I

Nadciągnęli w porannym słońcu z gór, przez rowy zarośnięte trawą po pas, karnawałową niemal karawaną. Chociaż ciężarówką kolebało i huśtało w koleinach, muzycy, kiwający się na ławkach z tyłu, stroili instrumenty, grubas z gitarą uśmiechał się i gestykulował do jadących samochodem za nimi, a raz na jakiś czas nachylał się, żeby podrzucić dźwięk skrzypkowi, który przekręciwszy kołek, nastawiał uszu, marszcząc się w skupieniu. Przejechali pod kwitnącymi jabłoniami, minęli drewniane koryto uszczelnione pomarańczową gliną, a kiedy przeprawili się przez bród, ich oczom ukazała się stara, drewniana chata w niebieskiej poświacie pod ścianą góry. Za chatą stała stodoła. Jeden z mężczyzn jadących na platformie grzmotnął kilka razy pięścią w dach szoferki i ciężarówka zatrzymała się.

Samochody i półciężarówki dotarły na podwórko przez chaszcze, ludzie pieszo.

Ten rozgardiasz, zakłócający cichy, sielski poranek, obserwuje spod drzwi stodoły niski, brudny, nieogolony mężczyzna. Powściągając gniew, idzie po suchej sieczce wśród pyłu i słonecznych smug. W jego żyłach płynie saksońska i celtycka krew. Dziecię boże, stworzone, można by rzec, na wzór i podobieństwo twoje. Przez drabiniaste światło, sączące się spomiędzy desek stodoły, wylatują rzędem stroboskopowych błysków złote osy, rozedrgane między jedną czernią a drugą, niczym robaczki świętojańskie w zagęszczonym mroku pod dachem. Mężczyzna stoi w rozkroku, właśnie zrobił w ciemnej ściółce ciemniejszą kałużę, w której wiruje jasna piana z okruchami słomy. Zapina dżinsy, po czym sunie pod ścianą stodoły, pręgowany światłem, tak jak migotliwe źdźbło zawadzające w skierowanym na ścianę oku.

Staje w drzwiach sieni, mruga oczami. Z sąsieka za jego plecami zwisa sznur. Mężczyzna napina i rozluźnia pokrytą rzadkim zarostem szczękę, jak gdyby żuł, ale nie żuje. Kiedy mruży oczy przed słońcem, przez cienkie, żyłkowane na niebiesko powieki widać drgające, czujne gałki. Na platformie ciężarówki mężczyzna w granatowym garniturze wymachuje rękami. Ktoś ustawia stragan z lemoniadą. Muzycy grają skoczną irlandzką melodię i od razu podwórko wypełnia się ludźmi, a z głośnika dobiegają pierwsze trzaski.

Ludzie, zapraszam. Wchodźcie tu wszyscy do mnie na górę. Kupujcie bilety, po dolarze od łebka. Trzeba się do mnie wdrapać, o tędy. Jak tam, paniusiu? Da pani radę? No proszę. I bardzo dobrze. Jessie? Zainkasowałaś? I bardzo dobrze. Jess z pomocnikami wpuści do domu wszystkich, którzy chcą zajrzeć do środka. Lada chwila zagra muzyka, ale przedtem każdy niech wykupi bilet, bo zarutko zaczynamy. Słucham uprzejmie. Co takiego? I owszem. A jakże. Najpierw stawiamy na parcele, a potem będzie okazja, żeby wylicytować całość. Teren ciągnie się po obu stronach drogi, het przez strugę, aż do tych wielkich bali drewna na drugim brzegu. A jakże. Od razu przechodzimy do rzeczy.

W ukłonach, gestykulacjach, uśmiechach. Z mikrofonem w dłoni. Stłumiony, niepotrzebny głos licytatora niósł się echem wśród sosen porastających górski grzbiet. Złudzenie mnogości głosów, chóru duchów w starych ruinach.

Tu też mamy piękne drewno. Pierwsza klasa. Ścięte piętnaście, dwadzieścia lat temu, może to jeszcze nie tarcica, ale zmiarkujcie, ile jest warte. Człowiek śpi sobie nocą we własnym łóżku, a przez ten czas takie drewno tylko idzie w górę. A jakże. Po prawdzie wam mówię. Ta ziemia to nie lada inwestycja na przyszłość. Jak wszystkie gospodarstwa w tej dolinie. A może i lepsza. Ludzie złoci, ta ziemia kryje w sobie niezmierzone możliwości. Gdybym miał więcej gotówki przy duszy, sam bym ją kupił. Ale chyba wiecie, że co tylko mam, zaraz pakuję w nieruchomości. I tylko na nich się dorobiłem. Gdybym miał nawet milion dolarów, w trzy miesiące wsadziłbym go w nieruchomości co do centa. I chyba nikt tu nie zaprzeczy. Nie ma to, tamto, nieruchomości mogą tylko rosnąć. Klnę się, że taki kawałek ziemi przyniesie wam dziesięć procent zysku. A może i więcej. Może nawet dwadzieścia. Wszyscy dobrze wiecie, że pieniądze ulokowane w banku tyle wam nie dadzą. Nie ma pewniejszej lokaty niż ziemia. Grunt to grunt. Dobrze wiecie, że za dolara już się nie kupi tego, co dawniej. A za rok dolar może być wart pół tego, co dzisiaj. Tak samo dobrze wiecie, że nieruchomości wciąż idą w górę.

Ludzie złoci, sześć lat temu, kiedy mój wujek kupował ziemię Pratera, wszyscy próbowali mu to wybić z głowy. Za całe gospodarstwo dał sto dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Cięgiem powtarzał, że wie, co robi. No i co? Wszyscy wiecie, jak to się potoczyło. A jakże. Sprzedał za trzydzieści osiem tysięcy. Taki kawałek gruntu… Prawda, że to i owo trzeba odremontować. Obejście jest zaniedbane, nie przeczę. Ale zaręczam wam, że co kto włoży w tę ziemię, wyjmie w dwójnasób. Nie ma pewniejszej inwestycji niż kawałek ziemi, zwłaszcza w tej dolinie. Lokata solidna jak nie wiem co. Mówię wam to z ręką na sercu.

Głosy wśród sosen recytowały beznadziejną litanię. W końcu zamilkły. Przez tłum przeszedł szmer. Licytator oddał mikrofon drugiemu mężczyźnie. Ów mężczyzna wezwał zebranych: A teraz przywitajmy naszego szeryfa, C.B.

Pomachał szeryfowi ręką, a potem nachylił się do mężczyzny stojącego przed podium. Niski, nieogolony, trzymał w ręce strzelbę.

Czego chcesz, Lester?

Jużem ci powiedział. Zabieraj dupę z mojej ziemi. I bierz ze sobą tych pajaców.

Lester, licz się ze słowami. Są tu w naszym gronie niewiasty.

Gówno mnie obchodzi, kto tu jest.

To nie twoja ziemia.

Pierdolisz.

Już raz cię za to zamknęli. I znów się doigrasz. Popatrz no, stoi tu sam główny szeryf.

Gówno mnie obchodzi wasz szeryf. Zabierajta się, skurwysyny, psiakrew, z mojej ziemi! Słyszałeś, ciulu?

Licytator kucnął na tylnej klapie ciężarówki. Wbił wzrok w swoje buty, od niechcenia wydłubał kawałek zaschniętego błota z rowka sztupera. Kiedy obejrzał się na mężczyznę ze strzelbą, miał na twarzy uśmiech.

Lester – zmitygował go – opanuj się, bo cię zamkną w pokoju bez klamek.

Mężczyzna cofnął się o krok, ale nie wypuszczał strzelby z dłoni. Prawie kucnął, wyciągnął wolną rękę z rozcapierzonymi palcami w stronę tłumu, jak gdyby chciał go powstrzymać.

Złaź z ciężarówki – syknął.

Mężczyzna na ciężarówce splunął i spojrzał na niego spode łba.

Co ty chcesz zrobić, Lester? Chcesz mnie zastrzelić? To nie ja ci zająłem ziemię, a władze hrabstwa. Mnie tylko wynajęli, żebym ją zlicytował.

Złaź z ciężarówki.

Stojący za jego plecami muzycy wyglądali jak porcelanowe figurki ze strzelnicy na jarmarku, które dawniej urządzano w tym hrabstwie.

C.B., chłopu odwaliło.

Lester, jak chcesz mnie zastrzelić – powiedział C.B. – to strzelaj. Bo ja się stąd nie ruszę.

Po tej scysji Lester Ballard już nigdy nie nosił prosto głowy. Widocznie musiało mu wykręcić kark. Nie widziałem, kiedy Buster go uderzył, dopiero zobaczyłem, jak leżał na ziemi. Stałem obok szeryfa. Lester leżał na ziemi, wodził po ludziach tym swoim złym wzrokiem, z koszmarnym guzem na głowie. Leżał bez ruchu, i tylko za uszami ciekła mu krew. Buster wciąż stał nad nim z siekierą. Zabrali go urzędowym autem, a C.B. pociągnął licytację jak gdyby nigdy nic, chociaż potem twierdził, że ze względu na zachowanie Lestera nie licytowało kilka osób, które może by i chciały wziąć udział w aukcji, ale ja tam nie wiem. Przecież John Greer pochodził z hrabstwa Grainger. Nie to, żebym miał coś przeciwko niemu, ale mówię, jak było.

Kiedy przyszedł Ballard, Fred Kirby siedział w kucki na podwórku przed domem, tam gdzie stale przesiadywał, przy kranie. Ballard jeszcze z drogi otaksował go wzrokiem.

Cześć, Fred – przywitał się.

Kirby podniósł rękę i skinął głową.

Zachodź, Lester – zaprosił go.

Ballard podszedł pod urwisko nad drogą i spojrzał w górę na siedzącego Kirby'ego.

Masz whisky? – spytał.

Coś by się znalazło.

Nalałbyś mi ze dwie kwaterki.

Kirby wstał.

Zapłacę ci zaraz w przyszłym tygodniu – dodał Ballard.

Kirby znów kucnął.

Albo jutro – poprawił się Ballard.

Kirby odwrócił głowę na bok, złapał nos w dwa palce, wysmarkał żółtego gila w trawę, a potem wytarł rękę o dżinsy na kolanie. Potoczył wzrokiem po polach.

Lester, nie mogę – powiedział.

Ballard wykręcił głowę, żeby zobaczyć, na co Kirby patrzy, ale wokół były tylko góry. Przestąpił z nogi na nogę, sięgnął do kieszeni.

Pójdziesz na wymianę? – spytał.

Może i pójdę. A co masz?

Scyzoryk.

Pokaż.

Ballard otworzył scyzoryk i rzucił go do góry, na urwisko. Ostrze wbiło się w ziemię przy bucie Kirby'ego. Ten popatrzył chwilę, schylił się po scyzoryk, wziął go do ręki, wytarł stal o kolano i przyjrzał się nazwie. Zamknął, znów otworzył i odciął kawalątek z podeszwy.

Dobra – zgodził się.

Wstał, schował nóż do kieszeni, przeszedł na drugą stronę drogi w kierunku strumienia.

Ballard patrzył, jak szuka na skraju pola, kopie w krzaki i wiciokrzew. Raz i drugi obejrzał się. Ballard odwrócił wzrok w stronę błękitnych wzgórz.

Po chwili Kirby wrócił, ale bez whisky. Oddał Ballardowi scyzoryk.

Nie mogę znaleźć – przyznał.

Nie możesz znaleźć?

Nie mogę.

Szlag by trafił!

Znajdę później. Chyba schowałem ją po pijaku.

Gdzieżeś ją schował?

Właśnie nie wiem. Myślałem, że trafię jak po sznurku, ale musiałem schować gdzie indziej, niż mi się zdawało.

Niech to cholera weźmie!

Jak nie znajdę tej, to skombinuję drugą.

Ballard schował nóż do kieszeni, okręcił się na pięcie i wrócił tą samą drogą, co przyszedł.

Z wychodka zostało tylko kilka zbutwiałych, połamanych desek zarośniętych malachitowym mchem, które leżały zwalone w płytkiej dziurze, pełnej zmutowanych, wybujałych ponad miarę chwastów. Ballard minął je, poszedł za stodołę, znalazł polankę wśród czarciego ziela i psianki. Kucnął i zrobił kupę. Wśród gorących, przykurzonych paproci zaśpiewał ptak. Odfrunął. Ballard podtarł się patykiem, zgarnął spodnie z ziemi, wstał. Zielone muchy już obsiadły ciemny balas stolca. Zapiął spodnie i wrócił do domu.

Dom miał dwie izby. W każdej po dwa okna. Za nim rosła lita ściana chwastów, wysokich aż po okap. Ganek z przodu również był zarośnięty chwastami. Z gościńca biegnącego pół kilometra dalej było widać szary dach z cedrowego gontu i komin, nic więcej. Ballard wydeptał ścieżkę przez chaszcze do tylnych drzwi. W narożniku ganku wisiało gniazdo szerszeni. Strącił je. Wyfrunęły pojedynczo i odleciały. Wszedł do środka. Kawałkiem tektury zamiótł podłogę. Zebrał stare gazety, zaschłe odchody lisów i oposów, grudki błota w ceglanym kolorze, które spadły z drewnianego stropu razem z czarnymi łuskami poczwarek. Zamknął okno. Jedyna pozostała szyba wyleciała cicho z wyschniętej framugi i wpadła mu w ręce. Odstawił ją na parapet.

W palenisku leżał stos cegieł i glina murarska. Połówka żelaznego rusztu. Wyrzucił cegły, zmiótł glinę, po czym, na czworakach, wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do komina. W płachetku kaprawego światła wisiał pająk. Zaleciało stęchłą ziemią i starym dymem. Ballard zgarnął gazety, ułożył w kominku, podpalił. Ogień trawił je bardzo powoli. Małe płomyki lizały je po brzegach. Arkusze czerniały, skręcały się, wzdrygały, gdy wtem pająk spuścił się na nitce i znalazł spoczynek zwinięty w popiele na dnie kominka.

Pod wieczór niewielki, cienki materac z zaplamioną powłoką forsował zarośla w stronę chaty. Balansował na głowie i ramionach Lestera Ballarda, którego stłumione przekleństwa na kolcorośle i jeżyny nie docierały do niczyich uszu.

Po wejściu do chaty Ballard rzucił materac na podłogę. Wzbił się spod niego tuman kurzu, który przetoczył się po wypaczonych deskach i osiadł. Ballard podniósł przód koszuli i wytarł twarz i głowę z potu. Wyglądał prawie jak wariat.

O zmroku siedział z całym dobytkiem w pustej izbie. Zapalił lampę, postawił na środku na podłodze i usiadł przed nią po turecku. Nad kloszem lampy trzymał metalowy wieszak, na który nanizał plastry ziemniaków. Kiedy już prawie sczerniały, zsunął je z drutu nożem na talerz, nadział znów jeden, podmuchał, ugryzł. Siedział z otwartymi ustami, wdychając i wydychając powietrze, i trzymał kawałek ziemniaka na dolnej szczęce. Przeklinał, że jest gorący, ale nie przestawał jeść. Ziemniak był surowy w środku, smakował naftą.

Kiedy go zjadł, skręcił sobie papierosa, zapalił od drżącego stożka nafty na brzegu klosza i siedział, wciągając dym, którego kłęby dobywały mu się z ust i dziurek w nosie. Małym palcem wolno strząsał popiół do mankietu spodni. Rozłożył zebrane gazety i mruczał teraz nad nimi, a z ust spływały mu słowa. Stare wieści o dawno zmarłych ludziach, zapomniane wydarzenia, reklamy lekarstw i żywy inwentarz na sprzedaż. Dopalił papierosa, aż został mu tylko popiół. Przykręcił lampę, dopóki w bańce u dołu klosza nie jarzył się już tylko nikły pomarańczowy ogienek, ściągnął buciory, spodnie i koszulę, a potem położył się na wznak na materacu, prawie nago, bo w samych skarpetkach. Myśliwi odarli ściany izby z większości desek na drewno do kominka, a z ogołoconego nadproża nad oknem zwisał kawałek brzucha i ogon czarnego połoza. Ballard usiadł, zwiększył płomień w lampie. Wstał, wyciągnął rękę i szturchnął węża palcem w błękitne podbrzusze. Wąż rzucił się, z łoskotem spadł na podłogę, szurnął po deskach jak atrament, który ścieka do rowka, śmignął za drzwi i zniknął. Ballard usiadł na materacu, znów przykręcił lampę i położył się na plecach. W gorącej ciszy słyszał bzyczenie nadlatujących komarów. Leżał i nasłuchiwał. Po chwili przewrócił się na brzuch. Potem znowu wstał, wziął strzelbę opartą o kominek, położył na podłodze przy materacu i znów się wyciągnął. Bardzo chciało mu się pić. W nocy, kiedy spał na plecach z otwartymi ustami jak nieboszczyk, przyśniły mu się górskie strumienie lodowatej czarnej wody.

Z dawnych lat pamiętam jeden jego wybryk. Chodziłem razem z nim do dziesiątej klasy. W szkole byłem od niego lepszy. Kiedyś piłka do softballa wyleciała mu z drogi biegnącej przez pole obok… i wylądowała hen, daleko w kolcoroślach i innych krzakach, więc kazał jednemu chłopakowi, młodemu Finneyowi, po nią pójść. Finney był od niego trochę młodszy. Przykazał mu: Szoruj po piłkę. Młody Finney nie chciał. No to Lester podszedł do niego i zagroził: Jak mi zaraz nie pójdziesz po tę piłkę, to dostaniesz fangę w pysk. Młody Finney miał pietra, ale postawił się Lesterowi i powiedział, że to nie on ją tam rzucił. Stał tam, coś jak ty teraz. Ballard mógł sobie darować. Toż widział, że chłopak nie usłucha. Ale on postał chwilę i nagle jak nie grzmotnie młodego Finneya w twarz. Krew pociekła chłopakowi z nosa, aż usiadł pośrodku drogi. Ale tylko na chwilę, bo zaraz wstał. Ktoś dał mu chustkę, no to przyłożył ją sobie do nosa. Cały nos mu spuchł i ciurkała krew. Młody Finney tylko się na niego popatrzył i poszedł dalej drogą. A ja, ja poczułem się… sam nie wiem jak. Coś się nam nie spodobało. Od tamtej pory nie lubiłem Lestera Ballarda. Inna sprawa, że wcześniej też go nie bardzo lubiłem. Chociaż nic mi nie zrobił.

Ballard leżał w wieczornej rosie z sercem walącym tuż przy ziemi. Przez rzadkie sztachety kłoniących się chwastów, które rosły wokół polany pod Żabią Górą, patrzył na zaparkowany samochód. W samochodzie rozżarzył się i zgasł papieros, a nocny didżej bezsensownym trajkotem przygadywał seksowi odchodzącemu na tylnym siedzeniu. Na żwirze zaturkotała puszka po piwie. Rozśpiewany przedrzeźniacz przerwał trel. Podbiegł skulony kilkoma susami z pobocza, rzucając cień, który przemknął po zimnym, zakurzonym tylnym zderzaku auta. Oddech miał płytki, oczy szeroko otwarte, uszy nadstawione, żeby odróżniać głosy ludzi od głosów płynących z radia. Dziewczyna powiedziała do chłopaka: Bobby. A potem jeszcze wiele razy powtórzyła jego imię.

Ballard przyłożył ucho do nadwozia z tyłu. Samochód zaczął się łagodnie bujać. Ballard wstał i zerknął w narożnik okna. Para rozłożonych białych nóg obejmowała cień, mrocznego demona, który wyginał się w rytm lubieżnego pożądania.

To czarnuch – szepnął Ballard.

O Bobby, o Boże – jęczała dziewczyna.

Ballard, z rozpiętym rozporkiem, spuścił się na zderzak.

O cholera – krzyknęła dziewczyna.

Podglądacz miał kolana jak z waty, lecz nadal podglądał. Przedrzeźniacz znów zaczął swoje.

Czarnuch – powtórzył Ballard.

Wcale jednak nie czarna twarz zamajaczyła w oknie, twarz, która wydała mu się ogromna za szybą. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, po czym Ballard przypadł z walącym sercem do ziemi. Jeden cichy trzask, muzyka w radiu się urwała i już nie odezwała ponownie. Otworzyły się drzwi z drugiej strony.

Ballard, niekochany, niechciany, smyrgnął jak małpiszon przez polanę tą samą drogą, którą przyszedł, po glinie i żwirze, po zgniecionych puszkach od piwa, po papierach i porzuconych kondomach.

Spieprzaj stąd lepiej, skurwysynu jeden.

Głos odbił się od góry i powrócił, zagubiony i niegroźny. Zapadła głucha cisza i tylko bujne kwiaty wiciokrzewu pyszniły się mimo ciemności w tę czarną letnią noc. Zapaliły się światła, samochód ruszył, zawrócił i odjechał.

Ja tam nie wiem. Ludzie gadali, że odkąd mu się zabił tatuś, to on już zawsze miał kuku na muniu. A mieli tylko jego jednego. Mama uciekła, nie wiadomo dokąd ani z kim. Odciąłem mu tatusia razem z Cecilem Edwardsem. Przyszedł do sklepu i powiedział nam o tym, tak jakby mówił, że na dworze leje. Poszliśmy z nim, a jak wleźliśmy do stodoły, to samem zobaczył dyndające stopy. No to ciachnęlimy chłopa, spadł na podłogę. Tak jak się ciacha połeć mięsa. A ten stał tylko i patrzył, słowem się nie odezwał. Miał wtedy jakie dziewięć albo dziesięć lat. Oczy wyszły staremu na wierzch jak rakowi, a język to miał czarniejszy niż te psy chow-chow. Jak koniecznie chciał się powiesić, to już lepiej by się otruł albo coś podobnego, żeby człowiek nie musiał oglądać takiego czegoś.

Nawet jak Greer go już oporządził, to i tak za pięknie nie wyglądał.

Po prawdzie mówię. Chociaż mnie tam krew nie wadzi. Wolę oglądać krew niż takie gały wywalone na wierzch.

Opowiem wam, co stary Gresham zrobił, kiedy żona go odumarła i rozum mu odjęło. Pochowali ją tu, w Sixmile, pastor najpierw sam powiedział kilka słów, a potem spytał się Greshama, czy by nie zechciał coś dodać od siebie, zanim sypną jej garść ziemi, na co stary Gresham wstał, z kapeluszem w ręce, jak trzeba. Wstał i zaśpiewał bluesa dla tchórzy. Że trzeba wypiąć pierś i kroczyć jak kogut przez kurze gówno. Nie, nie znam słów, ale on znał i zanim usiadł, odśpiewał calutkiego bluesa. Zdrowo był szajbnięty, a jakże, ale nie umywał się do Lestera Ballarda.

Gdyby istniały mroczniejsze królestwa nocy, na pewno by je znalazł. Gdy tak leżał, zatykając palcami uszy, żeby nie słyszeć przenikliwego popiskiwania miriadów czarnych świerszczy, z którymi mieszkał w opuszczonej chacie, którejś nocy usłyszał prawie przez sen ze swojego barłogu, że coś smyrgnęło przez izbę i wyskoczyło jak duch (co dojrzał, dźwignąwszy się na posłaniu) przez otwarte okno. Wypatrywał za tym czymś oczy, ale znikło. Słyszał głośne ujadanie psów gończych, udręczony skowyt i skamlenie jakby w katuszach niosące się w górę strumienia po dolinie. Zalały jego podwórze istnym pandemonium przenikliwego wycia, tratując krzaki. Ballard, stojąc nago, zobaczył w nikłym świetle gwiazd, jak w drzwi wejściowe przez próg wpada sfora jazgoczących psów. Zastygły tak na moment w pulsującej framudze srokatej sierści, wdarły się, wypełniły pokój, okrążyły go w narastającym zgiełku, pies za psem, po czym wypadły oknem, skowyt w skowyt, forsując najpierw listwy, potem całą ramę, zostawiły nagą wyrwę w ścianie i pogłos w jego uszach. Kiedy tak stał i przeklinał, jeszcze dwa psy wpadły przez drzwi. Jednego kopnął w locie, aż obił sobie palce bosych nóg o kościsty tyłek zwierzęcia. Kuśtykał na jednej nodze, wyjąc z bólu, kiedy do izby wbiegł ostatni pies. Ballard rzucił się na niego i złapał go za tylną nogę. Zwierzak zaskowyczał żałośnie. Ballard zaczął okładać go pięścią na oślep, grzmocąc w niego jak w bęben, co odbijało się echem w tej pustej niemal izbie, wśród rozpaczliwych jęków i przekleństw.

Piął się duktem przez górski las, wśród piętrzących się wszędzie dookoła ogromnych bloków skalnych i kamiennych płyt, poszarzałych od deszczu i wiatru, zarośniętych ciemnozielonym mchem – przewrócone monolity sterczące spomiędzy drzew i pnącza przypominające ślady dawnych ludzi. W deszczowy letni dzień. Minął ciemne jezioro z niemego jadeitu, oprawne w strome ściany mchu, z małym niebieskim ptakiem, który przycupnął krzywo na drucie rozpiętym w całkowitej próżni.

Ballard wycelował ze strzelby w ptaka, ale jakiś prastary instynkt kazał mu się wstrzymać. Możliwe, że ptak też go poczuł, bo odfrunął. Mały. Drobny. Zniknął. I znów las wypełnił się ciszą. Ballard zluzował kurek, założył sobie strzelbę jak jarzmo na szyi, przewiesił ręce przez lufę i kolbę, i ruszył drogą wśród skał. Błoto utwardzone puszkami zdeptanymi na płask, wzmocnione tłuczonym szkłem. Krzaki zawalone śmieciami. Hen w głębi lasu dach i dym z komina. Wyszedł na polanę, na której po obu stronach drogi leżały dwa przewrócone samochody przypominające rozbite wartownie, minął wielkie zwały odpadków i rupieci i skierował się do szopy na skraju wysypiska. Odprowadził go wzrokiem cały arsenał kotów pławiących się w słabym słońcu. Ballard wymierzył w wielkiego, nakrapianego kocura i powiedział: Paf! Kot, bez zainteresowania, łypnął na niego okiem. Najwyraźniej uznał go za nierozgarnięte stworzenie. Ballard na niego splunął, na co kot od razu wytarł głowę ociężałą łapą i zaczął wylizywać sobie to miejsce. Ballard poszedł dalej drogą wśród wszelkiego rodzaju odpadków i samochodowego żelastwa.

Śmieciarz spłodził dziewięć córek i nadał im imiona ze starego słownika medycznego znalezionego na śmietniku. Te wybujałe latorośle, z czarnymi włosami zwisającymi im spod pach, wałkoniły się całymi dniami, przesiadywały na krzesłach i skrzynkach ustawionych na małym, oczyszczonym ze śmieci podwórku i wybałuszały oczy, a ich zaharowana macierz wołała je kolejno do pomocy w obejściu, ale one reagowały tylko wzruszeniem ramion albo leniwym mruganiem powiekami. Cewka, Potylica, Prostata Sue.

Wszystkie miały kocie ruchy i podobnie jak kotki w rui przyciągały konkurentów z okolicy na swe gnojowisko, dopóki stary nie zaczął wychodzić po zmroku i strzelać na chybił trafił ze śrutówki ot tak, dla oczyszczenia powietrza. Nie rozeznawał się, która jest najstarsza, ile która ma lat ani czy powinna się już prowadzać z chłopakami. A one jak kotki wyczuwały jego chwiejność. Szlajały się o wszystkich porach dnia i nocy, wycierały po wszystkich możliwych gratach, przewinęły się przez rozpustną karuzelę niszczejących osobówek, zmurzyniałych kabrioletów z niebieskimi tylnymi światłami i chromowanymi klaksonami, wyposażonych w lisie kity, wielkie kostki do gry lub dziwacznie włochate diabełki na desce rozdzielczej. Wszystkie auta, sklecone z części i nisko zawieszone, podskakiwały na wybojach. A w nich roiło się od kościstych wiejskich wyrostków z długimi kutasami i wielkimi nożyskami.

Kolejno zachodziły w ciążę. Stary je bił. Jego żona wypłakiwała oczy. Tamtego lata urodziło się troje dzieci. Dom wypełnił się po brzegi, obie izby, przyczepa. Wszyscy spali, gdzie się tylko dało. Jedna przyprowadziła do domu niby to męża, ale chłop zabawił dzień lub dwa, i tyle go widzieli. Po niej zbrzuchaciła się dwunastolatka. Atmosfera się zagęściła. Wszędzie cuchnęło, wszystko zarosło chwastami. Śmieciarz znalazł w kącie stos szmat. Pozawijane i poskładane razem balaski żółtego gówna. Pewnego dnia w lesie, w dżungli kudzu na drugim końcu śmietniska, natknął się na dwie pieprzące się postaci. Chwilę patrzył zza drzewa, aż rozpoznał swoją córkę. Chciał się do nich podkraść, ale czujny chłopak zerwał się i czmychnął w las, wciągając w biegu portki na tyłek. Stary zaczął okładać córkę kijem. Dziewczyna złapała kij. Stary szarpnął do siebie. Upadli razem na liście. Poczuł rybi zapach jej rozgrzanych lędźwi. Na krzaku wisiały jej brzoskwiniowe majtki. Wszystko to zelektryzowało powietrze wokół. Zanim się obejrzał, już miał kombinezon spuszczony do kolan i ją dosiadł.

Tato, przestań – prosiła. – Tato, auć.

Spuścił się w ciebie?

Nie.

Wyciągnął z niej swojego, ścisnął i obryzgał jej spermą udo.

Niech cię szlag – zaklął.

Potem wstał, podciągnął kombinezon i powlókł się na swoje śmieci jak niedźwiedź.

A jak było z Ballardem? Przychodził zawsze miedzą, z tymi swoimi zmrużonymi oczami i wystudiowaną obojętnością, ze strzelbą w ręce lub na ramionach, albo przesiadywał ze starym na wybrzuszonej kanapie na podwórzu i wypijał z nim ze dwa litry księżycowej whisky, zagryzając surowym ziemniakiem, a młodsze dziewczęta popatrywały z szopy i chichotały. Wpadła mu w oko laskonoga blond córka, która tak opierała nogi przy siadaniu, że widać jej było majtki. Bez przerwy się śmiała. Nigdy nie widział jej w butach, za to na każdy dzień tygodnia wkładała majtki innego koloru, a na niedzielę czarne.

Kiedy Ballard mijał przyczepę śmieciarza, właśnie ta córka wieszała pranie. Na dwustulitrowej beczce obok siedział mężczyzna. Odwrócił się, popatrzył spode łba na Ballarda i go zagadnął. Dziewczyna nie odzywała się, tylko puściła oko, a potem odchyliła głowę i roześmiała się dziko. Ballard z uśmiechem ostukał lufę strzelby o nogę.

I co powiesz, panie ładny – zapytała.

Z czego się śmiejesz?

A ty na co się tak gapisz?

Jak to? Gapi się na te piękne cycuszki – powiedział mężczyzna na beczce.

Chciałbyś zobaczyć.

A pewnie – przyznał Ballard.

Jak kopsniesz ćwierć dolara.

Nie mam.

Roześmiała się.

Stał i szczerzył zęby w uśmiechu.

A ile masz?

Dziesiątaka.

Jak se skombinujesz dwa i pół centa, to ci pokażę jednego.

Pokazałabyś na krechę – poprosił Ballard.

Chcesz, żebym ci pokazała krechę? – spytała dziewczyna.

Toż mówię wyraźnie, żebyś pokazała na krechę – odparł Ballard i spiekł raka.

Mężczyzna na beczce klepnął się w kolano.

Uważaj sobie – powiedział. – Co ty masz takiego, co by Lester mógł zobaczyć za dziesiątaka?

On już się napatrzył za pół dolca.

Gówno prawda! Niczego żem nie widział.

Bo niczego nie potrzebujesz widzieć – ucięła, pochyliła się, wyjęła mokre płótno z miednicy i zaczęła je wytrzepywać. Ballard próbował zajrzeć jej w dekolt. Podniosła się. – Niech ci tylko ten twój junak stwardnieje.

Odwróciła się i znów roześmiała tym swoim na wpół szalonym śmiechem.

Kot by ci go teraz nie odgryzł, co, Lester?

Nie mam czasu z wami zbytkować – rzuciła dziewczyna, odwróciła się, szczerząc zęby i podniosła miednicę. Oparła ją sobie o biodro, potoczyła po nich wzrokiem. Za małą przyczepą na tle nieba szedł stary człowiek i toczył oponę, a z płonącej hałdy starych opon wzbijało się pasmo gryzącego czarnego dymu.

Choroba z wami – powiedziała. – Jakbym raz pokazała, nigdy by wam potem nie było dosyć.

Odprowadzali ją wzrokiem, jak szła po zboczu do domu.

Chętnie bym zaryzykował – powiedział mężczyzna. – A ty, Lester?

Ballard przytaknął.

W kościele w Sixmile przy każdym otwarciu drzwi wejściowych po rozpoczęciu nabożeństwa wszyscy wierni odwracali się jak kukiełki za pociągnięciem sznurka. Kiedy Ballard wszedł z kapeluszem w ręce, zamknął drzwi i usiadł sam na ostatniej ławce, odwrócili się trochę wolniej. Przez tłum przeszedł szmer szeptów. Pastor przerwał kazanie. Pragnąc uzasadnić milczenie, nalał sobie wody z dzbanka na kazalnicy, wypił, odstawił szklankę i wytarł usta.

Bracia – ciągnął swój wywód, biblijny bełkot dla Ballarda, czytającego ogłoszenie na tablicy z tyłu kościoła. Ofiara w tym tygodniu. Ofiara w zeszłym tygodniu. Sześć dolarów i siedemdziesiąt cztery centy. Frekwencja na nabożeństwach. Kiedy na dworze dzięcioł zaczął stukać w rynnę, wyprężone głowy przekrzywiły się jak jeden mąż z wezwaniem do ptaka, żeby ucichł. Zakatarzony Ballard głośno pociągał nosem przez całe nabożeństwo, ale nikt się nie spodziewał, że przestanie, choćby nawet sam Pan Bóg krzywo na niego spojrzał, dlatego nikt się na niego nie oglądał.

Pod koniec lata w strumieniu pokazały się okonie. Ballard obszedł wszystkie jeziorka po cienistej stronie, spoglądając zza krzaków. Od wielu dni żywił się wyłącznie kradzionym ziarnem i letnimi warzywami z ogrodów, jeśli nie liczyć kilku ustrzelonych żab. Ukląkł w wysokiej trawie i przemówił do ryb, które tkwiły w przejrzystej wodzie, falując płetwami.

Ale z ciebie, psiakrew, tłusta sztuka – pochwalił.

Pędem pobiegł do domu. Wrócił ze strzelbą. Szedł nad strumieniem, przedarł się przez turzycę i wrzosy na brzeg. Spojrzał na słońce, czy go nie oślepi, ostatni odcinek pokonał na czworakach, z wymierzoną strzelbą. Popatrzył z brzegu. Wyprostował się na klęczkach. Wstał. Trochę wyżej, pod brodem, stało po brzuch w wodzie bydło Waldropa.

Ech, wy, skurczysyny – wychrypiał. Strumień był cały czerwony od błota. Ballard podniósł strzelbę, wycelował, wypalił. Stado skręciło i wynurzyło się z wody, wytrzeszczając oczy. Jedna krowa z dziwnie przekrzywionym łbem dobrnęła do brzegu. Poślizgnęła się, upadła, znów się podniosła. Ballard przyglądał się z zaciśniętymi zębami.

Jasny pierun – zaklął.

Opowiem wam jeszcze jedno, co kiedyś zrobił. Miał taką starą krowę, co się go nie słuchała, do niczego nie mógł jej przymusić. Próbował a to prośbą, a to groźbą, a to ją bił, aż w końcu mu się znudziło. Poszedł i pożyczył traktor od panicza Heltona, wrócił się nazad, obwiązał krowinie łeb sznurem, a potem jak nie odjedzie traktorem, ile się tylko dało. Jak się ten sznur naprężył, to krowie głowę urwało na amen. Trzasnęło jej w karku i padła, jak stała. Spytajcie się Floyda, czy tak nie było.

Nie wiem, co on miał na Waldropa, że Waldrop nigdy go nie pogonił. Nawet jak spalił swoją starą chałupę, Waldrop nie powiedział mu słowa. W każdym razie ja żem nie słyszał.

Zaraz mi się przypomina szczeniak Tranthamów, co to przyprowadził stareńkie woły na targ, będzie rok albo ze dwa temu. Nabzdyczyły się na niego i za nic nie chciały ciągnąć, aż musiał je podpalić. Stare woły popatrzyły na ziemię, zobaczyły ogień, uszły pięć kroków i znów stoją. Młody Trantham się popatrzył i podłożył ogień pod sam wóz. Wrzasnął na nie, wlazł pod wóz, zaczął wzniecać ogień kapeluszem, i dopiero wtedy te stare woły znów ruszyły. Przeciągnęły wóz po nim, no i złamały mu obie nogi. W życiu żeście nie widzieli bardziej upartych bestii.

Zachodź, Lester – zawołał śmieciarz.

Ballard podszedł, wcale nie trzeba go było prosić.

Pochwalony, Reubel – przywitał się.

Usiedli na kanapie, wbili wzrok w ziemię, stary zaczął postukiwać kijem, a Ballard trzymał strzelbę pionowo między kolanami.

Kiedy znów pójdziemy strzelać szczury? – zapytał stary.

A kiedy chcesz – odparł Ballard i splunął.

Niedługo nas stąd wygryzą.

Ballard łypnął okiem na dom, bo dojrzał tam przechodzącą w półmroku półnagą dziewczynę. Słyszał płacz dziecka.

Musowo nie widziałeś tych skubańców, co?

Jakich znowu skubańców?

Prostaty i mojej przednajmłodszej.

A gdzie miałbym ich widzieć?

Nie wiem – wyznał stary. – Pewnikiem dały dyla. Już ze trzy dni, jak ich nie ma.

To ta jasnowłosa?

Aha. I Prostata. Musowo poleciały za tymi swoimi kawalirami.

Co poradzisz – skomentował Ballard.

Nie wiem, czego te dziewuszyska takie dzikie. Ich babka cięgiem chodziła do kościoła, jak mało kto. I dokąd to się wybierasz, Lester?

Muszę iść.

Nie ma co się znów szastać w taki gorąc w sam środek dnia.

Co prawda, to prawda – rzekł Ballard. – Pieszką sobie pójdę, nie śpieszący.

Jakbyś zobaczył jakieś szczury po drodze, to je powystrzelaj.

Jakbym zobaczył.

Na pewno zobaczysz.

Na górską drogę wybiegł za nim pies. Ballard gwizdnął cicho, pstryknął palcami i pies zaczął węszyć mu przy nogawce. Dalej poszli we dwóch.

Przy wielkich kamiennych schodach Ballard zsunął się na suche dno kamieniołomu. Wokół ogromne skaliste ściany pełne rowkowanych lic i wywierconych dziur tworzyły gigantyczny amfiteatr. W wiciokrzewie rdzewiał wrak starej półciężarówki. Ballard podszedł po nierównym kamiennym podłożu, wśród odłamków i odprysków skalnych. Półciężarówka wyglądała jak ostrzelana z karabinu maszynowego. W głębokim kamieniołomie piętrzył się stos złomu. Ballard przystanął, żeby poszukać skarbów, przechylał stare kuchenki, bojlery, oglądał części rowerowe i zardzewiałe wiadra. Wyciągnął znalezisko – wysłużony nóż kuchenny z wyślizganym trzonkiem. Zawołał psa, a jego głos odbił się po skałach i wrócił.

Kiedy znów wyszedł na drogę, zerwał się wiatr. Gdzieś łomotały drzwi, upiorny dźwięk niósł się po pustym lesie. Ballard szedł drogą. Minął zardzewiałą metalową szopę i drewnianą wieżę za nią. Spojrzał do góry. Drzwi na szczycie wieży uchyliły się, skrzypiąc, a po chwili zatrzasnęły z hukiem. Ballard rozejrzał się. Szczęknęła i załomotała blacha na dachu, z opustoszałego podwórka wokół szopy w kamieniołomie wzbił się biały kurz. Ballard, idąc drogą, zmrużył oczy przed kurzem. Zanim wyszedł na szosę, rozpadało się. Jeszcze raz zawołał psa, odczekał chwilę i ruszył dalej.

W nocy się wypogodziło. Wraz z nastaniem jesieni niebo zaciągnął błękit, jakiego Ballard nie widział na oczy albo nie pamiętał. Siedział godzinę w turzycy falującej na wietrze, a słońce grzało go w plecy. Jakby magazynował ciepło na nadchodzącą zimę. Obserwował żniwiarkę sunącą z warkotem po polach, a wieczorem zaczął buszować wraz z gołębiami wśród wymiędlonej, połamanej słomy i zebrał kilka worków, które zaniósł przed zapadnięciem zmroku do chaty.

Drzewa liściaste na górskim zboczu najpierw się zażółciły, potem stanęły w płomieniach, aż wreszcie pozostały całkiem nagie. Przyszła wczesna zima, przejmujący wiatr przeciągał wśród czarnych, ogołoconych gałęzi. W pustej skorupie domu przygodny lokator patrzył przez bąbelkową szybę na obrzynek księżyca barwy kości słoniowej, który lgnął do czarnych jodeł balsamicznych na grani, atramentowych drzew naszkicowanych wprawną ręką na tle zimowego nieboskłonu jaśniejszego od granatu.

Był samiuteńki jak palec. Chłopi, schodzący się na wypitkę do Kirby'ego, widywali go wieczorami, jak siedział przycupnięty przy drodze, ze strzelbą w dłoni, jakby nie mógł się jej pozbyć.

Schudł, zgorzkniał.

Czasem powiadali, że oszalał.

Prowadziła go zła gwiazda.

Stał na rozstajach dróg i słuchał psów ujadających na górze, należących do innych ludzi. Nieszczęsny buntownik w świetle reflektorów nielicznych przejeżdżających aut. W kłębach kurzu za nimi przeklinał, mruczał albo spluwał, za tymi ludźmi ciasno upchanymi w wysokich, starych samochodach, ze strzelbami, flaszkami whisky i chudymi psami myśliwskimi zwiniętymi w bagażnikach.

Pewnego zimowego ranka na polanie pod Żabią Górą natknął się na kobietę w białej koszuli śpiącą pod drzewami. Chwilę się przyglądał, żeby sprawdzić, czy żyje. Rzucił kamieniem, potem drugim, trafił ją w nogę. Kobieta poruszyła się ospale, we włosach miała wplątane liście. Podszedł bliżej. Widział jej ciężkie piersi rozwalone pod cienką tkaniną nocnej koszuli i kępę ciemnych włosów na podbrzuszu.

Ukląkł, dotknął. Drgnęły jej opadnięte usta. Otworzyła oczy. Powieki wyglądały, jakby otwierały się do dołu, jak u ptaka, wyjrzały spod nich przekrwione gałki. Nagle usiadła i buchnął od niej mdlący zapach whisky i fermentu. Zacięła usta w koci pyszczek.

Czego chcesz, skurwysynu? – zapytała.

Nie jest ci zimno?

A co cię to, cholera, obchodzi?

Gówno mnie obchodzi.

Ballard podniósł się i stanął nad nią ze strzelbą.

Gdzie twoje łachy?

Wstała, zatoczyła się do tyłu, klapnęła w liście. Ponownie się podniosła. Stała, kiwając się, i gapiła na niego spuchniętymi, ociężałymi oczami.

Skurwysyn – powiedziała.

Rozejrzała się, wypatrzyła kamień, schyliła się, podniosła go, wyciągnęła złowrogo przed siebie. Ballard zmrużył oczy.

Lepiej odłóż ten kamień – powiedział.

Jeszcze czego.

Powiedziałem, odłóż ten kamień.

Z groźną miną wzięła zamach. Ballard dał krok naprzód. Rozkołysała kamień i uderzyła go nim w pierś, a potem zakryła twarz rękami. Wymierzył jej tak siarczysty policzek, aż ją okręciło.

Wiedziałam, że kiedyś będziesz chciał się do mnie dobrać – powiedziała.

Ballard przyłożył rękę do piersi, a potem szybko spojrzał w dół, czy nie krwawi, ale niczego nie zauważył. Kobieta chowała twarz w dłoniach. Chwycił ją za ramiączko koszuli i mocno szarpnął. Cienki materiał rozdarł się do pasa. Kobieta puściła twarz, złapała koszulę. Sutki miała twarde i sine od zimna.

Przestań.

Ballard złapał w garść szeleszczący stylon, pociągnął. Kobieta runęła i usiadła w wydeptanych, zamarzniętych zaroślach. Ballard włożył sobie jej koszulę pod pachę, cofnął się, odwrócił i ruszył drogą w dół zbocza. Kobieta siedziała golusieńka na ziemi, patrzyła za nim i obrzucała go wyzwiskami, wśród których nie było jego imienia.

Fate jest w porządku. Może ma niewyparzony język, ale ja go lubię. Nieraz towarzyszyłem mu na patrolach. Pamiętam jeden wieczór pod Żabią Górą, jak trafiliśmy na zaparkowany samochód. Fate oświetlił go reflektorami i podszedł. Gościu z auta, cały skruszony, tylko przytakiwał. Był z jakąś gościówą. Kiedy Fate poprosił o prawko, gościu bardzo długo się obmacywał, nie mógł znaleźć portfela ani nic. W końcu Fate mówi mu:

Wysiadaj pan.

Gościówa zbladła jak płótno. Gościu otwiera drzwi, wysiada. Fate tylko się spojrzał i jak nie wrzaśnie do mnie:

John, chodź no tu. Musisz to zobaczyć.

Podchodzę, a gościu stoi przy samochodzie i patrzy w dół, szeryf też patrzy w dół, a miał latarkę. No więc wszyscy stoimy tak i patrzymy w dół na tego gościa, który miał portki na lewą stronę. Kieszenie zwisały wywrócone na nice. Wyglądał jak szajbus. Szeryf puścił go wolno. Tylko się spytał, czy da radę tak prowadzić. Taki z niego numerant.

Kiedy Ballard wyszedł na ganek, na podwórku siedział w kucki chudzielec z zapadniętą szczęką i czekał na niego.

Co powiesz, Darfuzzle? – przywitał go Ballard.

Czekam, co ty powiesz, Lester.

Mówił, jakby miał kulki w gębie, wysuwając starannie dolną żuchwę z kości kozła, bo jego własną ktoś mu odstrzelił.

Ballard przysiadł na piętach naprzeciwko gościa. Wyglądali jak dwa gargulce cierpiące na zatwardzenie.

Znalazłeś tamtą kobitę na polanie?

Ballard prychnął.

Jaką kobitę? – zapytał.

Którą zostawili tam w samej koszulinie.

Ballard pociągnął odklejoną podeszwę buta.

Widziałem – przyznał.

Poleciała na skargę do szeryfa.

Na skargę?

Gość odwrócił się, splunął, znów spojrzał na Ballarda. Aresztowali Plessa.

Wasze zmartwienie. Ja z nią nie miałem nic wspólnego.

Ona mówi, że miałeś.

Diabła tam, łże jak bura suka.

Gość wstał.

Pomyślałem, że dam ci cynk – powiedział. – A ty już rób sobie, co chcesz.

Szeryf hrabstwa Sevier wyszedł z sądu, stanął w portyku i popatrzył na zastawiony ławkami szary trawnik naprzeciwko i na zgraję nożowników hrabstwa Sevier, która zbierała się tam, żeby strugać, mamrotać i pluć. Skręcił sobie papierosa, schował z powrotem paczkę tytoniu do kieszeni koszuli na piersi, zapalił papierosa, zszedł po schodach i zmrużył oczy jak dziedzic, który lustruje rankiem swoje położone na pogórzu miasteczko, stolicę hrabstwa.

Ktoś otworzył drzwi i go zawołał. Szeryf odwrócił się.

Gibson pana szuka – powiedział mężczyzna.

Nie wiesz, gdzie jestem.

Dobra.

A gdzie, do diabła, jest Cotton?

Poszedł po samochód.

Lepiej by, do cholery, ruszył tyłek.

Właśnie idzie, szeryfie.

Szeryf odwrócił się i wyszedł na ulicę.

Dzień dobry, szeryfie.

Dzień dobry.

Dzień dobry, szeryfie.

Czołem. Jak leci.

Rzucił niedopałek na ulicę, wsiadł do samochodu i zamknął drzwi.

Dzień dobry, szeryfie – przywitał go kierowca.

Jedźmy po tego skurwiela – zarządził szeryf.

Miałem jechać z Billem Parsonsem polować na ptaki, ale teraz chyba nie pojedziemy.

Z Billem Parsonsem, powiadasz?

Ma parę niezłych psów.

Żebyś wiedział. Zawsze miał najlepsze psy. Pamiętam, kiedyś miał taką sukę, co wabiła się Suzie. Przechwalał się, że ta jego suka piekielnie dobrze poluje na ptaki. Wypuszcza ją przy mnie z bagażnika, a ja patrzę i mówię: Oj, coś chyba Suzie dziś słabuje. On patrzy na nią, maca jej nos. I mówi, że na jego oko nic jej nie jest. No to mu mówię: A mnie się zdaje, że dziś nie czuje się najlepiej. Ruszyliśmy i polowaliśmy do wieczora, ale ustrzeliliśmy tylko jednego ptaka. Wracamy do samochodu i wtedy Bill mówi: Ciekawe, że mówiłeś, że Suzie dziś słabuje. Jak ty żeś to wypatrzył. A ja mu na to: Bo Suzie dziś była chora. Przyznał mi rację. A ja jeszcze: Wczoraj też była chora. Zawsze jest chora. I zawsze będzie. Bo Suzie to chora suka.

Patrzył, jak szeryf zatrzymuje się na drodze pół kilometra od jego chaty, jak forsuje prawdziwy kordon wyschłych wrzosów i chwastów na poboczu, po czym przedziera się z podniesionymi łokciami, depcząc zarośla. Kiedy wszedł do chałupy, eleganckie, wyprasowane spodnie miał zmięte i utytłane, cały był oblepiony rzepami i minę miał nietęgą.

Ballard stał na ganku.

Idziemy – zakomenderował szeryf.

Dokąd?

Zbieraj dupę w troki.

Ballard splunął i odkleił się od słupa na ganku.

Ty tu rządzisz – powiedział.

Zszedł po schodach, z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów.

Taki wałkoń jak ty – przygadał mu szeryf – powinien znaleźć czas, żeby pomóc nam wyjaśnić pewne drobne nieporozumienie. Zapraszam tędy.

Raczej tędy – powtórzył Ballard. – Tu jest ścieżka, na wypadek, gdybyś nie wiedział.

Ballard odchyla się w politurowanym dębowym fotelu obrotowym. W drzwiach szyba z wytłaczanego szkła. Za nią cienie. Drzwi się otwierają. Wchodzi zastępca szeryfa, odwraca się. Za nim kobieta. Na widok Ballarda wybucha śmiechem. Ballard wyciąga szyję, żeby ją zobaczyć. Kobieta mija próg, stoi i patrzy. Ballard wbija wzrok we własne kolano. Zaczyna się w nie drapać.

Szeryf wstaje zza biurka.

Zamknij drzwi, Cotton.

Co to za skurwysyn? Skądeś ty go w ogóle wytrzasnął? – pyta kobieta i wskazuje Ballarda.

Czyli to nie ten?

Ten, jasne, że ten… Ale ja tamtych dwóch skurwysynów chciałam wpakować do pierdla. A ten tu skurwysyn…

Wyrzuciła ręce w geście obrzydzenia. Ballard szurnął piętą po podłodze.

Ja nic nie zrobiłem – powiedział.

Wnosisz oskarżenie przeciwko temu mężczyźnie czy nie?

Cholera, pewno, że tak.

0 co go oskarżasz?

Jak o co? Boże święty! O gwałt.

Ballard roześmiał się głucho.

I o napad z pobiciem, skurwysynu jeden!

Psiakrew, toż to stara kurwa!

Stara kurwa dała Ballardowi w pysk. Ballard wstał z fotela i zaczął ją dusić. Kopnęła go kolanem w krocze. Zwarli się w uścisku. Upadli na podłogę, aż przewrócili blaszany kubeł na śmieci. Za nim runął wieszak z naręczem ubrań. Zastępca chwycił Ballarda za kołnierz. Ballard zaczął wierzgać. Kobieta wrzeszczała. Wszyscy troje zwalili się na podłogę.

Zastępca wykręcił Ballardowi rękę na plecy i aż zsiniał przy tym na twarzy.

Ty pieprzona zdziro – zaklął Ballard.

Weź ją stąd! – krzyknął szeryf. – Weź…

Zastępca wbił kolano w plecy Ballarda poniżej pasa. Kobieta wstała. Odgięła łokcie, wzięła zamach nogą i kopnęła Ballarda w głowę.

Przestań – wezwał ją zastępca szeryfa. Kopnęła po raz drugi. Zastępca złapał ją za nogę, aż usiadła na podłodze. – Jak rany, szefie, załatw albo ją, albo jego, co?

Sukinsyny – zawołał Ballard. Omal się nie rozpłakał. – Niech was wszystkich szlag trafi.

Nie ma sprawy – powiedziała kobieta. – Zaraz skopię temu skurwysynowi jaja.

Dziewięć dni i nocy w więzieniu hrabstwa Sevier. Fasola z boczkiem, gotowana kapusta i kanapki z mortadela. Dla Ballarda to była niezła wyżerka. Nawet kawa mu smakowała.

W celi naprzeciwko siedział Murzyn, który przez cały czas śpiewał. Trzymali go tam jako zbiega. Minął dzień lub dwa i Ballard zaczął z nim gadać.

Jak masz na imię?

John – odparł Murzyn. – Czarny John.

Skąd pochodzisz? Jesteś zbiegiem, co nie?

Pochodzę z Pine Bluff w Arkansas, a jestem zbiegiem, bo zwiewam od tego zafajdanego świata. Zwiałbym też od swojej głowy, gdybym mógł walnąć krechę.

Za co siedzisz?

Oderżnąłem jednemu piździelcowi łeb scyzorykiem.

Ballard czekał, aż padnie pytanie o jego wykroczenie, ale się nie doczekał. Po chwili więc sam dodał:

Ja niby to zgwałciłem jedną gościówę. Ale to zwykła kurwa.

Biała cipa może tylko człowiekowi napytać biedy.

Przytaknął. Sam myślał chyba tak samo, ale nigdy nie słyszał, żeby ktoś to tak celnie ujął.

Czarnuch siedział na pryczy i kiwał się do przodu i do tyłu.

Zanucił:

Śni mi się dom

Spieprzyć by stąd, do kurwy nędzy

Śni mi się dom

Wszystkie moje kłopoty są przez whisky, przez baby albo przez jedno i drugie – powiedział Ballard. Często słyszał takie komentarze z ust mężczyzn.

A moje wszystkie kłopoty są przez gliny, jak się dam złapać – powiedział Murzyn.

Tydzień później przyszedł szeryf i zabrał Murzyna.

Śni mi się dom - zaśpiewał Murzyn.

Będziesz miał dom, a jakże – zapewnił go szeryf. – Dom stwórcy.

Spieprzyć by stąd, do kurwy nędzy - zaśpiewał Murzyn.

Wrzuć na luz – zawołał Ballard.

Murzyn nie skomentował.

Nazajutrz szeryf wrócił, stanął przed klatką Ballarda i zajrzał do środka. Ballard odwzajemnił spojrzenie. Szeryf wyjął słomkę spomiędzy zębów i przemówił:

Skąd była tamta kobieta?

Jaka kobieta?

Ta, którą zgwałciłeś.

Tamta stara kurwa?

Zgadza się. Tamta stara kurwa.

Nie wiem. Skąd mam, do diabła, wiedzieć?

Pochodziła z hrabstwa Sevier?

Cholera, nie wiem.

Szeryf spojrzał na niego, włożył znów słomkę w zęby i odszedł.

Nazajutrz rano przyszli po Ballarda. Strażnik więzienny i urzędnik sądowy.

Ballard – wezwał go strażnik.

Yhy.

Poszedł korytarzem za urzędnikiem. Strażnik zamykał pochód. Zeszli na dół, Ballard odlał się przy żelaznej rurze w balustradzie. Wyszli na dwór, przez parking, do budynku sądu.

Posadzili go na krześle w pustym pomieszczeniu. Przez szparę w dwuskrzydłowych drzwiach widział smużkę koloru i ruchu. Przysłuchiwał się trochę sprawie. Po godzinie wyszedł adwokat i przywołał Ballarda palcem. Ballard wstał, wszedł na salę i usiadł w kościelnej ławce za barierką.

Usłyszał swoje nazwisko. Zamknął oczy, lecz zaraz otworzył. Siedzący za biurkiem mężczyzna w białej koszuli spojrzał na niego, potem na papiery przed sobą, potem na szeryfa.

Ile siedzi? – zapytał.

Będzie tydzień.

No to niech już się stąd wynosi.

Urzędnik podszedł, otworzył bramkę, nachylił się do Ballarda.

Możesz iść – powiedział.

Ballard wstał, przeszedł przez bramkę, przemierzył salę w stronę drzwi, skąd wpadało światło dzienne, minął hol, minął frontowe drzwi gmachu sądu hrabstwa Sevier. Nikt go nie zawrócił. Zaraz za drzwiami obśliniony mężczyzna wyciągnął do niego wyświniony kapelusz i coś wymamrotał. Ballard zszedł po schodach i ruszył dalej, przez ulicę.

W centrum pochodził po sklepach. Wstąpił na pocztę, gdzie przejrzał wachlarz plakatów. Ścigani listem gończym patrzyli na niego ponuro. Ludzie o wielu nazwiskach. Wszędzie tatuaże. Ich zmarłe miłości uwiecznione w śmiertelnym ciele. Przeważały niebieskie pantery.

Stał na ulicy z rękami w tylnych kieszeniach, gdy podszedł do niego szeryf.

Co teraz zamierzasz? – spytał.

Wrócić do domu – odparł Ballard.

A potem? Co knujesz?

Niczego nie knuję.

Powinieneś dać nam cynk. Byłoby sprawiedliwiej. Popatrz: niezastosowanie się do nakazu sądu, zakłócenie porządku publicznego, napad z pobiciem, pijaństwo w miejscu publicznym, gwałt. Chyba następne na liście jest już zabójstwo, co? Albo coś, co już zrobiłeś, a myśmy dotąd nie wykryli.

Nic nie zrobiłem – obruszył się Ballard. – Uwzięliście się na mnie.

Szeryf, z założonymi rękami, kiwał się na piętach i wpatrywał w posępnego złoczyńcę.

Wiesz co? Zbieraj już dupsko w troki. Bo miejscowi nie wytrzymają dłużej twoich wybryków.

Nikogo o nic nie proszę w tym tchórzliwym mieście.

Ballard, zbieraj dupsko w troki.

Nic mnie tu nie trzyma, jedno tylko, że ty jeszcze kłapiesz ozorem.

Szeryf zszedł z drogi Ballardowi. Ten minął go i wyszedł na ulicę. W pół drogi do następnej przecznicy obejrzał się. Szeryf nadal za nim patrzył.

Całe szczęście, żeś się spietrał, szeryfie – rzucił w jego stronę.

Tę strzelbę miał prawie od małego. Żeby ją sobie kupić, najął się u starego Whaleya do stawiania płotu, po osiem centów od słupka. Powiedział mi, że jak zebrał dość pieniędzy, to rzucił robotę w środku dnia i w środku pola. Nie pamiętam, ile za tę dwururkę dał, ale chyba musiał postawić coś ponad siedemset słupków.

Wiem jedno, że strzelać to on z niej, na miły Bóg, potrafił. Walił, w co popadło. Widziałem, jak zestrzelił pająka z pajęczyny na szczycie wielkiego dębu czerwonego, a stałem od niego jak stąd do tamtej drogi.

Raz go pogonili na jarmarku. Zabronili mu dalej strzelać.

Skoro się zgadało o jarmarkach, pamiętam, jak kilka lat wstecz taki jeden gość strzelał razem z ludźmi do żywych gołębi. On ze strzelby, człowiek ze śrutówki czy z czegoś tam. Gość miał chyba całą ciężarówkę tych gołębi. Wysłał chłopaka na środek pola z pełną skrzynką i jak krzyknął, to chłopak wypuszczał jednego. Wtedy on podnosił strzelbę i trach! zmiatał go na amen. Ludzie, dosłownie pióra latały. Nigdy przedtem nie widzieliśmy, żeby ktoś tak strzelał. Wielu z nas, zapalonych myśliwych, straciło kupę forsy, zanim przejrzeliśmy gościa. Odkryliśmy, że faszerował gołębiom tyłki petardami. Zrywały się do lotu jak te wolne ptaki, fru do nieba, aż tu trach, rozrywało im kupry. Po prostu gość strzelał, jak widział, że fruwają pióra. Nie można się było pokapować. Zresztą, co ja gadam, ktoś się w końcu pokapował. Już nie pamiętam kto. Wyrwał gościowi strzelbę, nim zdążył wystrzelić, a gołębia i tak, kurna, rozerwało. Chcieli go za to wytarzać w smole i w pierzu.

Zaraz mi się przypomina, jak raz w Newport urządzili ludziom zabawę. Jeden facet miał goryla czy innego małpiszona, mniejsza z tym, w każdym razie wielki był, sięgał potąd. Był prawie takiego wzrostu jak ten tu Jimmy. Postawili taki niby ring, na którym człowiek wkładał rękawice bokserskie, wchodził i mógł zakosić pięćdziesiąt dolarów, jak wytrzyma trzy minuty z tym małpiszonem.

Kumple, z którymi żem przyszedł, zaczęli na mnie nastawać. A kobitka uwieszona mojego ramienia ciągle tylko wywalała na mnie gały jak zarzynane cielę. Kumple nie przestają mnie prosić. Już nie pamiętam, chyba deczko sobie chlapnęliśmy. Tak czy siak patrzę ja się na tego małpiszona i myślę: Diabła tam. Zwierzak jest mniejszy ode mnie. Trzymają go na łańcuchu. A pamiętam, że siedział na stołku i wtrząchał główkę czerwonej kapusty. No to zaraz im wyrąbałem: A, w cholerę. Podniosłem rękę i powiedziałem facetowi, że raz spróbuję.

Wzięli mnie na zaplecze, wsadzili mi rękawice, a właściciel małpy przykazał: Tylko nie bij za mocno, bo jak go rozwścieczysz, to dopiero sobie napytasz biedy. Pomyślałem, że widocznie chce oszczędzić małpiszonowi lania. Starał się chronić swoją inwestycję.

Tak czy siak wychodzę ja stamtąd, wyłażę na ring. Czułem się jak kretyn, bo kumple darli się jak opętani i podjudzali, a ja żem tylko spojrzał na dziewuszkę, z którą przyszedłem, i puściłem do niej oko. W sam raz wtedy wyprowadzili małpiszona. Na pysku miał kaganiec. Zwierzak łypnął na mnie łaskawie. Wywołali nasze imiona, wszystko jak trzeba. Już zapomniałem, jak się nazywał ten małpiszon, ale jak facet zadzwonił takim wielkim obiadowym dzwonkiem, dałem krok naprzód i zacząłem naciskać na zwierza. Trochę mu pokazałem pracę nóg. Nie wyglądał mi na takiego, co dużo wskóra, no to wyprowadziłem cios i go zaprawiłem.

Popatrzył się na mnie łaskawie. Niewiele myśląc, złożyłem się i znów go lutnąłem. Trafiłem w bok głowy. Głowa mu odskoczyła, tak jakoś dziwnie przewrócił oczami, na co wypaliłem: Niech mnie diabli, poszło jak z płatka. Właśnie wyrwałem pięćdziesiąt dolców. Odwinąłem się i już miałem dołożyć małpiszonowi jeszcze raz, a ten jak nie skoczy mi na głowę, wepchnął mi łapsko do gęby, jakby mi chciał rozerwać szczękę. Nie mogłem nawet krzyknąć o pomoc. Myślałem, że już nigdy tego bydlaka ze mnie nie zdejmą.

Ballard stąpał ostrożnie w błocie w tłumie jarmarkowiczów. Chodził po wysypanych trocinami dróżkach, wśród namiotów, świateł, rożków, waty cukrowej, kolorowych kramów zawalonych nagrodami, lalek i pluszaków wiszących na sznurkach. Na tle nieba wznosił się diabelski młyn, przypominający pstrokatą bransoletkę, a wśród podniebnych stroboskopowych świateł śmigały z furkotem jastrzębich skrzydeł lelki kozodoje, które rozdziawiały dzioby i wydawały dziwne okrzyki.

Z podbierakiem w ręce oparł się o akwarium z pluskającymi celuloidowymi złotymi rybkami i obserwował innych łowiących. Asystent wyjmował im ryby z podbieraków, czytał numery na brzuchach i albo kręcił głową, albo sięgał po laleczkę lub gipsowego kota. Kiedy się zajął nagrodami, facet obok Ballarda próbował wmanewrować jednocześnie dwie ryby do podbieraka. Nie chciały się zmieścić, na co facet stracił cierpliwość, domanewrował je do ściany akwarium i tak zamachnął się podbierakiem, że wylał wodę razem z rybami na stojącą obok kobietę. Spojrzała w dół. Ryby leżały w trawie.

Chyba pan oszalał – powiedziała. – Albo się upił.

Facet ściskał podbierak.

Co tu się dzieje? – zwrócił się do nich asystent.

Ja nic nie zrobiłem – powiedział facet.

Ballard wyciągał ryby i wrzucał je z powrotem do wody, wczytując się w numery nagród. Kobieta w mokrej sukience wytknęła go palcem.

Ten człowiek oszukuje – powiedziała.

Dobra, kolego – zwrócił się do Ballarda asystent i wyciągnął rękę po jego podbierak. – Za dziesiątaka dostajesz jedną, trzy za ćwierć dolara.

Jeszcze żadnej nie złowiłem – powiedział Ballard.

Tuzin wrzuciłeś z powrotem.

Nie mam ani jednej – powiedział Ballard, unosząc podbierak.

No to złap jedną, a inne obserwuj.

Ballard wzruszył ramionami i wybrał sobie rybę. Wyciągnął.

Asystent wziął rybę do ręki, obejrzał.

Nie wygrywa – powiedział i wrzucił rybę z powrotem do akwarium. Odebrał Ballardowi podbierak.

Może nie skończyłem – rzekł Ballard.

No to próbuj jeszcze raz – powiedział asystent.

Ballard spojrzał na niego wilkiem, splunął do wody i zebrał się do wyjścia. Ochlapana kobieta patrzyła za nim ni to ze strachem, ni to z satysfakcją. Mijając ją, wycedził przez zęby:

Lubisz wściubiać nos w nie swoje sprawy, stara zdziro, co?

Kiedy ruszył, dała o sobie znać na dnie kieszeni garść dziesięciocentówek. Spośród krzyków naganiaczy i nachalnych sprzedawców wyłowił stłumiony trzask strzałów, który doprowadził go na miejsce. Przy budzie kręcił się tłum, długonodzy chłopcy wisieli na ladzie. W głębi strzelnicy maszerowały i skrzypiały mechaniczne kaczki, a strzelby trzaskały i tryskały.

Do mnie tu, ludziska, każdy musi spróbować swoich sił i dostać nagrodę – zachęcał śpiewnie nawoływacz.

Moje uszanowanie, pan spróbuje?

Przyglądam się – odparł Ballard. – Co można wygrać?

Naganiacz wskazał laską rzędy pluszowych zabawek od najmniejszych do największych.

W dolnym rzędzie mamy… – zaczął.

Daj pan sobie spokój z tymi małymi – przerwał mu Ballard. – Co trzeba zrobić, żeby ustrzelić duże.

Naganiacz wskazał mu kartoniki na drucie.

Trzeba trafić w tę czerwoną kropkę – powiedział śpiewnym głosem. – Kto trafi w pięciu strzałach, ten zgarnia, co tylko chce.

Ballard wyjął garść dziesięciocentówek.

Co to kosztuje? – spytał.

Dwadzieścia pięć centów.

Rzucił trzy dziesięciocentówki na ladę. Naganiacz rozłożył strzelbę, wsunął mosiężną łódkę z nabojami do magazynka. To był karabin powtarzalny, przykuty łańcuchem do lady.

Ballard schował pięciocentówkę do kieszeni, podniósł strzelbę.

Można oprzeć łokieć – wyśpiewał naganiacz.

Nie trzeba mi żadnej podpórki – odciął się Ballard. Strzelił pięć razy, opuszczając strzelbę między strzałami. Kiedy skończył, wskazał pluszaki. – Wezmę tego wielkiego misia.

Naganiacz przysunął kartonik na drucie, odpiął i podał Ballardowi.

Żeby wygrać, trzeba przestrzelić całą czerwoną kropkę – powiedział.

Patrzył w bok, zupełnie jakby nie mówił do Ballarda.

Ballard wziął kartonik do ręki, spojrzał.

Tą tutaj? – spytał.

Trzeba przestrzelić całą czerwoną kropkę.

Kartonik Ballarda miał pośrodku jedną dziurę. Na jej obrzeżu widniał dosłownie skrawek czerwieni.

Pieruna – zaklął Ballard. Pacnął jeszcze trzy dziesięciocentówki na ladę.

Zapraszam – powiedział naganiacz, ładując strzelbę.

Kiedy kartonik wrócił, nikt nawet pod mikroskopem nie dojrzałby na nim śladu czerwieni. Naganiacz wręczył Ballardowi ciężkiego, moherowego misia i Ballard znów pacnął na ladę trzy dziesięciocentówki.

Gdy już zdobył dwa misie, tygrysa i serce niewielkiej widowni, naganiacz odebrał mu strzelbę.

Dosyć tego dobrego, koleś – syknął.

Nie mówił pan, ile razy można wygrać.

Zapraszam! – zawołał naganiacz. – Kto następny? Trzy główne nagrody na łebka to nasz limit! Kto następny do wygrania?!

Ballard, objuczony dwoma misiami i tygrysem, ruszył przez tłum.

Mój Boże, patrzcie, ile on tego wygrał! – zawołała jakaś kobieta.

Ballard uśmiechnął się nieznacznie. Obok płynęły twarze młodych dziewcząt, mdłe i gładkie jak śmietana. Niektóre z nich zerkały na jego zabawki. Tłum sunął na skraj pola, gdzie się zbierał. W tym morzu chłopów wypatrujących po ciemku nocnego konkursu szedł i Ballard.

W polu rozprysło światło i w kierunku Wielkiego Psa śmignęła rakieta z niebieskim ogonem. Wybuchła wysoko nad ich zadartymi głowami, rozjaśniając fontanną jaskrawej gliceryny niebo, powracając na ziemię bezładnie spadającymi wstęgami gorącego widma, które natychmiast wypaliło się do cna. Strzeliła do góry następna, z długim świstem, machając jak ryba ogonem na boki. Kiedy rozkwitła, w jej rozwartym kwiecie dało się dojrzeć cienisty powidok poprzedniej rakiety, obłok czarnego dymu, smugi popiołu wyginające się łukami na boki na kształt wielkiej, ciemnej meduzy, która przycupnęła na niebie. W rozkwicie światła widać było dwóch mężczyzn, którzy klęczeli w polu nad skrzynką rac niczym zamachowcy lub sabotażyści wysadzający most. Wśród tłumu można też było dostrzec młodą dziewczynę z ustami jak kandyzowane jabłuszka i wytrzeszczonymi oczami. Ni to kobieta, ni dziecko sprzed wieków, z płowymi włosami pachnącymi mydłem, zastygła w zachwycie pod błyskiem siarki i mrokiem średniowiecznego jarmarku. Czarne jeziora jej oczu nadziały się na smukłą świecę, która przebiła niebo. Dziewczyna zacisnęła palce. W powodzi tej siarkowej galaktyki zobaczyła, że przygląda jej się mężczyzna z misiami, przysunęła się do dziewczyny obok i dwoma palcami przeczesała jej szybko włosy.

Ballard wrócił z ciemności. Przywlókł do domu stos zaśnieżonych paproci, wyschłych lub zamarzniętych, zaczął je garściami wpychać do kominka. Lampa na podłodze drży w podmuchach wiatru, który jęczy w kominie. Rysy w ścianach odbijają się ukośnie na podłodze nitkami przywianego śniegu, a wiatr obłuskuje w oknach tekturę wstawioną zamiast szyb. Ballard przyniósł naręcze podwędzonych z sąsieka tyczek fasoli, które łamie teraz i układa na stos.

Rozpaliwszy ogień, zdejmuje buciory, stawia na ruszcie, ściąga z nóg przemoczone skarpety i kładzie je do wyschnięcia. Siada, osusza strzelbę, wysypuje na podołek naboje, suszy, wyciera i smaruje mechanizm, następnie komorę, lufę, magazynek, zamek, przeładowuje, wkłada nabój do komory, spuszcza kurek i kładzie strzelbę obok siebie na podłodze.

W kominku upiekł sobie podpłomyk, zmieszawszy na gęstą papkę kukurydzianą kaszę z wodą. Płaski placek bez smaku, który Ballard żuje teraz beznamiętnie i popija wodą. Dwa misie i tygrys patrzą na niego ze ściany plastikowymi oczami, rozjarzonymi w blasku ognia, z wywalonymi czerwonymi flanelowymi językami.

Psy wąskim, ciemnym rzędem przemierzyły zaśnieżone górskie zbocze. Hen w dole tropiony przez nie dzik zataczał się, sadząc dziwne susy na sztywnych nogach, jakże czarny na tle tego zimowego krajobrazu. Ujadanie psów niosło się echem po tym pustym błękitnym przestworzu niczym popisy demonicznie jodłującego chóru.

Dzik nie chciał przeprawiać się przez rzekę. W końcu do niej wszedł, ale za późno. Wynurzył się spomiędzy wiklin na bliższym brzegu i ruszył przez równinę. Za nim rzuciły się histerycznie psy, wzniecając wokół siebie tumany śniegu. W zetknięciu z wodą dymiły jak gorące kamienie, a kiedy wypadły z krzaków na równinę, otaczały je obłoki bladej pary.

Dzik skręcił dopiero, kiedy dopadł go pierwszy pies. Odwrócił się, natarł na psa i pobiegł dalej. Kiedy sfora zaatakowała z tyłu, obrócił się, szurnął kłami ostrymi jak szable, cofnął się, przysiadł na zadzie, ale nie znalazł żadnej ochrony. Kręcił się tak wplątany w kołowrót psów szczerzących zęby, aż dopadł jednego, zdeptał, przyszpilił i wypatroszył. Po czym znów zaczął się kręcić w kółko, podejmując beznadziejne próby osłonięcia boków.

Ballard patrzył, jak się ten balet kiwa, kotłuje, wybełtuje błoto spod śniegu, i jak w tym hologramie walki, wytrysku z rozdartego płuca, zbiera się piękna krew, krew z mrocznego serca, jak kręci wiatraki i piruety, aż zadzwoniły strzały i wszystko ustało. Jeden młody pies targał dzika za uszy, drugi leżał martwy, z jaskrawymi sznurami trzewi wywleczonymi na śnieg, a kolejny krążył dookoła i skowytał. Ballard wyjął ręce z kieszeni, podniósł strzelbę, którą przed chwilą oparł o drzewo. Nad rzeką maszerowały w jego stronę dwie uzbrojone, wyprostowane postaci i wyciągały nogi, żeby zdążyć przed zapadnięciem zmroku.

W kuźni panował mrok, nie licząc nikłego światła w głębi, bo tam żarzył się ogień paleniska i odcinała się sylwetka kowala pochylonego nad pracą. W drzwiach stanął Ballard ze znalezionym zardzewiałym obuchem siekiery.

Dzień dobry – przywitał go kowal.

Dzień dobry.

Co cię do mnie sprowadza?

Trza mi naostrzyć siekierę.

Podszedł po klepisku do kowala, który stał nad kowadłem. Na ścianach wisiały najrozmaitsze narzędzia. Warsztat był zawalony częściami maszyn rolniczych i samochodów.

Kowal wyciągnął szyję, spojrzał na obuch.

To ta? – spytał.

Ta.

Kowal obrócił obuch w ręce.

Nie wystarczy naostrzyć obuch – powiedział.

Nie wystarczy?

Z czego chcesz zrobić stylisko?

Muszę coś skombinować.

Podniósł obuch do góry.

Nie można ostrzyć siekiery w nieskończoność – powiedział. – Widzisz, jak się stępiła?

Ballard spojrzał.

Jakbyś trochę zaczekał, pokazałbym ci, jak wyfasować siekierę dwa razy lepszą od każdego nowiutkiego badziewia ze sklepu z artykułami żelaznymi.

Co to będzie kosztowało?

Razem z nowym styliskiem?

Aha, ze styliskiem.

Wszystkiego dwa dolary.

Dwa dolary.

Zgadza się. Samo stylisko kosztuje dolara i ćwierć.

Liczyłem, że ją tylko naostrzę za ćwierć dolara.

Taka robota to na nic – orzekł kowal.

Za cztery dolary kupię nową.

Ja wolę tą od dwóch nowych.

Twoje prawo.

Powiedz mi coś.

No co?

Kowal wsadził siekierę do ognia, obrócił ją raz i drugi. Spod ostrza buchnęły żółte płomienie. Obaj patrzyli.

Ogień musi być wysoki – perorował kowal. – Dziesięć centymetrów nad żelazną dyszą. Trzeba rozpalić czysty ogień z dobrego węgla, który nie leżał na słońcu.

Przewrócił szczypcami obuch.

Najpierw trzeba dobrze rozgrzać do żółtości i jechać dalej. Ten się jeszcze dobrze nie rozgrzał.

Podnosił głos, wypowiadając swoje uwagi, chociaż kucie go nie zagłuszało. Jeszcze raz kłapnął miechem, na ich oczach wytrysnął ogień.

Nie za szybko – dodał. – Rozgrzewa się pomału. Trzeba patrzeć na kolory. Jak zbieleje, to przepadło. No i widzisz psiajuchę.

Wyciągnął obuch z ognia, rozedrgany od gorąca, rozżarzony przeźroczystą żółcią, i położył na kowadle.

Teraz trzeba oklepać boki – powiedział, unosząc młot. – I dopiero zabrać się do ostrza.

Spuścił młot i miękka stal ustąpiła pod ciosem, który wydał dziwny tępy dźwięk. Wyklepał tak ostrze z obu stron i ponownie włożył do ognia.

Trzeba obuch jeszcze raz ogrzać, ale teraz już nie w tak wysokim ogniu. Wystarczy rozgrzać do czerwoności.

Odłożył szczypce na kowadło, wytarł mocno dłonie o fartuch, nie odrywając oczu od ognia.

Pilnuj bacznie – polecił. – Nie wolno zostawić stali w ogniu dłużej niż na czas rozgrzania. Czasem ludzie, zajęci czym innym, zostawiają ogrzewane narzędzie na zatratę, a to trzeba wyciągnąć z ognia, jak tylko się zarumieni. Ma się rozpalić do czerwoności. Do czerwoności. I proszę bardzo.

Trzymając obuch szczypcami, położył go znów na kowadle. Na ciemnopomarańczowym ostrzu rozpryskiwały się świetliste igiełki żaru.

Zobacz, teraz trzeba jeszcze raz sklepać po drugim podgrzaniu.

Młot uderzał z nie całkiem metalicznym dźwiękiem.

Ze dwa centymetry od brzegu. Patrz, jak błyska. Jeśli trzeba, możesz go nawet rozpłaszczyć jak łopatę, ale nigdy nie tłucz młotem w krawędzie, bo pozbawisz siekierę siły, którą jej wklepałeś.

Kuł młotem równo, bez wysiłku, ostrze stygło, aż pociemniało do ledwo pulsującego koloru krwi. Ballard rozejrzał się po kuźni. Kowal położył ostrze na kowadle i dwuręcznym młotem ściął błyszczące brzegi.

Tak się ścina po szerokości – powiedział. – A teraz jeszcze raz do ognia, żeby się zahartowała.

Włożył ostrze do ognia i przekręcił.

Tym razem wkładamy w mniejszy ogień – powiedział. – Tylko na chwilę. Byle się zaświeciła. I gotowe. Jeszcze trzeba dobrze ją oklepać z obu stron.

Stukał krótkimi uderzeniami. Odwrócił obuch i oklepał z drugiej strony.

Widzisz, jak czernieje? – spytał. – Będzie czarna i świecąca jak dupa Murzyna. Przez to stal się zagęszcza i nabiera siły. Teraz już się nadaje do hartowania.

Czekali, aż siekiera się nagrzeje. Kowal wyjął rozpłaszczony niedopałek z kieszeni fartucha i zapalił od węgla z miecha.

Chcemy ogrzać to, cośmy sobie przygotowali – powiedział. – Im mniejszy ogień damy, tym będzie lepsza. Wystarczy ciemna czerwień, jak czereśni. Niektórzy zanurzają ją potem w oleju, ale wodą hartuje się przy niższej temperaturze. Szczypta soli dla zmiękczenia wody. Od miękkiej wody twarda stal. I teraz, proszę bardzo, można wyciągać, tylko trzeba uważać, jak się ją wyciąga i zanurza, to zanurzać na sztorc. Prosto w dół, o tak. – Opuścił rozedrgane ostrze do wiadra do hartowania, z którego buchnął kłąb pary. Metal zasyczał i umilkł. Kowal opuszczał go i wyciągał. – Jak wolno schłodzisz, to potem nie pęknie. Teraz trzeba wypolerować i odpuścić.

Wypucował ostrze papierem ściernym na kiju. Trzymając obuch szczypcami, zaczął przesuwać go powoli nad ogniem.

Trzeba ciągle ruszać i pilnować, żeby nie dotykała ognia. Wtedy równo złapie kolor. Już się robi żółta. Niektórym narzędziom to pasuje, ale my chcemy przysposobić jej twardość na niebiesko. Na razie brązowieje. Ale przyglądaj się uważnie. Widzisz?

Wyjął siekierę z ognia i położył na kowadle.

Trzeba pilnować, żeby najpierw nie stwardniała w rogach. Zawsze trzeba uważać na ogień.

I to wszystko? – zdziwił się Ballard.

To wszystko. Jeszcze ci tylko wyrychtuję stylisko, naostrzę, i możesz się zabierać.

Ballard pokiwał głową.

Jak ze wszystkim – dodał kowal. – Wystarczy, że spartolisz najmniejsze głupstwo, a możesz spartolić wszystko. – Przeglądał styliska stojące w beczce. – Jak tak się napatrzyłeś, to teraz sam byś zrobił?

Co miałbym zrobić? – zapytał Ballard.

Zszedł po zboczu, brnąc w śniegu po uda, musiał przebijać się przez zawieję, trzymając strzelbę jedną ręką nad głową. Zaplątał się w pnącza, odwrócił, zatrzymał. Na gładką pelerynę śniegu spadł grad zeschłych liści i gałązek. Wyjął te śmieci zza kołnierza koszuli i spojrzał w dół, żeby wypatrzyć na zboczu kolejne miejsce do postoju.

Kiedy zjechał z góry, znalazł się w zagajniku cedrów i sosen. Ruszył przez las po zajęczych tropach. Śnieg tu się roztopił, a potem znów zamarzł, tworząc na wierzchu cienką skorupę. Dzień był bardzo zimny. Wyszedł na polanę. Zerwał się rudzik. Następny. Oba uniosły skrzydła i zaczęły trzepotać się po śniegu. Ballard przyjrzał im się z bliska. Ptaki zbiły się teraz w stado pod cedrem. Kiedy podszedł, zaczęły dwójkami i trójkami podrygiwać i podskakiwać na śnieżnej skorupie, wlokąc za sobą skrzydła. Ballard rzucił się za nimi. Ślizgały się, trzepały skrzydłami. Upadł, wstał, roześmiany, puścił się biegiem. Złapał jednego rudzika i trzymał w dłoni ciepłego, opierzonego ptaka, któremu teraz łomotało serce.

Nadjechał wyboistą drogą, minął odcięty dach samochodu ustawiony na pustakach. W błocie leżał kabel elektryczny, pod samochodowym dachem paliła się żarówka, a pod żarówką skuliło się gdaczące stadko przygnębionych z wyglądu kurczaków. Ballard zastukał w podłogę ganku. Dzień był zimny i szary. Nad dachem unosiły się gęste kłęby burego dymu, a na podwórku leżały szare spłachcie jedwabistego śniegu, upstrzonego sadzą. Zerknął na ptaka przy swojej piersi. Drzwi się otworzyły.

Zachodź – zaprosiła go kobieta w cienkiej kretonowej podomce.

Wszedł po schodach do domu. Rozmawiał wprawdzie z kobietą, ale łypał okiem na córkę. Speszona młoda krzątała się po domu, tylko migały cycki, pulchny młody tyłek i gołe nogi.

Zimno, co nie? – zagadnął Ballard.

Pogoda jak pogoda – odparła kobieta.

Przyniesłem małemu cacko – powiedział Ballard i wskazał głową stworzenie na podłodze.

Kobieta odwróciła do niego twarz płaską jak talerz.

Cożeś przynieś? – spytała.

Cacko. Pojrzyj tu.

Wyciągnął zza pazuchy na wpół zamarzniętego rudzika i podał kobiecie. Ptak przekrzywił łebek. Mrugnął okiem.

Pojrzyj tu, Billy – powiedziała kobieta.

Mały nie spojrzał. Łysy, wielkogłowy, śliniący się ssak, zajmujący najniższe kręgi w domu, który znał wszystkie wypaczone deski i dziury załatane wdeptanymi na płask puszkami po konserwach, skupisko karaluchów, a w sezonie też wielkich, włochatych pająków, wieczne skaranie, naznaczony Bóg wie jaką przypadłością.

Masz cacko.

Rudzik zaczął maszerować po podłodze, balansując skrzydłami jak parą żagli. Wypatrzył… co takiego? Dziecko? Dziecko. I skręcił w bok, do kąta. Dzieciak popatrzył tępym wzrokiem za nim. Ruszył się niezdarnie.

Ballard złapał ptaka i podał małemu. Dzieciak wziął go w pulchne, szare ręce.

Zabije go – przestrzegła dziewczyna.

Ballard uśmiechnął się do niej.

A niech sobie zabije, jak chce. To jego ptak na własność – odparł.

Dziewczyna wydęła usta.

Niech cię licho! – powiedziała.

Tobie też coś przyniesłem – dodał.

Nie masz nic, co by mi przypasowało – odrzekła.

Ballard uśmiechnął się krzywo.

Gorąca kawa stoi na piecu – zawołała kobieta z kuchni. – Napijesz się?

Co ja tam będę pił. No może co najwyżej jeden łyk – powiedział Ballard i zatarł ręce, żeby pokazać, jak jest zimno.

Na kuchennym stole stała przed nim duża biała porcelanowa filiżanka; biała para w zimnym pokoju przy jedynym oknie, pod którym siedział, a na kwiecistej, spłowiałej ceracie zebrała się wilgoć. Nalał sobie mleka z puszki i pomieszał.

Jak ci się widzi, o której będzie Ralph?

Nie mówił.

No tak.

Jak ci zależy, to na niego zaczekaj.

Trochę zaczekam. Jak nie przyjdzie, to się będę musiał zbierać.

Usłyszał trzask kuchennych drzwi. Zobaczył, że dziewczyna idzie ścieżką po błocie do wygódki. Popatrzył na kobietę. Wałkowała biszkopty na kredensie. Rzucił szybko okiem przez okno. Dziewczyna otworzyła drzwi wygódki i zamknęła za sobą. Ballard schował twarz w obłoku pary z filiżanki.

Ralph długo nie przychodził. Ballard dopił kawę, pochwalił, że dobra, ale nie, już mu nie dolewać, powtórzył, żeby nie dolewała, bo trza mu w drogę.

Mama, pojrzyj no tutaj! – zawołała dziewczyna z drugiego pokoju.

A bo co? – spytała kobieta.

Ballard wstał i przeciągnął się niezręcznie.

Będę się zbierał – powiedział.

Jak chcesz, to zaczekaj.

Mama!

Ballard spojrzał w głąb izby. Ptak leżał skulony na podłodze. Dziewczyna stanęła w drzwiach.

Pojrzyj no – powiedziała jeszcze raz.

A bo co? – powtórzyła kobieta.

Dziewczyna wskazywała dzieciaka. Siedział jak przedtem, utytłany czort w szarym kaftaniku. Buzię miał powalaną krwią i coś żuł. Ballard wszedł do izby, sięgnął po rudzika. Ptak zatrzepotał na podłodze i upadł. Ballard go podniósł. W miękkim podbrzuszu przebierały dwa czerwone gruzełki. Ballard szybko odłożył ptaka.

Mówiłam, żeby mu nie dawać – powiedziała dziewczyna.

Ptak miotał się na podłodze.

Kobieta podeszła do drzwi. Ocierała ręce w fartuch. Wszyscy patrzyli na ptaka.

Co on mu zrobił? – zapytała kobieta.

Odgryzł mu nogi – odparła dziewczyna.

Ballard uśmiechnął się nieswojo.

Chciał, żeby mu nie uciekł – wyjaśnił.

Jakbym miała tyle rozumu co on, tobym ze sobą skończyła – wypaliła dziewczyna.

Cichaj tam – przykazała kobieta. – Wyjmij mu to świństwo z buzi, bo się porzyga.

Żadnej z tych gadek nigdy nie słyszałem. Pamiętam jego dziadka, zwał się Leland i na starość pobierał rentę wojenną. Umarł pod koniec lat dwudziestych. Niby że służył w Armii Unii. Ale ludzie wiedzieli, że przez całą wojnę tylko się krył po krzakach. Kilka razy przychodziły go szukać. Ale on, psiajucha, nigdy nie trafił na wojnę. Tak gada stary Cameron, no to sam już nie wiem, bo chyba żeby łgał. Gada, że przyjechały tu, żeby zdybać Lelanda Ballarda, ale jak go szukały w stodole i w wędzarni, to czmychnął z krzaków, poleciał tam, gdzie zostawiły konie, i odciął sobie skórę z siodła sierżanta na zelówki do butów.

Nie, nie wiem, jak się tej renty dochrapał. Musiał im nałgać. Hrabstwo Sevier wystawiło więcej żołnierzy do Armii

Unii, niż miało zarejestrowanych wyborców, ale jego nie było wśród nich. On jeden miał czelność wystąpić o rentę.

Ale powiem wam pod Bogiem, że nawet jak żołnierzem nie był, to był Białym Kapturem.

Był jak amen w pacierzu. I jego młodszy brat też do nich należał, mniej więcej wtedy stąd uciekł. Wiadomo, że powiesili go w Hattiesburgu w Missisipi. Wychodzi na to, że nieważne gdzie. Powiesiliby go i tak, gdziekolwiek by mieszkał.

Jedno tylko muszę przyznać Lesterowi. Choćby się cofnąć do zarania dziejów, wszystkich, psia go mać, prześcignął.

Pod Bogiem mówię.

My tu gadu gadu o Lesterze…

Ano to pogadajcie sobie o nim. Bo na mnie już kolacja czeka w domu.

Загрузка...