III

To tam, szeryfie – powiedział zastępca szeryfa.

Dobra. Dojedziemy do końca i zawrócimy.

Jechali drogą pełną głębokich kolein, trochę się przy tym ślizgali i rozwijali długie wstęgi mokrego błota spod kół, aż dotarli do pętli na końcu drogi. W drodze powrotnej widzieli wyboje, na których zjechali w zarośla, przygniecione młode drzewka i ślady poślizgów z górskiego zbocza.

Tam leży – powiedział zastępca.

Przewrócony na bok samochód leżał w głębokim wąwozie, trzydzieści metrów niżej. Szeryf wcale nie patrzył w tę stronę. Oglądał się na drogę i na polanę.

Szkoda, że nie przyjechaliśmy tu trzy dni temu, kiedy na ziemi jeszcze leżał śnieg – powiedział. – Zejdźmy i zobaczmy.

Stanęli na boku samochodu, otworzyli drzwi, zastępca wsunął się do środka.

Cholera, tu nic nie ma, szeryfie – zameldował.

A w schowku?

Nic.

Poszukaj pod siedzeniami.

Już szukałem.

No to poszukaj lepiej.

Wyszedł spod samochodu z zakrętką butelki w ręce. Dał ją szeryfowi.

Co to takiego? – zapytał szeryf. Tyle znalazłem. Szeryf spojrzał na zakrętkę. Otwórzmy kufer – powiedział. W bagażniku znaleźli zapasowe koło, łyżkę do opon, klucz krzyżakowy do kół, szmaty i dwie puste butelki. Szeryf stał z rękami w kieszeniach i patrzył na wąwóz za drogą.

Gdybyś chciał się wydostać stąd na szosę – powiedział – a na pewno byś chciał, to którędy byś poszedł?

Zastępca pokazał palcem.

Poszedłbym do góry tym żlebem – odparł.

Ja też – powiedział szeryf.

A on, według ciebie, którędy poszedł?

Nie mam pojęcia.

A co jego matka mówiła, że odkąd go nie ma?

Od niedzieli wieczora.

I dziewczyna na pewno z nim była?

Tak ludzie gadają. Podobno byli po słowie.

Może zwiali przez las albo co.

Ale nie było ich w samochodzie – powiedział szeryf.

Nie było?

Nie.

No to jak samochód się tu znalazł?

Może ktoś go tu zepchnął.

A może uciekli razem. Lepiej się dowiedz, ile był winien za ten wóz. Może w tym tkwi…

Dowiedziałem się. Wóz jest spłacony.

Zastępca szeryfa kopnął butem kilka kamyków. Podniósł wzrok.

No to na twój rozum, gdzie oni się podziali?

Na mój rozum podziali się tam, gdzie ta dziewczyna chciała się podziać z chłopakiem, którego tu znaleźliśmy.

No, ale ona niby prowadzała się z tym młodym Blalockiem, z którym gadaliśmy.

Wiesz, jak jest. Teraz młodzi bardzo się uwijają. Chodźmy tam na górę.

Doszli do polany, gdzie droga zawracała. Z drugiej strony, na skraju drogi, znaleźli w błocie ślady butów. Dalej, na pętli, znaleźli kolejne. Szeryf tylko pokiwał głową.

I co ty na to, szeryfie? – spytał zastępca.

Ano nic. Ktoś mógł zejść na bok, żeby się odlać. – Patrzył się na drogę. – Powiedz, jak ci się widzi? Czy gdybyś miał zepchnąć stąd samochód, doturlałby się aż tam, gdzie zaparkowaliśmy przedtem, zanim zjechałby z drogi?

Zastępca spojrzał za jego wzrokiem.

Może – powiedział. – Może i tak.

I ja tak myślę – zawtórował mu szeryf.

Kiedy Ballard szedł w stronę półciężarówki, nowe buty grzęzły mu w błocie. Niósł strzelbę pod pachą i latarkę w ręce. Otworzył drzwi auta, zaświecił i uwięził w żółtym snopie światła białe twarze dwojga młodych ludzi w objęciach.

Dziewczyna odezwała się pierwsza.

On ma strzelbę – ostrzegła.

Ballard patrzył otępiały. Jakby ich wszystkich los rzucił tam w jakimś celu, niekoniecznie zgodnym z celem, który przyświecał jemu.

Pokaż mi prawo jazdy.

Nie jesteś z policji – obruszył się chłopak.

Już ja będę o tym decydował – powiedział Ballard. – Co wy tu robicie?

Tak tylko się tu zatrzymaliśmy – odparła dziewczyna. – Na ramieniu miała gałązkę ażurowej paproci i dwie różyczki z burgundowej krepy.

Chcieliście się ruchać, co?

Patrzył bacznie na ich twarze.

Licz się ze słowami – zmitygował go chłopak.

Chcesz się bić?

Odłóż strzelbę, to się zmierzymy.

Podskakujesz? – spytał Ballard.

Chłopak przekręcił kluczyk w stacyjce, próbował zapalić silnik.

Zgaś! – zażądał Ballard.

Silnik nie zaskoczył. Chłopak podniósł rękę, jak gdyby chciał uderzyć w lufę, kiedy Ballard strzelił mu w szyję. Chłopak upadł bokiem na kolana dziewczyny. Dziewczyna stuliła dłonie i podłożyła mu pod brodę.

O nie! – zawołała.

Ballard załadował kolejny nabój do komory.

Mówiłem temu durniowi – powiedział. – Nie mówiłem? Że też ludzie nie chcą słuchać!

Dziewczyna spojrzała na chłopaka, potem na Ballarda. Podniosła ręce do góry, jak gdyby nie wiedziała, co z nimi zrobić.

Dlaczegoś to zrobił? – zapytała.

Sam się prosił – odparł Ballard. – Toż mówiłem durniowi.

O Boże! – zawołała dziewczyna.

Wysiadaj!

Co?

Chyba wyraźnie mówię. Wysiadaj!

Czego chcesz?

Już moja w tym głowa. Jak będzie trzeba, to się dowiesz.

Dziewczyna zepchnęła chłopaka z kolan, przesunęła się w drugi koniec siedzenia i wysiadła prosto w błoto na drodze.

Odwróć się! – zażądał.

Co chcesz zrobić?

Odwróć się i nie pytaj!

Muszę za potrzebą – powiedziała dziewczyna.

Tym się teraz nie martw – odparł Ballard.

Odwrócił ją za ramię, przyłożył wylot lufy z tyłu czaszki i wypalił.

Upadła, jakby w całym ciele roztopiły się kości. Ballard usiłował ją złapać, ale rąbnęła w błoto. Chwycił za sukienkę na karku, żeby dziewczynę podnieść, ale materiał rozszedł mu się w garści, i w końcu, żeby podnieść ją pod pachami, musiał oprzeć strzelbę o zderzak półciężarówki.

Szedł tyłem, spoglądając przez ramię, zaciągnął ją w krzaki. Głowa jej się kiwała, po szyi ciekła krew, a gdy ją tak wlókł, zsunęły jej się buty. Charczał, z białek oczu wyzierała dzikość. Położył dziewczynę w lesie kilkanaście metrów od szosy, rzucił się na nią i zaczął całować jeszcze ciepłe usta i obmacywać ją pod ubraniem. Wtem przestał i podniósł się. Zadarł jej spódnicę, zajrzał pod spód. Dziewczyna się zsikała. Zaklął, ściągnął jej majtki, wytarł jasne uda rąbkiem spódnicy. Spodnie miał spuszczone do kolan, kiedy usłyszał, że półciężarówka rusza.

Wydał odgłos podobny do tego, który przed chwilą wydała dziewczyna. Zassał powietrze, oniemiały z przerażenia. Zerwał się, łapiąc w biegu portki, przedarł się przez krzaki na drogę.

Szalony górski troll z zakrwawionymi spodniami w ręce, który pomstuje, bełkocze jak obłąkany, wypada z lasu, pędzi żwirową drogą za nieoświetloną półciężarówka, ledwo widoczną w tumanach kurzu. Biegł bez tchu z góry, aż w końcu opadł z sił. Ani biec, ani krzyczeć. Stanął, żeby zapiąć pas i dalej poszedł zgięty wpół, trzymając się za bok, przygarbiony, zdyszany, burcząc do siebie pod nosem:

Nie uciekniesz daleko, martwy sukinsynu.

W połowie zbocza zorientował się, że nie ma strzelby. Stanął. Po chwili jednak ruszył naprzód.

Kiedy wyszedł na drogę zbiegającą w dolinę, spojrzał w dół. Szosa ciągnęła się hen, jak okiem sięgnąć, w poświacie księżyca, pod lekko uniesionym woalem kurzu niczym rzeka pod peleryną mgły. Serce zaciążyło mu w piersi jak głaz. Kucnął w kurzu drogi, dopóki nie uspokoił mu się oddech. Dopiero wtedy wstał i zaczął piąć się znów pod górę.

Z początku usiłował biec, ale nie miał siły. Prawie godzinę zabrało mu dotarcie na szczyt oddalony o pięć kilometrów.

Znalazł strzelbę tam, gdzie upadła, sprawdził i wszedł do lasu. Dziewczyna leżała tak, jak ją zostawił. Zimna i drewniana jak to po śmierci. Zaczął miotać przekleństwa, aż go zatchnęło, wtedy ukląkł, zarzucił ją sobie na ramiona, z trudem wstał. Kiedy drałował z góry z tym ciężarem na plecach, wyglądał, jakby dosiadła go upiorna strzyga, bo martwa, jadąca na nim okrakiem dziewczyna przypominała gigantyczną żabę.

Ballard przyglądał im się z przełęczy, niczym zadumany karzeł, który przycupnął ze strzelbą w ręku. Od trzech dni padało. Strumień w dole wystąpił z brzegów, zalał pola, woda stała całymi rozlewiskami upstrzonymi zimową roślinnością i sianem. Włosy zwisały Ballardowi z wąskiej czaszki mokrymi strąkami i ociekały szarą wodą, kapiącą mu też z nosa.

Nocą na górskim zboczu rozbłysły lampy i pochodnie. Niosący je wyglądali jak zimowi utracjusze wśród drzew lub jak myśliwi nawołujący się w ciemnościach. Dzięki tym ciemnościom Ballard przeszedł pod nimi, czmychnął ze swym złachanym dobytkiem kamiennymi tunelami biegnącymi przez środek góry.

Przed świtem wynurzył się z jamy w skale po drugiej stronie. Rozejrzał się jak świstak, zanim wyjdzie na szary, dżdżysty dzień. Ze strzelbą w ręce i tobołkiem z koca, z całym swoim majątkiem, wyszedł przez rzadki las na otwartą przestrzeń.

Przelazł przez płot na podtopione pole, skierował się w stronę strumienia, który przy brodzie był dwa razy szerszy niż gdzie indziej. Ballard spojrzał na wodę i ruszył w dół strumienia. Po chwili zawrócił. Nurt był całkiem mętny, czerwona gęsta woda syczała w trzcinach. Na jego oczach przypłynęła zatopiona locha z różowymi, wzdętymi cyckami, okręciła się i poniosło ją dalej. Ballard schował koc w kępę wysokiej trawy i wrócił do jaskini.

Przy strumieniu wydało mu się, że poziom wody jeszcze się podniósł. Dźwigał skrzynkę pełną różnych rzeczy, męskich i damskich ubrań, i trzy ogromne pluszowe zwierzaki utytłane w błocie. Tak obładowany, dołożywszy na wierzch strzelbę i tobołek wypchany różnościami, wszedł do strumienia.

Woda w szalonym trzepocie nietoperzych skrzydeł omyła mu nogi. Zachwiał się, odzyskał równowagę, poprawił uchwyt i poszedł dalej. Zanim dotarł na środek strumienia, woda sięgnęła kolan. Kiedy podeszła mu do pasa, zaczął kląć na głos. Zjadliwa inwokacja upraszająca o ustąpienie wód. Gdyby ktokolwiek przyglądał mu się z boku, z pewnością by widział, że Ballard nie zawróci nawet, gdyby strumień miał go pochłonąć. I tak się właśnie stało. Kiedy Ballard szedł w rwącym nurcie po pierś, skradając się ostrożnie na palcach i opierając sile wody, na mieliznę nadpłynął żwawo pień drzewa. Widząc, że się zbliża, Ballard zaczął kląć. Pień zakręcił się i natarł na niego, jakby ożywiony złośliwą mocą.

Ty ścierwo! – zawołał, co wśród ryku wody zabrzmiało jak chrapliwy skrzek. Pień podskakiwał i niósł w sobie menisk jasnobrązowej piany, w której płynęły orzechy, gałązki i wystająca smukła szyjka butelki tykająca na boki jak metronom.

Ty ścierwo, niech cię szlag!

Pchnął pień lufą. Pień rąbnął w Ballarda, który zaczepił o niego strzelbę. Skrzynka przewróciła się do góry dnem i odpłynęła. Ballard szamotał się z pniem w bystrzynach poniżej brodu, ale zatracił się w pandemonium hałasów, ze strzelbą uniesioną do góry w jednej ręce, jak nawiedzony bohater lub grzęznący łachmaniarz, który parodiuje patriotyczny afisz, z rozdziawionymi ustami, żeby rzucić stek wyzwisk, aż pień wypłynął na szerszą przestrzeń, obrócił się i woda go pochłonęła.

Ballard wypłynął, młócąc rękami, rozpryskując wodę, i tak znalazł się na wysokości wierzb znaczących zalany brzeg strumienia. Nie umiał pływać, ale jak mógłby utonąć? Gniew utrzymywał go na powierzchni. W takich wypadkach działa jakaś zbawienna siła. Wystarczy na niego spojrzeć.

Można by rzec, że ocalili go bliźni, tacy jak wy. Wylegli na brzeg, skąd go wołali. Przedstawiciele ludzkości, która trzyma przy piersi istoty kalekie i obłąkane, która pragnie mieć ich złą krew w swoich dziejach i będzie ją miała. Tyle że oni teraz chcą jego głowy. Słyszał w nocy, jak szukają z latarniami i wydają okrzyki pełne obrzydzenia. Dlaczego zatem woda go wypycha? Albo inaczej – dlaczego ta woda go nie porwie?

Kiedy dopłynął do wierzb, podciągnął się i spostrzegł, że stoi w wodzie tylko po kolana. Odwrócił się, pogroził strzelbą, najpierw wezbranemu strumieniowi, potem szaremu niebu, z którego nadal lała się bezlitośnie szara struga deszczu. Przekleństwa wzbijające się nad huk wody niosły się po górskim zboczu i z powrotem niczym echa dochodzące z izolatek w domu wariatów.

Rozbryzgując wodę, wyszedł na stały ląd, gdzie rozładował i rozłożył strzelbę, schował naboje do kieszeni koszuli, wytarł palcem wodę ze strzelby i przedmuchał lufę, nie przestając mruczeć pod nosem. Wyjął naboje, osuszył, jak umiał, przeładował strzelbę i włożył nabój do komory. Po czym ruszył biegiem w dół rzeki.

Odzyskał tylko skrzynkę, i to pustą. Raz mu się zdawało, że niżej w nurtach widzi podrygujące w kipieli pluszowe misie, ale znikły mu z oczu za kępą drzew, a on już i tak podszedł za blisko szosy, dlatego zawrócił.

W końcu dotarł do wyższych partii gór. Stromy, czarny żleb, w którym śpiewał dziki potok. Ballard posuwał się ostrożnie, z mokrym, ubłoconym materacem, pod który podłożył omszałe polano, a przed sobą niósł strzelbę. Jakże ta woda była biała, jak nieodmienna w rwących rynnach na dole. Jakże czarne te skały.

Kiedy dotarł do leja na zboczu, uginał się pod ciężarem materaca przesiąkniętego deszczem. Przeczołgał się przez otwór w krasowej ścianie leja i wciągnął za sobą materac.

Przez całą noc znosił swój dobytek i przez całą noc padało. Kiedy przywlókł ostatniego zjełczałego, zapleśniałego trupa przez ścianę leja i przez ciemny, ociekający wilgocią korytarz, światło dnia przeciągnęło już od wschodu szarą wstęgę na płaczącym niebie. Ścieżka wydeptana przez niego w lesie po czarnych liściach, z odciskami jego obcasów, wyglądała, jak gdyby przejechał tamtędy mały wóz. Nocą zamarzła. Przemierzył łąkę osnutą pajęczyną lodowych szybek i wszedł do lasu, w którym drzewa stały skute lodem, a każda gałązka przypominała czarny szkielecik w szkle, zawodzącym lub strzaskanym na wietrze. Mankiety spodni zamarzły mu w dwa bębny grzechoczące w kostkach, a palce leżały w butach jak zimne, bezkrwiste kłody. Bliski płaczu z wyczerpania, wyszedł z leja, żeby zobaczyć dzień. Na tym martwym, baśniowym pustkowiu panował bezruch, szronowe kwiaty oplatały girlandami drzewa, z białych kryształowych fantazji na dnie jaskini rośliny wiły się do góry kamiennym ażurem. Nie przestawał kląć. Nie przemawiał przez niego demon, lecz jego dawny duch, który odzywał się w nim jeszcze raz na jakiś czas, usiłując przywracać go do zdrowia psychicznego, pomocna dłoń, która odciągnęła go znad krawędzi wyniszczającego gniewu.

Rozpalił ognisko na dnie jaskini obok płynącego strumienia. Pod jej kopułą zebrał się dym, który wysączał się powoli przez miriady pęknięć i porów, aby wzbić się stygijską mgłą przez ociekający las. Próbował uruchomić strzelbę, ale zamarzła na amen. Ukląkł na lufie, zaczął się z nią mocować, szarpać zamek. Ponieważ zamek nie ustąpił, wrzucił strzelbę do ognia. Zaraz jednak wyjął i oparł o ścianę, żeby nie ucierpiała bardziej, dość, że miała osmalone łoże. Wkruszył dziką cykorię do sczerniałego czajnika i nalał do pełna wody. Kipiała, syczała, śpiewała w płomieniach. Ciemna, zmutowana sylwetka Ballarda majaczyła nad wklęsłymi, kamiennymi ścianami. Wyjął blachę z napoczętym chlebem kukurydzianym, postawił przy ognisku obok suchych skórek leżących niczym odłamki glinianych skorup.

Obudził się w czarny dzień, na wpół skostniały z zimna, i znów rozpalił ogień. Gorący ból raz po raz przeszywał mu stopy. Ponownie się położył. Przesiąknięty wodą materac chłodził plecy, Ballard leżał więc, dygocząc, z założonymi na piersi rękami, a po jakimś czasie znów zasnął.

Obudził go wielki ból. Usiadł, złapał się za stopy. Zawył w głos. Ostrożnie stąpając, przeszedł po kamiennej posadzce do wody, usiadł, włożył nogi. Wydało mu się, że strumień parzy. Siedział, moczył nogi i coś mamrotał, nieledwie płakał, a jego głos odbijał się echem od ścian groty, przypominał pomruki stada współczujących małp.

Szeryf hrabstwa Sevier zszedł po schodach sądu na ostatni stopień nad zalanym trawnikiem, spojrzał na wodę – szare płaskie rozlewisko, pełne rozmaitych szczątków, wpływające cichymi kanałami w ulice i zaułki, sponad którego wystawały ledwie widoczne czubki parkometrów, a na lewo jakiś nikły ruch, znikome, ospałe falowanie, tam gdzie nurt rzeki Little Pigeon atakował wodę stojącą na równinie. Kiedy zastępca szeryfa płynął skifem przez trawnik, szeryf tylko patrzył i kiwał głową. Zastępca zawrócił skif i wiosłował tyłem, aż pawęż uderzył o kamienne nabrzeże.

Cholera, Cotton, ale z ciebie wioślarz.

Żebyś, cholera, wiedział.

Gdzieś ty się, psiakrew, podziewał?

Zastępca szeryfa stał przy wiosłach, łódź zanurzyła się głęboko.

Będziesz tak pływał na stojąco, jak Napoleon?

Spóźniłem się, bo musiałem wystawić Billowi Scruggsowi mandat.

Mandat?

Tak. Złapałem go na Bruce Street, jak grzał motorówką.

Jasny gwint.

Zastępca uśmiechnął się i zanurzył wiosła.

Widziałeś kiedyś gorsze gówno? – spytał.

Deszcz tylko siąpił. Szeryf wyjrzał spod ociekającego ronda kapelusza na zalane miasto.

Nie widziałeś gdzieś starca z długą brodą budującego arkę? – zapytał.

Wiosłowali główną ulicą miasta, mijali zalane sklepy i kawiarenki. Dwaj mężczyźni opuścili sklep łodzią załadowaną poplamionymi pudłami i hałdami ubrań. Jeden wiosłował, drugi brnął z tyłu w wodzie.

Dzień dobry, szeryfie! – zawołał mężczyzna idący za łodzią i podniósł rękę.

Dzień dobry, Ed – przywitał go szeryf.

Mężczyzna w łodzi kiwnął brodą w bok.

Zgłosił się już do ciebie Parker? – zapytał.

Właśnie tam jedziemy.

Zdawałoby się, że nieszczęście powinno zbliżać ludzi, a nie żeby jedni drugich okradali.

Są ludzie i ludziska, co poradzisz? – odparł szeryf.

Święte słowa.

Popłynęli w swoją stronę.

Trzymajcie się! – zawołał za nimi szeryf.

Jasne! – odpowiedział mężczyzna w wodzie.

Wpłynęli do sklepu z materiałami żelaznymi, zastępca złożył wiosła do łodzi. We wnętrzu oświetlonym lampą uwijali się ludzie, brodząc w wodzie. Jeden mężczyzna wszedł przez witrynę i wyjrzał na szeryfa przez rozbitą szybę.

Siemasz, Fate – przywitał się.

Siemasz, Eustis.

Największe, co zabrali, to broń.

Jak zawsze.

Nawet nie wiem, ile sztuk. Pewnie minie rok, zanim się wszystkiego doszukamy.

Mógłbyś spisać numery?

Dopiero jak woda opadnie. Jeżeli w ogóle zechce opaść. Księgi inwentaryzacyjne są w piwnicy.

No tak.

Jutro ma się przejaśnić. Chociaż ja już naprawdę mam wszystko w dupie. A ty?

W życiu nie widziałem czegoś takiego – powiedział szeryf.

Podobno w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym całe miasto tak zalało.

Naprawdę?

Tak słyszałem – potwierdził zastępca.

Wiem, że paliło się kilka razy – powiedział sklepikarz. – Uważasz, że Pan Bóg po prostu nie chciał, aby w pewnych miejscach osiedlali się ludzie?

Możliwe – odparł szeryf. – Czyli że jak tu jest tak ciężko, to chyba trafił na zgraję niezłych uparciuchów, co nie?

Dobrze mówisz.

Mógłbym ci w czymś pomóc?

Ni czorta. Próbujemy ratować, co tylko. Już łeb mi odpada. Cholera, jeden wielki pierdolnik.

No dobra. Jak znajdziesz numery broni, to do mnie pchnij. Coś mi się widzi, że te karabiny trafią do Knoxville.

Wolałbym, żeby te skurwiele szabrowniki oddały je z powrotem.

Rozumiem cię. Zrobimy, co się da.

Jasne.

Tylko zapalę łajbę i kopniemy się po pocztę.

Zastępca uśmiechnął się, zanurzył wiosła w szarej wodzie, wśród pływających butelek, desek i owoców.

Pogadamy później, Fate – pożegnał go sklepikarz.

Dobra, Eustis. Współczuję ci, że się włamali.

Ech.

Wiosłowali ulicą, wyciągnęli skif na brzeg na ganku poczty i weszli.

Dzień dobry, panie szeryfie – przywitała Turnera sympatyczna kobieta zza zakratowanego okienka.

Dzień dobry, pani Walker, co słychać?

Mokro. A u pana?

Ciężka sprawa, no nie?

Przesunęła mu stos przesyłek pod kratami.

To już wszystko?

Wszystko.

Przejrzał pocztę.

Znaleźliście tych ludzi, co poginęli z aut?

Jak znajdziemy jednego, to znajdziemy wszystkich.

No a kiedy znajdziecie tego pierwszego?

Kiedyś znajdziemy.

Takiej podłości to ja w życiu nie widziałam – powiedziała kobieta.

Zdarzają się gorsze rzeczy – pocieszył ją z uśmiechem.

Kiedy wracali łodzią Bruce Street, ktoś zawołał ich z okna na piętrze.

Szeryf odchylił się, żeby zobaczyć, kto go woła, zmrużył oczy przed mżącym kapuśniaczkiem.

Fate, jedziesz do sądu?

Jadę.

Zabiorę się z tobą, co?

Wskakuj.

Tylko wezmę kurtkę i zaraz schodzę.

U szczytu schodów z boku murowanego budynku, w którym był sklep, ukazał się starszy pan. Zamknął za sobą drzwi, poprawił kapelusz, zszedł ostrożnie na dół. Zastępca cofnął skif pod same schody i wtedy starszy pan, uchwyciwszy się kurczowo ramienia szeryfa, wszedł do łodzi i usiadł.

Powiedziała mi dziś jedna stara kobieta, że to Sąd Ostateczny. Że ważą się nasze grzechy. Powiedziałem jej, że chyba wszyscy mieszkańcy hrabstwa Sevier musieliby być zepsuci do szpiku kości, żeby ściągnąć sobie na głowę taki dopust boży. Może zresztą ona tak uważa. A co u ciebie, młodziaku?

Wszystko w porządku – odparł zastępca.

Mam kogoś, kto mógłby ci opowiedzieć o Białych Kapturach – powiedział szeryf.

Ludzie nie chcą o tym słuchać – odparł starszy pan.

Cotton twierdzi, że to dobry pomysł – wyjaśnił szeryf. – Że trzymałby ludzi w ryzach.

Starszy mężczyzna przyjrzał się wiosłującemu zastępcy.

Nie wierz w to, synu – poradził mu. – To była zgraja rzezimieszków, tchórzy i morderców. Tylko chłostali kobiety i okradali starych ludzi, emerytów, wdowy, z oszczędności. Nocami, w łóżkach mordowali śpiących ludzi.

A Czarne Ogorzałki?

Skrzyknęli się, żeby pokonać Białe Kaptury, ale byli tak samo tchórzliwi. Jak się zwiedzieli, że Białe Kaptury planują napaść, na ten przykład w Pigeon Forge, jechali tam, wyjmowali deski z mostu i zasadzali się w krzakach, żeby usłyszeć, jak tamci wpadają do wody. Dwa roki tak uganiali się po całym hrabstwie jedni za drugimi, ale tylko raz się spotkali, a i to przypadkiem, w wąskim przesmyku, skąd żadna banda nie mogła uciec. Wszyscy byli zepsuci na wylot, jak mówił mój tatuś, z której strony nie spojrzeć, jeden w drugiego same skurwiele.

I co się w końcu stało?

W końcu postawił im się jeden facet, Tom Davis, bo miał jaja.

Taki niby koń pociągowy, panie Wade?

Żeby pan wiedział. Był tylko zastępcą szeryfa Miliarda Maplesa, kiedy się wziął za Białe Kaptury. Jeździł kilka razy do Nashville, za wszystko płacił z własnej kieszeni. Zmusił legislaturę, żeby podwiązała ustawowo Sąd Okręgowy pod Sąd Karny w Knoxville, żeby w Sevierville nastał nowy sędzia, który dobrał się Białym Kapturom do skóry. Próbowali wszystkich sposobów, żeby go zabić. Nawet którejś nocy, jak wracał z Knoxville, napuścili na niego wielkiego Murzyna. W tamtych czasach pływało się parowcem, a ten Murzyn zlazł na środku rzeki z drugiej łajby i wyciągnął broń, żeby go zastrzelić. Tom Davis wyrwał mu strzelbę i zapakował go do więzienia. Wtedy już Białe Kaptury całymi hordami uciekały z hrabstwa. Ale on się nie certolił. Zawracał ich, skąd tylko, z Kentucky, z Karoliny Północnej, z Teksasu.

Jeździł w pojedynkę, nie było go tygodniami, a potem wracał, wlokąc ich związanych sznurem jak stado koni. Był najbardziej nieulękłym zuchem, o jakim słyszałem. Kształcony to był człowiek. Dawniej uczył w szkole. Od wojny secesyjnej nigdy nie wybrano w hrabstwie Sevier demokraty, aż dopiero kiedy Tom Davis wystartował na szeryfa, to go wybrali.

Nie pamięta pan powodzi z tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego, co? – spytał zastępca.

Cóż, w osiemdziesiątym piątym to ja się urodziłem, więc raczej niewiele pamiętam.

A w którym roku powiesili tamtych dwóch, panie Wade?

W dziewięćdziesiątym dziewiątym. Bo to Pleas Wynn i Catlett Tipton zamordowali Whaleyów. Wywlekli ich z łóżka i zastrzelili przy córeczce. Dwa lata siedzieli w więzieniu, nawet się odwoływali. Niejaki Bob Wade też chyba maczał w tym palce, na szczęście żaden mój krewniak. Chyba też poszedł siedzieć. Tiptona i Wynna powiesili tu na trawniku przed sądem. Chyba w Nowy Rok. Pamiętam, że wszędzie jeszcze wisiał ostrokrzew i świeczki choinkowe. Zbudowali tu wielką szubienicę z jedną zapadnią dla nich obu. Już poprzedniego dnia wieczorem ludzie ściągali do miasta. Wielu spało w wozach. Albo porozkładali koce na trawniku przed sądem, gdzie się tylko dało. W mieście trudno było dostać cokolwiek do jedzenia, ludzie stali w wielkich kolejkach. Kobiety sprzedawały kanapki na ulicy. Szeryfem był wtedy Tom Davis. Przyprowadził tych dwóch z więzienia, a każdy maszerował z żoną pod pachę, za nimi dwóch pastorów. Zupełnie jakby szli do kościoła. Weszli na gilotynę i zaczęli śpiewać, a do nich dołączył tłum. Mężczyźni zdjęli czapki z głów. Miałem wtedy trzynaście lat, ale pamiętam, jakby to było wczoraj. Całe miasto i pół hrabstwa Sevier śpiewało „Tyś mi potrzebny w każdej godzinie”. Potem pastor odmówił modlitwę, żony pocałowały mężów na pożegnanie, zeszły z szubienicy, odwróciły się, żeby popatrzeć, i pastor zszedł po schodach, i zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. I wtedy pod kopniakiem zapadła się pod nimi klapa, spadli i zawiśli, a drgali tam i wierzgali Bóg wie jak długo, może dziesięć minut, a może i kwadrans. Niech pan nie myśli, że śmierć na stryczku jest znów taka szybka i miłosierna. Nic podobnego. I taki był koniec Białych Kapturów w hrabstwie Sevier. Ludzie do dzisiaj nie lubią o tym mówić.

Uważa pan, że ludzie wtedy byli bardziej podli? – spytał zastępca.

Stary mężczyzna patrzył na zalane miasto.

Nie – odparł. – Wcale tak nie myślę. Na mój rozum, ludzie są jednacy, odkąd Pan Bóg stworzył pierwszego.

Kiedy szli po schodach sądu, opowiedział im o starym pustelniku, który mieszkał na Górze Domowej. Ten obdarty karzeł, z włosami do kolan, ubierał się w liście, a ludzie, którzy mijali jego pieczarę w skałach, rzucali do środka kamieniami i wołali, żeby do nich wyszedł.

Wiosną Ballard zobaczył parę kopulujących jastrzębi, które trzepocząc skrzydłami, wyprysnęły cicho ze słońca, po czym oderwały się od siebie, rozbłysły nad drzewami i zaczęły się znów piskliwie nawoływać. Przyglądał się, czy jeden z nich nie jest ranny. Nie wiedział, jak się jastrzębie parzą, ale wiedział, że wszystkie stworzenia walczą. Zszedł ze starego traktu na górską ścieżkę, którą sam wydeptał, kiedy chodził po zboczu, żeby podglądać swoje dawne strony.

Usiadł tyłem do skały i napawał się jej ciepłem, a wciąż zimny wiatr przeszywał dreszczem kruche szare paprocie, nieliczne w tak wysokich partiach. Obserwował wjeżdżający do doliny pusty wóz, już z oddali słyszał jego turkot, odgłos muła, który stanął podczas przeprawy przez bród, a potem turkot wciąż dobiegał do jego uszu, choć wóz stał, jak gdyby dźwięk tworzył rzeczywistość, dopóki nie dotarł do jego świadomości. Patrzył, jak muł pije, a po chwili siedzący na ławce mężczyzna podniósł rękę i znów ruszyli, teraz bezgłośnie wjechali na drogę i znów rozległ się daleki, stłumiony, drewniany klekot.

Patrzył na minimalny ruch wszelkiego żywiołu w dolinie, patrzył na szare pola wywracane czernią na wierzch, na warkocze bruzd po przejechaniu pługa, na powolne panoszenie się zieleni drzew. Ukucnął, spuścił głowę na kolana i rozpłakał się.

Leżąc w ciemnościach jaskini, sądził, że słyszy gwizd, tak jak dawnymi laty, kiedy jako mały chłopiec leżał po zmroku w łóżku i słyszał ojca, który wraca gościńcem do domu, pogwizdując, niczym samotny grajek na fujarce, ale to tylko strumień przepływał ze świstem przez jaskinię, żeby omywszy ją, być może wpaść do nieznanych mórz w środku ziemi.

W nocy przyśniło mu się, że jedzie po niskiej grani przez las. W dole, na hali, w miejscu, gdzie słońce padło na trawę, zobaczył jelenia. Trawa jeszcze nie obeschła, a jeleń stał w niej po kolana. Ballard czuł pod sobą kołyszący grzbiet muła i ścisnął go nogami. Każdy liść muskający mu twarz pogłębiał jego smutek i strach. Każdy mijany liść oznaczał, że go nigdy więcej nie minie. Liście muskały go po twarzy jak muślin, niektóre już zżółkłe, z żyłkami przypominającymi delikatne szkielety, przez które prześwieca słońce. Postanowił jechać dalej, bo nie mógł zawrócić, a świat wydał mu się tak piękny jak każdego innego dnia, chociaż jechał ku swojej śmierci.

W pogodny majowy poranek John Greer wyszedł na dwór, żeby opróżnić szambo za domem. Kiedy kopał, zza pompowni wyszedł Lester Ballard w peruce klauna i w spódnicy, uniósł strzelbę, cicho odwiódł kurek, pociągnął za spust i spuścił go powoli, jak to robią myśliwi.

Kiedy padł strzał, Greer przerzucał właśnie przez ramię łopatę z ziemią. Chociaż huk wystrzału dawno zamarł w niszy góry, Ballard wciąż słyszał ów gong przeznaczenia, który zadzwonił mężczyźnie nad głową, kiedy zastygł z łopatą w górze, a na nią pacnął jasnym medalikiem kawałek ołowiu. Mężczyzna stał i patrzył na to dziwadło, które stało i klęło w duchu, a jednocześnie szarpało zamek strzelby, to widmo, które zjawiło się znikąd i zaatakowało go tak brutalnie. Odrzucił łopatę i ruszył do ucieczki.

Ballard przestrzelił mu tułów, przez co tamten się potknął. Drugi strzał oddał, kiedy mężczyzna znikł za rogiem domu, i nie wiedział, czy go zabił. Sam puścił się teraz biegiem, nie przestając kląć, znów szarpiąc się z zamkiem strzelby, obiegł róg domu, a kiedy poślizgnął się na zakręcie w błocie, omal nie zwichnął sobie nogi. Ze strzelbą wzniesioną ku górze i kciukiem na kurku pokonywał schody szalonymi, podrygującymi susami – i tak dopadł drzwi.

Przypominał diabła, który wyskakuje znienacka na sprężynie, albo komiczny wymysł filmowego montażysty, kiedy pochłonęły go drzwi i niemal od razu wypluły, wypchnąwszy z potężną siłą do tyłu. Okręcił się, wyrzucił jedną rękę w dziwacznym geście, w obłoku bladoróżowej krwi, w poszarpanym ubraniu; w całym tym hurgocie strzelba tylko szczęknęła cicho na deskach ganku i Ballard usiadł ciężko na podłodze, lecz zaraz zerwał się i czmychnął do ogrodu.

Chociaż Greer dostał kulę w pierś, ze śrutówką w ręce przestąpił chwiejnym krokiem próg i zszedł po schodach, żeby zobaczyć, w co trafił. U podnóża schodów podniósł perukę i zobaczył, że jest zrobiona z wyschłego skalpu ludzkiego.

Ballard obudził się na sali spowitej prawie szczelnymi ciemnościami.

Obudził się na sali zalanej jasnym światłem dnia.

Obudził się na sali – o świcie albo o zmroku, bo nie mógł się połapać – w której pyłki kurzu, przelatując przez nieuchwytne kraty światła, rozbłyskiwały na chwilę i odtruwały jak maleńkie robaczki świętojańskie. Trochę im się przyglądał, a potem podniósł rękę. Ale żadna ręka się nie podniosła. Podniósł drugą i padł na nią cienki pasek żółtego światła słonecznego. Rozejrzał się po sali. Na metalowym stole były naczynia z nierdzewnej stali. Dzbanek wody i szklanka. Ballard, w cienkiej białej koszuli w wąskiej białej sali, fałszywy akolita lub antyseptyczny zbrodniarz, profesjonalny producent koszmarów, dorywczo demon.

Nie spał już od kilku minut, zanim zaczął szukać brakującej ręki.

W łóżku jej nie znalazł.

Podciągnął powłoczkę pod brodę i bez większego zdziwienia obejrzał gruby opatrunek z bandaży na ramieniu. Rozejrzał się. Cała sala była niewiele szersza od łóżka. Za plecami miał małe okno, ale żeby przez nie wyjrzeć, musiałby wyciągnąć szyję, co sprawiało mu ból.

Nikt się do niego dotąd nie odezwał. Kiedy weszła pielęgniarka z metalową tacą, pomogła mu tylko usiąść, Ballard wciąż próbował podeprzeć się brakującą ręką, żeby odzyskać równowagę. Filiżanka zupy, filiżanka sosu waniliowego, mały kartonik mleka. Ballard podziobał jedzenie łyżką i znów się położył.

Przysypiał. Pęknięcia żółtego tynku na suficie i w górnych partiach ścian odkładały mu się w mózgu. Widział je nawet po zamknięciu oczu. Cienkie rysy trawersujące po pustej tafli skorodowanego umysłu. Patrzył na zakutany kikut wystający spod krótkiego rękawa państwowej szpitalnej koszuli. Wyglądał jak ogromny zabandażowany kciuk. Ciekawe, co zrobili z jego ręką.

Kiedy przyszła pielęgniarka z kolacją, zapytał:

Co zrobili z moją ręką?

Podsunęła ruchomy stolik, postawiła na nim tacę.

Odstrzelili panu – powiedziała.

Tyle to sam wiem. Chciałem się tylko dowiedzieć, co z nią zrobili.

Nie wiem.

Gówno to panią obchodzi, co?

Rzeczywiście.

Dowiem się. Dojdę swego. A co to za fajfus sterczy przez cały czas pod drzwiami?

Zastępca szeryfa.

Zastępca szeryfa?

Tak – potwierdziła. – A ten postrzelony przez pana mężczyzna?

Ale o co się rozchodzi?

Nie chce pan nawet wiedzieć, czy przeżył?

Bo ja wiem.

Rozwijał sztućce z lnianej serwetki.

No to jak? – zapytała.

No to przeżył czy nie?

Przeżył.

Przyglądała mu się. Nabrał musu jabłkowego, popatrzył na łyżkę, odłożył. Otworzył karton mleka, napił się.

Naprawdę to pana nie obchodzi? – zapytała.

Obchodzi – odparł Ballard. – Wolałbym, żeby ten skurwiel nie żył.

Jadł i gapił się w ściany. Korzystał z basenu albo z nocnika. Czasem słyszał z sąsiedniej sali radio. Pewnego wieczoru przyszli go odwiedzić jacyś ludzie, chyba myśliwi.

Chwilę rozmawiali pod salą. Potem drzwi się otworzyły i sala wypełniła się mężczyznami. Obstąpili łóżko Ballarda. Obudził się, usiadł, spojrzał na nich. Jednych znał, drugich nie. Struchlał.

Lester – zwrócił się do niego mężczyzna słusznej postury. – Gdzie są wszystkie ciała?

Nic nie wiem o żadnych ciałach.

Owszem, wiesz. Ilu ludzi zabiłeś?

Nikogo nie zabiłem.

Gówno prawda. Zabiłeś małą Lane, spaliłeś ją razem z dzieckiem w jej własnym domu, pozabijałeś ludzi w autach zaparkowanych pod Żabią Górą.

Nigdy w życiu.

Zamilkli, tylko na niego patrzyli. Wtedy jeden zarządził:

Lester, wstawaj!

Ballard podciągnął powłoczkę.

Nie mogę wstawać – powiedział.

Mężczyzna zerwał z niego kołdrę. Na prześcieradle ukazały się wychudzone, blade i żółte nogi Ballarda.

Wstawaj!

Ballard pociągnął brzeg koszuli nocnej, żeby się zakryć. Spuścił nogi z łóżka, posiedział tak chwilę. Po czym wstał. Znów usiadł, chwycił się stolika.

Dokąd idziemy? – spytał.

Ktoś z głębi tłumu coś powiedział, ale Ballard nie dosłyszał.

Nic więcej na siebie nie włożysz?

Nie wiem.

Otworzył szafkę i zajrzał, ale były tam tylko szmaty do podłogi i wiadro. Stali i patrzyli na Ballarda, który miał nietęgą minę.

Jak mamy iść, to chodźmy. Bo Earl pewno pojechał po szeryfa.

Idziemy, Ballard.

Podnieśli go, pchnęli w stronę drzwi, zwarli za nim szeregi. Jeszcze raz rzucił okiem na łóżko. Maszerowali szerokim szpitalnym korytarzem. Mijali otwarte drzwi, zza których pacjenci w łóżkach odprowadzali go wzrokiem. Czuł zimne linoleum pod nogami, które trochę się pod nim uginały.

Była chłodna, przejrzysta noc. Spojrzał na zimny wysyp gwiazd ciągnących się za latarniami na szpitalnym parkingu. Przeszli czarnym asfaltem, mokrym po niedawnym deszczu. Mężczyźni otworzyli drzwi półciężarówki, gestem zaprosili Ballarda do środka. Wsiadł do szoferki i zajął miejsce, ścisnąwszy gołe nogi. Mężczyźni usiedli z obu stron, kierowca zapalił silnik i włączył światła. Jak na komendę w innych samochodach i półciężarówkach na parkingu też zapłonęły światła. Ballard musiał podnieść kolana jak dziecko, żeby kierowca miał dostęp do dźwigni skrzyni biegów. Wyjechali z parkingu na ulicę.

Dokąd jedziemy? – spytał Ballard.

Dowiesz się na miejscu – odparł kierowca.

Jechali szosą w stronę gór kawalkadą półciężarówek i samochodów osobowych. Zatrzymali się przy jakimś domu. Z auta za Ballardem wysiadł mężczyzna i podszedł do drzwi. Wpuściła go kobieta. W środku, w świetle nagiej żarówki, zobaczył kobietę z dziećmi. Mężczyzna po chwili wrócił, wsiadł i podał mu przez okno jakieś zawiniątko.

Niech to włoży – powiedział.

Kierowca podał zawiniątko Ballardowi.

Włóż! – rozkazał.

Dostał kombinezon i koszulę wojskową.

Siedział w szoferce z ubraniem na kolanach. Znów ruszyli pod górę. Skręcili w polną drogę, która wiła się przez wzgórza, na zakrętach w światła reflektorów wpadały zębatkowo czarne sosny, potem zjechali w następną drogę, zarośniętą trawą, aż w końcu znaleźli się na wysoko położonej łące, gdzie w świetle gwiazd stały szczątki tartaku. Szopa z zaciemnionymi oknami. Kupa szarych desek i stos trocin, gniazdo lisów.

Kierowca półciężarówki otworzył drzwi, wysiadł. Inne pojazdy zatrzymały się za nim, wysypali się z nich mężczyźni. Stłumione głosy, trzaskające drzwi. Na siedzeniu półciężarówki Ballard z gołymi łydkami.

Niech Otis go pilnuje.

Może od razu go tam weźmy?

Niech zostanie tutaj.

Dlaczego się nie ubrał?

Otworzyły się drzwi półciężarówki.

Nie jest ci zimno? – spytał mężczyzna.

Ballard popatrzył na niego tępo. Bolała go ręka.

Każ mu się ubrać.

Włóż to na siebie – poprosił mężczyzna.

Ballard zaczął szukać w zawiniątku rękawów i nogawek.

Otis, pilnuj go teraz.

Powinno mu się związać ręce.

Można by mu przywiązać ręce do nogi, jak mułowi.

Jerry, odłóż tę flaszkę. To nie przelewki.

Ballard włożył koszulę i teraz mocował się z guzikami. Nigdy przedtem nie próbował zapiąć koszuli jedną ręką i nie najlepiej mu to szło. Włożył kombinezon, zapiął szelki. Kombinezon był miękki, pachniał mydłem, a zmieściłby się w nim drugi taki Ballard. Pusty rękaw koszuli wetknął do środka, rozejrzał się. Mężczyzna ze śrutówką siedział na platformie półciężarówki i obserwował go przez tylną szybę. Ogień na wzgórzu przy tartaku lizał wiatr, a wokół zebrali się mężczyźni. Ballard nacisnął guzik schowka w desce rozdzielczej, klapa opadła. Pomacał między papierami, nic nie znalazł. Zatrzasnął klapę. Po chwili opuścił okno.

Ej, wy tam z tyłu, nie macie papierosa? – zapytał.

Mężczyzna wychylił się, podał mu przez otwarte okno paczkę papierosów. Ballard wziął jednego, wsadził sobie do ust.

Masz ogień? – spytał.

Mężczyzna podał mu zapałkę.

I co, może cię jeszcze podetrzeć? – spytał.

Nie ja się prosiłem o tę wycieczkę – odparł Ballard.

Potarł zapałkę o deskę rozdzielczą i zapalił papierosa. Siedząc po ciemku, palił i obserwował ognisko na wzgórzu.

Po chwili zszedł do niego mężczyzna, otworzył drzwi i kazał mu wysiąść. Ballard z trudem się wygramolił, stanął przed półciężarówką.

Przyprowadź go tu, Otis.

Ballard, trzymany na muszce, drapał się na górę. Musiał się zatrzymać, żeby podwinąć nogawki spodni. Stanął przy ognisku i wbił wzrok w swoje bose stopy.

Ballard.

Nie odezwał się.

Ballard, możesz się teraz wytłumaczyć.

Czekał.

Jak nam pokażesz, gdzieś schował tych ludzi, żebyśmy mogli im urządzić porządny pochówek, to odstawimy cię z powrotem do szpitala i niech już sąd się tobą zajmie.

Aleście to sobie obmyślili – powiedział Ballard.

Gdzie są ciała?

Nic nie wiem o żadnych ciałach.

To twoje ostatnie słowo?

Ballard przytaknął.

Masz tę linę, Fred?

Jasne.

Z kręgu wystąpił mężczyzna ze zwojem plecionej stalowej liny.

Musimy ci przywiązać rękę. Ktoś ma w samochodzie sznur?

Ja mam.

Ernest, zapytaj go, wiesz o co.

Wal, Ernest.

Mężczyzna odwrócił się do Ballarda.

Jaki miałeś interes do tych martwych kobiet? – spytał. – Pieprzyłeś je?

Ballard zrobił dziwny grymas w świetle ogniska, ale nie odpowiedział. Potoczył tylko wzrokiem po swoich gnębicielach. Mężczyzna ze stalową liną pociągnął jej koniec po ziemi. W końcówkę liny była wmontowana obręcz, cała lina przechodziła przez tę obręcz i przypominała ogromne zajęcze wnyki.

Przecież wiesz, że pieprzył – powiedział mężczyzna. – Bierz go, i tyle.

Ktoś związał Ballardowi rękę sznurem. Stalowa lina ześlizgnęła mu się z szyi i opadła na ramiona. Była zimna, śmierdziała smarem.

Tak poszedł dalej, do góry, do tartaku. Poprowadzili go po drewnianych balach, patrząc pod nogi, w świetle ogniska sunęli w poprzek przez górne partie zbocza jak teatr gałgankowych cieni. Ballard raz się potknął, a wtedy ktoś go złapał i mu pomógł. Przystanęli, żeby odpocząć, tuż nad trocinowym wyrobiskiem. Jednego podsadzili pod belkowany strop i podali mu koniec liny.

Chyba go tam nie znieczulili, co, Ernest? Szlag by mnie trafił, gdyby nie czuł, co się z nim dzieje.

Mnie się widzi, że chłop wszystko czuje.

Ballard wyciągnął szyję do mężczyzny, który przedtem go zagadywał.

Powiem wam – zaoferował.

Co nam powiesz?

Gdzie są ciała. Obiecałeś, że jak powiem, to mnie puścicie.

No to gadaj.

Są w jaskiniach.

W jaskiniach?

Schowałem je w jaskiniach.

I znajdziesz je teraz?

Yhy. Wiem, gdzie są.

W obstawie ośmiu, a może dziesięciu mężczyzn z latarniami i lampami Ballard wszedł do niegdyś zamieszkiwanej przez siebie skalnej pieczary. Pozostali rozpalili przy wejściu ognisko, usiedli i czekali.

Dali mu latarkę i szli za nim krok w krok. Posuwali się wąskimi, ociekającymi korytarzami, mijali skalne komnaty, pełne kruchych iglic i strumieni płynących kamiennym łożyskiem w ślepych ciemnościach.

Przedostali się na czworakach między podniesionymi płaszczyznami uławicenia i przecisnęli się do góry przez wąski przesmyk. Ballard co jakiś czas przystawał, żeby podciągnąć mankiety kombinezonu. Jego eskorta nie posiadała się ze zdziwienia.

Widziałeś kiedy coś podobnego?

Kiedy byłem smarkiem, baraszkowaliśmy w tych starych grotach.

My też, ale tej tu nie znałem.

Nagle Ballard przystanął. Łapiąc równowagę jedną ręką, z latarką w zębach, wdrapał się na półkę, przeszedł po niej twarzą do ściany, znów do góry, trzymając się skał jak małpa bosymi stopami, i przeczołgał się przez wąską szczelinę w skałach.

Odprowadzili go wzrokiem.

Psiakrew, ale to mała dziura.

A ja tylko główkuję, jak my stąd wyniesiemy ciała, jeśli je w ogóle znajdziemy.

Niech ktoś poświeci i idziemy.

Masz, Ed. Potrzymaj światło.

Pierwszy mężczyzna przeszedł po półce, wspiął się przez otwór, odwrócił bokiem. Nachylił.

Dajcie mi tu światło!

Co jest?

Cholera.

No co tam?

Ballard!

Nazwisko Ballarda poniosło się niknącym, odbijanym coraz dalej echem w głąb dziury, w której zniknął.

Co takiego, Tommy?

Sukinsyn jeden!

Gdzie on jest?

Jak rany, chłop nam zwiał.

No to go gońmy!

Ja się przez tę dziurę nie przecisnę.

Pocałuj mnie w dupę.

Kto z nas jest najmniejszy?

Pewnie Ed.

Ed, chodź no tu!

Podsadzili następnego, który usiłował przecisnąć się przez dziurę, ale się nie zmieścił.

Widzisz jakieś światło albo coś?

Cholera, nic. Ni czorta.

Niech ktoś skoczy po Jimmy'ego. On się przeciśnie.

Popatrzyli po sobie w bladych, krzyżujących się snopach światła latarek.

Psiakrew!

To samo chodzi ci po głowie co mnie?

Żebyś, cholera, wiedział. Czy ktoś pamięta, jak tu doszliśmy?

Ja pierdolę.

Trzymajmy się w kupie.

Myślisz, że jest jakieś inne wejście do tej dziury, w której przepadł?

Nie wiem. Chyba powinniśmy zostawić tu kogoś na czatach.

Możemy go już nigdy więcej nie zobaczyć.

Dobrze mówi.

Moglibyśmy zostawić światło tu za rogiem, żeby wyglądało, że ktoś pilnuje.

Bo ja wiem.

Ballard!

Co za sukinsyn!

A, pierdolę. Idziemy.

Kto poprowadzi?

Ja chyba trafię.

No to idź przodem.

Szlag by trafił, jak nas ten skurwiel wykołował.

Wykombinował, że się damy nabrać. Już się nie mogę doczekać, żeby opowiedzieć chłopakom tam, na dworze, jak nas wyrolował.

Losujmy, kto będzie miał radochę z tego, że im opowie.

Uważajcie na głowy.

Wiecie, cośmy dobrego zrobili?

No wiemy. Wyciągnęliśmy skurwiela z pierdla i puściliśmy wolno, żeby znów mógł mordować. Samiśmy chcieli.

Święte słowa.

Jeszcze go zdybiemy.

Może nas załatwił. Pamiętacie, czy szliśmy tędy?

Nic nie pamiętam. Idę jak po sznurku za facetem przede mną.

Przez trzy dni Ballard penetrował jaskinię, do której wszedł, żeby znaleźć z niej drugie wyjście. Wydawało mu się, że minął tydzień, i dziwił się, że tak długo działają baterie w latarce. Co jakiś czas przysypiał, a potem budził się i ruszał dalej. Spał krótko, bo nie miał do czego przyłożyć głowy, mógł tylko do kamienia.

W końcu stukał latarką o nogę, żeby się rozżarzyło gasnące pomarańczowe światło. Wyjął baterie, włożył je z powrotem w odwrotnej kolejności. Raz słyszał za sobą głosy i raz zdawało mu się, że widzi światło. Poszedł ku niemu przez te ciemności, żeby sprawdzić, czy to nie są światła wrogów, ale niczego nie znalazł. Ukląkł i napił się z ciurkającego stawu. Odpoczął, znów się napił. W dziurce wywierconej światłem latarki patrzył na przeźroczyste ryby, których cieniste kości, przeświecające spod delikatnych łusek przypominających mikę, sunęły po płytkim stawie ze skalistym dnem. Kiedy wstał, woda chlupnęła mu na wychudzony brzuch.

Wygramolił się jak szczur po długim, śliskim, błotnym brzegu i wszedł do długiej pieczary pełnej kości. Obszedł to prastare ossuarium, kopiąc w szczątki. Brązowe, podziurawione szkielety bizona, łosia. Czaszka jaguara z jednym kłem, który Ballard wyłamał i schował do kieszeni kombinezonu na piersi. Tego samego dnia doszedł do przepaści i kiedy próbował ją oświetlić słabnącą teraz latarką, spadła mu na ziemię przy wilgotnej ścianie i dokonała żywota w pustce i nocy. Znalazł kamyk, rzucił go w dół. Spadł cicho. Spadł. Cicho. Ballard już zaczął się rozglądać za kolejnym, kiedy z głębi dobiegł go cichy plusk kamyka wpadającego do wody.

W końcu dotarł do małej pieczary, w której z sufitu sączył się cienki słup światła dziennego. Dopiero teraz pojął, że w nocy mógł zupełnie nieświadomie mijać inne szczeliny prowadzące do świata zewnętrznego. Wyciągnął rękę do góry, włożył w szparę. Poskrobał. Wyczuł ziemię.

Obudził się po zapadnięciu zmroku. Pomacał ręką dookoła, znalazł latarkę, nacisnął guzik. Na chwilę rozżarzył się czerwony drucik w żarówce i powoli zgasł. Ballard leżał w ciemnościach, nastawiając uszu, ale słyszał tylko bicie własnego serca.

Rano, kiedy światło szczeliny oświetliło mizernie jego zarys, ten drzemiący więzień wydrążonej w kamieniu twierdzy zupełnie nie wyglądał na winowajcę, można by wręcz przyznać mu niemal rację, jeśli czuł się skrzywdzony przez bogów.

Pracował cały dzień, drążył w ziemi dziurę odłamkiem kamienia i gołą ręką na przemian. Spał, pracował i znów spał. Albo grzebał w zakurzonych pozostałościach gniazd, szukając całych orzechów hikorowych wśród kościanych czerepów, zdobnych w zawijasy kanałów, obranych do czysta z mięsa przez myszy zaroślowe o precyzyjnych zębach, zakrzywionych jak igły do szycia żagli. Nie znalazł, ale też nie był głodny. Ponownie zasnął.

W nocy słyszał ujadanie psów myśliwskich i próbował je wołać, ale potężne echo własnego głosu w jaskini przepełniło go strachem i bał się zawołać jeszcze raz. Słyszał, jak myszy harcują w ciemnościach. Może zagnieżdżą mu się w czaszce i złożą swój mały, łysy, piskliwy pomiot w jamach płatowych, w których przedtem tkwił jego mózg. Wypolerują mu kości na glans jak skorupy jaj, w wyssanych ze szpiku piszczałkach kostnych będą spały stonogi, a białe, smukłe żebra pozawijają się niczym kwiat kostny w ciemnej kamiennej misie. Marzył o tym, żeby jakaś okrutna akuszerka wydobyła go na świat z tego skalistego łona.

Rano zobaczył, że pajęczyna zasnuła jego skrawek nieba. Nabrał garść żwiru i cisnął do góry w komin. Raz i drugi, aż potargał całą pajęczynę. Wstał i zaczął kopać.

Obudził się z głową opartą o ścianę i kamieniem w ręce. Znów zaczął kopać. Po dłuższej pracy wreszcie obruszył cienką kamienną płytę, która spadła z łoskotem do dziury. Podczas obluzowywania skaleczył się w palec. Siedział teraz z palcem w ustach, a zatęchły smak ziemi zmieszał się z żelazistym, rdzawym posmakiem krwi. Z dziury posypała się ziemia. Na tle nieba zobaczył gałęzie drzew.

Dźwignął się i zabrał ponownie do roboty, walił w kamień, odłupywał kolejne odpadające warstwy. Parł i kopał większymi odłamkami skał. Przed zapadnięciem zmroku wytknął głowę przez dziurę w ziemi i wyjrzał na zewnątrz.

Najpierw zobaczył krowę. Stała ze trzydzieści metrów od niego na polu za lasem, w którym się wychował, za krową była stodoła, a za nią dom. Wypatrywał w nim oznak życia, ale żadnych nie zobaczył. Opuścił się do dziury i odpoczął.

Od zmierzchu minęło kilka godzin, dopiero więc czarną nocą w końcu wygramolił się na powierzchnię. W domu nie paliły się żadne światła. Szukał w gwiazdach jakiejś podpowiedzi, ale niebo zmieniło się nie do poznania i Ballard przestał mu ufać.

Wyszedł z lasu, przelazł przez płot i minął pole, aż wyszedł na drogę. Nigdy na niej nie był. Widząc, że prowadzi w góry, ruszył w przeciwną stronę i pokuśtykał przed siebie, słaby, lecz sprawny, a noc była piękna, jak wymarzona – w powietrzu już unosił się nikły zapach wiciokrzewu. Nie jadł od pięciu dni.

Nie uszedł daleko, kiedy mignął mu przed oczyma kościelny autobus. Ballard czmychnął w przydrożne krzaki, kucnął i patrzył. Autobus przejechał z warkotem. W oświetlonych szybach przemknęły twarze pasażerów, jedna za drugą, wszystkie profilem. Na ostatnim siedzeniu wyglądał przez okno z tyłu mały chłopiec z nosem przylepionym do szyby. Nie było na co patrzeć, ale on i tak patrzył. Mijając go, spojrzał na Ballarda, Ballard na niego. Po chwili autobus wjechał w zakręt i zniknął z warkotem z pola widzenia. Ballard wrócił na drogę i powlókł się dalej. Próbował sobie przypomnieć, skąd zna tego chłopca – nagle zrozumiał, że ten mały przypomina mu jego samego. Aż go ciarki przeszły, i chociaż próbował wyrzucić z głowy widok twarzy w szybie, obraz nie chciał zniknąć.

Dotarł do szosy, przeszedł na drugą stronę, ruszył w pole. Co chwila potykał się o skiby świeżo wzruszonej gleby i w końcu dotarł nad rzekę. Nadrzeczny las był usłany śmieciami i papierami naniesionymi przez powódź, drzewa oblepione mułem, a w wielkich konarach pod niebem tkwiły wielkie gniazda rzeczy porwanych przez wodę.

Kiedy podszedł do miasta, zaczęły piać koguty. Może wyczuły odpust w tym mroku nocy, którego nie chwytał wędrowiec, chociaż wciąż patrzył na wschód. Może świeżość w powietrzu. Darły się na całą śpiącą okolicę, odpowiadały sobie nawzajem. Zupełnie jak za dawnych lat. Jak w innych stronach.

O świcie stawił się w recepcji szpitala hrabstwa. Pielęgniarka z nocnego dyżuru, która właśnie szła korytarzem z kawą, zastała Ballarda opartego o kontuar. Chudy jak patyk, jednoręki mężczyzna, tonący w za wielkim kombinezonie, uwalany od stóp do głów czerwoną gliną. Oczy miał jak dwie dymiące jamy.

Tu jest moje miejsce – oznajmił.

Nigdy nie osądzono go za żadne przestępstwo. Wysłano do stanowego szpitala w Knoxville, gdzie wsadzono do klatki. Dwie klatki dalej siedział pomylony gość, który otwierał ludziom czaszki i wyjadał łyżką mózg. Ballard widywał go czasem na spacerze, ale nie miał nic do powiedzenia temu wariatowi, który w dodatku od dawna się nie odzywał, przygnieciony ogromem swoich zbrodni. Haczyk w metalowych drzwiach był wzmocniony zagiętą łyżką. Kiedyś nawet Ballard spytał, czy to ta sama łyżka, którą wariat wyjadał ludziom mózgi, ale nie doczekał się odpowiedzi.

W kwietniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku nabawił się zapalenia płuc, dlatego przewieziono go do kliniki Akademii Medycznej, gdzie poddano terapii i najwyraźniej wyleczono.

Wrócił do stanowego szpitala w Lyons View. Dwa dni później znaleziono go martwego na podłodze klatki.

Jego ciało przewieziono do stanowej Szkoły Medycznej w Memphis. W podziemnym laboratorium zakonserwowano go w formalinie i odstawiono do przechowalni, gdzie złożono obok innych, niedawno przywiezionych denatów. Położono go na płycie, obdarto ze skóry, wypatroszono, pocięto na kawałki. Wykonano trepanację czaszki, wyjęto mózg. Mięśnie oddzielono od kości. Usunięto serce. Wyciągnięto i rozłożono wnętrzności. Pochyliło się nad nim czworo młodych studentów na wzór starych wieszczów, którzy w tych zwojach być może dopatrywali się jeszcze gorszych potworów. Po trzech miesiącach, kiedy zajęcia dobiegły końca, Ballarda zeskrobano ze stołu do plastikowej torby, zabrano razem z innymi podobnymi denatami na cmentarz za miastem i tam pochowano. Szkolny pastor odprawił skromne nabożeństwo.

W kwietniu tegoż roku pewnego wieczoru niejaki Arthur Ogle orał swój kawałek ziemi na zboczu, kiedy coś mu wyrwało pług z ręki. Zdążył zobaczyć, że para mułów zapada się pod ziemię i wciąga za sobą pług. Ostrożnie podczołgał się do miejsca, w którym ziemia pochłonęła zwierzęta, ale zobaczył jedynie ciemności. Z wnętrza ciągnął tylko zimny wiatr, a z głębi, z daleka dobiegał szum płynącej wody.

Nazajutrz dwóch chłopaków z sąsiedztwa spuściło się do zapadliska na sznurach. Nie znaleźli mułów. Znaleźli natomiast komnatę, w której na skalnych półkach leżały ludzkie ciała.

Pod wieczór szeryf hrabstwa Sevier z dwoma zastępcami i dwoma innymi mężczyznami zostawili samochód pod starym sklepem rusznikarskim Willy'ego Gibsona, minęli pole, przeprawili się przez strumień i poszli starą przecinką. Nieśli latarnie i zwoje sznurów, a także stos muślinowych całunów ze stemplami „Własność Stanu Tennessee”. Szeryf hrabstwa Sevier osobiście zjechał do studni i obejrzał mauzoleum. Ciała były pokryte pleśnią, szarym, tłustym nalotem, jaki pokrywa zwłoki w wilgotnych miejscach, i obrośnięte po bokach jasnymi grzybami, które często niczym muszle oblepiają butwiejące pnie leśnych drzew. W grocie unosił się cierpki zapach, zalatywało amoniakiem. Szeryf z zastępcą zrobili ze sznura pętlę, wsunęli na tułów pierwszej denatki i zacisnęli. Zwlekli ciało z płyty, przeciągnęli po kamiennej posadzce krypty i dalej korytarzem, w którym światło padało na ścianę studni. Stojąc w tym pochyłym snopie światła, wśród fruwających pyłków, zawołali o sznur. Kiedy go spuszczono, obwiązali nim ciało i znów krzyknęli. Sznur się naprężył i pierwsza nieboszczka usiadła na podłodze groty, a ręce pociągające za sznur przestawiały u góry cienie jak marionetkarze. Z trupiej brody odpadły grudki materii przypominające szare mydło. Dyndając, zmarła jechała do góry. Liniała, odzierana przez pętlę. Kapał szary śluz.

Wieczorem przecinką z góry zjechał jeep z przyczepą, w której leżało siedem ciał owiniętych całunem. Przypominały ogromne szynki. Kiedy auto jechało doliną, z kurzu przed nim wzbiły się lelki pławiące się w niedawno zapadłym zmierzchu, skrzydła miały dzikie, a oczy w świetle reflektorów czerwone jak rubiny.

Загрузка...