Część 1

Rozdział 1

David Webb, profesor lingwistyki na uniwersytecie w Georgetown, ginął za stertą prac semestralnych. Szedł cuchnącym stęchlizną korytarzem olbrzymiego gmachu imienia Healy'ego, zmierzając do gabinetu Theodora Bartona, dziekana wydziału, a ponieważ był już spóźniony, postanowił pójść na skróty, wąskim, słabo oświetlonym korytarzem, o którego istnieniu wiedziało niewielu studentów, a który on odkrył już dawno temu.

Jego uniwersyteckie życie ściśle regulowały łagodne odpływy i przypływy, zmienna intensywność pogodnego bytowania. Rok był podzielony na semestry. Rozpoczynająca go surowa zima niechętnie ustępowała miejsca ostrożnej wiośnie, a ta z kolei pod koniec ostatniego semestru przechodziła w upalne i wilgotne lato. Ale Webb miał w sobie coś, co sprzeciwiało się temu błogiemu spokojowi, coś, co uparcie kierowało jego myśli ku poprzedniemu życiu, ku czasom, gdy pracował w tajnych służbach rządowych, co kazało mu podtrzymywać przyjaźń z jego byłym zwierzchnikiem Alexandrem Conklinem.

Właśnie miał skręcić za róg, gdy usłyszał chrapliwe, podniesione głosy i szyderczy śmiech, i zobaczył złowieszcze cienie tańczące na ścianie.

– Ty w mordę jebany, jęzor czerepem ci wyjdzie!

Bourne rzucił stos niesionych prac i popędził za róg. Zobaczył trzech Murzynów w płaszczach do kostek, stojących półkręgiem wokół kulącego się pod ścianą Azjaty. Stali w charakterystyczny sposób, na lekko ugiętych nogach, z luźno zwisającymi, rozkołysanymi rękami, dzięki czemu ich ciała przypominały paskudną broń, tępą, lecz giętką i gotową do użycia. Ze zdumieniem stwierdził, że ich ofiarą jest Rongsey Siv, jeden z jego ulubionych studentów.

– Ty skurwysynu – wychrypiał stojący pośrodku Murzyn. Młody i dobrze zbudowany, miał pogardliwą, wyzywającą twarz i musiał być na ostrym głodzie. – Przyszliśmy po fanty na towar.

– Towaru nigdy dość, co nie? – dodał drugi, z wytatuowanym na policzku orłem, bawiąc się kwadratowym złotym sygnetem, jednym z wielu na palcach prawej ręki. – A może nie wiesz, co to jest towar, żółtku?

– Właśnie – wtrącił ten na głodzie, wybałuszając oczy. – Pewnie nie wiesz nawet, jak to, kurwa, wygląda.

– Żółtek chce nas powstrzymać – dodał ten z tatuażem, nachylając się ku Rongseyowi. – I co nam zrobisz? Zajebiesz nas na śmierć tym swoim pieprzonym kung- fu?

Zarechotali skrzekliwie, nieudolnie naśladując stylizowane kopnięcia, i Rongsey skulił się jeszcze bardziej.

Trzeci Murzyn, krępy mięśniak, wyjął spod długiego płaszcza kij bejsbolowy.

– Podnieś łapy, żółtku – powiedział. – Połamiemy ci paluchy. – Klepnął kijem w otwartą dłoń. – Wolisz wszystkie naraz czy po jednym?

– Co ty, kurwa! – wykrzyknął ten na głodzie. – Nie będzie kutas wybierał. – Wyjął zza pazuchy własny kij i groźnie podszedł do Rongseya.

Gdy wziął zamach, Webb zaatakował. Podbiegł do nich tak cicho, a oni tak bardzo byli skupieni na swojej ofierze, że zauważyli go dopiero wtedy, gdy ich dopadł.

Chwycił lewą ręką kij opadający na głowę Rongseya i przytrzymał. Gość po prawej, z orłem na policzku, zaklął soczyście i zaciśniętą, najeżoną ostrymi sygnetami pięścią spróbował uderzyć Webba w bok.

W tym samym momencie nad Webbem przejęła kontrolę osobowość Bourne'a, ukryta w ciemnych zakamarkach mózgu. Zablokował cios przedramieniem, zrobił szybki krok do przodu i wbił łokieć w mostek napastnika. Murzyn upadł, trzymając się za pierś.

Trzeci narkoman, najwyższy i najlepiej zbudowany, zaklął, rzucił kij, wyciągnął sprężynowiec i runął na Webba, który błyskawicznie zszedł z linii ataku, zadając krótki, ostry cios w nadgarstek. Nóż zaklekotał na betonowej podłodze korytarza. Webb zahaczył lewą stopą o kostkę Murzyna i zwinnie go podciął. Napastnik upadł na plecy, obrócił się na brzuch, wstał i uciekł.

Bourne wyszarpnął kij z rąk tego na głodzie.

– Ty jebany skurwysynu – wybełkotał Murzyn. Miał zwężone źrenice i nie mógł skupić wzroku. Wyjął pistolet, tani saturday- night special, i wymierzył w Webba.

Ze śmiertelną precyzją Webb uderzył kijem, trafiając go między oczy. Murzyn zatoczył się do tyłu, przeraźliwie wrzasnął i wypuścił pistolet.

Zza rogu wypadło dwóch szkolnych ochroniarzy, zaalarmowanych odgłosami walki. Minęli Webba i popędzili za bandziorami, którzy gnali na złamanie karku w stronę tylnych drzwi, podtrzymując półprzytomnego kolegę. Z depczącymi im po piętach ochroniarzami wybiegli na dwór, na popołudniowe słońce.

Mimo niespodziewanej interwencji ochroniarzy, Webb wyraźnie czuł, że Bourne ma wielką chęć puścić się w pogoń. Jak szybko ocknął się z drzemki, z jaką łatwością nad nim zapanował! Czyżby dlatego, że Webb tego chciał? Odetchnął głęboko, próbując nad sobą zapanować, i spojrzał na Rongseya.

– Panie profesorze! – Kambodżanin z trudem przełknął ślinę.- Nie wiem, jak… – urwał, owładnięty lękiem i zmęczeniem. Nosił okulary i jego duże czarne oczy wydawały się teraz jeszcze większe. Twarz miał jak zwykle nieprzeniknioną, lecz w owych wielkich oczach Webb dostrzegł ogromny strach.

– Już dobrze. – Webb otoczył mu ręką ramiona. Przez profesorski chłód i rezerwę jak zwykle przebijała czułość. Nic nie mógł na to poradzić. Rongsey, kambodżański uchodźca, pokonał wiele przeciwności losu. Podczas wojny stracił prawie całą rodzinę. Obydwaj byli w tej samej dżungli i chociaż Webb bardzo się starał, za nic nie mógł uciec z gąszczu jej gorącego, wilgotnego świata. Ten świat powracał do niego jak malaryczna gorączka. Był jak sen na jawie i z zimnym dreszczem Webb rozpoznał go i teraz.

– Loak soksapbaee chea tay? – spytał po khmersku.

– Nie, nic mi nie jest – odrzekł Rongsey w tym samym języku. – Ale nie wiem… To znaczy, jak pan…

– Wyjdźmy stąd, dobrze? – zaproponował Webb. Spóźni się do Bartona, ale było mu wszystko jedno. Podniósł z podłogi nóż i pistolet. Gdy odciągnął zamek, pękła iglica. Wrzucił bezużyteczną broń do kosza na śmieci, ale nóż schował do kieszeni.

Za rogiem Rongsey pomógł mu pozbierać prace semestralne i razem zagłębili się w labirynt korytarzy, w których im bardziej zbliżali się do głównego holu, tym robiło się tłoczniej. Milczeli. Webb dobrze znał to milczenie, jego naturę, czuł wagę zastygłej w czasie chwili, gdy po wybuchu przemocy powraca się razem do normalności. Tak bywało podczas wojny, tam, w dżungli; dziwiło go i niepokoiło to, że doszło do tego w tym tętniącym życiem wielkomiejskim kampusie.

Wyszli z korytarza i dołączyli do tłumu studentów wchodzących frontowymi drzwiami do gmachu Healy'ego. Na posadzce głównego holu lśnił czcigodny herb uniwersytetu. Zdecydowana większość studentów omijała go szerokim łukiem, gdyż według krążącej od lat legendy ten, kto przejdzie po herbie, nigdy nie zrobi dyplomu. Do studentów tych należał także Rongsey, jednak Webb bez skrupułów przemaszerował środkiem holu.

Stanęli we wczesnowiosennym słońcu, patrzyli na drzewa i stary dziedziniec, wdychali powietrze przesycone słabym zapachem rozkwitających kwiatów. Tuż za nimi wznosił się olbrzymi gmach Healy'ego z imponującą fasadą z czerwonej cegły, z dziewiętnastowiecznymi mansardowymi oknami, pokrytym łupkowymi płytkami dachem i z sześćdziesięciometrową wieżą zegarową.

– Dziękuję, panie profesorze – powiedział Kambodżanin. – Gdyby nie pan…

– Rongsey – przerwał mu łagodnie Webb – chcesz o tym porozmawiać? Czarne oczy studenta były nieprzeniknione.

– O czym?

– To zależy od ciebie.

Rongsey wzruszył ramionami.

– Nic mi nie będzie. Naprawdę. Nie pierwszy raz mnie wyzywają.

Webb patrzył na niego przez chwilę i nagle ogarnęło go tak silne wzruszenie, że zapiekły go oczy. Chciał objąć Rongseya, przytulić, obiecać, że już nigdy nie przydarzy mu się nic złego. Ale Rongsey był buddystą i nie zaakceptowałby takiego gestu. Kto mógł wiedzieć, co się działo pod twardym jak stal pancerzem pozornego spokoju i opanowania? Webb widział wielu takich jak on, ludzi, których wojna i kulturowa nienawiść zmusiła do oglądania śmierci, do bycia świadkami upadku własnej cywilizacji, do przeżywania tragedii, których większość Amerykanów po prostu nie rozumiała. Łączyły ich silne więzy, emocjonalne pokrewieństwo zabarwione straszliwym smutkiem, świadomość wewnętrznych ran, które nigdy się nie zagoją.

Choć obaj podzielali te uczucia, ani jeden, ani drugi nie dawał im wyrazu. Ze słabym, niemal smutnym uśmiechem Rongsey znów oficjalnie podziękował profesorowi i pożegnali się.

Webb stał samotnie wśród tłumu biegnących studentów i profesorów, wiedząc, że tak naprawdę nie jest jednak sam. Mimo wysiłków agresywna osobowość Jasona Bourne'a po raz kolejny dała o sobie znać. Mocno skoncentrowany oddychał powoli i głęboko, stosując techniki terapeutyczne, które według jego psychiatry i przyjaciela, Mo Panova, miały zdusić w nim tę drugą osobowość. Najpierw skupił się na najbliższym otoczeniu, na błękicie i złocistości wiosennego popołudnia, na szarości i czerwieni budynków otaczających uniwersytecki dziedziniec, na przechodzących obok studentach, uśmiechniętych twarzach dziewcząt, śmiechu chłopców i poważnych głosach profesorów. Każdy z tych elementów chłonął jako niezależną całość, osadzając swoją osobowość w czasie i przestrzeni. Dopiero ustaliwszy to, zajrzał w głąb siebie.

Przed laty pracował w służbie zagranicznej w Phnom Penh. Był wtedy żonaty, ale nie z Marie, swoją obecną żoną, tylko z Tajką o imieniu Dao. Mieli dwoje dzieci, Joshuę i Alyssę, i mieszkali w domu nad brzegiem rzeki. Ameryka prowadziła wojnę z Wietnamem, wojna ta rozlała się i na Kambodżę. Pewnego popołudnia, gdy był w pracy, jego rodzina kąpała się w rzece i jakiś samolot ostrzelał ich i zabił.

Webb omal nie oszalał z rozpaczy. Porzucił Phnom Penh i przybył do Sajgonu – człowiek bez przeszłości i przyszłości. Alex Conklin zabrał na wpół oszalałego Davida Webba z sajgońskiej ulicy i zamienił w znakomitego agenta służb specjalnych. W Sajgonie Webb nauczył się zabijać i zwrócił swoją wściekłość i nienawiść ku innym. Gdy jeden z członków zespołu Conklina – nie mogąca nigdzie zagrzać miejsca kanalia nazwiskiem Jason Bourne – okazał się szpiegiem, to właśnie on go zlikwidował i przejął jego tożsamość. Nienawidził jej, chociaż często była jedyną drogą ratunku. Jason Bourne uratował mu życie więcej razy, niż mógł spamiętać. Zabawna myśl, gdyby nie to, że była tak dosłowna.

Lata później, kiedy obaj wrócili do Waszyngtonu, Conklin wyznaczył mu długoterminowe zadanie. Webb został "śpiochem", uśpionym agentem, przyjmując nazwisko Jasona Bourne'a, człowieka od dawna już nieżyjącego i przez wszystkich zapomnianego. Przez trzy lata naprawdę był Bourne'em, bo żeby dopaść nieuchwytnego terrorystę, zmienił się w międzynarodowego zabójcę o światowej sławie.

Ale w Marsylii w jego misji nastąpił straszliwy zwrot. Został postrzelony, wpadł w ciemne wody Morza Śródziemnego i uznany za martwego. Gdy wyłowili go rybacy, trafił w ręce lekarza alkoholika, który przywrócił go do zdrowia. Jedynym problemem było to, że przeżycia te wywołały u niego szok tak silny, że stracił pamięć. To, co zdołał sobie przypomnieć, było wspomnieniami Bourne'a. Dopiero znacznie później, dzięki Marie, swojej przyszłej żonie, dowiedział się, że jest Davidem Webbem. Jednakże zdążyła się już w nim zakorzenić osobowość Bourne'a, zbyt potężna i zbyt przebiegła, żeby na dobre umrzeć.

Tak więc był teraz dwiema osobami: Davidem Webbem, żonatym i dzieciatym profesorem lingwistyki, i Jasonem Bourne'em, wyszkolonym przez Conklina agentem. Od czasu do czasu, w krytycznych sytuacjach, Conklin prosił Bourne'a o pomoc i Webb niechętnie mu jej udzielał. Rzecz w tym, że jako Webb nie potrafił zapanować nad Bourne'em. To, co stało się przed chwilą z Rongseyem i trzema ulicznikami, było tego najlepszym dowodem. Mimo usilnej pracy Panova Jason zawsze potrafił wygrać z Davidem.

Chan, zerknąwszy na Webba, który po drugiej stronie dziedzińca rozmawiał z jakimś Kambodżaninem, wszedł do budynku naprzeciwko gmachu Healy'ego i wspiął się schodami na drugie piętro. Był ubrany jak student. Miał dwadzieścia siedem lat, ale ponieważ wyglądał dużo młodziej, nikt nie zwracał na niego uwagi. Spodnie khaki, dżinsowa kurtka, duży plecak i adidasy – gdy szedł korytarzem, mijając po drodze drzwi do sal, prawie nie było go słychać. Przed oczami wciąż miał wyraźny obraz dziedzińca. Nieustannie obliczał i przeliczał kąty, biorąc pod uwagę rozłożyste drzewa, które mogłyby przesłonić cel.

Przystanął przed szóstymi drzwiami i wsłuchał się w dobiegający zza nich głos. Wykładowca mówił o etyce, co wywołało ironiczny uśmiech na twarzy Chana. Z doświadczenia – dużego i różnorodnego – wiedział, że etyka jest martwa i równie bezużyteczna jak łacina. Podszedł do drzwi sąsiedniej sali, która – jak zdążył wcześniej ustalić – była pusta, i wszedł do niej.

Szybko zamknął drzwi na klucz, stanął przed rzędem okien wychodzących na dziedziniec, otworzył jedno z nich i wziął się do pracy. Z plecaka wyjął karabin wyborowy Dragunowa kaliber 7,62, rosyjską snajperkę ze składaną kolbą. Przymocował do niego lunetkę i oparłszy broń o parapet, odnalazł celownikiem Webba, który stał samotnie po drugiej stronie dziedzińca. Po jego lewej stronie były drzewa. Od czasu do czasu zasłaniali go przechodzący studenci. Chan wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Wycelował w środek czoła.

Webb potrząsnął głową, próbując wymazać z pamięci wspomnienia i wrócić do rzeczywistości. Na wzbierającym wietrze zaszumiały drzewa, połyskując zalanymi słońcem liśćmi. Kilka kroków dalej roześmiała się z jakiegoś dowcipu dziewczyna z książkami przy piersiach. Wraz z podmuchem powietrza dotarły do niego słabe dźwięki muzyki pop dochodzące z jakiegoś okna. Wciąż myśląc o tym, co chciałby powiedzieć Rongseyowi, już miał ruszyć w stronę gmachu Healy'ego, gdy usłyszał cichy trzask. Zareagował odruchowo i błyskawicznie, stając w cętkowanym cieniu drzew.

Strzelają do ciebie! – krzyknął aż nadto znajomy głos w zakamarkach świadomości Bourne'a. Ruszaj! Szybko! Ciało Webba posłuchało i w tej samej chwili kolejna kula, wystrzelona z karabinu z tłumikiem, rozłupała korę tuż koło jego policzka.

Snajper. Dobry jest. Pod wpływem zagrożenia fizycznego w mózgu Webba zaroiło się od myśli Bourne'a.

Oczy widziały normalny świat, lecz jego świat wewnętrzny, ten równoległy, świat Jasona Bourne'a – skryty, elitarny, uprzywilejowany i śmiertelnie niebezpieczny – płonął jak napalm. W ułamku sekundy Bourne wyrwał się z codziennego życia Davida Webba i odizolował od wszystkich i wszystkiego, co było mu bliskie i drogie. Nawet przypadkowe spotkanie z Rongseyem należało teraz do innego wymiaru. Stojąc za drzewem, poza zasięgiem wzroku snajpera, wyciągnął rękę i opuszkami palców wymacał w korze dziurę od kuli. Podniósł wzrok i to właśnie on, Jason Bourne, ustalił trajektorię pocisku i stwierdził, że strzały padły z okna na drugim piętrze budynku stojącego po przeciwległej stronie dziedzińca.

Wokół niego krążyli studenci. Chodzili, rozmawiali, sprzeczali się i dyskutowali. Niczego nie zauważyli, a gdyby nawet przypadkiem coś usłyszeli, odgłos ten nic by im nie powiedział i szybko by o wszystkim zapomnieli. Wyszedł zza drzewa i dołączył do grupki studentów. Wmieszał się między nich spiesznie, lecz tak, żeby nikogo nie wyprzedzić. Osłaniali go teraz przed snajperem, byli jego najlepszą tarczą.

Zdawało się, że jest ledwo przytomny, niczym lunatyk, który śpiąc widzi i odczuwa wszystko z podwyższoną świadomością. Częścią tej świadomości była pogarda dla cywili zamieszkujących zwykły, normalny świat. Dla wszystkich, łącznie z Davidem Webbem.

Po drugim strzale skonsternowany Chan wycofał się za okno. Nie tego się spodziewał. Gorączkowo myśląc, oceniał to, co przed chwilą zaszło. Zamiast wpaść w panikę i jak przestraszona owca uciec do gmachu Healy'ego, Webb spokojnie stanął za drzewem, schodząc z linii strzału. Już to by wystarczyło – taka reakcja zupełnie nie pasowała do charakteru człowieka z dossier Spalki – ale chwilę potem na podstawie dziury, którą wyłupała w korze druga kula, Webb określił trajektorię pocisku. A teraz, pod osłoną studentów, szedł prosto do budynku, w którym był Chan. To nieprawdopodobne, lecz zamiast uciekać, atakował.

Lekko zdenerwowany nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń Chan spiesznie rozłożył karabin i schował go do plecaka. Webb wchodził już do gmachu. Zostało mu ledwie kilka minut.

Bourne odłączył się od grupy, szybko wszedł do holu i pokonując po kilka stopni naraz, wbiegł na drugie piętro. Tam skręcił w lewo. Siódme drzwi po lewej stronie: sala ćwiczeń. W korytarzu rozbrzmiewał wielojęzyczny gwar. Byli tu studenci z całego świata, Afrykańczycy, Azjaci, Latynosi i Europejczycy, lecz on zarejestrował i zapamiętał twarz każdego z nich, bez względu na to, jak krótko ją widział.

Ciche i głośne rozmowy oraz sporadyczne wybuchy śmiechu zdawały się przeczyć temu, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Podchodząc do drzwi, otworzył odebrany narkomanowi sprężynowiec i zacisnął go w dłoni w taki sposób, że ostrze wystawało jak szpikulec między drugim i trzecim palcem. Jednym płynnym ruchem pociągnął za klamkę, zwinął się w kłębek i wtoczył za ciężkie dębowe biurko stojące o dwa metry od drzwi. Nóż trzymał podniesiony, gotowy do użycia.

Ostrożnie wstał. Złośliwie spoglądała na niego pusta sala, wypełniona tylko kredowym pyłem i plamami słońca. Stał przez chwilę ze zwężonymi nozdrzami, jakby wchłaniając zapach snajpera, mógł wyczarować go z nicości. Podszedł do okien. Czwarte od lewej było otwarte. Przystanął tam, patrząc na miejsce, gdzie przed kilkoma minutami rozmawiał z Rongseyem. Tak, przyczaił się tutaj. Bourne wyobraził go sobie, jak opiera lufę karabinu o parapet, jak zbliża oko do lunetki, jak wodzi nią po dziedzińcu. Gra światła i cienia. Przechodzący student. Nagły wybuch śmiechu czy gniewne słowo. Palec na spuście. Powolny, równomierny nacisk. Puf! Puf! Jeden strzał i drugi.

Uważnie obejrzał parapet. Zerknął w prawo, podszedł do tablicy i z biegnącej pod nią metalowej półeczki zgarnął trochę kredowego pyłu. Wrócił do okna i ostrożnie zdmuchnął go z ręki na parapet. Nie ukazał się ani jeden odcisk palca. Ktoś wytarł parapet do czysta. Ukląkł i powiódł wzrokiem po ścianie pod parapetem, następnie po podłodze. Nic. Ani zdradliwego niedopałka papierosa, ani zbłąkanych włosów, ani łusek. Pedantyczny zamachowiec zniknął z taką samą maestrią, z jaką się pojawił. Bourne'owi serce waliło jak młotem, w głowie wirowało od myśli. Kto chciał go zabić? Na pewno nikt z obecnego życia. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem, do jakiego w nim doszło, była zeszłotygodniowa sprzeczka z Bobem Drakiem, dziekanem wydziału etyki, którego zamiłowanie do wiecznego przynudzania i filozofowania było tyleż legendarne, co denerwujące. Nie, to zagrożenie przyszło ze świata Jasona Bourne'a. Nie ulegało wątpliwości, że wśród kandydatów na zamachowca, tych z przeszłości, mógł wybierać i przebierać, lecz ilu z nich zdołałoby ustalić, że Jason Bourne jest teraz Davidem Webbem? To pytanie poważnie go zaniepokoiło. Chociaż podświadomie chciał wrócić do domu i omówić to z Marie, wiedział, że jedyną osobą, która znała jego drugie życie na tyle dobrze, żeby mu pomóc, był Alex Conklin, człowiek, który wyczarował go znikąd jak sztukmistrz.

Podszedł do ściennego telefonu, podniósł słuchawkę, wybrał kierunkowy na miasto, a potem prywatny numer. Conklin, wciąż pracujący na część etatu w CIA, powinien być w domu. Telefon był zajęty.

Zaczekać, aż Alex skończy rozmawiać – znał go i wiedział, że mogło to potrwać pół godziny, a nawet dłużej – czy do niego pojechać? Otwarte okno szydziło z niego i drwiło. Było świadkiem tego, co się tu stało, wiedziało więcej niż on.

Wyszedł z sali i ruszył w stronę schodów. Odruchowo ogarnął wzrokiem korytarz, szukając w tłumie studentów, których mijał w drodze do sali.

Spiesznie przeciął kampus i wszedł na parking. Już miał wsiąść do samochodu, gdy zmienił zdanie. Szybko, lecz dokładnie obejrzał karoserię, potem silnik i stwierdził, że nikt przy wozie nie grzebał. Zadowolony usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na ulicę.

Alex Conklin mieszkał w wiejskiej posiadłości w Manassas w Wirginii. Gdy Webb dotarł na przedmieścia Georgetown, niebo nabrało silniejszego blasku i zapadła dziwna, stężała cisza, jakby cały krajobraz nagle wstrzymał oddech.

Obarczony osobowością Bourne'a Webb uwielbiał Conklina i nienawidził go zarazem. Conklin był ojcem, spowiednikiem, spiskowcem i wyzyskiwaczem. Był klucznikiem: dzierżył klucz do jego przeszłości. Webb musiał z nim teraz porozmawiać, ponieważ tylko on mógł wiedzieć, jakim sposobem ktoś, kto próbował wytropić Jasona Bourne'a, znalazł go w kampusie uniwersytetu w Georgetown.

Miasto zostało w tyle i zanim dotarł do Wirginii, jasne dotąd popołudnie poszarzało. Słońce przesłoniły zwały chmur, między zielonymi wzgórzami zaczął hulać wiatr. Webb wcisnął pedał gazu. Głośniej zamruczał silnik i samochód skoczył przed siebie jak koń spięty ostrogą.

Jadąc krętą autostradą, David nagle zdał sobie sprawę, że od przeszło miesiąca nie widział Mo Panova. Mo, polecony przez Conklina psycholog z CIA, próbował posklejać jego rozbitą psychikę, na dobre stłumić osobowość Bourne'a i pomóc mu odzyskać własne wspomnienia. Dzięki jego technikom kilka dużych, pozornie straconych już fragmentów pamięci wypłynęło na powierzchnię jego świadomego umysłu. Lecz była to praca znojna i wyczerpująca, dlatego pod koniec semestru, gdy uniwersytet ogarniało sesyjne szaleństwo, często przerywał terapię.

Skręcił w biegnącą na północny wschód dwupasmową asfaltówkę. Dlaczego akurat teraz pomyślał o Panovie? Zawsze ufał swoim zmysłom i przeczuciom. To, że nagle o nim pomyślał, musiało być jakąś wskazówką. Panov – co to mogło znaczyć? Pamięć, tak, na pewno, ale co jeszcze? Przebiegł myślą wstecz. Na ostatnim spotkaniu rozmawiali o ciszy. Według Mo, cisza była użytecznym narzędziem w walce o odzyskanie pamięci. Umysł musiał być stale zajęty, nie lubił ciszy. Jeśli świadomemu umysłowi uda się narzucić ciszę, możliwe, że wypełni ją stracona pamięć. Dobra, pomyślał, tylko dlaczego przyszło mi to do głowy akurat teraz?

Wpadł na to dopiero na długim, wygiętym we wdzięczny łuk podjeździe Aleksa. Żeby nie dać się namierzyć, snajper użył tłumika. Ale tłumik ma swoje wady. Zastosowany w karabinie, a snajper używał karabinu, znacząco wpływa na celność broni. Ten, kto do niego strzelał, powinien celować w korpus – korpus jest duży i masywny, dlatego prawdopodobieństwo trafienia jest o wiele większe – tymczasem mierzył w głowę. To nielogiczne, zakładając, że próbował zabić. Ale gdyby chciał go tylko nastraszyć czy ostrzec – to już inna sprawa. Nieznajomy facet miał ego, ale się z tym nie obnosił; był naprawdę dobry, nie zostawił po sobie najmniejszych śladów. Miał też konkretny plan – to było całkiem jasne.

Bourne minął starą, wielką, powykrzywianą na wszystkie strony stodołę, kilka mniejszych budynków gospodarczych i szop na narzędzia. W oddali ukazał się budynek mieszkalny. Stał w kępie wysokich sosen, brzóz i cedrów, starych drzew, które posadzono tu przed blisko sześćdziesięciu laty, na długo zanim wybudowano sam dom. Kiedyś należał do nieżyjącego już generała, który maczał palce w tajnych i dość kompromitujących operacjach wojskowych. Dlatego w domu – i na terenie całej posiadłości – roiło się od różnych tuneli, zamaskowanych wejść i wyjść. Alex na pewno cieszył się, że mieszka w naszpikowanej tajemnicami rezydencji.

Na podjeździe Bourne zobaczył nie tylko bmw- 7 Conklina, ale też stojącego obok jaguara Mo Panova. Idąc wysypaną błękitnoszarym żwirem ścieżką, poczuł, że lżej mu na sercu. Zastał tu dwóch najlepszych przyjaciół, a każdy z nich był na swój sposób strażnikiem jego pamięci. Razem rozwiążą tę tajemnicę, podobnie jak rozwiązali wiele innych. Wszedł na taras i wcisnął guzik dzwonka. Cisza. Przytknął ucho do wypolerowanych drzwi z tekowego drewna i usłyszał czyjś głos. Przekręcił gałkę. Drzwi były otwarte.

W głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe i przez chwilę stał nieruchomo w na wpół otwartych drzwiach, wsłuchując się w odgłosy domu. Nieważne, że był na wsi, gdzie o przestępstwach praktycznie nie słyszano: stare zwyczaje nigdy nie umierają. Conklin miał bzika na punkcie bezpieczeństwa, dlatego zawsze zamykał drzwi, bez względu na to, czy był w domu, czy nie. Bourne otworzył sprężynowiec i przekroczył próg, zdając sobie aż nadto wyraźnie sprawę, że w środku może czyhać napastnik – nasłany na niego członek zespołu egzekucyjnego.

Ozdobiony żyrandolem hol kończył się szerokimi drewnianymi schodami, prowadzącymi na biegnącą w poprzek holu antresolę. Po prawej stronie znajdował się elegancko urządzony salon, po lewej pokój telewizyjny ze sprzętem grającym, barkiem i głębokimi skórzanymi sofami, a bezpośrednio za nim mniejsze, bardziej intymne pomieszczenie, gdzie Alex urządził gabinet.

Idąc za dźwiękiem głosu, Bourne wszedł do pokoju telewizyjnego. Wielki ekran, na ekranie hotel Oskjuhlid, przed hotelem telegeniczny komentator CNN. Nałożony napis i grafika: nadawali z Reykjaviku w Islandii.

– …z delikatnego charakteru zbliżającego się szczytu antyterrorystycznego zdają sobie sprawę wszyscy.

W pokoju nie było nikogo, ale na stoliku koktajlowym stały dwie staro- dawne szklanki. Bourne podniósł jedną z nich i powąchał. Speyside, jednosłodowa whisky dojrzewająca w beczkach po sherry. Bogaty aromat ulubionego trunku Conklina zdezorientował go i obudził wspomnienia. Paryż. Jesień. Czerwone liście kasztanowców wirujące na Champs- Elysees. Patrzył przez okno jakiegoś gabinetu. Zmagał się z tą wizją, tak sugestywną, że wyrwała go z samego siebie i przeniosła do Francji, chociaż, co podpowiadała mu posępnie druga świadomość, wciąż był w Manassas w Wirginii, w domu Aleksa Conklina. Próbował zachować czujność, lecz sprowokowane zapachem whisky wspomnienie coraz bardziej przytłaczało go i wciągało, tak że w końcu zapragnął poznać prawdę, wypełnić lukę w pamięci. A więc Paryż. Gabinet. Ale czyj? Nie Conklina – Alex nigdy nie miał biura w Paryżu. I ten zapach: w gabinecie ktoś z nim był. Odwrócił głowę i przed oczami mignęła mu czyjaś na wpół zapomniana twarz.

Wyrwał się stamtąd, uciekł. Chociaż to, że dawne życie ożywało w nim jedynie krótkimi, gwałtownymi seriami wspomnień, doprowadzało go do

szału, same wydarzenia w kampusie i nawet dziwna sytuacja, jaką zastał w domu Aleksa, nie mogły go sprowokować do myślenia o przeszłości. Właśnie. Co mówił o tym Mo? Że impulsem wyzwalającym wspomnienia może być widok, dźwięk, zapach, a nawet dotyk, że gdy pamięć jest dostatecznie sprowokowana, można je obudzić, powtarzając bodźce, dzięki którym kiedyś zapadły w pamięć. Ale nie teraz. Teraz musiał znaleźć Aleksa i Mo.

Spojrzał wokół. Na stoliku leżał mały notes. Otworzył go. Pierwsza kartka była wyrwana. Ale gdy podniósł notes do światła, na drugiej kartce dostrzegł płytkie wgniecenia. Ktoś – najprawdopodobniej Conklin – zapisał na niej dwa słowa: "NX 20". Bourne schował notes do kieszeni.

– Odliczanie już się zaczęło. Za pięć dni dowiemy się, czy wstanie nowy dzień, czy na świecie zapanuje nowy ład, czy praworządne ludy i narody tego świata będą w stanie żyć ze sobą w zgodzie i pokoju. – Komentator mówił i mówił, wreszcie zamilkł; nadawano jakąś reklamę.

Bourne pstryknął pilotem i zapadła cisza. Możliwe, że Mo wyciągnął Conklina na spacer – lubił rozładowywać nadmiar energii spacerując i zawsze namawiał do tego Aleksa. Tak, ale te niezamknięte drzwi…

Bourne zawrócił do holu i przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę. Oba pokoje gościnne były puste i nic nie wskazywało na to, żeby ktoś tam ostatnio mieszkał; w łazienkach też panował nienaganny porządek. Zajrzał do sypialni Conklina. Jak przystało na starego żołnierza, Alex sypiał w po spartańsku urządzonym pokoju. Wąskie, twarde łóżko przypominało pryczę i było niepościelone, co oznaczało, że tej nocy tu spał. Ale jako mistrz i władca tajemnic nie trzymał na wierzchu niczego, co mogłoby zdradzić jego przeszłość. Niczego z wyjątkiem oprawionego w srebrne ramki zdjęcia kobiety o długich falujących włosach, jasnych oczach i łagodnym, choć nieco kpiącym uśmiechu. Stała na tle kamiennych lwów wokół fontanny w Saint- Sulpice. W Paryżu. Bourne odstawił zdjęcie na miejsce i zajrzał do łazienki, lecz nie znalazł tam niczego interesującego.

Zegar w gabinecie wybił godzinę. Był to stary zegar okrętowy i jego dźwięczne uderzenia brzmiały jak dzwon pokładowy. Ale Bourne wychwycił w nich coś złowieszczego. Przetoczyły się przez dom niczym czarna fala. Serce zabiło mu szybciej.

Zszedł na dół i przystanął w drzwiach kuchni. Na kuchence stał czajnik, lecz pokryte stalową blachą blaty były idealnie czyste. W lodówce mruczała maszyna do lodu. I wtedy to zobaczył: laska, wypolerowany jesion i srebrna gałka. Alex kulał – przeżył kiedyś wyjątkowo gwałtowną potyczkę – i na pewno nie poszedłby bez niej na spacer.

Gabinet mieścił się po lewej stronie. Był to wygodny, wyłożony boazerią narożny pokój z widokiem na ocieniony drzewami trawnik, kamienny taras z basenikiem pośrodku i na mieszany las, który zajmował większość posesji. Coraz bardziej zaniepokojony Bourne ruszył w stronę otwartych drzwi. W progu zamarł.

Nigdy dotąd tak bardzo nie zdawał sobie sprawy ze swojej podwójnej osobowości – część jego świadomości stała się nagle beznamiętnym, obiektywnym obserwatorem. Ten czysto analityczny fragment mózgu zarejestrował, że Alex Conklin i Mo Panov leżą na kolorowym perskim dywanie. Krew sącząca się z ran na ich głowach wsiąkała weń, miejscami spływając na drewnianą podłogę. Świeża, jeszcze błyszcząca krew. Zamglone oczy Conklina patrzyły w sufit. Jego twarz była zaczerwieniona, jakby nagle dał upust długo tłumionemu gniewowi. Mo miał przekrzywioną głowę – gdy go zaatakowano, próbował pewnie spojrzeć za siebie. Na jego twarzy zastygł wyraz strachu. Nie ulegało wątpliwości, że w ostatniej chwili dostrzegł nadchodzącą śmierć.

Alex! Mo! Chryste! O Chryste! Tama pękła i Bourne upadł na kolana. Z szoku i przerażenia zakręciło mu się w głowie. Widok ten wstrząsnął do głębi całym jego światem. Alex i Mo – mimo makabrycznych dowodów nie mógł w to uwierzyć. Nie mógł uwierzyć, że już nigdy z nimi nie porozmawia, nie skorzysta z ich bogatego doświadczenia. Przed oczami przesunęła mu się plątanina obrazów i wspomnień, spotkań, wspólnie spędzonych dni, momentów pełnych napięcia, niebezpieczeństw i gwałtownej śmierci, a potem błogich chwil odprężenia w intymności, którą może zrodzić tylko wspólnie przeżyte zagrożenie. Dwa odebrane siłą życia nie pozostawiły po sobie nic oprócz gniewu i strachu. Drzwi do przeszłości zatrzasnęły się nieodwracalnie. Bourne i Webb pogrążyli się w rozpaczy. Bourne z trudem wziął się w garść, odsuwając na bok histeryczne emocje Webba i otarł łzy. Płacz był luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić.

Ogarnął wzrokiem miejsce zbrodni, rejestrował każdy szczegół, próbując ustalić, jak do niej doszło. Podszedł bliżej, ostrożnie, żeby nie wdepnąć w krew i niczego nie potrącić. Musiano ich zastrzelić z leżącego między nimi pistoletu. Każdego zabito jednym strzałem. To nie było zwykłe włamanie, lecz profesjonalnie przeprowadzona egzekucja. Alex ściskał w ręku telefon komórkowy, jakby na chwilę przed śmiercią z kimś rozmawiał. Czyżby zamordowano ich, gdy Bourne próbował się do niego dodzwonić? Całkiem możliwe. Sądząc po krwi, po poszarzałej skórze ich twarzy i braku stężenia pośmiertnego palców rąk, do zabójstwa doszło nie dalej niż przed godziną.

Z zamyślenia wyrwał go dochodzący z oddali słaby dźwięk. Syreny! Wybiegł z gabinetu i stanął przy frontowym oknie. Migając światłami, drogą pędziło kilka radiowozów policji stanowej. Nakryli go w domu z dwoma trupami, bez wiarygodnego alibi. Wrobiono go. Poczuł, że zaciskają się na nim kleszcze sprytnie zastawionej pułapki.

Rozdział 2

Części układanki wreszcie się dopasowały. Precyzyjnie oddane strzały w kampusie nie miały go zabić, tylko zwabić, zmusić do odwiedzenia Conklina. Ale Conklin i Mo już nie żyli. Ktoś tu był, ktoś go obserwował, gotów zadzwonić na policję, gdy tylko nadjedzie. Ten sam ktoś, kto strzelał do niego w kampusie?

Bez namysłu wyjął telefon z dłoni Aleksa, wpadł do kuchni, otworzył wąskie drzwi na strome schody do piwnicy i spojrzał w ciemną czeluść. Słyszał już potrzaskiwanie policyjnych radiostacji, chrzęst żwiru, łomotanie do frontowych drzwi. Zrzędliwe, podniesione głosy.

Otworzył jedną szufladę, drugą, poszperał w nich, znalazł latarkę, przekroczył próg, zamknął za sobą drzwi i pogrążył się w ciemności. Gdy silny, mocno skupiony promień latarki oświetlił schody, bezszelestnie zbiegł na dół. Doszedł go zapach betonu, starego drewna, lakieru i oleju opałowego. Teraz małe drzwiczki pod schodami. Wymacał je i pociągnął za uchwyt. Kiedyś, pewnego zimnego, śnieżnego popołudnia, Conklin pokazał mu zamaskowany tunel, którym generał, dawny właściciel posiadłości, przechodził do prywatnego lądowiska śmigłowców za stodołą. Zatrzeszczały deski nad głową. Policjanci byli w domu. Możliwe, że już odkryli zwłoki. Trzy samochody, dwa trupy – wiedział, że sprawdzenie tablic rejestracyjnych jego wozu potrwa zaledwie kilka minut.

Pochyliwszy się, wszedł do niskiego przejścia i zamknął za sobą drzwiczki. Za późno pomyślał o staromodnej szklance, którą podniósł ze stolika. Technicy zbadają ją i znajdą odciski palców. Chryste. Odciski palców, zaparkowany na podjeździe samochód…

Przestań o tym myśleć, nic ci to nie da! Uciekaj! Pochylony wszedł do niskiego, ciasnego tunelu. Już trzy metry dalej mógł się wyprostować, bo strop był tam wyższy. Powietrze przesycał nowy rodzaj wilgoci; gdzieś w pobliżu powoli kapała woda. Ustalił, że minął już fundamenty domu. Przyspieszył kroku i niecałe trzy minuty później dotarł do kolejnych schodów. Te były metalowe, podobne do wojskowych. Wszedł na nie i naparł na strop ramieniem. Otworzyła się klapa. Buchnęło świeże powietrze i łagodne światło kończącego się dnia, otoczyło go monotonne bzyczenie owadów. Był na skraju generalskiego lądowiska.

Po asfalcie walały się gałęzie i kawałki suchych konarów. Kilka metrów dalej rodzina szopów praczy szła niespiesznie w kierunku starej, krytej gontem szopy na brzegu lasu. Okolica była zaniedbana i opuszczona. Ale to nie lądowisko stanowiło cel jego wyprawy. Odwrócił się do niego tyłem i zanurzył w gęsty sosnowy las.

Zamierzał obejść posesję szerokim łukiem i ominąwszy policyjny kordon wokół domu, dotrzeć aż do autostrady. Jego najbliższym celem był strumień płynący przez posiadłość. Wiedział, że lada chwila policja sprowadzi psy. Wiedział też, że na suchej ziemi zostawi swój wyraźny zapach, a. w wartkiej wodzie psy łatwo zgubią trop.

Przepełznął przez kolczaste krzewy, pokonał niski skalisty grzbiet, stanął między dwoma cedrami i wytężył słuch. Musiał sobie przyswoić i posegregować naturalne odgłosy lasu, żeby natychmiast rozpoznać te obce, wydawane przez intruza. Zdawał sobie sprawę, że według wszelkiego prawdopodobieństwa wróg jest blisko. Morderca jego przyjaciół, jedynych ludzi, którzy łączyli go z dawnym życiem. Pragnienie zemsty walczyło w nim z przymusem ucieczki przed policją – chociaż bardzo chciał zapolować na zabójcę, wiedział, że w tej chwili najważniejsze jest wydostanie się poza policyjny kordon, że musi to zrobić, zanim wrobią go ostatecznie.

Chan wszedł do gęstego lasu na terenie posiadłości Conklina i natychmiast poczuł się w nim jak w domu. Nad jego głową zamknął się ciemnozielony baldachim i zapadł przedwczesny zmierzch. Przez gałęzie na czubkach drzew sączyły się promienie słońca, ale tu, na dole, panował posępny mrok, w którym łatwiej było tropić zwierzynę. Śledził Webba od uniwersytetu aż do domu Conklina. Tak, znał to nazwisko, słyszał o Alexandrze Conklinie, legendarnym asie wywiadu. Zaskoczyło go tylko, że Webb tu przyjechał. Po co? Skąd w ogóle go znał? I dlaczego zaraz po jego przyjeździe w domu Conklina zaroiło się od policji?

Usłyszał dobiegające z oddali szczekanie i domyślił się, że gliniarze spuścili psy. Przed sobą miał Webba, który biegł przez las, jakby znał na pamięć każde rosnące tu drzewo. Kolejna zagadka bez jednoznacznej odpowiedzi. Przyspieszył kroku, zastanawiając się, dokąd Webb zmierza. Usłyszał szum strumienia i zrozumiał, co on chce zrobić.

Ruszył biegiem i pierwszy dotarł do strumienia. Założył, że pójdzie z jego biegiem, aby jak najdalej od tropiących go psów. Przystanął i jego uwagę przykuła olbrzymia wierzba. Uśmiechnął się szeroko. Duże, mocne drzewo z plątaniną rozłożystych gałęzi było dokładnie tym, czego teraz potrzebował.

Czerwonawe promienie słońca przeszywały drzewa niczym ogniste igły, na krawędziach liści lśniły szkarłatne plamy.

Po drugiej stronie grzbietu teren był bardziej stromy i skalisty. Cicho bulgotała woda w pobliskim strumieniu. Potok przybrał od topniejących śniegów i wczesnowiosennych deszczów. Bourne bez wahania wszedł do zimnej wody i ruszył z jego biegiem. Wiedział, że im dłużej pozostanie w wodzie, tym lepiej, ponieważ zdezorientowane psy stracą trop, a im dalej wyjdzie na brzeg, tym trudniej będzie im go podjąć.

Chwilowo bezpieczny, pomyślał o Marie. Musi się z nią skontaktować. Powrót do domu nie wchodził w rachubę; wracając, naraziłby swych bliskich na niebezpieczeństwo. Ale musiał ją uprzedzić, musiał ją ostrzec. Ludzie z CIA będą szukali go w domu, na pewno zatrzymają i przesłuchają Marie, zakładając, że zna miejsce pobytu męża. Istniała też przerażająca możliwość, że ten, kto próbował go wrobić, zagrozi również jego rodzime. Zlany potem i zdenerwowany wyjął telefon Conklina i wysłał do niej SMS- a. Tylko jedno słowo: Diament. Było to ich umówione hasło, którego mieli użyć jedynie w razie wielkiego niebezpieczeństwa. Oznaczało, że Marie ma natychmiast zabrać dzieci, wyjechać do ich kryjówki i czekać tam w odosobnieniu, aż Bourne wyśle jej sygnał, że już wszystko w porządku. Komórka zapiszczała i na ekranie pojawił się napis: "Proszę powtórzyć". Marie odpowiedziała niezgodnie z ustaloną sekwencją. I nagle zrozumiał, co ją tak zaskoczyło: zamiast swojego, użył telefonu Aleksa. Powtórzył wiadomość i tym razem napisał ją wielkimi literami: DIAMENT. Czekał, wstrzymując oddech. Z ulgą wypuścił powietrze, gdy Marie wreszcie odpisała: KLEPSYDRA. Zrozumiała go, wiedziała już, że nikt się pod niego nie podszywa. Za chwilę ubierze dzieci, wsadzi je do samochodu i wyjedzie, nie zabierając nawet bagażu.

Mimo to wciąż był zdenerwowany. Czułby się o wiele lepiej, gdyby usłyszał jej głos, gdyby mógł jej wyjaśnić, co się stało, powiedzieć, że nic mu nie jest. Człowieka, którego znała – Davida Webba – ponownie zdominował Jason Bourne. Marie nienawidziła i bała się Bourne'a. Wcale się jej nie dziwił. Całkiem możliwe, że pewnego dnia tylko on zostanie z osobowości uwięzionej w ciele Davida Webba. I komu miał za to podziękować? Alexandrowi Conklinowi.

To, że kochał tego człowieka i nienawidził zarazem, było rzeczą zdumiewającą i zgoła nieprawdopodobną. Jakże tajemniczy jest ludzki umysł, skoro umiał radzić sobie z dwoma tak skrajnie różnymi, sprzecznymi uczuciami, skoro potrafił zaakceptować czyjeś złe cechy tylko dlatego, by móc darzyć kogoś uczuciem. Bourne wiedział, że potrzeba kochania i bycia kochanym jest tym, bez czego żaden człowiek nie może się obejść.

Myślał o tym, brnąc w migotliwej, niezwykle czystej wodzie. Spod nóg pierzchały przerażone ryby. Raz czy dwa dostrzegł srebrzystego pstrąga, jego kościsty, lekko otwarty pyszczek, którym jakby czegoś szukał. Doszedł do zakrętu, do wielkiej wierzby z nagimi, chciwie poszukującymi wody korzeniami i rozłożystymi, nisko zwisającymi gałęziami. Wytężył słuch i wzrok, wypatrując najmniejszych oznak nadciągającego pościgu, lecz jego umysł nie zarejestrował niczego oprócz szumu strumienia.

Zaatakowano go z góry. Bezszelestnie, gdyż dostrzegł jedynie zmianę w grze światła i cienia, i poczuł, jak jakiś ciężar przygniata go i wpycha pod wodę. Coś zmiażdżyło mu brzuch i żebra, coś wycisnęło z płuc powietrze. Napastnik uderzył jego głową w oślizgłe kamienie na dnie strumienia, grzmotnął pięścią w nerki i całkowicie pozbawił go tchu.

Zamiast napiąć mięśnie i zacząć się bronić, Bourne zwiotczał. Jednocześnie przyciągnął do siebie łokcie i w chwili, gdy wszystkie mięśnie były maksymalnie rozluźnione, odbił się łokciami od dna, wygiął ciało w łuk i zadał cios kantem dłoni. Przygniatający pierś ciężar zniknął i wreszcie mógł nabrać powietrza. Woda zalewała mu oczy i całą twarz, tak że widział jedynie niewyraźną sylwetkę napastnika. Uderzył po raz drugi, lecz ręka przecięła tylko powietrze.

Wróg zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Chan nie mógł złapać tchu i zbierało mu się na wymioty. Biegnąc chwiejnie strumieniem, próbował wciągnąć powietrze między spazmatycznie zaciśnięte mięśnie gardła i nadwerężone chrząstki grdyki. Oszołomiony i rozwścieczony, wszedł w nadbrzeżne zarośla, a potem w gęsty las. Cały czas zmuszał płuca do pracy, cały czas delikatnie masował miejsce, w które uderzył go Webb. To nie był przypadkowy cios, lecz starannie obmyślony i wprawnie przeprowadzony kontratak. Chana przeszedł dreszcz strachu. Webb był niebezpieczny – tak niebezpieczny nie miał prawa być żaden pracujący na uczelni naukowiec. Musiano do niego strzelać już przedtem; potrafił ustalić trajektorię kuli, dobrze czuł się w lesie, umiał walczyć wręcz. I przy pierwszych oznakach kłopotów przyjechał do Alexandra Conklina. Kim on właściwie jest? Jedno było pewne: już nigdy go nie zlekceważy. Wytropi go ponownie i odzyska nad nim przewagę. Chciał, żeby przed nieuchronną śmiercią Webb zaczął się go bać.

Martin Lindros, wicedyrektor CIA, przyjechał do domu Alexandra Conklina dokładnie sześć minut po osiemnastej. Na spotkanie wyszedł mu wysoki rangą detektyw wirgińskiej policji stanowej, zagoniony łysiejący mężczyzna nazwiskiem Harris, który próbował załagodzić terytorialny spór między funkcjonariuszami policji stanowej, urzędem szeryfa i agentami FBI, wszyscy oni bowiem, ustaliwszy tożsamość zamordowanych, natychmiast zaczęli się kłócić, kto powinien prowadzić śledztwo. Gdy Lindros wysiadł z samochodu, naliczył przed domem dwanaście radiowozów i kilkudziesięciu ludzi. Musiał nadać im wszystkim poczucie celu i zaprowadzić tu porządek. Uścisnął rękę Harrisowi, spojrzał mu prosto w oczy i oświadczył:

– Wyłączam z tego FBI. Mamy tu podwójne morderstwo. Popracujemy nad nim we dwóch.

– Tak jest – odparł dziarsko Harris. Był wysoki i, jakby dla przeciw wagi, lekko przygarbiony, co w połączeniu z dużymi, wodnistymi oczami i ponurą twarzą wyglądało tak, jakby już dawno opadł z sił. – Dzięki. Bałem się, że…

– Niech pan nie dziękuje. Mogę panu zagwarantować, że to paskudna sprawa. – Lindros wysłał asystenta, żeby ten pozbył się FBI i szeryfa. – Namierzyliście tego Webba? – Połączywszy się z FBI, dostał wiadomość, że na podjeździe przed domem Conklina znaleziono jego samochód. Ale to nie był samochód Webba, tylko Bourne'a. I właśnie dlatego dyrektor CIA kazał mu osobiście poprowadzić śledztwo.

– Jeszcze nie, ale wypuściliśmy już psy.

– Dobrze. Teren zabezpieczony i obstawiony?

– Właśnie miałem to zrobić, ale ci z FBI… – Harris pokręcił głową. – Mówiłem im, że liczy się każda minuta.

Lindros zerknął na zegarek.

– Pierwszy kordon: osiemset metrów od domu. Drugi: czterysta. Do tego drugiego niech pan da swoich ludzi. Może coś znajdą. Jeśli będzie trzeba, niech pan ściągnie posiłki,

Harris pstryknął przełącznikiem walkie- talkie i zaczął wydawać rozkazy. Lindros otaksował go spojrzeniem.

– Jak panu na imię? – spytał, gdy detektyw skończył rozmawiać. Harris lekko się zmieszał.

– Harry.

– Aha, Harry Harris. To taki żart?

– Nie, panie dyrektorze. Obawiam się, że nie.

– Jezu, o czym myśleli pańscy rodzice?

– Chyba wcale nie myśleli.

– Dobra, Harry. Rozejrzyjmy się trochę. – Żwawy, bystry, jasnowłosy Lindros dobiegał czterdziestki. Po studiach – ukończył uniwersytet z Ivy League – zwerbowała go placówka CIA w Georgetown. Jego ojciec, człowiek zdeterminowany i uparty, zawsze mówił to, co myślał, i robił wszystko po swojemu. Zaszczepił tę niezależność młodemu Martinowi i właśnie dzięki niej – przynajmniej według samego Lindrosa – oraz dzięki poczuciu obowiązku względem kraju zauważył go dyrektor CIA.

Harris poprowadził go do gabinetu, lecz zanim tam weszli, Lindros zauważył dwie staromodne szklanki na stoliku koktajlowym w pokoju telewizyjnym.

– Ktoś ich dotykał?

– O ile wiem, nie, panie dyrektorze.

– Mów mi "Martin". Musimy się szybko poznać. – Lindros posłał mu dla zachęty lekki uśmiech. Umiał wykorzystywać swój autorytet. Odcinając od sprawy pozostałe agencje, przeciągnął Harrisa na swoją stronę. Coś mu mówiło, że będzie mu potrzebny ktoś posłuszny i spolegliwy. – Niech twoi ludzie zdejmą z nich odciski palców, dobra?

– Natychmiast.

– A teraz chodźmy pogadać z koronerem.

Na krętej drodze biegnącej szczytem skalistego grzbietu na granicy posesji stał krępy mężczyzna, obserwując Bourne'a przez silną, wyposażoną w noktowizor lornetkę. Miał szeroką, typowo słowiańską twarz i zażółcone czubki palców lewej ręki; nieustannie palił, dużo i nałogowo. Tuż za nim, w niewielkiej zatoczce widokowej, parkował czarny wóz terenowy. Każdy postronny obserwator wziąłby go za zwykłego turystę. Mężczyzna przesunął lornetkę i namierzył przedzierającego się przez las Chana. Nie spuszczając go z oczu, otworzył pokrywkę komórki i wybrał numer.

Odebrał Stiepan Spalko.

– Pułapka zadziałała – zameldował przysadzisty Słowianin. – Cel ucieka. Wymknął się policji i Chanowi.

– Niech to szlag! Co ten Chan knuje?

– Mam się tego dowiedzieć? – spytał Słowianin obojętnie.

– Nie, trzymaj się od niego z daleka. Najlepiej natychmiast stamtąd odjedź.

Wyszedłszy chwiejnie ze strumienia, Bourne usiadł i odgarnął mokre włosy. Bolało go całe ciało, płuca płonęły żywym ogniem. Przed oczami migotały mu czerwone plamy, rozbłyski eksplozji, które przeniosły go do dżungli Tam Quan, gdzie na rozkaz Aleksa Conklina David Webb wykonywał misje zatwierdzone przez dowództwo Sajgonu, misje, od których generałowie umywali potem race, zadania tak szaleńcze, trudne i niebezpieczne, że oficjalnie nie można ich było zlecić żadnemu amerykańskiemu żołnierzowi.

Siedząc w gasnącym świetle wiosennego wieczoru, Bourne wiedział, że znalazł się teraz w podobnej sytuacji. Był w czerwonej strefie, na obszarze kontrolowanym przez nieprzyjaciela. Kłopot w tym, że nie miał pojęcia, kim ten nieprzyjaciel jest i co zamierza. Czy, podobnie jak w kampusie, znowu próbował go gdzieś zapędzić, czy też przeszedł do nowej fazy planu?

Z oddali dobiegało ujadanie psów, tuż za nim, niepokojąco blisko, trzasnęła gałązka. Zwierzę czy człowiek? Miał już teraz inny cel. Musiał nie tylko wymknąć się z policyjnej sieci, ale jeszcze odwrócić sytuację, zdobyć przewagę nad polującym na niego napastnikiem, a przede wszystkim znaleźć go, zanim on znajdzie jego. Jeśli ma do czynienia z tym samym człowiekiem co przedtem, jest to nie tylko świetny strzelec, ale i ekspert od walk w dżungli. Świadomość, że jednak coś o nim wie, podniosła Bourne'a na duchu. Zaczynał poznawać przeciwnika. A teraz nie może dać się zabić, zanim pozna go na tyle, by go zaskoczyć…

Słońce znikło za horyzontem i niebo przybrało barwę gasnącego ognia. Powiał zimny wiatr i siedzący w mokrym ubraniu Bourne zadrżał. Wstał i ruszył przed siebie, żeby się ogrzać i rozprostować zesztywniałe nogi. Las tonął w ciemnoniebieskim mroku, lecz on wciąż czuł się tak widoczny, jakby był na bezdrzewnej równinie pod bezchmurnym niebem.

Wiedział, jak poradziłby sobie w dżungli Tam Quan: znalazłby jakąś kryjówkę, miejsce, gdzie spokojnie przeanalizowałby sytuację i obmyślił jakiś plan. Sęk w tym, że znalezienie kryjówki w czerwonej strefie było bardzo trudne, gdyż zwykle roiło się w niej od pułapek. Szedł powoli i uważnie, omiatając wzrokiem mijane po drodze pnie drzew i wreszcie znalazł to, czego szukał. Dzikie wino, wirgiński winobluszcz. Jeszcze nie kwitł – było za wcześnie – lecz któż by nie rozpoznał tych błyszczących pięciopłatkowych liści? Otworzył nóż sprężynowy i ostrożnie uciął kilkanaście długich, mocnych pędów.

Skończył, czujnie nadstawił uszu i podążając za słabym odgłosem, wkrótce dotarł do małej polany. To tu. Jeleń, średniej wielkości kozioł. Podniesiony łeb, falujące czarne nozdrza. Zwietrzył go? Nie. Próbował tylko znaleźć…

Jeleń odbiegł, a on ruszył za nim. Lekko i bezszelestnie biegł przez las równolegle ze zwierzęciem. Gdy zmienił się wiatr, musiał skorygować trasę, żeby pozostać na zawietrznej. Pokonali kilkaset metrów i jeleń wreszcie zwolnił. Teren był tu bardziej stromy, ziemia twardsza i zbita. Znajdowali się daleko od strumienia, na samym skraju posiadłości. Jeleń zwinnie przeskoczył kamienny murek w jej północno- zachodnim narożniku. Bourne wspiął się na niego i stwierdził, że zwierzę zaprowadziło go do lizawki. Lizawka to skały, skały to jaskinie. Przypomniał sobie, że Conklin wspominał, iż na północno- zachodnim krańcu działki roi się od pieczar, poprzetykanych naturalnymi pionowymi kominami, które gotujący nad ogniskiem Indianie wykorzystywali kiedyś jako szyby wentylacyjne. Tego właśnie szukał: tymczasowej kryjówki, najlepiej takiej z dwoma wyjściami, żeby nie utknąć w niej jak w pułapce.

Teraz go mam, pomyślał. Webb popełnił wielki błąd: wszedł do jaskini z jednym wejściem. Chan wyczołgał się zza krzewów, bezszelestnie przeciął polankę i ostrożnie wsunął się do czarnej pieczary.

Pełznąc przed siebie, wyczuwał w ciemności obecność ofiary. Wiedział, że jaskinia jest płytka i krótka. Nie miała tego ostrego zapachu zgnilizny, jaki wypełniał pieczary długie i głębokie.

Webb zapalił latarkę. Za chwilę zobaczy, że nie ma tu ani komina, ani drugiego wyjścia. Teraz! Chan rzucił się naprzód i uderzył go celnie w twarz.

Bourne upadł. Latarka trzasnęła w skalną ścianę, światło zatańczyło jak oszalałe. Doszedł go podmuch powietrza wzbudzony rozpędzoną pięścią. Przyjął uderzenie i gdy ramię napastnika wyprostowało się na całą długość, kantem dłoni zadał silny cios w odsłonięty biceps, po czym rzucił się naprzód, wbijając mu ramię w mostek. Mężczyzna grzmotnął go kolanem we wnętrze uda, prosto w nerw, i Bourne'a przeszył paraliżujący ból. Chwycił go za koszulę i cisnął na ścianę. Napastnik odbił się jak piłka, uderzył go głową w brzuch i zwalił z nóg. Mocując się jak zapaśnicy, potoczyli się po ziemi. Bourne słyszał posapywanie wroga, odgłos absurdalnie intymny, jak oddech śpiącego Obok dziecka.

Zwarty z przeciwnikiem w pierwotnej walce, czuł jego zapach, który bił z ciała jak odór nagrzanego słońcem trzęsawiska. Znowu pomyślał o wietnamskiej dżungli i w tej samej chwili szyję zmiażdżył mu metalowy pręt czy rura. Napastnik powlókł go do tyłu, w stronę wejścia do jaskini.

– Nie zabiję cię – szepnął mu do ucha. – Jeszcze nie teraz.

Bourne chciał uderzyć go łokciem i w zamian otrzymał cios w już i tak obolałe nerki. Zgiąłby się wpół, lecz nie mógł, bo gardło nadal ugniatał mu pręt.

– Mógłbym cię zabić już teraz, ale nie zabiję. Tu jest za słabe światło. Kiedy będziesz umierał, chcę patrzeć ci w oczy.

– Chcesz mnie zabić? – wycharczał Bourne. – I tylko dlatego zamordowałeś dwóch niewinnych ludzi?

– O czym mówisz?

– O tych, których zastrzeliłeś w domu.

– To nie ja. Nie zabijam niewinnych. – Napastnik zachichotał. – Z drugiej strony nie wiem, czy kogoś, kto zadaje się z Alexandrem Conklinem, można uważać za niewinnego.

– Ale zwabiłeś mnie tutaj. Strzelałeś do mnie. Uciekłem do Conklina, a ty…

– Bzdura. Tylko cię śledziłem.

– W takim razie skąd wiedziałeś, gdzie wysłać gliniarzy? – Po co miałbym ich wysyłać?

Chociaż ta informacja zaskoczyła i zaniepokoiła Bourne'a, słuchał tylko jednym uchem. Korzystając z rozmowy, rozluźnił mięśnie i odchylił się lekko do tyłu, dzięki czemu między prętem i tchawicą powstało trochę luzu. Obrócił się na piętach, jednocześnie opuścił jedno ramię, żeby tamten musiał poprawić pręt, i zadał mu błyskawiczny cios tuż poniżej ucha. Napastnik runął ciężko na ziemię, pręt zadźwięczał głucho.

Bourne wziął kilka głębokich oddechów, żeby szybciej otrzeźwieć, mimo to z braku tlenu wciąż był lekko zamroczony. Złapał latarkę, oświetlił miejsce, gdzie upadł mężczyzna, ale nikogo już tam nie było. Gdy uniósł latarkę nieco wyżej, doszedł go cichy odgłos, coś jakby szept, i na tle wejścia do pieczary zobaczył jego sylwetkę. Światło sprawiło, że mężczyzna odwrócił głowę i przez ułamek sekundy Bourne widział jego twarz. Zaraz potem obcy zniknął między drzewami.

Bourne puścił się w pogoń i po chwili usłyszał cichy trzask i stłumiony świst. W górze wyczuł jakiś ruch i przedarłszy się przez krzewy, dobiegł do miejsca, gdzie zastawił pułapkę, z wirgińskiego wielobluszcza uplótł sieć i przywiązał ją do młodego drzewka, które przedtem mocno wygiął i napiął. Napastnik musiał w nią wpaść. Myśliwy stał się zwierzyną. Gotów stawić czoło zabójcy, Bourne podszedł do drzewa i przeciął sieć. Ale sieć była pusta.

Pusta! Zebrał ją i zobaczył dziurę, którą tamten wyciął w jej górnej części. Szybki był, sprytny i przygotowany; teraz trudniej go będzie zaskoczyć.

Zadarł głowę i zatoczył latarką szeroki łuk, oświetlając plątaninę gałęzi. Wbrew sobie, odczuwał podziw dla zmyślności i przebiegłości przeciwnika. Zgasił latarkę i zanurzył się w noc. Krzyknął lelek, a potem, po dłuższej ciszy, gdzieś z porośniętych sosnami wzgórz odpowiedziała mu żałobnie sowa.

Bourne odchylił do tyłu głowę i głęboko odetchnął. Na wewnętrznym ekranie oczu utrwaliła się płaska twarz i ciemne źrenice kogoś, kogo – przez chwilę był tego całkowicie pewny – minął w drodze do sali wykładowej, z której strzelał snajper.

Nareszcie znał zarówno twarz, jak i głos napastnika.

"Mógłbym cię zabić już teraz, ale nie zabiję. Tu jest za słabe światło. Kiedy będziesz umierał, chcę patrzeć ci w oczy".

Rozdział 3

Główna siedziba Humanistas Ltd., międzynarodowej organizacji obrony praw człowieka, mieściła się na soczystozielonym zachodnim zboczu Wzgórza Gellerta w Budapeszcie. Patrząc w wielkie panoramiczne okno, Stiepan Spalko wyobraził sobie Dunaj i leżące u stóp wzgórza miasto.

Wyszedł zza biurka, żeby usiąść w wyściełanym fotelu naprzeciwko czarnoskórego kenijskiego prezydenta. Przy drzwiach, ze splecionymi /, tyłu rękami, stali jego osobiści ochroniarze z kamiennym wyrazem twarzy i z niewidzącym wzrokiem, tak powszechnym wśród rządowych goryli. Na ścianie nad nimi widniała płaskorzeźba przedstawiająca zielony krzyż na dłoni, znany na całym świecie znak organizacji. Prezydent Jomo pochodził z Kikuju, największego kenijskiego plemienia, i był – w prostej linii – potomkiem Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta republiki. Tak jak jego słynny dziadek, był Mzee, co w języku swahili oznacza godnego szacunku członka starszyzny. Na stoliku między nimi stał srebrny serwis z osiemnastego wieku. W filiżankach czekała herbata, a na bogato zdobionej owalnej tacy kruche ciasteczka i artystycznie ułożone, kunsztownie przystrojone małe kanapki. Spalko i prezydent rozmawiali spokojnym, przyciszonym tonem.

– Doprawdy nie wiem, od czego zacząć i jak mam dziękować za hojność, jaką pan i pańska organizacja nam okazali – mówił Jomo. Siedział sztywno wyprostowany, nie dotykając plecami wygodnego pluszowego oparcia. Czas i przeżycia odebrały jego twarzy całą żywotność, jaka gościła na niej w młodości. Jego skóra była wciąż lśniąca, ale szarawa. Rysy miał ściągnięte, zastygłe jak lawa od znoju i wytrwałej walki na przekór wszystkim i wszystkiemu. Wyglądał jak wojownik ze zbyt długo obleganej twierdzy. Nogi, zgięte w kolanach dokładnie pod kątem prostym, trzymał razem. Na kolanach spoczywała długa błyszcząca szkatuła z bogatego w słoje drewna bubinga. Niemal wstydliwie podał ją Spalce. – Ze szczerym, płynącym z serca błogosławieństwem od ludów Kenii, panie dyrektorze.

– Dziękuję, panie prezydencie. Jest pan zbyt uprzejmy – powiedział Spalko.

– Nie, to panu należą się podziękowania za uprzejmość i życzliwość. – Jomo z zainteresowaniem patrzył, jak Spalko otwiera szkatułę W środku spoczywał płaski nóż i prawie owalny, nieco spłaszczony kamień.

– Boże, to chyba nie… githathi!

– Tak, to prawdziwy githathi – odparł z wyraźnym zadowoleniem Jomo. – Pochodzi z mojej rodzinnej wioski, z kiama, do której wciąż należę.

Prezydent mówił o radzie starszych. Dla członków szczepu githathi był wprost bezcenny. Ilekroć wśród starszyzny doszło do sporu, którego nie można było załagodzić, wszyscy składali przysięgę na ten właśnie kamień. Spalko wyjął ze szkatuły nóż z rękojeścią z rzeźbionego krwawnika. Nóż też miał znaczenie rytualne. Gdy spór dotyczył sprawy życia lub śmierci, jego ostrze rozgrzewano i kładziono na języku wszystkich, którzy się kłócili, a oznaką winy lub niewinności był stopień i rozległość doznanych poparzeń.

– Ciekawi mnie – rzucił figlarnie Spalko – czy ten githathi pochodzi z kiama czy z njamai

Jomo wybuchnął gromkim śmiechem. Śmiał się tak głośno, tak serdecznie, że trzęsły mu się uszy. Rzadko miał ku temu okazję. Nie pamiętał, kiedy śmiał się tak ostatni raz.

– Widzę, że słyszał pan o naszych tajnych naradach. Pańska wiedza o zwyczajach i tradycjach Kenii jest doprawdy zadziwiająca.

– Historia waszego kraju jest długa i krwawa, panie prezydencie. Mocno wierzę, że to właśnie ona udziela nam najważniejszych lekcji.

Jomo kiwnął głową.

– Ma pan rację. Muszę po raz kolejny powtórzyć, że nie wiem, w jakim stanie byłaby nasza republika, gdyby nie pańscy lekarze i ich szczepionki.

– Przeciwko AIDS szczepionki nie ma – odrzekł Spalko łagodnie, lecz stanowczo. – Dzięki mieszankom lekarstw współczesna medycyna jest w stanie zmniejszyć cierpienie i liczbą zgonów, ale rozprzestrzenianie się tej choroby może powstrzymać tylko surowy nakaz stosowania prezerwatyw lub całkowita wstrzemięźliwość.

– Oczywiście, oczywiście… – Jomo oblizał wargi. Nie znosił prosić o wsparcie do człowieka, który tyle już dla nich zrobił, lecz jaki miał wybór? Epidemia AIDS dziesiątkowała ludność kraju. Jego rodacy cierpieli, umierali. – Chodzi o to, że potrzebujemy więcej lekarstw. Zrobił pan bardzo dużo, żeby mój lud nie cierpiał, ale na pomoc czekają jeszcze tysiące.

– Panie prezydencie. – Nachylili się ku sobie i głowę Spalki zalały wpadające przez okna promienie słońca, nadając jej niemal nadprzyrodzony blask. Światło zalało również lśniącą, nienaturalnie gładką i pozbawioną porów skórę lewej strony jego twarzy. Widok ten wstrząsnął Kenijczykiem i zbił go z tropu. – Humanistas jest gotowa wrócić do pańskiego

kraju z dwukrotnie większą liczbą lekarzy i dwukrotnie większą ilością lekarstw. Ale pan i pański rząd musicie zrobić… swoje.

Jomo zrozumiał, że Spalko proponuje coś więcej niż promowanie bezpiecznego seksu i rozdawanie prezerwatyw. Gwałtownie odwrócił głowę i odprawił ochroniarzy.

– W tych niebezpiecznych czasach to smutna konieczność – powiedział, gdy zniknęli za drzwiami. – Ale ciągłe towarzystwo czasem nuży.

Spalko odpowiedział mu lekkim uśmiechem. Wiedza o historii i plemiennych zwyczajach Kenijczyków nie pozwalała mu lekceważyć prezydenta, jak czasem robili inni. Jomo miał wielkie potrzeby, lecz nie należał do tych, którzy pozwoliliby się wykorzystać. Dla Kikuju, ludzi bardzo dumnych, duma była tym ważniejsza, że poza nią nie mieli nic cennego.

Spalko nachylił się jeszcze bardziej, otworzył skrzynkę, poczęstował gościa kubańskim cygarem i wziął jedno dla siebie. Wstali, zapalili i podeszli do okna wychodzącego na spokojny, zalany słońcem Dunaj.

– Piękny widok – rzucił Spalko.

– Tak, rzeczywiście – odparł Kenijczyk.

– Taki pogodny. – Spalko wypuścił błękitny kłąb aromatycznego dymu. – Trudno to pogodzić z ogromem cierpienia w innych częściach świata. – Spojrzał na Jomo. – Panie prezydencie, oddałby mi pan wielką osobistą przysługę, udzielając naszej organizacji siedmiodniowego pozwolenia na nieograniczony dostęp do przestrzeni powietrznej pańskiego

kraju.

Nieograniczony? – powtórzył Jomo.

Starty, lądowania i tak dalej. Bez odprawy celnej i paszportowej, bez inspekcji, bez niczego, co by nas spowolniło.

Jomo udał, że się zastanawia. Myślał, zawzięcie pykał z cygara, lecz Spalko wiedział, że ta propozycja jest mu nie w smak.

Mogę to załatwić, ale tylko na trzy dni – odparł wreszcie. – Nie na dłużej, ludzie zaczęliby gadać.

– Zatem muszą nam wystarczyć trzy dni. – Spalko niczego więcej nie chciał. Mógłby uprzeć się przy tygodniu, ale w ten sposób odarłby Jomo Z resztek dumy. Głupi i prawdopodobnie bardzo kosztowny błąd, zważywszy na to, co miało się niebawem stać. Ostatecznie był ambasadorem dobrej woli, a nie niesnasek. Wyciągnął rękę i Kenijczyk uścisnął ją suchą, stwardniałą dłonią. Dłoń ta bardzo się Spalce podobała. Była to ręka

robotnika, kogoś, kto nie bał się jej ubrudzić.

Po wyjściu prezydenta nadeszła pora na Ethana Hearna, nowego pracownika. Spalko chciał pokazać mu biuro. Mógłby to zlecić któremuś z asystentów, ale szczycił się tym, że nowych zawsze oprowadzał sam. Hearn był młodym, bystrym entuzjastą i pracował przedtem w klinice Eurocenter Bio- I po drugiej stronie miasta. Znakomicie radził sobie z gromadzeniem funduszy i miał znajomości wśród bogaczy i europejskiej elity. Spalko stwierdził, że jest to człowiek elokwentny, miły w obyciu i stanowczy, krótko mówiąc, urodzony filantrop, ktoś, kogo potrzebował do utrzymania wyśmienitej reputacji Humanistas Ltd. Poza tym szczerze go lubił. Hearn przypominał mu jego samego sprzed lat, sprzed wypadku, w którym stracił w ogniu połowę twarzy.

Oprowadził go po sześciu piętrach gmachu, gdzie mieściły się pracownie, wydziały statystyczne niezbędne do gromadzenia funduszy – najżywotniejszy organ wszystkich organizacji charytatywnych – księgowość, zaopatrzenie, kadry, biura ekspedycyjne oraz wydziały techniczne, zajmujące się utrzymaniem flotylli należących do organizacji pasażerskich samolotów odrzutowych, samolotów transportowych, statków i śmigłowców. Ostatnim przystankiem był wydział badawczo- rozwojowy, gdzie na Hearna czekał nowy gabinet. Był jeszcze pusty, jeśli nie liczyć biurka, fotela obrotowego, komputera i konsoli telefonicznej.

– Resztę mebli wstawią za kilka dni – powiedział Spalko.

– Nie ma problemu, panie dyrektorze. Wystarczy mi komputer i telefon.

– Małe ostrzeżenie – uśmiechnął się Spalko. – Pracujemy tu długo, często całymi nocami, Ale nie jesteśmy nieludzcy. Nasze sofy się rozkładają i można na nich spać.

– Proszę się nie martwić – odrzekł także z uśmiechem Hearn. – Zdążyłem do tego przywyknąć.

– Mów mi Stiepan. – Spalko uścisnął mu rękę. – Jak wszyscy.

Gdy zadzwonił telefon, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej lutował ramię cynowego żołnierza z okresu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, Postanowił, że do diabła z tym, nie odbierze, i przekornie pozwolił mu dzwonić, chociaż dobrze wiedział, kto czeka na drugim końcu linii. Nie podniósł słuchawki pewnie dlatego, że nie chciał słyszeć, co Lindros ma mu do powiedzenia. Myślał, że wysłano go na miejsce przestępstwa, bo zabici byli ludźmi ważnymi dla firmy. I rzeczywiście byli. Ale tak naprawdę zlecił mu to, bo sam nie miał serca tam pojechać. Nie zniósłby widoku twarzy martwego Conklina.

Siedział na stołku w swoim piwnicznym warsztacie, ciasnym, maleńkim, idealnie uporządkowanym pomieszczeniu pełnym szuflad i przegródek, w klitce, która była światem samym w sobie, światem, do którego żona i dzieci, kiedy jeszcze z nimi mieszkały, nie miały wstępu.

Zza otwartych drzwi wychynęła głowa Madeleine.

– Kurt, telefon.

Przecież słyszał, nie był głuchy.

Z drewnianej skrzyneczki pełnej żołnierskich kończyn, głów i korpusów wyjął rękę i uważnie ją obejrzał. Miał dużą głowę, lecz grzywa zaczesanych do góry białych włosów i szerokie, wysoko sklepione czoło nadawały mu wygląd mędrca, jeśli nie wieszcza. Oczy były wciąż jeszcze zimne, niebieskie i wyrachowane, ale coraz głębsze kurze łapki ściągały skórę w dół, dlatego robił wrażenie człowieka wiecznie skwaszonego.

– Kurt, słyszysz mnie?

– Nie jestem głuchy. – Palce cynowego żołnierza były lekko zakrzywione, jakby sięgały po coś nienazwanego i niewiadomego.

– Odbierzesz czy nie?

– Nie twoja sprawa, do ciężkiej cholery! – wrzasnął. – Idź spać. – Chwilę później z zadowoleniem usłyszał cichy szmer zamykanych drzwi.

Dlaczego nie może zostawić mnie w spokoju? – pomyślał. Zwłaszcza teraz. Trzydzieści lat po ślubie. Powinna mnie znać.

Czerwone do czerwonego… Na powrót zajął się pracą, dopasowując rękę do ramienia, ustalając jej ostateczne ułożenie. Właśnie tak radził sobie z sytuacjami, nad którymi nie panował. Zabawiał się w Boga ze swoimi żołnierzykami: kupował je, ciął na kawałki, a potem składał tak, jak mu to odpowiadało. Bo tu, w stworzonym przez siebie świecie, panował nad wszystkim i nad wszystkimi.

Telefon dzwonił i dzwonił, mechanicznie i monotonnie, a on zacisnął zęby, jakby ten dźwięk go irytował. Jakich cudownych czynów dokonywali w młodości z Aleksem! Misja w Rosji, kiedy to omal nie wylądowali na Łubiance. Przerzuty przez mur berliński. Tajemnice szpicli ze Staasi. Przesłuchanie radzieckiego uciekiniera w wiedeńskiej kryjówce, rzekomego funkcjonariusza KGB, który okazał się podwójnym agentem. Śmierć Bernda, ich wieloletniego łącznika, współczucie, z jakim zapewniali jego żoną, że zajmą się ich synem Dieterem, zabiorą go do Stanów i zapiszą do szkoły. Dotrzymali słowa i dostali nagrodę za swoją hojność. Dieter nie wrócił do matki. Wstąpił do agencji i przez wiele lat, aż do tego koszmarnego wypadku motocyklowego, był dyrektorem wydziału naukowo- technicznego.

Gdzie podziało się tamto życie? Złożono je do grobu, najpierw Bernda, potem Dietera, a teraz Aleksa. Jak to się stało, że pamiętał tylko przebłyski? Okaleczył go czas i obowiązki, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Był już stary. Pod pewnymi względami miał teraz większą władzę, ale wszystkie śmiałe wyczyny, wigor, z jakim on i Alex zdobywali tajemnice tego świata, odmieniając los narodów, wypaliły się na popiół i już nigdy nie wrócą.

Grzmotnął młotkiem i zrobił z żołnierza kalekę. Dopiero wtedy podniósł słuchawkę.

– Tak, Martin.

Lindros momentalnie wyczuł, że szef jest nie w humorze.

– Wszystko w porządku, panie dyrektorze?

– Nie, do ciężkiej cholery, nic nie jest w porządku! – Tego właśnie potrzebował: kolejnej okazji. Musiał dać upust gniewowi i frustracji. – W tych okolicznościach?

– Przykro mi.

– Wcale nie – odparł jadowicie dyrektor. – Nie jest ci przykro. Nie masz pojęcia, jak to jest. – Patrzył na zmiażdżonego cynowego żołnierza, wciąż mając w myślach minioną chwałę. – Czego chcesz?

– Miałem informować pana na bieżąco.

– Tak? – Dyrektor podparł głowę ręką. – Tak, chyba tak. No i co tam?

– Ten trzeci samochód przed domem Conklina należy do Davida Webba. Czułe ucho dyrektora wychwyciło charakterystyczną nutkę w jego głosie.

– Ale?

– Ale Webba tu nie ma.

– Pewnie, że nie ma.

– Ale był. Psy powęszyły w jego wozie, doszły do lasu i zgubiły trop nad brzegiem strumienia.

Dyrektor zamknął oczy. Alexander Conklin i Morris Panov zabici, a Jason Bourne przepada bez śladu na pięć dni przed antyterrorystycznym szczytem w Reykjaviku, najważniejszym międzynarodowym spotkaniem w tym stuleciu. Zadrżał. Nie znosił niedokończonych spraw, ale Roberta Alonzo- Ortiz, prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, która reżyserowała całe to przedstawienie, nie znosiła ich jeszcze bardziej.

– Co mówią ci z dochodzeniówki? Spece od balistyki?

– Nic. Wypowiedzą się dopiero jutro rano. Wcześniej się nie da.

– Jeśli chodzi o FBI i pozostałe agencje…

– Już to załatwiłem. Mamy wolną rękę.

Dyrektor westchnął. Cieszył się, że Lindros przejawia inicjatywę, ale nie lubił, kiedy mu przerywano.

– Wracaj do pracy – mruknął i odłożył słuchawkę.

Przez długi czas patrzył na drewnianą skrzyneczkę z częściami cynowych żołnierzy, wsłuchując się w oddech domu. Dom oddychał jak starzec. Na górze trzasnęły deski i zabrzmiało to jak głos starego przyjaciela. Madeleine robiła sobie gorącą czekoladę, jak zwykle przed snem. Zaszczekał pies sąsiada i nie wiedzieć czemu w szczekaniu tym dyrektor CIA usłyszał żałobną nutę, nutę smutku i zawiedzionych nadziei. W końcu sięgnął do skrzyneczki, wyjął z niej ubrany w szary mundur korpus i zaczął robić nowego żołnierza.

Rozdział 4

Pewnie miał pan jakiś wypadek – zagadnął go Jack Kerry. – Niezupełnie – odrzekł swobodnie Bourne. – Nie miałem zapasowego koła, a potem o coś się potknąłem, chyba o korzeń, i na łeb, na szyję stoczyłem się do strumienia. – Pogardliwie machnął ręką i ciężko westchnął. – Zawsze miałem kłopoty z koordynacją ruchów.

– Witaj pan na pokładzie. – Kerry, rosły, grubokościsty mężczyzna o podwójnym podbródku i wydatnym brzuchu, zabrał go niecałe dwa kilometry wcześniej. – Kiedyś żona poprosiła mnie, żebym włączył zmywarkę, i nalałem do niej szamponu do włosów. Jezu, szkoda, że pan tego nie widział. – Roześmiał się dobrodusznie.

Noc była ciemna jak atrament, bez księżyca i gwiazd. Zaczął padać drobny deszcz i Kerry włączył wycieraczki. Bourne drżał z zimna w wilgotnym ubraniu. Wiedział, że musi się skoncentrować, lecz ilekroć zamykał oczy, widział Aleksa i Mo, sączącą się krew, kawałki kości i rozbryzgnięty mózg. Zacisnął pięści.

– Gdzie pan pracuje, panie Little?

Przedstawił się jako Little. Wyglądało na to, że Kerry jest dżentelmenem w starym stylu i przykłada wielką wagę do subtelności towarzyskiej rozmowy.

– Jestem księgowym.

Ja projektuję zakłady utylizacji odpadów nuklearnych. Bardzo dużo podróżuję. – Kerry zerknął na niego, błyskając okularami. – Przepraszam, że to mówię, ale nie wygląda pan na księgowego. Bourne roześmiał się sztucznie.

– Wiem, wszyscy tak mówią. W college'u grałem w futbol.

– I nie przytył pan jak większość byłych sportowców – zauważył Kerry. Poklepał się po brzuchu. – Nie to co ja. Ale ja nie uprawiałem sportu. Raz zagrałem w futbol. Nie wiedziałem, gdzie biec. Trener wrzeszczał na mnie i wrzeszczał. No a potem tak mi przyłożyli, że Jezu. – Pokręcił głową. – To mi wystarczyło. Wolę się kochać, niż walczyć. – Zerknął na Bourne'a. – Ma pan rodzinę?

Bourne lekko się zawahał.

– Żonę i dwoje dzieci.

– Szczęśliwy pan, co?

Za oknem mignęła kępa czarnych drzew, pochylony przez wiatr słup telefoniczny, opuszczona szopa, cała w kolczastym bluszczu – upomniała się o nią natura. Bourne zamknął oczy.

– Bardzo szczęśliwy.

Wjechali na długi, łukowaty zakręt. Jedno musiał przyznać: Kerry był świetnym kierowcą.

– Ja jestem rozwiedziony. Fatalnie było. Zabrała mojego chłopaka i odeszła. Dziesięć lat temu. – Zmarszczył czoło. – Dziesięć? A może już jedenaście? Syn miał wtedy trzy lata i od tamtej pory go nie widziałem.

Bourne gwałtownie otworzył oczy.

– Nie utrzymuje pan kontaktu z synem?

– Próbowałem, jasne – odparł zrzędliwie Kerry, jakby odpierał atak. – Przez jakiś czas co tydzień dzwoniłem, pisałem listy, wysyłałem pieniądze na rzeczy, które chciałby mieć, na rower i takie tam. Ale ani razu nie odpowiedział.

– Dlaczego nie pojechał go pan odwiedzić? Kerry wzruszył ramionami.

– Bo w końcu coś do mnie dotarło: chłopak nie chce mnie widzieć.

– To pańska żona nie chce, żeby go pan widywał. On jest jeszcze dzieckiem, nie wie, czego chce. Bo niby skąd ma wiedzieć? Prawie pana nie zna.

– Łatwo panu mówić – burknął Kerry. – Ma pan dom i szczęśliwą rodzinę, do której może pan codziennie wrócić.

– Tylko dlatego, że wiem, jak cenne są dzieci – odparł Bourne. – Na pańskim miejscu walczyłbym do upadłego, żeby go poznać, żeby stać się ważny w jego życiu.

Wjechali na teren gęściej zaludniony, minęli motel, ciąg zamkniętych sklepów. W oddali błysnęło czerwone światło, jedno, potem drugie. Blokada, na pierwszy rzut oka duża. Naliczył osiem radiowozów, dwa rzędy po cztery w każdym; stały pod kątem czterdziestu pięciu stopni do szosy, żeby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo czuwającym w nich policjantom i w razie potrzeby łatwiej zewrzeć szyki. Wiedział, że nie da rady jej pokonać, a już na pewno nie otwarcie, siedząc obok Kerry'ego. Będzie musiał obmyślić jakiś inny sposób.

Z ciemności wychynął neon całodobowego sklepu ogólnospożywcze-

go.

– Chyba tu wysiądę.

– Na pewno? Pusto tu jakoś.

– Proszę się o mnie nie martwić. Żona po mnie przyjedzie. Mieszkamy niedaleko.

– To może podrzucę pana do domu?

– Nie, dziękuję, naprawdę.

Kerry zjechał na pobocze i zatrzymał się za sklepem. Bourne wysiadł.

– Dziękuję za podwiezienie.

– Nie ma sprawy – odrzekł z uśmiechem Kerry. – A ja dziękuję panu za radę. Przemyślę to sobie.

Gdy odjechał, Bourne ruszył w stronę sklepu. Od jaskrawych fluorescencyjnych świateł zapiekły go oczy. Sprzedawca, pryszczaty wyrostek o długich włosach i przekrwionych oczach, palił papierosa i czytał książkę w miękkiej okładce. Gdy Bourne stanął w drzwiach, podniósł na chwilę wzrok, obojętnie kiwnął głową i wrócił do lektury. W głębi sklepu grało radio. Jakaś piosenkarka śpiewała Yesterday 's Gone smutnym, znużonym głosem, jakby specjalnie dla Bourne'a.

Jeden rzut oka na półki uświadomił mu, że od lunchu nic nie jadł. Wziął plastikowy słoik masła orzechowego, paczkę krakersów, kilka paczek suszonej wołowiny w plasterkach, sok pomarańczowy i wodę. Potrzebował dużo protein i witamin. Kupił też podkoszulek, koszulę w paski, maszynkę, krem do golenia i kilka innych drobiazgów, które – o czym wiedział z doświadczenia – mogły mu się przydać.

Podszedł do lady i sprzedawca odłożył książkę. Dhalgreen Samuela R. Delany'ego. Powieść halucynacyjna jak sama wojna; pamiętał, że czytał ją po powrocie z Wietnamu. I znowu powróciły fragmenty dawnego życia: krew, śmierć, ślepa furia i bezładne zabijanie, które miało stłumić niekończący się ból po tym, co zaszło nad brzegiem rzeki w Phnom Penh. "Ma pan dom i szczęśliwą rodzinę, do której może pan codziennie wrócić". Słowa Kerry'ego. Gdyby wiedział wszystko…

– Coś jeszcze? – spytał pryszczaty sprzedawca. Bourne zamrugał i wrócił do rzeczywistości.

– Ma pan ładowarki do komórek?

– Niestety, wyszły.

Bourne zapłacił gotówką, wziął papierową torbę z zakupami i ruszył do drzwi. Dziesięć minut później był już przed motelem. Na podjeździe parkowało tylko kilka samochodów. Nieco dalej stał traktor z przyczepą i wielka chłodnia z przysadzistą sprężarką na dachu. Gdy stanął przed ladą, zza biurka w pokoju za recepcją wy człapał chudy, rachityczny mężczyzna, który oglądał coś na ekranie starego biało- czarnego telewizora. Bourne podał mu fałszywe nazwisko i zapłacił za pokój gotówką. Zostało mu dokładnie sześćdziesiąt siedem dolarów.

– Cholernie dziwny wieczór, co? – wychrypiał recepcjonista.

– Dlaczego?

Tamtemu zapłonęły oczy.

– Nie słyszał pan o morderstwach? Bourne pokręcił głową.

– Trzydzieści parę kilometrów stąd. – Chudzielec pochylił się nad ladą. Jego oddech cuchnął kawą i żółcią. – Dwóch facetów. Dwóch facetów, którzy pracowali dla rządu. Chwyta pan? Cicho sza, nikt nic nie wie, nikt nic nie mówi, a wie pan, jak to jest: te wszystkie sekreciki, tajni współ pracownicy, zamaskowani szpiedzy. Cholera ich wie, co tam knuli. Niech pan włączy telewizor, mamy kablówkę. – Podał mu klucz. – Dałem panu pokój daleko od Guya. Guy jest kierowcą; pewnie widział pan jego ciężarówkę na podjeździe. Jeździ w dalekie trasy, z Florydy aż do Waszyngtonu. Wstaje o piątej, więc po co ma pana budzić, nie?

Pokój był matowobrązowy, mocno zniszczony. Nawet zapach silnych środków czyszczących nie mógł całkowicie zabić odoru stęchlizny. Bourne włączył telewizor, przerzucił kanały. Wziął słoik z masłem, otworzył paczkę krakersów i zaczął jeść.

– Nie ma wątpliwości, że ta odważna, wizjonerska inicjatywa prezydenta ma szansę zbudować pomost ku bardziej pokojowej przyszłości – mówiła komentatorka CNN. W górnej części ekranu widniał jaskrawoczerwony napis, który z subtelnością londyńskiego brukowca krzyczał: SZCZYT ANTYTERRORYSTYCZNY. – Oprócz prezydenta Stanów Zjednoczonych do

Reykjaviku przybędzie prezydent Rosji oraz przywódcy największych państw arabskich. Przebieg szczytu komentować będziemy z Wolfem Blitzerem, specjalistą od spraw polityki amerykańskiej, członkiem ekipy prezydenckiej, i Christiane Amanpour, znawczynią problemów rosyjskich i arabskich. Ten szczyt ma wszelkie zadatki, żeby stać się wydarzeniem roku. A teraz najświeższe doniesienia ze stolicy Islandii…

Przebitka na hotel Oskjuhlid, gdzie za pięć dni miał odbyć się szczyt. Poważny – aż zbyt poważny – reporter CNN przeprowadzał wywiad z Jamiem Hullem, szefem amerykańskiej ochrony. Bourne patrzył na jego kwadratową szczękę, obcięte najeża włosy, rude wąsy, na zimne, niebieskie oczy i w głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe. Hull pracował w CIA – zajmował wysokie stanowisko w centrum antyterrorystycznym – i nieraz darł koty z Conklinem. Był sprytnym zwierzęciem politycznym i lizał tyłek każdemu, kto się liczył. Rzecz w tym, że trzymał się regulaminu nawet wtedy, gdy sytuacja wymagała bardziej elastycznego podejścia. Conklin dostał pewnie apopleksji, dowiedziawszy się, że Hulla mianowano szefem ochrony w Reykjaviku.

Bourne myślał o Hullu, tymczasem na pasku przesuwającym się w dole ekranu wyświetlano już kolejną wiadomość: śmierć Alexandra Conklina i doktora Morrisa Panova, wysokich urzędników rządowych. Szybka zmiana scenografii, plansza z napisem: NOWE WIADOMOŚCI, a potem kolejna z nagłówkiem: PODWÓJNE MORDERSTWO W MANASSAS i wielkim, zajmującym prawie cały ekran zdjęciem Davida Webba. Spikerka przedstawiła najświeższe wiadomości na temat brutalnych zabójstw.

– Obaj zginęli od pojedynczego strzału w głowę – czytała z posępną rozkoszą, typową dla wszystkich dziennikarzy telewizyjnych – co świadczy, że morderca jest zawodowcem. Głównym podejrzanym jest ten człowiek, David Webb alias Jason Bourne. Według dobrze poinformowanych źródeł rządowych, Webb jest chory psychicznie i może być bardzo niebezpieczny. Nie wolno się do niego zbliżać. Jeśli państwo go zauważą, proszę natychmiast zadzwonić pod widoczny na ekranie numer…

Bourne wyłączył dźwięk. Chryste. Gówno trafiło w wentylator, i to celnie. Stąd ta dobrze zorganizowana blokada: to robota agencji, nie miejscowej policji.

Musiał szybko zabrać się do pracy. Strząsnął okruszki z kolan i wyjął telefon komórkowy Conklina. Pora dowiedzieć się, z kim Alex rozmawiał, gdy go zastrzelono. Wcisnął redial i przytknął telefon do ucha. Kilka sygnałów i automatyczna sekretarka, ale firmowy. To był numer służbowy. Lincoln Fine Tailors. Myśl, że w chwili śmierci Conklin rozmawiał ze swoim krawcem, była przygnębiająca. As wywiadu nie powinien tak umierać.

Sprawdził ostatnie połączenie przychodzące: ktoś dzwonił do niego poprzedniego wieczoru. Dyrektor CIA. Ślepy zaułek. Bourne wstał. Rozebrał się i poszedł do łazienki. Długo stał pod gorącym prysznicem, celowo nie myśląc o niczym, spłukiwał z siebie brud i pot. Ciepło i czystość – miłe uczucie. Gdyby miał jeszcze świeże ubranie… Poderwał głowę. Serce zabiło mu szybciej. Intensywnie myśląc, przetarł oczy. Conklin ubierał się w Old World Tailors przy M Street; bywał tam od lat. Dwa razy do roku jadał nawet kolację z właścicielem zakładu, rosyjskim imigrantem.

Wytarł się gorączkowo, ponownie sięgnął po telefon Aleksa i zadzwonił na informację. Zapisawszy adres firmy – mieściła się w Alexandrii – usiadł na łóżku, gapiąc się w pustkę. Lincoln Fine Tailors. Zastanawiał się, czy kroją tylko i zszywają materiał, czy robią też coś jeszcze.

Hasan Arsienow cieszył się z przyjazdu do Budapesztu, choć Chalid Murat by tego nie zrozumiał. Podczas kontroli paszportowej podzielił się tą myślą z Ziną Gasijewą.

– Biedny Murat – odrzekła. – Odważna dusza, dzielny bojownik o wolność i niepodległość, lecz myślał jak dziewiętnastowieczny strateg. – Zina, prawa ręka Arsienowa i jego kochanka, była drobna, gibka i wysportowana jak on sam. Długie czarne włosy nosiła upięte w kok, jak koronę. Szerokie usta i ciemne błyszczące oczy upodabniały ją do Cyganki, lecz umysł miała chłodny i wyrachowany jak adwokat; była też nieustraszona.

Wsiadając do limuzyny, Arsienow jęknął z bólu. Snajper oddał idealnie celny strzał i kula przeszyła tylko mięsień uda, wychodząc drugą stroną. Bolało jak wszyscy diabli, lecz warto było, pomyślał. Nie padły na niego najmniejsze podejrzenia, nawet Zina nie wiedziała, że maczał palce w zabójstwie Chalida. Ale jaki miał wybór? Murat robił się coraz bardziej nerwowy, coraz bardziej niepokoiły go konsekwencje planu Szejka. Nie miał jego wizji, jego monumentalnego poczucia niesprawiedliwości społecznej. Cały świat pogardliwie odwrócił się do nich tyłem, a on chciał tylko wyzwolić Czeczenię z rąk Rosjan. To za mało. Za mało.

Dlatego gdy Szejk zapoznał ich ze swoim śmiałym, wręcz zuchwałym planem, Arsienow doznał olśnienia. Wyraźnie ujrzał przyszłość, którą Szejk podawał im jak dojrzały owoc. Owładnięty niebiańską wprost iluminacją poszukał aprobaty u Murata i dostrzegł gorzką prawdę. Chalid nie potrafił sięgnąć wzrokiem poza granice ojczyzny, nie potrafił zrozumieć, że jej odzyskanie jest w sumie celem drugorzędnym. Arsienow zdał sobie sprawę, że Czeczeni muszą nie tylko zrzucić jarzmo rosyjskich niewiernych, ale i zapewnić sobie trwałe miejsce w islamskim świecie, zdobyć szacunek pozostałych krajów muzułmańskich. Czeczeni byli sunnitami, przyjęli nauki mistycznych sufich, których uosobieniem jest zikr, pamięć Boga, grupowy rytuał obejmujący śpiewną modlitwę i wprowadzający w trans taniec – wówczas zebranym ukazuje się oko samego Boga.

Sunnici, wyznający religią równie monolityczną jak inne, brzydzili się, bali i dlatego nienawidzili wszystkich tych, którzy choćby w najmniejszym stopniu odchodzili od doktryny. Mistycyzm, boski czy jakikolwiek inny, obłożony był anatemą. Dziewiętnastowieczny sposób myślenia, pomyślał z rozgoryczeniem Arsienow. Tak, to prawda. Pod każdym względem prawda.

Od dnia zabójstwa Murata, od tej wytęsknionej chwili, gdy został nowym przywódcą czeczeńskich bojowników, żył jak w gorączce, jak w świecie pełnym omamów. Spał dobrze, głęboko, lecz niespokojnie, gdyż śniły mu się koszmary, w których bezskutecznie próbował znaleźć coś lub kogoś w labiryncie ruin. Dlatego był wiecznie zdenerwowany i pokrzykiwał na podwładnych, nie tolerując żadnych wymówek czy usprawiedliwień. Tylko Zina potrafiła go uspokoić. Jej alchemiczny dotyk pozwalał mu wyjść z tej dziwnej otchłani, w którą bez niej się zapadał.

Ból przywrócił go do rzeczywistości. Spojrzał w okno, na stare ulice, i niemal z zapiekłą zawiścią patrzył przez chwilę na ludzi, którzy chodzili swobodnie i bez cienia strachu. Nienawidził ich, wszystkich razem i każdego z osobna, bo żyjąc tym wolnym, łatwym życiem, nie poświęcali ani jednej myśli rozpaczliwej walce, jaką jego lud toczy już od osiemnastego wieku.

– Co się stało, kochany? – Zina z troską zmarszczyła czoło.

– Nic. Bolą mnie nogi. Męczę się siedząc.

– Znam cię. Wciąż myślisz o tragedii Murata, mimo waszej zemsty – w odwecie za jego śmierć poszło do ziemi trzydziestu pięciu rosyjskich żołnierzy.

– Nie tylko za jego śmierć – odparł Arsienow. – I za śmierć naszych ludzi. Zdrada rosyjskich szubrawców kosztowała nas życie siedemnastu żołnierzy.

– Zdemaskowałeś zdrajcę i osobiście rozstrzelałeś go na oczach podkomendnych.

– Żeby wiedzieli, co czeka każdego, kto zdradzi naszą sprawę. Wyrok zapadł szybko, kara była najwyższa. Nasz lud wypłakał już wszystkie łzy. Spójrz na nas. W górach Kaukazu ukrywa się w zagubieniu i rozproszeniu ponad sto pięćdziesiąt tysięcy czeczeńskich uchodźców.

Znów powracał do bolesnej historii ojczyzny, lecz Zina go nie powstrzymywała. Opowieści te trzeba było powtarzać jak najczęściej, gdyż innych podręczników do historii ich naród nie miał.

Arsienow zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu kłykcie, a na dłoniach wykwitły krwawe półksiężyce paznokci.

– Ach, żebyśmy mieli broń bardziej śmiercionośną niż AK- 47, potężniejszą niż plastik!

– Już wkrótce, kochany, już wkrótce – zamruczała Zina głębokim, melodyjnym głosem. – Szejk udowodnił, że jest naszym największym przyjacielem. Spójrz, jak wielkiej pomocy udzielił nam w samym tylko ubiegłym roku, ile pisała o nas międzynarodowa prasa.

– Mimo to wciąż dźwigamy rosyjskie jarzmo – burknął Arsienow. – I wciąż giniemy tysiącami.

– Szejk obiecał nam broń, która to wszystko zmieni.

– Obiecał nam cały świat. – Arsienow wyjął ziarenko piasku z oka. – Czas obietnic minął. Pora zobaczyć dowody naszego przymierza.

Limuzyna, którą Szejk po nich wysłał, zjechała z autostrady i skręciła w bulwar Kalmana, by zaraz potem wjechać na most Arpada nad Dunajem pełnym ciężkich barek i oszałamiająco kolorowych statków turystycznych. Zina zerknęła w dół. Po jednej stronie ciągnął się szereg olśniewających gotyckich gmachów parlamentu, po drugiej widać było Wyspę Małgorzaty i luksusowy hotel Dunabius Grand, gdzie czekały na nich bielutkie prześcieradła, pikowane kapy i grube kołdry. Zina, za dnia twarda jak stalowy pancerz, uwielbiała budapeszteńskie wieczory w luksusie wielkiego hotelowego łoża. Nie traktowała tego jak zdrady ascetycznego stylu życia i w rozpuście tej widziała jedynie krótkie wytchnienie od trudów i poniżenia, małą nagrodę, coś w rodzaju czekoladki pod językiem, która roztapia się potajemnie w obłoku ekstazy.

Limuzyna wjechała na podziemny parking pod gmachem Humanistas Ltd. Zina odebrała od szofera duży prostokątny pakunek. Umundurowany strażnik porównał zdjęcia w paszportach z tymi w komputerowej bazie danych, wydał im zalaminowane identyfikatory, po czym skierował do wspaniałej windy, całej w brązie i w szkle.

Spalko przyjął ich w swoim gabinecie. Słońce stało już wysoko, zmieniając rzekę w płynną miedź. Objął ich oboje, spytał, czy mieli dobry lot, jak jechało im się z lotniska Ferihegy i o ranę w nodze Arsienowa. Po wymianie uprzejmości przeszli do sąsiedniego pokoju, wyłożonego boazerią z tekowego drewna w kolorze miodu, gdzie czekał zasłany białym obrusem stół ze srebrną zastawą. Spalko kazał podać zachodnie potrawy: stek, homar, trzy rodzaje ulubionych przez Czeczenów warzyw i ani jednego ziemniaka pod żadną postacią; często zdarzało się, że przez wiele tygodni Zina i Arsienow nie jedli nic oprócz kartofli. Zina położyła pakunek na wolnym krześle i usiedli.

– Szejku – powiedział Arsienow – twoja gościnność jak zwykle nas oszałamia.

Spalko lekko pochylił głowę. Szejk – podobało mu się imię, które nadał sobie w ich świecie. Święty, przyjaciel Boga. Pobrzmiewała w nim nuta nabożnej czci i lęku, jak w imieniu najwyższego pasterza, przewodnika wiernej trzody.

Wstał, otworzył butelkę mocnej polskiej wódki i napełnił trzy kieliszki. Podniósł swój jak do toastu, a oni podnieśli swoje.

– Za Chalida Murata, wielkiego przywódcę, wspaniałego wojownika i zawziętego przeciwnika – zaintonował na czeczeńską modłę. – Niechaj Allah obdarzy go chwałą, na którą zasłużył krwią i odwagą. Niechaj opowieści o jego męstwie, którego dowiódł jako przywódca i jako mężczyzna, będą przekazywane z pokolenia na pokolenie przez wszystkich wiernych. – Jednym haustem wypił palący gardło trunek.

Arsienow wstał i ponownie napełnił kieliszki.

– Za Szejka, przyjaciela Czeczenów, który nas poprowadzi i zapewninam należne miejsce w nowym porządku świata. – Wypili.

Zina chciała wstać, najpewniej po to, żeby też wznieść toast, lecz Arsienow położył jej rękę na ramieniu. Gest ten nie uszedł uwagi Spalki. Najbardziej ciekawiło go to, jak zareaguje nań Zina. Przeniknął wzrokiem jej kamienne oblicze, dotarł aż do kipiącego gniewem serca. Wiedział, że w świecie jest wiele niesprawiedliwości, i to na każdą skalę. Uważał, że to dziwne i może trochę przewrotne, iż ludzi oburzają niesprawiedliwości duże, wielkie, podczas gdy na te małe, które codziennie trapią dosłownie wszystkich, nikt nie zwraca uwagi. Zina walczyła ramię w ramię z mężczyznami – w takim razie dlaczego? Dlaczego nie mogła wznieść własnego toastu? Była zła, wręcz wściekła. Spalce bardzo się to podobało. Umiał wykorzystywać gniew innych.

– Towarzysze, przyjaciele – powiedział z przekonywającym błyskiem w oczach. – Za spotkanie smutnej przeszłości, pełnej rozpaczy teraźniejszości i jasnej przyszłości. Stoimy u progu nowego jutra!

Zaczęli jeść, rozmawiając o sprawach ogólnych i mało ważnych, jak na oficjalnej kolacji. Mimo to w pokoju jakby ukradkiem zapanowała atmosfera niecierpliwego wyczekiwania, lęgnącej się zmiany. Patrzyli w talerze albo na siebie, jakby teraz, gdy chwila ta była już blisko, nie chcieli dostrzec zbierającej się burzy. Wreszcie skończyli jeść.

– Już pora – powiedział Szejk.

Arsienow i Zina wstali. Arsienow pochylił głowę.

– Ten, kto umiera z miłości do rzeczy materialnych, umiera jako hipokryta. Ten, kto umiera z miłości do przyszłego życia, umiera jako asceta. Ale ten, kto umiera za prawdę, umiera jako sufi.

Spojrzał na Zinę. Otworzyła pakunek, który przywieźli ze sobą z Groznego. W środku były trzy szaty. Jedną podała Arsienowowi, który ją włożył. Ona włożyła swoją. Trzecią szatę Arsienow podał Szejkowi.

– Cherqeh jest honorową szatą derwiszów. Symbolizuje boską naturę i jej atrybuty.

– Uszyto ją igłą poświęcenia i nicią bezinteresownej pamięci o Bogu – dodała Zina.

Szejk pochylił głowę.

– La illaha Ul Allah. Nie ma innego Boga oprócz Boga, który jest jeden.

– La illaha Ul Allah – powtórzyli chórem Czeczeni i Arsienow narzucił szatę na ramiona Szejka.

– Większość ludzi zadowala się życiem zgodnym z zasadami szarijatu, prawa islamu – powiedział Arsienow. – Ludzie ci poddają się woli bożej, umierają w chwale i idą do raju. Ale są wśród nich i tacy, którzy łakną boskości już tu i teraz, których miłość do Boga zmusza pozostałych do poszukiwania wewnętrznej drogi. Jesteśmy sufimi.

Spalko poprawił szatę i czując jej ciężar, odrzekł:

– "W ten sposób wynagradza Bóg bogobojnych! – tych, których wezwą aniołowie, kiedy oni byli dobrymi, i którym powiedzą: "Pokój wam! Wejdźcie do Ogrodu za to, co czyniliście!" [1]

Poruszony wersetem Arsienow wziął Zinę za rękę, uklękli przed Szejkiem i w liczącej trzysta lat modlitwie wyrecytowali uroczystą przysięgę posłuszeństwa. Spalko podał im nóż. Oboje nacięli sobie dłonie i w kielichu na długiej nóżce ofiarowali mu swoją krew. Tym sposobem stali się muridami, jego uczniami, związanymi z nim słowem i czynem.

Potem, chociaż bolało go udo, Arsienow usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko nich, jak sufi Nakszibandi, i odprawili zikr, rytuał ekstatycznego pojednania z Bogiem. Położyli prawą rękę na lewym udzie, lewą ręką przytrzymując jej nadgarstek. Arsienow zaczął zataczać głową płynny półokrąg, a Zina i Spalko poszli w jego ślady, wsłuchując się w słowa cichej, rytmicznej, niemal zmysłowej recytacji.

– Uchroń mnie, Panie, od złego oka zazdrości i zawiści, które spoczęło na pięknych darach Twoich. – Zatoczyli łuk głowami w przeciwną stronę. – Ustrzeż mnie, Panie, abym nie wpadł w ręce swawolnych dzieci tej ziemi i aby nie wykorzystali mnie w swych zabawach. Mogliby ze mną igrać, a potem złamać mnie i zniszczyć, jak niszczą zabawki. – Ruch głowami w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. – Uchroń mnie, Panie, od ran, jakie zadać może rozgoryczenie wroga j nieświadomość ukochanych przyjaciół.

Rytmicznie skandowana modlitwa i nieustanny ruch zjednoczył ich w ekstatyczną jedność w obliczu Boga…

Dużo później Spalko poprowadził ich bocznym korytarzem do małej stalowej windy, którą zjechali do piwnicy wydrążonej w skale pod fundamentami gmachu.

Weszli do wysoko sklepionego pomieszczenia poprzecinanego żelaznymi rozporami. Słychać tam było jedynie cichy syk klimatyzatora. Przy ścianie stały skrzynie. Spalko podał Arsienowowi łom i z zadowoleniem patrzył, jak Czeczen otwiera najbliższą i patrzy na rząd błyszczących karabinków automatycznych AK- 47. Zina wyjęła jeden z nich i obejrzała go dokładnie. Kiwnęła głową i Arsienow otworzył kolejną skrzynię, w której leżały ręczne wyrzutnie rakietowe.

– Najbardziej zaawansowana broń w rosyjskim arsenale – powiedział Spalko.

– Ale ile to wszystko kosztuje? – spytał Arsienow. Spalko rozłożył ręce.

– Ile byście zapłacili, gdyby ta broń pomogła wam odzyskać wolność? Arsienow zmarszczył czoło.

– Czy da się wycenić wolność?

– Właśnie, Hasanie. Wolność jest bezcenna. Płaci się za nią krwią i nieugiętością ludzi takich jak wy. – Popatrzył na Zinę. – Cała zgromadzona tu broń należy do was. Użyjcie jej do obrony granic, tak jak uznacie to zastosowne. Niechaj wasi ludzie ją zauważą.

Zina podniosła głowę. Spotkali się wzrokiem i chociaż wyraz ich twarzy nie uległ zmianie, coś między nimi zaiskrzyło.

– Nawet tak dobra broń nie umożliwi nam wejścia na szczyt w Reykjaviku. Spalko kiwnął głową. Kąciki jego ust powędrowały do góry.

– To prawda. Obowiązujące tam środki bezpieczeństwa są zbyt ścisłe. Bezpośredni szturm oznaczałby pewną śmierć. Mam jednak pewien plan, dzięki któremu nie tylko wejdziemy do hotelu Oskjuhlid, ale i bez narażania się na ryzyko zabijemy wszystkich tam obecnych. Kilka godzin później to, o czym od wieków marzyliście, będzie należało do was.

– Chalid Murat bał się przyszłości. Bał się tego, co my, Czeczeni, możemy zdobyć. – Twarz Arsienowa gorzała fanatyzmem. – Świat za długo nas ignorował. Rosjanie mordują nas i miażdżą, tymczasem ich towarzysze broni, Amerykanie, przypatrują się temu z założonymi rękami. Miliardy amerykańskich dolarów płyną na Bliski Wschód, a do Czeczenii ani jeden rubel!

Spalko przybrał minę zadowolonego profesora, który widzi, że jego najlepszy student robi coraz większe postępy. Złowrogo zalśniły mu oczy.

– To wszystko się zmieni. Za pięć dni będziecie mieli u stóp cały świat. Zdobędziecie władzę i szacunek tych, którzy was opluwali i porzucili.

Szacunek Rosji, islamskiego świata i całego Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych!

– Zmienimy cały świat! – Arsienow prawie krzyczał.

– Ale jak? – spytała Zina. – Jak to możliwe?

– Za trzy dni spotkamy się w Nairobi – odparł Spalko. – Zobaczycie sami.

Nad jego głową zamyka się woda, ciemna, głęboka, rojąca się od niewypowiedzianych koszmarów. Idzie na dno. Bez względu na to, jak bardzo się szamocze, jak rozpaczliwie próbuje wypłynąć na powierzchnię, kręcąc się wkoło, opada coraz niżej i niżej, jakby miał ołów u nóg. Spogląda w dół, dostrzega śliski od wodorostów gruby sznur obwiązany wokół lewej kostki. Nie widzi, co jest na jego końcu, bo sznur znika w czarnej otchłani. Ale cokolwiek to jest, musi być bardzo ciężkie, gdyż pociąga go za sobą, mocno napinając sznur. Rozpaczliwym ruchem sięga w dół, napuchniętymi palcami szarpie węzeł i Budda odpływa, obracając się powoli, znika w niezgłębionym mroku…

Chan obudził się gwałtownie, jak zwykle miotany poczuciem potwornej straty. Łóżko. Zmięte, wilgotne prześcieradła. Przez jakiś czas przed oczami przewijał mu się znajomy koszmar. Sięgnął w dół i pomacał kostkę u nogi, żeby się upewnić, że nie ma tam sznura. Potem, ostrożnie, nieufnie, niemal z nabożną czcią, przesunął palcem po napiętych mięśniach brzucha, po piersi i wreszcie dotknął małego rzeźbionego Buddy na złotym łańcuszku. Nigdy go nie zdejmował, nawet przed snem. Był tam. Oczywiście, że tam był, jak zawsze. Jego talizman, chociaż próbował sobie wmówić, że nie wierzy w talizmany.

Zdegustowany mruknął coś pod nosem, wstał, poszedł do łazienki i ochlapał sobie głowę zimną wodą. Zapalił światło i szybko zamrugał. Zbliżył twarz do lustra i przyjrzał się swemu odbiciu, jakby widział je pierwszy raz w życiu. Chrząknął, oddał mocz, wrócił do pokoju, zapalił lampkę, usiadł na brzegu łóżka i jeszcze raz przeczytał skąpe dossier, które dał mu Spalko. Nie było w nim absolutnie niczego, co wskazywałoby, że David Webb posiadł umiejętności, jakimi się przed nim wykazał. Dotknął siniaka na gardle i pomyślał o jego sprytnie zastawionej sieci ze splecionych pnączy. Wyjął z teczki kartkę i porwał ją na strzępy. Akta były bezużyteczne, więcej niż bezużyteczne, bo zmyliły go i sprawiły, że nie docenił przeciwnika. Nasuwał się też inny, równie niepokojący wniosek: Spalko dostarczył mu fałszywych albo niekompletnych informacji.

Podejrzewał, że dobrze wie, kim jest David Webb. Musiał teraz sprawdzić, czy czegoś nie knuł. Co do Webba miał swoje własne plany i nie chciał, żeby ktoś – nawet sam Stiepan Spalko – wszedł mu w drogę.

Westchnął ciężko, zgasił światło i położył się, lecz jego umysł nie był gotowy do snu. Całe ciało wibrowało od domysłów i spekulacji. Do chwili zawarcia ostatniej umowy ze Spalkiem nie wiedział nawet, że Webb istnieje, że w ogóle żyje. I pewnie nie przyjąłby tego zlecenia, gdyby Spalko nie pomachał mu nim przed nosem jak marchewką. Musiał wiedzieć, że nie oprze się pokusie. Współpracując z nim, od jakiegoś czasu czuł się bardzo nieswojo. Spalko myślał, że go kupił, ale Spalko jest megalomanem.

W dżunglach Kambodży, gdzie musiał radzić sobie jako dziecko i młody chłopak, poznał wielu megalomanów. Upał, wilgoć, chaos wojny, niepewność jutra – wszystko to razem sprawiało, że ludzie popadali w obłęd. We wrogim środowisku słabi umierali, silni przeżywali, a każdy jakoś się zmieniał.

Leżąc na plecach, przesunął palcami po swoich bliznach. Było to coś w rodzaju rytuału, może nawet przesądu, była to ucieczka przed złem. Nie przed przemocą, jaką dorosły stosuje przeciwko dorosłemu, tylko przed narastającym, nienazwanym strachem, jaki odczuwa dziecko w środku nocy. Budząc się z koszmaru, dzieci biegną do rodziców, wpełząją do ich ciepłego, bezpiecznego łóżka i szybko zasypiają. Ale on nie miał rodziców, nie miał nikogo, kto mógłby go pocieszyć! Przeciwnie, wciąż musiał uciekać przed ogłupiałymi dorosłymi, dla których był jedynie źródłem pieniędzy lub seksu. Zarówno biali, jak i Azjaci, których miał nieszczęście spotkać, przez wiele lat traktowali go jak niewolnika. Nie należał do ich świata i dobrze o tym wiedzieli. Jako mieszaniec był obrzucany obelgami, przeklinany, bity, wykorzystywany i poniżany tak, jak tylko można poniżyć człowieka.

Mimo to wytrwał. Przetrwanie z dnia na dzień stało się jego jedynym celem. Gorzkie doświadczenie nauczyło go jednak, że sama ucieczka nie wystarczy, że ci, którzy chcą go zniewolić, zawsze będą go ścigać i surowo karać. Dwukrotnie omal nie umarł. I dopiero wtedy zrozumiał, że przetrwanie to za mało. Że albo zacznie zabijać, albo ktoś zabije jego.

Tuż przed piątą rano oddział antyterrorystyczny, ściągnięty z blokady na szosie, po cichu stanął przed motelem. O obecności Jasona Bourne'a zawiadomił ich recepcjonista, który, obudziwszy się z drzemki po silnym środku uspokajającym, na ekranie telewizora zobaczył jego twarz. Uszczypnął się, żeby sprawdzić, czy nie śni, wypił kieliszek taniej żytniówki i zadzwonił na policję.

Dowódca oddziału rozkazał, żeby zgaszono światła przed motelem, gdyż u tak po ciemku był pewniejszy i bezpieczniejszy. Ale gdy zaczęli zajmować pozycje, zawarczał silnik stojącej na podjeździe chłodni i rozbłysły silne reflektory. Dowódca rozpaczliwie zamachał rękami, podbiegł bliżej i kazał kierowcy się wynosić. Widząc uzbrojonych po zęby agentów, kierowca wybałuszył oczy i natychmiast posłuchał: zgasił światła, wyjechał z parkingu i skręcił na szosę.

Dowódca dał znak podwładnym i ruszyli prosto do pokoju Bourne'a. Na bezgłośny rozkaz dwóch agentów pobiegło na tyły motelu. Dowódca dał im dwadzieścia sekund, żeby zdążyli dotrzeć na miejsce, po czym kazał ludziom włożyć maski przeciwgazowe. Dwóch z nich uklękło i przez otwarte okno odpaliło ładunki z gazem łzawiącym. Wtedy dowódca dał znak ręką: wyważyli drzwi i z gotową do strzału bronią wpadli do pokoju. W środku syczał pojemnik z gazem i mrugał ekran telewizora z wyłączonym dźwiękiem. Leciały wiadomości CNN i z ekranu gapiła się na nich twarz poszukiwanego. Na łóżku nie było pościeli, na przetartej wykładzinie walały się resztki jedzenia. Bourne zniknął.

Owinąwszy się prześcieradłem, kocem i narzutą, legł między sięgającymi sufitu stertami skrzyń wypełnionych plastikowymi koszykami. W koszykach były truskawki. Udało mu się znaleźć miejsce metr nad podłogą, w ciasnym kominie z drewnianych skrzyń. Wszedłszy do chłodni, zamknął za sobą drzwi; wszystkie chłodnie miały w środku klamki, a raczej długie dźwignie na wypadek, gdyby ktoś się w nich zatrzasnął. Zapalił latarkę i zobaczył przejście szerokie na tyle, że mógł się nim przecisnąć. Na prawej ścianie, tuż pod sufitem, było zakratowane ujście przewodu wentylacyjnego.

Nagle zesztywniał. Ciężarówka zwalniała i w końcu się zatrzymała. Blokada. Nadeszła krytyczna, najniebezpieczniejsza chwila.

Przez pięć minut panowała całkowita cisza, a potem drzwi gwałtownie się otworzyły. Usłyszał czyjś głos.

– Zabierał pan jakichś autostopowiczów?

– Nie. – Kierowca był wystraszony.

– Niech pan spojrzy na zdjęcie. Może widział pan tego faceta gdzieś przy drodze?

– Nie, nie widziałem. Co on zrobił?

– Co pan wiezie? – Głos innego policjanta.

– Świeże truskawki – powiedział Guy. – Jezu, ludzie, miejcie serce. Przy otwartych drzwiach zaraz mi sflaczeją. Jak zaczną gnić, zabulę za nie z własnej pensji.

Ktoś chrząknął, ktoś inny burknął. Światło silnej latarki omiotło przejście i podłogę, musnęło rząd skrzyń, między którymi półleżał Bourne.

– Dobra, zamykaj pan.

Światło zgasło, drzwi się zatrzasnęły.

Bourne odczekał, aż ciężarówka nabierze prędkości, i dopiero wtedy wstał. W głowie mu huczało. Policjanci musieli pokazać kierowcy to samo zdjęcie, które widział w CNN.

Przez pół godziny jechali gładko i bez przystanków, potem zaczęli skręcać, zatrzymywać się na światłach i znowu ruszać. Miasto, pora wysiadać. Bourne podszedł do drzwi i pchnął dźwignię. Ani drgnęła. Spróbował jeszcze raz, tym razem silniej. Zaklął i zapalił latarkę z domu Conklina. Jasny krąg światła, w świetle zakleszczony zamek. Zatrzaśnięto go na amen.

Rozdział 5

Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej był na porannej odprawie z Roberta Alonzo- Ortiz, doradczynią prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Spotkali się w Pokoju Sytuacyjnym, okrągłej sali w trzewiach Białego Domu. Kilka pięter nad nimi ciągnęły się rzędy wyłożonych boazerią, pięknie ozdobionych wnętrz, które kojarzyły się większości z tym historycznym budynkiem, ale tutaj, na dole, mieścił się ośrodek władzy oligarchów z Pentagonu. Tak jak wielkie starożytne świątynie, Pokój Sytuacyjny zbudowano tak, żeby przetrwał wieki. Wyżłobiony pod starymi piwnicami, miał onieśmielające proporcje, jak przystało na pomnik niezwyciężonych.

Alonzo- Ortiz, on – dyrektor CIA, ich sztaby oraz wybrani agenci Secret Service po raz setny analizowali plan ochrony szczytu antyterrorystycznego w Reykjaviku. Na ekranie wyświetlono szczegółowy plan hotelu Oskjuhlid, schemat uwzględniający wszystkie wejścia, wyjścia, windy, dach, okna i temu podobne. Uruchomiono bezpośrednie telełącze, żeby Jamie Hull, obecny tam przedstawiciel CIA, mógł wziąć udział w odprawie.

– Nie będę tolerowała absolutnie żadnych błędów, nawet najmniejszych – mówiła Alonzo- Ortiz. Była budzącą respekt kobietą o kruczoczarnych włosach i bystrych, jasnych oczach. – Wszystko musi przebiegać bez najmniejszych zakłóceń, jak w zegarku. Każde naruszenie systemu bezpieczeństwa, bez względu na to, jak małe, może mieć katastrofalne skutki. Zniszczyłoby to, co prezydent budował przez półtora roku wraz z czołowymi islamskimi przywódcami. Chyba nie muszę wyjaśniać, że; w ich przypadku pod fasadą współpracy czai się wrodzona nieufność do zachodnich wartości, do etyki judeochrześcijańskiej i wszystkiego tego, co etyka ta sobą reprezentuje. Najmniejsze podejrzenie, że prezydent ich oszukał, będzie miało groźne i natychmiastowe konsekwencje. – Powiodła wzrokiem wokół stołu. Jednym z jej szczególnych darów było to, że gdy przemawiała do grupy ludzi, każdy słuchacz miał wrażenie, że mówi wyłącznie do niego. – Spójrzmy prawdzie w oczy, panowie. Mówimy tu o wojnie globalnej, o dżihadzie na skalę, jakiej do tej pory nie widzieliśmy i jakiej najpewniej nie umiemy sobie wyobrazić.

Już miała oddać głos Jamiemu Hullowi, gdy do sali wszedł cicho młody szczupły agent z zapieczętowanym listem dla szefa CIA.

Dyrektor natychmiast rozciął kopertę i chociaż serce biło mu dwa razy szybciej niż przedtem, z kamienną twarzą przeczytał wiadomość.

– Bardzo przepraszam, pani doktor – powiedział. Pani Ortiz nie lubiła, gdy przerywano jej odprawę. Doskonale wiedząc, że patrzy na niego groźnie, dyrektor odsunął krzesło i wstał.

Pani Ortiz zacisnęła usta i posłała mu uśmiech tak fałszywy, że jej wargi niemal zniknęły.

– Wychodzi pan tak nagle, na pewno to coś pilnego.

– Owszem, bardzo. – Dyrektor, stary wyga i pan samego siebie, nie zamierzał zadzierać z najbardziej zaufanym człowiekiem prezydenta. Zachował dobre maniery, chociaż nie znosił tej wstrętnej baby, która pozbawiła go tradycyjnych wpływów, jakie dyrektor CIA zawsze miał u prezydenta, i za to, że była babą. Wykorzystał jednak resztki swojej władzy i nie zdradził jej tego, co najbardziej chciała wiedzieć: dlaczego wychodzi tak nagle.

Pani Ortiz jeszcze mocniej zacisnęła usta.

– Oczekuję, że bezzwłocznie złoży mi pan pełny raport w sprawie tego niespodziewanego kryzysu.

– Oczywiście – odparł, spiesznie wychodząc. Gdy zamknęły się za nim grube drzwi, dodał szyderczo: – Wasza wysokość.

Agent, który przyniósł mu list, parsknął śmiechem.

Niecały kwadrans później dyrektor był już w kwaterze głównej, gdzie czekali na niego szefowie wydziałów. Temat narady: zabójstwo Alexandra Conklina i doktora Morrisa Panova. Główny podejrzany: Jason Bourne. Jego zastępcy byli to bladzi jak ściana faceci w nienagannie skrojonych klasycznych garniturach, rypsowych krawatach i butach z naszywanym, ozdobnie dziurkowanym noskiem. Nie dla nich koszule w paski i kolorowe kołnierzyki, przelotne kaprysy mody. Od lat chadzali korytarzami najwyższej władzy i byli równie niezmienni jak ich garderoba. Byli konserwatystami po konserwatywnych uniwersytetach, potomkami starych rodzin, skierowanymi przez swoich ojców do pracy w odpowiednich urzędach i dla odpowiednich ludzi, przywódców z wizją i energią, którzy umieli załatwiać sprawy. Zespół, jaki tworzyli, był światem samym w sobie, najtajniejszym i najbardziej zamkniętym, jednak wybiegające z tego świata macki sięgały dosłownie wszędzie.

Gdy tylko wszedł do sali konferencyjnej, zgaszono światło, Na ekranie ukazały się zdjęcia zamordowanych zrobione na miejscu zbrodni.

– Na miłość boską, precz z tym! – krzyknął. – To obrzydliwość. Tych ludzi nie powinno się tak oglądać.

Martin Lindros wcisnął guzik i ekran zgasł.

– Chciałbym poinformować – powiedział – że wczoraj potwierdziliśmy ostatecznie, iż na podjeździe przed domem Conklina stał samochód Davida Webba. Webb… – urwał, bo Stary niecierpliwie odchrząknął.

– Nazywajmy rzeczy po imieniu. – Dyrektor nachylił się i położył zaciśnięte pięści na błyszczącym blacie stołu. – Świat zna go jako Davida Webba, ale dla nas jest Jasonem Bourne'em. I tego nazwiska będziemy używać.

– Tak jest – odrzekł służbiście Lindros, nie chcąc denerwować już i tak rozwścieczonego szefa. Nie musiał nawet zaglądać do notatek, tak świeże i plastyczne miał wspomnienia.- Webb… Bourne… mniej więcej godzinę przed morderstwami był na uniwersyteckim kampusie. Świadek widział, jak szybko szedł do samochodu. Można założyć, że pojechał prosto do domu Conklina. W chwili morderstwa, tuż przed lub tuż po, na pewno tam był. Na szklance ze szkocką w pokoju telewizyjnym znaleźliśmy jego odciski palców.

– Co z pistoletem? – spytał dyrektor. – To z niego strzelano? Lindros kiwnął głową.

– Balistycy twierdzą, że na sto procent.

– To pistolet Bourne'a? Na pewno?

Lindros zerknął na skserowane notatki i podsunął je dyrektorowi.

– Jego rejestracja. Broń należy do Davida Webba. Naszego Davida Webba.

– A to sukinsyn! – Staremu zadrżały ręce. – I są na nim jego odciski palców?

– Nie – odparł Lindros, zaglądając do notatek z innego pliku. – Został dokładnie wytarty. Brak jakichkolwiek odcisków.

– Zawodowiec, cholera… – mruknął dyrektor. Niełatwo stracić stare go przyjaciela.

– Tak jest, bez dwóch zdań.

– No i…? Co z tym… Bourne'em? – Wydawało się, że ból sprawia mu już samo to, że musi wypowiedzieć jego nazwisko.

– Dziś o świcie dostaliśmy cynk, że zaszył się w motelu w Wirginii, niedaleko jednej z naszych blokad. Natychmiast otoczyliśmy teren i wy słaliśmy tam grupę szturmową. Jeśli naprawdę tam był, musiał prześlizgnąć się jakoś przez kordon. Zniknął bez śladu.

– Niech to szlag! – Staremu poczerwieniały policzki.

Do sali wszedł cicho asystent Lindrosa i podał mu kartkę papieru. Lindros zerknął na nią i podniósł wzrok.

– Wysłałem ludzi do jego domu, na wypadek gdyby się tam pojawił albo próbował skontaktować się z żoną. Dom był zamknięty i pusty. Ani śladu żony i dzieci. Dalsze śledztwo wykazało, że żona przyjechała do szkoły i bez słowa wyjaśnienia zabrała dzieci z lekcji.

– No to mamy dowód! – Dyrektor wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. – Wyprzedza nas o krok, bo zaplanował te morderstwa już dawno temu! – Podczas krótkiej jazdy do Langley znowu uległ emocjom, Śmierć Aleksa i rozmowa z panią Alonzo- Ortiz rozjuszyły go do tego stopnia, że wkroczył do sali, kipiąc wściekłością. A teraz, gdy przedstawiono mu namacalne dowody, gotów był skazać Bourne'a bez sądu. – To oczywiste, że Bourne oszalał. – Wciąż stał. Stał i trząsł się. – Alexander Conklin był moim starym, zaufanym przyjacielem. Trudno zliczyć, ile razy narażał swoją reputację, a nawet życie, dla agencji i kraju. W każ

dym znaczeniu tego słowa był prawdziwym patriotą, człowiekiem, z którego nie bez powodu byliśmy dumni.

Lindros z kolei nie umiałby powiedzieć, ile razy dyrektor ciskał gromy na brawurową taktykę działania Conklina, na zbyt śmiałe, wprost szaleńcze akcje i skrywane przed szefostwem plany. Wychwalać zmarłych? Jasne, można i trzeba, ale ignorować niebezpieczne skłonności agentów byłych i obecnych? To czysta głupota. W tym agentów takich jak na przykład Jason Bourne, "śpioch", a więc najgorszy z możliwych, człowiek, który nie w pełni nad sobą panował. Lindros wiedział o nim niewiele i postanowił, że zaraz po zebraniu naprawi ten błąd.

– Jeśli Alexander Conklin miał jakąś słabość, jeśli nie potrafił czegoś dostrzec, tym czymś, a raczej kimś, był tylko Jason Bourne – mówił dalej Stary. – Podczas ataku w Phnom Penh, na wiele lat przed tym, gdy poznał i poślubił swoją obecną żonę Marie, Bourne stracił całą rodzinę, żonę Tajkę i dwoje dzieci. Dręczony wyrzutami sumienia, szalał z bólu, gdy Alex zgarnął go z sajgońskiej ulicy i skierował na szkolenie. Od tamtych dni upłynęło dużo czasu i mimo usilnej pomocy Morrisa Panova z trudem udawało nam się nad nim zapanować, chociaż Morris twierdził co innego. Jakimś cudem on też znalazł się pod jego wpływem. Wielokrotnie ostrzegałem Aleksa, namawiałem go, żeby przekazał Bourne'a w ręce naszych specjalistów, ale on zawsze mówił "nie". Niech spoczywa w pokoju, ale uparty był z niego człowiek. Wierzył w Bourne'a do samego końca.

Ze spoconą twarzą, szeroko otwartymi oczami powiódł wokół stołu.

– I z jakim rezultatem? Obaj zginęli zastrzeleni jak psy przez agenta, nad którym próbowali zapanować. Tymczasem prawda jest oczywista: nad Bourne'em nie da się zapanować. Jest jak śmiertelnie niebezpieczna jadowita żmija. – Grzmotnął pięścią w stół. – Nie pozwolę, żeby te odrażające, popełnione z zimną krwią zbrodnie uszły mu na sucho. Niniejszym nakładam na niego najwyższe sankcje. Nasi agenci, ci w kraju i na całym świecie, mają go natychmiast zlikwidować.

Przeszedł go zimny dreszcz. Zadrżał. Spojrzał w górę i oświetlił zakratowany otwór szybu wentylacyjnego pod sufitem. Stanął w przejściu, wszedł na stertę skrzyń po prawej stronie i powoli się tam doczołgał. Otworzył nóż i grzbietem ostrza odkręcił śruby. Do chłodni wpadło łagodne, rozmyte światło: wstawał świt. Otwór był na tyle duży, że powinien się nim przecisnąć. Taką przynajmniej miał nadzieję.

Skurczył się, skulił i włożył głowę do otworu. Głowa, ramiona – przez kilkadziesiąt centymetrów wszystko szło dobrze, lecz nagle przestało. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Utknął jak korek w butelce. Wypuścił z płuc całe powietrze, rozluźnił mięśnie i odepchnął się stopami. Kratka spadła, lecz on przesunął się do przodu o kilka centymetrów. Opuścił nogi, wymacał nimi skrzynię, zaparł się skrzyżowanymi piętami i odepchnął ponownie. Powtórzył ten manewr kilka razy, powoli i ostrożnie, i wreszcie zdołał przepchnąć przez otwór głowę i ramiona. Spojrzał w górę i zamrugał. Cukierkowo różowe niebo, kilka zwiewnych, pierzastych obłoków. Wyciągnął ręce, chwycił się biegnącej wzdłuż burty krawędzi, wypełzł z otworu i wszedł na dach.

Na najbliższych światłach zeskoczył. Spadł na wysunięte ramię, przekoziołkował, wstał, wszedł na chodnik i otrzepał ubranie. Gdy chłodnia zniknęła w kłębach sinych spalin, zasalutował niczego niepodejrzewającemu Guyowi i ruszył przed siebie.

Był na ubogich przedmieściach Waszyngtonu. Opustoszała ulica, coraz jaśniejsze niebo – świt uciekał już przed wschodzącym słońcem – w oddali szum ulicznego ruchu i zawodzenie policyjnych syren. Wziął głęboki oddech. W zapachu miejskich spalin było coś świeżego: radość z wolności odzyskanej po całonocnych zmaganiach o pozostanie w ukryciu.

Kilka minut później zobaczył wypłowiałe czerwono- biało- niebieskie proporce powiewające na słabym wietrze. Zamknięty na noc parking. Podszedł do pierwszego z brzegu samochodu, odkręcił tablice rejestracyjne, zamienił je na tablice wozu stojącego tuż obok, wyłamał zamek, otworzył drzwiczki, odpalił na krótko silnik i wyjechał na ulicę.

Zaparkował przed tanią restauracją, której wyłożona chromowanymi płytami fasada pochodziła jeszcze z lat pięćdziesiątych. Na dachu stała gigantyczna filiżanka, neon dawno się przepalił. W środku było duszno i parno. Z każdego centymetra kwadratowego ściany bił zapach kawy i smażonego tłuszczu. Po lewej stronie stała lada z laminatu i kilka obitych winylem stołków na chromowanych nogach; po prawej, pod oknami, przez które nieśmiało wpadały smużki porannego słońca, ciągnął się rząd boksów z szafami grającymi, takimi po ćwierć dolara od piosenki.

Na dźwięk dzwonka u drzwi bez słowa odwróciły się ku niemu wszystkie twarze. On był biały, oni czarni. Uśmiechnął się, lecz nikt nie odpowiedział mu uśmiechem. Jedni potraktowali go z zupełną obojętnością, inni jak zły omen.

Czując na sobie wrogie spojrzenia, usiadł w wolnym boksie. Kelnerka z pomarańczowymi, mocno kręconymi włosami i twarzą Earthy Kitt rzuciła na stolik poplamione tłuszczem menu i nalała mu gorącej kawy. Miała jasne, za mocno umalowane oczy, zniszczoną troskami twarz i przyglądała mu się przez chwilę z ciekawością i chyba ze współczuciem.

– Nie przejmuj się, złotko, niech sobie patrzą- szepnęła. – Oni się ciebie boją.

Zjadł jajka na bekonie i frytki, popijając kawą. Kawa była kwaśna, ale żeby choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu, potrzebował protein i kofeiny.

Kelnerka dolała mu kawy, więc pił ją niespiesznie, czekając, aż ci z Lincoln Fine Tailors otworzą zakład. Ale nie próżnował. Wyjął notatnik, który zabrał z pokoju telewizyjnego Aleksa, i jeszcze raz obejrzał odcisk na wierzchniej kartce. NX 20. Brzmiało to jak nazwa jakiegoś eksperymentu, jak coś złowieszczego, ale równie dobrze mogła to być nazwa nowego modelu komputera.

Od czasu do czasu zerkał na siedzących w lokalu gości, na okolicznych mieszkańców, którzy wchodzili do restauracji i wychodzili, jedli coś i pili, rozmawiając o talonach z opieki społecznej, o narkotycznych długach, o policyjnych pobiciach, o nagłej śmierci członków rodziny, o chorobie przyjaciela w więzieniu. To było ich życie, życie bardziej mu obce niż to w Azji czy w Mikronezji. Atmosfera zgęstniała od gniewu i żalu.

Ulicą sunął policyjny radiowóz, powoli, czujnie, niczym rekin polujący na rafie. Ruch w restauracji momentalnie zamarł, jak na zdjęciu.

Bourne popatrzył na kelnerkę. Obserwowała samochód, dopóki jego tylne światła nie zniknęły za rogiem. Przez salę przetoczyło się westchnienie ulgi. On też odczuł ulgę. Wyglądało na to, że mimo wszystko był w towarzystwie kolegów, podróżników po mrocznych zakamarkach cienia.

Pomyślał o ścigającym go mężczyźnie. Miał azjatycką twarz, choć nie do końca. I było w niej coś znajomego, może śmiała linia zupełnie nieazjatyckiego nosa czy kształt bardzo azjatyckich ust. Czyżby przybył tu z jego przeszłości, z Wietnamu? Nie, to niemożliwe. Sądząc z wyglądu, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, co oznaczałoby, że kiedy Bourne tam mieszkał, chłopak miał najwyżej pięć, sześć lat. W takim razie kim był i czego chciał? Pytania te nie dawały mu spokoju. Gwałtownie odstawił kubek. Kawa zaczynała wypalać mu dziurę w żołądku.

Niedługo potem wrócił do skradzionego samochodu, włączył radio, znalazł stację nadającą audycję o szczycie antyterrorystycznym, wysłuchał relacji z Reykjaviku, a potem krótkiego przeglądu miejscowych wiadomości. Na pierwszym miejscu podano wiadomość o zabójstwie Aleksa Conklina i Mo Panova, ale, co dziwne, nie uzupełniono jej o najświeższe doniesienia.

– Więcej o tym za chwilę, ale najpierw ważna informacja – powiedział spiker.

"…ale najpierw ważna informacja". Gabinet z oknami wychodzącymi na Pola Elizejskie i na Łuk Triumfalny wspomnienie powróciło jak burza, momentalnie zacierając obraz restauracji i jej gości. Obity czekoladową skórą fotel, z którego właśnie wstał. W jego prawej ręce kryształowa szklanka, do połowy wypełniona bursztynowym płynem. Głos, głęboki i dźwięczny, melodyjny. Mówił, że załatwienie "tego wszystkiego" wymaga czasu. "Ale nie martw się, przyjacielu. To dla ciebie ważna informacja".

Odwrócił się w duchu i wytężył wzrok, żeby zobaczyć jego twarz, lecz zobaczył tylko nagą ścianę. Wspomnienie pierzchło, ulotniło się jak zapach whisky. Mijały minuty, a on wciąż siedział za kierownicą, gapiąc się posępnie w brudne okna restauracji.

W napadzie furii Chan chwycił telefon i zadzwonił do Spalki. Trochę to trwało i wymagało pewnego wysiłku, ale w końcu go połączyli.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Spalko lekko przeciągał samo głoski i Chan domyślił się, że pił. O swoim zleceniodawcy wiedział dużo więcej, niż Spalko przypuszczał, jeśli w ogóle coś przypuszczał. Wiedział na przykład, że lubi dobre trunki, papierosy i kobiety – chociaż nie koniecznie w tej kolejności – że pod tym względem ma olbrzymi apetyt.

Gdyby teraz był choć w połowie tak pijany, jak na to wyglądało, Chan miałby nad nim pewną przewagę, co zdarzało się niezmiernie rzadko.

– Akta, które mi pan dał, są fałszywe albo niekompletne.

– Co cię skłoniło do tak pesymistycznego wniosku? – Głos Spalki momentalnie stwardniał, jak zmieniająca się w lód woda. Chan za późno uświadomił sobie, że mówi zbyt agresywnie. Spalko mógł być intelektualistą – może nawet wizjonerem, za którego się niewątpliwie uważał – ale zawsze reagował odruchowo, instynktownie. Dlatego momentalnie

wyrwał się z alkoholowego zamroczenia i na agresję odpowiedział agresją. Miał wybuchowy temperament, co stało w sprzeczności z jego starannie opracowanym wizerunkiem publicznym. Z drugiej strony, pod słodkim jak sacharyna codziennym obliczem ukrywał tak dużo, że nie wiadomo było, jaki jest naprawdę.

– Nietypowe zachowanie Webba – odrzekł spokojnie Chan.

– Coś podobnego… – W głosie Spalki znowu zabrzmiała bełkotliwa nuta rozleniwienia. – Dlaczego "nietypowe"?

– Bo nie pasowało do zachowania profesora college'u.

– Zastanawiam się, dlaczego to takie ważne. Jeszcze go nie zabiłeś?

– Nie, jeszcze nie. – Siedząc w samochodzie, Chan obserwował autobus, który zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Z cichym westchnieniem otworzyły się drzwi i wysiedli pasażerowie: starzec, dwóch nastolatków i matka z małym synkiem.

– Widzę, że zmieniłeś plany, prawda?

– Wiedział pan, że najpierw zechcę się z nim pobawić.

– Oczywiście, pytanie tylko, jak długo?

Rozgrywali słowną partię szachów, ostrożnie, powoli, jednocześnie gorączkowo i Chan mógł się jedynie domyślać jej charakteru. O co chodziło z tym Webbem? Dlaczego Spalko postanowił wrobić go w morderstwo Conklina i Panova? I w ogóle dlaczego kazał ich zabić? Chan nie miał wątpliwości, że to jego dzieło.

– Dopóki nie będę gotowy. Dopóki Webb nie zrozumie, kto na niego poluje.

Śledził wzrokiem matkę. Postawiła chłopczyka na chodniku i gdy ten zrobił kilka kroków, roześmiała się serdecznie. Chan odchylił do tyłu głowę i też się roześmiał, naśladując jej radosny odruch. Wzięła malca za rękę.

– Czyżbyś miał jakieś… wątpliwości?

W tym pytaniu Chan wychwycił lekkie napięcie, coś jakby cień niepewności, i doszedł do wniosku, że Spalko może być zupełnie trzeźwy. Zastanawiał się, czy nie spytać, dlaczego to, czy zabił już Webba, jest takie ważne, ale po namyśle zrezygnował, bojąc się, że pytanie to go zdradzi.

– Nie, żadnych – oparł.

– W głębi duszy jesteśmy tacy sami, Chan, ty i ja. Zapach śmierci rozszerza nam nozdrza.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, pogrążony w zadumie Chan zamknął klapkę telefonu. Wystawił rękę na zewnątrz i przez rozchylone palce patrzył, jak kobieta idzie z synem ulicą. Robiła małe kroki, próbując dostosować ich długość do chwiejnych kroków malca.

Spalko kłamie, tyle wiedział na pewno. Tak samo jak on okłamywał jego. Na chwilę oczy zaszły mu mgłą i znowu znalazł się w dżungli. Przez ponad rok mieszkał u wietnamskiego przemytnika broni, związany, zamknięty w budzie jak wściekły pies, bity i głodzony. Po trzeciej próbie ucieczki wiedział już, co zrobić, i szpadlem, którego używał do kopania latryn, rozbił głowę nieprzytomnego przemytnika na krwawą miazgę. Przez dziesięć dni żył, jak się dało, a potem przygarnął go amerykański misjonarz Richard Wick. Wykąpał go, dał mu jedzenie, ubranie i czyste łóżko. W zamian za to on musiał uczyć się angielskiego. Gdy już umiał czytać, misjonarz dał mu Biblię i kazał nauczyć się jej na pamięć. Po jakimś czasie Chan zrozumiał, że według Wicka był na dobrej drodze nie do zbawienia, tylko do ucywilizowania. Parę razy próbował wyjaśnić mu, na czym polega buddyzm, ale był zbyt młody i nie potrafił ująć w słowa rzeczy, których nauczono go we wczesnym dzieciństwie. Zresztą Wieka to nie interesowało. Nie interesowała go żadna religia, która nie uznawała Boga i Jezusa Zbawiciela.

Gwałtownie skupił wzrok. Matka z dzieckiem przechodziła przed restauracją z chromowaną fasadą i wielką neonową filiżanką na dachu, przez błyszczącą w słońcu samochodową szybę zobaczył człowieka, którego znał jako Davida Webba. Musiał oddać mu sprawiedliwość: uciekając z domu Conklina, Webb dał mu niezły wycisk. Wiedział, że ktoś ich obserwuje; widział mężczyznę na drodze biegnącej szczytem skalnego grzbietu. Zanim dotarł tam po ucieczce ze sprytnie zastawionej sieci, mężczyzna zdążył już odjechać, ale on przez silną lornetkę wypatrzył Webba i śledził go aż do szosy, do chwili, gdy ten złapał okazję. Obserwował go, wiedząc to, co od dawna wiedział Spalko: że Webb jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. Ktoś taki jak on nie bał się wejść do restauracji i jako jedyny biały wśród czarnych zjeść tam śniadanie. Robił wrażenie samotnego, choć nie wiedzieć czemu Chan wyczuwał, że samotność jest mu obca. Przeniósł wzrok na matkę z dzieckiem. Doszedł go ich śmiech, nierzeczywisty jak sen.

Do Lincoln Fine Tailors w Alexandrii przyjechał piąć po dziewiątej. Zakład wyglądał jak wszystkie inne prywatne zakłady na starówce, to znaczy miał kolonialną fasadę. Wszedł na ceglany chodnik i pchnął drzwi. Część zakładu dostępna dla klientów była podzielona na pół przez sięgającą do pasa ladę po lewej i stoły do krojenia materiału po prawej stronie. Maszyny do szycia turkotały parę kroków za ladą i gdy wszedł, siedzące przy nich trzy Latynoski nawet nie podniosły głów. Stojący między maszynami chudy mężczyzna w koszuli i rozpiętej kamizelce w paski patrzył na coś ze zmarszczonymi brwiami. Miał wysokie czoło, jasnobrązową grzywkę, obwisłe policzki, mętne oczy, okulary na czubku głowy i orli nos, którego grzbiet co chwilę ściskał. Na otwierające się drzwi nie zwrócił uwagi, ale gdy Bourne podszedł do lady, spojrzał na niego wyczekująco i spytał:

– Czym mogę służyć?

– Pan Leonard Fine? Widziałem pańskie nazwisko na szyldzie.

– Tak, to ja.

– Przysyła mnie Alex.

Krawiec zamrugał.

– Kto?

– Alex Conklin – powtórzył Bourne. – Nazywam się Jason Bourne. – Rozejrzał się wokoło. Nikt na nich nie patrzył. Od ciągłego turkotu maszyn powietrze iskrzyło i musowało.

Fine powoli opuścił okulary na wąski grzbiet nosa. Przyglądał się Bourne'owi długo i w napięciu.

– Jestem jego przyjacielem – dodał Bourne, wyczuwając, że musi zachęcić go do rozmowy.

– Conklin? Nie mam tu nic dla żadnego Conklina.

– Bo nie zostawił tu chyba żadnego ubrania.

Fine znów ścisnął sobie nos.

– Powiada pan, że to pański przyjaciel?

– Od wielu lat.

Fine bez słowa otworzył drzwiczki w kontuarze.

– Porozmawiajmy u mnie – rzucił i weszli do brudnego korytarza, cuchnącego klejonką i krochmalem.

W biurze, a raczej ciasnej pakamerze z dziurawym, porysowanym linoleum, z nagimi rurami biegnącymi od podłogi aż po sufit, zniszczonym metalowym biurkiem, fotelem obrotowym, dwiema tanimi metalowymi szafkami na akta i stertami kartonów pod ścianą, unosił się silny zapach pleśni. Za biurkiem było małe kwadratowe okno, zarośnięte brudem.

Fine otworzył szufladę.

– Napije się pan?

– Chyba trochę za wcześnie, nie sądzi pan?

– Taaa… – mruknął krawiec. – Ma pan rację. – Wyjął z szuflady pistolet i wycelował Bourne'owi w brzuch. – Ta kula pana nie zabije, ale Wykrwawi się pan na śmierć, żałując, że nie zdechł pan od razu.

– Nie ma powodu tak się ekscytować – odparł spokojnie Bourne. – Wprost przeciwnie. – Fine miał blisko osadzone oczy i wyglądał, jakby był zezowaty. – Conklin nie żyje i mówią, że to pan go zamordował. – Nieprawda.

– Wszyscy tak twierdzicie. Zaprzeczać, zaprzeczać i jeszcze raz zaprzeczać. Jak to rządowcy. – Uśmiechnął się chytrze. – Niech pan siada, panie Webb, Bourne, czy jak się pan tam dzisiaj nazywa. – Pan pracuje w agencji?

– Bynajmniej. Jestem całkowicie niezależny. Jeśli Alex nic im nie powiedział, nikt od nich nie wie nawet, że istnieję. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Dlatego do mnie przyszedł. Bourne kiwnął głową. – Chciałbym, żeby pan mi o tym opowiedział.

– No jasne, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! – Fine podniósł słuchawkę telefonu. – Kiedy wpadnie pan w łapy swoich koleżków, będzie pan zbyt zajęty, żeby myśleć o czym innym.

– Niech pan tego nie robi – rzucił ostro Bourne. Ręka ze słuchawką zawisła w powietrzu. – Dlaczego? Niech pan da mi choć jeden powód. – Nie zabiłem Aleksa. Próbuję ustalić, kto to zrobił. – Zabił go pan. Czytałem wiadomości. Kiedy go zastrzelono, był pan w jego domu. Widział pan tam kogoś jeszcze? – Nie, ale kiedy przyjechałem, Alex i Mo Panov już nie żyli. – Gówno prawda. Ciekawe, dlaczego go pan zabił. Fine zmrużył oczy. – Pewnie przez doktora Schiffera. – Nie znam żadnego Schiffera. Krawiec roześmiał się ochryple.

– Akurat. Nie zna pan Schiffera i pewnie nie słyszał pan o AZPO. – O AZPO? Oczywiście, słyszałem. Agencja Zaawansowanych Projektów Obronnych. To tam pracuje ten Schiffer?

– Mam tego dość – mruknął zdegustowany Fine. Gdy przeniósł wzrok na tarczę telefonu, żeby wybrać numer, Bourne rzucił się na niego.

Dyrektor rozmawiał przez telefon z Jamiem Hullem. Do przestronnego narożnego gabinetu wpadały przez okno promienie słońca, malując na dywanie ogniste klejnoty. Lecz wspaniała gra kolorów nie robiła na Starym żadnego wrażenia. Wciąż był w parszywym nastroju i posępnie patrzył na wiszące na ścianach zdjęcia. On z prezydentem w Gabinecie Owalnym, on z zagranicznymi przywódcami w Paryżu, Bonn i w Dakarze, z artystami w Los Angeles i Las Vegas, z ewangelicznymi kaznodziejami w Atlancie i Salt Lake City, a nawet, co absurdalne, z wiecznie uśmiechniętym dalajlamą w szafranowych szatach podczas jego wizyty w Nowym Jorku. Zamiast poprawiać humor, fotografie jeszcze dobitniej uświadomiły mu, że lata płyną; były jak ciążąca na ramionach zbroja.

– To prawdziwy koszmar, panie dyrektorze – mówił Hull. – Po pierwsze, praca z Rosjanami i Arabami przypomina uganianie się za własnym ogonem. Przez pół dnia nie wiem, o czym, u diabła, mówią, przez drugie pół nie ufam tłumaczom, naszym i ich, bo nie wiem, czy dokładnie tłumaczą.

– Trzeba było uczyć się języków, Jamie. Na nic nie zważaj i rób swoje. A jak chcesz, podeślę ci innych tłumaczy.

– Naprawdę? Niby skąd pan ich weźmie? Przecież wykosiliśmy wszystkich arabistów.

Stary westchnął. Tak, to był problem. Niemal wszystkich znających arabski oficerów wywiadu uznano za ludzi sympatyzujących z muzułmanami, bo ciągle zakrzykiwali jastrzębi, zwolenników rozwiązań siłowych, próbując im wmówić, że większość islamistów kocha pokój. Niech to powiedzą Izraelczykom.

– Pojutrze z Centrum Studiów Wywiadowczych przyjeżdża cała grupa

nowych. Natychmiast paru ci przyślę.

– Ale to nie wszystko.

Stary nachmurzył czoło, zły, że w głosie Hulla nie usłyszał wdzięczności.

– Nie? – warknął. A gdyby tak wyrzucić w cholerę wszystkie zdjęcia? – pomyślał. Czy poprawiłoby to tę żałobną atmosferę?

– Nie chcę narzekać, ale robię, co można, żeby zorganizować ochronę w kraju, który nie jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Nie udzielamy im pomocy, więc nie są od nas zależni. Powołuję się na prezydenta i jak reagują? Tępo się na mnie gapią. To cholernie utrudnia mi pracę. Jestem obywatelem najpotężniejszego mocarstwa na świecie. O ochro

nie wiem więcej niż wszyscy Islandczycy razem wzięci. Gdzie szacunek, jaki powinni…

Zabuczał interkom i Stary z satysfakcją kazał Hullowi zaczekać.

– Co jest? – warknął do mikrofonu.

– Przepraszam, że przeszkadzam, panie dyrektorze – zameldował oficer dyżurny – ale właśnie odezwał się ktoś na specjalnej linii Alexandra Conklina.

– Co takiego?! Przecież on nie żyje. Na pewno?

– Tak, panie dyrektorze. Jeszcze jej nie zlikwidowaliśmy. – No i…?

– Słyszałem jakiś hałas, odgłosy szamotaniny, czyjś głos i nazwisko, coś jakby Bourne…

Stary wyprostował się. Zły nastrój przeszedł równie szybko, jak nadszedł.

– Bourne. To nazwisko słyszałeś, synu?

– Chyba tak. Ten sam głos powiedział jeszcze "Zabiję cię" albo coś w tym rodzaju.

– Skąd dzwoniono?.

– Połączenie zostało przerwane, ale namierzyłem numer. Należy do zakładu krawieckiego Leonard Fine Tailors w Alexandrii. – Dobra robota, chłopcze! – Stary wstał. Lekko drżała mu ręka, w której ściskał słuchawkę. – Natychmiast wyślij tam dwa zespoły. Powiedz im, że Bourne wypłynął. Mają go zlikwidować, szybko i bez ostrzeżenia.

Fine nie zdążył oddać ani jednego strzału. Odebrawszy mu pistolet, Bourne pchnął go na brudną ścianę tak mocno, że spadł z niej kalendarz. Potem wcisnął widełki telefonu i przez chwilę nasłuchiwał, czy szwaczki nie usłyszały odgłosów krótkiej szamotaniny. – Już tu jadą – powiedział Fine. – Już po tobie. – Wątpię. – Bourne intensywnie myślał. – Dodzwonił się pan do centrali, a ci z centrali z nikim pana nie połączyli.

Fine uśmiechnął się szyderczo i pokręcił głową.

– Ta linia omija centralę. Telefon zadzwonił na biurku oficera dyżurnego w biurze dyrektora. Conklin kazał mi zapamiętać ten numer i dzwonić tam tylko w razie niebezpieczeństwa.

Bourne potrząsnął Fine'em tak mocno, że zadzwoniły mu zęby.

– Idiota! Coś ty zrobił?

– Spłaciłem dług Aleksowi.

– Mówiłem ci, że go nie zabiłem. – Bourne zamarł. Nagle przyszło mu coś do głowy i w ostatniej rozpaczliwej próbie przeciągnięcia Fine'a na swoją stronę i zdobycia czegoś, co powiedziałoby mu, co knuł Conklin i dlaczego

go zamordowano, dodał: – Udowodnię panu, że to on mnie przysłał.

– Akurat. Już za późno…

– Wiem o NX 20.

Fine znieruchomiał i zaszokowany wytrzeszczył oczy. Zwiotczała mu

twarz.

– Nie – wychrypiał. – Nie, nie, nie!

– Powiedział mi. Alex mi powiedział. Dlatego mnie tu przysłał.

– Nikt by go do tego nie zmusił. Nikt! – Szok powoli mijał i do Fine'a zaczęło docierać, że popełnił straszliwy błąd.

Bourne kiwnął głową.

– Przychodzę jako przyjaciel. Znamy się z Aleksem od Wietnamu. Próbowałem to panu powiedzieć.

– Boże święty, dzwonił do mnie, gdy… gdy to się stało. – Fine przytknął rękę do czoła. – Słyszałem wystrzał!

Bourne chwycił go za kamizelkę.

– Weź się w garść, Leonardzie! Nie ma czasu na powtórkę. Krawiec spojrzał mu prosto w oczy. Zareagował na dźwięk swego imienia, jak większość ludzi.

– Tak. – Oblizał usta. Wyglądał jak ktoś budzący się ze snu. – Tak, rozumiem…

– Zaraz będą tu ci z agencji. Nie mogą mnie tu zastać.

– Tak, tak, oczywiście… – Zrozpaczony Fine potrząsnął głową. – Niech pan mnie puści, proszę… – Poprawił kamizelkę, ukląkł pod oknem i zdjął kaloryfer, za którym w ścianę wbudowano nowoczesny sejf. Pokręcił gałką, otworzył ciężkie drzwiczki i wyjął małą żółtą kopertę. Zamknął sejf, zamocował kaloryfer i podał kopertę Bourne'owi.

– Przesyłka dla Aleksa. Przyszła przedwczoraj wieczorem. Wczoraj rano Alex zadzwonił do mnie i spytał, czy już jest. Miał ją odebrać.

– Przesyłka od kogo?

Z głębi korytarza doszły ostre, rozkazujące głosy.

– Już są – powiedział Bourne.

– O Boże! – Ze ściągniętej twarzy Fine'a odpłynęła cała krew.

– Jest tu drugie wyjście?

Krawiec kiwnął głową i szybko wskazał mu drogę.

– Niech pan już idzie – szepnął. – Jakoś ich zatrzymam.

– Proszę wytrzeć twarz – rzucił Bourne.

Fine otarł zlane potem czoło i wyszedł do agentów, tymczasem Bourne pobiegł cicho brudnym korytarzem. Miał nadzieję, że krawiec wytrzyma, że agenci mu uwierzą, w przeciwnym razie byłby skończony. Wpadł do łazienki, dużo większej, niż się spodziewał. Po lewej stronie stary porcelanowy zlew, pod zlewem kilka puszek z farbą z przerdzewiałymi pokrywkami. Pod ścianą muszla klozetowa, obok muszli prysznic. Wszedł do kabiny, odszukał zamaskowane kafelkami wyjście, otworzył je, przecisnął się przez otwór i zamknął drzwiczki.

Podniósł rękę, pociągnął za starodawny łańcuszek do zapalania światła i gdy zapłonęła żarówka, stwierdził, że jest w wąskim przejściu, chyba już w sąsiednim budynku. Cuchnęło tam jak na wysypisku. Między toporne drewniane słupy powtykano czarne worki ze śmieciami, pewnie zamiast izolacji. Między workami przemykały szczury, nażarte gnijącymi resztkami wysypującego się na podłogę jedzenia.

W słabym świetle nagiej żarówki zobaczył metalowe drzwi wychodzące na zaułek za zakładem. Gdy ruszył w ich stronę, gwałtownie się otworzyły i wbiegło dwóch agentów z wycelowanymi w niego pistoletami.

Rozdział 6

Dwie pierwsze kule świsnęły mu tuż nad głową, gdyż zdążył ukucnąć, Błyskawicznie wstał i mocno kopnął w plastikowy worek, który trafił w nich i pękł na szwie. Zasypani śmierdzącymi odpadkami agenci cofnęli się, kaszląc, zasłaniając twarze i mrużąc łzawiące oczy.

Bourne roztrzaskał żarówkę i wąskie przejście pogrążyło się w ciemności. Zawrócił, pstryknął latarką, lecz w jej świetle zobaczył tylko nagą ścianę na drugim końcu korytarza. Gdzie ta klapa? Przecież była tam klapa! Jakim cudem…

Wtedy ją zobaczył i natychmiast zgasił latarkę. Agenci krzyczeli coś do siebie, próbowali odzyskać równowagę. Dobiegł do końca przejścia, ukląkł i wymacał metalowe kółko, które kilkanaście sekund wcześniej widział w mdławym świetle żarówki. Wsunął w nie zakrzywiony palec, pociągnął i klapa się otworzyła. Uderzył go zapach stęchłego, wilgotnego powietrza.

Bez chwili wahania spuścił w dół nogi, natrafił na szczebel drabiny, zszedł niżej i zamknął klapę. Doszedł go smród środka na karaluchy i ponownie zapaliwszy latarkę, zobaczył chropowatą cementową podłogę, usłaną ich ciałami jak poskręcanymi liśćmi. Poszperał w kartonach i skrzyniach, znalazł łom, podbiegł do drabiny i zablokował nim klapę. Blokada ledwo trzymała – uchwyty były za luźne – ale nic lepszego nie mógł zorganizować. Stąpając z chrzęstem po martwych karaluchach, wiedział, że potrzebuje tylko jednego: czasu na znalezienie zsypu czy szybu dostawczego, które były w większości budynków komunalnych.

Tamci dwaj zaczęli gwałtownie szarpać klapą. Wiedział, że łom nie wytrzyma, zaraz puści. Ale on dobiegł już do szybu, już był na krótkich schodach, które do niego prowadziły. Usłyszał głośny trzask i klapa się otworzyła. Gdy agenci zeskoczyli z drabiny, zgasił latarkę.

Był w pułapce. Gdyby spróbował dźwignąć podwójną klapę wmontowanych w strop drzwi, do środka wpadłoby światło i tamci zastrzeliliby go, zanim zdążyłby wyjść na chodnik. Dlatego zawrócił i po cichu zszedł na dół. Słyszał, jak kręcą się tam, szukając włącznika. Porozumiewali się półgłosem, krótkimi, urywanymi zdaniami, jak doświadczeni zawodowcy. Krok za krokiem poszedł przed siebie wśród walających się w piwnicy śmieci. On też szukał czegoś konkretnego.

Zapłonęło światło. Agenci już się rozdzielili i stali teraz naprzeciwko siebie.

– Ale chlew – mruknął jeden.

– Chuj z tym – odparł drugi. – Gdzie ten Bourne?

Z nijakimi, beznamiętnymi twarzami nie rzucali się w oczy. Jednakowe garnitury, jednakowe twarze – Bourne dobrze znał ludzi, jakich werbuje agencja. Wiedział, jak myślą i reagują. Chociaż dzieliła ich odległość kilku metrów, poruszali się jak bliźniacy. Zamiast zastanawiać się, gdzie jest, podzielili piwnicę na ćwiartki, które zamierzali metodycznie przeszukać. Nie mógł przed nimi uciec, ale mógł ich zaskoczyć.

Na jego widok zareagowaliby błyskawicznie. Na to właśnie liczył, dlatego szybko zajął odpowiednią pozycję, wchodząc do najbliższej skrzyni. Uderzył go silny, piekący zapach środków do dezynfekcji. Nie zważając na łzawiące oczy, pomacał wokoło ręką. Wierzchem dłoni dotknął czegoś obłego i zacisnął na tym palce. Puszka. Musiała wystarczyć.

Słyszał tylko bicie swego serca i cichutkie skrobanie siedzącego na skrzyni szczura. Agenci skrupulatnie przeczesywali piwnicę. Bourne czekał, cierpliwie i w napięciu. Szczur, jego czujka, nagle ucichł. Któryś z agentów musiał być tuż- tuż.

Zapadła martwa cisza. Nagle poczuł leciutki podmuch powietrza i usłyszał szelest materiału tuż nad głową. Mocno pchnął wieko. Zaskoczony agent gwałtownie się cofnął, jego kolega błyskawicznie odwrócił głowę. Tego stojącego bliżej Bourne chwycił lewą ręką za koszulę i szarpnął. Agent odruchowo zaparł się nogami, a wówczas Bourne runął na niego całym ciałem, przygniatając go z impetem do ściany. Agent przewrócił oczami, zwiotczał i nieprzytomny osunął się na podłogę. Na skrzyni zapiszczał szczur.

Drugi agent zrobił dwa kroki w ich stronę i uznawszy, że lepiej nie wdawać się w walkę wręcz, podniósł pistolet. Bourne rzucił w niego puszką, a gdy agent zrobił unik, dopadł go jednym skokiem i uderzył kantem dłoni w szyję. To wystarczyło.

Chwilę później wbiegł na betonowe schody i pchnął podwójną klapę zsypu. Błękitne niebo, świeże powietrze. Zamknął klapę i spokojnym, niespiesznym krokiem doszedł do Rosemont Avenue. Tam wmieszał się w tłum.

Kilkaset metrów dalej, upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, wszedł do restauracji. Usiadł przy stole i powiódł wzrokiem po twarzach gości, szukając czegoś, co rzucałoby się w oczy, udawanej nonszalancji czy ukradkowych spojrzeń. Zamówił tost z boczkiem, sałatą i pomidorem oraz kawę, potem wstał i poszedł do toalety na końcu sali. Sprawdził, czy nikogo w niej nie ma, zamknął się w kabinie i otworzył kopertę od Fine'a.

W środku był bilet lotniczy do Budapesztu na nazwisko Conklina i klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty. Zastanawiał się przez chwilę, po co Alex chciał tam lecieć i czy miało to coś wspólnego z jego śmiercią.

Wyjął z kieszeni jego telefon i wybrał numer. Budapeszt. Wiedział już mniej więcej, dokąd zmierza, i poczuł się lepiej. Deron odebrał po trzecim sygnale.

– Pokój, miłość i zrozumienie. Bourne parsknął śmiechem.

– To ja. Jason. – Deron witał rozmówców przeróżnymi hasłami, wybierając je na chybił trafił. Był artystą w swoim fachu, artystą fałszerzem; cóż, tak się przypadkiem złożyło. Zarabiał na życie kopiowaniem obrazów starych mistrzów. Kopie były tak wierne, tak łudząco podobne do oryginałów, że często trafiały na aukcje albo do muzeów. Czasami, ot, dla zabawy, podrabiał również dokumenty.

– Głośno o tobie – powiedział z lekkim brytyjskim akcentem. – A w tym, co mówią, pobrzmiewa nader złowieszczy ton.

– Coś ty, nie gadaj. – Otworzyły się drzwi i Bourne zamilkł. Stanął na muszli klozetowej i ostrożnie wyjrzał znad drzwi. Lekko utykając, do pisuaru szedł siwowłosy, brodaty mężczyzna w krótkiej zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Niby nic takiego, mimo to Bourne poczuł się jak w potrzasku i musiał poskromić w sobie chęć natychmiastowej ucieczki.

– Ja pierdolę. Znowu ktoś siedzi ci na dupie? – Wulgaryzmy i przekleństwa w wykonaniu człowieka kulturalnego i wykształconego brzmiały bardzo ciekawie.

– Siedział, dopóki go nie zgubiłem.

Bourne wyszedł z toalety i wrócił na salę, lustrując wzrokiem każdą twarz. Na stole czekała kanapka, ale kawa zdążyła już wystygnąć. Poprosił kelnerkę, żeby podała mu nową, i gdy odeszła, ponownie przytknął telefon do ucha.

– Posłuchaj – rzucił cicho. – Potrzebuję tego co zwykle, paszportu i soczewek kontaktowych; receptę masz. I to szybko, na wczoraj.

– Narodowość?

– Pozostańmy przy amerykańskiej.

– Jasne, kapuję. Nie będą się tego spodziewali.

– Powiedzmy. Aha, paszport na nazwisko Alexander Conklin. Deron cicho zagwizdał.

– Jak chcesz, twoja wola. Daj mi dwie godziny.

– A mam jakiś wybór?

Deron zachichotał, krótko i dziwnie, jak to on.

– Pewnie, mógłbyś odejść z pustymi rękami. Mam twoje zdjęcia. Które chcesz?

Bourne powiedział mu które.

– Na pewno? – spytał Deron. – Jesteś na nim prawie łysy, zupełnie niepodobny do siebie.

– Przebiorę się i będę podobny. Agencja wciągnęła mnie na listę ludzi do skasowania.

– Pewnie jesteś na pierwszym miejscu. Gdzie się spotkamy? Bourne podał mu namiary.

– Dobra, posłuchaj. – Deronowi nagle spoważniał głos. – Musiało ci być ciężko. Widziałeś ich, tak?

Bourne patrzył na talerz. Po co zamawiał kanapkę? Pomidory jak krwawa masa.

– Tak, obu. – Gdyby mógł cofnąć czas i ich ożywić! To by dopiero była sztuczka. Ale przeszłość pozostała przeszłością, z każdym dniem coraz bardziej odległą i zamgloną.

– To nie Butch Cassidy

Deron ciężko westchnął. Bourne nie odpowiedział.

– Ja też ich znałem.

– Wiem, to ja was sobie przedstawiłem. – Zamknął klapkę telefonu.

Siedział i myślał. Coś nie dawało mu spokoju. Gdy wychodził z toalety, w głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe, ale rozmowa z Deronem trochę go rozproszyła i nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego? Co to było? Jeszcze raz powiódł wzrokiem po sali, powoli i metodycznie. I nagle… Tak, to musiało być to: kulejący brodacz w zamszowej kurtce zniknął. Może już skończył jeść? Z drugiej strony, widząc go w toalecie, Bourne poczuł się bardzo nieswojo. Facet miał w sobie coś takiego, że…

Rzucił na stół pieniądze i ruszył w stronę drzwi. Dwa wychodzące na ulicę okna rozdzielała szeroka mahoniowa kolumna. Stanął za nią i wyjrzał. Najpierw przechodnie: każdy, kto szedł nienaturalnie powolnym krokiem, kto włóczył się bez celu, czytał gazetę, stał za długo przed wystawą sklepową po drugiej stronie ulicy, dyskretnie obserwując w oknie wejście do restauracji. Nie zauważył niczego podejrzanego, ale… W parkujących przy krawężniku samochodach siedziały trzy osoby, kobieta i dwaj mężczyźni. Nie widział ich twarzy. Inni mogli czekać w samochodach stojących z boku, poza zasięgiem jego wzroku.

Bez namysłu wyszedł na ulicę. Było już przedpołudnie i tłum trochę zgęstniał, co mu odpowiadało. Przez dwadzieścia minut obserwował najbliższą okolicę, sprawdzając drzwi, bramy, witryny sklepowe, przechodniów, pojazdy, okna i dachy. Upewniwszy się, że nie czekają tam ludzie z firmy, wszedł do sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy i poprosił o butelkę speyside, jednosłodowej whisky, ulubionego trunku Conklina. Gdy sprzedawca po nią poszedł, spojrzał w okno. Restauracja i samochody parkujące po lewej i prawej stronie drzwi. W samochodach nikogo. Jeden z mężczyzn, z wozu stojącego tuż przed drzwiami, wszedł do apteki. Ani nie kulał, ani nie miał brody.

Do spotkania z Deronem zostały mu dwie godziny i chciał je dobrze wykorzystać. Znowu powróciło wspomnienie, na wpół zamazana twarz z paryskiego gabinetu, głos, wszystko to, co pochłonięty ostatnimi wydarzeniami umysł zepchnął w najciemniejsze zakamarki. Według Mo Pa- nova stymulacja pamięci wymagała bodźca, w tym przypadku zapachu szkockiej. Miał nadzieję, że tym sposobem przypomni sobie, kim ten człowiek jest i dlaczego w ogóle o nim pomyślał. Dlatego że powąchał szklankę po whisky w domu Aleksa? A może z zupełnie innego powodu?

Zapłacił kartą kredytową – uznał, że w monopolowym może, nikt jej tu raczej nie namierzy – i wyszedł. Minął samochód z kobietą w środku i małym dzieckiem na fotelu pasażera. Ponieważ firma nigdy nie zatrudniała dzieci jako obserwatorów, pozostał mu tylko mężczyzna w drugim samochodzie. Zawrócił i ruszył przed siebie, nie oglądając się przez ramię ani nie stosując żadnych technik mających na celu zgubienie ewentualnego obserwatora. Jednocześnie cały czas śledził wzrokiem wszystkie mijane po drodze samochody.

Dziesięć minut później wszedł do parku. Usiadł na żelaznej ławce i przez chwilę patrzył na gołębie, które nadlatywały i odlatywały, zataczając kręgi na błękitnym niebie. Sąsiednie ławki były prawie puste. Do parku wszedł starzec; miał papierową torbę z okruszkami, zmiętą i pomarszczoną jak jego twarz. Gołębie chyba na niego czekały, bo natychmiast wylądowały i zaczęły krążyć wokół jego stóp, gruchając i opychając się poczęstunkiem.

Bourne otworzył butelkę. Elegancki, aromatyczny zapach… Momentalnie mignęła mu przed oczami twarz Aleksa, ściekająca na podłogę krew. Łagodnie, niemal z nabożną czcią odsunął obraz na bok i wypił maleńki łyk whisky, rozprowadzając ją językiem po podniebieniu, czując, jak paruje, jak pobudza ulotną pamięć. Widok na Pola Elizejskie. Kryształowa szklanka w ręku. Kolejny łyk – tu w parko r. i podniósł szklankę do ust tam, w Paryżu. Ten głos. Znowu ten egzaltowany głos. I gabinet. Musiał tam wrócić, musiał cofnąć się w czasie.

I wtedy po raz pierwszy ujrzał luksusowe wnętrze, kremowy sufit w jaskrawym blasku dnia, lśniące ciemnozielone ściany, obraz Raoula Dufy'ego, elegancki jeździec na koniu w Lasku Bulońskim. Dalej, powtarzał sobie w duchu. Dalej! Wzorzysty dywan, dwa wyściełane krzesła, ciężkie, błyszczące biurko w stylu Ludwika XIV, a za biurkiem uśmiechnięty przystojny mężczyzna o mądrych oczach, długim galijskim nosie i przedwcześnie posiwiałych włosach. Jacques Robbinet, francuski minister kultury.

Tak! To jest to! Skąd go znał, jak zostali przyjaciółmi i w pewnym sensie współpracownikami, tego jeszcze nie wiedział, ule wiedział przynajmniej, że ma tam sojusznika, kogoś, na kogo mógł i może liczyć. Uradowany postawił butelkę pod ławkę – podarunek dla tego włóczęgi, który zauważy ją pierwszy – i dyskretnie się rozejrzał. Starzec zniknął, zniknęły też prawie wszystkie gołębie; zostało tylko kilku największych, z napuszoną piersią, krążyły wokoło, dziobiąc okruszki i broniąc swego terytorium. Na pobliskiej ławce całująca się paru; sprośnie pokrzykując, przebiegło obok nich trzech wyrostków z wielkim radiomagnetofonem. Zmysły miał wyostrzone jak nigdy dotąd. Coś było nie tak. Coś mu nie pasowało, tylko jeszcze nie wiedział co.

Zdawał sobie sprawę, że zbliża się pora spotkaniu z Deronem, że zaraz będzie musiał odejść, jednak instynkt mówił mu, że nie może, że najpierw musi sprawdzić, co to takiego. Kulawy brodacz? Nie, tu go nie było, ale… Na ławce po przekątnej siedział mężczyzna ze złożonymi rękami i łokciami na kolanach. Obserwował młodego chłopca, któremu ojciec właśnie dał loda w wafelku. Bourne'a zainteresowało to, że był w krótkiej, zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Włosy miał czarne, nie siwe, poza tym nie miał brody i sądząc po ustawieniu zgiętych nóg, na pewno nie kulał.

Jako mistrz kamuflażu, Bourne dobrze wiedział, że jedną z najlepszych metod zmylenia przeciwnika jest zmiana sposobu chodzenia, zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z zawodowcem. Amator zauważyłby tylko to, co najbardziej rzuca się w oczy, kolor włosów i ubranie, ale sposób poruszania się i chodzenia jest dla wyszkolonego agenta tym, czym dla speca od daktyloskopii odciski palców. Spróbował przywołać obraz mężczyzny z toalety. Nosił perukę i sztuczną brodę? Możliwe, choć niekoniecznie. Ale na pewno miał na sobie zamszową kurtkę i czarne spodnie. Z tego miejsca nie widział jego twarzy, lecz było oczywiste, że mężczyzna jest dużo młodszy od kulawego z restauracji.

I miał w sobie coś jeszcze, tylko co? Bourne przyjrzał się jego profilowi i wreszcie na to wpadł. Przed oczami mignęła mu twarz człowieka, który zaskoczył go w lesie Conklina. Ten sam kształt uszu, taka sama małżowina.

Nagła myśl, straszna i dezorientująca: to człowiek, który do niego strzelał, który omal nie zabił go w jaskini! Jakim cudem go znalazł, skoro on, Bourne, zdołał umknąć wszystkim agentom i policjantom w okolicy? Przeszedł go zimny dreszcz. Chryste, kto to jest?

Był tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć. Doświadczenie podpowiadało mu, że aby sprawdzić umiejętności naprawdę groźnego przeciwnika, trzeba zrobić coś, czego ten najmniej się spodziewa. Mimo to zawahał się. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z kimś tak niebezpiecznym. Wpłynął na niezbadane wody.

Wstał, niespiesznym, lecz zdecydowanym krokiem podszedł do ławki i usiadł obok mężczyzny o – teraz widział to dokładnie – azjatyckich rysach twarzy. Musiał oddać mu sprawiedliwość: Azjata ani drgnął, niczym nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony. Cały czas obserwował chłopca z lodem. Lód zaczął się topić i ojciec pokazał synkowi, jak obrócić wafelek, żeby łatwiej było lizać.

– Kim jesteś? Dlaczego chcesz mnie zabić?

Mężczyzna wciąż patrzył przed siebie, jakby go nie usłyszał.

– Błoga rodzinna scenka. – Powiedział to z gniewną nutą w głosie. – Ciekawe, czy ten mały wie, że ojciec może go w każdej chwili porzucić.

Dziwny głos w tym otoczeniu. Bourne poczuł się tak, jakby z głębokiego cienia wychynął na zamieszkany świat.

– Żebyś nie wiem jak bardzo chciał mnie zabić, nie zrobisz tego tu, w parku.

– Ten chłopiec ma ile? Sześć lal? Jest za mały, żeby pojąć, czym jest życie. O wiele za młody, żeby zrozumieć, dlaczego ojciec może go zostawić.

Bourne pokręcił głową. Rozmowa wymykała mu się spod kontroli.

– Dlaczego tak myślisz? Dlaczego miałby go zostawiać?

– Ciekawe pytanie w ustach ojca dwojga dzieci. Jamiego i Alison, prawda?

Bourne wytrzeszczył oczy, jakby tamten wbił mu nóż w bok. Ogarnął

go strach i gniew, ale to gniew wziął górę.

– Nie spytam, skąd tyle o mnie wiesz, ale powiem ci jedno: grożąc mojej rodzinie, popełniasz wielki błąd.

– Och, skąd te brzydkie myśli? Twoje dzieci mnie nie interesują. Zastanawiałem się tylko, jak poczuje się Jamie, kiedy nie wrócisz do domu.

– Nigdy nie zostawię syna. Zrobię wszystko, żeby do niego wrócić.

– Dziwne, że tak bardzo zależy ci na obecnej rodzinie, skoro zawiodłeś Dao, Joshuę i Alyssę.

Bourne zesztywniał. Teraz górę wziął w nim strach. Boleśnie waliło mu serce, w piersi czuł ostry ból.

– O czym ty mówisz? Co ci przyszło do głowy?

– Zostawiłeś ich na łasce losu, prawda? Bourne zaczynał tracić poczucie rzeczywistości.

– Jak śmiesz! Oni zginęli! Odebrano mi ich, ale nigdy o nich nie zapomniałem!

Kąciki ust tamtego lekko się uniosły, jakby uśmiechnął się triumfalnie, przeciągnąwszy Bourne'a na drugą stronę niewidzialnej bariery.

– Nawet kiedy ożeniłeś się z Marie? Nawet kiedy urodzili się Jamie i Alison? – Mówił teraz spiętym głosem, jakby coś w sobie tłumił. – Próbowałeś powielić Joshuę i Alyssę, zastąpić ich nowymi dziećmi. Nawet ich imiona zaczynają się na te same litery.

Jason czuł się jak po ciężkim nokaucie. Szumiało mu w uszach.

– Kim jesteś? – powtórzył chrapliwie.

– Mówią na mnie Chan. Ale kim jest pan, panie Webb? Profesor lingwistyki może czuć się dobrze w dziczy, ale na pewno nie umie walczyć wręcz. Nie umie też zrobić wietnamskiej siatki- pułapki ani kraść samochodów. Ale przede wszystkim nie umiałby ukryć się przed tymi z CIA.

– W takim razie wciąż niewiele o sobie wiemy.

Na ustach Azjaty błądził ten sam enigmatyczny uśmieszek. Bourne poczuł, że stają mu dęba włosy na karku, że coś próbuje wypłynąć na powierzchnię jego roztrzaskanej pamięci.

– Tak, wmawiaj to sobie – odparł jadowicie Chan. – Mógłbym cię zabić tu i teraz, w tym parku. – Uśmiech zniknął tak szybko, jak obłok zmienia kształt, i brązowa skóra jego szyi lekko zadrżała, jakby wyrzucił z siebie długo tłumiony gniew. – I powinienem cię zabić, ale gdybym to zrobił, namierzyłoby mnie dwóch agentów CIA, którzy właśnie weszli do parku

północną bramą.

Nie obracając głowy, Jason spojrzał w tamtą stronę. Rzeczywiście. Dwóch mężczyzn w jednakowych garniturach przyglądało się twarzom spacerujących w pobliżu ludzi.

– Pora iść. – Azjata wstał. – Sprawa jest prosta: albo pójdziesz ze mną, albo cię zgarną.

Ramię w ramię wyszli z parku. Chan szedł między Bourne'em i agentami, i robił to celowo. Po raz kolejny zaimponował Bourne'owi doświadczeniem i umiejętnością myślenia w trudnych sytuacjach.

– Dlaczego to robisz? – Lekki wybuch gniewu Azjaty nie uszedł jego uwagi; był jak przytłumiony żar, tajemniczy i niepokojący.

Chan nie odpowiedział.

Wkrótce wmieszali się w tłum przechodniów na chodniku. Chan widział czterech agentów CIA, gdy wchodzili do zakładu krawieckiego Fine'a, i zapamiętał ich twarze. Nie miał z tym żadnych trudności; w dżungli, gdzie się wychował, natychmiastowa identyfikacja zagrożenia często oznaczała różnicę między życiem i śmiercią. Poza tym, w przeciwieństwie do Webba, wiedział, gdzie tamci są, i wypatrywał dwóch pozostałych, bo prowadził swoją ofiarę do ustronnego miejsca i nie chciał, żeby mu przeszkadzano.

Nic dziwnego, że szybko wyłowił ich z tłumu. Szli klasyczną formacją, po obu stronach ulicy, zmierzając prosto w ich stronę. Spojrzał na Webba, żeby go ostrzec, i stwierdził, że jest sam. Webb zniknął, rozpłynął się jak dym.

Rozdział 7

Głęboko w trzewiach gmachu Humanistas Ltd. mieściła się supernowoczesna stacja nasłuchowa, monitorująca wymianę tajnych informacji największych sieci wywiadowczych świata. Ludzkie ucho nie było w stanie ani ich usłyszeć, ani zrozumieć, a tym bardziej analizować. Analiza zakodowanych sygnałów wymagała zastosowania wielu skomplikowanych programów komputerowych, opartych na heurystycznych algorytmach, dzięki którym programy te posiadły zdolność uczenia się. Dla każdej sieci opracowano indywidualny program, gdyż każda wykorzystywała inny system kodowania.

Ponieważ zespół zatrudnionych w Humanistas informatyków zdołał większość tych kodów złamać, Spalko wiedział, co dzieje się na świecie. Do złamania kodów należały między innymi szyfry stosowane przez CIA, dlatego już kilka godzin po wydaniu rozkazu zlikwidowania Bourne'a Spalko przeczytał o tym w wewnętrznym biuletynie.

– Znakomicie – powiedział. – Wszystko idzie zgodnie z planem. – Odłożył biuletyn i na ekranie monitora wyświetlił plan Nairobi. Wędrował wirtualnymi ulicami, aż znalazł się na przedmieściach, gdzie prezydent Jomo wyznaczył miejsce dla jego zespołu medycznego, który miał nadzorować kwarantannę chorych na AIDS.

Zadzwonił telefon. Spalko podniósł słuchawkę, słuchał przez chwilę i spojrzał na zegarek.

– Powinniśmy zdążyć rzucił. Dobra robota.

Wsiadł do windy i pojechał na górę, do gabinetu Ethana Hearna. Po drodze wykonał jeden telefon, w ciągu kilku minut załatwiając to, co niektórzy mieszkańcy Budapesztu na próżno próbowali załatwić przez wiele tygodni: zarezerwował bilet na wieczorny spektakl w Magyar Allami Operahaz.

Hearn, najnowszy nabytek Humanistas Ltd., pracował na komputerze, lecz natychmiast wstał. Zgodnie z przewidywaniami Spalki, wyglądał świeżo i schludnie.

– Po co ta służbistość, Ethan? To nie wojsko.

– Tak, panie dyrektorze. Dziękuję. – Hearn rozprostował plecy. – Siedzę tu od siódmej rano.

– Jak radzisz sobie z funduszami?

– Na początku przyszłego tygodnia jestem umówiony na kolację z dwoma potencjalnymi darczyńcami. Wysłałem panu e- mail z propozycją listu, który chcę im wręczyć.

– Dobrze, bardzo dobrze… – Spalko rozejrzał się po gabinecie, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Ethan, masz smoking?

– Oczywiście, panie dyrektorze. Bez smokingu nic mógłbym pracować.

– Świetnie, a więc idź do domu i włóż go.

– Nie rozumiem… – Zaskoczony Hearn zmarszczył brwi.

– Idziesz do opery.

– Dzisiaj? Jakim cudem załatwił pan bilet?

– Wiesz, lubię cię, Ethan – odrzekł ze śmiechem Spalko. – Założę się, że nie ma już ludzi tak szczerych i prostolinijnych jak ty.

– Są, panie dyrektorze, choćby pan.

Widząc, jak bardzo Hearn jest skonsternowany, Spalko roześmiał się ponownie.

– Tylko żartowałem – powiedział. – No, idź już. Szkoda czasu.

– Ale… Mam tu jeszcze sporo pracy. – Hearn wskazał komputer.

– Twoje wyjście do opery to też swego rodzaju praca. Będzie tam ktoś, kogo chciałbym zwerbować. – Spalko mówił swobodnie i z nonszalancją, dlatego Hearn niczego nie podejrzewał. – Ten ktoś nazywa się Laszko Molnar.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Bo nie mogłeś. – Spalko zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Jest bardzo bogaty, ale nie chce, żeby ktoś się o tym dowiedział; ma na tym punkcie obsesję. Nie ma go na listach darczyńców, tego możesz być pewien, i jeśli zrobisz jakąkolwiek aluzję do jego bogactwa, możesz od razu zapomnieć, że z nim rozmawiałeś.

– Dobrze, oczywiście.

– Jest swego rodzaju koneserem, chociaż w dzisiejszych czasach to słowo niewiele znaczy.

– Tak, panie dyrektorze. – Hearn kiwnął głową. – Rozumiem.

Spalko wiedział, że Hearn nic nie rozumie, bo po prostu nie może, i z lekkim żalem pomyślał, że kiedyś – wydawało się, że przed stu laty – on też był naiwny i łatwowierny.

– Molnar uwielbia operę. Od lat ma karnet na wszystkie spektakle.

– Umiem postępować z trudnymi klientami. – Hearn wprawnym ruchem poprawił marynarkę. – Może pan na mnie liczyć.

– Wiem, Ethan – odrzekł z uśmiechem Spalko. – A więc posłuchaj. Kiedy już go urobisz, pójdziecie do Undergroundu. Znasz ten klub?

– Oczywiście. Tylko że będzie już późno, na pewno po północy. Spalko przytknął palec do ust.

– Kolejna tajemnica: Molnar to nocny marek. Powie, że nie chce, że nie pójdzie, bo lubi, jak się go prosi. Nie możesz mu odpuścić. Rozumiesz?

– Doskonale.

Spalko podał mu karteczkę.

– Numer jego miejsca. Idź i baw się dobrze. – Pchnął go lekko w stronę drzwi. – Powodzenia.

Imponująca fasada gmachu Magyar Allami Operahaz, Węgierskiej Opery Narodowej, tonęła w blasku reflektorów, a wysoką na trzy piętra salę widowiskową, całą w złocie i czerwieni, przeszywały tysiące świetlistych strzał z kryształowego żyrandola, zwisającego z ozdobionego freskami kopulastego sufitu jak gigantyczny dzwon.

Tego wieczoru wystawiano Hary Janosa Zoltana Kodalya, jedną z popularnych oper narodowych, którą grano tu od 1926 roku. Ethan Hearn wszedł do wielkiego marmurowego foyer, gdzie rozbrzmiewały gwar głosów śmietanki towarzyskiej Budapesztu. Miał na sobie dobrze skrojony smoking z doskonałej wełny czesankowej, lecz nie był to strój znanej marki. To, jak się ubierał i w co, było w jego zawodzie niezmiernie ważne. Skłaniał się ku ubraniom eleganckim i stonowanym, nigdy nie nosił rzeczy krzykliwych czy zbyt kosztownych. Gdy prosiło się kogoś o darowiznę, najistotniejsza była skromność i pokora.

Nie chciał się spóźnić, mimo to zwolnił kroku, nie chciał też bowiem przegapić tej elektryzującej chwili tuż przed podniesieniem kurtyny. Serce waliło mu wtedy jak młotem.

Przez długi czas pracowicie poznawał zainteresowania budapeszteńskiej socjety i uważał się za miłośnika opery. Lubił Hary Janosa i ze względu na węgierską muzykę ludową, i ze względu na libretto, opowieść starego wiarusa Janosa o tym, jak uratował córkę cesarza, awansował na generała i w pojedynkę pokonał Napoleona, by w końcu zdobyć serce wybranki. Była to słodka naiwna bajka na motywach krwawej historii Węgier.

Przyszedł późno, lecz okazało się, że tak jest lepiej, gdyż dzięki numerowi miejsca z karteczki dyrektora mógł zidentyfikować interesujący go obiekt. Podobnie jak większość widzów, Laszló Molnar siedział już na sali. Był mężczyzną w średnim wieku i średniego wzrostu, o nieco wystającym brzuchu, głowie w kształcie grzyba i gładko zaczesanych do góry czarnych włosach. Z uszu sterczały mu szczeciniaste włosy; porastały mu również dłonie o krótkich, grubych palcach. Nie zwracał uwagi na siedzącą obok kobietę, która stanowczo za głośno rozmawiała z towarzyszącą jej koleżanką. Fotel po prawej stronie był wolny: Molnar przyszedł sam. Tym lepiej, pomyślał Hearn, siadając w środkowym rzędzie. Chwilę później zgasły światła, zagrała orkiestra i kurtyna poszła w górę.

Podczas przerwy kupił filiżankę czekolady i wmieszał się w elegancki tłum. Oto jak przebiega ewolucja ludzi. W przeciwieństwie do świata zwierząt, samica w świecie ludzi była barwniejsza niż samiec. Kobiety miały na sobie długie suknie z szantungu, weneckiej mory i marokańskiego atłasu, które ledwie miesiąc wcześniej demonstrowano na wybiegach w Paryżu, Mediolanie i Nowym Jorku. Ubrani w smokingi mężczyźni zadowalali się krążeniem wokół zbitych w grupki towarzyszek i donoszeniem im szampana czy czekolady, jeśli wyraziły taką chęć. Poza tym robili wrażenie straszliwie znudzonych.

Pierwsza połowa opery bardzo się Hearnowi podobała i nie mógł się już doczekać finału. Nie zapomniał jednak o swojej misji i podczas przedstawienia zastanawiał się, jak podejść Molnara. Nie lubił tego planować i sposób podejścia opracowywał zwykle na miejscu, w zależności od wizualnej oceny potencjalnego darczyńcy. Miał dobre oko i dużo potrafił ustalić. Czy obiekt dba o swój wygląd? Czy lubi jeść, czy też nie? Czy pije lub pali? Czy jest człowiekiem kulturalnym, czy nieokrzesanym? Zawsze uwzględniał te i wiele innych czynników.

Dlatego zagadał go z całkowitym przekonaniem, że nie odejdzie z kwitkiem.

– Bardzo pana przepraszam – zaczął skromnie. – Jestem miłośnikiem opery i zastanawiałem się właśnie, czy pan też.

Molnar był w smokingu od Armaniego, który podkreślał jego szerokie ramiona i wyszczuplał w pasie. Z bliska uszy miał jeszcze większe i bardziej włochate niż z daleka.

– Opera to moja pasja – odparł powoli i – co natychmiast wychwycił wyostrzony słuch Hearna – nieufnie.

Ethan uśmiechnął się czarująco, spojrzał mu prosto w oczy i Molnar jakby się uspokoił.

– Szczerze mówiąc – ciągnął – całkowicie mnie pochłania.

Idealnie pasuje do tego, co mówił o nim Spalko, pomyślał Ethan.

– Mam karnet – rzucił swobodnie. – Bywam tu od kilku lat i zauważyłem, że pan też ma wykupione miejsce. – Roześmiał się cicho. – Niezbyt często mam okazję spotkać prawdziwych wielbicieli opery. Moja żona woli jazz.

– Moja kochała operę.

– Jest pan rozwiedziony?

– Nie, jestem wdowcem.

– Bardzo mi przykro.

– Żona zmarła już jakiś czas temu. – Zdradziwszy ten intymny sekret, Molnar stał się nieco serdeczniejszy. – Ogromnie mi jej brak, dlatego postanowiłem zatrzymać jej miejsce.

Hearn wyciągnął rękę.

– Ethan Hearn.

Z lekkim wahaniem Molnar chwycił ją swoją włochatą łapą.

– Laszló Molnar. Bardzo mi miło pana poznać. Hearn uprzejmie skłonił głowę.

– Napije się pan ze mną czekolady?

– Dziękuję, z przyjemnością. – Zaproszenie wyraźnie przypadło Molnarowi do gustu.

Idąc przez tłum, rzucali tytułami ulubionych oper i nazwiskami ulubionych kompozytorów. Węgier zaczął pierwszy i oczywiście okazało się, że Hearn przepada za tym samym co on – Molnar był z tego bardzo zadowolony. Tak jak zauważył Spalko, Hearn był człowiekiem szczerym i otwartym, czego nie mogło nie dostrzec nawet najbardziej cyniczne oko. Po prostu umiał zachowywać się naturalnie nawet w najbardziej fałszywych sytuacjach i właśnie ta szczerość sprawiła, że Molnar przestał się mieć na baczności. – Podoba się panu przedstawienie? – spytał, gdy pili czekoladę.

Bardzo – odparł Hearn. – Ale ta opera jest tak przepojona uczuciami, że podobałoby mi się jeszcze bardziej, gdybym widział wyraz twarzy głównych bohaterów. To smutne, ale kiedy wykupywałem miejsce, nie mogłem pozwolić sobie na lepsze, bliżej sceny.

Węgier długo milczał i Ethan zaczynał się już bać, że nie chwyci przynety. Nagle, jakby po namyśle, powiedział:

– Może zechce pan usiąść obok mnie, na miejscu mojej żony?

– Jeszcze raz- powiedział Hasan Arsienow. – Musimy przećwiczyć każdy najdrobniejszy fragment ciągu wydarzeń, które doprowadzą nas do wolności.

– Przecież znam je tak dobrze jak twoją twarz – zaprotestowała Zina.

– Na tyle dobrze, żeby przejść całą trasę z zawiązanymi oczami?

– Nie bądź śmieszny – prychnęła drwiąco.

– Po islandzku, Zina. Teraz mówimy tylko po islandzku.

Na dużym biurku w ich pokoju leżały plany hotelu Oskjuhlid w Reykjaviku. W zapraszającym świetle lampki nocnej widać było każdy szczegół każdego piętra, od fundamentów, systemu kanalizacyjnego i klimatyzacyjnego poczynając, na dokładnym rozkładzie pokojów i rozstawieniu ochroniarzy kończąc. Na wszystkich szkicach widniały starannie wypisane wskazówki, strzałki kierunkowe i uwagi dotyczące elementów systemu ochrony wniesione przez państwa biorące udział w szczycie antyterrorystycznym. Wywiad Spalki działał nienagannie.

– Od chwili przedarcia się przez hotelowy system bezpieczeństwa- mówił Arsienow – zostanie nam bardzo mało czasu na osiągnięcie celu. Niestety, nie wiemy dokładnie ile czasu i będziemy mogli to sprawdzić dopiero podczas próby na miejscu. Dlatego absolutnie najważniejsze jest zdecydowanie i bezbłędność. Nie możemy pomylić ani jednego skrętu!

Wziął szarfę, zaprowadził Zinę na koniec pokoju i mocno zawiązał jej oczy.

– Weszliśmy do hotelu. – Puścił jej rękę. – Przejdź całą trasę. Będę mierzył czas. Ruszaj!

Dwie trzecie drogi pokonała bez najmniejszego błędu, ale potem, na skrzyżowaniu dwóch korytarzy, skręciła w lewo zamiast w prawo.

– Już po tobie – warknął i gwałtownym ruchem zdjął szarfę. – Nawet gdybyś zawróciła, nie zdążyłabyś na czas. Ochroniarze, Amerykanie, Rosjanie i Arabowie, dopadliby cię i zastrzelili.

Zina trzęsła się ze złości na siebie i na niego.

– Znam tę minę, Zino – powiedział. – Zapomnij o gniewie. Emocje utrudniają koncentrację, a teraz musisz być maksymalnie skoncentrowana. Skończymy dopiero wtedy, kiedy przejdziesz całą trasę z zawiązanymi oczami.

Godzinę później, wykonawszy zadanie, Zina powiedziała:

– Chodź, połóż się, miły.

Arsienow, ubrany teraz w czarną muślinową szatą z pasem, pokręcił głową. Stał przed wielkim oknem wychodzącym na ciemny Dunaj, w którym skrzyły się światła Budapesztu.

Zina roześmiała się gardłowo.

– Hasan, dotknij tego. – Leżała naga na kanapie i przesuwała po prześcieradle dłonią z długimi, szeroko rozchylonymi palcami. – Czysta egipska bawełna, jaka cudowna…

Arsienow odwrócił się na pięcie. Pociemniała mu twarz.

– I właśnie o to chodzi. – Wskazał na wpół pustą butelkę na stoliku nocnym. – Koniak, gładkie prześcieradła i kanapa. Nie dla nas te luksusy.

Zina szeroko otworzyła oczy i wydęła wargi.

– Ale dlaczego?

– Czy to, czego przed chwilą cię nauczyłem, wleciało ci do głowy jednym uchem i wyleciało drugim? Dlatego że jesteśmy bojownikami i wyrzekliśmy się wszystkich dóbr doczesnych.

– Czy wyrzekłeś się broni, Hasanie? Potrząsnął głową. Oczy miał harde i zimne.

– Nasza broń ma swoje przeznaczenie.

– Te gładkie, mięciutkie rzeczy też. Dają mi szczęście. Arsienow mruknął gardłowo z dezaprobatą.

– Nie chcę ich mieć na własność, Hasanie – dodała Zina. – Chcę się tylko nimi nacieszyć, chociaż przez dwie noce. – Wyciągnęła do niego rękę. – Nie możesz choć na chwilę zapomnieć o swoich zasadach? Ciężko dzisiaj pracowaliśmy, zasługujemy na krótki odpoczynek.

– Mów za siebie – uciął. – Ja nie dam się skusić luksusom. Brzydzi mnie i oburza, że ty im uległaś.

– Nie wierzę, że wzbudzam w tobie obrzydzenie. – W ciemnych oczach Hasana dostrzegła coś w rodzaju samowyrzeczenia, które mylnie wzięła za przejaw jego ascetycznego charakteru. – No dobrze. Jeśli tylko do mnie przyjdziesz, rozbiję butelkę po koniaku i zaścielę łóżko szkłem.

– Mówiłem ci, Zino – odparł ponuro. – Z tych spraw się nie żartuje. Usiadła i na kolanach podeszła bliżej. Jej piersi zakołysały się zmysłowo w złotawym świetle lampki.

– Mówię zupełnie poważnie. Jeśli chcesz kochać się ze mną na łożu boleści, czyż śmiałabym ci się sprzeciwić?

Długo patrzył na nią bez słowa. Nie przyszło mu nawet do głowy, że może z niego szydzić.

– Czy ty nic nie rozumiesz? – Zrobił krok w jej stronę. – Obraliśmy drogę. Jest nią Tariquat, duchowa droga do Allaha.

– Nie rozpraszaj mnie, Hasanie. Wciąż myślę o twojej broni. – Chwyciła go za szatę i przyciągnęła bliżej. Jej druga ręka delikatnie musnęła bandaż na udzie, w które go postrzelono. Musnęła i powędrowała wyżej.

Kochali się dziko i gwałtownie, jakby walczyli ze sobą. Wynikało to zarówno z potrzeby fizycznej, jak i z tego, że wzajemnie pragnęli sprawić sobie ból. Sądząc po tych zapasach, głośnych jękach i uwieńczonych zaspokojeniem ruchach, miłość nie odgrywała w tym akcie żadnej roli. Arsienow wolałby kochać się na łożu zasłanym szkłem, tak jak zażartowała Zina, dlatego gdy go objęła, szarpnął się do góry, a wtedy ona przytrzymała go i rozorała mu paznokciami plecy. Był tak gwałtowny, że ją ugryzł, więc odsłoniwszy zęby, ona ugryzła jego, w potężnie umięśnione ramię, w rękę i pierś. Dopiero gdy dotarli do granicy bólu i rozkoszy, Arsienow wyrwał się z tego dziwnego, przypominającego halucynację stanu.

Uważał, że za to, co zrobił Chalidowi Muratowi, swemu towarzyszowi i przyjacielowi, powinna spotkać go kara. To nic, że zrobił to po to, by jego naród mógł przetrwać i rozkwitnąć. Ileż razy powtarzał sobie, że Chalida Murata trzeba było poświęcić na ołtarzu przyszłości Czeczenii? Mimo to, niczym grzesznika i wyrzutka, dręczyły go wątpliwości i strach, odczuwał też silną potrzebę kary. A teraz, w chwili półśmierci, jakim jest fizyczne spełnienie, pomyślał: Czyż nie jest tak ze wszystkimi prorokami? Czyż te tortury nie są kolejnym dowodem, że obrana przeze mnie droga jest słuszna?

Zina leżała w jego ramionach. Była daleko, bardzo daleko, lecz jej głowę też wypełniały myśli proroków. Konkretnie rzecz biorąc, jednego proroka. Ten współczesny prorok zdominował jej duszę, odkąd wciągnęła Hasana do łóżka. Była wściekła, że Hasan nie potrafi rozkoszować się otaczającym ich luksusem, dlatego nie o nim myślała, kiedy ją obejmował, a gdy w nią wszedł, wyobraziła sobie, że wszedł w nią Stiepan Spalko, za którym wodziła oczami. A gdy w momencie spełnienia zagryzła) wargi, zagryzła je nie z rozkoszy, jak myślał Hasan, tylko ze strachu, że może wykrzyczeć jego imię. Bardzo chciała to zrobić, choćby tylko po to, żeby dopiec do żywego Hasanowi, który – nie miała co do tego żadnych wątpliwości – bardzo ją kochał. Miłość ta była niema, nieświadoma i infantylna jak niemowlę wyciągające rączki do matczynej piersi. On szukał w niej ciepła, schronienia i szybkiego powrotu do łona. Na myśl o takiej miłości cierpła jej skóra.

Tymczasem ona pragnęła…

Hasan poruszył się, westchnął i myśli pierzchły. Sądziła, że zasnął, tymczasem on nie spał albo coś go obudziło. Musiała zaspokoić jego zachcianki, nie miała czasu na myślenie. Poczuła jego męski zapach, który ogarnął ją jak mgła przed świtaniem. Oddychał trochę szybciej.

– Myślałem, co to znaczy być prorokiem – szepnął. – I czy pewnego dnia mój lud tak mnie nazwie.

Zina nie odpowiedziała, wiedząc, że Hasan chce, by milczała i tylko go wysłuchała. Znowu musiał utwierdzić się w przekonaniu, że wybrał dobrą drogę – była to jego słabość, o której nikt nie wiedział i którą znała jedynie ona. Zastanawiała się, czy nie podejrzewał go o nią przebiegły Murat. I była niemal pewna, że wyczuwają Spalko.

– Koran mówi, że każdy prorok jest ucieleśnieniem boskiej cechy – mówił Arsienow. – Mojżesz jest objawieniem najwyższego aspektu rzeczywistości, ponieważ rozmawiał z Bogiem bez pośrednika. W Koranie Pan mówi do niego tak: "Nie obawiaj się! Ty będziesz tym, który weźmie górę!" Jezus jest objawieniem proroctwa jako takiego. Jako małe dziecko

zawołał: "Bóg dał mi Księgę i wyniósł mnie między proroki". Ale Mahomet jest duchowym wcieleniem i objawieniem wszystkich imion Bożych. Sam powiedział: "Najpierw Pan stworzył moje światło. Byłem prorokiem, kiedy Adam wędrował jeszcze między wodą i ziemią".

Zina odliczyła kilka uderzeń serca, żeby się upewnić, czy skończył perorować. Potem, z ręką na jego powoli podnoszącej się i opadającej piersi, zadała mu pytanie, na które czekał:

– A jaka jest twoja boska cecha, mój proroku?

Arsienow odwrócił głowę. Twarz Ziny tonęła w cieniu, lecz w blasku stojącej na stoliku lampki zobaczył świetlisty zarys jej policzka, długą malarską kreskę, i wówczas przyszła mu do głowy myśl, którą zawsze od siebie odpędzał. Nie wiedział, co zrobiłby bez jej siły i żywotności. Jej łono było dla niego symbolem nieśmiertelności, świętym miejscem, które zrodzi jego synów, dając początek wiecznemu rodowi. Jednak zdawał sobie sprawę, że bez pomocy Spalki marzenie to nigdy się nie spełni.

– Zino, gdybyś tylko wiedziała, co Spalko dla nas zrobi, kim pomoże nam się stać.

Położyła mu głowę na ramieniu.

– Powiedz.

W kącikach jego ust błądził lekki cień uśmiechu. Popełniłbym błąd. Dlaczego?

Dlatego że nie chcę cię uprzedzać. Musisz sama zobaczyć zniszczenic, jakiego dokona ta broń.

Patrząc mu w oczy, poczuła, że przeszywa ją potężny dreszcz sięgający samego serca, gdzie rzadko śmiała zajrzeć. Może przeczuwała już następstwa straszliwego kataklizmu, jaki miał rozpętać się w Nairobi za j trzy dni. Lecz umiejętność jasnowidzenia, którą Bóg obdarza czasem kochanków, podszepnęła jej, że Hasana najbardziej ciekawi strach, jaki ten rodzaj śmierci wywoła. Było oczywiste, że właśnie strachem zamierza władać. Lękiem przed mieczem sprawiedliwości, dzięki któremu Czeczeni odzyskają wszystko to, co stracili przez stulecia krzywd, wysiedleń i rozlewu krwi.

Strach znała już od dzieciństwa. Jej ojciec, osłabiony i umierający z rozpaczy szalejącej w Czeczenii niczym zaraza, który jak na prawdziwego mężczyznę przystało utrzymywał kiedyś całą rodzinę, ze strachu nie wychodził teraz nawet na ulicę, obawiając się, że dopadną go Rosjanie. Jej matka, kiedyś piękna i młoda, w ostatnich latach życia wyglądała jak stara wiedźma o zapadniętych policzkach, przerzedzonych włosach, złym wzroku i szwankującej pamięci. Gdy po całym dniu grzebania w śmietnikach wracała do domu, musiała iść trzy kilometry do najbliższej studni, stać przez parę godzin w kolejce, a potem dźwigać pełne wiadro z powrotem i wnosić je na piąte piętro do ich brudnego pokoiku.

Ta woda! Nawet teraz Zina budziła się czasem, dławiąc się od obrzydliwego smaku terpentyny w ustach.

Pewnego wieczoru matka usiadła i już nie wstała. Miała wówczas dwadzieścia osiem lat, ale wyglądała dwa razy starzej. Od dymu z podsycanych ropą pożarów płuca miała pełne sadzy. Gdy młodszy brat Ziny poskarżył się na pragnienie, staruszka podniosła głowę i powiedziała:

– Nie mogę wstać. Nie mogę wyjść, nawet po wodę. Nie daję już rady…

Zina przewróciła się na bok i zgasiła lampkę. Okno wypełnił niewidoczny dotąd księżyc. Na wąskiej talii, tuż pod szczytem krągłej piersi, gdzie spoczywała ręka Hasana, wykwitła mała plama zimnego światła. Za brzegami plamy był tylko czarny mrok.

Długo leżała z otwartymi oczami, wsłuchując się w regularny oddech kochanka i czekając na sen. Strach. Czy ktoś znał go lepiej niż Czeczeni? Twarz Hasana była księgą bolesnej historii ich ludu. Nieważna śmierć, nieważne zniszczenie – cel był jeden: zemsta i rehabilitacja Czeczenii. Z ciężkim z rozpaczy sercem wiedziała, że muszą skupić na sobie uwagę świata. Istniał na to tylko jeden sposób. Hasan miał rację: śmierć musi nadejść jak coś potwornego, niewyobrażalnego. Lecz jaką cenę będą musieli za to zapłacić, tego przewidzieć nie umiała.

Rozdział 8

Jacques Robbinet lubił spędzać poranki z żoną, pijąc cafe au lait, czytając gazety i rozmawiając z nią o gospodarce, dzieciach i przyjaciołach. Nigdy nie rozmawiali o jego pracy.

Nigdy też nie przychodził do biura przed południem – przestrzegał tego jak surowej zasady. Gdy już przyszedł, przez godzinę przeglądał dokumenty i międzywydziałowe okólniki, w razie konieczności odpowiadał na e- maile. Telefony odbierała sekretarka, która łączyła go tylko wtedy, gdy uznała sprawę za naprawdę ważną. Sporządzała też listy dzwoniących i przyjmowała wiadomości. Wszystko, co robiła dla Robbineta, robiła wzorowo. Szef dobrze ją wyszkolił, poza tym miała bezbłędny instynkt.

Jej najważniejszą cechą była dyskrecja. Oznaczało to, że Robbinet mógł jej powiedzieć, gdzie tego dnia je lunch ze swoją kochanką, a jadał go zwykle u niej albo w bistrze w czwartej dzielnicy. Rzecz niezmiernie ważna, bo ich lunche trwały bardzo długo, nawet jak na francuskie zwyczaje. Rzadko wracał do biura przed czwartą, z drugiej jednak strony często przesiadywał tam do pierwszej, drugiej w nocy, wymieniając informacje ze swoim odpowiednikiem w Stanach. Dzierżył tekę ministra kultury, lecz w rzeczywistości był szpiegiem postawionym tak wysoko, że odpowiadał jedynie przed prezydentem Francji.

Tego wieczoru wyszedł dopiero na kolację – dzień był tak gorączkowy i męczący, że musiał przełożyć schadzkę na późniejszą godzinę. W południe wstrząsnęła nim pewna wiadomość. Amerykańscy przyjaciele zawiadomili go o międzynarodowej obławie na człowieka, którego nazwisko zmroziło mu krew w żyłach. Jason Bourne.

Poznał go przed kilku laty, żeby było zabawniej, w hotelu zdrojowym pod Paryżem, dokąd wyjechał na weekend, żeby spotkać się ze swoją ówczesną kochanką, drobniutką ślicznotką o nienasyconym apetycie; była baletnicą i wciąż z lubością wspominał jej cudownie giętkie ciało. Tak czy inaczej, poznali się w łaźni. Wszczęli rozmowę i po jakimś czasie Robbinet z głębokim niepokojem odkrył, że Bourne przyjechał tam w poszukiwaniu podwójnego agenta, a raczej agentki. Wytropił ją i zabił, w czarne gdy on siedział akurat w wannie pełnej – o ile nie myliła go pamięć – zielonego błota. Dobrze się stało, ponieważ udająca terapeutkę agentka miała zabić jego, a czyż jest się gdzieś bardziej bezbronnym niż na stole do masażu? W podzięce mógł tylko zaprosić Bourne'a na wspaniałą kolację. Tamtego wieczoru, przy foie gras, cielęcych nereczkach w sosie musztardowym, tarte Tatin i trzech butelkach najprzedniejszego bordeaux wyjawili sobie swoje sekrety i zostali przyjaciółmi.

To właśnie Bourne poznał go z Alexandrem Conklinem i to właśnie Conklin zaproponował mu współpracę, dzięki której Amerykanie wiedzieli niemal wszystko o tajnych operacjach Interpolu i Quai d'Orsay.

Jason Bourne miał szczęście, że Robbinet bezgranicznie ufał swojej sekretarce, w przeciwnym razie ta nie zadzwoniłaby do szefa, gdy wraz z Delphiną siedzieli w Chez Georges przy kawie i rozpustnie dekadenckim millefeuille. Lubił tę restaurację zarówno dlatego, że serwowano tam pyszne jedzenie, jak i z powodu lokalizacji. Mieściła się naprzeciwko Bourse, francuskiego odpowiednika nowojorskiej giełdy, i bywali tam niemal wyłącznie brokerzy oraz biznesmeni, ludzie o wiele dyskretniejsi niż rozplotkowani politycy, z którymi musiał się od czasu do czasu zadawać.

– Ktoś czeka na linii, panie ministrze – powiedziała sekretarka; na szczęście monitorowała jego telefony z domu, nawet te po godzinach pracy. – Mówi, że to pilne.

Robbinet uśmiechnął się do Delphiny. Kochanka była elegancką, dojrzałą kobietą, całkowitym przeciwieństwem jego żony, z którą spędził trzydzieści lat życia. Właśnie prowadzili rozkoszną rozmowę o Aristidzie Maillocie, którego zmysłowe rzeźby zdobiły Ogrody Tuileries, oraz o Julesie Massenecie i jego Manon, operze, ich zdaniem, bardzo przereklamowanej. Za nic nie potrafił zrozumieć obsesji Amerykanów na punkcie nastoletnich dziewcząt. Myśl, że można pójść do łóżka z kobietą w wieku jego córki, napawała go przerażeniem, nie wspominając już o tym, że nie widział w tym żadnego sensu. O czym, u licha, rozmawialiby przy kawie i millefeuille?

– Przedstawił się? – spytał.

– Tak. To pan Jason Bourne.

Serce zaczęło walić mu jak młotem.

– Połącz go – rozkazał natychmiast. Ponieważ uważał, że rozmową przez telefon w obecności kochanki jest czymś niewybaczalnym, przeprosił Delphinę i czekając, aż w uchu zabrzmi mu głos starego przyjaciela, wyszedł na lekko zamgloną paryską ulicę.

– Jason, mój drogi. Ileż to już lat?

Dudniący głos Robbineta podniósł Bourne'a na duchu. Nareszcie rozmawiał z kimś, kto – przynajmniej taką miał nadzieję! – nie próbował go zabić. Właśnie jechał stołeczną obwodnicą, samochodem, który ukradł w drodze na spotkanie z Deronem.

– Szczerze mówiąc, nie wiem.

– Nie do wiary, taki szmat czasu… Ale muszę ci powiedzieć, że dzięki Aleksowi zawsze wiedziałem, co porabiasz.

Początkowe obawy minęły i Bourne nieco się odprężył.

– Jacques, chyba słyszałeś, co się stało.

– Słyszałem, mon ami. Dyrektor CIA zorganizował na ciebie między narodową obławę. Ale ja w to nie wierzę. Nie mogłeś go zamordować. Wiesz, kto to zrobił?

– Właśnie próbuję się dowiedzieć. W tej chwili wiem na pewno tylko tyle, że może to być robota niejakiego Chana.

Robbinet długo nie odpowiadał.

– Jacques? Jesteś tam?

– Tak, mon ami. Po prostu mnie zaskoczyłeś. – Robbinet wziął głęboki oddech. – Widzisz, ten Chan… Znamy go. To płatny zabójca najwyższej klasy. Wiemy, że dokonał kilkunastu zamachów na całym świecie.

– Na kogo?

– Głównie na polityków, zabił choćby prezydenta Mali, ale od czasu do czasu poluje również na znanych przemysłowców. Zdołaliśmy ustalić, że nie robi tego ani z motywów politycznych, ani ideologicznych. Przyjmuje zlecenia wyłącznie dla pieniędzy. W nic więcej nie wierzy.

– Najgorszy z możliwych.

– Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, mon ami. Podejrzewasz, że to on zamordował Aleksa?

– Możliwe. Spotkałem go zaraz po tym, gdy znalazłem zwłoki. Niewykluczone, że to on zawiadomił policję, bo przyjechali, zanim zdążyłem zwiać.

– Klasyczna pułapka.

Bourne milczał przez chwilę, myśląc o Chanie, który mógł go zabić już w uniwersyteckim kampusie albo pod wierzbą nad strumieniem w lesie Aleksa. To, że tego nie zrobił, dużo mu mówiło. Najwyraźniej nie było to zwykłe zlecenie, tylko coś osobistego, jakaś zemsta, wendeta, której źródła tkwiły w dżunglach południowo- wschodniej Azji. Najlogiczniejsze byłoby to, że zabił kiedyś jego ojca i że syn szuka teraz zemsty. Bo jak inaczej wytłumaczyć tę obsesję na punkcie jego rodziny? Po co Chan pytałby go o Jamiego? Ta hipoteza pasowała jak ulał.

– Wiesz o nim coś jeszcze?

– Prawie nic – odrzekł Robbinet. – Jeśli nie liczyć tego, że ma dwadzieścia siedem lat.

– Wygląda młodziej. I jest mieszańcem, pół- Azjatą.

– Podobno pół- Kambodżaninem, ale wiesz, jak to bywa z plotkami.

– Pół Kambodżaninem, pół kim?

– Nie mam pojęcia, tak samo jak ty. Jest samotnikiem. Nie znamy jego słabostek, nie wiemy, gdzie mieszka. Wypłynął sześć lat temu, zabijając premiera Sierra Leone. Przedtem jakby nie istniał.

Bourne zerknął w lusterko.

– A więc pierwsze zabójstwo, o którym wiecie, popełnił w wieku dwudziestu jeden lat.

– Piękny debiut, co? – rzucił oschle Robbinet. – Posłuchaj, Jason, nam prawdę nie przesadzam: to bardzo niebezpieczny człowiek. Jeśli jest w to w jakiś sposób zamieszany, musisz zachować wielką ostrożność.

– Mówisz tak, jakbyś się go bał.

– Bo się boję, mon orni. Kiedy chodzi o Chana, to nie wstyd. Ty też powinieneś się bać. Zdrowa dawka strachu zwiększa ostrożność, a wierz mi, ostrożność bardzo ci się teraz przyda.

– Będę o tym pamiętał- odparł Bourne. Szukając zjazdu, skręcił na prawy pas. – Alex nad czymś pracował i chyba właśnie dlatego zginął Nie wiesz przypadkiem, co to było?

– Widziałem się z nim pół roku temu w Paryżu. Poszliśmy na kolację, Odniosłem wrażenie, że jest czymś bardzo pochłonięty. Ale wiesz, jaki był. Zawsze milczał jak grób. – Robbinet westchnął. – Jego śmierć to wielka strata dla nas wszystkich.

Bourne skręcił na szosę numer 123 i pojechał w kierunku Tyson Corner.

– NX 20. Mówi ci to coś?

– Tylko tyle? NX 20?

Centrum handlowe Tyson Corner, parking na poziomie "C".

– Mniej więcej. Doktor Felix Schiffer. – Bourne przeliterował nazwisko. – Możesz go sprawdzić? Pracuje w Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych.

– Nareszcie coś konkretnego. Zobaczę, co da się zrobić.

Wysiadając, Bourne dał mu swój numer telefonu.

– Posłuchaj, Jacques. Lecę do Budapesztu, ale zabrakło mi pieniędzy.

– Nie ma sprawy. Odbiór tak jak zwykle?

Bourne nie wiedział, o czym Robbinet mówi, ale nie miał wyboru i musiał przytaknąć.

– Bon. Ile?

Schody ruchome za Aviary Court.

– Sto tysięcy powinno wystarczyć. Zatrzymam się w Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty pod nazwiskiem Aleksa. Zaznacz, że przesyłka ma na mnie zaczekać.

– Mais oui, jak sobie życzysz. Mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze?

– Nie, w tej chwili nie. – Przed sklepem Dry Ice stał Deron. – Dzięki, Jacques, za wszystko.

– Pamiętaj o ostrożności, mon ami. Z Chanem nigdy nic nie wiadomo.

Deron zauważył go i zwolnił kroku. Drobny, o cerze koloru kakao, miał mocno zarysowane kości policzkowe i bystre oczy. W lekkim płaszczu, dobrze skrojonym garniturze i z błyszczącą skórzaną dyplomatką w ręku wyglądał jak biznesmen w każdym calu. Gdy Bourne go dogonił, uśmiechnął się i rzucił:

– Miło cię widzieć, Jason.

– Szkoda, że w takich okolicznościach.

– W innych cię nie widuję! – odparł ze śmiechem Deron.

Podczas rozmowy Bourne nieustannie sprawdzał twarze przechodniów, planował trasę ewentualnej ucieczki, oceniał, jak może przebiegać linia wzroku obserwatorów.

Deron otworzył dyplomatkę i dał mu cienką kopertę.

– Paszport i soczewki.

– Dzięki. – Bourne schował kopertę do kieszeni. – Forsę dostaniesz w ciągu tygodnia.

– Nieważne. – Deron machnął ręką, a rękę miał artysty, z długimi palcami. – Jesteś wiarygodnym kredytobiorcą. – Wyjął z dyplomatki coś jeszcze. – Groźna sytuacja wymaga zastosowania skutecznych środków.

Pistolet. Bourne zważył go w ręku.

– Bardzo lekki. Z czego?

– Materiały ceramiczne i plastik – odrzekł nie bez dumy Deron. – Pracowałem nad nim przez dwa miesiące. Na dużą odległość mało przydatny, ale z bliska to zabójcza broń.

– I nie wykryją jej na lotnisku.

Deron kiwnął głową.

– Amunicji też nie. – Podał Bourne'owi małe tekturowe pudełko. – Pociski o ceramicznym wierzchołku; rekompensują mały kaliber. I jeszcze coś. Widzisz te szczeliny na lufie? Wytłumiają huk eksplozji w komorze. Ta broń jest prawie bezgłośna.

Bourne zmarszczył brwi.

– Nie zmniejsza to mocy powalającej?

Deron wybuchnął śmiechem.

– Stara szkoła balistyki, co? Wierz mi, staruszku, jeśli kogoś z tego trafisz, to już nie wstanie.

– Widzę, że jesteś człowiekiem wielu niezwykłych talentów.

– Bo muszę. – Fałszerz ciężko westchnął. – Tak, kopiowanie starych mistrzów ma w sobie coś czarującego. Nie uwierzysz, ile się nauczyłem, badając ich techniki malarskie. Z drugiej strony świat, który przede mną otworzyłeś, świat, o którym ze wszystkich obecnych tu ludzi wiemy tylko my dwaj… To jest dopiero coś. – Wzmógł się wiatr, zwiastun zmian, i Deron postawił kołnierz płaszcza. – Tak, przyznaję, że kiedyś chciałem zarabiać na życie, sprzedając swoje produkty ludziom takim jak ty. – Pokręcił głową. – Ale już nie. Robię to tylko dla zabawy.

Przed sklepem przystanął mężczyzna w płaszczu. Zapalił papierosa, lecz zamiast pójść dalej, zaczął oglądać buty na wystawie. Sęk w tym, że buty były damskie. Jason dał Deronowi znak i skręcili w lewo, oddalając się od sklepu. Chwilę później zerknął w okno wystawowe jakiegoś butiku. Mężczyzna w płaszczu zniknął.

Bourne jeszcze raz zważył pistolet w ręku.

– Ile? – spytał.

Deron wzruszył ramionami.

– To prototyp. Sprawdzisz go i zaproponujesz cenę w zależności od tego, jak się sprawi. Ufam, że będziesz uczciwy.

Kiedy Ethan Hearn przyjechał do Budapesztu, dopiero po dłuższymi czasie zrozumiał, że Węgrzy są ludźmi zarówno rzeczowymi i dokładnymi, jak i sprytnymi. Dlatego bar Underground mieścił się w Peszcie przy ulicy Terez Koruta 30, w podziemiach kina. To, że znajdował się w podziemiach, było również dowodem na ich ekscentryzm, bo nazwa klubu stanowiła swoisty hołd złożony filmowi Emira Kusturicy pod tym tytułem. Hearn uważał, że lokal jest postmodernistyczny w najgorszym tego, słowa znaczeniu. Przez poprzecinany stalowymi belkami sufit biegł rząd olbrzymich fabrycznych wentylatorów, które mieliły przesycone dymem powietrze i spychały je w dół, prosto na pijących i tańczących gości. Ale podobała mu się muzyka, głośna, kakofoniczna mieszanka żałosnego garażowego rocka i słodkiego funku.

To dziwne, ale Molnarowi nie przeszkadzał ani wystrój lokalu, ani panujący w nim hałas. Wyglądało na to, że woli zostać wśród rozkołysanego tłumu, niż wracać do domu. W jego zachowaniu, w krótkim, irytującym śmiechu, w tym, że nieustannie się rozglądał, nie zatrzymując na nikim wzroku, jakby tuż pod skórą chował jakąś mroczną tajemnicę, było coś oschłego i kruchego zarazem. Hearn widywał wielu bogaczy i nie pierwszy raz zastanawiał się, czy to przypadkiem nie bogactwo ma ta niszczący wpływ na ludzką psychikę. Może właśnie dlatego nigdy nie pragnął wielkich pieniędzy.

Molnar stawiał. Zamówił polewaczkę – tak to się nazywało – obrzydliwie słodki koktajl z whisky, gazowanego napoju imbirowego, likieru pomarańczowego i cytryny. Znaleźli wolny stolik w ciemnym kącie, gdzie ledwo można było przeczytać krótkie menu, i tam kontynuowali rozmowę o operze, co, biorąc pod uwagę miejsce, w którym się znaleźli, było dość absurdalne.

Po drugim drinku Hearn zauważył Spalkę, który stał w nikotynowej mgle na końcu sali. Gdy spotkali się wzrokiem, Ethan przeprosił Molnara i ruszył w jego stronę. Spalce towarzyszyli dwaj mężczyźni. Nie wyglądali na gości Undergroundu, ale cóż, nie pasowali tu również ani on, ani Molnar. Spalko poprowadził go ciemnym korytarzem, oświetlonym tylko maleńkimi, przypominającymi gwiazdy lampkami. Otworzył wąskie drzwi i weszli do jakiegoś pomieszczenia; Hearn pomyślał, że to pewnie gabinet kierownika klubu. W gabinecie nie było nikogo.

– Dobry wieczór, Ethan. – Spalko uśmiechnął się i zamknął drzwi. – Wygląda na to, że zapracowałeś na swoją pensję. Dobra robota!

– Dziękuję, panie dyrektorze.

– Teraz moja kolej – rzekł dobrodusznie Spalko. – Zastąpię cię.

Ściany zadygotały od dudniących elektronicznych basów.

– Nie uważa pan, że byłoby lepiej, gdybym został i go panu przedstawił?

– Zapewniam cię, że to niekonieczne. Pora, żebyś trochę odpoczął. – Spalko spojrzał na zegarek. – A ponieważ jest już bardzo późno, masz jutro wolne.

– Ale panie dyrektorze – żachnął się Hearn. – Nie mogę,…

– Możesz, Ethan – przerwał mu ze śmiechem Spalko. – Możesz.

– Przecież uprzedzał mnie pan, że…

– Ethan, w tej firmie to ja ustalam warunki pracy i to ja mogę je zmieniać. Kiedy będziesz musiał przespać się w biurze, zrobisz, co zechcesz, ale jutro masz wolny dzień.

– Tak, panie dyrektorze. – Hearn uśmiechnął się nieśmiało i skłonił głowę. Wolnego dnia nie miał od trzech lat. Poranek w łóżku z grzanką z dżemem i gazetą… czysta rozkosz. – Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny.

– A więc uciekaj. Zanim pojawisz się w biurze, przeczytam pewnie twój list. – Z dusznego gabinetu wyprowadził go na korytarz, a gdy Hearn wszedł na schody prowadzące do głównych drzwi, dał znak dwóm towarzyszącym mu mężczyznom. Ruszyli przez hałaśliwy, rozedrgany bar.

Mrużąc oczy od dymu i jaskrawych, migoczących świateł, Laszló Molnar wypatrywał swego nowego przyjaciela. Gdy Hearn odszedł, pochłonęły go rozkołysane pośladki młodej dziewczyny w mini, lecz po jakimś czasie stwierdził, że Ethana nie ma dłużej, niż się spodziewał. Zdębiał, gdy przysiedli się do niego dwaj nieznajomi, jeden z jednej, drugi z drugiej strony.

– Co jest? – wychrypiał łamiącym się ze strachu głosem. – Czego chcecie?

Mężczyźni nie odpowiedzieli. Ten po prawej chwycił go i przytrzymał tak mocno, że Molnar skrzywił się z bólu. Był zbyt zdumiony, żeby krzyknąć, ale nawet gdyby zachował tyle przytomności umysłu, by to zrobić, jego wołanie zagłuszyłby nieustanny hałas. Siedział więc jak sparaliżowany, gdy człowiek po lewej wbił mu pod stołem igłę w udo. Wszystko odbyło się tak szybko i dyskretnie, że nikt nie mógł tego zauważyć.

Narkotyk zaczął działać trzydzieści sekund później. Molnar przewrócił oczami i zwiotczał. Przygotowani na to mężczyźni wzięli go pod pachy, wstali i weszli w tłum.

– Ma słabą głowę – rzucił jeden z nich do tańczącej w pobliżu dziewczyny. – Co z takimi robić?

Dziewczyna wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, nie przerywając tańca. Gdy wyprowadzali Molnara z klubu, nikt nie zwrócił na nich uwagi.

Spalko czekał w długim, smukłym BMW. Mężczyźni wrzucili nieprzytomnego Molnara do bagażnika i wskoczyli do samochodu, jeden za kierownicę, drugi na przednie siedzenie.

Noc była jasna i pogodna. Nad horyzontem wisiał księżyc w pełni. Spalko pomyślał, że jednym pstryknięciem palca mógłby potoczyć go po czarnym nieboskłonie jak szklaną kulkę.

– Jak poszło? – spytał.

– Jak po maśle – odparł kierowca i zapalił silnik.

Bourne uciekł z Tyson Corner jak najszybciej. Chociaż uważał, że jest tam dość bezpiecznie, bezpieczeństwo było teraz bardzo względnym pojęciem. Pojechał do Wal- Martu przy New York Avenue. Wal- Mart to serce miasta, miejsce na tyle ruchliwe, że mógł tam zachować pewną anonimowość.

Samochód zostawił na parkingu między Dwunastą i Trzynastą ulicą. Zaczynało się chmurzyć, niebo na południowym horyzoncie złowieszczo pociemniało. Wszedł do środka, wybrał kilka ubrań, przybory toaletowe, ładowarkę do komórki i kilka innych drobiazgów. Potem poszukał plecaka, który by to wszystko pomieścił. Czekał w kolejce, przesuwając się noga za nogą do przodu i czuł, że jest coraz bardziej spięty. Zdawało się. że na nikogo nie patrzy, tymczasem nieustannie zerkał wokoło, czy ktoś nie zwraca na niego nadmiernej uwagi.

Myślał o zbyt wielu rzeczach naraz. Był uciekinierem i firma wyznaczyła nagrodę za jego głowę. Polował na niego dziwny młody człowiek o wielu niezwykłych talentach, jeden z najwytrawniejszych i najlepiej wyszkolonych zabójców świata. Stracił dwóch najlepszych przyjaciół i wyglądało na to, że jeden z nich był zamieszany w coś zdecydowanie niebezpiecznego i wykraczającego poza normalną pracę naukowo- badawczą.

Myśli te tak pochłonęły Bourne'a, że nie zauważył podążającego za nim ochroniarza, którego wczesnym rankiem agent CIA poinformował, że ścigają uciekiniera. Dał mu też zdjęcie – to samo, które poprzedniego wieczoru pokazywano w telewizji – i prosił o zachowanie wzmożonej czujności. Wyjaśnił, że jego wizyta jest częścią zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań, że inni agenci odwiedzają wszystkie większe sklepy, kina i teatry, zawiadamiając ochronę, że ścigany Jason Bourne powinien być ich celem numer jeden. Dumny i nieco przerażony ochroniarz wszedł do swojej pakamery, podniósł słuchawkę i wybrał otrzymany od agenta numer.

Gdy odkładał słuchawkę, Bourne był już w toalecie. Elektryczną maszynką ściął włosy niemal do samej skóry. Potem włożył dżinsy, kowbojską koszulę w biało- czerwoną kratę z perłowymi guzikami i sportowe buty do biegania. Stanąwszy przed lustrem wiszącym nad rzędem umywalek, wyjął kilka słoiczków, które kupił w dziale kosmetycznym, i obficie wysmarował sobie twarz ich zawartością, przyciemniając cerę. Potem pogrubił sobie brwi, nadając im wydatniejszy kształt, i soczewkami kontaktowymi od Derona zmienił kolor oczu z szarego na ciemnobrązowy. Od czasu do czasu musiał przerywać, bo ktoś wchodził do toalety, ale przez większość czasu był sam.

Skończywszy, spojrzał w lustro. Nie do końca zadowolony z nowego wyglądu, przykleił sobie pieprzyk na samym czubku kości policzkowej. Teraz przemiana była kompletna. Włożył plecak, wrócił do sklepu i ruszył w stronę przeszklonego wyjścia.

Martin Lindros był wciąż w Alexandrii, w zakładzie krawieckim Leonarda Fine'a. Właśnie próbował dojść do siebie po nieudanej akcji swoich podwładnych, gdy zadzwonił do niego szef ochrony Wal- Martu przy New York Avenue. Tego ranka Lindros postanowił, że on i detektyw Harry Harris rozdzielą się i że każdy z nich obstawi teren swoimi ludźmi. Wiedział, że Harris jest o kilka kilometrów bliżej niż on, bo ledwie dziesięć minut wcześniej z nim rozmawiał. No i miał teraz dylemat. Wiedział, że szef obedrze go żywcem ze skóry za klapę u Fine'a. Gdyby się jeszcze dowiedział, że on, Lindros, dał się wyprzedzić detektywowi policji stanowej, która pierwsza przyjechała na miejsce, gdzie po raz ostatni widziano Jasona Bourne'a, natychmiast urwałby mu łeb. Fatalnie, pomyślał, dodając gazu. Fatalnie.

Ale najważniejsze to dorwać Bourne'a. I nagle podjął decyzję. Do diabła z zazdrością i międzywydziałowymi tajemnicami. Wyjął telefon, zadzwonił do Harrisa i podał mu adres Wal- Martu.

– Słuchaj uważnie, Harry, macie tam podejść po cichu, na paluszkach. Masz zabezpieczyć teren i dopilnować, żeby Webb nie uciekł, nic więcej. Pod żadnym pozorem nie pokazujcie mu się ani nie próbujcie go zatrzymać. Jasne? Za dziesięć minut będę.

Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam, pomyślał Harry Harris, podając adres sklepu dowódcom trzech podlegających mu jednostek patrolowych. A już na pewno nie taki głupi, za jakiego ma mnie Lindros. Miał więcej niż spore doświadczenie z federalnymi i wcale mu się nie podobali. Uważali się za kogoś lepszego, jakby pozostałe siły policyjne nie miały pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, jakby działały po omacku. Lindros nie chciał wysłuchać jego teorii przedtem, dlaczego więc miałby zawracać sobie głowę i dzielić się nimi teraz? Miał go za tępego muła, za wołu roboczego, kogoś tak niezmiernie wdzięcznego za to, że został wybrany do współpracy z CIA, że powinien bez szemrania wykonywać wszystkie rozkazy. Teraz było już jasne, że Lindros chciał wyłączyć go z gry. Bourne'a widziano w Alexandrii, a on celowo mu o tym nie powiedział i gdyby nie przypadek… Skręcając na parking przed Wal- Martem, postanowił, że weźmie sprawy w swoje ręce, dopóki ma jeszcze okazję. Podjąwszy decyzję, chwycił nadajnik i zaczął wydawać rozkazy.

Bourne właśnie dochodził do drzwi, gdy na ulicę wpadły trzy policyjne radiowozy z wyjącymi syrenami. Cofnął się i skulił w cieniu. Nie było wątpliwości, że jadą prosto do Wal- Martu. Namierzyli go, ale jakim cudem? Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał opracować plan ucieczki.

Radiowozy zatrzymały się z piskiem opon, blokując ruch, i natychmiast buchnął krzyk zirytowanych kierowców. Dlaczego policja stanowa przeprowadza akcję poza obszarem swojej jurysdykcji? Bourne'owi przychodził do głowy tylko jeden powód: stanówka współpracuje z CIA. Gdyby dowiedzieli się o tym ci z policji stołecznej, wpadliby w furię.

Wyjął z kieszeni telefon Aleksa i wybrał numer alarmowy.

– Detektyw Morran z wirgińskiej policji stanowej – powiedział. – Połączcie mnie z dowódcą okręgu stołecznego.

– Dowódca trzeciego okręgu stołecznego Burton Philips, słucham – odrzekł hardy głos.

– Philips? Mieliście trzymać się od nas z daleka, tak? Przed Wal- Martem na New York Avenue widzę wasze radiowozy i zaraz szlag mnie trafi, bo…

– Jesteś w centrum naszego okręgu, Morran. Co wy tam, do diabła, robicie? Jakim prawem włazicie na moje podwórko?

– Nie twoja sprawa – warknął Bourne. – Weź ich za dupę i niech stąd zjeżdżają.

– Morran, nie wiem, coś ty za kutas, ale nie ze mną te numery. Przysięgam, będę tam za trzy minuty i osobiście wyrwę ci jaja!

Na ulicy zaroiło się od policjantów. Zamiast cofnąć się w głąb sklepu, Bourne usztywnił lewą nogę w kolanie i spokojnie pokuśtykał przed siebie wraz z innymi klientami. Do sklepu wpadło kilku mundurowych pod dowództwem wysokiego detektywa o podkrążonych oczach i pochylonych ramionach; biegnąc, przyglądali się twarzom wychodzących. Kilkunastu policjantów rozstawiło się na parkingu. Kilkunastu innych zabezpieczało New York Avenue między Dwunastą i Trzynastą ulicą. Pozostali pilnowali, żeby wjeżdżający na parking klienci nie wysiadali z samochodów, i z walkie- talkie w ręku kierowali ruchem.

Zamiast pójść do samochodu, Bourne skręcił w prawo, za róg, i znalazł się na zapleczu. Kilkadziesiąt metrów dalej, na rampach dostawczych, rozładowywano trzy czy cztery wielkie ciężarówki. Po przekątnej leżał Franklin Park. Bourne ruszył w tamtym kierunku.

Ktoś za nim krzyknął. Jason szedł dalej, jakby tego nie słyszał. Zawyły syreny. Spojrzał na zegarek. Policja stołeczna, Burton Philips i jego chłopcy. W samą porę. Znowu czyjś krzyk, tym razem bardziej stanowczy i rozkazujący. Zaraz potem kilka podniesionych, chrapliwych głosów i wiązanka przekleństw: kłótnia.

Zerknął przez ramię i zobaczył detektywa o pochylonych ramionach z rewolwerem w dłoni. Tuż za nim biegł srebrzystowłosy, potężnie zbudowany Philips z pociemniałą z gniewu twarzą. Jak każdemu dygnitarzowi, towarzyszyło mu dwóch osiłków, którzy łypali spode łba na wszystko i wszystkich. Ręce trzymali na kaburach, gotowi roznieść w pył każdego, kto ośmieli się sprzeciwić rozkazom szefa.

– Pan dowodzi tymi ze stanówki?! – zawołał Philips.

– Z wirgińskiej policji stanowej, tak – odparł detektyw, marszcząc brwi na widok mundurów policji stołecznej. – Co wy tu, do diabła, robicie? Wchodzicie mi w paradę!

– My wam?! – Philips omal nie dostał apopleksji. – Zjeżdżaj stąd, wieśniaku pierdolony, ale już!

Ze szczurzej twarzy detektywa odpłynęła krew.

– Jak mnie nazwałeś? Jak mnie nazwałeś?

Bourne ruszył dalej. Park odpadał; zauważono go i musiał teraz poszukać innego sposobu ucieczki. Dotarł do końca budynku i szedł wzdłuż rzędu stojących tam ciężarówek, dopóki nie znalazł takiej, którą już rozładowano. Wsiadł do szoferki i przekręcił tkwiący w stacyjce kluczyk. Ryknął silnik, wóz ruszył.

– Hej! A ty dokąd?

Kierowca, olbrzym o szyi jak trzy dębowe pniaki i takich samych ramionach, wskoczył na stopień, otworzył drzwiczki, sięgnął na półkę i chwycił dubeltówkę z obciętą lufą. Bourne grzmotnął go pięścią w nasadę nosa. Buchnęła krew, oczy olbrzyma zaszły mgłą, dubeltówka wypadła mu z ręki.

– Przepraszam, staruszku. – Jason przyłożył mu jeszcze raz i wielki jak wół kierowca stracił przytomność. Bourne wciągnął go za pasek na fotel pasażera, zatrzasnął drzwiczki i wrzucił jedynkę.

W tym samym momencie zauważył, że na scenę wydarzeń wkroczy ktoś nowy. Kłócących się policjantów próbował rozdzielić trzydziestokilkuletni mężczyzna. Bourne znał go: Martin Lindros, zastępca dyrektora CIA. A więc to on. To on na niego polował z upoważnienia Starego. Kiepsko. Bardzo kiepsko. Alex twierdził, że Lindros jest wyjątkowo bystry. Niełatwo go będzie przechytrzyć, czego najlepszym dowodem była sieć, którą umiejętnie zarzucił na starówce.

Ale teraz rzecz była bezprzedmiotowa, bo Lindros zauważył wyjeżdżającą z parkingu ciężarówkę i machał do niego ręką.

– Stać! – krzyczał. – Stać!

Bourne wcisnął pedał gazu. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na bezpośrednią konfrontację. Nie z nim. Lindros był doświadczonym agentem i mógłby go rozpoznać mimo przebrania.

Lindros dobył broni. Wrzeszcząc i wymachując rękami, biegł w stronę stalowej bramy, którą Bourne musiał przejechać.

Wypełniając jego rozkazy, dwóch policjantów ze stanówki pospiesznie ją zamykało, a ulicą pędził samochód, który przebiwszy się przez blokadę na New York Avenue, wyraźnie chciał przeciąć mu drogę.

Bourne wcisnął pedał jeszcze mocniej i jak ranne zwierzę ciężarówka szarpnęła do przodu. Policjanci odskoczyli na bok. W ostatniej chwili, bo ułamek sekundy później maszyna grzmotnęła w bramę i wyrwała ją z zawiasów, tak że skrzydła poszybowały w górę i spadły z hukiem na chodnik. Jason zmienił bieg, ostro skręcił w prawo i zwiększył prędkość.

Zerknął w wielkie lusterko wsteczne. Jadący za nim samochód zwolnił. Otworzyły się drzwiczki od strony pasażera, Lindros wskoczył do środka i wóz pomknął przed siebie jak rakieta, bez trudu doganiając ciężarówkę. Bourne wiedział, że im nie ucieknie tym powolnym wozem, ale choć masa ciężarówki uniemożliwiała osiągnięcie dużej prędkości, sam wóz miał wiele innych zalet.

Policjanci bez ostrzeżenia przyspieszyli i jechali teraz po jego lewej stronie. Jason zobaczył Lindrosa. Skupiony, z zaciśniętymi ustami, mierzył do niego z pistoletu, który ściskał jedną ręką i przytrzymywał drugą. W przeciwieństwie do aktorów filmowych, umiał strzelać z szybko jadącego pojazdu.

Już miał pociągnąć za spust, gdy Bourne gwałtownie skręcił w lewo. Huknęło, metal zazgrzytał o metal i Lindros zgiął rękę. Ich kierowca próbował zapanować nad samochodem, żeby nie wpaść na wozy parkujące przy krawężniku.

Chwilę później udało mu się wyrównać i Lindros otworzył ogień. Strzelał z niewygodnego kąta i bardzo nim rzucało, mimo to Jason musiał skręcić w prawo. Jedna z kul roztrzaskała boczną szybę, dwie inne przebiły siedzenie i utkwiły w boku nieprzytomnego kierowcy.

– Niech cię szlag, Lindros – mruknął Bourne. Sytuacja była niebezpieczna, ale nie chciał mieć na rękach krwi Bogu ducha winnego człowieka. Pędził na zachód: szpital Waszyngtona przy Dwudziestej Trzeciej ulicy był już niedaleko. Skręt w prawo, potem w lewo, w K Street. Wcisnął klakson. Kierowca na Osiemnastej pewnie zasnął za kierownicą, bo przegapił ostrzeżenie i jego wóz wbił się w prawą burtę ciężarówki. Gwałtowne szarpnięcie, ciężarówka niebezpiecznie zarzuciła. Bourne wyrównał, wrócił na środek jezdni i popędził dalej. Lindros siedział mu na ogonie – nie mógł go teraz wyprzedzić, bo rozdzielona pasem zieleni K Street była za wąska.

Skrzyżowanie z Dwudziestą; Bourne już widział wjazd do tunelu pod rondem Waszyngtona… Szpital był ulicę dalej. Zerknął w lusterko – samochód Lindrosa zniknął. Dwudziesta Druga ulica. Właśnie miał skręcić, gdy zobaczył, że pędzą nią tamci, dostrzegł wychylonego z okna Lindrosa, który strzelał do niego metodycznie i celnie.

Wdepnął pedał gazu. Nie miał wyboru, musiał przejechać pod rondem i dotrzeć do szpitala z innej strony. Kilkadziesiąt metrów przed zjazdem do tunelu spostrzegł jednak, że coś jest nie tak. Tunel pod rondem był zupełnie ciemny, jakby go zaślepiono. Mogło to oznaczać tylko jedno: po drugiej stronie ustawiono blokadę, gęsty rząd dużych pojazdów w poprzek jezdni.

Wjechał do tunelu pełną prędkością, zredukował bieg i gdy pochłonęła go ciemność, mocno wcisnął pedał hamulca. Przeraźliwy pisk opon odbił się echem od kamienia i betonu. Jason szarpnął kierownicą w lewo. Z trzaskiem, zgrzytem i ogłuszającym piskiem ciężarówka uderzyła w barierka i znieruchomiała pod kątem prostym do ściany tunelu. W tej samej chwili Bourne wyskoczył z szoferki i kryjąc się za ostatnim samochodem, który zdążył tamtędy przejechać, popędził do betonowej ściany. Samochód zwolnił, kierowca chciał przyjrzeć się wypadkowi i przyspieszył, gdy nadjechały radiowozy. Ciężarówka blokowała obie jezdnie K Street. Jason dopadł wmurowanej w ścianę stalowej drabinki – używała jej obsługa techniczna tunelu – i zaczął wspinać się po szczeblach. Zapłonęły policyjne reflektory. Bourne odwrócił głowę, zamknął oczy i przyspieszył. Kilka sekund później, gdy reflektory oświetliły ciężarówkę i jezdnię, i gdy był już prawie pod stropem, dostrzegł Lindrosa z walkie- talkie w ręku. W tej samej chwili buchnął snop światła z przeciwnego kierunku: wzięli ciężarówkę w kleszcze. Z obu stron nadbiegali policjanci z bronią gotową do strzału.

– Ktoś jest w szoferce – zameldował jeden z agentów, podchodząc bliżej. – Ranny, mocno krwawi.

W krąg światła wpadł spięty Lindros.

– To Bourne?

Jason dotarł do włazu w stropie. Trzasnął ryglem, pchnął klapę, wystawił głowę i zobaczył drzewa zdobiące rondo Waszyngtona. Wokół niego, w niekończącej się kawalkadzie zamazanego ruchu, pędziły samochody.

Ranny kierowca jechał już karetką do pobliskiego szpitala. Nadeszła pora, żeby i on pomyślał o sobie.

Rozdział 9

Webb zniknął, przepadł jak kamień w wodę, a Chan miał dla niego zbyt dużo szacunku, żeby go szukać w kłębiącym się na starówce tłumie. Zamiast tego skupił uwagę na agentach CIA i podążył za nimi aż do zakładu krawieckiego Fine'a, gdzie spotkali się z Martinem Lindrosem na przykrej odprawie po nieudanej obławie. Widział, jak rozmawiają z krawcem. Zgodnie ze standardowymi procedurami onieśmielania i zastraszania, wyciągnęli go z zakładu i bez słowa wyjaśnienia wepchnęli na tylne siedzenie samochodu, między dwóch rosłych kolegów o kamiennych twarzach. Jak zdołał podsłuchać, niczego się od niego nie dowiedzieli. Krawiec twierdził, że ludzie Lindrosa przyjechali tak szybko, że Webb nie zdążył mu powiedzieć, po co przyszedł. Agenci sugerowali, żeby go wypuścić. Lindros zgodził się, ale kiedy Fine wrócił do zakładu, wystawił czujką w nieoznakowanym samochodzie po drugiej stronie ulicy, na wypadek gdyby Webb spróbował ponownie skontaktować się z Fine'em.

Dwadzieścia minut po odjeździe Lindrosa siedzący w samochodzie agenci zaczęli się nudzić. Zjedli wszystkie pączki, wypili całą colę i przeklinali na czym świat stoi, że muszą tu sterczeć, podczas gdy ich koledzy uganiają się za Davidem Webbem.

– Żadnym tam Webbem – mruknął tęższy z nich. – Stary kazał używać jego nazwiska operacyjnego. Za Jasonem Bourne'em.

Chan, który wciąż był na tyle blisko, żeby słyszeć każde słowo, zesztywniał. Oczywiście słyszał o Bournie. Przez wiele lat Jason Bourne uchodził za najlepszego międzynarodowego zabójcę. Znając swój fach, uważał, że połowa krążących o nim opowieści jest zmyślona, a druga przesadzona. Było po prostu niemożliwe, żeby zwykły śmiertelnik miał odwagę, doświadczenie i zwierzęcą przebiegłość, jaką mu przypisywano. Wątpił nawet, czy Jason Bourne w ogóle istnieje.

A tu proszę. Tajniacy twierdzili, że Webb to Bourne! Chan poczuł się tak, jakby za chwilę miała pęknąć mu głowa. Był do głębi wstrząśnięty. David Webb nie był profesorem lingwistyki, jak wyczytał z akt Spalki, tylko jednym z najsłynniejszych płatnych zabójców. Człowiekiem, z którym on, Chan, przez dwa dni bawił się w kotka i myszkę. Nareszcie wyjaśniło się tyle rzeczy, jak choćby to, jakim cudem Bourne namierzył go w parku. Zmiana koloru włosów, wyglądu twarzy czy nawet sposobu chodzenia była dobra dla innych, ale nie dla niego. Miał do czynienia z Jasonem Bourne'em, agentem, którego legendarne zdolności kamuflażu dorównywały zapewne jego zdolnościom, z człowiekiem, który nie da się zwieść zwykłymi sztuczkami, choćby najsprytniejszymi. Chan zrozumiał, że jeśli chce wygrać, musi przejść na bardziej zaawansowany poziom gry.

Zastanawiał się przez chwilę, czy Spalko znał prawdziwą tożsamość Webba, przekazując mu to mocno ocenzurowane dossier. Tak, chyba musiał ją znać. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zorganizował wszystko tuk, aby zabójstwo Conklina i Panova przypisano Bourne'owi? Przecież to klasyczna zagrywka dezinformacyjna. Dopóki ci z CIA wierzyli, że morderstwa dokonał Bourne, dopóty nie mieli powodu szukać prawdziwego mordercy – ani powodu, ani też szans na odkrycie prawdy. Spalko próbował wykorzystać ich w jakiejś rozgrywce – jego i Bourne'a – i Chan musiał się dowiedzieć, co knuł. Nie zamierzał być niczyim pionkiem.

Żeby poznać prawdę o śmierci Conklina i Panova, musiał porozmawiać z Fine'em. Nieważne, co Fine powiedział agentom. Długo śledził Webba – było mu trudno przestawić się na to drugie nazwisko – i wiedział, że krawiec miał mnóstwo czasu, żeby wszystko wyśpiewać. Gdy jeszcze siedział w samochodzie między agentami, w pewnej chwili odwrócił głowę i Chan skorzystał z okazji, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. Spojrzał i wyczytał z nich, że jest to człowiek dumny i uparty. Jako buddysta uważał, że duma jest cechą niepożądaną, ale w tej sytuacji była bardzo przydatna, bo im bardziej tamci napierali, tym głębiej Fine się okopywał. Nie, CIA nic by z niego nie wyciągnęła, lecz on wiedział, jak złagodzić zarówno dumę, jak i upór.

Zdjął zamszową marynarkę i rozerwał podszewkę na tyle mocno, żeby czuwający w samochodzie agenci wzięli go za zwykłego klienta.

Przeciął ulicę i wszedł do zakładu, potrącając drzwiami melodyjny dzwoneczek. Jedna z Latynosek podniosła głowę znad komiksu i plastikowej miseczki z resztkami ryżu z fasolą. Podeszła do lady i spytała, w czym może pomóc. Jej figura, szerokie czoło i czekoladowe oczy były bardzo zmysłowe. Powiedział, że rozdarł swoją ulubioną marynarkę i chce rozmawiać z panem Fine'em. Latynoska kiwnęła głową, zniknęła na zapleczu, chwilę później wróciła i bez słowa usiadła tam gdzie przedtem.

Zanim pojawił się Leonard Fine, minęło kilka minut. Po długim i bardzo nieprzyjemnym poranku wyglądał fatalnie. Bliskość agentów CIA wyssała z niego całą energię.

– Czym mogę służyć? Podobno chce pan zacerować marynarkę. Chan rozłożył ją na ladzie podszewką do góry.

Fine dotknął rozdarcia z delikatnością lekarza, który bada pacjenta.

– To tylko podszewka. Ma pan szczęście. Zamsz jest praktycznie nie do naprawy.

– Nieważne – odrzekł Chan szeptem. – Przychodzę z polecenia Jasona Bourne'a, jako jego wysłannik.

Fine wykazał się godnym podziwu opanowaniem, bo nie drgnęła mu nawet powieka.

– Nie wiem, o czym pan mówi.

– Jason dziękuje panu za pomoc w ucieczce – kontynuował Chan, jakby tego nie słyszał. – Chce panu przekazać, że w dalszym ciągu obserwuje pana dwóch tajniaków.

Fine lekko się skrzywił.

– Tak myślałem. Gdzie są? – Guzowatymi palcami nerwowo ugniatał marynarkę.

– Po drugiej stronie ulicy, w białym fordzie taurusie.

Fine był sprytny. Nawet nie zerknął w okno.

– Mario – rzucił cicho – czy po drugiej stronie ulicy stoi biały ford taurus?

Latynoska odwróciła głowę.

– Tak, panie kierowniku.

– Czy ktoś w nim siedzi?

– Dwóch mężczyzn – odrzekła Maria. – Wysokich, krótko ostrzyżonych. Bardzo podobnych do Dicka Tracy'ego, jak ci, co tu byli.

Fine zaklął pod nosem i spojrzał na Chana,

– Proszę powiedzieć panu Bourne'owi "z Bogiem". Proszę mu to powtórzyć.

Chanowi nie drgnął ani jeden mięsień twarzy. Uważał amerykański zwyczaj wzywania Boga przy każdej okazji za obrzydliwy.

– Potrzebuję kilku informacji – odparł.

– Oczywiście. – Fine usłużnie kiwnął głową. – Czego tylko pan sobie życzy.

"Żółć się w nim zagotowała". Martin Lindros w końcu zrozumiał, co to znaczy. Bourne uciekł mu po raz drugi. Jak teraz spojrzeć w oczy Staremu?

– Nie posłuchałeś moich rozkazów! – wrzasnął na cale gardło. – Co ty sobie, do diabła, myślisz?

Mechanicy ze stołecznego wydziału ruchu wciąż zmagali się z ciężarówką i w tunelu pod rondem Waszyngtona rozbrzmiewało hałaśliwe echo.

– To ja zauważyłem, jak wychodził z Wal- Martu!

– Tak, i pozwoliłeś mu zwiać!

– Nie ja, tylko ty! Ja miałem na karku tego palanta z miejskiej!

– No właśnie! – wrzasnął Lindros. – Co on tam, kurwa, robił?

– To ty mi powiedz, panie mądry, bo to ty spieprzyłeś akcję w Alexandrii, nie ja! Gdybyś mnie uprzedził, pomógłbym wam obstawić starówkę. Znam ją jak własną kieszeń. Ale nie, ty jesteś federalny, ty wszystko wiesz lepiej, bo to ty tu rządzisz, nie?

– A żebyś wiedział, że ja! Moi ludzie dzwonią już na lotniska, stacje kolejowe, dworce autobusowe i do wypożyczalni samochodów. Wyrwę tego sukinsyna choćby spod ziemi!

– Nie bądź śmieszny. Nawet gdybyś nie związał mi rąk, nie mam takich pełnomocnictw. Ale moi chłopcy też przeczesują teren i nie zapominaj, że to nasz rysopis Bourne'a rozesłano na wszystkie przejścia graniczne.

Harris miał rację, mimo to Lindros nie przestał się pienić.

– Chcę wiedzieć, po jaką cholerę wciągnąłeś w to tych z miejskiej. Jeśli potrzebowałeś wsparcia, powinieneś przyjść z tym do mnie!

Niby dlaczego? Dasz mi chociaż jeden dobry powód? Dasz? Kim ty jesteś? Moim kumplem? Współpracownikiem? Takiego wała. – Harris łypał na niego ponuro i z odrazą. – I jeszcze jedno, dla wyjaśnienia: to nic ja wezwałem miejską. Już ci mówiłem, facet wsiadł na mnie, jak tylko przyjechał, i z pianą na gębie wyzwał mnie od najgorszych, bo niby wlazłem na jego podwórko.

Lindros prawie go nie słyszał. Zawyła syrena i migająca światłami karetka wreszcie odjechała, wioząc postrzelonego kierowcę do szpitala. Zabezpieczenie terenu, oznakowanie miejsca wypadku i wydostanie rannego z szoferki zajęło im prawie czterdzieści pięć minut. Przeżyje czy umrze? Lindros wolał o tym nie myśleć, przynajmniej nie teraz. Łatwo byłoby powiedzieć, że kierowca został ranny przez Bourne'a; wiedział, że na pewno powie tak Stary. Ale Stary miał skórę złożoną z dwóch warstw pragmatyzmu i warstwy goryczy, dlatego on, Lindros, nie miał do niego startu. I dzięki Bogu. Bez względu na to, jaki los czekał kierowcę, całą odpowiedzialność ponosił on, i ta świadomość jeszcze bardziej go nakręcała. Fakt, nie miał skóry Starego, ale nie zamierzał też zadręczać się czymś, czego już nie można naprawić. Nie pozostawało mu nic innego, jak upuścić trochę jadu.

– Czterdzieści pięć minut! – burknął, gdy karetka przebiła się przez zakorkowany wjazd do tunelu. – Ten biedny sukinsyn mógł w tym czasie dziesięć razy umrzeć.

– Urzędasy na państwowej posadce!

– O ile mnie pamięć nie myli, ty też jesteś na państwowej posadzie – odparł zgryźliwie Lindros.

– A ty nie?

Lindros omal nie udławił się żółcią.

– Posłuchaj, kutasie, ja to nie ty, jasne? Ja jestem z innej gliny. Moje wyszkolenie…

– Wyszkolenie gówno ci dało! Dwa razy miałeś Bourne'a w ręku i dwaj razy ci zwiał!

– A co ty zrobiłeś, żeby mi pomóc?

Chan patrzył, jak się kłócą. Nikt go nie zaczepiał, nikt nie spytał nawet, co tu robi. W kombinezonie mechanika wyglądał jak ci z miejskiego wydziału ruchu drogowego. Stał tuż obok nich, przed ciężarówką, udając, że ogląda miejsce, gdzie uderzył w nią samochód. Po chwili w głębokim cieniu na ścianie tunelu zauważył żelazną drabinkę. Ciekawe, dokąd prowadzi. Czy Bourne też się nad tym zastanawiał, czy po prostu wiedział? Chan rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy w jego: stronę, i szybko wskoczył na drabinkę, znikając z oczu tym na dole. Znalazł właz w stropie i bez zdziwienia stwierdził, że rygiel jest otwarty. Pchnął klapę i wyszedł z tunelu.

Stanąwszy na rondzie, zaczął powoli obracać się w prawo, uważnie lustrując okolicę. Twarz smagał mu porywisty wiatr. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, jakby posiniaczył je przytłumiony odległością grzmot burzy przetaczającej się nad głębokimi kanionami ulic i szerokimi alejami miasta. Na zachodzie były autostrady Rock Creek Parkway, Whitehurst Freeway i Georgetown. Na północy widniały strzeliste gmachy ciągu hoteli: ANA, Grandu, Park Hyatta, Marriotta i Rock Creeka. Na zachód od nich, między placem McPhersona i Parkiem Franklina, biegła K Street. Na południu był Foggy Bottom, Uniwersytet Jerzego Waszyngtona i masywny gmach Departamentu Stanu. Nieco dalej, w miejscu gdzie skręcający na wschód Potomac rozszerza się, tworząc spokojne rozlewisko Tidal Basin, zobaczył srebrzysty punkcik, znieruchomiały na tle nieba samolot, który błyszczał jak lustro nad pokrywą gęstniejących chmur. Samolot schodził do lądowania.

Chanowi zadrgały nozdrza, jakby zwęszył zdobycz. Lotnisko. Bourne spróbuje dostać się na lotnisko. Był tego pewien, bo na jego miejscu zrobiłby to samo.

David Webb i Jason Bourne to jedna i ta sama osoba: złowieszczy cud. Ten cud nie dawał mu spokoju, odkąd mu się objawił. Myśl, że on i Bourne wykonywali ten sam zawód, była zniewagą, pogwałceniem wszystkiego, co z takim trudem dla siebie zbudował. Bo to on – i tylko on – zdołał wyrwać się z bagien azjatyckich dżungli. Cudem było już samo to, że przeżył w nich tyle nienawistnych lat. Ale przynajmniej tamte dni należały wyłącznie do niego. To, że musiał teraz podzielić się sceną, którą tak bardzo chciał zawładnąć, że musiał podzielić się nią akurat z Davidem Webbem, było okrutne i do cna niesprawiedliwe. Było błędem, który musiał naprawić, im szybciej, tym lepiej. Nie mógł się już doczekać, kiedy stanie z nim twarzą w twarz, kiedy powie mu prawdę, kiedy spojrzy mu w oczy, wiedząc, że zanim Bourne wykrwawi się na śmierć, ta prawda go zniszczy.

Rozdział 10

Hala odlotów międzynarodowego lotniska w Waszyngtonie, wszędzie szkło i chrom. Bourne stał w cieniu. Tłumy biznesmenów z laptopami i dyplomatkami, rodziny z ciężkimi walizami, dzieci, plecaki z Myszką Miki, Power Rangersami i misiami, staruszki na wózkach, grupy mormońskich misjonarzy w drodze do krajów Trzeciego Świata, objęci kochankowie z biletami do raju – prawdziwy dom wariatów. Ale mimo kłębiących się tłumów na lotniskach panowała swoista pustka, dlatego Bourne dostrzegał jedynie puste spojrzenia pochłoniętych sobą ludzi, które są instynktowną obroną przed straszliwą nudą.

Paradoksalnie na lotniskach, gdzie czekanie urastało do rangi instytucji, czas stał w miejscu. Ale nie dla niego. Dla niego liczyła się każda minuta, bo każda minuta groziła mu śmiercią z rąk tych, dla których niegdyś pracował.

Dotarł tu przed kwadransem i przez ten czas zdążył zauważyć kilkunastu podejrzanych osobników. Jedni snuli się bez celu po hali, paląc, pijąc coś z dużych papierowych kubków i próbując nie rzucać się w oczy. Rzecz w tym, że większość z nich kręciła się w pobliżu stanowisk odprawy bagażowej i obserwowała twarze pasażerów stojących w kolejce po kartę pokładową. Bourne niemal natychmiast stwierdził, że nie wsiądzie na pokład zwykłego samolotu rejsowego. Jaki więc pozostawał mu wybór? Musiał jak najszybciej dostać się do Budapesztu.

Był w luźnych brązowych spodniach, tanim płaszczu przeciwdeszczowym, czarnym golfie i zamszowych butach zamiast adidasów, które wychodząc z Wal- Martu, wrzucił do kosza na śmieci wraz z resztą ubrania, Ponieważ go tam rozpoznano, musiał jak najszybciej zmienić wygląd, lecz oceniwszy sytuację w hali odlotów, nie był z siebie zadowolony.

Unikając agentów, wyszedł w deszczową noc i wsiadł do autobusu jadącego do terminalu towarowego. Usiadł tuż za kierowcą i wszczął z nim rozmowę. Kierowca miał na imię Ralph, a on przedstawił się jako Joe. Gdy autobus zahamował przed przejściem dla pieszych, uścisnęli sobie ręce.

– W magazynie On Time czeka na mnie kuzyn – mówił Bourne – a ja, jak ten kretyn, zgubiłem kartkę z namiarami i nie wiem, gdzie to jest.

– Gdzie pracuje? – spytał Ralph, skręcając na pas szybkiego ruchu.

– Kuzyn? Jest pilotem. – Bourne przysunął się bliżej. – Bardzo chciał latać w Americanie albo w Delcie, ale wiesz, jak to jest.

Ralph ze współczuciem kiwnął głową.

– Bogaci się bogacą, biedni biednieją. – Miał guzikowaty nos, strzechę włosów na głowie i podkrążone oczy. – Mnie nie musisz tego mówić.

To jak? Powiesz mi, gdzie to jest?

Nie tylko powiem. – Ralph zerknął w długie lusterko i puścił do niego oko. – Kończę tam zmianę. Zawiozę cię pod sam magazyn.

Chan stał na deszczu w krystalicznych światłach lotniska i intensywnie myślał. Bourne wyczułby tajniaków z CIA, zanim by ich spostrzegł. On sam naliczył ponad pięćdziesięciu, co oznaczało, że na całym lotnisku może ich być trzy razy tyle. Bourne wiedział, że nie wejdzie na pokład rejsowego samolotu bez względu na rodzaj i wyrafinowanie przebrania. Rozpoznali go w Wal- Marcie, wiedzieli już, jak wygląda – Chan podsłuchał ich rozmowę w tunelu.

Czuł, że jego ofiara jest blisko. Siedział obok Bourne'a na ławce w parku, znał jego wagę, ułożenie kości i mięśni, widział grę świateł na jego twarzy. Tak, wiedział, że tu jest. Bo właśnie jego twarzy przypatrywał się ukradkiem podczas tych kilku krótkich spotkań. Zdawał sobie sprawę, że musi zapamiętać każdy jej szczegół, każdy rys, każdą jego zmianę. Czego w niej wypatrywał, spostrzegłszy, że Bourne wykazuje wielkie zainteresowanie jego słowami? Potwierdzenia? Uzasadnienia? Nawet on tego nie wiedział. Wiedział tylko, że twarz Bourne'a stała się częścią jego świadomości. Że na dobre czy złe Bourne nim zawładnął. Że wpadli w matnię własnych żądz, z której uwolni ich dopiero śmierć.

Rozejrzał się jeszcze raz. Bourne chciał wydostać się z miasta, może nawet z kraju. CIA będzie przydzielała do tej sprawy coraz więcej agentów, rozszerzając poszukiwania i zaciskając pętlę. Na jego miejscu on też chciałby uciec z kraju, dlatego wszedł do hali przylotów, staną) przed wielkim, kolorowym planem lotniska i poszukał najlepszej drogi do terminalu towarowego. Przy tak ścisłych środkach bezpieczeństwa samoloty pasażerskie zdecydowanie odpadały, jeśli więc Bourne zamierzał uciec z tego właśnie lotniska, ucieknie samolotem towarowym. Najważniejszy był teraz czas. Tajniacy zorientują się wkrótce, że człowiek, na którego polują, nie wsiądzie do maszyny pasażerskiej, i rozszerzą obserwację na przewoźników towarowych.

Wyszedł na deszcz. Ustalił już, jakie samoloty odlatują w ciągu najbliższej godziny, i – jeśli rozumował poprawnie – pozostawało mu jedynie wypatrzyć Bourne'a i zabić go. Nie miał złudzeń, wiedział, że czeka go trudne zadanie. Zdumiony, rozgoryczony i upokorzony odkrył, że przeciwnik jest przebiegły, zdeterminowany i pomysłowy. Zranił go, zastawił na niego skuteczną pułapkę, kilka razy zdołał mu uciec. Chan zdawał sobie sprawę, że jeśli tym razem chce go dorwać, musi go zaskoczyć, gdyż Bourne będzie wypatrywał właśnie jego. Znowu wzywała go dżungla, znowu słyszał zew śmierci i zniszczenia. Koniec długiej drogi był już bliski. Tym razem przechytrzy Bourne'a i go zabije.

Zanim dojechali na miejsce, oprócz nich w autobusie nie było już nikogo. Deszcz się wzmógł, zapadł wczesny zmrok. Ciemnoszare niebo wyglądało jak tablica, na której można zapisać przyszłość.

– Magazyny On Time są w piątce, zaraz przy magazynach FedExu i Lufthansy. – Ralph zatrzymał autobus i wyłączył silnik. Wysiedli i pobiegli przez deszcz w kierunku wielkich brzydkich budynków o płaskich dachach, ciągnących się rzędem na skraju lotniska. – To tutaj, chodź.

Weszli do środka i Ralph otrząsnął się z deszczu. Choć wysoki i tęgi, miał zadziwiająco małe stopy i delikatne dłonie. Wskazał w lewo.

– Widzisz urząd celny? Dwa budynki dalej jest magazyn On Time'u. Tam znajdziesz kuzyna.

– Wielkie dzięki – odpowiedział Bourne. Ralph uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Nie ma za co. – Uścisnęli sobie dłonie. – Cieszę się, że mogłem pomóc.

Gdy kierowca odszedł z rękami w kieszeniach, Bourne ruszył w stronę magazynu. Ale wcale nie zamierzał tam iść, przynajmniej nie w tej chwili. Zawrócił i poszedł za Ralphem do drzwi z tabliczką: WSTĘP TYLKO DLA PERSONELU. Wyjął kartę kredytową i patrzył, jak kierowca wkłada do czytnika identyfikator. Gdy drzwi się otworzyły i Ralph zniknął w środku, Bourne podbiegł bliżej i szybkim ruchem wsunął kartę w szparę. Drzwi się zamknęły, tak jak powinny, ale karta zablokowała zamek. Jason odliczył w duchu do trzydziestu i założywszy, że Ralph już odszedł, pchnął je i schował kartę do kieszeni.

Szatnia. Białe kafelki na ścianach i gumowa siatka na betonowej podłodze, żeby wracający spod prysznica nie zamoczyli sobie nóg. Osiem rzędów metalowych szafek, zamkniętych na kłódki z prostym zamkiem szyfrowym. Po prawej stronie otwarte drzwi do pomieszczenia z prysznicami i umywalkami. Nieco dalej toalety i kilka pisuarów.

Bourne ostrożnie wyjrzał zza występu ściany. Do jednej z kabin wszedł Ralph. W kabinie bliżej drzwi namydlał się jakiś kierowca czy mechanik. Jason spojrzał w lewo i natychmiast zobaczył szafkę Ralpha. Jej drzwiczki były lekko uchylone, kłódka otwarta. Oczywiście. Kto ich mógł okraść w tak bezpiecznym miejscu? Otworzył drzwiczki. Metalowa półka, na półce podkoszulek, na podkoszulku identyfikator. Tego właśnie szukał. Sąsiednia szafka, należąca zapewne do kąpiącego się mężczyzny, też była otwarta. Zamienił kłódki i zamknął tę na szafce Ralpha. Powinno upłynąć trochę czasu, zanim kierowca się zorientuje, że skradziono mu identyfikator.

Z wózka z ubraniami do prania wyjął kombinezon mechanika i sprawdziwszy, czy pasuje, szybko się przebrał. Potem, z identyfikatorem Ralpha na szyi, ruszył do urzędu celnego, gdzie poprosił o rozkład wieczornych lotów. Do Budapesztu nie leciał żaden samolot, ale za osiemnaście minut z terminalu towarowego numer cztery odlatywała maszyna Rush Service, lot sto trzynaście do Paryża. Kolejny lot zaplanowano dopiero za półtorej godziny, ale Paryż, wielki europejski węzeł komunikacyjny, jak najbardziej mu odpowiadał. Stamtąd bez trudu dostanie się do Budapesztu.

Wyszedł na mokry asfalt. Lało teraz jak z cebra, lecz burza ustała, nie słyszał nawet grzmotów. To dobrze, bo nie chciałby, żeby opóźniono lot. Przyspieszył kroku.

Terminal numer trzy. Zanim tam doszedł, przemókł do suchej nitki. Popatrzył w lewo, potem w prawo i ruszył do magazynu Rush Service. Mało ludzi, to niedobrze; łatwiej jest wmieszać się w tłum. Drzwi dla personelu. Wsunął identyfikator do czytnika i drzwi otworzyły się z miłym dla ucha kliknięciem. Labirynt korytarzy, ściany z szarych pustaków, pomieszczenia zastawione pod sufit skrzyniami, wszędzie przytłaczający zapach żywicznego drewna, trocin i kartonu. Panowała tu atmosfera nietrwałości i ulotności, lęk przed błędem, mechanicznym czy ludzkim, poczucie życia w nieustannym ruchu, regulowanym przez rozkłady, harmonogramy i pogodę. Nigdzie nie było ani jednego krzesła, niczego, na czym można by usiąść i odpocząć.

Patrząc prosto przed siebie, szedł pewnym, zdecydowanym krokiem z miną człowieka upoważnionego. Po chwili zobaczył kolejne drzwi, tym razem stalowe, z okienkiem na wysokości głowy. Za drzwiami znajdowała się płyta lotniska i rząd załadowywanych i rozładowywanych samolotów. Ładownia samolotu Rush Service była otwarta. Na mokrym asfalcie leżał wąż paliwowy biegnący do stojącej tuż obok cysterny. Przy wlewie czuwał zakapturzony pompiarz w płaczu przeciwdeszczowym. Pilot i drugi pilot sprawdzali listę startową.

Już miał wsunąć identyfikator do czytnika, gdy w kieszeni zadzwoniła komórka Aleksa. Robbinet.

– Jacques, wygląda na to, że zaraz wyruszę w drogę. Możesz wyjść po mnie na lotnisko za jakieś sześć, siedem godzin?

– Mais oui, mon amis. Zadzwoń, kiedy wylądujesz. – Podał Bourne'owi numer. – Cieszę się, że wkrótce się zobaczymy.

Bourne wiedział, co Robbinet chciał powiedzieć. Cieszyło go to, że Bourne'owi udało się wymknąć z sieci pod samym nosem agentów. Jeszcze nie, pomyślał, ale już niedługo. Tymczasem…

– Jacques, dowiedziałeś się czegoś o tym NX 20?

– Niestety, przyjacielu. Nikt o czymś takim nie słyszał. Bourne podupadł na duchu.

– A o Schifferze?

– Tu miałem trochę szczęścia. Doktor Felix Schiffer pracuje w Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych, a przynajmniej pracował. Jason poczuł się, jakby dostał cios w brzuch.

– To znaczy?

Szelest papieru w słuchawce. Robbinet przekładał kartki z informacja- mi wywiadowczymi z waszyngtońskich źródeł.

– Bo już nie pracuje. Odszedł trzy miesiące temu.

– Dlaczego?

– Nie mam pojęcia.

– Zniknął? – spytał z niedowierzaniem Bourne. – Tak po prostu?

– Na to wygląda, chociaż w dzisiejszych czasach to nieprawdopodobne.

Bourne zamknął oczy.

– Nie, nie, to niemożliwe. On musi gdzieś być.

– W takim razie…

– Schiffer nie zniknął – przerwał mu Bourne. – "Zniknęli go". Zawodowcy.

Musi znaleźć się w Budapeszcie możliwie jak najszybciej. Jedynymi tropem był teraz klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty.

Zerknął na zegarek. Czas uciekał. Trzeba działać. Już zaraz. Teraz.

– Jacques, dzięki, że nadstawiałeś za mnie karku.

– Przykro mi, że zdołałem się dowiedzieć tylko tyle. – Robbinet jakby się zawahał. – Jason…

– Tak?

– Bonne chance.

Bourne schował telefon do kieszeni, otworzył stalowe drzwi i wyszedł na płytę lotniska. Chmury były ciemne i niskie, padający deszcz wyglądał na tle jaskrawych świateł jak srebrzysta kurtyna, zagłębieniami w asfalcie płynęły błyszczące strugi wody. Lekko pochylony ruszył pod wiatr zdecydowanym krokiem człowieka, który zna się na swojej robocie i chce ją wykonać szybko, sprawnie i dokładnie. Obszedł nos samolotu, kilka metrów dalej zobaczył otwartą ładownię. Pompiarz właśnie skończył tankowanie i wyjął dyszę z wlewu.

Kątem oka Jason dostrzegł jakiś ruch z lewej strony. Drzwi do terminalu numer cztery otworzyły się gwałtownie i wypadło z nich kilkunastu pracowników ochrony lotniska z bronią gotową do strzału. Ralph musiał otworzyć kłódkę – czasu było coraz mniej. Nie zwalniając kroku, Bourne spokojnie szedł w tym samym kierunku. Był już prawie przy luku ładowni, gdy usłyszał głos pompiarza:

– Hej, stary, która jest? Zegarek mi stanął.

Jason odwrócił głowę i momentalnie rozpoznał azjatyckie rysy twarzy człowieka w kapturze. Chan trysnął mu w oczy strumieniem lotniczego paliwa. Dławiąc się i krztusząc, oślepiony Bourne odruchowo podniósł ręce.

Chan pchnął go na śliską burtę samolotu, zadał dwa silne ciosy, jeden w splot słoneczny, drugi w skroń, i gdy pod Jasonem ugięły się nogi, wepchnął go do ładowni.

Szedł ku niemu ładunkowy. Chan podniósł rękę.

– Zamykam! – krzyknął.

Miał szczęście, bo w rzęsistym deszczu trudno było rozpoznać kombinezon, mundur czy twarz. Ładunkowy podziękował mu gestem ręki i zawrócił, ciesząc się, że może wreszcie uciec pod dach. Chan zatrzasnął i zaryglował luk, wskoczył do szoferki i odprowadził cysternę nieco dalej, żeby nie wzbudzała podejrzeń.

Ochroniarze, których zauważył Bourne, szli wzdłuż rzędu samolotów. Dawali znaki pilotom. Chan skrył się za kadłubem transportowca, otworzył luk i wszedł do środka. Bourne stał już na czworakach ze zwieszoną głową. Zaskoczony tym, że tak szybko doszedł do siebie, Chan mocno kopnął go w żebra. Bourne jęknął głucho, upadł i chwycił się za bok.

Azjata wyjął kawałek kabla. Przycisnął głowę Bourne'a do podłogi i związał mu z tyłu ręce. W szumie deszczu usłyszał krzyk ochroniarzy, którzy kazali pilotom pokazać identyfikatory. Zostawiwszy unieruchomionego Bourne'a, Chan szybko zamknął luk.

Przez kilka minut siedział po turecku w ciemnej ładowni. Bębnienie deszczu w kadłub samolotu przypominało mu dźwięk tam- tamów w dżungli. Ilekroć je słyszał, robiło mu się niedobrze. W jego trawionym gorączką mózgu odgłos ten brzmiał jak ryk samolotowych silników, jak szaleńczy świst powietrza wypadającego z dysz podczas stromego lotu nurkowego. Napawał go przerażeniem, bo budził wspomnienia, które z takim trudem zepchnął na samo dno świadomości. Mocno gorączkował i wszystkie zmysły miał wyostrzone do granicy bólu. Zdawał sobie sprawę, że dżungla znowu ożyła, że złowieszczą formacją w kształcie klina ostrożnie zmierzają ku niemu mroczne sylwetki ludzi. Ostatnim świadomym ruchem zdjął z szyi rzeźbionego Buddę, schował go w płytkim, pospiesznie wygrzebanym dołku i przykrył liśćmi. Usłyszał czyjeś głosy i zrozumiał, że o coś go pytają. Wytężył wzrok, żeby zobaczyć ich w szmaragdowym świcie, ale tamci zawiązali mu piekące od potu oczy. Niepotrzebnie. Gdy dźwignęli go z miękkich liści i gałęzi, natychmiast stracił przytomność. Dwa dni później odzyskał ją w obozie Czerwonych Khmerów.

Gdy jeden z nich, niski, trupioblady mężczyzna o zapadniętych policzkach i łzawiącym oku, uznał, że Chan jest zdrowy, rozpoczęło się prze- słuchanie.

Wrzucili go do głębokiego dołu, gdzie roiło się od stworzeń, których nie rozpoznałby nawet dzisiaj. W ciemność ciemniejszą od wszystkiego, co znał. I właśnie ta ciemność, wszechogarniająca i uciskająca skronie niczym złowrogi, stale rosnący ciężar, napawała go największym przerażeniem.

Ciemność podobna do tej w brzuchu transportowca.

"I modlił się Jonasz do Pana, swojego Boga, z wnętrzności ryby,

Mówiąc: Wzywałem Pana w mojej niedoli i odpowiedział mi, z głębi krainy umarłych. Wołałem o pomoc i wysłuchał mojego głosu. Wrzucił mnie na głębię pośród morza i porwał mnie wir; wszystkie twoje bałwany i fale przeszły nade mną…" [2]

Wciąż pamiętał ten fragment z wystrzępionej, poplamionej księgi, której misjonarz kazał mu nauczyć się na pamięć. Potworne! Potworne! Potworne, bo krwiożerczy Khmerzy wrzucili go w głąb piekła, bo modlił się – jeśli myśli lęgnące się w nieukształtowanym umyśle można uznać za modlitwę – o zbawienie. Było to, zanim podetknięto mu pod nos Biblię, zanim zrozumiał nauki Buddy, gdyż od samego początku otaczał go bezkształtny chaos. Pan usłyszał wołanie Jonasza krzyczącego w brzuchu wieloryba, ale jego nie usłyszał nikt. Był w ciemności zupełnie sam, a gdy tamci uznali, że już zmiękł, wyciągnęli go i powoli, z zimnym wyrachowaniem, którego nauczył się dopiero wiele lat później, zaczęli go dręczyć.

Zapalił latarkę i siedząc nieruchomo, spojrzał na Bourne'a. Nagle wyprostował nogę i kopnął go w ramię tak mocno, że Jason przetoczył się na bok, twarzą do niego. Jęknął i zatrzepotał powiekami. Sapnął, zadrżał, wziął głęboki oddech, wciągnął do płuc haust cuchnącego lotniczym paliwem powietrza, gwałtownie drgnął i zwymiotował na podłogę, gdzie leżał, skręcając się z palącego bólu, i gdzie siedział spokojny jak Budda Chan.

– "Zstąpiłem do stóp gór, zawory ziemi na zawsze się za mną zamknęły. Lecz Ty wydobyłeś z przepaści moje życie" – powiedział Azjata. Nie odrywał wzroku od czerwonej, opuchniętej twarzy Jasona. – Wyglądasz ohydnie.

Bourne z trudem podparł się na łokciu. Chan z zimną krwią kopnął go w przedramię. Bourne upadł i spróbował wstać. Chan kopnął go ponownie. Ale gdy Bourne spróbował wstać po raz trzeci, Azjata nie wykonał żadnego ruchu i Jason usiadł na podłodze twarzą do niego.

Na ustach Chana błądził irytująco tajemniczy uśmiech, lecz w jego oczach pojawił się nagle ognisty błysk.

– Witaj, ojcze. Dawno się nie widzieliśmy i już zaczynałem myśleć, że w ogóle się nie spotkamy.

Bourne lekko potrząsnął głową.

– O czym ty mówisz?

– Jestem twoim synem.

– Mój syn ma dziesięć lat.

Oczy Chana gorzały upiornym blaskiem.

– Nie tym. Jestem synem, którego zostawiłeś w Phnom Penh. Bourne poczuł się nagle jak człowiek, którego zbezczeszczono.

– Jak śmiesz! Nie wiem, kim jesteś, ale mój syn Joshua nie żyje. – Wypowiedzenie tych słów dużo go kosztowało, bo znowu nawdychał się benzynowych oparów. Zgiął się wpół i byłby zwymiotował, gdyby miał czym.

– Nie umarłem – odrzekł niemal czule Chan. Nachylił się i posadził Bourne'a prosto. Gdy to zrobił, na jego bezwłosej piersi zakołysał się mały rzeźbiony Budda. – Jak sam widzisz.

– Joshua nie żyje! Sam składałem ich do grobu, jego, Dao i Alyssę! Ich trumny były owinięte amerykańską flagą.

– Kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo! – Chan przytrzymał Buddę ręką i pokazał go Bourne'owi. – Spójrz na to i przypomnij sobie.

Jason zaczynał tracić poczucie rzeczywistości. Dudniło mu w uszach, jakby chciała go porwać wielka fala. To niemożliwe! Po prostu niemożliwe!

– Skąd… skąd to masz?

– Wiesz, co to jest, prawda? Budda zniknął pod zagiętymi palcami ręki Chana. – Poznałeś w końcu swego dawno zaginionego Joshuę?

– Ty nie jesteś Joshua! – Jason wpadł we wściekłość. Twarz mu po ciemniała, odsłonił zęby jak zwierzę. – Którego azjatyckiego dyplomatę zabiłeś, żeby mu to zabrać? – Roześmiał się ponuro. – Tak, wiem o tobie więcej, niż myślisz.

– To smutne, ale bardzo się mylisz. Ten Budda jest mój. Rozumiesz? – Chan otworzył dłoń i jeszcze raz pokazał mu ciemny posążek, błyszczący od potu z jego palców. – Mój!

– Łżesz! – Bourne zaatakował, runął na niego całym ciałem. Gdy Chan wiązał mu ręce, napiął mięśnie, a gdy przeciwnik napawał się swoim triumfem, nieustannie poruszał nadgarstkami, poluźniając kabel, by wreszcie go zsunąć.

Zaskoczył Chana, nieprzygotowanego na atak głową. Bourne przewrócił się na niego. Latarka potoczyła się po podłodze, oświetlając to ich twarze, to nabrzmiałe bicepsy. W upiornej ciemności, poprzecinanej świetlistymi pasami i pocętkowanej jaskrawymi plamami, tak podobnej do ciemności, jaką obaj znali z azjatyckiej dżungli, zmagali się ze sobą jak dzikie bestie, dysząc, sapiąc, walcząc o przewagę.

Bourne zacisnął zęby i w oszalałym ataku zadawał cios za ciosem. Chan zdołał chwycić go za udo i ucisnąć biegnący tam nerw. Chwilowo sparaliżowana noga ugięła się w kolanie i Jason szarpnął się do tyłu. W tym samym momencie Chan trafił go mocno w podbródek i Bourne zatoczył się jeszcze dalej. Potrząsnął głową i wyjął nóż, lecz Chan zadał mu kolejny cios i sprężynowiec zaklekotał na podłodze. Chan podniósł go i otworzył.

Stanął nad Bourne'em, chwycił go za koszulę i przytrzymał. Lekko zadrżał, jak drży przewód, gdy zaczyna płynąć nim prąd.

– Jestem twoim synem. Przybrałem nowe imię, tak samo jak David Webb przybrał nowe nazwisko.

– Nie! – krzyknął Jason w narastającym ryku silników. – Mój syn zginął wraz z resztą rodziny w Phnom Penh!

– Nazywam się Joshua Webb – odparł Chan. – Porzuciłeś mnie. Zostawiłeś mnie w dżungli na pewną śmierć.

Czubek noża krążył chwiejnie tuż nad gardłem Jasona.

– Ile razy omal nie umarłem. Umarłbym na pewno, gdybym cały czas nie myślał o tobie.

– Jak śmiesz wypowiadać jego imię! Joshua nie żyje! – Bourne'owi posiniała twarz. Oczy przesłoniła mu czerwona mgła.

– Może i nie żyje. – Ostrze noża musnęło skórę. Jeszcze milimetr i utoczyłoby pierwszą kroplę krwi. – Teraz jestem Chanem. Joshua, ten, którego znałeś, umarł. Wróciłem, żeby się zemścić, ukarać cię za to, że mnie porzuciłeś. W ciągu ostatnich kilku dni mogłem cię zabić wiele razy, ale powstrzymałem się, bo chciałem, żebyś wiedział, co mi zrobiłeś. – W kącikach ust zebrała się mu odrobina śliny. – Dlaczego mnie zostawiłeś? Jak mogłeś uciec?

Samolot gwałtownie szarpnął i ruszył. Popłynęła krew. Nóż przeciął skórę i zniknął w ciemności, bo Chan stracił równowagę. Bourne wykorzystał to i uderzył go pięścią w bok, lecz Azjata zahaczył nogą o jego nogę i błyskawicznie ją podciął. Samolot zwolnił na początku pasa.

– Nie uciekłem! – krzyknął Jason. – Joshua zginął!

Błysnął nóż, Chan zaatakował. Bourne zrobił unik i ostrze śmignęło kilka centymetrów poniżej jego prawego ucha. Pamiętał o ceramicznym pistolecie na prawym biodrze, ale nie mógł go wydobyć, nie odsłaniając się i nie narażając na śmiertelny atak. Walczyli z napiętymi mięśniami i twarzami wykrzywionymi z wściekłości i wysiłku. Z ich na wpół otwartych ust dobywał się świszczący Oddech, oczy nieustannie wypatrywały luki w obronie przeciwnika. Atakowali, parowali kontrataki i atakowali ponownie. Pasowali do siebie, wprawdzie nie wiekiem, ale szybkością, siłą i sprytem. Jakby czytali sobie w myślach, jakby jeden potrafił przewidzieć każdy kolejny ruch drugiego i uniemożliwić mu zdobycie przewagi. Walczyli zawzięcie i z pasją, dlatego żaden nie wspiął się na szczyt swoich możliwości. To gwałtowne starcie obnażyło wszystkie emocje, wypłukało je z głębi duszy i wypchnęło wyżej, do pokładów świadomego umysłu, gdzie zaległy jak olej na powierzchni wody.

Samolot szarpnął, zadygotał, ruszył i Bourne stracił równowagę. Chan zrobił zwód lewą ręką i ponownie zaatakował nożem, lecz Jason skontrował i kantem dłoni trafił go w wewnętrzną stronę nadgarstka. Nóż błysnął ponownie; żeby nie oberwać, Bourne skoczył w bok, niechcący odblokowując rygiel luku. Maszyna powoli zadzierała pysk i luk się otworzył.

Żeby nie wypaść na uciekający pod nimi pas, Bourne rozczapierzył ręce, mocno chwycił się ramy i utknął w otwartych drzwiach jak rozgwiazda. Uśmiechając się dziko, Chan podniósł rękę i zatoczył nożem płytki łuk, który miał przeciąć go wpół.

Zaatakował w chwili, gdy maszyna oderwała się od ziemi. W ostatnim momencie Jason puścił prawą rękę i siła grawitacji wypchnęła go za burtę z tak wielką siłą, że omal nie wyrwała mu ramienia ze stawu. Tam gdzie jeszcze przed chwilą było jego ciało, ziała teraz czeluść i Chan w nią wpadł. Bourne zerknął w tamtą stronę, lecz zobaczył tylko szarą kulę na czarnym pasie, nic więcej.

Maszyna była już w powietrzu, a on wisiał, obijając się o poszycie kadłuba. Walczył. Deszcz smagał go jak stalową kolczugą, ale opłukał też zaczerwienione, palące od paliwa oczy, oczyścił z trucizny skórę. Wiatr pozbawił go tchu, lecz zdarł mu z twarzy resztki cuchnącej benzyny. Samolot skręcił w prawo. Latarka Azjaty potoczyła się po podłodze, wypadła i zniknęła w przepaści. Bourne wiedział, że jeśli w kilka najbliższych sekund nie wciągnie się na pokład, będzie po nim. Koszmarnie bolała go ręka i czuł, że dłużej nie wytrzyma.

Wziął zamach lewą nogą i zdołał zaczepić kostką o próg. Potem zebrał wszystkie siły, szarpnął się potężnie w bok i zahaczył kolanem o próg. Teraz mógł obrócić się twarzą do kadłuba. Prawą ręką chwycił się gumowej uszczelki, podciągnął i powoli wpełzł do środka. Potem wystarczyło już tylko zamknąć luk.

Obolały, krwawiący i posiniaczony runął bezwładnie na podłogą. W wibrującej, targanej wstrząsami ciemności znowu ujrzał małego rzeźbionego Buddę, którego on i jego pierwsza żona dali Joshui na czwarte urodziny. Dao pragnęła, żeby jego duch towarzyszył synkowi od najwcześniejszych lat. Synkowi, który wraz z nią i małą siostrzyczką zginął w rzece, gdy zaatakował ich nurkujący samolot.

Joshua nie żył. Dao, Alyssa, Joshua – nie żyli, zginęli, wszyscy troje. Ich ciała rozerwał grad kul. Joshua nie mógł przeżyć, po prostu nie mógł. Sama myśl, że przeżył, doprowadziłaby go do obłędu. Kim więc był Chan i dlaczego grał z nim w tę okrutną grę?

Nie umiał na to odpowiedzieć. Samolot opadał, wznosił się i opadał ponownie, nabierając wysokości przelotowej. Bardzo pochłodniało, Bourne'owi z ust i nosa szła para. Kiwając się do przodu i do tyłu, skulił ramiona. To niemożliwe. Niemożliwe!

Wydał zwierzęcy krzyk, ulegając bólowi i bezdennej rozpaczy. Zwiesiwszy głowę, zapłakał gorzkimi łzami gniewu, niedowierzania i smutku.

Загрузка...