Pięćdziesięcioczteroletni biały mężczyzna w garniturze Brooks Brothers siedział w jednym ze swoich dwóch biur na Manhattanie, głęboko się nad czymś zastanawiając. Tak czy nie?
Musiał rozstrzygnąć ważną kwestię – życia i śmierci.
Szczupły i wysportowany William Ashberry junior rozsiadł się na skrzypiącym krześle i spojrzał na horyzont New Jersey. Gabinet nie był tak stylowy i elegancki jak biuro na dolnym Manhattanie, ale bardziej mu się podobał. Pomieszczenie o wymiarach sześć metrów na dziewięć znajdowało się w historycznej rezydencji Sanforda na Upper West Side, należącej do banku, w którym piastował wysokie stanowisko.
Rozmyślał: Tak? Nie?
Ashberry był finansistą i przedsiębiorcą dawnej szkoły, co oznaczało na przykład, że zignorował szybujące w górę notowania spółek internetowych i mógł spać spokojnie, kiedy nastąpił ich równie gwałtowny spadek; gdy inni lizali rany po klęsce, on musiał tylko pocieszać klientów, którzy nie posłuchali jego rad. Dzięki temu, że nie ulegał przelotnym modom i inwestował wyłącznie w pewne papiery – głównie w nowojorski rynek nieruchomości – Sanford Bank and Trust i sam Ashberry znacznie powiększyli stan swoich kont.
Stara szkoła, owszem, lecz tylko do pewnego stopnia. Och, prowadził styl życia, jaki zapewniały mu roczne dochody w wysokości ponad miliona dolarów, i cieszył się z pozycji na Wall Street, kilku domów, członkostwa w prestiżowych klubach golfowych, ładnych i dobrze wykształconych córek, koneksji w instytucjach charytatywnych, które wraz z żoną chętnie wspierali. W częstych podróżach zagranicznych niezwykle przydatny okazał się prywatny grumman.
Ale Ashberry nie był typową postacią z listy „Forbesa”. Gdyby przyjrzeć się dokładniej sympatycznemu biznesmenowi, można było zobaczyć prawie tego samego chłopaka z południowej Filadelfii, którego ojciec ciężko harował w fabryce, a dziadek fałszował księgi i zajmował się znacznie poważniejszą robotą dla Angela „Łagodnego Dona” Bruna, a potem dla Phila „Kurczaka” Testy’ego. Ashberry też zadawał się z rodziną, zdobywając kasę sprytem i siłą, robiąc rzeczy, które prześladowałyby go przez resztę życia, gdyby nie dopilnował, aby zostały na zawsze pogrzebane. Ale w wieku dwudziestu kilku lat miał na tyle przytomności umysłu, by zdać sobie sprawę, że jeśli nadal będzie się kręcił po Dickson Street i Reed Street w Filadelfii, zajmując się tylko lichwą i wymuszaniem haraczy, nie czeka go w życiu nic poza garścią drobnych na stek w bułce i prawdopodobną odsiadką. Gdyby jednak robił to samo w świecie biznesu i kręcił się po Broadwayu i Upper West Side, czeka go niewyobrażalna fortuna i cholernie wysokie stanowisko w Albany albo Waszyngtonie. Kto wie, może nawet spróbuje zająć miejsce po Franku Rizzo? Czemu nie?
Zaczął więc studiować wieczorowo prawo, potem zdobył koncesję na handel nieruchomościami i wreszcie pracę w banku Sanforda – zaczął od posady kasjera, a potem piął się coraz wyżej. I rzeczywiście pojawiły się pieniądze: z początku płynęły wolno, później coraz szerszym strumieniem. Wkrótce został szefem najbardziej dynamicznego działu banku, zajmującego się rynkiem nieruchomości, i miażdżył przeciwników – w samym banku i poza nim – nie przebierając w środkach. Potem udało mu się zająć stołek szefa Fundacji Sanforda, instytucji filantropijnej działającej przy banku, która, jak się przekonał, najlepiej otwierała drogę do świata polityki.
Jeszcze raz zerknął na Jersey, zastanawiając się nad trudnym pytaniem i odruchowo pocierając dłonią muskularne udo, wyćwiczone dzięki tenisowi, joggingowi, golfowi, żeglarstwu. Tak czy nie?
Zycie i śmierć…
Bill Ashberry, który jedną nogą na zawsze pozostał na Siedemnastej Ulicy w południowej Filadelfii, grał tylko z twardymi zawodnikami.
Takimi jak na przykład Thompson Boyd.
Dostał jego nazwisko od podpalacza, który przed kilku laty popełnił ogromny błąd, podkładając ogień pod jeden z budynków handlowych należących do Ashberry’ego – i został przyłapany. Kiedy Ashberry zorientował się, że musi zabić Geneve Settle, wynajął prywatnego detektywa, żeby odnalazł zwolnionego warunkowo podpalacza, któremu zapłacił dwadzieścia tysięcy za kontakt z zawodowym mordercą. Żałosny niechluj (Chryste, kto się dzisiaj czesze „na płetwę”?) zasugerował mu Boyda. Zawodowiec zrobił na nim duże wrażenie. Był przerażający, ale nie w stylu rzucających mięsem twardzieli z Filadelfii. Przerażający był jego absolutny spokój i opanowanie. W jego oczach nie sposób było dostrzec cienia emocji, z jego ust nie padało żadne przekleństwo.
Bankier wyjaśnił, na czym polega zadanie, po czym ustalili wysokość wynagrodzenia – ćwierć miliona dolarów (nawet kwota nie wywołała żadnej reakcji Boyda; bardziej zainteresowała go – trudno powiedzieć, by podnieciła – perspektywa zabicia młodej dziewczyny, jak gdyby nigdy przedtem tego nie robił).
Przez pewien czas wszystko wskazywało na to, że Boyd bez kłopotów wykona zadanie i Ashberry pozbędzie się kłopotu.
Potem jednak nastąpiła katastrofa: Boyd i jego wspólniczka, ta Frazier, trafili za kratki.
Dlatego Ashberry musiał sobie odpowiedzieć na pytanie: czy powinien sam zabić Geneve Settle?
Jak przy każdym przedsięwzięciu biznesowym rozważał ryzyko. Mimo osobowości zombi, Boyd był równie bystry jak przerażający. Znał się na zadawaniu śmierci, znał się także na tajnikach prowadzenia śledztwa i wiedział, jak wykorzystać motyw do zmylenia policji. Wymyślił kilka fałszywych tropów. Pierwszym był gwałt, ale tym motywem gliny nie dały się zwieść. Drugi wybieg był znacznie subtelniejszy. Boyd zasiał ziarno tam, gdzie w dzisiejszych czasach najłatwiej było o plon: zasugerował związek z terroryzmem. Razem ze swoją wspólniczką znaleźli jakiegoś biednego arabusa, który woził bliskowschodnie jedzenie do restauracji i wózków ulicznych niedaleko giełdy jubilerskiej, budynku naprzeciw muzeum, w którym miała zginąć Geneva Settle. Boyd znalazł restaurację, gdzie pracował, i ustalił, która furgonetka należy do niego. Razem ze wspólniczką spreparował kilka śladów, które miały świadczyć, że Arab jest terrorystą planującym zamach bombowy i kazał zabić Geneve, bo widziała go podczas przygotowań do ataku.
Boyd wyciągnął ze śmieci za giełdą parę arkuszy papieru biurowego. Na jednym narysował mapę, a na drugim napisał krótki list łamaną angielszczyzną z arabskimi naleciałościami (pomogła mu w tym strona internetowa o języku arabskim), który miał zmylić gliny. Boyd zamierzał podrzucić fałszywe dowody na miejscu zbrodni, ale efekt okazał się jeszcze lepszy: policja znalazła je w kryjówce Boyda, co dodawało wiarygodności motywowi terrorystycznemu. Razem ze wspólniczką zostawili na listach resztki wschodniego jedzenia i wydzwaniali do FBI z automatów w okolicy giełdy, zgłaszając fałszywe alarmy bombowe.
Na tym Boyd planował poprzestać, gdy nagle w fundacji zjawiła się ta cholerna policjantka – detektyw Sachs – i chciała zajrzeć do archiwum! Ashberry świetnie pamiętał, jak podczas rozmowy z rudowłosą pięknością starał się za wszelką cenę zachować spokój. Pozwolił jej pomyszkować wśród regałów w suterenie, ale całą siłą woli musiał się powstrzymywać, by nie popędzić na dół i nie spytać jej, czego właściwie szuka. Ryzykowałby jednak, że wzbudzi podejrzenia. Zgodził się, by zabrała jakieś materiały, a kiedy potem spojrzał na ich listę, nie zauważył nic niepokojącego.
Mimo to obecność rudowłosej w fundacji i fakt, że chciała sprawdzić jakieś materiały, wskazywały, że gliny nie łyknęły motywu terrorystycznego. Ashberry natychmiast zadzwonił do Boyda i kazał mu uwiarygodnić podstęp. Morderca kupił bombę od tego samego podpalacza, który skontaktował go z Ashberrym. Podrzucił ją w furgonetce razem z listem do „Timesa”, pełnego złorzeczeń pod adresem syjonistów. Zaraz potem Boyd został aresztowany, ale bombę zdetonowała jego wspólniczka – Murzynka z Harlemu – i wreszcie do glin dotarło: to miał być akt terrorystyczny.
A skoro arabus nie żył, policja przestała ochraniać dziewczynę.
Co dało Alinie Frazier okazję dokończenia zadania.
Ale policja znów okazała się sprytniejsza i Frazier też została złapana.
Główne pytanie brzmiało więc: czy policja uwierzyła, że po śmierci zleceniodawcy i aresztowaniu płatnych morderców dziewczynie nie grozi już żadne niebezpieczeństwo?
Uznał, że być może gliny nie są do końca przekonane, ale na pewno zmniejszą czujność.
Jaki jest zatem poziom ryzyka, gdyby się jednak zdecydował?
Minimalny.
Geneva Settle zginie.
Teraz potrzebował tylko dobrej okazji. Boyd mówił, że dziewczyna wyprowadziła się z mieszkania w zachodnim Harlemie i schroniła się gdzie indziej. Ashberry mógł ją odnaleźć tylko przez szkołę.
Wstał, wyszedł z biura i bogato zdobioną windą zjechał na dół. Na Broadwayu znalazł budkę telefoniczną („Zawsze z automatu, nigdy z prywatnego telefonu i przenigdy z komórki”. Dzięki, Thompson).
W informacji zapytał o numer i zadzwonił.
– Szkoła imienia Langstona Hughesa – powiedziała jakaś kobieta.
Zerknął na bok przejeżdżającej furgonetki dostawczej i powiedział:
– Mówi detektyw Steve Macy z policji. Chciałbym rozmawiać z kimś z administracji.
Po chwili przełączono go do zastępcy dyrektora.
– Czym mogę służyć? – zapytał zmęczony mężczyzna. Ashberry słyszał w tle kilkanaście innych głosów. (Szczerze nie cierpiał szkół i żałował każdej minuty, jaką w nich spędził).
Przedstawił się jeszcze raz i dodał:
– Prowadzę dochodzenie w sprawie zdarzenia, w którym uczestniczyła jedna z uczennic. Geneva Settle.
– Ach tak, była świadkiem, zgadza się?
– Tak. Muszę jeszcze dziś po południu dostarczyć jej pewne dokumenty. Prokurator okręgowy zamierza oskarżyć kilka osób zamieszanych w sprawę i potrzebujemy jej podpisu na zeznaniu. Mogę z nią rozmawiać?
– Oczywiście. Proszę zaczekać. – Zastępca dyrektora zapytał kogoś o plan lekcji dziewczyny. Ashberry usłyszał coś o nieobecności. Po chwili w słuchawce ponownie odezwał się jego rozmówca. – Nie ma jej dzisiaj w szkole. Będzie w poniedziałek.
– Och, jest w domu?
– Chwileczkę…
Jakiś inny głos powiedział coś do administratora.
Proszę, pomyślał Ashberry.
Zastępca dyrektora wrócił do rozmowy.
– Jeden z jej nauczycieli przypuszcza, że dziś po południu może być w Columbii. Przygotowuje jakąś pracę.
– Na Uniwersytecie Columbia?
– Tak. Niech pan spróbuje się skontaktować z profesorem Mathersem. Niestety, nie znam imienia.
Administrator wydawał się bardzo zajęty, ale żeby mieć pewność, że nie zadzwoni do policji, aby go sprawdzić, Ashberry odparł obojętnym tonem:
– Chyba po prostu zadzwonię do funkcjonariuszy, którzy jej pilnują. Dziękuję.
– Do widzenia.
Ashberry odwiesił słuchawkę i przez chwilę patrzył na zatłoczoną ulicę. Chciał tylko zapytać o jej adres, lecz nadarzała się lepsza okazja; zastępca dyrektora nie wydawał się zaskoczony, gdy Ashberry wspomniał o ochronie, co oznaczało, że wciąż jej pilnują. Będzie musiał wziąć ten fakt pod uwagę. Zadzwonił do centrali Columbii, gdzie się dowiedział, że profesor Mathers jest na uczelni od pierwszej do szóstej.
Ciekawe, jak długo Geneva tam będzie? Miał nadzieję, że przez większą część dnia. Miał jeszcze dużo do zrobienia.
O wpół do piątej po południu William Ashberry jechał swoim bmw M5 przez Harlem, rozglądając się wokół. Nie myślał o dzielnicy w kategoriach rasowych czy kulturalnych. Widział drzemiące w niej możliwości. Oceniał wartość człowieka wyłącznie na podstawie zdolności do terminowej spłaty długów, a z punktu widzenia własnych interesów głównie na podstawie tego, czy ktoś potrafił wysupłać na czas ratę dzierżawną albo ratę kredytu hipotecznego udzielonego na któreś z przedsięwzięć budowlanych w Harlemie finansowanych przez bank Sanforda. Nieważne, czy kredyt brał Murzyn, Latynos, biały czy Azjata, diler narkotyków czy szef agencji reklamowej… jeśli co miesiąc podpisywał czek.
Na Sto Dwudziestej Piątej minął budynek remontowany przez swój bank. Graffiti już zeskrobano, dom wypatroszono, na parterze leżały materiały budowlane. Dawnych lokatorów zachęcono do przeprowadzki. W przypadku niektórych trzeba było użyć mocniejszych środków perswazji, aby zrozumieli, że powinni jednak opuścić dom. Mimo że prace miały się zakończyć dopiero za pół roku, podpisano już kilka umów na wynajem za bardzo wysokie czynsze.
Ashberry skręcił w zatłoczoną ulicę handlową, patrząc na sprzedawców. Nie mieli tego, czego potrzebował. Kontynuował poszukiwania – ostatnie zadanie dzisiejszego bardzo intensywnego popołudnia. Po wyjściu z biura Fundacji Sanforda bankier pomknął do swojego domu weekendowego w New Jersey. Tam otworzył szafkę na broń i wyciągnął dwulufową śrutówkę. W garażu odpiłował część luf, skracając broń do czterdziestu centymetrów – okazało się to zaskakująco ciężką pracą, która kosztowała go pół tuzina brzeszczotów. Wrzucając odcięte lufy do stawku za domem, Ashberry przystanął i spojrzał na taras, gdzie w przyszłym roku miał się odbyć ślub jego najstarszej córki, kiedy dziewczyna ukończy Vassar.
Stał dość długo, przyglądając się blaskowi słońca tańczącemu na zimnej niebieskiej powierzchni wody. Potem załadował obrzyna, razem z kilkunastoma nabojami włożył go do kartonowego pudła i przykrył starymi książkami, gazetami i czasopismami. Nie potrzebował innych rekwizytów; profesor i Geneva nie zdążą nawet zajrzeć do pudła.
Ubrany w niedobrane do siebie spodnie i marynarkę, z zaczesanymi do tyłu włosami i w tanich okularach do czytania – w najlepszym przebraniu, jakie mógł wymyślić – Ashberry wrócił przez most Waszyngtona do Harlemu, gdzie szukał teraz ostatniego rekwizytu.
No, nareszcie…
Zaparkował i wysiadł z samochodu. Podszedł do sprzedawcy i kupił kufie, muzułmańskie nakrycie głowy. Handlarz nie zdradził najmniejszych oznak zdziwienia. Ashberry wziął kufie dłońmi w rękawiczkach (jeszcze raz dziękuję, Thompson) i wrócił do samochodu. Kiedy nikt go nie widział, pochylił się i przejechał kufie po ziemi za budką telefoniczną, gdzie, jak przypuszczał, w ciągu dnia musiało stać wiele osób. Do czapeczki przyczepi się ziemia i inne ślady – przy odrobinie szczęścia może nawet czyjś włos – które powinny dać policji więcej fałszywych dowodów na udział terrorystów w zbrodni. Wnętrzem kufii przetarł słuchawkę telefonu, aby zebrać ślinę i pot do analizy DNA. Następnie wrzucił ją do kartonu, wsiadł do auta i pojechał na Morningside Heights do kampusu uniwersyteckiego.
Znalazł budynek, w którym mieściło się biuro Mathersa. Zauważył zaparkowany przed nim radiowóz i siedzącego w nim policjanta, który bacznie rozglądał się po ulicy. A więc dziewczyna nadal miała ochronę.
Ashberry uznał, że powinien sobie poradzić. Wychodził cało z gorszych opresji – na ulicach południowej Filadelfii i w salach konferencyjnych na Wall Street. Największą przewagę daje zaskoczenie – jeżeli robi się coś nieoczekiwanego, znacznie zwiększa się własne szanse.
Nie zatrzymując się, pojechał dalej, zawrócił i zaparkował za budynkiem, gdzie samochód był dobrze ukryty i ustawiony przodem w stronę autostrady, by mógł stąd jak najszybciej uciec. Ashberry wysiadł i rozejrzał się wokół. Tak, powinno się udać. Podejdzie z boku i wśliźnie się przez drzwi do środka, kiedy policjant będzie patrzył w drugą stronę.
Natomiast ucieczka… budynek miał tylne wyjście. I dwa okna na parterze. Jeśli gliniarz wbiegnie do środka, gdy tylko usłyszy strzały, Ashberry zastrzeli go z okna od frontu. Powinien zdążyć podrzucić kufie i wrócić do samochodu, zanim zjawi się więcej policji.
Znalazł automat telefoniczny. Zadzwonił do centrali.
– Uniwersytet Columbia – usłyszał.
– Proszę z profesorem Mathersem.
– Chwileczkę.
Odezwał się głos z murzyńskim akcentem.
– Halo?
– Profesor Mathers?
– Przy telefonie.
Przedstawiając się jako Steve Macy, Ashberry wyjaśnił, że jest pisarzem z Filadelfii i zbiera materiały w Bibliotece Lehmana – instytucji uniwersyteckiej, której zbory poświęcone były naukom społecznym i dziennikarstwu (Fundacja Sanforda przekazała sporo pieniędzy różnym szkołom i bibliotekom. Ashberry chodził tam na imprezy charytatywne i mógł dokładnie opisać Bibliotekę Lehmana). Poinformował go, że jeden z bibliotekarzy powiedział mu o badaniach profesora Mathersa nad historią dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku, w szczególności nad okresem Rekonstrukcji. Czy to prawda?
Profesor zaśmiał się zaskoczony.
– Istotnie, tym się zajmuję. Ale to nie dotyczy mojej pracy naukowej. Pomagam pewnej uczennicy. Właśnie u mnie jest.
Dzięki Bogu. Dziewczyna jeszcze tam była. Wreszcie z tym skończę i będę mógł spokojnie żyć.
Ashberry powiedział, że przywiózł z Filadelfii dużo materiałów. Czy profesor i jego podopieczna zechcą się z nimi zapoznać?
Mathers odparł, że bardzo chętnie, podziękował mu i spytał, kiedy ewentualnie pan Macy mógłby go odwiedzić.
Kiedy Bill Ashberry miał siedemnaście lat, przyłożył pewnego razu nóż do uda starszego sklepikarza, przypominając mu, że spóźnił się z opłatą za ochronę. Oświadczył mu, że jeśli natychmiast nie zapłaci całej sumy, zrobi mu po jednym nacięciu za każdy dzień zwłoki. Miał wówczas tak samo spokojny głos jak w tym momencie, gdy powiedział do Mathersa:- Dziś wieczorem wyjeżdżam, ale mógłbym wpaść teraz. Mógłby pan zrobić kopie. Ma pan ksero?
– Owszem, mam.
– Będę za kilka minut.
Ashberry odłożył słuchawkę. Potem sięgnął do pudła i odbezpieczył obrzyn. Następnie dźwignął karton i ruszył w kierunku budynku przez wirujące w powietrzu jesienne liście, które zimny wiatr unosił w górę jak miniaturowy cyklon.
Profesor Mathers?
– Pan Steve Macy, jeśli się nie mylę? – Ubrany w niemodną tweedową marynarkę i muszkę profesor siedział za stertami papierów, które pokrywały całe biurko.
Uśmiechnął się do niego.
– Tak.
– Jestem Richard Mathers. A to Geneva Settle.
Niewysoka nastolatka, o skórze tak samo ciemnej jak skóra profesora, skinęła mu głową i z zainteresowaniem spojrzała na karton. Była taka młoda. Naprawdę mógł ją zabić?
Potem wyobraził sobie ślub córki na tarasie letniego domu, a potem przemknęło mu kilka myśli: o mercedesie AMG, który chciała żona, o członkostwie w klubie golfowym w Auguście, o dzisiejszych planach wieczoru w „UEtoile”, której „New York Times” przyznał niedawno trzy gwiazdki.
I znał już odpowiedź.
Ashberry postawił pudło na podłodze. Z ulgą zauważył, że w gabinecie nie ma żadnych gliniarzy. Uścisnął dłoń profesora. I zaraz pomyślał: Kurwa, mogą przecież zdjąć odciski z ciała. Już po wszystkim będzie musiał wytrzeć mu ręce. (Pamiętał, co mówił mu Thompson Boyd: przy śmierci trzeba zawsze ściśle przestrzegać zasad, inaczej w ogóle lepiej się do tego nie zabierać).
Ashberry uśmiechnął się do dziewczyny. Nie podał jej ręki. Rozejrzał się po gabinecie, oceniając kąty strzału.
– Przepraszam za bałagan – powiedział Mathers.
– U mnie wygląda to niewiele lepiej – odrzekł z cichym śmiechem. Pokój był pełen książek, czasopism i ułożonych w sterty fotokopii. Na ścianie wisiały liczne dyplomy. Wynikało z nich, że Mathers nie jest profesorem historii, ale prawa. I chyba dość znanym. Ashberry zobaczył zdjęcie profesora w towarzystwie Bilia Clintona i drugie z byłym burmistrzem Giulianim.Oglądając fotografie, znów poczuł wyrzuty sumienia, lecz nikłe, nie większe niż znikający punkcik na ekranie. Ashberry zachował zupełny spokój, choć wiedział, że jest w jednym pokoju z dwojgiem martwych ludzi.
Przez kilka minut opowiadał dość ogólnikowo o szkołach i bibliotekach w Filadelfii, nie wspominając o konkretnym przedmiocie swoich badań. Przeszedł do ofensywy, pytając profesora:
– Co takiego właściwie studiujecie?
Mathers przekazał głos Genevie, która wyjaśniła, że próbują się czegoś dowiedzieć o jej przodku, Charlesie Singletonie, byłym niewolniku.
– To strasznie dziwne – powiedziała. – Policja myślała, że ma związek z jakimiś przestępstwami, które wtedy popełniono. Okazało się, że to kit, to znaczy nieprawda, Jesteśmy ciekawi, co się z nim potem stało. Chyba nikt nie wie.
– Zobaczmy, co pan dla nas ma – rzekł Mathers, robiąc miejsce na niskim stoliku przed biurkiem. – Pójdę po krzesło.
Teraz, pomyślał Ashberry. Serce zabiło mu mocniej. Przypomniał sobie nóż wbijający się w ciało sklepikarza i rany, jakie mu wtedy zadał. Wtedy prawie nie słyszał jego wrzasków.
Przypomniał sobie wszystkie lata katorżniczej pracy, dzięki której osiągnął swoją pozycję.
Przypomniał sobie martwe oczy Thompsona Boyda.
I w jednej chwili się uspokoił.
Kiedy Mathers wyszedł na korytarz, bankier wyjrzał przez okno. Policjant wciąż siedział w samochodzie, piętnaście metrów od budynku, a mury były tak grube, że mógł w ogóle nie usłyszeć strzałów. Od Genevy oddzielało go tylko biurko. Pochylił się, szperając w papierach w kartonie. Złapał obrzyn.
– Znalazł pan jakieś zdjęcia? – zapytała Geneva. – Chciałabym zobaczyć, jak wtedy wyglądała dzielnica.
– Chyba mam kilka. Mathers wracał do gabinetu.
– Może kawy? – zawołał z korytarza.
– Nie, dziękuję. Teraz!
Zaczął się prostować, wyciągając strzelbę z pudła, ale trzymając ją poza zasięgiem wzroku Genevy.
Wycelował w drzwi, kładąc palec na spuście.
Ale coś było nie tak. Mathers nie wracał.
Ashberry poczuł, że coś metalowego dotyka jego ucha.
– Williamie Ashberry, jesteś aresztowany. Mam broń. – To był głos dziewczyny, choć brzmiał zupełnie inaczej niż przed chwilą. Doroślej. – Odłóż strzelbę na biurko. Powoli.
Ashberry zamarł.
– Ależ…
– Mówię o śrutówce. Odłóż ją. – Dziewczyna szturchnęła go w głowę pistoletem. – Jestem policjantką. Użyję broni.
Boże, nie… to pułapka!
– Słuchaj, rób, co ci każe. – To był głos profesora, tyle że to wcale nie był Mathers, ale też dubler, gliniarz udający profesora. Ashberry zerknął na bok. Policjant wszedł do gabinetu bocznymi drzwiami. Na szyi miał legitymację FBI. W dłoni też trzymał pistolet. Jak w ogóle na to wpadli? – pomyślał z obrzydzeniem Ashberry. – I żebyś nie ruszył lufą ani na milimetr, rozumiemy się?
– Nie będę powtarzać – powiedziała spokojnie dziewczyna. – Zrób, co mówię.
Wciąż się nie ruszał.
Ashberry pomyślał o swoim dziadku gangsterze, o matce, o wrzeszczącym sklepikarzu, o ślubie swojej córki. Co by zrobił Thompson Boyd? Postąpiłby ściśle według zasad i się poddał.
Kurwa, nie ma mowy. Ashberry kucnął i obrócił się błyskawicznie, unosząc strzelbę. Ktoś krzyknął:
– Nie!
Było to ostatnie słowo, jakie usłyszał.
Niezły widok – powiedział Thom.
Lincoln Rhyme zerknął przez okno na Hudson, na bazaltowe skały na drugim brzegu i odległe wzgórza New Jersey. Może i Pensylwanii. Natychmiast się odwrócił z miną, która mówiła, że panoramiczne widoki i zachwycający się nimi ludzie śmiertelnie go nudzą.
Byli w Fundacji Sanforda, w gabinecie nieżyjącego Williama Ashberry’ego na ostatnim piętrze rezydencji Hirama Sanforda przy Osiemdziesiątej Drugiej Zachodniej. Wall Street wciąż oswajała się z wiadomością o śmierci bankiera i jego udziale w paru zbrodniach popełnionych w ciągu kilku ostatnich dni. Oczywiście machina finansowa nie przestała działać; w porównaniu ze zdradą, której dopuścili się wobec akcjonariuszy i pracowników szefowie na przykład Enronu czy Global Crossing, śmierć nieuczciwego szefa rentownego przedsiębiorstwa nie zrobiła na nikim szczególnego wrażenia.
Amelia Sachs przeszukała już biuro i znalazła dowody łączące Ashberry’ego z Boydem, a także odgrodziła taśmą niektóre części pomieszczenia. Spotkanie odbywało się w otwartej części, wyłożonej palisandrową boazerią i z witrażowymi oknami.
Obok Rhyme’a i Thoma siedziała Geneva Settle w towarzystwie Wesleya Goadesa. Rhyme przypomniał sobie z rozbawieniem, że w pewnym momencie podejrzewał Goadesa o współudział w zbrodni – z powodu jego nieoczekiwanego pojawienia się w domu Rhyme’a, gdy szukał Genevy, a także z powodu Czternastej Poprawki: adwokat mógł mieć istotny powód, by zadbać, aby nic nie zagrażało najważniejszej broni strażników swobód obywatelskich. Rhyme zastanawiał się też, czy do zdrady Genevy nie doprowadziła Goadesa lojalność wobec dawnych pracodawców z firmy ubezpieczeniowej.
Ale nie podzielił się swoimi podejrzeniami z adwokatem, dlatego wszelkie przeprosiny były nie na miejscu. Kiedy Rhyme i Sachs odkryli, że sprawa przybrała zupełnie nieoczekiwany obrót, kryminalistyk zasugerował, by do kolejnej odsłony śledztwa zaangażować Goadesa. Oczywiście Geneva Settle skwapliwie go poparła.
Po drugiej stronie marmurowego stolika siedzieli Gregory Hanson, prezes Sanford Bank and Trust, jego asystentka Stella Turner oraz starszy wspólnik firmy prawniczej Sanforda, szczupły, czterdziestokilkuletni adwokat, Anthony Cole. Wyczuwało się ich niepokój, który wzbudził zapewne popołudniowy telefon Rhyme’a z propozycją spotkania w „sprawie Ashberry’ego”.
Hanson się zgodził, dodając szybko, że jak wszyscy jest wstrząśnięty jego śmiercią w strzelaninie, jaka wydarzyła się przed kilkoma dniami na Uniwersytecie Columbia. Wiedział o niej – a także o napadzie na giełdę jubilerską i zamachu terrorystycznym – tylko tyle, ile przeczytał w gazetach. Czego właściwie chce od niego policja i Rhyme?
– Odpowiedzi na kilka rutynowych pytań – wygłosił standardową formułkę Rhyme.
Kiedy już wymieniono uprzejmości, Hanson zapytał:
– Zechce nam pan powiedzieć, o co właściwie chodzi?
Rhyme od razu przystąpił do sedna. Wyjaśnił, że William Ashberry wynajął Thompsona Boyda, płatnego mordercę, by zabił Geneve Settle.
Trzy pary przerażonych oczu spoczęły na szczupłej dziewczynie. Geneva spokojnie zniosła ich spojrzenia.
Ashberry, ciągnął kryminalistyk, uznał, że absolutnie nikt nie może poznać przyczyny, dla której dziewczyna miała zginąć, dlatego wraz z Boydem sfabrykowali kilka fałszywych motywów. Pierwotnie morderstwo miało wyglądać na próbę gwałtu. Rhyme od razu jednak przejrzał tę mistyfikację, a w trakcie poszukiwań zabójcy on i jego zespół poznał prawdziwy, jak sądził, powód morderstwa: Geneva mogła rozpoznać terrorystę planującego zamach.
– Tu jednak pojawiły się pewne kłopoty. Po śmierci zamachowca zagrożenie powinno zniknąć. Tak się jednak nie stało. Wspólniczka Boyda jeszcze raz próbowała zabić Geneve. O co chodziło? Odnaleźliśmy człowieka, który sprzedał Boydowi bombę, podpalacza z New Jersey. Aresztowało go FBI. Ustalono, że jest w posiadaniu kilku banknotów, które pochodziły z kryjówki Boyda. Stał się więc wspólnikiem morderstwa i poszedł na ugodę. Powiedział nam, że skontaktował Boyda z Ashberrym i…
– Ale zamach terrorystyczny… – powiedział sceptycznym tonem adwokat, śmiejąc się drwiąco. – Bill Ashberry i terroryści? To wy…
– Zaraz do tego dojdę – odparł równie drwiąco Rhyme. Może nawet bardziej. Kontynuował: zeznanie konstruktora bomby nie było wystarczającym powodem wystawienia nakazu aresztowania Ashberry’ego. Dlatego Rhyme i Sellitto uznali, że muszą go sprowokować. Wysłali do szkoły Genevy funkcjonariusza, który udawał zastępce dyrektora. Każdemu, kto pytałby przez telefon o Geneve, miał mówić, że jest na wydziale prawa uniwersytetu u pewnego profesora. Prawdziwy profesor zgodził się użyczyć im nie tylko swego nazwiska, ale także biura. Rolę profesora i uczennicy chętnie zgodzili się odegrać Fred Dellray i Jonette Monroe, zakonspirowana policjantka pracująca w szkole Genevy. Szybko zorganizowali zasadzkę, przygotowując nawet komputerowy fotomontaż zdjęć Dellraya z Billem Clintonem i Rudym Giulianim, aby Ashberry nie zaczął podejrzewać pułapki i nie uciekł.
Rhyme opowiedział o tym Hansonowi i Cole’owi, dodając informację o próbie morderstwa w gabinecie Mathersa.
Pokręcił głową.
– Powinienem się domyślić, że sprawca ma związek z jakimś bankiem. Udało mu się podjąć dużą ilość gotówki i sfałszować wyciągi. Ale… – Rhyme spojrzał na adwokata -…po co to wszystko robił? Przypuszczam, że protestanci nie są dobrym materiałem na fundamentalistów planujących zamachy terrorystyczne.
Nikt się nie uśmiechnął. Bankierzy i prawnicy, pomyślał Rhyme – za grosz poczucia humoru.
– Jeszcze raz przejrzałem dowody – ciągnął – i zauważyłem coś dziwnego: nie było nadajnika radiowego, którym zdetonowano bombę. Powinien być we wraku furgonetki, ale go nie było.
– Dlaczego? Jedyny wniosek mógł być taki, że Boyd i jego wspólniczka podłożyli bombę i zostawili sobie nadajnik, żeby zabić arabskiego dostawcę i odwrócić naszą uwagę od prawdziwego motywu planowanego morderstwa Genevy.
– Prawdziwego motywu – rzekł Hanson. – Czyli?
– Musiałem się nad tym zastanowić. Mogło chodzić o to, że Geneva widziała nielegalną eksmisję lokatorów, kiedy usuwała graffiti ze starego budynku przeznaczonego do remontu. Zbadałem jednak to zdarzenie i okazało się, że bank Sanforda nie miał udziałów w tamtej budowie. Co więc nam zostało? Trzeba było wrócić do naszych pierwotnych założeń…
Opowiedział o ukradzionym przez Boyda numerze „Coloreds’ Weekly Illustrated”.
– Zapomniałem, że ktoś jeszcze pytał o to czasopismo, zanim jeszcze Geneva rzekomo zobaczyła furgonetkę i kierowcę. Podejrzewam, że Ashberry natknął się na ten artykuł, kiedy w zeszłym miesiącu Fundacja Sanforda odnawiała archiwum. Zbadał sprawę i odkrył coś niepokojącego, co mogło mu zrujnować całe życie. Pozbył się egzemplarza fundacji i postanowił zniszczyć wszystkie egzemplarze tego numeru. Przez kilka tygodni udało mu się znaleźć większość – ale pozostał jeden: bibliotekarz w muzeum afroame-rykańskim na środkowym Manhattanie, szukając czasopisma w magazynie, musiał powiedzieć Ashberry’emu, że pewna dziewczyna przypadkiem też interesuje się tym właśnie numerem. Ashberry wiedział, że musi zniszczyć artykuł i zabić Geneve i bibliotekarza, bo mógłby skojarzyć jedno z drugim.
– Wciąż jednak nie rozumiem dlaczego – rzekł Cole, adwokat. Jego sarkazm przerodził się już w irytację.
Rhyme wyjaśnił ostatni element zagadki: opowiedział historię Charlesa Singletona, wspominając o podarowanej mu przez pana farmie i o kradzieży z Funduszu Wyzwoleńców – a także o tajemnicy byłego niewolnika.
– To właśnie odpowiedź, dlaczego Charles w tysiąc osiemset sześćdziesiątym ósmym roku został wplątany w kradzież. I dlaczego Ashberry musiał zabić Geneve.
– Tajemnica? – spytała Stella, asystentka prezesa.
– Och, tak. Wreszcie ją rozszyfrowałem. Przypomniałem sobie o czymś, co powiedział mi ojciec Genevy. Mówił, że Charles uczył w bezpłatnej afrykańskiej szkole i sprzedawał cydr robotnikom budującym łodzie przy tej samej drodze. – Rhyme pokręcił głową. – Przyjąłem pewną hipotezę. Wiedzieliśmy, że jego farma była w stanie Nowy Jork… bo tak było. Ale nie na północy stanu, jak wcześniej sądziliśmy.
– Nie? Wobec tego gdzie? – zapytał Hanson.
– Łatwo się domyślić – ciągnął Rhyme – jeżeli pamiętamy, że w mieście działały farmy do końca dziewiętnastego wieku.
– To znaczy, że jego farma była na Manhattanie? – spytała Stella.
– Właśnie – odparł Rhyme. – Ściśle mówiąc, dokładnie pod tym budynkiem.
Znaleźliśmy rysunek Gallows Heights z dziewiętnastego wieku, na którym widać trzy czy cztery duże porośnięte drzewami działki. Granice jednej z nich pokrywały się z tym kwartałem i sąsiednimi. Po drugiej stronie drogi stała darmowa szkoła afrykańska. Czyżby to w tej szkole uczył? A nad Hudsonem… – Rhyme zerknął przez okno – w tej okolicy, przy Osiemdziesiątej Pierwszej, był suchy dok i stocznia. Czy to możliwe, że tam właśnie pracowali robotnicy, którym Charles sprzedawał cydr? – Ale czy działka należała do niego? Można się było tego dowiedzieć w bardzo prosty sposób. Thom sprawdził w rejestrze aktów notarialnych na Manhattanie i znalazł zapis przeniesienia tytułu własności na Charlesa, dokonanego przez jego pana. Owszem, działka była jego własnością. Wówczas wszystko się wyjaśniło. Pamiętają państwo wzmianki o spotkaniach w Gallows Heights – z politykami i działaczami na rzecz praw obywatelskich? Odbywały się w domu Charlesa. To właśnie była jego tajemnica – że miał piętnaście akrów pierwszorzędnej ziemi na Manhattanie.
– Ale dlaczego to była tajemnica? – spytał Hanson.
– Och, nie miał odwagi nikomu powiedzieć, że jest właścicielem. Oczywiście bardzo chciał. Dlatego tak go to dręczyło: był dumny, że należy do niego duża farma w mieście. Wierzył, że może być wzorem dla innych wyzwoleńców. Pokazać im, że mogą być traktowani jak pełnoprawni ludzie i cieszyć się szacunkiem. Że mogą posiadać i uprawiać ziemię, należeć do społeczności. Widział jednak rozruchy związane z poborem do wojska, linczowanie czarnych, podpalenie. Dlatego udawali z żoną, że są tylko gospodarzami farmy. Bał się, że jeśli ktoś pozna prawdę, może zniszczyć jego ziemię. Albo – co bardziej prawdopodobne – ukraść.
– I tak się właśnie stało – powiedziała Geneva.
– Gdy Charlesa skazano – ciągnął Rhyme – cały jego majątek, w tym i ziemia, został skonfiskowany i sprzedany… Tak, to bardzo ładnie wygląda w teorii: komuś postawiono fałszywe zarzuty, żeby ukraść jego majątek. Ale czy był na to jakiś dowód? Trudne zadanie odnaleźć coś po stu czterdziestu latach – to dopiero zimna sprawa… Otóż dowód był. Sejfy Exeter Strongbow – do takiego Charles rzekomo się włamał w Funduszu Wyzwoleńców – produkowano w Anglii, więc zadzwoniłem do znajomego ze Scotland Yardu. Zapytał ślusarza, który stwierdził, że do dziewiętnastowiecznego sejfu Exeter nie sposób byłoby się włamać przy użyciu młotka i dłuta, które znaleziono na miejscu zbrodni. Gdyby nawet ktoś miał napędzane parą wiertła, jakich wówczas używano, rozprucie sejfu musiałoby trwać ze cztery godziny – a w artykule o kradzieży napisano, że Charles spędził w środku zaledwie dwadzieścia minut.
Następny wniosek: kradzieży dokonał ktoś inny, potem podrzucił narzędzia Charlesa i przekupił świadka, aby ten zeznał, że widział tam Charlesa. Sądzę, że prawdziwym złodziejem był człowiek, którego szczątki znaleźliśmy w piwnicy gospody „Potters’ Field”. – Opowiedział o pierścieniu z napisem „Winskinskie” i jego właścicielu, który należał do machiny korupcyjnej Tammany Hall. – Był jednym z kompanów Bossa Tweeda. Innym był William Simms, detektyw, który aresztował Charlesa. Simmsa oskarżono później o łapownictwo i podrzucanie podejrzanym fałszywych dowodów. Za skazaniem Charlesa stali Simms, „Winskinskie” oraz sędzia i prokurator. I to oni zatrzymali resztę pieniędzy, których nie odzyskano.
Ustaliliśmy więc, że Charles był właścicielem dużej działki w Gallows Heights i został wplątany w przestępstwo, żeby ktoś mógł ją ukraść. – Rhyme uniósł brew. – Jak brzmi następne logiczne pytanie? Najważniejsze?
Nie było chętnych do zgadywania.
– To oczywiste: kim, do diabła, był sprawca? – prychnął Rhyme. – Kto okradł Charlesa? Jeśli założyć, że motywem była kradzież farmy, wystarczyło się tylko dowiedzieć, kto uzyskał tytuł własności ziemi.
– Kto to był? – spytał Hanson, zaniepokojony, lecz wyraźnie przejęty dramatem z przeszłości.
Jego asystentka wygładziła spódnicę.
– Boss Tweed? – podsunęła.
– Nie. Jego współpracownik. Człowiek, którego regularnie widywano w gospodzie „Potters’ Field” w towarzystwie innych niesławnych postaci tamtej epoki – Jima Fiska, Jaya Goulda i detektywa Simmsa. – Zerknął po kolei na wszystkie siedzące naprzeciw osoby. – Nazywał się Hiram Sanford.
Kobieta spojrzała na niego w zdumieniu.
– Założyciel naszego banku?
– Ten sam.
– To niedorzeczne – oznajmił Cole. – Jak mógłby to zrobić? Przecież był filarem społeczności Nowego Jorku.
– Tak jak William Ashberry? – zakpił kryminalistyk. – Świat biznesu niewiele się różnił od dzisiejszego. Prowadzono mnóstwo spekulacji finansowych – w jednym ze swoich listów Charles cytował „Tribune”, która pisała o „krachu złudzeń” na Wall Street. Koleje żelazne stanowiły odpowiednik dzisiejszych spółek internetowych. Cena ich akcji była przeszacowana, co w końcu doprowadziło do katastrofy. Sanford prawdopodobnie stracił swoją fortunę i Tweed zgodził się go poratować. Ale nie byłby Tweedem, gdyby nie chciał do tego wykorzystać cudzych pieniędzy. Dlatego we dwóch wrobili Charlesa w kradzież i Sanford kupił sad na sfingowanej licytacji za ułamek wartości. Zburzył dom Charlesa i zbudował rezydencję, w której właśnie siedzimy. – Wskazał głową na okno. – A potem on i jego spadkobiercy zabudowali całą ziemię i sprzedali kawałek po kawałku.
– Czy Charles nie mówił, że jest niewinny, nie powiedział, co się naprawdę stało? – zapytał Hanson.
– Były niewolnik przeciw rasistowskiej machinie demokratów Tammany Hall? – zadrwił Rhyme. – Na co mógłby liczyć? Poza tym w gospodzie zabił człowieka.
– A więc był mordercą – zauważył natychmiast adwokat.
– Oczywiście, że nie – warknął Rhyme. – Potrzebował żywego pana „Winskinskie”, żeby mógł zaświadczyć o jego niewinności. Zabił w obronie własnej. Ale Charles nie miał innego wyjścia i musiał ukryć ciało. Gdyby je znaleziono, zostałby powieszony.
Hanson pokręcił głową.
– Jedna rzecz w tym wszystkim nie ma sensu: w jaki sposób to, co Hiram Sanford zrobił sto czterdzieści lat temu, miałoby dotknąć Billa Ashberry’ego? Poza tym, że źle wpłynęłoby na wizerunek firmy – założyciel banku kradnie majątek byłemu niewolnikowi… z tego mogłoby być najwyżej dziesięć paskudnych minut w wieczornych wiadomościach. Ale szczerze mówiąc, mamy speców od public relations, którzy potrafią odkręcać takie rzeczy. Za to nie warto nikogo zabijać.
– Ach. – Rhyme pokiwał głową. – Bardzo dobre pytanie… Przeprowadziliśmy małe badania. Ashberry kierował oddziałem nieruchomości, zgadza się?
– Owszem.
– I gdyby oddział padł, straciłby pracę i większość fortuny?
– Tak przypuszczam. Ale dlaczego oddział miałby paść? To nasza najbardziej rentowna jednostka.
Rhyme zerknął na Goadesa.
– Pański ruch.
Adwokat zerknął na siedzące naprzeciwko osoby, lecz zaraz opuścił głowę. Nie potrafił po prostu utrzymać kontaktu wzrokowego. W przeciwieństwie do Rhyme’a nie miał w zwyczaju wygłaszać uszczypliwych uwag przeplatanych dygresjami. Powiedział tylko:
– Chcemy państwa poinformować, że panna Settle zamierza złożyć pozew przeciw bankowi o restytucję poniesionej przez siebie straty.
Hanson zmarszczył brwi i zerknął na Cole’a, który spojrzał na nich współczująco.
– Sądząc po przedstawionych tu faktach, roszczenia wobec banku za poniesione straty moralne raczej nie mają podstaw. Kłopot w tym, że pan Ashberry działał na własną rękę, nie jako członek zarządu banku. Nie jesteśmy odpowiedzialni za jego postępowanie. – Posłał Goadesowi spojrzenie, które można było odczytać jako protekcjonalne. – Jak zapewne potwierdzi państwa znakomity doradca.
Ale bardzo ci współczujemy z powodu tego, co przeszłaś – dodał szybko Hanson, zwracając się do Genevy. Zabrzmiało to szczerze. Stella Turner przytaknęła. – Postaramy ci się to wynagrodzić. – Uśmiechnął się do niej. – Przekonasz się, że potrafimy być hojni.
Jego adwokat dodał to, co musiał:
– W granicach rozsądku.
Rhyme przyjrzał się uważnie prezesowi banku. Gregory Hanson wyglądał dość sympatycznie. Mimo pięćdziesięciu kilku lat, zachował chłopięcy wygląd i łagodnie się uśmiechał. Należał pewnie do urodzonych biznesmenów, którzy są porządnymi szefami i dobrymi ojcami, kompetentnie wypełniają swoje obowiązki, pracują do późna dla dobra swoich akcjonariuszy, za pieniądze firmy latają klasą turystyczną, pamiętają o urodzinach pracowników.
Kryminalistyk odczuwał niemal wyrzuty sumienia z powodu tego, co miało nastąpić.
Wesley Goades nie miał jednak żadnych skrupułów i bez ogródek oświadczył:
– Panie Hanson, strata, o której mówimy, nie ma związku z próbą zamordowania panny Settle przez członka zarządu pańskiej firmy – bo tak określamy ten czyn, a nie „stratami moralnymi”. Nie, panna Settle zamierza wnieść pozew w imieniu spadkobierców Charlesa Singletona, aby odzyskać własność skradzioną przez Hirama Sanforda, a także otrzymać odszkodowanie finansowe…
– Chwileczkę – szepnął prezes, śmiejąc się niepewnie.
– …finansowe w wysokości równej czynszom i zyskom, jakie bank osiągnął z tytułu posiadania majątku od daty sądowego przeniesienia tytułu własności. – Zajrzał do dokumentu. – Czyli od czwartego sierpnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego roku. Środki te zostaną przekazane w zarząd powierniczy i pod nadzorem sądowym wypłacone wszystkim potomkom pana Singletona. Nie znamy jeszcze ostatecznej kwoty. – Wreszcie Goades uniósł wzrok i spojrzał w oczy Hansonowi. – Ale szacujemy jej wysokość na blisko dziewięćset siedemdziesiąt milionów dolarów.
Za to William Ashberry był gotów zabić – wyjaśnił Rhyme. – Aby utrzymać w tajemnicy kradzież majątku Charlesa. Gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział, a jego spadkobiercy wystąpiliby o odszkodowanie, to byłby koniec oddziału nieruchomości, być może doszłoby do bankructwa całego banku Sanforda.
– Och, to jakiś absurd – wyrzucił z siebie adwokat z drugiego końca stołu. Siedzący naprzeciw siebie prawnicy byli wysocy i chudzi, ale Cole był bardziej opalony. Rhyme podejrzewał, że Wesley Goades rzadko pojawia się na kortach tenisowych czy polach golfowych. – Spójrzcie przez okna. Cały teren działki jest zabudowany! Każdy centymetr kwadratowy.
– Nie wysuwamy roszczeń do budynków – rzekł Goades, jak gdyby to było oczywiste. – Chcemy tylko tytuł własności ziemi oraz kwoty czynszów, jakie wpłynęły z tytułu jej użytkowania.
– Przez sto czterdzieści lat?
– To nie nasza wina, że Sanford wtedy okradł Charlesa.
– Ależ większość ziemi została sprzedana – powiedział Hanson. – Do banku należą dwie kamienice w tym kwartale i ta rezydencja.
– Naturalnie zamierzamy wszcząć postępowanie w celu ujawnienia dochodów czerpanych z własności nielegalnie odsprzedanej przez bank.
– Przecież rozporządzamy parcelami od ponad stu lat.
– Powtarzam, to już nie nasz kłopot – powiedział do stołu Goades.
– Nie – warknął Cole. – Nie ma mowy.
– Panna Settle jest bardzo powściągliwa w swoich roszczeniach o odszkodowanie. Można bez trudu udowodnić, że bez majątku jej przodka wasz bank upadłby jeszcze w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku i że ma prawo do waszych dochodów czerpanych z działalności na całym świecie. Ale o to nie zamierzamy się starać. Panna Settle nie chce, aby za bardzo ucierpieli na tym obecni akcjonariusze banku.
– Co za wspaniałomyślność – mruknął adwokat.
– To była jej decyzja. Ja skłaniałem się raczej do likwidacji banku. Cole nachylił się nad stołem.
– Posłuchaj pan, nie lepiej jednak zejść na ziemię? Nie macie nic w ręku. Sprawa uległa przedawnieniu. Wyrzuciliby was po prostu z sądu.
– Zauważył pan – odezwał się Rhyme, nie mogąc się powstrzymać – że ludzie zawsze na początku sięgają po najsłabszy argument?… Przepraszam za wtręt.
– Jeśli chodzi o kwestię przedawnienia – odparł Goades – możemy udowodnić, że sprawa została zawieszona i mamy prawo wytoczyć proces na podstawie zasad słuszności.
Adwokat wyjaśnił wcześniej Rhyme’owi, że w niektórych wypadkach termin wytoczenia procesu może być „zawieszony” – czyli przedłużony – jeśli podsądny ukryje fakt popełnienia przestępstwa, aby ofiary się nie dowiedziały, że do niego doszło, albo gdy nie mogą wnieść skargi, jeżeli sąd i prokuratorzy są w zmowie z oskarżonym, jak to się zdarzyło w przypadku Singletona. Goades powtórzył to teraz.
– Cokolwiek zrobił Hiram Sanford – zauważył Cole – to nie ma nic wspólnego z moim klientem – obecnym bankiem.
– Prześledziliśmy koleje własności banku aż do Sanford Bank and Trust Limited, który przejął tytuł własności farmy Singletona. Sanford wykorzystał bank jako przykrywkę… na nieszczęście dla was. – Jak na człowieka, który nigdy się nie uśmiecha, Goades powiedział to niemal wesoło.
Cole nie zamierzał się poddawać.
– Jaki macie dowód, że własność miała być dziedziczona przez rodzinę? Ten Charles Singleton mógł sprzedać ziemię za pięćset dolarów i roztrwonić pieniądze.
– Mamy dowód, że zamierzał utrzymać farmę. – Rhyme zwrócił się do Genevy. – Co Charles napisał w liście?
Dziewczyna nie musiała zaglądać do żadnych notatek.
– W liście do żony pisał, że nigdy nie chciał sprzedawać farmy. Napisał: „Pragnę, aby ziemię w nienaruszonym stanie odziedziczył nasz syn, a po nim jego potomstwo; rzemiosła i zawody są niepewne i zmienne, rynki finansowe bywają kapryśne, ale ziemia to najtrwalszy dar Boga – a dzięki farmie nasza rodzina zyska poważanie w oczach tych, którzy dziś nas nie szanują. Farma będzie zbawieniem dla naszych dzieci i następnych pokoleń”.
– Proszę tylko pomyśleć, jak zareaguje na to ława przysięgłych. Ani jedno oko nie pozostanie suche – rzekł Rhyme.
Cole ze złością pochylił się w stronę Goadesa.
– Och, wiem już, o co tu chodzi. Chce pan z niej zrobić ofiarę. Ale to zwykły szantaż. Tak jak cała reszta tych dętych odszkodowań za niewolnictwo. Przykro mi, że Charles Singleton był niewolnikiem.Przykro mi, że on czy jego ojciec, czy kto inny, został tu przywieziony wbrew własnej woli. – Cole machnął ręką, jakby odganiał muchę, i spojrzał na Geneve. – Młoda damo, to było bardzo dawno temu. Mój pradziadek zmarł na pylicę. I jakoś nie wytoczyłem procesu West Virginia Coal and Shale, szukając łatwych pieniędzy. Wasz lud musi się jakoś z tym pogodzić. I żyć dalej. Jeżeli będziecie tracić tyle…
– Chwileczkę – warknął Hanson. On i jego asystentka spiorunowali adwokata wzrokiem.
Cole oblizał wargi i zaraz się wyprostował.
– Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Powiedziałem „wasz lud”. Ale nie miałem na myśli… – Patrzył na Wesleya Goadesa.
Ale odezwała się Geneva.
– Panie Cole, myślę tak samo. I naprawdę wierzę w to, co powiedział Frederick Douglass. „Ludzie może nie dostaną wszystkiego, na co zapracują, ale z pewnością muszą zapracować na wszystko, co dostają”. Nie chcę żadnych łatwych pieniędzy.
Adwokat spojrzał na nią niepewnie. Po chwili opuścił wzrok. Geneva mówiła dalej.
– Wie pan, rozmawiałam o Charlesie z moim ojcem. Dowiedziałam się o nim wielu rzeczy. Na przykład tego, że jego dziadek został porwany przez handlarzy niewolników, wywieziony z ziem Jorubów i wysłany do Wirginii. Ojciec Charlesa umarł, kiedy miał czterdzieści dwa lata, bo jego pan sądził, że taniej będzie kupić młodszego niewolnika, niż wyleczyć starego z zapalenia płuc. Matkę Charlesa sprzedano na plantację w Georgii, kiedy Charles miał dwanaście lat i nigdy więcej jej już nie zobaczył. Ale wie pan co? – dodała spokojnie. – Za to nie domagam się ani grosza. Nie. To bardzo proste. Charlesowi odebrano to, co kochał. A ja zrobię wszystko, żeby złodziej za to zapłacił.
Cole znów bąknął jakieś przeprosiny, ale geny prawnika nie pozwoliły mu zrezygnować z walki o dobro klienta. Zerknął na Hansona i rzekł:
– Doceniam to, co powiedziałaś i w związku z czynem pana Ashberry’ego zaproponujemy ugodę. Ale roszczenia do własności? Na to nie możemy się zgodzić. Nie wiemy nawet, czy masz prawo wytaczać proces. Jaki masz dowód, że naprawdę jesteś krewną Charlesa Singletona?
Lincoln Rhyme podjechał wózkiem bardzo blisko stołu.
– Może czas zapytać, po co się tu w ogóle fatygowałem? Cisza.
– Jak państwo zapewne przypuszczają, rzadko opuszczam dom. Czemu zatem odbyłem tak długą podróż?
– Lincoln – skarcił go Thom.
– Dobrze, dobrze. Przejdę do sedna. Dowód rzeczowy A.
– Jaki dowód? – zdumiał się Cole.
– To taka żartobliwa uwaga. List. – Spojrzał na Geneve, która otworzyła plecak i wyciągnęła z niego teczkę. Położyła na stole kserokopię.
Reprezentanci banku Sanforda spojrzeli na kartkę.
– List Singletona? – spytał Hanson.
– Ładne pismo – zauważył Rhyme. – W tamtych czasach ludzie przywiązywali do tego wagę. Nie tak jak dziś, te gryzmoły i komputery… Przepraszam, dość dygresji. Oto jak się przedstawia sprawa: jeden z moich kolegów, Parker Kincaid z Waszyngtonu, na moją prośbę porównał ten list ze wszystkimi istniejącymi próbkami pisma Charlesa Singletona, łącznie z dokumentami zachowanymi w archiwach w Wirginii. Parker jest byłym pracownikiem FBI – ekspertem grafologii, do którego zwracają się inni eksperci, gdy mają wątpliwości związane z jakimś dokumentem. Złożył oświadczenie pod przysięgą, że pismo jest identyczne ze znanymi próbkami pisma Singletona.
– Dobrze – przytaknął Cole. – Mamy list. I co z tego?
– Geneva – rzekł Rhyme. – Co Charles napisał? Dziewczyna znów wyrecytowała z pamięci:
– „Moje łzy – te plamy na liście, najdroższa – nie są jednak łzami cierpienia, a łzami żalu z powodu nieszczęścia, jakie na nas sprowadziłem”.
– Na oryginalnym liście są plamy – wyjaśnił Rhyme. – Przeanalizowaliśmy je i znaleźliśmy lizozym, lipokalinę i laktoferynę – białka, jeśli są państwo ciekawi – a także różne enzymy, lipidy i metabolity. Wraz z wodą tworzą ludzkie łzy… Nawiasem mówiąc, wiedzieli państwo, że skład łez zależy od tego, czy uroniono je z bólu, czy z powodu silnego wzruszenia? Powodem tych łez – wskazał głową dokument – było silne wzruszenie. Mogę to udowodnić. Podejrzewam, że to także poruszy ławę przysięgłych.
Cole westchnął.
– Przeprowadził pan test i DNA odpowiada DNA panny Settle. Rhyme wzruszył ramionami i po raz kolejny dziś powtórzył:
– Oczywiście.
Hanson spojrzał na Cole’a, który patrzył to na list, to na notatki. Prezes powiedział do Genevy:
– Milion dolarów. Wypiszę natychmiast czek na milion dolarów, jeśli ty i twój opiekun podpiszecie oświadczenie o zrzeczeniu się roszczeń.
– Panna Settle zamierza domagać się restytucji w wysokości faktycznych strat – na rzecz wszystkich spadkobierców Charlesa Singletona, nie tylko dla siebie. – Znów na moment utkwił wzrok w prezesie banku. – Jestem pewien, że nie sugerował pan, by kwota trafiła tylko do niej i stanowiła rodzaj zachęty, aby panna Settle odstąpiła od poinformowania krewnych o tym, co się wydarzyło.- Nie, oczywiście, że nie – zapewnił go szybko Hanson. – Proszę mi pozwolić omówić to z zarządem. Ustalimy ugodową kwotę.
Goades zebrał papiery i wcisnął do plecaka.
– Za dwa tygodnie składam pozew. Jeżeli będzie chciał pan porozmawiać o utworzeniu funduszu powierniczego na rzecz osób wysuwających roszczenia, proszę zadzwonić. – Położył na stole wizytówkę.
Kiedy byli przy drzwiach, Cole rzekł:
– Geneva, zaczekaj, proszę. Przepraszam za to, co powiedziałem. Naprawdę.To było… niewłaściwe. Szczerze ci współczuję z powodu tego, co się zdarzyło tobie i twojemu przodkowi. I mam na uwadze twój interes. Pamiętaj jednak, że ugoda będzie najlepszym z możliwych rozwiązań dla ciebie i twoich krewnych. Twój adwokat opowie ci, jaki to może być trudny proces, jaki długi i kosztowny… – Uśmiechnął się. – Zaufaj mi. Jesteśmy po twojej stronie.
Geneva przyjrzała mu się uważnie i odparła:
– Bitwy są te same co zawsze. Po prostu trudniej rozpoznać wroga. – Odwróciła się i ruszyła do drzwi.
Adwokat najwyraźniej nie miał pojęcia, o co jej chodziło. Rhyme przypuszczał, że to tylko dowodziło słuszności jej słów.
W środę rano powietrze było chłodne i przejrzyste jak świeży lód.
Geneva właśnie odwiedziła ojca w szpitalu Columbia-Presbyterian i szła do szkoły imienia Langstona Hughesa. Skończyła wypracowanie na temat „Powrotu do Harlemu”. Książka nie okazała się taka zła (choć i tak wolałaby pisać o Octavii Butler, kurczę, kobieta umiała pisać!) i była dość zadowolona ze swojej pracy.
Najlepsze było jednak to, że Geneva napisała ją w laboratorium pana Rhyme’a na toshibie, którą nauczył ją obsługiwać Thom. Do paru działających komputerów w szkole stała zawsze taka kolejka chętnych, że można było spędzić przy którymś z nich najwyżej piętnaście minut, a co dopiero napisać na nim wypracowanie. Żeby poszukać materiałów albo sprawdzić jakieś fakty, wystarczyło „zminimalizować” okno edytora i włączyć Internet. Cud. Pracę, którą zwykle pisałaby dwa dni, skończyła w kilka godzin.
Przecinając ulicę, kierowała się w stronę skrótu przez boisko szkoły podstawowej PS 228, dzięki któremu droga ze stacji metra na Ósmej Alei do szkoły Langstona Hughesa trwała parę minut krócej. Łańcuchowe ogrodzenie wokół szkolnego boiska rzucało kraciasty cień na szarobiały asfalt. Szczupła dziewczyna bez trudu prześliznęła się przez szparę w furtce. O tak wczesnej porze boisko było jeszcze puste.
Kiedy uszła może trzy metry, usłyszała głos dobiegający zza ogrodzenia:
– Ej, Gen!
Zatrzymała się.
Na chodniku stała Lakeesha wystrojona w obcisłe zielone spodnie i długą pomarańczową bluzkę opinającą biust. Torba z książkami wisiała niedbale, biżuteria i warkoczyki połyskiwały w słońcu. Miała taką samą ponurą minę jak wtedy, gdy Geneva zobaczyła ją w zeszłym tygodniu, kiedy ta wredna suka Frazier próbowała zabić ją i ojca.
– Hej, gdzie się podziewałaś?
Keesh spojrzała niepewnie na szparę w ogrodzeniu; nie miała szans się tędy przecisnąć.
– Chodź tu.
– Zobaczymy się w szkole.
– Nie. Chce pogadać.
Geneva zawahała się. Mina przyjaciółki mówiła, że chodzi o coś poważnego. Wyszła z boiska przez szparę w furtce i zbliżyła się do dziewczyny. Ruszyły spacerkiem. Idąc obok siebie.
– Gdzie byłaś, Keesh? – Geneva zmarszczyła brwi. – Odpuściłaś sobie lekcje?
– Źle sie czułam.
– Okres?
– Nie. Mama napisała usprawiedliwienie. – Lakeesha rozejrzała się wokół. – Kto to był ten starszy gościu, co cie z nim wtedy widziałam?
Geneva otwierała już usta, by skłamać, ale powiedziała:
– Mój ojciec. – Nie!
– Bez kitu – zapewniła ją.
– Mówiłaś, że mieszka w Chicago czy coś.
– Mama kłamała. Był w więzieniu. Zwolnili go dwa miesiące temu i przyjechał mnie znaleźć.
– Dzie teraz jest?
– W szpitalu. Został ranny.
– Ale wszystko spoko?
– Tak. Wyjdzie z tego.
– A między wami jak? Gra?
– Może. Prawie go nie znam.
– Kurde, ale to musiała być akcja. Tak sie nagle zjawia nie wiadomo skąd.
– Masz rację.
Wreszcie Keesh zwolniła. Potem stanęła. Geneva spojrzała w oczy przyjaciółki, które uciekały w bok. Dłoń Keesh zniknęła na chwilę w torbie i coś chwyciła.
Chwila wahania.
– Co? – spytała Geneva.
– Masz – szepnęła dziewczyna, szybko wyciągając do niej rękę. W palcach o czarno-białych akrylowych paznokciach w kratkę trzymała srebrny wisiorek z serduszkiem.
– Przecież to… – zaczęła Geneva.
– No, dałaś mi w zeszłym miesiącu na urodziny.
– Oddajesz?
– Nie mogę go zatrzymać, Gen. Będziesz potrzebować franklinów. Możesz go zastawić.
– Nie wygłupiaj się. Przecież to nie od Tiffany’ego.
Oczy dziewczyny, najładniejsza część jej twarzy, zaszkliły się łzami. Opuściła rękę.
– W przyszłym tygodniu sie wyprowadzam.
– Wyprowadzasz? Dokąd?
– Do BK.
– Do Brooklynu? Z całą rodziną? Z bliźniakami?
– Oni zostają. Cała rodzina zostaje. – Dziewczyna wbiła wzrok w chodnik.
– O co chodzi, Keesh?
– Powiem ci, co sie stało.
– Nie mam nastroju na dramaty – burknęła Geneva. – O czym ty mówisz?
– O Kevinie – ciągnęła cicho Lakeesha.
– O Kevinie Cheaneyu? Keesh skinęła głową.
– Przepraszam. On i ja, rozumiesz, kochamy sie, co nie? Znalaz mieszkanie i sie do niego wyprowadzam.
Geneva przez chwilę milczała.
– To z nim rozmawiałaś, kiedy dzwoniłam w zeszłym tygodniu? Kiwnęła głową.
– Słuchaj, nie chciałam, ale sie stało i już. Zrozum. Zrobiliśmy to. To nie tak, że nie pomyślałam. Wiem, że chcesz z nim być. Ciągle o nim gadasz, gapisz sie. Tak sie cieszyłaś, jak cie wtedy odprowadził do domu. Wiedziałam, ale i tak to zrobiłam. Bałam sie powiedzieć.
Geneva poczuła zimny dreszcz, który nie miał jednak nic wspólnego z Kevinem, który zniknął z jej serca w chwili, kiedy pokazał swoją prawdziwą twarz na lekcji matematyki.
– Jesteś w ciąży, prawda? – spytała. Źle sie czułam…
Keesh opuściła głowę, wpatrując się w srebrny wisiorek. Geneva na chwilę zamknęła oczy.
– Który miesiąc?
– Trzeci.
– Umów się z lekarzem. Pójdziemy razem do kliniki. Jej przyjaciółka zmarszczyła brwi.
– Czemu mam to robić? Wcale żem nie chciała go złapać na dziecko. Mówił, że sie zabezpieczy, jak bede chciała, ale naprawdę chce mieć ze mną dziecko. Mówi, że to nasza wspólna część.
– Gadanie. Bajerował cię, Keesh. Przyjaciółka zgromiła ją spojrzeniem.
– Nie mów tak.
– Ale to prawda. Zgrywa się. Czegoś od ciebie chce. – Geneva zastanawiała się, o co mu mogło chodzić. Na pewno nie o stopnie, nie w przypadku Keesh. Pewnie o pieniądze. Wszyscy w szkole wiedzieli, że ciężko pracowała i odkładała każdy grosz. Jej rodzice też zarabiali. Mama od lat pracowała na poczcie, ojciec w CBS, a wieczorami w hotelu Sheraton. Jej brat też pracował. Kevin miał pewnie chrapkę na ich frankliny.
– Pożyczałaś mu jakieś pieniądze? – spytała Geneva. Przyjaciółka spuściła oczy i milczała. Czyli tak.
– Umówiłyśmy się przecież. Miałyśmy iść do college’u. Lakeesha pulchnymi dłońmi starła łzy z okrągłej twarzy.
– Gen, ale z ciebie wykręt. Na jakiej planecie żyjesz? Gadamy o college’u i pracy, ale dla mnie to tylko gadanie. Dla ciebie napisać wypracowanie to pryszcz, zdajesz testy i jesteś numer jeden ze wszystkiego. Wiesz, że ze mną jest inaczej.
– To ty chciałaś mieć biznes, pamiętasz? Ja miałam być biednym profesorem, jeść tuńczyka z puszki i chéerio’s na kolację. To ty miałaś podbić świat. Co z twoim sklepem? Z programem telewizyjnym? Z klubem?
Keesh pokręciła głową, potrząsając warkoczykami.
– Kurde, dziewczyno, to była zgrywa. Nigdzie nie wyjadę. Będę robić to co teraz – podawać sałatki i hamburgery w „T.G.I. Friday’s”. Albo robić warkoczyki i pasemka aż wyj dom z mody. Pewnie za pół roku.
Geneva uśmiechnęła się lekko.
– Zawsze mówiłyśmy, że wróci afro. Keesh roześmiała się.
– Na bank. Wystarczy tylko grzebień i spray. Po co taka artystka jak ja. – Okręciła na palcu swoje blond pasemko, ale zaraz opuściła dłoń, poważniejąc. – Sama szybko zmienię się w starą babe. Nie poradzę sobie bez faceta.
– Kto teraz opowiada bzdury? Kevin cię bajeruje. Nigdy tak nie mówiłaś.
– Zaopiekuje sie mnom. Będzie szukał pracy. I obiecał, że pomoże zająć sie dzieckiem. Jest inny niż jego kumple.
– Nie jest. Nie możesz się poddać, Keesh. Nie rób tego! Przynajmniej nie rzucaj szkoły. Jak naprawdę chcesz mieć dziecko, dobrze, ale nie rzucaj szkoły.
– Nie jesteś moją matką – odburknęła Keesh. – Wiem, co mam robić. – W jej oczach błysnął gniew – widok był tym boleśniejszy, że na jej okrągłej twarzy odmalowała się taka sama wściekłość jak wówczas, kiedy broniła Genevy przed dziewczynami z Delano i St. Nicholas.
Łapać ją, dowalić, dowalić suce…
– Mówi, że nie mogę sie więcej z tobą spotykać – dodała cicho Keesh.
– Nie możesz…
– Kevin mówi, że go źle potraktowałaś w szkole.
– Źle potraktowałam! – Parsknęła jadowitym śmiechem. – Chciał, żebym pomogła mu ściągać. Nie zgodziłam się.
– Mówiłam mu, żeby nie pieprzył, bo my zawsze razem, co nie Ale nie chciał słuchać. Powiedział, że nie mogę sie już z tobą spotykać.
– A więc wybierasz jego – powiedziała Geneva.
– Nie mam wyboru. – Dziewczyna spuściła wzrok. – Musze ci oddać prezent. Masz. – Wepchnęła Genevie do ręki wisiorek i szybko cofnęła dłoń, jak gdyby dotknęła rozgrzanego czajnika. Łańcuszek upadł na brudny chodnik.
– Keesh, nie rób tego. Proszę!
Geneva sięgnęła po dłoń przyjaciółki, ale jej palce trafiły tylko na chłodne powietrze.
Dziesięć dni po spotkaniu w banku Sanforda z prezesem Gregorym Hansonem i jego adwokatem, Lincoln Rhyme rozmawiał przez telefon z Ronem Pułaskim, młodym posterunkowym, który był na zwolnieniu lekarskim, ale za miesiąc miał wrócić do służby. Wracała mu pamięć i pomagał w zbieraniu dowodów przeciw Thompsonowi Boydowi.
– Wybiera się pan na bal z okazji Halloween? – zapytał Pulaski. Po chwili zamilkł i szybko dodał: – Czy coś? – Ostatnie słowa miały zapewne złagodzić gafę, jaką popełnił, pytając tetraplegika, czy idzie na zabawę.
Ale Rhyme uspokoił go, mówiąc:
– Owszem, w przebraniu Glenna Cunninghama. Sachs stłumiła śmiech.
– Naprawdę? – zdziwił się nowy. – A kto to jest?
– Proszę sprawdzić, posterunkowy.
– Tak jest.
Rhyme rozłączył się i spojrzał na główną tablicę dowodów, gdzie u góry była przyklejona dwunasta karta tarota – karta Wisielca.
Kiedy się w nią wpatrywał, odezwał się dzwonek u drzwi.
Pewnie Lon Sellitto. Miał niedługo wrócić ze spotkania z terapeutą. Przestał już pocierać niewidzialną plamkę krwi na policzku i ćwiczyć wyciąganie broni w stylu Billy’ego Kida – choć nikt nie wytłumaczył Rhyme’owi, o co w tym wszystkim chodziło. Próbował spytać Sachs, ale nie potrafiła albo nie chciała za dużo powiedzieć. Nie miał jej tego za złe. Lincoln Rhyme szczerze wierzył, że czasem nie trzeba znać wszystkich szczegółów.
Okazało się jednak, że tym razem gościem nie jest wymięty detektyw.
Rhyme zerknął w stronę drzwi i zobaczył Geneve Settle z torbą na ramieniu.
– Witaj – powiedział.
Sachs też się przywitała, zdejmując okulary ochronne, ponieważ właśnie wypełniała formularze ewidencyjne próbek krwi, które zebrała dziś rano z miejsca zbrodni, gdzie popełniono zabójstwo.
Wesley Goades przygotował już wszystkie dokumenty do pozwu przeciw bankowi Sanforda, poinformował też Geneve, że do poniedziałku powinna się spodziewać realistycznej oferty od Hansona. Jeśli to nie nastąpi, prawnik masowego rażenia ostrzegł przeciwników, że nazajutrz składa pozew. Wydarzeniu miała towarzyszyć konferencja prasowa (zdaniem Goadesa zła sława banku mogła trwać znacznie dłużej niż „paskudne dziesięć minut”).
Rhyme przyjrzał się dziewczynie. Niespotykanie ciepła pogoda jak na tę porę roku sprawiła, że bluza i czapka zniknęły, a Geneva miała na sobie dżinsy i koszulkę bez rękawów z błyszczącym napisem „Guess!” z przodu. Trochę przybrała na wadze, miała dłuższe włosy. Zaczęła nawet się malować (Rhyme zastanawiał się, co też się kryło w tej torebce, którą ukradkiem podał jej kiedyś Thom). Dziewczyna wyglądała dobrze.
Zycie Genevy zaczynało się stabilizować. Jax Jackson został wypisany ze szpitala i przechodził fizykoterapię. Dzięki interwencji Sellitta oficjalnie wzięły go pod skrzydła służby nadzoru sądowego i zwolnień warunkowych miasta Nowy Jork. Geneva przeprowadziła się do jego mikroskopijnego mieszkanka w Harlemie, co okazało się nie aż tak okropnym doświadczeniem, jak przypuszczała (nie wyznała tego Rhyme’owi ani Rolandowi Bellowi, tylko Thomowi, który matkował dziewczynie, zapraszając ją na lekcje gotowania, oglądanie telewizji i rozmowy o książkach i polityce, co w ogóle nie interesowało Rhyme’a). Kiedy tylko będzie ich stać na większe lokum, mieli do siebie sprowadzić ciocię Lilly.
Dziewczyna przestała podawać hamburgery i po szkole pracowała u Wesleya Goadesa, pełniąc funkcję asystentki i gońca. Pomagała mu też w organizowaniu Funduszu Charlesa Singletona, który miał rozdzielać między spadkobierców wyzwoleńca pieniądze z ugody. Geneva nie porzuciła dawnego postanowienia, by przy najbliższej okazji uciec do Rzymu albo Londynu, lecz Rhyme kilka razy słyszał, z jakim przejęciem opowiadała o mieszkańcach Harlemu, których dyskryminowano tylko dlatego, że byli Murzynami, Latynosami, muzułmanami, kobietami albo biedakami.
Uwagę Genevy pochłaniała także jakaś tajemnicza akcja pod kryptonimem „ratowanie koleżanki”, o której niewiele mówiła; jej doradcą w tej sprawie była Amelia Sachs.
– Chciałam wam coś pokazać. – Dziewczyna pokazała arkusz pożółkłego papieru pokrytego pismem, które Rhyme natychmiast rozpoznał.
– Jeszcze jeden list? – spytała Sachs.
Geneva skinęła głową, ostrożnie trzymając kartkę.
– Ciocia Lilly rozmawiała z naszym krewnym w Madison. Przysłał jej kilka rzeczy znalezionych w piwnicy. Zakładkę do książek Charlesa, jego okulary. I kilkanaście listów. Ten chciałam wam pokazać. – Z rozpromienioną twarzą Geneva dodała: – Napisał go w tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym roku, już po wyjściu z więzienia.
– Zobaczmy – powiedział Rhyme.
Sachs włożyła list do skanera i po chwili tekst ukazał się na kilku monitorach w laboratorium. Sachs podeszła do Rhyme’a i położyła mu rękę na ramieniu. Spojrzeli na ekran.
Moja najdroższa Violet
Ufam, że miło spędzasz czas ze swoją siostrą, a Joshua i Elizabeth cieszą się z towarzystwa kuzynów. Trudno mi uwierzyć, że Frederick – który miał zaledwie lat dziewięć, gdy go ostatni raz widziałem – jest już tak wysoki jak jego ojciec.
Z przyjemnością Cię zawiadamiam, że w naszym domu wszystko jest dobrze. James i ja przez cały ranek cięliśmy lód nad rzeką i składaliśmy w lodowni, a potem przykrywaliśmy bloki trocinami. Następnie pojechaliśmy przez gęsty śnieg na północ, aby obejrzeć sad wystawiony na sprzedaż. Cena jest wysoka, ale wierzę, że sprzedawca życzliwie potraktuje moją ofertę. Wyraźnie gnębiły go wątpliwości, czy sprzedawać ziemię Murzynowi, lecz kiedy mu pokazałem, że mogę mu zapłacić gotówką i nie muszę podpisywać weksli, jego obawy pierzchły w jednej chwili.
Tylko pieniądz czyni nas równymi.
Czy byłaś poruszona tak jak ja, czytając, że wczoraj nasz kraj uchwalił ustawę o prawach obywatelskich? Widziałaś szczegółowe zapisy? Prawo gwarantuje wszystkim bez względu na kolor skóry równy dostęp do gospód, publicznego transportu, teatrów i tak dalej. Cóż za doniosły dzień dla naszej Sprawy! To właśnie na temat ustawy korespondowałem z Charlesem Sumnerem i Benjaminem Butlerem w zeszłym roku i wierzę, że do tego ważnego dokumentu trafiły niektóre z moich pomysłów.
Jak możesz sobie wyobrazić, wiadomość ta przywołała wspomnienia strasznych wydarzeń sprzed siedmiu lat, kiedy ograbiono nas z sadu w Gallows Heights i uwięziono mnie w pożałowania godnych warunkach.
Kiedy jednak rozmyślam o wieściach z Waszyngtonu, siedząc w naszym domu przy ogniu, zdaje mi się, jakby te straszne wydarzenia działy się w zupełnie innym świecie. Tak samo jak godziny krwawych walk w czasie wojny, jak lata przymusowej służby w Wirginii – wszystko jest stałe we mnie, ale gdzieś daleko, jak obrazy z prawie już zapomnianego sennego koszmaru.
Może w naszych sercach mamy tylko jedno miejsce na rozpacz i na nadzieję, a gdy jedna z nich wypełnia serce, druga uchodzi, pozostawiając jedynie cień wspomnienia po sobie. Dziś przepełnia mnie nadzieja.
Przypominasz sobie zapewne, jak ślubowałem, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zrzucić z siebie piętno człowieka w trzech piątych. Gdy rozmyślam o spojrzeniach, jakie wciąż napotykam z powodu koloru mojej skóry, o postępowaniu wobec mnie i naszego ludu, myślę, że nie uważa się mnie jeszcze za człowieka w pełni. Ośmielę się jednak powiedzieć, że doczekaliśmy chwili, gdy widzą we mnie dziewięć dziesiątych człowieka (James śmiał się serdecznie, gdy mu o tym wspomniałem przy kolacji). Wierzę, że kiedyś wszyscy zobaczą w nas ludzi w pełni – za naszego życia lub przynajmniej za życia Joshui i Elizabeth.
Teraz, najdroższa, muszę Ci życzyć dobrej nocy i przygotować na jutro lekcję dla moich uczniów.
Życzę słodkich snów Tobie i naszym dzieciom. Nie mogę się doczekać Waszego powrotu.
Twój wierny Charles Croton nad Hudsonem 2 marca, 1875 r.
– Wygląda na to, że Douglass i pozostali wybaczyli mu kradzież
– rzekł Rhyme. – Albo uwierzyli, że jej nie popełnił.
– Co to za prawo, o którym pisze? – spytała Sachs.
– Ustawa o prawach obywatelskich z tysiąc osiemset siedemdziesiątego piątego roku – odparła Geneva. – Zakazywała dyskryminacji rasowej w hotelach, restauracjach, pociągach, teatrach – we wszystkich miejscach publicznych. – Dziewczyna pokręciła głową. – Ale niedługo obowiązywała. Sąd Najwyższy unieważnił ją w latach osiemdziesiątych jako niezgodną z konstytucją. Następne przepisy o prawach obywatelskich uchwalono dopiero pięćdziesiąt lat później.
– Ciekawe, czy Charles dożył dnia, w którym ją unieważniono
– zadumała się Sachs. – Chybaby się mu to nie spodobało.
Wzruszając ramionami, Geneva odrzekła:
– To pewnie nie miałoby dla niego znaczenia. Pomyślałby, że to tylko chwilowe niepowodzenie.
– Nadzieja wypiera cierpienie – zauważył Rhyme.
– Racja. – Geneva spojrzała na swatcha. – Muszę wracać do pracy. Ten Wesley Goades… Dziwny z niego facet. Nigdy się nie uśmiecha, nigdy nie patrzy w oczy… No i czasem przydałoby się przystrzyc brodę.
Leżąc wieczorem w łóżku przy zgaszonym świetle, Rhyme i Sachs oglądali księżyc – tak cienki, że właściwie powinien być biały, lecz przez jakąś właściwość atmosfery był złocisty jak słońce.
Czasem w takich chwilach rozmawiali, czasem nie. Dziś milczeli.
Na parapecie za oknem coś się poruszyło – sokoły wędrowne, które uwiły tam sobie gniazdo. Samiec i samiczka oraz dwa pisklaki. Czasem jakiś gość Rhyme’a zaglądał do gniazda i pytał, jak ptaki mają na imię.- Mamy umowę – odpowiadał mrukliwie Rhyme. – One nie wiedzą, jak ja mam na imię, a ja nie wiem jak one. Świetnie działa.
Sokół uniósł głowę i spojrzał w bok, przysłaniając księżyc. Ruch ptaka i jego profil sugerowały głęboką mądrość. I niebezpieczeństwo – dorosłe sokoły wędrowne nie mają naturalnych wrogów i atakują ofiarę, spadając na nią z góry z prędkością ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Teraz jednak ptak uspokoił się i znieruchomiał. Sokoły były aktywne w dzień i spały w nocy.
– O czym myślisz? – spytała Sachs.
– Chodźmy jutro posłuchać muzyki. Na jakąś popołudniówkę czy jak to się nazywa, w Lincoln Center.
– A kto gra?
– Chyba Beatlesi. Albo Elton John i Maria Callas w duecie. Wszystko jedno. Mam ochotę podjeżdżać na wózku do ludzi i wprawiać ich w zakłopotanie… Nieważne, kto gra. Chcę po prostu wyjść. Wiesz, że to się nie zdarza często.
– Wiem. – Sachs pochyliła się, by go pocałować. – Jasne, chodźmy Obrócił głowę i musnął ustami jej włosy. Wtuliła się w niego.
Rhyme mocno zacisnął palce na jej dłoni. Odwzajemniła uścisk.
– Wiesz, co możemy zrobić? – szepnęła konspiracyjnie. – Przemycimy sobie jakieś wino i lunch. Pasztet, sery i bagietki.
– Tam można kupić coś do jedzenia. Dobrze pamiętam. Ale szkocka jest obrzydliwa. I kosztuje fortunę. Moglibyśmy na przykład…
– Rhyme! – krzyknęła nagle Sachs i usiadła wyprostowana na łóżku.
– Co się dzieje? – spytał.
– Co zrobiłeś?
– Zgodziłem się, żebyśmy przemycili sobie coś do jedzenia do…
– Nie wygłupiaj się. – Sachs odnalazła w ciemnościach włącznik i pstryknęła. W czarnych jedwabnych bokserkach i szarej koszulce, z włosami w nieładzie i szeroko otwartymi oczami, wyglądała jak studentka, która właśnie sobie przypomniała, że nazajutrz o ósmej rano ma egzamin.
Rhyme zmrużył oczy w ostrym świetle.
– Strasznie jasno. To konieczne? Patrzyła na łóżko.
– Twoja… twoja ręka. Poruszyłeś nią!
– Chyba tak.
– Prawą ręką! Przecież nie ruszasz prawą ręką.
– Dziwne, nie?
– Odkładałeś te badania i od początku wiedziałeś, że umiesz to zrobić?
– Nie wiedziałem. Aż do tej chwili. Nie chciałem próbować – bałem się, że się nie uda. Dlatego zamierzałem dać sobie spokój z ćwiczeniami i przestać zawracać sobie tym głowę. – Wzruszył ramionami. – Ale zmieniłem zdanie. Postanowiłem sprawdzić. Ale tylko kiedy będziemy sami, bez żadnych maszyn i lekarzy. No i nie sam, dodał w myślach.
– I nic mi nie powiedziałeś! – Lekko klepnęła go w ramię.
– Tego nie poczułem. Roześmiali się.
– Niesamowite, Line – szepnęła i mocno go przytuliła. – Zrobiłeś to. Naprawdę zrobiłeś.
– Spróbuję jeszcze raz. – Rhyme spojrzał na Sachs, potem na swoją rękę.
Zawahał się przez moment. I wysłał ładunek energii przez plątaninę nerwów do prawej dłoni. Każdy palec lekko drgnął. Nagle, niezgrabnie jak narodzone przed chwilą źrebię, jego ręka pokonała Wielki Kanion – pięć centymetrów koca – przyciskając się mocno do nadgarstka Sachs. Kciuk i palec wskazujący objęły jej przegub.
Zaśmiała się radośnie ze łzami w oczach.
– Co ty na to? – spytał.
– A więc będziesz dalej ćwiczył? Skinął głową.
– Umówimy się z doktorem Shermanem na badania?
– Chyba tak. Jeśli nie wypadnie nic nowego. Ostatnio mieliśmy dużo pracy.
– Umówimy się na badania – oświadczyła zdecydowanie. Zgasiła światło i położyła się blisko niego. Wiedział to, choć nie czuł jej dotyku.
Rhyme w ciszy wpatrywał się w sufit. Kiedy oddech Sachs się wyrównał, zmarszczył brwi, uświadamiając sobie, że coś go łaskocze w piersi, gdzie nic nie powinien czuć. Z początku uznał, że znów ma urojenia. Potem się wystraszył, że to początek ataku dysrefleksji albo czegoś gorszego. Ale nie, to było coś zupełnie innego, co nie miało źródła w nerwach, mięśniach czy narządach wewnętrznych. Jako naukowiec z krwi i kości przeanalizował zagadkowe wrażenie i zauważył, że czuł coś podobnego, obserwując Geneve Settle, gdy rozprawiała się z adwokatem z banku. Czuł coś podobnego, gdy czytał o wyprawie Charlesa Singletona do „Potters’ Field” w poszukiwaniu sprawiedliwości w tę straszną lipcową noc albo o pasji, z jaką pisał o prawach obywatelskich.
Nagle Rhyme zrozumiał, co czuje: dumę. Tak jak był dumny z Genevy i jej przodka, był dumny z własnego wyczynu. Zmagając się z ćwiczeniami i poddając się dziś próbie, Lincoln Rhyme zmierzył się z przerażającą niewiadomą. Nie miało znaczenia, czy odzyska zdolność ruchu, czy nie; był dumny ze swego niezaprzeczalnego dokonania: osiągnął pełnię, tę samą pełnię, o której pisał Charles. Zdał sobie sprawę, że nikt i nic – ani politycy, ani współobywatele, ani nawet własne nieposłuszne ciało – nie może uczynić z ciebie człowieka w trzech piątych. O tym, czy jesteś w pełni człowiekiem, decydujesz tylko ty sam – i sam decydujesz, jak będziesz żyć.
Przypuszczał, że zrozumienie tego prostego faktu jest równie nieistotne jak nieznaczna zdolność ruchu, jaką odzyskał w prawej dłoni. Ale to nie miało znaczenia. Pomyślał o swojej pracy: o tym, jak maleńki płatek lakieru doprowadza do samochodu, który doprowadza do parkingu, gdzie ledwie widoczny odcisk buta doprowadza do drzwi, w których pozostało włókno z wyrzuconego płaszcza z odciskiem palca na guziku u rękawa – jedynym miejscu, które sprawca zapomniał wytrzeć.
Nazajutrz do jego drzwi puka brygada specjalna.
Sprawiedliwości staje się zadość, ofiara zostaje ocalona, rodzina jest w komplecie. Wszystko dzięki mikroskopijnej drobinie lakieru.
Małe zwycięstwa – tak mówił doktor Sherman. Małe zwycięstwa… Czasem nie ma nadziei na nic innego, pomyślał Lincoln Rhyme, czując nadchodzącą senność.
Ale czasem niczego więcej nie trzeba.