tablica).

Wniosek: G. Settle przypuszczalnie nadal grozi niebezpieczeństwo.

Motywem może być niedopuszczenie do ujawnienia faktu, że jej przodek znalazł dowody na nieważność XIV Poprawki do Konstytucji, co stanowiłoby zagrożenie dla większości praw i wolności obywatelskich w Stanach Zjednoczonych.

Profil zdarzenia przesłany do VICAP i NCIC.

Morderstwo w Amarillo w Teksasie, pięć lat temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja rytualnego mordu, prawdziwy motyw nieznany).

Ofiarą był emerytowany strażnik więzienny.

Portret pamięciowy NS przesłany do więzienia w Teksasie.

Nierozpoznany.

Morderstwo w Ohio, trzy lata temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja gwałtu, prawdziwy motyw to przypuszczalnie morderstwo na zlecenie). Brak akt.

PROFIL NS 109

Biały mężczyzna.

Wzrost 180 cm, waga 80 kg.

Głos zwyczajny.

Użył telefonu komórkowego, żeby podejść blisko ofiary.

Nosi trzyletnie lub starsze buty turystyczne Bass, rozmiar 11, jasnobrązowe. Prawa stopa lekko wykręcona na zewnątrz.

Zapach jaśminu.

Ciemne spodnie.

Kominiarka, ciemna.

Aby zabić swoje ofiary i uciec, atakuje niewinne osoby.

Najprawdopodobniej płatny morderca.

Przypuszczalnie były więzień z Amarillo, Teksas.

Mówi z południowym akcentem. Ma krótko ostrzyżone, jasnobrązowe włosy, brak zarostu.

Nierzucający się w oczy.

Widziany w ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym.

Prawdopodobnie niepalący.

Robotnik budowlany, drogowy, komunalny?

Używa kropli murine.

Gwiżdże.

PROFIL ZLECENIODAWCY NS 109

Brak informacji.

PROFIL WSPÓLNIKA NS 109

Czarny mężczyzna.

Wiek: około czterdziestki.

Wzrost: 180 cm.

Mocnej budowy ciała.

Ubrany w zieloną kurtkę wojskową.

Były skazaniec.

Utyka.

Podobno uzbrojony.

Gładko ogolony.

Na głowie czarna bandana.

Oczekiwanie na dodatkowe zeznania świadków i taśmy z kamer wokół szkoły.

Brak czytelnego obrazu w zapisie wideo, taśma przesłana do analizy.

Stare buty robocze.

PROFIL CHARLESA SINGLETONA

Były niewolnik, przodek G. Settle. Żonaty, miał syna. Dostał od swojego pana sad w stanie Nowy Jork. Pracował także jako nauczyciel. Odegrał jakąś rolę w ruchu na rzecz praw obywatelskich.

W 1868 r. Charles rzekomo popełnił kradzież, o czym mówi artykuł na skradzionej mikrofiszce.

Podobno znał tajemnicę, być może związaną ze sprawą. Bał się, że jej ujawnienie wywoła tragedię.

Brał udział w spotkaniach w dzielnicy Nowego Jorku, Gallows Heights.

Zaangażowany w jakąś niebezpieczną działalność?

Pracował z Frederickiem Douglassem i innymi na rzecz ratyfikacji XIV Poprawki do Konstytucji.

Przestępstwo według relacji w „Coloreds’ Weekly Illustrated”:

Charles aresztowany przez det. Williama Simmsa za kradzież dużej kwoty z Funduszu Wyzwoleńców w Nowym Jorku. Włamał się do sejfu, widziany przez świadka krótko po zdarzeniu. ‘Niedaleko znaleziono jego narzędzia. Większą część pieniędzy odzyskano. Został skazany na pięć lat więzienia. Brak informacji o jego losach po wyroku skazującym. Przypuszczano, że uzyskał dostęp do funduszu dzięki powiązaniom z działaczami na rzecz praw obywatelskich.

Korespondencja Charlesa:

List 1, do żony: na temat rozruchów związanych z poborem w 1863 r., fala wrogości przeciw czarnym w stanie Nowy Jork, lincze, podpalenie. Nieruchomości należące do czarnych znalazły się w niebezpieczeństwie.

List 2, do żony: Charles bierze udział w bitwie pod Appomattox pod koniec wojny secesyjnej.

List 3, do żony: zaangażowany w ruch na rzecz praw obywatelskich. Wskutek swojej działalności dostaje pogróżki. Martwi się ukrywaną tajemnicą.

List 4, do żony: poszedł do „Potters’ Field” szukać „sprawiedliwości”. Próba zakończyła się katastrofą. Przyczyną jego rozpaczy jest tajemnica.

– Taa?

– Hej, J. T., tu Lincoln Rhyme z Nowego Jorku. – Rozmawiając z kimś, kto przedstawia się samymi inicjałami i mieszka w Teksasie – nie wspominając o jego akcencie – Rhyme miał nieprzepartą ochotę wtrącać wyrażenia w rodzaju „hej” i „siemasz”.

– Ach, co słychać? Trochę o panu poczytałem po naszej ostatniej pogawędce. Nie wiedziałem, że taki pan sławny.

– Och, jestem tylko byłym urzędnikiem – odrzekł Rhyme z fałszywą skromnością. – Nikim więcej. Pomógł wam portret, który wysłaliśmy?

– Niestety, detektywie Rhyme. Sęk w tym, że facet wygląda jak połowa białych, których stąd wypuściliśmy. Poza tym, jak w prawie każdym kryminale, mamy dużą rotację personelu. Nikt, kto by znał Charliego Tuckera, już nie pracuje.

– Zdobyliśmy trochę więcej informacji. Może uda się skrócić listę. Ma pan chwilę?

– Wal pan.

– Być może ma kłopoty z oczami. Używa kropli murine. Możliwe, że to jakiś niedawny uraz, ale być może pochodzi z czasów, kiedy u was siedział. I chyba ma nawyk gwizdania.

– Gwizdania? Jak na kobity czy coś?

– Nie. Gwiżdże melodie. Piosenki.

– Aha. Chwileczkę. – Odezwał się dopiero po pięciu niewiarygodnie długich minutach. – Przykro mi. Nikt nie pamięta nikogo konkretnego, kto by gwizdał albo miał problemy z oczami. Ale będziemy szukać.

Rhyme podziękował mu i się rozłączył. Sfrustrowany wpatrywał się w tablicę dowodów. Na początku dwudziestego wieku jeden z największych kryminalistyków w historii, Francuz Edmond Locard, sformułował zasadę przeniesienia, według której w każdym miejscu zbrodni między przestępcą a miejscem lub ofiarą dochodzi do przeniesienia dowodów, przynajmniej w mikroskopijnej skali. Celem detektywa kryminalistyka jest ich odnalezienie. Zasada Locarda nie dawała jednak gwarancji, że ustalenie tego związku doprowadzi śledczych do drzwi domu sprawcy.

Westchnął. Przecież wiedział, że szanse są niewielkie. Co mieli? Niewyraźny portret komputerowy, prawdopodobną chorobę oczu, przypuszczalny nawyk, urazę do jakiegoś strażnika.

Co jeszcze mogliby…

Rhyme zmarszczył brwi. Patrzył na dwunastą kartę z talii tarota. Karta Wisielca nie wiąże się z karą…

Może i nie, mimo to jest na niej człowiek wiszący na szubienicy.

Coś mu zaczęło świtać. Jeszcze raz spojrzał na tablicę. Zatrzymał spojrzenie na wpisach o pałce, elektrycznej pułapce na Elizabeth Street, trującym gazie, pociskach, które precyzyjnie utkwiły w sercu bibliotekarza, linczu Charliego Tuckera, włóknach ze śladami krwi…

– Niech to szlag! – ryknął.

– Lincoln? O co chodzi? – Zaniepokojony Cooper spojrzał na szefa.

– Polecenie, wybierz ponownie! – krzyknął Rhyme.

W odpowiedzi komputer wyświetlił na ekranie: „Nie zrozumiałem. Co mam zrobić?”.

– Wybierz numer ponownie.”Nie zrozumiałem”.

– Kurwa! Mel, Sachs… niech ktoś wciśnie ten guzik!

Cooper spełnił polecenie i po kilku minutach kryminalistyk znów rozmawiał z naczelnikiem z Amarillo.

– J. T., tu jeszcze raz Lincoln. – Tak?

– Dajmy spokój więźniom. Chcę, żebyście sprawdzili strażników.

– Strażników?

– Chodzi o dawnego człowieka z waszego personelu. Kto miał kłopoty z oczami. I gwizdał. I być może pracował przy celach śmierci w okresie, kiedy zamordowano Tuckera.

– W ogóle nie myśleliśmy o pracownikach. Pięć czy sześć lat temu nie było tu prawie nikogo z dzisiejszego personelu. Niech pan zaczeka. Popytam.

Na ten trop naprowadził Rhyme’a wizerunek Wisielca. Zastanowiła go broń i techniki, jakich używał NS 109. Były to metody egzekucji: cyjanowodór, prąd elektryczny, powieszenie, strzały w serce jak gdyby oddane przez pluton egzekucyjny. Do obezwładniania ofiar używał pałki, podobna była na wyposażeniu strażnika więziennego.

Po chwili usłyszał:

– Hej, detektywie Rhyme?

– Słucham, J. T.

– Faktycznie, ktoś powiedział, że coś kojarzy. Zadzwoniłem do jednego z naszych emerytowanych strażników, który pracował przy egzekucjach. Nazywa się Pepper. Zgodził się przyjść i z panem pogadać. Mieszka niedaleko. Powinien być za parę minut. Oddzwonimy.

Znów zerknął na kartę tarota. Zmiana kierunku…

Telefon zadzwonił po nieznośnie długich dziesięciu minutach.

Rozmówcy wymienili krótkie uprzejmości. Emerytowany funkcjonariusz Departamentu Sprawiedliwości Teksasu Halbert Pepper mówił z akcentem, przy którym dykcja J. T. Beauchampa przypominała wymowę angielskiej królowej.

– Chyba będę mógł wam kapkę pomóc.

– Niech pan mówi – rzekł Rhyme.

– Jakieś pięć lat temu mieliśmy funkcjonariusza od egzekucji, który pasował do opisu, co mi go dał J. T. Facet miał kłopot z oczami i gwizdał jak sto pięćdziesiąt. Właśnie odchodziłem na emeryturę, ale zdążyłem z nim kapkę popracować.

– Kto to był?

– Gość nazywał się Thompson Boyd.

Загрузка...