II

W mroźny poranek na początku grudnia Ballard zszedł z Żabiej Góry z parą wiewiórek przywieszoną u pasa i dotarł na szosę. Kiedy obejrzał się na polanę pod górą, zobaczył samochód z cicho turkoczącym silnikiem i niebieski dym snujący się w mroźnym porannym powietrzu. Przeszedł na drugą stronę drogi, przedarł się przez krzaki, i dalej przez las, aż znalazł się nad tym parkingiem. Samochód nadal stał i warczał na wolnym biegu. Ballard nie widział nikogo w środku.

Podkradł się przez przydrożne zarośla, zatrzymał się około stu metrów od samochodu. Patrzył. Słyszał miarową pracę silnika, a gdzieś z daleka, w ten cichy poranek w górach, dobiegł go dźwięk gitary i śpiew. Po chwili granie ustało i usłyszał czyjś głos.

To radio – powiedział.

W aucie nie było żywej duszy. Okna miało zaparowane, ale chyba i tak nikogo nie było w środku.

Wynurzył się z krzaków i przeszedł obok samochodu. Jakby się kto pytał, wraca sobie szosą z polowania na wiewiórki. Mijając samochód, zajrzał do środka. Z przodu siedzenie było puste, za to z tyłu leżało dwoje na wpół nagich ludzi. Gołe udo. Stercząca do góry ręka. Owłosione pośladki. Ballard nie zwolnił kroku. Po chwili jednak stanął. Gapiły się na niego wytrzeszczone, nieruchome oczy.

Zawrócił. Z niewyraźną miną zajrzał przez okno. Z kłębowiska ubrań i powykręcanych kończyn świdrowały go niewidzącym wzrokiem oczy osadzone w kredowobiałej twarzy. Oczy młodej dziewczyny. Postukał w szybę. Spiker w radiu powiedział:

Kolejną piosenkę chcielibyśmy zadedykować zwłaszcza ludziom chorym i pozostającym w zamknięciu.

Na górze odezwały się dwa kruki, ich chrapliwe krakanie poniosło się w zimnym, osamotnionym powietrzu.

Trzymając strzelbę w pogotowiu, Ballard otworzył drzwi samochodu. Mężczyzna leżał rozwalony między udami dziewczyny.

Hej – zagadnął Ballard.

Zbierała kwiatki, żeby uwić panu wianek.

Śliczne kwiatki, co nie zwiędną wcale.

Ballard usiadł na brzegu fotela za kierownicą, wyciągnął rękę i wyłączył radio. Silnik zawarczał tur tur tur. Znalazł wzrokiem klucz, przekręcił w stacyjce. W samochodzie zrobiło się bardzo cicho. Byli tam tylko we troje. Ukląkł na siedzeniu, przechylił się przez oparcie, przyjrzał się parze ludzi. Pociągnął mężczyznę za ramię. Ręka mężczyzny opadła z siedzenia na podłogę, na co Ballard aż odskoczył, bo się tego nie spodziewał, i uderzył głową w dach.

Nawet nie zaklął. Wpatrywał się tylko na klęczkach w oba ciała.

Toż te sukinsyny nie żyją jak jasny pierun – powiedział.

Dziewczynie wystawała jedna pierś. Bluzkę miała rozwartą, a stanik podjechał jej pod szyję. Ballard długo się przyglądał. W końcu sięgnął nad plecami martwego mężczyzny i dotknął piersi kobiety. Była miękka i chłodna. Poduszką kciuka pogłaskał pełny brązowy sutek.

Wciąż miał przy sobie strzelbę. Wysiadł tyłem z samochodu, stanął na drodze, rozejrzał się, natężył słuch. Wokół nie zaśpiewał nawet ptak. Odczepił wiewiórki od pasa, położył je na dachu samochodu, strzelbę oparł o zderzak i znów wsiadł. Przechylił się przez fotel, złapał mężczyznę i usiłował ściągnąć go z dziewczyny. Ciało osunęło się ociężale, głowa opadła. Ballard przewrócił nieboszczyka na bok, ale ten zaklinował się za oparciem przedniego fotela.

Ballard lepiej teraz widział dziewczynę. Wyciągnął rękę i pogłaskał jej drugą pierś. Chwilę tak głaskał, a potem kciukiem zamknął jej powieki. Była młoda i bardzo piękna. Zamknął drzwi, żeby nie leciało zimno. Ponownie złapał mężczyznę. Facet wyglądał jak wisielec. Był w koszuli i w spodniach opadających na buty. Ballard z zapamiętaniem chwycił go za zimne, nagie biodro i pociągnął. Mężczyzna zsunął się i upadł na podłogę między siedzeniami, i leżał tak, gapiąc się jednym otwartym, jednym na wpół zamkniętym okiem.

Skaranie boskie – mruknął Ballard pod nosem.

Penis nieboszczyka w mokrym żółtym kondomie sterczał sztywno, jakby Ballarda wytykał.

Ballard wysiadł tyłem, wziął strzelbę i doszedł do miejsca, skąd było widać dalszy odcinek drogi. Wrócił, zatrzasnął drzwi i obszedł samochód z drugiej strony. Panował siarczysty mróz. Po chwili Ballard znów wsiadł do auta. Dziewczyna leżała z zamkniętymi oczami, piersi wyzierały jej z rozchylonej bluzki, blade uda miała rozłożone. Przeszedł przez siedzenie.

Nieboszczyk obserwował go z podłogi. Ballard kopnął jego stopy na bok, żeby mu nie zawadzały, podniósł majtki dziewczyny, powąchał i schował do kieszeni. Wyjrzał przez tylną szybę, nasłuchiwał. Ukląkł między nogami dziewczyny, rozpiął pasek, spuścił spodnie.

Wyglądał jak szalony gimnastyk obrabiający zimnego trupa. Wyszeptał do tego woskowego ucha wszystko, co kiedykolwiek chciał nagadać kobiecie. Gdzie jest powiedziane, że ona go nie słyszy? Kiedy skończył, wstał, znów wyjrzał. Okna były zaparowane. Wytarł się rąbkiem jej sukienki. Zobaczył, że stoi na nogach martwego mężczyzny. Tamtemu członek wciąż sterczał. Ballard podciągnął spodnie, przeszedł przez siedzenie, otworzył drzwi i wyszedł na drogę. Schował koszulę do spodni, zapiął portki. Wziął strzelbę i ruszył przed siebie. Nie uszedł daleko, kiedy stanął i zawrócił. Od razu zobaczył wiewiórki na dachu. Schował je za pazuchę, otworzył drzwi, sięgnął do środka, przekręcił kluczyk, wcisnął starter. Silnik zachrobotał głośno w tej ciszy i ożył. Ballard spojrzał na licznik paliwa. Zostało ćwierć baku. Spojrzał na ciała leżące z tyłu, zamknął drzwi i ruszył drogą.

Nie uszedł pół kilometra, kiedy znów się zatrzymał. Stanął pośrodku drogi, zapatrzony przed siebie.

Diabła tam – powiedział.

I zawrócił, najpierw powoli, następnie biegiem.

Kiedy wsiadał do samochodu, silnik wciąż turkotał. Zziajany Ballard wciągał dużymi haustami zimne powietrze w obolałe płuca. Szarpnął drzwi, wszedł do środka, sięgnął na tylne siedzenie, pociągnął spodnie nieboszczyka, dostał się do tylnej kieszeni, włożył rękę i wyciągnął portfel. Podniósł, otworzył. W pożółkłych, plastikowych, przeźroczystych okienkach zdjęcia rodzinne. Wyjął chudy plik banknotów, przeliczył. Osiemnaście dolarów. Złożył i wsadził sobie do kieszeni, po czym schował znów portfel w spodnie mężczyzny, wysiadł, zamknął drzwi. Wyjął pieniądze z kieszeni, ponownie przeliczył. Już miał podnieść strzelbę, ale powstrzymał się i ponownie wsiadł do samochodu.

Omiótł wzrokiem podłogę z tyłu, rzucił okiem na siedzenie, pomacał ręką pod ciałami. Zajrzał na przód. Jej torebka leżała na podłodze obok fotela. Otworzył, wyjął portmonetkę, otworzył, wyjął małą garść monet i dwa zwinięte banknoty dolarowe. Przetrząsnął torebkę, wyjął szminkę i róż, schował do kieszeni, zatrzasnął torebkę i posiedział chwilę z torebką na kolanach. Jego wzrok padł na schowek w desce rozdzielczej. Za naciśnięciem guzika drzwiczki opadły. W środku leżały jakieś papiery, latarka i półlitrowa butelka akcyzowanej whisky. Wyjął i obejrzał pod światło. Zostało dwie trzecie. Zamknął schowek, wysiadł z samochodu, wsadził sobie butelkę do kieszeni i zatrzasnął drzwi. Zajrzał do środka, żeby jeszcze raz spojrzeć na dziewczynę, i ruszył drogą. Ledwo uszedł kilka kroków, zatrzymał się i zawrócił. Otworzył drzwi, włożył rękę, włączył radio.

We wtorek wieczór odwiedzimy szkołę w Bulls Gap – zapowiedział spiker.

Ballard zamknął drzwi i ruszył drogą. Po chwili stanął, wyjął butelkę, wypił łyk i poszedł dalej.

Był już prawie na rozstajach dróg u podnóża góry, kiedy zawrócił po raz ostatni. Obejrzał się za siebie, na drogę. Kucnął, oparł strzelbę kolbą o ziemię, po czym złapawszy osadę oburącz, oparł się brodą na jednej ręce zgiętej w nadgarstku. Splunął. Spojrzał w niebo. Po chwili wstał i ruszył z powrotem drogą. Nad górskim zboczem frunął niesiony wiatrem jastrząb, a słońce pobieliło mu podbrzusze i spód skrzydeł. Nadleciał, błysnął w słońcu, wzbił się do góry. Ballard przyśpieszył kroku. Coś go ściskało i ssało w dołku.

Do domu wrócił późnym rankiem z ciałem dziewczyny. Niósł ją na plecach półtora kilometra, zanim całkiem opadł z sił. Oboje leżeli w lesie na posłaniu z liści. Ballard oddychał cicho zimnym powietrzem. Schował strzelbę i wiewiórki w pryzmie czarnych liści pod wapienną półką, dźwignął z wysiłkiem dziewczynę i ruszył dalej.

Przyszedł przez las z tyłu domu, przez dzikie trawy i wyschłe chwasty za stodołą, przeniósł dziewczynę przez wąskie drzwi, wszedł do środka, złożył ją na materacu i przykrył. Po czym znów wyszedł na dwór z siekierą.

Wrócił z naręczem chrustu, rozpalił ogień na kominku i usiadł przed nim. Kiedy już odpoczął, odwrócił się do dziewczyny. Rozebrał ją do naga i obejrzał dokładnie, lustrując całą od stóp do głów, jak gdyby chciał poznać jej budowę. Wyszedł i obejrzał ją sobie przez okno, leżącą nago przed kominkiem. Po powrocie rozpiął spodnie, zdjął i położył się obok niej. Przykrył siebie i ją kocem.

Po południu wrócił po strzelbę i wiewiórki. Schował wiewiórki za pazuchę, sprawdził zamek strzelby, żeby zobaczyć, czy jest naładowana, i ruszył w górę zbocza.

Kiedy wyszedł z na wskroś zimowego lasu, samochód nadal tam stał. Silnik już nie chodził. Ballard przysiadł na piętach i patrzył. Wokół panowała cisza. Z dołu dobiegał cichy głos radia. Po chwili wstał, splunął, rozejrzał się ostatni raz i zszedł z góry.

Rano, kiedy czarne młode drzewka sterczały z górskiego zbocza jak noże, na jego teren wkroczyli dwaj chłopcy i weszli do domu, w którym Ballard leżał skulony pod kocem na podłodze przed wygasłym kominkiem. Martwa dziewczyna leżała w drugim pokoju, żeby się nie zepsuła od gorąca.

Stanęli w drzwiach. Osaczony Ballard postawił oczy w słup i jak nie ryknie, aż wzięli nogi za pas, omal nie pospadali ze schodów, na podwórze.

Czego tu, psiakrew, szukacie?! – wrzeszczał.

Stali na podwórku. Jeden trzymał w ręce strzelbę, drugi – łuk własnej roboty.

To jest kuzyn Charlesa – przedstawił kolegę chłopak ze strzelbą. – Nie możesz go stąd wyganiać. Powiedzieli nam, że możemy tu zapolować.

Ballard spojrzał na kuzyna.

No to polujcie – rzucił.

Chodź, Aaron – odezwał się chłopak ze strzelbą.

Aaron spojrzał na Ballarda ze złością i obaj przemierzyli podwórko.

Tylko trzymajcie się z dala ode mnie! – zawołał za nimi Ballard z ganku. Dygotał z zimna. – Wara od mojego domu!

Kiedy zniknęli w suchych badylach, jeden jeszcze coś krzyknął, ale Ballard już nie usłyszał co. Stanął w drzwiach, w których przed chwilą stali chłopcy, i spojrzał na pokój, żeby się przekonać, czy uda się stwierdzić, co oni mogli zobaczyć. Ciężko byłoby im cokolwiek dojrzeć. Leżała pod szmatami. Wszedł, rozpalił znów ogień, ukucnął przed paleniskiem i zaczął kląć.

Ze stodoły przyciągnął nieociosaną drabinę własnej roboty i zaniósł do pokoju, w którym leżała dziewczyna. Jeden koniec wstawił do małego kwadratowego otworu w suficie, wszedł po niej na górę i wyjrzał na strych. Dach z cedrowych gontów odcinał się szaloną układanką na tle zimowego nieba, a w szachownicy ciemności rozpoznał kilka starych kartonów pełnych zakurzonych słoików z konserwami. Wszedł na górę, zrobił trochę miejsca na obluzowanych deskach podłogi, odkurzył szmatami i zszedł.

Była dla niego za ciężka. Stanął w połowie drabiny, jedną ręką trzymał się najwyższego szczebla, drugą obejmował w pasie martwą dziewczynę, która wisiała mu pod pachą w podartej, byle jak zszytej koszuli nocnej. Zniósł ją na dół. Spróbował wciągnąć ją za szyję. Nie wszedł wiele wyżej. Usiadł z nią na podłodze w zimnej izbie, z ust buchały mu obłoczki bieli. Jeszcze raz wybrał się do stodoły.

Przyniósł do domu kilka kawałków sznura do pługa, usiadł przed kominkiem i powiązał wszystkie ze sobą. Następnie obwiązał bladego trupa sznurem w pasie i trzymając za drugi koniec, wszedł na drabinę. Dziewczyna powstała z ramionami zwisającymi bezwładnie i szorując po podłodze włosami, wjeżdżała z wolna po drabinie, obijając się o szczeble. W pół drogi na górę utknęła i zadyndała. Po chwili znów zaczęła podjeżdżać do góry.

Z wiewiórek ugotował gulasz z rzepą, a resztę postawił przed kominkiem, żeby nie wystygła. Po jedzeniu schował strzelbę na strychu, po czym zdjął drabinę i zaniósł za dom. Wyszedł na drogę i ruszył do miasta.

Minęło go kilka samochodów. Ballard maszerował w szarej przydrożnej trawie, wśród puszek po piwie i śmieci, i nie podnosił wzroku. Ochłodziło się, gdy więc po trzech godzinach doszedł do Sevierville, był prawie siny.

Ballard na zakupach. Przed wystawą sklepu z galanterią, gdzie stał prymitywny drewniany manekin bez głowy, umocowany na drągu, w rozchełstanej czerwonej sukience.

Kilka razy minął dział pasmanterii i galanterii, trzymając rękę na pieniądzach w kieszeni. Podeszła do niego ekspedientka, która obejmowała się założonymi rękami.

Czym mogę służyć? – zapytała.

Jeszczem się nie rozejrzał – odparł Ballard.

Przedefilował kolejny raz wśród półek z bielizną, z rozbieganymi oczami, jak gdyby bał się zwiewnej konfekcji w pastelowych kolorach. Kiedy znów mijał ekspedientkę, włożył ręce do tylnych kieszeni i niedbale odwrócił głowę w stronę witryny.

Ile kosztuje ta czerwona sukienka z wystawy? – spytał.

Spojrzała na witrynę, zakryła ręką usta, jakby to miało pomóc w przypomnieniu.

Pięć dziewięćdziesiąt osiem – odparła i pokiwała głową. – Dobrze mówię. Pięć dziewięćdziesiąt osiem.

To ją biere – powiedział.

Ekspedientka wyprostowała się. Mniej więcej dorównywała Ballardowi wzrostem.

Jaki pan potrzebuje rozmiar? – spytała.

Spojrzał na nią.

Jaki rozmiar? – powtórzył.

Zna pan rozmiar pani?

Podrapał się w szczękę. Nigdy nie widział tamtej dziewczyny na stojąco. Znów spojrzał na ekspedientkę.

Nie wiem, jaki nosi rozmiar – przyznał.

Jest wysoka?

Chyba trochę niższa od pani.

A wie pan, ile waży?

Będzie pięćdziesiąt kilo albo i lepiej.

Ekspedientka dziwnie na niego spojrzała.

No to musi być bardzo drobna – powiedziała.

Za duża to ona nie jest.

Tu wiszą takie sukienki – powiedziała ekspedientka i ruszyła przodem.

Doszli po skrzypiącej, wypastowanej drewnianej podłodze do wieszaka zrobionego z zespawanej rury kanalizacyjnej. Ekspedientka odsunęła wieszaki na bok, wyjęła czerwoną sukienkę, podniosła.

To jest siódemka – powiedziała. – Powinna być dobra, chyba że ta pani jest naprawdę drobniutka.

Biere – powiedział Ballard.

Gdyby nie pasowała, można wymienić.

Biere.

Przewiesiła sobie sukienkę na ręce.

Coś jeszcze? – spytała.

Tak – powiedział Ballard. – Jeszcze zda mi się to i owo.

Ekspedientka czekała.

No coś do tej sukienki.

Ale konkretnie co? – spytała.

Musi mieć majtki – wypalił Ballard.

Ekspedientka odkaszlnęła w pięść, odwróciła się, przeszła znów między wieszakami, Ballard, cały w pąsach, za nią.

Stanęli przy ladzie, na którą przez cały czas popatrywał kątem oka. Ekspedientka postukała w szklaną gablotę, ale patrzyła w bok. Ballard stał z rękami w tylnych kieszeniach, łokcie sterczały mu do tyłu.

To wszystko, co mamy – powiedziała. Wyjęła ołówek zza ucha i przejechała po gablocie w ladzie.

Macie czarne?

Przejrzała stosy, wyciągnęła czarne majtki z różowymi wstążeczkami.

Biere – powiedział Ballard. – I jeszcze da mi pani tamto.

Spojrzała za jego palcem.

Haleczkę? – zapytała.

Aha.

Przeszła w drugi koniec lady.

Tu jest taka ładna czerwona – doradziła. – Ładnie będzie pasowała do sukienki.

Czerwona? – spytał Ballard.

Podniosła halkę do góry.

Biere – powiedział Ballard.

Coś jeszcze? – zapytała.

Nie wiem – wyznał Ballard, rzucając okiem na ladę.

A niepotrzebny jej stanik?

Nie. A nie znalazłyby się czerwone majtki?

Ballard dotarł do sklepu Foksa na wpół skostniały z zimna. Niebieskawy zmierzch zasnuł ogołocone lasy dookoła. Ballard podszedł od razu do piecyka i stanął przy zakurzonej szarej kozie, dzwoniąc zębami.

Chwycił mróz, co nie? – zagadnął Fox.

Ballard pokiwał głową.

W radiu mówili, że w nocy ma spaść do minus szesnastu.

Ballard nie był skory do pogaduszek. Obszedł sklep, wybrał puszki fasoli, parówek, wziął dwa bochenki chleba, wskazał na mortadelę w ladzie chłodniczej, poprosił ćwierć kilo, wziął też kwartę mleka, żółty ser, krakersy i pudełko ciastek. Fox podliczył wszystko w zeszycie, szacując znad okularów kolejno artykuły na ladzie. Ballard wziął zakupy pod pachę.

Co to za historia z tym chłopakiem, co go znaleźli wczoraj wieczorem? – zapytał Fox.

Ale jaka historia? – zdziwił się Ballard.

Rozpalił ogień na kominku, zgrabiałymi palcami rozwiązał zamarznięte sznurowadła i zzuł buty, waląc piętami w podłogę, dopóki nie spadły. Obejrzał sobie stopy. Białe plamy na bladożółtej skórze. Kiedy szedł do drugiej izby, ledwie czuł podłogę. Zupełnie jakby stąpał na kościach skokowych. Wyszedł na dwór boso, przyniósł do domu drabinę, wdrapał się po niej i zajrzał do dziewczyny. Zszedł ze strzelbą, oparł ją przy kominku. Dopiero wtedy otworzył zakupy, wyjął ubrania, powąchał, złożył z powrotem.

Otworzył puszkę fasolki i puszkę parówek, obie postawił na ogniu, a obok garnek z wodą na kawę. Resztę zakupów schował do szafy, usiadł na brzegu materaca i znów włożył buty. Z siekierą w ręce wyszedł na dwór w ciemną noc. Znów padał śnieg.

Przyciągnął drewno, aż cała izba zapełniła się jednym wielkim stosem starych pniaków i kawałków płotów z resztkami zwisającego zardzewiałego drutu. Znosił je jeszcze dobrze po zapadnięciu zmroku, rozpalił porządny ogień, usiadł przed kominkiem i zjadł kolację. Kiedy się najadł, zapalił lampę, zaniósł ją do drugiego pokoju i wszedł po drabinie. Rozległy się stłumione przekleństwa, odgłosy szamotaniny.

Zjechała po drabinie, a kiedy dotknęła stopami podłogi, zatrzymała się. Poluzował sznur, ale ona stała na podłodze, oparta o drabinę. Stała na palcach, nie chciała się zgiąć. Ballard zszedł po drabinie, rozwiązał sznur w pasie. Zaciągnął ją do drugiej izby i położył na palenisku. Wziął ją za rękę i próbował podnieść, ale całe ciało było jak z drewna.

Szlag by cię trafił, zamarznięta zdziro – sklął ją Ballard.

Dorzucił szczap do kominka.

Minęła północ, kiedy dziewczyna zwiotczała na tyle, że mógł ją rozebrać. Leżała nago na materacu, a blade piersi rozkwitały jej w tym świetle jak kwiaty z wosku. Zaczął ubierać ją w nowe ciuchy.

Usiadł, wyszczotkował jej włosy szczotką kupioną specjalnie dla niej w tanim sklepiku. Zdjął zakrętkę ze szminki i pomalował dziewczynie usta.

Układał ją w różnych pozach, wychodził na dwór i oglądał przez okno. Potem już tylko siedział i obmacywał jej ciało w nowym ubraniu. Rozbierał ją bardzo powoli, nie przestając do niej mówić. Następnie zdjął spodnie i położył się obok. Rozłożył jej uda.

Czekałaś na to – powiedział.

Już po wszystkim zaciągnął ją z powrotem do drugiej izby. Ciało było bezwładne, niełatwo się je przesuwało. Kości wydawały się jak z gumy. Zakrył ją szmatami, wrócił do kominka, rozpalił tak, żeby ogień hajcował się na całego, położył się na łóżku i patrzył. W kominie aż wyło, taki był cug, a czerwone płomienie tańczyły u szczytu. Zupełnie jakby ogromna świeca z cegły paliła się po nocy. Upchnął szczotkę razem z kawałkami pniaków do komina. Zaparzył kawę, położył się.

A teraz możesz sobie mrozić, ile wlezie, kurwico – krzyknął do nocy za szybą.

I usłuchała. Mróz spadł do czternastu stopni poniżej zera. Świeca stopniała w płomieniach. Ballard dorzucił do ognia, przyciągnął koce pod kominek i ułożył się do snu. W chacie było widno jak za dnia. Leżał i gapił się w sufit. Znów jednak wstał, zapalił lampę i wyszedł do drugiej izby. Przewrócił dziewczynę na brzuch, obwiązał sznurem w pasie i zataskał na strych. Ponownie wstała, tym razem naga. Zszedł, ułożył drabinę poziomo pod ścianą i wrócił do łóżka. Na dworze prószył śnieg.

Obudził się w środku nocy z przeczuciem, że stało się coś złego. Usiadł. Ogień przygasł. Już tylko jeden, prawie nieruchomy płomień wystawał z popiołu. Zapalił lampę, podkręcił knot. W izbie wisiała falująca peleryna dymu. Spomiędzy desek sufitu sączyły się grube wstęgi białego dymu, a nad głową usłyszał ciche trzaski, jak gdyby jakieś zwierzę coś żuło.

Psia go mać – zaklął.

Wstał, zarzucił koc na chude, rozjuszone ramiona. Przez szpary w deskach nad głową zobaczył piekielną jaskrawopomarańczową łunę. Włożył kurtkę i buty. Ze strzelbą w ręce wyszedł na śnieg. Stojąc w zdeptanych chwastach, spojrzał na dach. W kominie wybuchł szalony gęgot płomieni i znów ucichł. Wściekłe trzaski ze strychu. Z mokrego dachu spływały obłoki pary i gorące iskierki światła niesione wiatrem w zawiewającym śniegu.

A pocałujta wy mnie w dupę! – zawołał.

Oparł strzelbę o drzewo, wbiegł do chałupy, złapał posłanie, wyciągnął na śnieg i wrócił do środka. Zgarnął garnki, skromną zawartość spiżarni, wyniósł na dwór, jeszcze zabrał siekierę i tych kilka narzędzi, które miał, do tego pozostałe rupiecie zgromadzone w pustej izbie. Cisnął wszystko na podwórko, pędem zawrócił, chwycił drabinę, wstawił do otworu w suficie, zajrzał na górę. Na strychu pulsowały ogromne pomarańczowe bańki ognia. Wszedł po drabinie, wsadził głowę przez otwór w suficie. Od razu poczuł, że skwierczą mu osmalone włosy.

Uchylił głowę, poklepał się po niej. Oczy już miał zaczerwienione i załzawione od dymu. Kilka minut wytrzymał skulony na drabinie, mrużąc oczy przed ogniem, ale zszedł.

Przy kolejnym nawrocie wyniósł na dwór misie i tygrysa. Dach zajął się już ogniem. Ponad miarowym rykiem słychać było, jak eksploduje w drgawkach stary, rozdarty dąb, wydając huk za hukiem w drugim końcu domu. Żar bił aż miło.

Ballard stał w śniegu, z rozdziawioną gębą. Języki ognia biegały po dachu jak płonące wiewiórki. Zza płomieni przebijała więźba dachu, składająca się z rzędu gorejących wiązarów w kształcie litery A. W kilka minut chata zamieniła się w wielką ścianę ognia. W oknach potrzaskały resztki szyb i wypadły z framug wypchnięte miriadami pęknięć, a dach zwalił się ze świstem do środka. Ballard musiał się cofnąć, bo takie biło gorąco. Śnieg wokół domu też się cofnął, zostawiając po sobie krąg mokrej ziemi. Po chwili ziemia zaczęła parować.

Jeszcze dużo brakowało do świtu, kiedy z domu, który dotąd chronił Ballarda przed żywiołami, pozostał tylko sczerniały komin i sterta tlących się desek. Ballard przeszedł po rozmokłej ziemi, wszedł na palenisko i usiadł na nim jak sowa. Chciał się ogrzać. Od dawna lubił mówić do siebie, ale teraz nie powiedział ani słowa.

Kiedy nad ranem obudziło go zimno, jeszcze nie dniało. Naznosił zeschłych badyli i ściółki, żeby wymościć sobie posłanie, po czym zasnął z nogami w stronę przygasających węgli na zgliszczach domu, oproszony płatkami śniegu z czarnego nieba. Śnieg topił się na nim, a kiedy oziębiło się nad ranem, zamarzł, toteż Ballard obudził się pod kocem z lodu, który przy pierwszym jego poruszeniu popękał jak szkło. W cienkiej kurtce pokuśtykał do paleniska, żeby się rozgrzać. Wciąż prószył śnieg, a on nie miał pojęcia, która może być godzina.

W końcu przestał się trząść, wyjął garnek, napełnił śniegiem i postawił wśród węgli. W oczekiwaniu na gorącą wodę, odnalazł siekierę i ściął nią dwa kije na żerdzie, żeby powiesić koc do wyschnięcia.

Z nastaniem dnia siedział w gnieździe z badyli, ułożonym na palenisku, i popijał kawę z dużej porcelanowej filiżanki, którą trzymał w obu rękach. Kiedy smętne, szare światło rozjaśniło niebo, dopił kawę, zszedł ze swojej grzędy i zaczął rozgrzebywać patykiem popiół. Pół ranka grzebał w zgliszczach, aż umorusał się sadzą po kolana, ręce też miał całe czarne i twarz uwalaną tam, gdzie się podrapał albo złapał ze zdumienia. Nie znalazł ani jednej kości. Zupełnie jakby dziewczyna nigdy nie istniała. W końcu dał za wygraną. Odśnieżył resztę zapasów, zrobił sobie dwie kanapki z mortadela, kucnął w ciepłym miejscu wśród popiołów i zjadł, odciskając czarne palce na białym chlebie, a oczy miał ciemne, wielkie i puste.

Z tobołkiem z koca, pełnym zapasów, na ramieniu wyglądał jak obłąkany gnom, który brnie po zboczu przez zaśnieżony las. Co rusz upadał, ślizgał się, przeklinał. Do jaskini szedł bitą godzinę. Za drugim razem przyniósł siekierę, strzelbę i wiadro po smalcu pełne rozżarzonych węgli ze spalonego domu.

Żeby wejść do jaskini, trzeba się było czołgać, dlatego Ballard uwalał się cały z przodu czerwonym błotem od tego ciągłego wchodzenia i wychodzenia. W środku znajdowała się wielka pieczara z cienką smużką światła, która biegła na ukos z czerwonego glinianego podłoża do dziury w dachu, jak rozjarzony pień drzewa. Ballard za pomocą węgli rozdmuchał ogień ze źdźbeł suchej trawy, złożył lampę, zapalił, rozkopał resztki starego ogniska na środku jaskini pod otworem w suficie. Przywlókł tarcicę z wyższych partii obumarłych drzew ze zbocza góry i już wkrótce w jaskini buzował porządny ogień. Kiedy wrócił na dół po materac, z dziury w ziemi za jego plecami unosił się równomierny słup białego dymu.

Pogoda się nie zmieniała. Ballard regularnie schodził w śniegu z góry do swojego dawnego domu, żeby popatrzeć na chałupę i jej nowego mieszkańca. Chodził nocą, kładł się na brzegu i obserwował go przez okno w kuchni. Albo z dachu studni, skąd miał widok na dużą izbę, w której Greer siadywał przed piecem Ballarda z zadartymi do góry nogami w skarpetkach. Greer nosił okulary i coś czytał, bodajże katalogi nasion. Ballard przystawił celownik do piersi. Wymierzył nad uchem tamtego. Zagiął palec na zimnym łuku spustu. Paf – powiedział.

Ballard otrzepał śnieg z butów, oparł strzelbę o ścianę domu i zastukał do drzwi. Rozejrzał się. Kanapa leżała zasypana śniegiem, upstrzonym sadzą i kocimi śladami. Za domem stały wraki samochodów, a zza tylnej szyby jednego z nich patrzył na niego indyk.

Drzwi się otworzyły, stanął w nich śmieciarz w koszuli i szelkach.

Zachodź, Lester – zaprosił go.

Ballard wszedł, potoczył wzrokiem, na jego twarzy wykwitł porcelanowy uśmiech. Ale nie było na kogo patrzeć. Na fotelu samochodowym siedziała tylko młoda dziewczyna z dzieckiem na ręku, która po wejściu Ballarda wstała i wyszła do drugiej izby.

Chodź i ogrzej się, nim zamarzniesz na śmierć – powiedział śmieciarz i podszedł do pieca.

A gdzie reszta? – zapytał Ballard.

Pieruna – odparł śmieciarz – wszystkie wyniosły się w diabły.

Chyba twoja połowica nie uciekła?

E, gdzie tam. Pojechała w gości do siostry i do swoich. Wyniosły się wszyćkie w diabły, ostatnia mi się ostała. Jeszcze nam tu zostawiły dwa oseski.

Czego się tak nagle wyniosły?

A bo ja wiem? – powiedział śmieciarz. – Nadążysz to teraz za młodymi? Ciesz się, Lester, żeś się nigdy nie chajtnął. To jedna zgryzota i ból, a nagrody nijakiej. Człek tylko hoduje wrogów pod własnym dachem, a jak dorosną, to go jeszcze przeklną.

Ballard stanął plecami do piecyka.

Jakoś nigdy mi się to nie widziało – wyznał.

Boś nie w ciemię bity – pochwalił go śmieciarz.

Ballard zgodził się bez słów, kiwając głową.

Słyszałem, że ci się spaliła chałupa – powiedział śmieciarz.

Do cna – odparł Ballard. – W życiu nie widziałeś, żeby się tak hajcowało.

Od czego?

A bo to ja wiem? Zaczęło się na strychu. Pewno od iskier z komina.

Spałeś?

Yhy. Ledwo uciekłem.

Co powiedział Waldrop?

Nie wiem. Jeszcze go nie widziałem. Ale go nie szukam.

Ciesz się, żeś nie miał jak stary Parton, co sfajczył się we własnym łóżku.

Ballard odwrócił się i ogrzał sobie ręce na piecyku.

Znaleźli potem coś z niego? – zapytał.

Kiedy doszedł do wejścia jaskini, odpoczął i obejrzał się za siebie. Szedł po śladach, w których stała woda. Prowadziły na szczyt góry, ale nie schodziły. Później je zgubił i znalazł inne. Do wieczora podkradał się po lesie jak każdy myśliwy, a kiedy wrócił do jaskini tuż przed zmrokiem, miał zdrętwiałe stopy w przemakających butach, ale żadnej whisky nie znalazł ani nie natknął się na Kirby'ego.

Nazajutrz rano spotkał Greera. Rozpadało się. Przenikliwy, drobny, zimowy deszcz, który Ballard przeklął. Spuścił głowę, wsadził strzelbę pod pachę, zszedł na bok, żeby ustąpić Greerowi drogi, ale ten miał inne zamiary.

Serwus – przywitał się.

Serwus – odparł Ballard.

Ty jesteś Ballard, co nie?

Nie podniósł głowy. Patrzył na buty mężczyzny oblepione mokrymi liśćmi z zarośniętej przecinki. Nie, pomyłka – odparł i poszedł w swoją stronę.

Jak rany Boga, Lester, ucapili mnie – powiedział Kirby.

Ucapili cię?

Dali mi trzy lata w zawiasach.

Ballard rozejrzał się po niewielkiej izbie z linoleum na podłodze i tanimi meblami.

Ja pierdolę – zdenerwował się Ballard.

Skurwysyństwo, co nie? Nigdy nie myślałem, że mogą nasłać Murzynów.

Murzynów?

Nasłali Murzynów. Sprzedałem harę czarnym. I to trzy razy. Jeden siedział tutaj, w tym fotelu, co ty teraz siedzisz, i wyżłopał pół kwarty. Wypił, wstał, wyszedł i polazł do auta. Nie wiem, jak on to zrobił. Równie dobrze mógłby odjechać.

Wszystkich wyłapali. Zdybali nawet starą Brightową z hrabstwa Cocke, co to od mojego urodzenia na okrągło handlowała whisky.

Ballard wyciągnął głowę i splunął do puszki stojącej na podłodze.

Kurwy jedne – zaklął.

W życiu bym nie pomyślał, że naślą Murzynów – stwierdził Kirby.

Ballard stał pod drzwiami. Na podjeździe nie było żadnego samochodu. W błocie pod oknem widniał blady trapez żółtego światła. W środku mały debil łaził po podłodze na czworakach, a dziewczyna zwinięta na kanapie czytała pismo. Podniósł rękę i zastukał.

Kiedy drzwi się otworzyły, stał tam z niezdrowym uśmiechem, usta miał spieczone i zaciśnięte.

Sie masz – przywitał się.

Nie ma go – odparła dziewczyna.

Stała z wysuniętym biodrem w progu i patrzyła na niego z całkowitą obojętnością.

A kiedy będzie?

Nie wiem. Wziął mamę do kościoła. Nie wrócą przed pół do jedenastej, a może dopiero na jedenastą.

No tak – odparł Ballard.

Dziewczyna nie odezwała się.

Zimno, co?

Bo tak stoimy w otwartych drzwiach.

Nie zaprosisz mnie na chwilę do środka?

Zastanowiła się, ale w końcu otworzyła szerzej drzwi. Widać było namysł w jej oczach. Po chwili go jednak wpuściła, co tym bardziej świadczy o jej głupocie.

Wszedł przytupując, zabijając ręce.

Jak ten twój grzdyl? – spytał.

Jak był debil, tak i jest – odpowiedziała, wracając na kanapę do swojej gazety.

Ballard kucnął przed ubrudzonym, śliniącym się kretynem, zmierzwił mu włoski na prawie łysej głowie.

Niby debil, a swój rozum ma – powiedział. – Dobrze mówię?

Diabła tam – zbyła go dziewczyna.

Ballard zmierzył ją wzrokiem. Miała na sobie różowe spodnie z taniej bawełny, siedziała z podkulonymi nogami na kanapie, tuląc poduszkę do brzucha. Wstał, podszedł do piecyka, stanął do niego tyłem. Piec był ogrodzony na wysokości pasa drucianą siatką. Siatkę przybito gwoździami do podłogi i rozpostarto na palikach tak samo przybitych gwoździami.

Założę się, że jakby chciał, toby pchnął i rozwalił tę siatkę – skomentował Ballard.

Dostałby w tyłek – odparła dziewczyna.

Ballard nie spuszczał z niej wzroku. Zmrużył chytrze oczy, uśmiechnął się.

To twój grzdyl, co nie? – powiedział.

Dziewczyna aż się wzdrygnęła.

Aleś ty pieprznięty – powiedziała.

Ballard uśmiechnął się. Z ciemnych nogawek spodni leciała mu para.

Mnie nie oszukasz – powiedział.

Łżesz jak najęty! – zawołała.

Chciałabyś.

Stul pysk!

Ballard odwrócił się, żeby się ogrzać z przodu. Drogą przejechał samochód. Oboje wyciągnęli szyje, żeby spojrzeć za światłami. Kiedy znów przeniosła wzrok na niego, przedrzeźniając go, zrobiła kurzy dzióbek. Dziecko na podłodze siedziało i śliniło się, ale bez ruchu.

Pewno ci go zmajstrował ten stary szurnięty Thomas – powiedział Ballard.

Dziewczyna gapiła się na niego bez słowa. Oblała się rumieńcem, oczy też miała zaczerwienione.

Chyba nie poszłaś w krzaki z tym starym szajbusem?

Stul pysk, Lesterze Ballardzie. Bo poskarżę na ciebie tacie.

To ja poskarżę na ciebie – zaskomlał Ballard.

No to zobaczysz!

Diabła tam – uciął Ballard. – Toż ja się tylko tak drzaźniłem.

Gadaj zdrów.

Chyba jesteś za młoda, żeby się poznać, kiedy chłop się z tobą drzaźni.

Jaki tam z ciebie chłop. Szajbus, i tyle.

Może i większy, niżbyś sobie myślała – usadził ją Ballard. – Dlaczego nosisz portki?

A co tobie do tego?

Ballardowi zaschło w ustach.

Bo nic przez nie nie widać – powiedział.

Spojrzała na niego tępym wzrokiem, po chwili zaczerwieniła się.

Nic tam nie ma dla ciebie do patrzenia – odparowała.

Na sztywnych nogach podszedł do kanapy i stanął na środku izby.

Pokazałabyś mi te swoje śliczności cycuszki – powiedział chrapliwym głosem.

Wstała i pokazała mu drzwi.

Wynocha stąd – zawołała. – Ale już.

Oj, co ty – wycharczał Ballard. – Już o nic cię nie będę nagabywał.

Lesterze Ballardzie, jak tatulo wróci do domu, to cię zabije. A teraz wynocha stąd, nie żartuję.

Tupnęła nogą.

Ballard spojrzał na nią.

No dobra – powiedział. – Jak sobie chcesz.

Podszedł do drzwi, otworzył, wyszedł, zamknął za sobą. Usłyszał, że dziewczyna zamyka za nim na zasuwkę. Noc była zimna i klarowna, na niebie jaśniała wielka tarcza księżyca. Oddech Ballarda uleciał białym obłokiem do ciemnego nieba. Obejrzał się na dom. Dziewczyna patrzyła zza futryny. Ruszył w dół popękanym podjazdem do szosy, minął rów, okrążył podwórko i zawrócił do domu. Wziął strzelbę, którą zostawił opartą o rajską jabłoń, podkradł się wzdłuż domu, wszedł na murek z pustaków, minął sznur na pranie i pryzmę węgla, stanął tam, skąd mógł zajrzeć przez okno. Widział tył głowy dziewczyny wystający znad kanapy. Chwilę jej się przyglądał, uniósł strzelbę, wymierzył w głowę. Ledwo się złożył, dziewczyna nagle wstała z kanapy i odwróciła się do okna. Wypalił.

Wystrzał strzelby zabrzmiał w zimnej ciszy niezwykle głośno. Przez rozpajęczynioną szybę zobaczył, jak dziewczyna osuwa się, a potem znów podnosi. Włożył kolejny nabój do magazynka, podniósł strzelbę i wtedy dziewczyna upadła. Schylił się, pogrzebał w zmarzniętym błocie, żeby znaleźć pustą łuskę, ale nie znalazł. Obiegł dom, wpadł na ganek, w kilku susach pokonał kręte schody, zatrzymał się przed drzwiami.

Ty durnoto – sklął sam siebie. – Toż słyszałeś, że zamyka na zasuwę.

Zeskoczył na ziemię, pobiegł na tył domu, wszedł przez niski ocieniony ganek, pchnął drzwi kuchenne, ruszył prosto do dużej izby. Leżała na podłodze, ale żyła. Ruszała się. Wyglądała, jakby chciała wstać. Strużka krwi, która pociekła przez kawałek żółtego linoleum, wsiąkała ciemną wstążką w drewnianą podłogę. Ścisnął strzelbę i patrzył.

Skonajże, do diabła! – zawołał.

Skonała.

Kiedy przestała się ruszać, obszedł izbę, pozbierał gazety i czasopisma, podarł na kawałki. Debil przyglądał się bez słowa. Ballard zerwał drucianą siatkę z piecyka i przewrócił go kopniakiem. Rura wpadła do izby w chmurze sadzy. Szarpnięciem otworzył drzwi kozy, wypadły z niej gorące węgle. Zebrał papiery na stos. Wkrótce na środku izby zapłonęło ognisko. Ballard podniósł ciało dziewczyny. Było śliskie od krwi. Zarzucił ją sobie na ramię, rozejrzał się. Strzelba. Stała oparta o kanapę. Podniósł ją, potoczył oszalałym wzrokiem po izbie. Już pod sufitem kłębiły się warstwy dymu, języki ognia lizały nagie deski podłogi na brzegu linoleum. Gdy uciekał przez drzwi kuchni, zobaczył jeszcze w tym dymie małego debila. Siedział i patrzył na niego oczami jak paciorki, umorusany i nieulękły, wśród malowanych płomieni.

Ballard szedł drogą dochodzącą do szczytu góry, kiedy szeryf zatrzymał za nim samochód. Kazał Ballardowi odłożyć strzelbę, ale ten nawet nie drgnął. Stał wyprostowany na poboczu, trzymając strzelbę w jednej ręce, i nawet się nie odwrócił, żeby zobaczyć, kto do niego mówi. Szeryf wyciągnął pistolet przez okno, wycelował. W rześkim powietrzu dało się wyraźnie słyszeć trzask kurka i dłoni spadającej na blokujący karb bębenka.

Stary, wbij ty ją lepiej w ziemię – powiedział szeryf.

Ballard postawił strzelbę kolbą na ziemi i puścił. Upadła w przydrożne krzaki.

Teraz odwróć się.

Teraz podejdź tu.

Teraz postój tak chwilę.

Teraz wsiadaj.

Teraz wyciągnij ręce.

Jak zostawisz tu moją strzelbę, ktoś ją zacharapci.

Już ja się zaopiekuję twoją pieprzoną strzelbą.

Mężczyzna za biurkiem złożył ręce przed sobą jak do modlitwy. Patrzył na Ballarda przez palce.

Skoro nie zrobiłeś nic złego, to dlaczego tak się kryłeś po krzakach, żeby nikt cię nie mógł znaleźć?

Bo wiem, do czego władza jest zdolna – mruknął Ballard. – Pizgną człowieka do paki i spuszczą mu łomot.

Szeryfie, czy ten człowiek spotkał się tu kiedykolwiek ze złym traktowaniem?

On sam dobrze wie, że nie.

Podobno walnął pan zastępcę szeryfa, Walkera.

No to jak, walnąłeś czy nie?

Czego pan tam szukał?

A tak się rozglądałem.

Walker panu nie podpowie, co ma pan mówić.

Mógłby mi powiedzieć, czego mam nie mówić.

Czy to prawda, że spalił pan chałupę Waldropa?

Nie.

Mieszkał pan w niej, kiedy się spaliła.

Takie gadanie… nie ja to zrobiłem. Wyszedłem dużo wcześniej, zanim się spaliła.

W pokoju zapadło milczenie. Po chwili mężczyzna za biurkiem opuścił ręce i złożył na podołku.

Panie Ballard – powiedział. – Albo pan zmieni tryb życia, albo musi pan sobie poszukać innego miejsca na ziemi.

Ballard wszedł do sklepu i zatrzasnął za sobą żelazne, zakratowane drzwi. W środku siedział tylko Fox, który skinął głową niewysokiemu klientowi z udręczoną miną. Klient nie odwzajemnił powitania. Wszedł między regały, zaczął wybierać artykuły, puszki ustawione nalepkami do przodu, zostawiając dziury w równych rzędach, po czym złożył wszystko na ladzie przed sklepikarzem. Na koniec stanął przed ladą z mięsem i wędlinami. Fox wstał, włożył biały fartuch z zastarzałymi plamami po krwi wybielonymi na jasnoróżowy kolor, zawiązał go z tyłu, podszedł do lady, zapalił światło, które padło na mortadelę, gomółki żółtego sera i tacę z cienko pokrojonymi kotletami schabowymi wśród kiełbas i salcesonów.

Pokrój mi ćwierć kilo mortadeli – poprosił Ballard.

Fox wyjął mortadelę, położył na klocu rzeźniczym, wyjął nóż i zaczął kroić cienkie plastry. Potem rzucał po jednym na pergamin. Kiedy skończył, odłożył nóż i położył wędlinę na wadze. Razem z Ballardem obserwował ruch igły wagi.

Co jeszcze? – spytał, wiążąc sznurkiem paczkę.

Daj mi trochę sera.

Kupił opakowanie tytoniu, skręcił sobie papierosa i wskazał głową zakupy.

A teraz wszystko podlicz – zażądał.

Sklepikarz spisał zakupy w zeszycie, przekładając artykuły z jednej strony lady na drugą. Wstał, zsunął okulary kciukiem.

Pięć dolarów i dziesięć centów – powiedział.

Wpisz mi na krechę.

Ballard, kiedy mi zapłacisz?

Trochę mogę ci dać już dzisiaj.

To znaczy ile?

Powiedzmy trzy dolary.

Sklepikarz zaczął rachować w zeszycie.

Ile jestem winien razem? – zapytał Ballard.

Trzydzieści cztery dolary i dziewiętnaście centów.

Razem z dzisiejszym?

Razem z dzisiejszym.

No to dam ci cztery dolary i dziewiętnaście centów, żeby zostało równo trzydzieści.

Sklepikarz spojrzał na Ballarda.

Ballard, ile ty masz lat?

Jak chcesz wiedzieć, to dwadzieścia siedem.

Dwadzieścia siedem. I przez dwadzieścia siedem lat zebrałeś tylko cztery dolary i dziewiętnaście centów?

Sklepikarz liczył w notesie.

Ballard czekał.

Co ty tam liczysz? – spytał podejrzliwie.

Zaczekaj chwilę – powstrzymał go sklepikarz. Po chwili podniósł zeszyt, przymrużył oczy. – No tak. Zgodnie z moimi rachubami, w tym tempie spłacisz mi te trzydzieści dolarów przez sto dziewięćdziesiąt cztery lata. Ballard, ja mam sześćdziesiąt siedem lat.

To jakiś obłęd.

Oczywiście, jeśli nie będziesz wydawał na nic innego.

Obłęd, i tyle.

Mogłem się rąbnąć w rachunkach. Chcesz sprawdzić?

Ballard odsunął zeszyt, który sklepikarz podtykał mu pod nos.

Nie chcę na to patrzeć – powiedział.

W takiej sytuacji muszę minimalizować straty. Jeżeli masz tylko cztery dolary i dziewiętnaście centów, to zrób zakupy za cztery dolary i dziewiętnaście centów.

Ballardowi drgała twarz.

Co chcesz odłożyć? – zapytał sklepikarz.

Niczego, psiakrew, nie odłożę – powiedział Ballard, wysupłał pięć dolarów i dorzucił dziesięć centów.

W pewien niedzielny ranek, na początku lutego, Ballard przeszedł na drugą stronę góry do hrabstwa Blount. Ze zbocza z litej skały bije źródło. Ukląkł w śniegu między elfimi śladami ptaków i myszaków, nachylił się nad zieloną wodą, napił i przyjrzał swojemu wklęsłemu obliczu w stawie. Już wkładał rękę do wody, jak gdyby chciał dotknąć patrzącej stamtąd twarzy, ale wstał, otarł usta i ruszył dalej przez las.

Stary, głęboki las. W dawnych czasach puszcze nie należały do nikogo, i to był właśnie taki las. Na górskim zboczu minął przewrócony przez wiatr tulipanowiec, trzymający w szponach korzeni dwa głazy wielkości furmanek, wielkie tablice, na których prastarymi muszlami jak kamee i rybami odciśniętymi w wapieniu wypisano opowieść o zaginionych morzach. Ballard wśród gotyckich pni, wyglądający zawadiacko w za dużym ubraniu, forsujący zaspy kopnego śniegu po kolana, trawersujący południowym zboczem wapiennego urwiska, pod którym ptaki, grzebiące w nagiej ziemi, przerywały, żeby popatrzeć.

Dotarł w końcu do szosy, na której nie było żadnych śladów. Ruszył nią. Dochodziło południe, ostre słońce odbijało się od śniegu błyszczącego miriadami kryształowych rozżarzonych iskier. Wiła się przed nim pogrążona w otchłani lasu droga, niemal ginąca wśród drzew, a obok biegł strumień, ciemny pod lodowymi altanami, małymi jamami szczerzącymi szklane kły pod korzeniami drzew, w które wsiąkała niepostrzeżenie woda. W zamarzniętych przydrożnych chaszczach leżały zwinięte białe wstęgi szronu, nie wiadomo jak wyczarowane. Ballard zjadł jedną po drodze, maszerując ze strzelbą na ramieniu, na ogromnych od śniegu nogach, bo miał nim oblepione worki, którymi owinął nogi.

Zbliżał się coraz bardziej do domu, który przycupnął cicho w tym cichym pejzażu. Z komina snuł się poszarpany szal dymu. Na drodze widniały ślady opon, które nocą przysypał śnieg. Ballard zszedł z góry, minął kolejne domy i ruiny garbarni, aż wyszedł na drogę ze świeżymi śladami kół na łańcuchach, skręcającymi do pobielonego lasu i jadeitowej rzeki płynącej na południe w stronę gór.

Kiedy znalazł się w sklepie, usiadł na ganku na skrzynce, przeciął scyzorykiem sznurek, podtrzymujący worki, zdjął je, wytrzepał i odłożył na skrzynkę razem z kawałkami sznurka. Na nogach miał za duże czarne półbuty. Strzelbę zostawił pod mostem, kiedy przechodził przez rzekę. Otupał nogi, otworzył drzwi, wszedł.

Przy piecyku zebrała się grupa mężczyzn i chłopców. Na widok wchodzącego Ballarda przerwali rozmowę. Podszedł za piecyk, skinął głową stałym bywalcom sklepu. Wyciągnął ręce do ognia i rozejrzał się od niechcenia.

Zimno, co? – zagadnął.

Nikt się nie odezwał. Ballard odkaszlnął, zatarł ręce, podszedł do skrzyni z napojami, wyjął pomarańczowy, otworzył, wziął sobie ciastko i zapłacił przy ladzie. Sklepikarz wrzucił dziesięć centów do kasy i zamknął szufladkę.

Nieziemsko wygląda taki ośnieżony świat, co nie?

Ballard przytaknął, oparł się o ladę, jadł ciastko i popijał małymi łykami. Po chwili nachylił się do sklepikarza.

Nie potrzebujesz zegarka? – spytał.

Czego? – zdziwił się sklepikarz.

Zegarka. Czy nie potrzebujesz zegarka.

Sklepikarz popatrzył tępo na Ballarda.

Zegarka? – powtórzył. – Jakiego zegarka?

Mam różne.

Ballard odstawił niedopity napój i nadgryzione ciastko na ladę, sięgnął do kieszeni. Wyciągnął trzy zegarki, położył. Sklepikarz raz czy dwa szturchnął je palcem.

Niepotrzebny mi zegarek – odburknął. – Jeden tu leży rok w szufladzie.

Ballard spojrzał za jego wzrokiem. Wśród skarpetek i siatek na włosy leżało kilka zakurzonych zegarków w celofanowych kopertach.

Ile chcesz za swoje? – spytał.

Po osiem dolarów.

Ballard z niedowierzaniem patrzył na zegarki kupca.

No tak – powiedział. Dojadł ciastko, wziął własne zegarki za paski, zabrał napój i znów podszedł do piecyka. Wyciągnął zegarki przed siebie, niepewnie podsunął je najbliżej stojącemu mężczyźnie.

Może ktoś potrzebuje zegarek?

Mężczyzna rzucił okiem na zegarki, odwrócił wzrok.

Pokaż no je, brachu – odezwał się gruby chłopak spod piecyka.

Ballard podał mu zegarki.

Ile za nie chcesz.

Pięć dolarów.

Pięć za wszystkie trzy?

Ocipiałeś? Po pięć za każdy.

Niech cię szlag.

Pokaż ten, Orvis.

Czekaj, właśnie oglądam.

Pokaż go.

To dobry zegarek.

Może bym i wziął. Ile mi za niego krzykniesz?

Pięć dolarów.

Dam ci dwa i nie zapytam, skąd go masz.

Nie da rady.

To pokaż mi tamten drugi, Fred. Co z nimi nieteges?

Wszystko z nimi teges. Chyba słyszysz, że chodzą.

Dam ci trzy za ten niby złoty.

Ballard patrzył po ludziach.

Daj cztery – powiedział – i wybieraj, który chcesz.

A ile chcesz za wszystkie?

Ballard podliczył szybko w głowie.

Dwanaście dolarów – powiedział.

Cholera, to żaden interes. Nie dajesz upustu za hurt?

Nie masz innych zegarków?

Tylko te trzy.

Dobra. Oddajcie mu tamte.

Orvis, nie wchodzisz dziś w interes z zegarkami?

Mój hurtownik nie chce dziś robić.

Ile byś dał za wszystkie? – spytał Ballard.

Dam ci osiem za wszystkie trzy.

Ballard potoczył wzrokiem po mężczyznach. Przyglądali się pilnie, jaką też cenę uzyska w ten niedzielny poranek za używane zegarki. Zważył zegarki w dłoni, podał tamtemu.

No to są twoje – oznajmił.

Kupiec zegarków wstał, przekazał Ballardowi pieniądze, wziął zegarki.

Chcesz ten za trzy? – spytał mężczyznę stojącego obok.

Dobra, biorę.

Ktoś jeszcze chce zegarek za trójkę?

Podniósł ostatni.

Drugi mężczyzna, który przedtem oglądał zegarki, wyprostował nogę, sięgnął do kieszeni.

Od ciebie kupię – powiedział.

Orvis, ile chcesz za ten ostatni?

Piątaka.

Cholera, toż on nie jest wart więcej jak dwójkę.

To dobry zegarek.

Nad rzeką Ballard rozejrzał się po białym pustkowiu, skręcił z drogi i wszedł pod most. Na rzece zobaczył cudze ślady. Przeszedł pod drewnianymi ogrodzeniami, dotarł do przęsła, przy którym zostawił opartą strzelbę. Przez chwilę machał bezradnie rękami, obmacywał dłonią beton, obserwował rzekę i ślady, w których już upatrywał koniec swojego życia. Zacisnął palce na osadzie strzelby. Z walącym sercem opuścił ją w dół, klnąc pod nosem.

Nie zawahałbyś się, co? – ryknął w stronę śladów na śniegu.

Jego głos poniósł się pod łukami mostu i wrócił echem głuchy i obcy. Ballard nasłuchiwał z głową przekrzywioną jak pies, a potem wszedł na nasyp i ruszył drogą z powrotem.

Do jaskini dotarł o zmroku. Wczołgał się, zapalił zapałkę, wyjął lampę, zapalił, postawił w kręgu kamieni okalających palenisko. Ściany jaskini wyłaniały się z wiecznej nocy fałdami udrapowanymi w bladym kamieniu, a linia uskoku w sklepieniu sufitu objawiła się rzędem ociekających wapiennych zębów. W czarnym dymniku u góry płonęły odległe, bezpowiekie gwiazdy Plejad, zimne i bezwzględne. Ballard rozkopał ogień, z popiołu i kości wyjął na wierzch kilka matowych węgli bitumicznych. Naznosił suchej trawy i chrustu, po czym rozpalił ogień, poszedł z garnkiem za dom, nabrał śniegu i postawił obok ognia. Jego materac leżał na ściółce z badyli, a na nim pluszowe zwierzaki. Resztę dobytku zwalił w grocie byle jak.

Kiedy ogień już buzował, Ballard poszedł z latarką w drugi koniec pieczary i zniknął w wąskim przejściu.

Zapuścił się w wilgotne, skalne korytarze prowadzące do następnej pieczary w czeluściach góry. Światło latarki przemknęło po wapiennych filarach i ogromnych, mokrych, bezkształtnych kamiennych urnach. Z dna pieczary bił podziemny strumień. Zbierał się czarną taflą w kalcytowym zbiorniku i płynął wąskim akweduktem do czarnej dziury u wylotu groty. Światło z latarki Ballarda odbiło się od powierzchni jeziorka niezmienione, jakby odgięła je dziwna podziemna siła. Wszędzie dokoła ciurkała i rozpryskiwała się woda, a mokre ściany jaskini wyglądały w snopie światła jak polakierowane lub na woskowane.

Minął pieczarę, poszedł wąskim przesmykiem, przez który przepływał strumień. Nurt ginął w ciemnościach przed nim, przelewając się ze stawu w staw, w kamienne czary własnego projektu. Ballard pokonywał zwinnie skały, przesadził półkę, wszystko suchą stopą; miejscami musiał przechodzić nad strumieniem, a wtedy światło wyłuskiwało z kamienistego dna białe raki, które chodziły tyłem i skręcały na oślep.

Pokonał tak około półtora kilometra, meandrami i przewężeniami, kiedy to musiał przeciskać się bokiem, szarżować jak szermierz, przeczołgać się przez tunel, czując za sobą w korycie zapach wody bogatej w minerały i obok skredowaciałego łajna nie wiadomo jakich zwierząt, aż w końcu wyszedł przez komin na korytarz nad strumieniem i znalazł się w wysokiej jaskini w kształcie dzwonu. Ściany, zdobne w łagodne zawijasy, śliniły się krwistoczerwoną gliną, a wszystko wyglądało organicznie, jak trzewia ogromnego zwierzęcia. Znalazłszy się tu, we wnętrznościach góry, Ballard oświetlił latarką skalne półki i płyty, na których zmarli leżeli niczym święci.

Zimnica była okrutna. Pomyślał, że nim dobrnie do końca, pewno będzie wyglądał jak złośliwy pęd rośliny, który puszcza się w skos pod wiatr z iłołupkowej skały, albo porost na górskim grzbiecie. Kiedy piął się do góry o zimowym niebieskim świcie, wśród wielkich głazów i szczątków zwalonych potężnych drzew, zastanawiał się nad całym tym bałaganem. Chaos w lesie, przewrócone drzewa, potrzeba nowych ścieżek. Gdyby miał władzę, zrobiłby porządek w lesie, a także w duszach ludzi.

Znów zaczął padać śnieg. Padał od czterech dni, gdy więc Ballard kolejny raz zszedł z góry, musiał iść prawie do południa, żeby dotrzeć do grani nad domem Greera. Słyszał stamtąd gdakanie siekiery, stłumione odległością i śniegiem. Nic nie widział.

Śnieg, szary na tle nieba, oprószył mu rzęsy. Padał bezszelestnie. Ballard niósł strzelbę i schodził z góry, kierując się w stronę domu.

Kucnął za stodołą i nasłuchiwał Greera. W tym zamarzniętym grzęzawisku błota i łajna odcisnęły się głęboko końskie kopyta. Stodołę, którą przeszedł na wylot, zastał pustą. W sąsieku leżało siano. Stanął we frontowych drzwiach i patrzył przez sypiący śnieg na szarą bryłę domu. Podszedł do kurnika, odwiązał drut przytrzymujący haczyk i wszedł do środka. Kilka białych kur popatrzyło na niego nerwowo ze swoich klitek w drugim końcu pomieszczenia. Minął grzędy i siatkowe drzwi, wszedł do karmnika. Tam napakował sobie kieszenie łuskanym ziarnem i wrócił. Omiótł spojrzeniem kury, pocmokał, wyciągnął do jednej rękę. Zerwała się ze skrzyni, zaskrzeczała przeciągle, zatrzepotała, wylądowała na podłodze i podreptała w swoją stronę. Zaklął. W tym harmidrze pozostałe kury również odmaszerowały, pojedynczo i parami. Chwycił jedną za ogon, kiedy przefruwała obok. Rozjazgotała się, oburzona, dopóki Ballard nie złapał jej za szyję. Trzymał oburącz szamoczącego się ptaka, ściskając strzelbę między kolanami, doskoczył do zarośniętego pajęczyną okienka i wyjrzał. Nic się nie poruszyło.

Ty sukinsynu – powiedział Ballard do kury, do Greera albo do obojga. Skręcił kurze kark i szybko wbiegł między skrzynki lęgowe, wyjął kilka jajek, poupychał do kieszeni i wyszedł.

Wiosną lub w czasie ocieplenia, podczas roztopów w lesie, ślady zimy zjawiają się na cienkich cokołach, a z palimpsestu starych, zagrzebanych szlaków, bijatyk, scen śmierci wyziera śnieg. Opowieści zimowe wychodzą na wierzch, jakby się cofnął czas. Ballard szedł przez las i zacierał swoje dawne ślady tam, gdzie prowadziły przez górski grzbiet i w dół do jego niegdysiejszego domostwa. Stary szlak. Lisie tropy, odznaczające się na tej śnieżnej grawiurze jak małe grzybki i borówkowe bobki tam, gdzie ptaki obsrały szkarłatnym guano śnieg – jak gdyby broczył krwią.

Kiedy minął grzbiet, oparł strzelbę o skały i spojrzał na dom w dole. Z komina nie szedł dym. Patrzył z założonymi rękami. Zapytał Greera, gdzie się podziewa. Szary, zimniejszy dzień, topniejący już śnieg przestał kapać i ściekać.

Ballard patrzył, jak pierwsze płatki spadły niczym popiół na dolinę.

Gdzie jesteś, łotrze? – zawołał.

Dwuminutowe koronkowe serwetki śniegu osiadały i znikały na założonych rękawach jego kurtki. Patrzył, aż niemy dom zamazał mu się w szarym śniegu. Po chwili podniósł strzelbę i doszedł do miejsca za granią, skąd było widać drogę. Nikt nią nie szedł. Śnieg tak sypał, że nie było już widać doliny. Spośród płatków wyprysnęło stado małych ptaków i odfrunęło w ciszę niczym gnane wiatrem liście. Ballard kucnął na piętach, ze strzelbą między kolanami. Rozkazał śniegowi, żeby padał szybciej. Śnieg usłuchał.

Kiedy śnieg przestał padać, Ballard chodził tam codziennie. Obserwował ze swojego oddalonego o kilometr wzniesienia, patrzył, jak Greer wychodzi z domu po drewno, do stodoły lub do kurnika. Kiedy znikał mu w domu, Ballard błąkał się bez celu po lesie i mówił do siebie. Snuł dziwne plany. Drepcząc w swoich buciorach, zadeptywał ślady mniejszych stworzeń. Musiały przebiegać tamtędy myszy lub polujące nocą lisy. Z pozoru tylko gołąb, a w istocie sowa lecąca na żer.

Od dawna nosił damską bieliznę swoich ofiar, ale teraz zaczął się też pokazywać w wierzchnich ubraniach. Gotycka lalka w niedopasowanych strojach, której jaskrawe, karminowe usta płynęły niejako w oderwaniu na tle białego pejzażu. U podnóża dolina z nielicznymi pordzewiałymi dachami i smużkami dymu. Droga przez białą dolinę przypominająca maźniętą wstęgę błota, a za nią zwały gór z czarnymi jazami zimowych konarów i ciemnozielonymi cedrami.

Zostawiał po sobie ślady z odciśniętą krwistą czerwienią z jaskini, ale jaskiniowe błoto bladło w skos stoku, jak gdyby śnieg oczyszczał mu nogi, doprowadzając do suchych białych śladów na białym podłożu. Znów przyszła fałszywa wiosna z ciepłym wiatrem. Śnieg stopniał do spłachetków szarego lodu wśród mokrych liści. Wraz z nastaniem odwilży w odmętach jaskini ocknęły się nietoperze. Pewnego wieczoru Ballard, leżąc na barłogu przy ognisku, zobaczył, jak wyfruwają z ciemnego tunelu i wlatują przez otwór nad głową, trzepocząc opętańczo w popiele i dymie, niczym dusze, które wzbiły się z Hadesu. Kiedy zniknęły, patrzył w hordy zimnych gwiazd rozpostarte w dymniku i zastanawiał się, z czego są zrobione albo z czego on jest zrobiony.

Загрузка...