Część 3

Rozdział 21

To może być krwotok wewnętrzny – oznajmiła Annaka, spoglądając znowu na paskudną opuchliznę na boku Bourne'a. – Musimy cię zabrać do szpitala.

– Chyba żartujesz – mruknął. Rzeczywiście, ból się nasilił; gdy oddychał, czuł, jakby wgnieciono mu kilka żeber, ale o wizycie w szpitalu nie było mowy, przecież był poszukiwany.

– No dobrze – zgodziła s ę. – Jedziemy do lekarza. – Uniosła rękę, nim zdążył zaprotestować. – To przyjaciel rodziny, bardzo dyskretny. Ojciec często korzystał z jego porad.

Bourne potrząsnął głową.

– Możesz pójść do apteki, ale to wszystko.

Bojąc się, że zmieni zdanie, Annaka chwyciła płaszcz i torebkę i obiecała szybko wrócić.

Właściwie ucieszył się, że nie ma jej przez chwilę. Chciał zostać sam na sam ze swymi myślami, skulił się na sofie i przykrył kołdrą. Miał zamęt w głowie. Był przekonany, że kluczem do wszystkiego jest doktor Schiffer. Musi go znaleźć, żeby dotrzeć do osoby, która zleciła zabicie Aleksa i Mo, i która go wrobiła. Problem w tym, że nie zostało mu wiele czasu. Schiffer zaginął już jakiś czas temu, Molnar nie żył od dwóch dni. Jeśli, jak się obawiał, podczas przesłuchania ujawnił miejsce, w którym przebywa Schiffer, należało założyć, że doktor jest już w rękach wroga. A to znaczyło, że ten wróg ma już w rękach wynalazek Schiffera – jakiś rodzaj broni biologicznej c nazwie kodowej NX 20 na wzmiankę o której tak gwałtownie zareagował Leonard Fine, kontakt Conklina.

Ale kim jest ten wróg? Jedyna osoba, o której słyszał, to Stiepan Spalko, szanowany powszechnie filantrop. Według Chana to właśnie Spalko zlecił zabójstwo Aleksa i Mo, i wrobił w nie Bourne'a. Chan mógł jednak kłamać. W końcu chciał dorwać Spalkę z sobie tylko wiadomych powodów.

Chan!

Sama myśl o nim sprawiła, że w sercu Bourne'a wezbrały niechciane emocje. Z trudem skoncentrował swój gniew na amerykańskim rządzie. Okłamali go, uczestniczyli w zmowie, której celem było ukryć przed nim prawdę. Dlaczego? Co chcieli ukryć? Czy uważali, że Joshua mógł przeżyć? A jeśli tak, to dlaczego nie chcieli, żeby Bourne się o tym dowiedział? Co zamierzali? Objął głowę rękami. Coś dziwnego działo się z jego oczami – rzeczy, które w jednej chwili wydawały się bliskie, w następnej się oddalały. Pomyślał, że traci rozum. Z nieartykułowanym krzykiem zrzucił z siebie kołdrę, zerwał się z sofy i nie bacząc na ukłucia bólu w boku, skoczył do kurtki, pod którą ukrył ceramiczny pistolet. Wziął go do ręki. W odróżnieniu od stalowej broni pistolet był lekki jak piórko. Trzymając za kolbę, zgiął palec na spuście. Wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, jakby chciał siłą woli przywołać wojskowych oficjeli, odpowiedzialnych za ukrycie przed nim faktu, że nigdy nie odnaleziono ciała Joshui, za to zdecydowano, że najprościej będzie ogłosić, iż został zabity, choć nie wiedzieli tego na pewno.

Ból narastał, każdy oddech wywoływał potworny spazm. Musiał wrócić na sofę i przykryć kołdrą. Znowu w ciszy mieszkania, nieproszona, pojawiła się myśl: a jeśli Chan mówił prawdę, jeśli jest Joshuą? I niezmiennie przerażająca odpowiedź: jeśli tak, to jego syn jest zabójcą, brutalnym mordercą bez wyrzutów sumienia, bez poczucia winy, bez jakichkolwiek ludzkich uczuć.

Jason Bourne opuścił głowę z rozpaczą, jakiej nie zaznał jeszcze nigdy od czasu, gdy stworzył go Alex Conklin.

Kiedy Kevinowi McCollowi przekazano rozkaz wyeliminowania Bourne'a, leżał właśnie na Ilonie, młodej Węgierce, atletycznej, dobrze zbudowanej i pozbawionej zahamowań. Potrafiła wyprawiać niesamowite rzeczy z nogami i robiła je właśnie w chwili, gdy zadzwonił telefon.

Tak się złożyło, że znajdowali się w tureckiej łaźni Kiralya na Fo utca. Była sobota – dzień dla kobiet – więc Ilona musiała przemycić go do środka. To jednak tylko podnieciło go jeszcze bardziej. Jak każdy w jego sytuacji, szybko przywykł do życia ponad prawem – a nawet do bycia prawem.

Z pomrukiem niezadowolenia wydostał się z jej objęć i sięgnął po komórkę. Nie było mowy, by nie odebrać telefonu – kiedy dzwonił, oznaczało to zlecenie. Bez słowa wysłuchał, co ma do powiedzenia dyrektor CIA. Musiał ruszać. Zlecenie było pilne, a cel w zasięgu ręki.

Tęsknie spoglądając na błyszczące od potu ciało Ilony skąpane w delikatnym świetle odbitym od mozaikowych kafelków, zaczął się ubierać. Był postawnym mężczyzną o płaskiej, niewzruszonej twarzy. Jego obsesją była siłownia, i to było widać. Muskuły grały przy każdym ruchu.

– Jeszcze nie skończyłam- zaprotestowała Ilona, pożerając go spoj

rzeniem ogromnych ciemnych oczu.

– Ani ja – stwierdził McColl, wychodząc.

Na pasach startowych portu lotniczego Nelsona w Nairobi stały dwa odrzutowce. Oba należały do Stiepana Spalki. Na obu widniało logo Humanistas Ltd. Pierwszym Spalko przyleciał z Budapesztu, drugi przywiózł ludzi z zespołu Humanistas, którzy teraz przesiedli się do odrzutowca szefa, wracającego do Budapesztu. Ich samolot miał zabrać Arsienowa i Zinę do Islandii, gdzie spotkają się z resztą terrorystów przybyłych z Czeczenii przez Helsinki.

Spalko patrzył na Arsienowa, Zina stała krok z tyłu, za czeczeńskim przywódcą, co Arsienow mógł brać za objaw szacunku, i pożerała Szejka wzrokiem.

– Dotrzymałeś obietnicy, Szejku – powiedział Arsienow. – Ta broń na

pewno przyniesie nam zwycięstwo w Reykjaviku.

– Wkrótce otrzymacie wszystko, co się wam należy – przytaknął Spalko.

– Nasza wdzięczność nie ma granic.

– Nie doceniasz własnych zasług, Hasanie. – Spalko otworzył skórzaną aktówkę. – Tu są wasze paszporty, identyfikatory, mapy, diagramy, najnowsze zdjęcia… wszystko, czego potrzebujecie. – Wręczył Arsienowi zawartość teczki. – Spotkanie z łodzią jutro o trzeciej. – Zmierzył go wzrokiem. – Niech Allah doda wam siły i odwagi. Niech kieruje waszą zbrojną pięścią.

Kiedy Arsienow się odwrócił, zajęty cennym ładunkiem, odezwała się Zina.

– Oby nasze następne spotkanie było początkiem wielkiej przyszłości, Szejku.

Spalko uśmiechnął się.

– Przeszłość umrze – stwierdził, a jego oczy mówiły znacznie więcej – aby ustąpić miejsca wspaniałej przyszłości.

Zina zaśmiała się cicho i podążyła za Arsienowem wchodzącym po trapie na pokład samolotu.

Spalko patrzył, jak zamykają się za nimi drzwi, po czym ruszył do swojego odrzutowca. Wyciągnął komórkę, wybrał numer, a kiedy usłyszał znajomy głos, rzucił bez wstępów:

– Bourne'owi za dobrze idzie. Nie mogę sobie pozwolić, żeby Chan zabił go na oczach świadków… tak, wiem, jeśli w ogóle ma zamiar to zrobić. Chan to intrygujący osobnik, zagadka, której nigdy nie rozwikłałem, ale teraz, gdy stał się nieprzewidywalny, muszę założyć, że postępuje według własnego planu. Jeśli Bourne umrze, Chan przepadnie jak kamień w wodę i nawet ja go nie odszukam. Nic nie może zakłócić tego, co stanie się za dwa dni. Czy wyrażam się jasno? Dobrze. Teraz słuchaj. Jest tylko jeden sposób, żeby zneutralizować ich obu.

Łut szczęścia sprawił, że mieszkanie Annaki Vadas znajdowało się zaledwie cztery przecznice na północ od łaźni. Co więcej, McColl otrzymał nie tylko jej dane, ale i zdjęcie w postaci pliku JPG, który pobrał na telefon. Bez trudu ją rozpoznał, kiedy wyszła z domu przy Fo utca 106/108. Zachwyciła go jej uroda i pewny krok, patrzył, jak chowa telefon komórkowy, otwiera drzwi niebieskiej skody i siada za kierownicą.

Annaka już miała włożyć kluczyk do stacyjki, gdy z tylnego siedzenia podniósł się Chan.

– Powinienem powiedzieć o wszystkim Bourne'owi – stwierdził.

Nie odwróciła się – dobrze ją wyszkolono. Patrząc na niego w lusterku, rzuciła krótko:

– Niby o czym? Nic nie wiesz.

– Wiem wystarczająco dużo. Wiem, że to ty sprowadziłaś policję do mieszkania Molnara. Wiem też, dlaczego to zrobiłaś. Bourne był zbyt blisko, prawda? Prawie się dowiedział, że to Spalko go wrobił. Powiedziałem mu o tym, ale wygląda na to, że nie wierzy w nic, co mówię.

– A czemu miałby wierzyć? Nie jesteś dla niego wiarygodny. Przekonał sam siebie, że stanowisz część rozległego spisku, którego celem jest manipulowanie nim.

Chan złapał w żelazny uchwyt jej rękę, gdy sięgnęła do torebki.

– Nie rób tego. – Zabrał torebkę i wyjął z niej pistolet. – Już raz próbowałaś mnie zabić, ale drugiej szansy nie dostaniesz.

Patrzyła na odbicie jego twarzy, próbując odczytać z niej emocje.

– Myślisz, że okłamuję Jasona co do ciebie, ale tak nie jest.

– Ciekawe – powiedział, ignorując jej słowa – jak go przekonałaś, że kochałaś ojca. Przecież w rzeczywistości go nienawidziłaś.

Siedziała w milczeniu, oddychając powoli i zbierając myśli. Wiedziała, że jest w straszliwym niebezpieczeństwie, i zastanawiała się, jak się z niego wydobyć.

– Musiałaś się ucieszyć, gdy go zastrzelili – ciągnął Chan – choć, o ile cię znam, żałowałaś, że nie zrobiłaś tego sama.

– Jeśli chcesz mnie zabić, zrób to od razu i oszczędź mi tej gadaniny.

Ruchem kobry wychylił się do przodu i chwycił ją za gardło. Nareszcie się przestraszyła, a przecież o to od początku mu chodziło.

– Nie zamierzam ci niczego oszczędzać, Annako. Czy ty oszczędziłaś mi czegokolwiek, kiedy mogłaś to zrobić?

– Nie myślałam, że muszę się z tobą cackać.

– W ogóle rzadko myślałaś o mnie, gdy byliśmy razem – stwierdził.

Obdarzyła go zimnym uśmiechem.

– Ależ myślałam o tobie nieustannie.

– A każdą z tych myśli powtarzałaś Stiepanowi Spalce. – Mocniej zacisnął dłoń na jej gardle. – Prawda?

– Po co pytasz, skoro znasz odpowiedź? – Z trudem łapała powietrze.

– Jak długo ze mną pogrywał?

Annaka na moment zamknęła oczy.

– Od początku.

Chan zazgrzytał zębami ze złości.

– Na czym polega ta gra? Czego ode mnie chce?

– Tego nie wiem. – Wydała z siebie świszczący odgłos, bo ścisnął ją tak mocno, że odciął dopływ powietrza do tchawicy. Gdy rozluźnił uścisk, dodała cienkim głosem: – Rań mnie, ile chcesz, i tak dostaniesz tę samą odpowiedź, bo taka jest prawda.

– Prawda! – Roześmiał się szyderczo. – Nie poznałabyś prawdy, nawet patrząc jej prosto w oczy. – Jednak uwierzył jej. Zbrzydziła go jej bezużyteczność. – Co masz zrobić z Bourne'em?

– Trzymać go z dala od Stiepana.

Kiwnął głową, przypominając sobie rozmowę ze Spalką.

– To ma sens.

Kłamstwo łatwo przeszło jej przez usta. Zabrzmiało wiarygodnie nie tylko dlatego, że miała lata praktyki, ale i dlatego, że do czasu ostatniego telefonu od Spalki taka właśnie była prawda. Teraz jednak plany Spalki się zmieniły. Oceniła, że to, co powiedziała Chanowi, przysłuży się temu nowemu celowi. Może ich spotkanie okaże się w końcu owocne, pod warunkiem że wyjdzie z niego żywa.

– Gdzie jest teraz Spalko? – zapytał. – W Budapeszcie?

– Wraca właśnie z Nairobi.

– A co robił w Nairobi? – spytał zaskoczony Chan.

Zaśmiała się, ale jego ręce nadal boleśnie wbijały się jej w gardło i zabrzmiało to jak suchy kaszel.

– Naprawdę myślisz, że by mi powiedział? Chyba wiesz, jaki jest tajemniczy.

Przysunął usta do jej ucha.

– Wiem, jacy tajemniczy byliśmy my, Annako… tyle że nagle okazało się, że to żadna tajemnica, prawda?

Popatrzyła mu w oczy – w lustrze.

– Nie mówiłam mu wszystkiego. – Dziwnie było nie móc spojrzeć mu w twarz. – Niektóre sprawy zachowałam dla siebie.

Chan skrzywił pogardliwie usta.

– Chyba nie chcesz, żebym w to uwierzył.

– Wierz, w co chcesz – odparła beznamiętnie – przecież zawsze tak robiłeś.

Znów nią potrząsnął.

– O co ci chodzi?

Złapała oddech i zagryzła dolną wargę.

– Nie rozumiałam, jak bardzo nienawidzę swojego ojca, póki nie zaczęłam przebywać w twoim towarzystwie. – Poluźnił uścisk. Spazmatycznie przełknęła ślinę. – Ty, ze swoją niezmienną wrogością wobec twojego ojca, oświeciłeś mnie. Pokazałeś mi, jak cierpliwie czekać, rozkoszując się myślą o zemście. Masz rację, kiedy go zastrzelono, żałowałam, że sama tego nie zrobiłam.

Jej słowa wprawiły go w osłupienie. Jeszcze przed chwilą nie zdawał sobie sprawy, że tak bardzo się przed nią odsłaniał. Poczuł wstyd i urazę. Zdołała wślizgnąć się podstępnie w jego życie, a on niczego nie zauważył.

– Byliśmy razem przez rok – stwierdził. – Dla ludzi takich jak my to całe życie.

– Trzynaście miesięcy, dwadzieścia jeden dni i sześć godzin – sprecyzowała. – Pamiętam dokładnie moment, w którym cię rzuciłam, bo właśnie wtedy zrozumiałam, że nie mogę cię kontrolować, tak jak tego chciał Stiepan.

– Czemu? – zapytał od niechcenia.

Znów spojrzała mu w oczy i nie spuściła wzroku.

– Bo kiedy byłam z tobą, nie potrafiłam już kontrolować siebie samej.

Mówiła prawdę, czy znowu go zwodziła? Chan, tak pewien wszystkiego, nim w jego życie wkroczył Jason Bourne, nie wiedział. Znów poczuł się zawstydzony i rozżalony zarazem – a nawet trochę przestraszony, że zawodziły go zdolności obserwacji i instynkt, którym tak się szczycił. Mimo starań jego postrzeganie zostało zakłócone przez emocje, rozprzestrzeniające się w nim niczym trujący opar zaciemniający osąd. Czuł, że pożąda jej jak nigdy dotąd. Pragnął jej tak bardzo, że nie mógł się powstrzymać, i przycisnął usta do cudownej skóry jej karku.

Robiąc to, przegapił cień, który nagle padł na wnętrze skody. Annaka spostrzegła go jednak i odwróciwszy wzrok, zobaczyła krzepkiego Amerykanina, który szarpnięciem otworzył tylne drzwi i kolbą pistoletu uderzył Chana w tył głowy

Chan rozluźnił uścisk, jego ręka opadła, a on sam nieprzytomny osunął się na siedzenie.

– Witam, pani Vadas – powiedział Amerykanin nienagannym węgierskim. Uśmiechnął się, zgarniając wielką dłonią jej pistolet. – Nazywam się McColl, ale proszę mówić do mnie Kevin.

Zina śniła o pomarańczowym niebie, pod którym współczesna horda – armia Czeczenów z rozpylaczami NX 20 – zeszła z Kaukazu na stepy Rosji, by siać spustoszenie wśród swych prześladowców. Ale siła eksperymentu Spalki była tak wielka, że cofnęła ją w czasie. Znów była dzieckiem, siedziała w nędznej chałupie rodziców. Matka spojrzała na nią z bólem i powiedziała: "Nie mogę wstać. Nawet po wodę. Już dłużej nie mogę…"

Ktoś musiał dbać o rodzinę. Zina miała wtedy piętnaście lat. Była najstarsza z czwórki dzieci. Kiedy przybył dziadek – teść matki – zabrał ze sobą tylko jej brata Kantiego, dziedzica klanu. Innych – w tym jego synów – albo zabito, albo wysłano do obozów w Pobiedienskoje i Krasnej Turbinie.

Zina przejęła obowiązki matki; zbierała złom i przynosiła wodę, ale w nocy, mimo zmęczenia, sen nie nadchodził. Nawiedzała ją wizja zapłakanej twarzy Kantiego, przerażonego, że musi opuścić rodzinę, zostawić wszystko, co zna.

Trzy razy w tygodniu szła przez pola pełne min przeciwpiechotnych, by zobaczyć Kantiego, ucałować jego blade policzki i przekazać mu wieści z domu. Któregoś dnia znalazła tylko ciało dziadka. Po Kantim nie było śladu. Wkroczyły rosyjskie siły specjalne, zabiły jej dziadka i zabrały brata do Krasnej Turbiny.

Przez następne pół roku próbowała dowiedzieć się czegoś o Kantim, ale była wtedy zbyt młoda i niedoświadczona, poza tym nie miała pieniędzy, nie mogła więc znaleźć nikogo chętnego do rozmowy. Trzy lata później matka zmarła, siostry znalazły się w sierocińcach, a ona dołączyła do rebeliantów. Nie wybrała łatwej drogi – musiała znosić groźby mężczyzn, nauczyć się pokory, a nawet służalczości, zidentyfikować swoje, jak wówczas myślała, skromne przymioty i oszczędnie nimi gospodarować. Jednak wyjątkowy spryt szybko jej pozwolił odkryć, jak grać w tę grę. W odróżnieniu od mężczyzn, którzy awansowali dzięki strachowi, jaki budzili, musiała używać w tym celu wrodzonych atutów. Przez rok znosiła trudy oddawania się kolejnym opiekunom, aż w końcu przekonała jednego z nich, by przypuścił nocny szturm na obóz w Krasnej Turbinie.

Tylko dlatego dołączyła do rebeliantów i przeszła przez całe to piekło, a jednocześnie bała się tego, co może tam znaleźć. Ale nie znalazła niczego, żadnego śladu miejsca pobytu brata, jakby Kanti w ogóle nie istniał…

Obudziła się, z trudem łapiąc powietrze. Rozejrzała i przypominała sobie, że leci samolotem Spalki na Islandię. Oczami duszy, wciąż na wpół pogrążona w śnie, widziała załzawioną twarz Kantiego i czuła gryzący smród ługu dobywający się z dołów na zwłoki w Krasnej Turbinie. Opuściła głowę. Niepewność ją dobijała. Gdyby wiedziała, że jej brat nie żyje, może zdławiłaby w sobie poczucie winy, ale jeśli jakimś cudem przeżył, do końca życia wyrzucałaby sobie, że go nie uratowała przed tym, co zrobili mu Rosjanie.

Poczuła, że ktoś się zbliża. Podniosła wzrok. To Mahomet, jeden z dwóch poruczników, których Hasan przywiódł do Nairobi, by byli świadkami otwarcia ich bramy do wolności. Drugi porucznik, Ahmed, ignorował ją od czasu, gdy zobaczył jej zachodnie stroje. Mahomet miał posturę niedźwiedzia, oczy koloru tureckiej kawy i długą kręconą brodę, którą przeczesywał palcami, gdy był zaniepokojony. Stał teraz nad nią, przechylony nad oparciem siedzenia.

– Wszystko w porządku, Zino? – zagadnął.

Spojrzała na Hasana i zobaczyła, że śpi. Wygięła usta w lekkim uśmiechu.

– Śniłam o naszym nadchodzącym tryumfie.

– Będzie wspaniały, prawda? Wreszcie nastąpi sprawiedliwość! W końcu wyjdziemy z cienia!

Widziała, że chce usiąść koło niej, ale nic nie powiedziała. Będzie musiał zadowolić się tym, że go nie odpędzi. Przeciągnęła się, wypinając piersi, i z rozbawieniem obserwowała, jak Mahomet otwiera szeroko oczy. Brakuje tylko, żeby wywalił język, pomyślała.

– Napijesz się kawy? – zaproponował.

– Czemu nie? – Mówiła obojętnym głosem, wiedząc, że Mahomet czeka na zachętę. Jej pozycja, umocniona przez ważne zadanie, jakie powierzył jej Szejk, najwyraźniej robiła na nim wrażenie. Ahmed natomiast, jak większość czeczeńskich mężczyzn, widział w niej tylko kobietę, podczłowieka. Przez moment zawiodły ją nerwy, gdy uświadomiła sobie, jak wielką barierę kulturową próbuje pokonać. Ale po chwili wróciła jej jasność umysłu, plan, który ułożyła za poduszczeniem Szejka, był rozsądny, miała pewność, że się powiedzie. Gdy Mahomet odwrócił się, by odejść, odezwała się, myśląc właśnie o tym planie.

– Skoro już idziesz do kambuza, sobie też przynieś filiżankę.

Kiedy podał jej kawę, upiła łyk, nie prosząc go nawet, by usiadł. Stał, opierając się o fotel, z filiżanką w dłoniach.

– Powiedz mi – odezwał się – jaki on jest?

– Szejk? Czemu nie spytasz o to Hasana?

– Arsienow nic nie mówi.

– Może jest zazdrosny o swoją pozycję – odrzekła, przyglądając się Mahometowi znad filiżanki.

– A ty?

Roześmiała się cicho.

– Mnie nie przeszkadza dzielenie jej z kimś. – Upiła kolejny łyk kawy. – Szejk jest wizjonerem. Widzi świat nie taki, jaki jest teraz, ale taki, jaki będzie za rok… za pięć lat! Przebywanie w jego obecności to niezwykłe przeżycie. To człowiek, który kontroluje się pod każdym względem i ma wpływy na całym świecie.

Mahomet odetchnął z ulgą.

– Więc naprawdę jesteśmy ocaleni.

– O tak, ocaleni. – Zina odstawiła filiżankę. Wyjęła brzytwę i krem do golenia, które znalazła w bogato wyposażonej toalecie. – Chodź tu, usiądź przy mnie.

Mahomet nie wahał się długo. Usiadł tak blisko, że ich kolana się zetknęły.

– Nie możesz pojawić się w Islandii z taką brodą!

Mierzył ją ciemnymi oczami, przeczesując palcami zarost. Zina zabrała mu ręce z brody, a potem otworzyła brzytwę i nałożyła mu krem na prawy policzek. Przejechała ostrzem po skórze. Mahomet zadrżał, a gdy zaczęła go golić, przymknął oczy.

Ahmed uniósł się w fotelu i przyglądał się całej scenie. Połowa twarzy Mahometa była już ogolona, a Zina nie przerywała pracy. Ahmed wstał i podszedł do nich. W milczeniu patrzył, jak Mahomet traci zarost, w końcu odchrząknął i zapytał:

– Mogę być następny?

– Nie spodziewałem się, że facet będzie miał taki marny pistolecik – stwierdził Kevin McColl, wyciągając Annakę ze skody. Z pogardą odrzucił broń.

Annaka podążyła za nim pokornie, zadowolona, że wziął jej pistolet za broń Chana. Stała na chodniku ze wzrokiem wbitym w ziemię, uśmiechając się pod nosem. Jak wielu mężczyzn, McColl nie mógł sobie wyobrazić, że kobieta nosi przy sobie broń ani że mogłaby jej użyć. Musi dopilnować, żeby ta niewiedza nie wyszła mu na dobre.

– Po pierwsze, chcę cię zapewnić, że nic ci się nie stanie. Musisz tylko szczerze odpowiadać na moje pytania i słuchać moich poleceń. – Nacisnął kciukiem na nerw po wewnętrznej stronie jej łokcia, by zrozumiała, że mówi serio. – Rozumiemy się?

Skinęła głową i krzyknęła z bólu, gdy mocniej wbił kciuk.

– Kiedy pytam, masz odpowiadać.

– Rozumiem – wykrztusiła.

– To dobrze. – Poprowadził ją w podcień bramy domu pod numerem 106/108. – Szukam Jasona Bourne'a. Gdzie on jest?

– Nie wiem.

Kolana ugięły się pod nią z bólu, gdy jeszcze mocniej nacisnął na łokieć.

– Spróbujemy jeszcze raz – podjął. – Gdzie jest Jason Bourne?

– Na górze – odparła ze łzami w oczach. – W moim mieszkaniu.

Rozluźnił uchwyt.

– Widzisz, jakie to proste? A teraz prowadź na górę.

Otworzyła drzwi kluczem. Weszli do środka. Włączyła światło i wspięli się po szerokich schodach. Kiedy znaleźli się na trzecim piętrze, McColl zatrzymał ją.

– Słuchaj uważnie – powiedział cicho. – Masz udawać, że wszystko jest w porządku. Jasne?

– Tak – szepnęła.

Przyciągnął ją do siebie, kryjąc się za jej plecami.

– Jeśli go ostrzeżesz, wypatroszę cię. – Pchnął ją do przodu. – No, zaczynamy.

Podeszła do drzwi, otworzyła je i weszła do mieszkania. Jason leżał na sofie z półprzymkniętymi oczami. Uniósł wzrok.

– Sądziłem, że jesteś…

McColl odepchnął Annakę i uniósł broń.

– Tatuś wrócił! – zawołał, wycelował pistolet i nacisnął spust.

Rozdział 22

Annaka, która czekała na pierwszy ruch McColla, wbiła łokieć w jego ramię, podbijając broń. Pocisk uderzył w ścianę nad głową Bourne'a.

McColl zawył z wściekłości i szybko sięgnął w jej kierunku lewą ręką, a pistolet trzymany w prawej ponownie wymierzył w Jasona. Wplótł palce we włosy Annaki, chwycił mocno i pociągnął gwałtownie do tyłu. W tej samej chwili Bourne wydobył spod kołdry ceramiczny pistolet. Chciał strzelić intruzowi w pierś, ale że między nimi stała Annaka, zmienił zdanie i strzelił mu w prawe ramię. McColl wypuścił pistolet, z rany trysnęła krew. Annaka krzyknęła, gdy zabójca zasłonił się nią, przyciągając ją do piersi.

Bourne przykląkł na jedno kolano i wodził lufą za przeciwnikiem, który zasłaniając się Annaka, wycofywał się ku otwartym drzwiom.

– To jeszcze nie koniec – warknął do Bourne'a. – Nigdy nie zdarzyło mi się nie wykonać zlecenia – oświadczył złowróżbnie, uniósł Annakę i niemal rzucił nią w Jasona.

Bourne złapał dziewczynę, nim wpadła na sofę. Odsunął ją i pomknął ku drzwiom, ale zdążył tylko zobaczyć, jak zamykają się drzwi windy. Pobiegł po schodach, lekko utykając, czuł palący ból w boku, nogi miał słabe, oddychał z coraz większym trudem. Chciał się zatrzymać, żeby zaczerpnąć więcej powietrza, a jednak biegł dalej, przeskakując po dwa, trzy stopnie. Na ostatnim półpiętrze poślizgnął się, niefortunnie postawiwszy lewą stopę na krawędzi stopnia, i runął w dół, ni to spadając, ni to zjeżdżając. Podniósł się z jękiem i wpadł przez drzwi do holu. Zobaczył krew na marmurowej podłodze, lecz ani śladu zabójcy. Zrobił krok do przodu i nogi się pod nim ugięły. Oszołomiony, usiadł na ziemi z pistoletem w jednej ręce, drugą złożywszy na udzie. Miał wrażenie, że nie pamięta, jak się oddycha.

Muszę dopaść drania, pomyślał, w głowie słyszał jednak jakiś potworny hałas. W końcu zrozumiał, że to serce tak bije, ale nie był w stanie się poruszyć. Jedno wiedział, zanim nadbiegła Annaka – agencja nie wierzy już w jego śmierć.

– Jasonie! – Uklękła i objęła go ramieniem, zatroskana.

– Pomóż mi wstać – poprosił… Podniósł się z jej pomocą.

– Gdzie on jest? Dokąd poszedł? – spytała.

Nie potrafił jej odpowiedzieć. Chryste, pomyślał, może ona ma rację, może naprawdę trzeba mi lekarza?

Czy to jad w sercu tak szybko ocucił Chana? Wydostał się ze skody kilka minut po napaści. Bolała go głowa, ale jeszcze bardziej zostało zranione jego ego. Odtworzył całą scenę w myślach, uzyskując nieprzyjemną pewność, że to niebezpieczne uczucie do Annaki naraziło go na niebezpieczeństwo.

Czy trzeba więcej dowodów, by dojść do wniosku, że emocje należy uciszać za wszelką cenę? Drogo za nie zapłacił w przypadku rodziców, potem Richarda Wicka, a teraz – Annaki, która od początku pracowała na rzecz Stiepana Spalki.

A sam Spalko? "Nie jesteśmy sobie obcy. Dzielimy najbardziej intymne tajemnice", powiedział tej nocy w Groznym. "Lubię myśleć, że nie jesteśmy tylko biznesmenem i klientem".

Spalko chciał przygarnąć Chana, całkiem jak Richard Wick. Twierdził, że pragnie być jego przyjacielem, wprowadzić go w swój ukryty, tajny świat. "Swoją reputację zawdzięczasz w dużej mierze moim zleceniom". I Spalko, i Wick wierzył, że są dobroczyńcami. Wydawało się im, że żyją na wyższym poziomie, że należą do elity. Spalko, tak jak Wick, okłamał Chana, by wykorzystać go do własnych celów.

To, czego chciał, teraz nie miało już znaczenia. Sam Chan pragnął jedynie zemścić się na Spalce za dawną niesprawiedliwość, ale ukoić mogła go tylko śmierć Stiepana Spalki. Będzie to pierwsze i ostatnie zlecenie, jakie przyjmie od samego siebie.

Przykucnął w podcieniu bramy, rozcierając guza na potylicy, gdy usłyszał jej głos. Wzniósł się z oddali, z cieni, cichnąc w głębinach, w szmerze fal.

– Lee- Lee – wyszeptał. – Lee- Lee!

Wzywała go. Wiedział, czego ona pragnie. Chciała, by dołączył do niej w głębinach. Skrył obolałą głowę w dłoniach i załkał, jakby wypuszczał z płuc ostatnią bańkę powietrza. Lee- Lee. Od tak dawna o niej nie myślał… czy na pewno? Śnił o niej niemal każdej nocy, chociaż dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Dlaczego? Co się zdarzyło, że wspomnienie o niej wróciło z taką siłą po długim czasie?

Usłyszał trzaśniecie drzwiami. Wystawił głowę w samą porę, by zobaczyć postawnego mężczyznę wybiegającego z bramy. Jedną ręką ściskał drugą, zostawiając za sobą krwawy ślad, i Chan wydedukował, że zmierzył się z Jasonem Bourne'em. Uśmiechnął się nieznacznie, wiedział bowiem, że musi to być człowiek, który go zaatakował.

Poczuł przemożną chęć zabicia go, ale zapanował nad sobą, bo przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Wyszedł z cienia i podążył za sylwetką umykającą Fo utca.

Synagoga Dohanya była największa w Europie. Zachodnia ściana miała fasadę z bizantyjskiej cegły w błękicie, czerwieni i żółci, kolorach Budapesztu. Nad wejściem widniał ogromny witraż, wyżej wznosiły się dwie wielokątne mauretańskie wieże zwieńczone złoconymi miedzianymi kopułami.

– Pójdę po niego – powiedziała Annaka, kiedy wysiedli ze skody. Próbowano ją skierować do innego lekarza, nalegała jednak, że musi zobaczyć się z doktorem Ambrusem, który jest starym przyjacielem rodziny. W końcu dostała ten adres. – Im mniej ludzi cię zobaczy, tym lepiej.

Bourne nie mógł się nie zgodzić.

– Annako… nie potrafię już zliczyć, ile razy ratowałaś mi życie.

Popatrzyła na niego z uśmiechem.

– Więc przestań liczyć.

– Ten człowiek, który cię zaatakował…

– Kevin McColl.

– To specjalista z agencji. – Bourne nie musiał jej mówić, o jakiego, rodzaju specjalistę chodzi, co stanowiło kolejną zaletę Annaki. – Dobrze sobie z nim poradziłaś.

– Póki nie użył mnie jako tarczy – skwitowała gorzko. – Nie powinnam była pozwolić…

– Wyszliśmy z tego. Tylko to się liczy.

– Ale on ci groził!

– Następnym razem będę gotowy.

Uśmiechnęła się lekko. Zostawiła go na dziedzińcu z tyłu synagogi, gdzie mógł zaczekać, nie obawiając się, że ktoś go znajdzie.

Istvan Ambrus, lekarz Janosa Vadasa, uczestniczył w nabożeństwie, ale nie oponował, gdy Annaka przyszła po niego, utrzymując, że to pilne.

– Oczywiście. Z przyjemnością ci pomogę, w miarę moich możliwości – powiedział, podnosząc się z miejsca. Razem przeszli przez synagogę oświetloną wspaniałymi kandelabrami. Za ich plecami wznosiły się wielkie ograny z pięcioma tysiącami piszczałek, rzecz niezwykła w żydowskiej świątyni. Niegdyś grali na nich wielcy kompozytorzy, Franciszek Liszt i Camille Saint- Saens.

– Śmierć twojego ojca była dla nas strasznym ciosem. – Wziął ją za rękę i lekko uścisnął. Miał silne dłonie chirurga lub murarza. – Jak sobie dajesz radę, moja droga?

– Tak dobrze, jak tylko mogę – odpowiedziała miękko, prowadząc go na zewnątrz.

Bourne siedział na dziedzińcu, pod którym spoczywały ciała pięciu tysięcy Żydów zgładzonych zimą 1944 roku, kiedy Adolf Eichmann zmienił synagogę w punkt zbiorczy, z którego wysłał ponad pięćdziesiąt tysięcy Żydów do obozów koncentracyjnych. Dziedziniec, położony między łukami wewnętrznych loggii, wypełniały blade kamienie pamiątkowe oplecione ciemnozielonym bluszczem. Zimny wiatr szeleścił liśćmi, mogło się wydawać, że słychać odległe głosy zmarłych.

W tym miejscu trudno było nie myśleć o ich straszliwych cierpieniach w tamtych mrocznych czasach. Zastanawiał się, czy znów nie nadciąga taki kataklizm. Podniósł wzrok i ujrzał Annakę w towarzystwie pulchnego, żwawego człowieczka z cienkim wąsikiem i rumianymi policzkami. Mężczyzna ubrany był w elegancki brązowy garnitur. Buty na jego drobnych stopach błyszczały.

– Więc pan jest tą osobą w opłakanym stanie – powiedział, gdy Annaka przedstawiła ich sobie i zapewniła, że Bourne dobrze włada ich językiem. – Nie, niech pan nie wstaje – ciągnął. Usiadł obok Bourne'a i zaczął badanie. – Cóż, opis Annaki nie oddaje pana stanu. Wygląda pan jak przepuszczony przez maszynkę do mięsa.

– Tak się właśnie czuję, doktorze. – Bourne skrzywił się mimowolnie, gdy palce doktora Ambrusa dotknęły szczególnie bolesnego miejsca.

– Kiedy wszedłem na dziedziniec, był pan pogrążony w myślach – powiedział lekarz. – To w pewnym sensie straszliwe miejsce, ten dziedziniec przypomina o tych, których straciliśmy, o wszystkich, których straciła ludzkość w czasie holokaustu. – Miał zaskakująco delikatne i zwinne palce, gdy badał Bourne'a. – Ale tamte czasy nie były aż tak ponure. Zanim zjawił się Eichmann, kilku księży pomogło rabinom ocalić dwadzieścia siedem zwojów Tory z arki w synagodze. Księża zabrali je i zakopali na chrześcijańskim cmentarzu. Bezpiecznie doczekały tam końca wojny. – Uśmiechnął się smutno. – Jaki z tego wniosek? Światło można znaleźć nawet w największej ciemności, współczucie – w najbardziej nie oczekiwanych miejscach, a pan ma dwa pęknięte żebra.

Podniósł się.

– Chodźcie ze mną. W domu mam wszystko, czego trzeba, by pana poskładać. Za jakiś tydzień ból ustąpi i wróci pan do zdrowia. – Pogroził mu palcem. – Ale musi mi pan obiecać, że teraz będzie odpoczywać. Żadnych forsownych ćwiczeń. Najlepiej byłoby, gdyby w ogóle pan nie ćwiczył.

– Tego nie mogę panu obiecać, doktorze.

Doktor Ambrus westchnął.

– Czemu mnie to nie dziwi? – podsumował, zerkając na Annakę.

Bourne wstał.

– Prawdę powiedziawszy, obawiam się, że będę musiał robić wszystko, co pan mi odradza. W związku z tym muszę pana poprosić, by zrobił pan, co tylko możliwe, żeby ochronić uszkodzone żebra.

– Może przydałaby się panu zbroja? – Doktor zaśmiał się z własnego żartu, ale szybko przestało mu być wesoło, gdy ujrzał wyraz twarzy Bourne'a. – Dobry Boże, człowieku… z czym pan się chce zmierzyć?

– Gdybym tylko mógł panu powiedzieć – odrzekł Bourne ponuro.

Doktor Ambrus, choć trochę zakłopotany, potrafił dotrzymać słowa. Zabrał ich do swego domu na wzgórzach Budy, gdzie miał mały gabinet lekarski. Za oknem pięły się róże, jednak donice na geranium stały puste – było jeszcze za chłodno. Gabinet miał kremowe ściany, a szafki ozdobiono oprawionymi w ramki zdjęciami żony i dwóch synów doktora.

Lekarz posadził Bourne'a na stole, a sam, mrucząc coś pod nosem, zaczął metodycznie przeszukiwać szafki, wyjmując z nich różne przedmioty. Wrócił do pacjenta, kazał mu rozebrać się do pasa i skierował na niego światło lampy. Wreszcie zabrał się do pracy. Ciasno owinął żebra Bourne'a trzema różnymi warstwami opatrunku – z bawełny, spandeksu i podobnego do gumy materiału, które wedle jego słów zawierał kewlar.

– Lepiej się nie da – zawyrokował, gdy skończył.

– Nie mogę oddychać – westchnął Bourne.

– Dobrze. To znaczy, że udało nam się zminimalizować ból. – Potrząsnął małą brązową buteleczką z plastiku. – Dałbym panu środki przeciwbólowe, ale komuś takiemu jak pan raczej się nie przydadzą. Spowolniłyby zmysły i refleks… i następnym razem zobaczyłbym pana w kostnicy.

Bourne uśmiechnął się, słysząc ten żart.

– Zrobię wszystko, żeby oszczędzić panu tego widoku. – Sięgnął do kieszeni. – Ile jesteśmy winni?

Doktor Ambrus uniósł dłonie.

– Ależ proszę…!

– Jak mam ci dziękować, Istvanie? – zatroskała się Annaka.

– Móc cię znowu oglądać, moja droga, to wystarczająca zapłata. – Doktor Ambrus ujął jej twarz w dłonie i ucałował ją w oba policzki. – Obiecaj mi, że w najbliższym czasie wpadniesz na obiad. Bela tęskni za tobą, przyjdź, moja droga. Przyjdź. Zrobi dla ciebie ten gulasz, który tak lubiłaś jako dziecko.

– Obiecuję, Istvanie. Już wkrótce.

Zadowolony z obietnicy doktor Ambrus pozwolił im odejść.

Rozdział 23

Trzeba coś zrobić z Randym Driverem – powiedział Lindros. Dyrektor CIA skończył podpisywać plik papierów, dołożył go do innych dokumentów i dopiero wtedy podniósł wzrok.

– Podobno zdrowo cię opieprzył.

– Nie rozumiem. To dla pana zabawne, szefie?

– Wybacz mi, Martin – powiedział Stary ze złośliwym uśmieszkiem, którego nie próbował ukryć. – Tak mało mam ostatnio rozrywek.

Słoneczny refleks przez całe popołudnie odbijający się od trzech żołnierzy wojny o niepodległość z pomnika za oknem zniknął, sprawiając, że brązowe postaci otulone cieniem wyglądały na zmęczone.

– Chcę, żeby się tym zajęto. Chcę dostępu…

Twarz Starego pociemniała.

– "Chcę, chcę…" Ile ty masz lat, trzy?

– Powierzył mi pan kierowanie śledztwem w sprawie zabójstw Conklina i Panova. Wypełniam tylko pańskie polecenia.

– Śledztwem? – Oczy dyrektora rozbłysły gniewem. – Nie ma żadnego śledztwa. Powiedziałem ci wyraźnie, Martin, że to ma się skończyć. Wykrwawiamy się na śmierć przez tę sukę. Rana musi przyschnąć, żeby o tym zapomnieć. Ostatnie, czego bym chciał, to żebyś się rozbijał po obwodnicy waszyngtońskiej jak słoń w składzie porcelany. – Gestem dłoni uciął protesty zastępcy. – Powieś Harrisa, i zrób to tak głośno i otwarcie, by doradczyni do spraw bezpieczeństwa miała pewność, że wiemy, co robimy.

– Skoro pan tak mówi, szefie… Ale, z całym szacunkiem, to byłby najgorszy błąd, jaki moglibyśmy w tej chwili popełnić. – Rzucił na biurko dyrektora, który patrzył na niego z otwartymi ustami, komputerowy wydruk przesłany przez Harrisa.

– Co to? – zapytał Stary. Zawsze żądał streszczenia, zanim cokolwiek przeczytał.

– To fragment komputerowego dossier gangu Rosjan dostarczających nielegalną broń. Pistolet użyty do zabicia Conklina i Panova też tam jest. Był fałszywie zarejestrowany na Webba. To dowodzi, że Webb został wrobiony i nie zabił dwóch swoich najlepszych przyjaciół.

Dyrektor zaczął czytać wydruk. Zmarszczył grube siwe brwi.

– To niczego nie dowodzi, Martinie.

– Z całym szacunkiem, szefie, ale nie rozumiem, jak może pan nie dostrzegać faktów leżących przed panem czarno na białym.

Stary westchnął, odsunął od siebie wydruk i oparł się w fotelu.

– Dobrze cię wyszkoliłem, ale teraz widzę, że wiele jeszcze musisz się nauczyć. – Wskazał wydruk na biurku. – To mówi mi jedynie, że za broń, której Jason Bourne użył, by zabić Aleksa i Mo Panova, zapłacono przekazem z Budapesztu. Bourne ma nie wiem ile kont w zagranicznych bankach, głównie w Zurychu i Genewie, więc czemu niby nie miałby mieć

jakiegoś w Budapeszcie? – Chrząknął. – To sprytny trik, jeden z wielu, których Alex go nauczył.

Lindros niemal zachwiał się z rozczarowania.

– Więc nie sądzi pan…

– Chcesz, żebym zaniósł ten tak zwany dowód tej suce? – Dyrektor potrząsnął głową. – Wepchnęłaby mi go z powrotem do gardła.

Pierwsze, co przyszło Staremu do głowy, to, że Bourne włamał się w Budapeszcie do amerykańskiej rządowej bazy danych, bo przecież z tego Właśnie powodu on sam uruchomił Kevina McColla. Nie musi mówić o tym Martinowi; tylko by się zdenerwował. Nie, pomyślał z zawziętością dyrektor, pieniądze na narzędzie zbrodni pochodziły z Budapesztu, i tam właśnie uciekł Bourne. Kolejny dowód jego winy.

Lindros przerwał te rozmyślania.

– Więc nie wyraża pan zgody, by wrócić do Drivera…

– Martin, dochodzi wpół do ósmej i burczy mi już w brzuchu. – Dyrektor podniósł się. – Żeby ci pokazać, że nie mam żalu, zapraszam cię na kolację.

Occidental Grill był rządową restauracją, w której dyrektor miał własny stolik. Czekanie w kolejkach było dla cywili i funkcjonariuszy niskiej rangi, nie dla niego. Tutaj jego władza wynurzała się ze świata cieni, by objawić się całemu Waszyngtonowi. Niewielu w tym mieście miało taką pozycję. Po ciężkim dniu nie było nic lepszego niż z niej skorzystać.

Zostawili wóz parkingowemu i wspięli się po długich granitowych schodach prowadzących do restauracji. Przeszli wąskim korytarzem obwieszonym zdjęciami prezydentów i innych słynnych polityków, którzy tu jadali. Jak zawsze, dyrektor zatrzymał się przed fotografią J. Edgara Hoovera z nieodłącznym jak cień Clyde'em Tolsonem. Oczy Starego wwiercały się w zdjęcie, jakby chciał ogniem wymazać tę dwójkę z panteonu wiszących na ścianie sław.

– Bardzo dokładnie pamiętam, jak przechwyciliśmy notatkę Hoovera, w której żądał od swoich bezpośrednich podwładnych, aby postarali się znaleźć coś, co połączy Martina Luthera Kinga i Partię Komunistyczną z demonstracjami przeciw wojnie wietnamskiej. – Potrząsnął głową. – Co za czasy!

– To już historia, szefie.

– Haniebna historia, Martinie.

Z tym oświadczeniem przeszedł oszklonymi drzwiami do właściwej restauracji. Sala poprzedzielana była drewnianymi i szklanymi przepierzeniami, a bar wyłożono lustrami. Jak zwykle na stolik czekała kolejka, którą dyrektor przeciął niczym transatlantyk flotyllę motorówek. Stanął przed podium, które zajmował elegancki siwy szef sali.

Ten odwrócił się, przyciskając do piersi kilka wąskich menu.

– Pan dyrektor! – Jego oczy otwarły się szeroko, a rumiana zwykle twarz zbladła. – Nie mieliśmy pojęcia, że będzie pan dziś u nas jadł.

– Od kiedy to potrzebujesz uprzedzenia, Jack? – zapytał Stary.

– Czy mogę panu dyrektorowi zaproponować drinka przy barze? Mamy pana ulubioną whisky.

Stary poklepał się po brzuchu.

– Jestem głodny. Darujemy sobie bar i pójdziemy prosto do mojego stolika.

Szef sali wyglądał na zakłopotanego.

– Proszę dać mi chwilę, panie dyrektorze – powiedział, oddalając się pospiesznie.

– O co mu, u licha, chodzi? – wymamrotał Stary z irytacją.

Tymczasem Lindros rzucił okiem na narożny stolik dyrektora, zobaczył, że jest zajęty, i zbladł. Stary zauważył to i obrócił się, wypatrując poprzez tłum kelnerów i klientów swojego ukochanego stolika, przy którym na honorowym, zarezerwowanym dla niego miejscu siedziała teraz Roberta Alonzo- Ortiz, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. Była pogrążona w rozmowie z dwoma senatorami z Komisji Wywiadu.

– Zabiję ją, Martinie. Jak Boga kocham, rozerwę tę sukę kawałek po kawałku.

Szef sali wrócił spocony pod kołnierzykiem.

– Przygotowaliśmy stolik, panie dyrektorze, czteroosobowy stolik do panów wyłącznej dyspozycji. I wszystkie drinki na koszt firmy. Czy tak będzie w porządku?

Stary zagryzł wargę, by zdusić wściekłość.

– Tak, w porządku – powiedział, zdając sobie sprawę, że nie ukryje rumieńców. – Prowadź, Jack.

Szef sali poprowadził ich, starannie omijając stolik dyrektora – i Stary był mu za to wdzięczny.

– Mówiłem jej, panie dyrektorze – niemal bezgłośnie tłumaczył Jack – że akurat ten stolik jest pański, ale nalegała. W ogóle nie chciała mnie słuchać. Cóż mogłem zrobić? Drinki przyślę za sekundę. – Mówił to, usadzając ich w pośpiechu, podając menu i karty win. – Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić, panie dyrektorze?

– Dziękuję, Jack, nie. – Stary wziął menu.

Po chwili rosły kelner z bokobrodami przyniósł butelkę whisky i karafkę wody.

– Z pozdrowieniami od szefa – powiedział.

Jeśli Lindros miał jakiś złudzenia, że dyrektor jest spokojny, pozbył się ich w chwili, gdy Stary podniósł do ust szklankę whisky. Ręka mu drżała, a oczy błyszczały z wściekłości.

Lindros dostrzegł swoją szansę i jako dobry taktyk, wykorzystał ją.

– Doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego chce, żeby sprawę tego podwójnego morderstwa załatwiono tak sprawnie i dyskretnie, jak to możliwe. Jeśli jednak podstawowe przesłanki takiego rozumowania – przede wszystkim, że to Jason Bourne jest winny – są fałszywe, cała reszta się rozsypuje, łącznie z jednoznacznym stanowiskiem dorad czyni.

Stary podniósł wzrok i wbił przenikliwe spojrzenie w swego zastępcę.

– Znam cię. Masz już jakiś plan, prawda?

– Tak, panie dyrektorze, mam, i jeśli się nie mylę, doradczyni i jej ludzie wyjdą na głupców. Ale żeby do tego doprowadzić, potrzebuję pełnej współpracy Randy'ego Drivera.

Pojawił się kelner z sałatkami.

Stary poczekał, aż zostaną sami, i nalał obu whisky. Z wymuszonym uśmiechem zapytał:

– To zamieszanie z Randym Driverem… uważasz, że to potrzebne?

– Bardziej niż potrzebne. Niezbędne.

– No, jeśli niezbędne… – Dyrektor zanurzył widelec w sałatce i spojrzał na kawałek pomidora nabity na ząbki. – Podpiszę papiery z samego rana.

– Dziękuję, szefie.

Stary zmarszczył brwi.

– Podziękować mi możesz tylko w jeden sposób: przynosząc amunicję, która pośle tę sukę tam gdzie jej miejsce.

McColl wiedział, że zaletą posiadania dziewczyny w każdym porcie jest to, że zawsze miał się gdzie zaszyć. W Budapeszcie była oczywiście kryjówka agencji, nawet kilka, ale wolał się nie pokazywać z krwawiącym ramieniem w żadnym oficjalnym przybytku, bo byłoby to równoznaczne z przyznaniem się przełożonym, że nie wykonał zlecenia dyrektora. W tej sekcji CIA liczyły się wyłącznie wyniki.

Ilona była w domu, kiedy, przyciskając ranną rękę do boku, doczłapał do jej drzwi. Miała ochotę, jak zawsze, ale ten jeden raz on jej nie miał, gdyż czekała go inna robota. Kazał jej zrobić sobie coś do jedzenia, coś pożywnego, żeby odzyskać siły. Wszedł do łazienki, rozebrał się do pasa i zmył krew z prawego ramienia. Potem polał ranę wodą utlenioną. Palący ból rozszedł się w górę i dół ręki sprawiając, że nogi ugięły mu się w kolanach i na chwilę usiadł na sedesie, żeby się pozbierać. Ostry ból przeszedł w pulsujący, pozwalając na ocenę obrażeń: rana była czysta, kula przeszyła mięsień na wylot i wyszła z drugiej strony. Pochylił się, oparł łokieć na krawędzi umywalki i raz jeszcze polał ranę wodą utlenioną; aż zagwizdał przez obnażone zęby. Potem wstał i zaczął szperać po półkach, ale nie znalazł sterylnych gazików, za to pod umywalką znalazł rolkę taśmy izolacyjnej. Odciął kawałek nożyczkami do paznokci i ciasno owinął ranę.

Ilona tymczasem przygotowała mu posiłek. Usiadł i zaczał pochłaniać jedzenie, nie zwracając uwagi na jego smak. Było ciepłe i sycące, i to wystarczyło. Stała za nim, kiedy jadł, masując potężne mięśnie jego barków.

– Jesteś taki spięty – powiedziała. Była niewysoka i szczupła, często się uśmiechała, miała błyszczące oczy i krągłości wszędzie tam, gdzie trzeba. – Co robiłeś po wyjściu z łaźni? Tam byłeś całkiem rozluźniony.

– Pracowałem – odparł lakonicznie. Wiedział z doświadczenia, że nie opłaca się ignorować jej pytań, choć zupełnie nie miał ochoty na rozmowę. Musiał zebrać myśli, zaplanować drugą i ostateczną próbę zabicia Jasona Bourne'a. – Mówiłem ci, że mam nerwową pracę.

Sprawne palce dalej wygniatały z niego napięcie.

– No to ją rzuć.

– Kocham tę robotę – powiedział, odsuwając talerz. – Nigdy bym jej nie rzucił.

– A mimo to jesteś smutny. – Wyciągnęła do niego rękę. – Chodź do łóżka. Zrobi ci się lepiej.

– Ty idź – powiedział – i zaczekaj na mnie. Muszę podzwonić służbowo. Kiedy skończę, będę cały twój.

Do małego, anonimowego pokoju w tanim hotelu poranek wdarł się okrzykami z ulicy, budapeszteński hałas przenikał ściany, jakby były z papieru, budząc Annakę z niespokojnego snu. Przez jakiś czas leżała bez ruchu w szarym świetle poranka na podwójnym łóżku, tuż obok Bourne'a. Potem odwróciła głową i zaczęła się w niego wpatrywać.

Jak wiele zmieniło się w jej życiu, odkąd spotkała go na schodach kościoła Świętego Mateusza! Ojciec nie żył i nie mogła wrócić do własnego mieszkania, bo adres znał i Chan, i CIA. W gruncie rzeczy nie było w jej mieszkaniu nic, za czym by tęskniła, poza fortepianem. Ból rozłąki, jaki odczuwała, był podobny do tego, który, jak czytała, odczuwają rozdzielone bliźniaki jedno jajowe.

A co z Bourne'em, co czuła do niego? Nie bardzo mogła to ocenić, bo już w dzieciństwie wykształciła w sobie mechanizm zakręcający kurek emocji. Mechanizm ten – przejaw instynktu samozachowawczego, całkowita zagadka nawet dla specjalistów badających takie przypadki – był schowany tak głęboko w jej umyśle, że sama nie mogła go dosięgnąć – co zresztą było kolejnym przejawem instynktu samozachowawczego.

Oczywiście, okłamała Chana, że przy nim traci kontrolę nad sobą. Rzuciła go, bo Stiepan kazał jej odejść. Nie miała nic przeciwko temu; wręcz podobał jej się wyraz twarzy Chana, kiedy mu powiedziała, że to już koniec. Zraniła go i to było przyjemne. Widziała, że mu na niej zależy, ciekawiło ją to, ale nie mogła tego zrozumieć. Jej też dawno temu i daleko stąd zależało na matce, ale na co jej się to uczucie przydało? Matka nie zdołała jej ochronić; gorzej – umarła.

Powoli, ostrożnie odsunęła się od Bourne'a i wstała. Sięgała właśnie po płaszcz, kiedy Jason, przechodząc z głębokiego snu wprost do pełnej przytomności, miękko wypowiedział jej imię.

Annaka wzdrygnęła się i odwróciła.

– Myślałam, że śpisz. Obudziłam cię?

Patrzył na nią bez mrugnięcia.

– Dokąd idziesz?

– Ja… potrzebujemy nowych ubrań.

Spróbował wstać.

– Jak się czujesz?

– W porządku. – Nie miał ochoty wysłuchiwać wyrazów współczucia. – Poza ciuchami potrzebujemy jeszcze kamuflażu.

– My?

– McColl wiedział, kim jesteś, czyli miał twoje zdjęcie.

– Ale dlaczego? – Potrząsnęła głową. – Skąd w CIA dowiedzieli się, że jesteśmy razem?

– Nie dowiedzieli się, a przynajmniej nie mogą mieć pewności. Jedyny sposób, w jaki mogli cię znaleźć, to przez adres twojego komputera.

Musiałem uruchomić jakiś alarm, kiedy włamałem się do rządowej sieci wewnętrznej.

– O mój Boże. – Włożyła płaszcz. – Tak czy inaczej, bezpieczniej będzie, jeśli to ja wyjdę na ulicę.

– Znasz jakiś sklep z przyborami do charakteryzacji?

– Niedaleko jest dzielnica teatralna. Na pewno coś znajdę.

Bourne wziął z biurka kartkę, ogryzek ołówka i zrobił w pośpiechu listę.

– Tego będziemy potrzebować – powiedział. – Zapisałem też swoje rozmiary. Wystarczy ci pieniędzy? Ja mam dużo, ale w dolarach.

Potrząsnęła głową.

– To zbyt niebezpieczne. Musiałabym pójść do banku i wymienić je na forinty, a to mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. W mieście jest mnóstwo bankomatów.

– Bądź ostrożna – ostrzegł ją.

– Nie martw się. – Spojrzała na listę. – Powinnam być z powrotem za kilka godzin. Nie wychodź z pokoju do tego czasu.

Zjechała ciasną, trzeszczącą windą. W małym holu nie było nikogo poza recepcjonistą. Podniósł głowę znad gazety, spojrzał na nią znudzony i wrócił do lektury. Wyszła w tętniący życiem Budapeszt. Obecność Kevina McColla, jako czynnik komplikujący, zaniepokoiła ją, ale Stiepan rozwiał jej obawy, kiedy zadzwoniła do niego z tą wiadomością. Przekazywała mu informacje, dzwoniąc do niego ze swojego mieszkania przy odkręconej w kuchni wodzie.

Wchodząc w strumień przechodniów, spojrzała na zegarek. Było tuż po dziesiątej. Wypiła kawę z rogalikiem w kawiarni na rogu i skierowała się do bankomatu, mniej więcej dwie trzecie drogi do dzielnicy handlowej. Wsunęła kartę, wypłaciła pieniądze do wysokości limitu, włożyła zwitek banknotów do portmonetki i z listą Bourne'a w dłoni ruszyła na zakupy.

Po drugiej stronie miasta Kevin McColl wszedł do banku, w którym Annaka Vadas miała rachunek. Pomachał legitymacją i po jakimś czasie wpuszczono go do oszklonego biura dyrektora oddziału, dobrze ubranego mężczyzny w konserwatywnie skrojonym garniturze. Podali sobie ręce, przedstawiając się wzajemnie, po czym dyrektor wskazał McCollowi wyściełane krzesło naprzeciwko siebie.

Splótł palce i zapytał:

– W czym mogę panu pomóc, panie McColl?

– Szukamy międzynarodowego zbiega.

– A dlaczego nie bierze w tym udziału Interpol?

– Bierze – odparł McColl – podobnie jak Quai d'Orsay w Paryżu, który był ostatnim przystankiem zbiega przed przyjazdem do Budapesztu.

– Jak się nazywa ten poszukiwany?

McColl wyciągnął ulotkę CIA, rozwinął ją i położył na biurku przed dyrektorem, który obejrzał ją przez okulary.

– A tak, Jason Bourne. Oglądam CNN. – Podniósł wzrok znad złotych oprawek. – Mówi pan, że jest w Budapeszcie.

– Widziano go tutaj.

Dyrektor odsunął ulotkę.

– Jak zatem mogę pomóc?

– Był w towarzystwie państwa klientki. Annaki Vadas.

– Ach tak? – Dyrektor zmarszczył brwi. – Jej ojciec nie żyje, został zastrzelony dwa dni temu. Sądzi pan, że ten Bourne go zabił?

– Możliwe. – McColl trzymał niecierpliwość na wodzy. – Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan sprawdzić, czy pani Vadas korzystała z ban komatu w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Jasne. – Dyrektor pokiwał głową ze zrozumieniem. – Uciekinier potrzebuje pieniędzy. Może ją zmusić, żeby mu ich dostarczyła.

– No właśnie. – Koleś, pomyślał McColl, rusz w końcu tyłek.

Dyrektor odwrócił się do komputera i zaczął stukać w klawiaturę.

– Zobaczmy więc. Tak, jest tutaj. Annaka Vadas. – Potrząsnął głową. – Taka tragedia. A teraz jeszcze to.

Patrzył na ekran, gdy nagle rozległ się brzęczyk.

– Wygląda na to, że miał pan rację, panie McColl. Numeru PIN Annaki Vadas użyto w bankomacie przed niespełna półgodziną.

– Adres – rzucił McColl, pochylając się do przodu.

Dyrektor zapisał adres bankomatu na karteczce z notesu i wręczył ją McCollowi, który już wstał i ruszył do drzwi, rzucając przez ramię "Dziękuję".

W recepcji hotelu Bourne zapytał o najbliższą kafejkę internetową. Przeszedł dwanaście przecznic do AMI Internet Cafe na Vaci utca 40. Wnętrze było zadymione i tłoczne, ludzie siedzieli przy komputerach i palili, sprawdzali e- maile, szukali czegoś lub po prostu surfowali w sieci. Zamówił podwójne espresso i rogalik u dziewczyny z nastroszoną fryzurą, która dała mu kartkę z wydrukiem godziny rozpoczęcia i numerem jego stanowiska, po czym zaprowadziła do wolnego komputera.

Usiadł i zaczął pracę. W polu "Szukaj" wpisał nazwisko Petera Sido, byłego wspólnika doktora Schiffera, ale nie znalazł nic. Samo w sobie było to dziwne i podejrzane. Jeśli Sido był naukowcem o jakichkolwiek osiągnięciach – a Jason zakładał, że był, skoro pracował z Feliksem Schifferem – gdzieś w sieci musiało pojawić się jego nazwisko. To, że tak nie było, skłoniło Bourne'a do uznania, że nieobecność ta jest celowa. Trzeba spróbować innej drogi.

W nazwisku Sido było coś, co wydawało się znajome jego lingwistycznej wiedzy. Rosyjskie? Słowiańskie? Przejrzał strony w tych językach, ale i tam nic nie znalazł. Coś podpowiedziało mu, żeby spróbować z węgierskim, i to był strzał w dziesiątkę.

Okazało się, że węgierskie nazwiska niemal zawsze coś znaczyły. Mogły być na przykład patronimiczne, czyli pochodzić od imienia ojca, określać miejsce pochodzenia danej osoby jej zawód lub zajęcie – widział, że Vadas oznacza myśliwego – albo pochodzenie etniczne – Sido to po węgiersku Żyd.

Zatem Peter Sido był Węgrem, tak jak Vadas. Conklin wybrał sobie do współpracy Vadasa. Zbieg okoliczności? Bourne nie wierzył w zbiegi okoliczności. Był w tym jakiś związek; wyczuwał go. Wszystkie światowej klasy węgierskie szpitale i ośrodki badawcze znajdowały się w Budapeszcie, czy zatem Sido też tu był?

Dłonie Bourne'a zatańczyły na klawiaturze, otwierając internetową książkę telefoniczną Budapesztu. Oto i doktor Peter Sido. Zanotował adres i numer telefonu, po czym wylogował się, zapłacił za czas użytkowania, zabrał podwójne espresso i rogalik do części kawiarnianej, gdzie usiadł przy narożnym stoliku z dala od innych klientów. Ugryzł rogalik, sięgnął po komórkę i wystukał numer Sidy. Upił łyk kawy. Po kilku sygnałach usłyszał kobiecy głos.

– Halo – powiedział pogodnym głosem. – Pani Sido?

– Tak…?

Rozłączył się, nie odpowiadając, i łapczywie zjadł resztę śniadania. W oczekiwaniu na zamówioną taksówkę patrzył kątem oka na drzwi wejściowe i przyglądał się każdemu wchodzącemu na wypadek, gdyby był to McColl lub inny agent CIA przysłany tu, żeby go sprzątnąć. Upewniwszy się, że nie jest obserwowany, wyszedł na ulicę, wsiadł do taksówki i podał kierowcy adres doktora Sido. Po niecałych dwudziestu minutach samochód zatrzymał się przed małym domem z kamienną fasadą, frontowym ogródkiem i żelaznymi balkonikami na każdym piętrze.

Bourne wszedł po schodach i zastukał. Drzwi otworzyła korpulentna kobieta w średnim wieku, z łagodnymi piwnymi oczami i miłym uśmiechem. Miała ciemne włosy spięte z tyłu w kok i była gustownie ubrana.

– Pani Sido? Żona doktora Sido?

– Zgadza się. – Patrzyła na niego pytająco. – W czym mogę pomóc?

– Nazywam się David Schiffer.

– Tak?

Uśmiechnął się czarująco.

– Kuzyn Feliksa Schiffera, pani Sido.

– Przykro mi – powiedziała żona Petera Sido – ale Felix nigdy o panu nie wspominał.

Bourne był na to przygotowany. Zachichotał.

– I nic dziwnego. Widzi pani, straciliśmy ze sobą kontakt. Dopiero co wróciłem z Australii.

– Z Australii! O mój Boże. – Odsunęła się na bok. – Ależ proszę wejść, proszę. Niech pan nie myśli, że chcę być nieuprzejma.

– Absolutnie nie – odparł Bourne. – Jest pani po prostu zdziwiona, jak byłby każdy na pani miejscu.

Poprowadziła go do małego saloniku, wygodnego, choć ciemnego, i poprosiła, żeby usiadł. Powietrze pachniało drożdżami i cukrem. Usiadłszy na wyścielanym krześle, kobieta spytała:

– Napije się pan kawy czy herbaty? A może placka drożdżowego? Dziś upiekłam.

– Mój ulubiony – odpowiedział. – A do tego kawa. Dziękuję.

Uśmiechnęła się i ruszyła do kuchni.

– Nie jest pan częściowo Węgrem, panie Schiffer?

– Proszę mówić mi David – powiedział, wstał i poszedł za nią. Nie znał historii rodziny, więc wkroczyłby na grząski teren, gdyby rozmowa zeszła na Schifferów. – Czy mogę w czymś pani pomóc?

– Dziękuję, Davidzie. I mów mi Eszti. – Wskazała przykrytą blaszkę z ciastem. – Ukrój nam po kawałku.

Na drzwiach lodówki zauważył wśród kilku zdjęć rodzinnych fotografię młodej, bardzo ładnej kobiety. Ręką przyciskała do głowy szkocki beret, włosy jej rozwiewał wiatr. Z tyłu widać było londyńską Tower.

– Twoja córka? – zapytał.

Eszti spojrzała na zdjęcie i uśmiechnęła się.

– Tak, Roza, najmłodsza. Uczy się w Londynie. W Cambridge – po wiedziała ze zrozumiałą dumą. – Starsze są tutaj, z rodzinami – wyszły szczęśliwie za mąż, dzięki Bogu. Roza jest ambitna. – Uśmiechnęła się znowu. – Powiedzieć ci coś w tajemnicy, Davidzie? Kocham wszystkie moje dzieci, ale Rozę najbardziej. Peter też. Sądzę, że widzi w niej coś z siebie. Ona ubóstwia nauki ścisłe.

Efektem kilku kolejnych minut krzątania się po kuchni był dzbanek kawy i talerzyki z ciastem na tacy, którą Bourne zaniósł do salonu.

– Więc jesteś kuzynem Feliksa – powiedziała, kiedy usiedli, on na krześle, ona na sofie. Między nimi stał niski stolik, na którym Bourne postawił tacę.

– Tak, i chętnie usłyszałbym coś o nim – odparł Bourne, gdy nalewała kawę. – Tyle że, widzisz, nie mogę go znaleźć, więc pomyślałem sobie… No cóż, miałem nadzieję, że twój mąż mi pomoże.

– Nie wydaje mi się, żeby wiedział, gdzie jest Felix. – Podała mu kawę i talerzyk z ciastem. – Nie chciałabym cię niepokoić, Davidzie, ale ostatnio był jakiś zdenerwowany. Oficjalnie już od jakiegoś czasu nie pracowali ze sobą, ale utrzymywali ostatnio kontakt listowny. – Wlała śmietankę do swojej kawy. – Wiesz, nigdy nie przestali być dobrymi przyjaciółmi.

– I ta niedawna korespondencja dotyczyła spraw prywatnych?

– Tego nie wiem. – Eszti zmarszczyła brwi. – Przypuszczam, że miała jednak coś wspólnego z ich pracą.

– Ale co? Przyjechałem kawał drogi, żeby znaleźć kuzyna i szczerze mówiąc, zaczynam się trochę martwić. Wszystko, co ty lub twój mąż mi powiecie, może mi pomóc.

– Oczywiście, Davidzie, doskonale cię rozumiem. – Ugryzła kawałek ciasta. – Jestem pewna, że Peter z radością cię zobaczy. Ale teraz jest w pracy.

– Mogłabyś podać mi jego numer?

– Nie na wiele by ci się zdał. Peter w pracy nigdy nie odbiera telefonów. Będziesz musiał pójść do kliniki Eurocenter Bio- I na Hattyu utca 75. przy wejściu musisz przejść przez bramkę detektora metali, a potem jeszcze zatrzymają cię przy recepcji. Z powodu prowadzonych tam prac są wyjątkowo czuli na sprawy bezpieczeństwa. Żeby wejść do części, gdzie pracuje Peter, trzeba mieć specjalny identyfikator, biały dla gości, zielony dla lekarzy, niebieski dla asystentów i personelu pomocniczego.

– Dziękuję za informacje, Eszti. Czy mogę spytać, w czym specjalizuje się twój mąż?

– Jak to, Felix ci nie mówił?

Bourne przełknął łyk doskonałej kawy.

– Jak pewnie dobrze wiesz, Felix jest bardzo skryty. Nigdy nie rozmawiał za mną o swojej pracy.

– Oczywiście. – Eszti zaśmiała się. – Peter też jest taki i biorąc pod uwagę dziedzinę, którą się zajmuje, to chyba lepiej. Jestem pewna, że gdybym dokładnie wiedziała, co robi, nie mogłabym spać. No cóż, jest epidemiologiem.

Serce Bourne zatrzymało się na jedno uderzenie.

– Musi mieć do czynienia z ohydnymi zarazkami. Wąglik, ptasia grypa, argentyńska gorączka krwotoczna…

Twarz Eszti spochmurniała.

– Nie, nie, proszę, nie mów dalej! – Zamachała pulchną dłonią. – To właśnie są rzeczy, z którymi ma do czynienia Peter i o których nie chcę nic wiedzieć.

– Wybacz. – Bourne pochylił się do przodu i nalał jej jeszcze kawy, za co podziękowała z uśmiechem.

Usiadła głębiej i pijąc kawę, popatrzyła przed siebie w zamyśleniu.

– Coś sobie przypomniałam, Davidzie. Nie tak dawno temu Peter wrócił wieczorem do domu bardzo podekscytowany, tak bardzo, że jeden raz zapomniał się i coś mi powiedział. Robiłam obiad, on spóźnił się bardziej niż zwykle, a ja musiałam robić wszystko jednocześnie – pieczeń łatwo wysuszyć na wiór, więc ją wyjęłam z kuchni i włożyłam znowu, kiedy

wreszcie stanął w drzwiach. Nie byłam zadowolona, to pewne. – Łyknęła kawy. – O czym to ja…

– Doktor Sido wrócił z pracy bardzo podekscytowany – podpowiedział Bourne.

– A tak, właśnie. – Wzięła w palce kawałeczek ciasta. – Powiedział, że kontaktował się z Feliksem, który dokonał przełomu w tym czymś, nad czym pracuje od ponad dwóch lat.

Bourne'owi zaschło w gardle. Wydawało mu się dziwne, że losy świata leżą teraz w rękach gospodyni domowej, z którą popija sobie kawę, zagryzając domowym ciastem.

– Czy twój mąż powiedział ci, co to jest?

– No właśnie! – zawołała Eszti. – Właśnie to go tak wtedy podekscytowało. Jakiś rozpylacz biochemiczny, według Petera niezwykłe jest w nim to, że jest przenośny. Można go przenieść w futerale do gitary, tak powiedział. – Łagodne oczy spojrzały na niego. – Czy to nie dziwne jak na naukowe coś?

– Rzeczywiście, interesujące – odparł Bourne, dopasowując w myślach elementy układanki, której rozwiązywanie niejeden raz niemal przypłacił życiem.

Wstał.

– Obawiam się, że muszę już iść. Bardzo dziękuję za gościnność i poświęcony mi czas. Wszystko było doskonałe, zwłaszcza placek.

Zarumieniona i uśmiechnięta odprowadziła go do drzwi.

– Koniecznie wpadnij jeszcze, Davidzie, w szczęśliwszych okolicznościach.

– Zrobię tak – zapewnił.

Wyszedł na ulicę. Informacje od Eszti Sido potwierdzały jego najgorsze obawy. Wszyscy chcieli dostać w swoje ręce doktora Schiffera, bo stworzył przenośne urządzenie do rozsiewania w powietrzu chemicznych i biologicznych patogenów. W wielkim mieście, Nowym Jorku czy Moskwie, mogłoby to oznaczać śmierć tysięcy ludzkich istnień, bez możliwości uratowania kogokolwiek w obszarze rozpylania. Przerażający scenariusz, który się spełni, o ile nie znajdzie doktora Schiffera. Jeśli ktokolwiek coś wiedział na ten temat, był to Peter Sido. Już sam fakt, że był ostatnio podekscytowany, potwierdzał to przypuszczenie.

Musi spotkać się z doktorem Sido, im szybciej, tym lepiej.

– Zdaje pan sobie sprawę, że sam pan się prosi o kłopoty – powiedział Fejd al- Saud.

– Wiem – odparł Jamie Hull. – Ale to Borys mnie do tego zmusza.

Wiesz równie dobrze jak ja, że z niego kawał skurwysyna.

– Przede wszystkim – zauważył chłodno Fejd al- Saud – jeśli obstaje pan przy nazywaniu go Borysem, to nie mamy o czym rozmawiać. Skoczycie sobie, panowie, do gardeł. – Rozłożył ręce. – Być może coś mi umknęło, proszę mi więc łaskawie wytłumaczyć, panie Hull: dlaczego chce pan skomplikować zadanie, które i bez tego wystawia na próbę nasze kwalifikacje w dziedzinie ochrony?

Obaj agenci sprawdzali właśnie system wentylacyjny hotelu Oskjuhlid, w którym wcześniej zamontowali czujniki ruchu oraz podczerwieni wykrywające zmiany temperatury. Ten wypad nie wchodził w zakres codziennych inspekcji systemu, których dokonywała cała trójka agentów.

Za niecałe osiem godzin miała przybyć pierwsza grupa przedstawicieli negocjujących stron. Dwanaście godzin później mieli się pojawić przywódcy i rozpocząć szczyt. Nie było żadnego marginesu błędu dla agentów, w tym równie dla Borysa Iljicza Karpowa.

– Chcesz powiedzieć, że ty nie uważasz go za skurwysyna? – spytał Hull.

Fejd al- Saud porównywał jedno z rozgałęzień ze schematem, który trzymał zawsze przy sobie.

– Szczerze powiedziawszy, mam co innego na głowie.

Zadowolony ze stanu rozgałęzienia, ruszył dalej..

– No dobra, skończmy z tymi uprzejmościami. Fejd odwrócił się do Hulla.

– Słucham?

– Chodzi mi o to, że we dwóch tworzymy zgrany zespół, świetnie się rozumiemy, jesteśmy równie dobrzy, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa.

– Chodzi panu o to, że świetnie wypełniam pańskie polecenia. Hull poczuł się dotknięty.

– Czy tak powiedziałem?

– Nie musiał pan, panie Hull. Jak większość Amerykanów, łatwo pana rozszyfrować, kiedy nie macie pełnej kontroli nad wszystkim, wściekacie się.

Hull poczuł, że przepełnia go oburzenie.

– Nie jesteśmy dziećmi! – krzyknął.

– Czyżby? – powiedział Fejd al- Saud spokojnie. – Czasami przypominacie mi mojego sześcioletniego syna.

Hull miał ochotę wyjąć swojego glocka 31 kaliber.357 i wepchnąć lufę w twarz Araba. Jak mógł mówić w taki sposób do przedstawiciela rządu Stanów Zjednoczonych? Na miłość boską, to tak jakby napluł na flagę. Ale co by mu dał taki pokaz siły? Bardzo niechętnie musiał przyznać, że trzeba spróbować innej drogi.

– No dobrze, więc co ty na to? – zapytał najspokojniej, jak mógł. Fejd al- Saud wydawał się nieporuszony.

– Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby pan i pan Karpow rozwiązali swoje spory między sobą.

Hull potrząsnął głową.

– Niemożliwe, przyjacielu, wiesz o tym równie dobrze jak ja.

Niestety, Fejd al- Saud istotnie o tym wiedział. Hull i Karpow głęboko zasklepili się we wzajemnej wrogości, a najlepsze, czego można było od nich oczekiwać, to że ograniczą wzajemne ataki do okazjonalnych przytyków, nie dążąc do otwartej wojny.

– Sądzę, że najlepiej się wam przysłużę, zachowując pozycję neutralną – powiedział. – Jeśli nie ja, kto was powstrzyma od rozszarpania się nawzajem?

Kupiwszy wszystko, czego potrzebował Bourne, Annaka wyszła ze sklepu z męską odzieżą. Gdy zdążała w stronę dzielnicy teatralnej, zauważyła w witrynre odbicie jakiegoś ruchu za swoimi plecami. Nie zawahała się ani nawet nie zgubiła kroku, tylko zwolniła, upewniając się, że jest śledzona. Spokojnie przeszła przez ulicę i zatrzymała się przed szybą sklepu. Rozpoznała Kevina McColla, gdy przechodził przez jezdnię w ślad za nią, pozornie kierując się w stronę kawiarni na rogu. Wiedziała, że musi go zgubić, zanim wejdzie do sklepu charakteryzatorskiego.

Upewniwszy się, że McColl tego nie widzi, wyciągnęła komórkę i wystukała numer Bourne'a.

– Jason – powiedziała miękko – McColl mnie znalazł.

– Gdzie teraz jesteś? – zapytał.

– Na początku Vaci utca.

– Jestem niedaleko.

– Miałeś nie opuszczać hotelu. Co robisz?

– Odkryłem trop.

– Serio? – Serce zabiło jej szybciej. Czy dowiedział się o Stiepanie? – Co takiego?

– Najpierw zajmijmy się McCollem. Pójdź na Hattyu utca 75 i zaczekaj na mnie w recepcji.

Mówił dalej, przekazując jej szczegółowe instrukcje. Wysłuchała go uważnie, po czym spytała:

– Jason, na pewno dasz radę?

– Po prostu rób, co ci każę – odparł szorstko – a wszystko będzie dobrze.

Rozłączyła się i zadzwoniła po taksówkę. Podała kierowcy adres, który Bourne kazał jej powtórzyć na głos. Gdy odjeżdżali, odwróciła się, ale nie zobaczyła McColla, choć była pewna, że ją śledzi. W chwilę potem obtłuczony ciemnozielony opel przebił się przez ruch uliczny, wpychając się za jej taksówkę. Annaka, patrząc w lusterko boczne, rozpoznała potężną sylwetkę za kierownicą opla i uśmiechnęła się pod nosem. Kevin McColl połknął haczyk. Oby tylko plan Bourne'a zadziałał.

Stiepan Spalko, dopiero co wróciwszy do siedziby Humanistas Ltd. w Budapeszcie, przeglądał właśnie szyfrowane komunikaty światowych służb specjalnych, szukając wiadomości o szczycie, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy.

– Co jest? – zapytał zwięźle.

– Jadę spotkać się z Bourne'em na Hattyu utca 75 – odparła Annaka.

Spalko odwrócił się i odszedł kawałek od techników siedzących przy komputerach deszyfrujących.

– Wysyła cię do kliniki Eurocenter Bio- I – powiedział. – Wie o Peterze Sido.

– Powiedział, że ma nowy obiecujący trop, ale nie chciał mi powiedzieć jaki.

– Zacięty gość – mruknął Spalko. – Zajmę się Sido, ale ty musisz trzymać go z dala od jego biura.

– Wiem o tym – odparła Annaka. – Tak czy inaczej, uwagę Bourne'a odwróci najpierw ścigający go agent CIA.

– Annako, nie chcę, żeby Bourne zginął. Żywy jest dla mnie zbyt cenny, przynajmniej na razie. – Umysł Spalki porządkował możliwości, odrzucając jedną po drugiej, aż ustalił właściwą. – Resztę zostaw mnie.

Siedząca w taksówce Annaka kiwnęła głową.

– Możesz na mnie liczyć, Stiepanie.

– Wiem.

Patrzyła na przesuwający się za oknem Budapeszt.

– Nie podziękowałam ci jeszcze za zabicie ojca.

– Zasłużył na to od dawna.

– Chan sądzi, że jestem wściekła, bo nie zrobiłam tego sama.

– Ma rację?

W jej oczach pojawiły się łzy, otarła je z pewnym zniecierpliwieniem.

– Był moim ojcem, cokolwiek zrobił… jednak był moim ojcem. Zajmował się mną.

– Dość kiepsko, Annako, nigdy naprawdę nie wiedział, jak to robić.

Pomyślała o kłamstwach, które opowiadała Bourne'owi bez mrugnięcia okiem, o idealnym dzieciństwie, o którym marzyła. Ojciec nigdy nie czytał jej na dobranoc, nie przewijał jej. Nigdy nie przyszedł na zakończenie roku – wydawało się, że zawsze był gdzieś daleko; o urodzinach też nigdy nie pamiętał. Kolejna łza spłynęła jej po policzku do kącika ust; słony smak pasował do gorzkich wspomnień.

Potrząsnęła głową.

– Wygląda na to, że dziecko nigdy nie może całkowicie potępić swego ojca.

– Ja potępiłem swojego.

– To co innego – powiedziała. – A poza tym wiem, co czułeś do mojej matki.

– Kochałem ją, tak. – Przywołał w myślach obraz Susy Vadas, jej duże, świetliste oczy, uśmiech, którym otwierała ludzkie serca. – Była wyjątkowa, niezwykła, prawdziwa księżniczka, zgodnie ze znaczeniem swego imienia.

– Byłeś takim samym członkiem jej rodziny jak ja – powiedziała Annaka. – Potrafiła w ciebie wejrzeć, Stiepanie. Nie musiałeś jej o niczym mówić, a i tak czuła, przez co przeszedłeś.

– Długo czekałem, żeby zemścić się na twoim ojcu, Annako, ale nigdy bym tego nie zrobił, gdybym nie był pewien, że ty również tego chcesz.

Roześmiała się, całkiem już wróciwszy do siebie. Chwila emocjonalnej słabości teraz budziła w niej niesmak.

– Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę, Stiepanie? Pamiętaj, kogo próbujesz oszukać. Znam cię, zabiłeś go, kiedy było ci to na rękę. I dobrze zrobiłeś, powiedziałby wszystko Bourne'owi, a on zaraz by się do ciebie dobrał. Fakt, że ja też pragnęłam śmierci mego ojca, to czysty zbieg okoliczności.

– Nie bierzesz pod uwagę tego, jak ważna jesteś dla mnie.

– To może prawda, Stiepanie, ale dla mnie bez znaczenia. Nie umiała

bym stworzyć więzi uczuciowej, nawet gdybym chciała spróbować.

Martin Lindros wręczył dokumenty Randy'emu Driverowi, dyrektorowi Wydziału Taktycznych Broni Obezwładniających we własnej osobie. Driver, patrząc na Lindrosa tak, jakby go chciał upokorzyć, wziął papiery bez słowa i rzucił na biurko.

Stał w pozie komandosa, wyprostowany, z wciągniętym brzuchem, napiętymi mięśniami, jakby zaraz miał ruszyć do walki. Spojrzenie blisko osadzonych niebieskich oczu wydawało się przeszywać na wskroś. Ulotny zapach środka odkażającego unosił się w wypełnionym metalowymi meblami biurze, jakby Driver chciał odkazić to miejsce przed przyjściem Lindrosa.

– Widzę, że harowałeś jak mrówka od czasu naszego ostatniego spotkania – powiedział, nie patrząc na Lindrosa. Najwyraźniej uznał, że nie zdoła go upokorzyć samym spojrzeniem, i przeszedł do słów.

– Zawsze haruję – odparł Lindros. – A ty tylko przysporzyłeś mi niepotrzebnej roboty.

– Cieszę się. – Twarz Drivera niemal zaskrzypiała od wysilonego uśmiechu.

Lindros przestąpił z nogi na nogę.

– Dlaczego uważasz mnie za wroga?

– Pewnie dlatego, że nim jesteś. – Driver usiadł za swoim biurkiem ze stali i matowego szkła. – Jak inaczej nazwać kogoś, kto przychodzi rozkopać mój ogródek?

– Po prostu prowadzę śledztwo…

– Nie pieprz, Lindros! – Driver z pobielałą twarzą skoczył na równe nogi. – Polowanie na czarownice wyczuwam z daleka! Jesteś fagasem Starego. Nie oszukasz mnie. Tu nie chodzi o zabójstwo Aleksa Conklina.

– Czemu tak uważasz?

– Bo to śledztwo dotyczy mnie!

To ciekawe. Lindros zdawał sobie sprawę z uzyskanej przewagi i wykorzystał ją, uśmiechając się tajemniczo.

– Dlaczego mielibyśmy cię sprawdzać, Randy?

Starannie dobrał słowa, użył liczby mnogiej, by dać Driverowi do zrozumienia, że działa z pełnym poparciem dyrektora CIA, a imienia, żeby go całkiem wyprowadzić z równowagi.

– Dobrze wiesz dlaczego! – warknął Driver, wpadając w przygotowaną przez Lindrosa pułapkę. – Wiedziałeś to już za pierwszym razem, kiedy tu wpadłeś. Widziałem to w twojej twarzy, kiedy chciałeś rozmawiać z Feliksem Schifferem.

– Chciałem dać ci szansę na usprawiedliwienie, zanim pójdę z tym do dyrektora. – Bawiło go podążanie ścieżką wskazywaną przez Drivera, choć nie miał pojęcia, dokąd go zaprowadzi. Z drugiej strony musiał być ostrożny. Jeden fałszywy ruch, jeden błąd, a Driver połapie się w tym, że nic nie wie, i zamilknie, czekając na adwokata. – Jeszcze nie jest za późno.

Driver patrzył na niego przez chwilę, przyłożył dłoń do spoconego czoła, zgarbił się lekko i zapadł głębiej w fotel.

– Boże, co za syf- wymamrotał. Całe powietrze z niego uciekło, jakby dostał potężny cios w brzuch. Przesunął wzrokiem po reprodukcjach Marka Rothko na ścianie, jakby w nadziei, że w którejś z nich otworzy się przejście i będzie mógł uciec. Wreszcie pogodzony z losem spojrzał na mężczyznę stojącego cierpliwie przed nim.

Wskazał ręką krzesło.

– Siadaj, wicedyrektorze. – Jego głos był smutny. Kiedy Lindros usiadł, zaczął mówić: – Wszystko zaczęło się od Aleksa Conklina. Zawsze zaczynało się od Aleksa, prawda? – Westchnął, jakby nagle wzruszony nostalgią. – Jakieś dwa lata temu Alex przyszedł do mnie z propozycją. Za przyjaźnił się z naukowcem z Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych. Ich spotkanie było przypadkowe, choć, szczerze mówiąc, Alex miał takie kontakty, że wątpię, by cokolwiek w jego życiu było przypadkowe. Zapewne już domyśliłeś się, że naukowcem tym był Felix Schiffer.

Umilkł na chwilę.

– Zapaliłbym cygaro. Pozwolisz?

– Jasne, nie przeszkadzaj sobie – powiedział Lindros. To wyjaśniało zapach: odświeżacz powietrza. Budynek, jak wszystkie gmachy rządowe, objęty był całkowitym zakazem palenia.

– Zapalisz? – zapytał Driver. – Dostałem je od Aleksa.

Lindros odmówił, a Driver wysunął szufladę, wyjął cygaro z humidora i odprawił cały rytuał zapalania. Lindros wiedział, że w ten sposób uspokaja nerwy. Powąchał pierwszy kłębek dymu dryfujący przez pokój. Kubańskie.

– Alex przyszedł się ze mną spotkać – ciągnął Driver. – Nie, inaczej: zaprosił mnie na obiad. Powiedział, że poznał tego faceta z Agencji Projektów, Feliksa Schiffera, że gość nie znosi wojskowych stamtąd i chce odejść. Spytał, czybym mu nie pomógł.

– A ty po prostu się zgodziłeś?

– Oczywiście. Generał Baker, szef Agencji Projektów, w zeszłym roku podebrał jednego z moich ludzi. – Driver wypuścił kłąb dymu. – Lubię wyrównywać rachunki i chętnie skorzystałem z szansy, żeby dokopać nadętemu dupkowi Bakerowi.

Lindros poruszył się niespokojnie.

– Czy wtedy Conklin powiedział ci, nad czym pracował Schiffer?

– Jasne. Jego działką było manipulowanie nietrwałymi koloniami bakterii. Pracował nad sposobami oczyszczania pomieszczeń z zarazków.

Lindros wyprostował się.

– Na przykład z wąglika?

Driver kiwnął głową.

– Na przykład.

– Daleko w tym doszedł?

Driver wzruszył ramionami.

– Nie wiem.

– Ale na pewno Schiffer informował cię o postępach, kiedy zaczął już pracować dla ciebie.

Driver zerknął na niego, po czym wystukał coś na klawiaturze. Obrócił monitor, żeby obaj coś zobaczyli. Lindros pochylił się do przodu.

– Dla mnie to jakiś bełkot, ale ja nie jestem naukowcem.

Driver popatrzył na końcówkę swojego cygara, jakby w chwili prawdy nie był w stanie spojrzeć na Lindrosa.

– To jest bełkot, w zasadzie.

Lindros zamarł.

– Co ty mówisz?

Driver wciąż wpatrywał się w koniuszek cygara.

– To nie może być to, nad czym pracował Schiffer, bo jest kompletnie bez sensu.

Lindros potrząsnął głową.

– Nie rozumiem.

Driver westchnął.

– Cóż, to oczywiście możliwe, że Schiffer nie jest wybitnym specjalistą.

Lindros poczuł, jak w brzuchu tworzy mu się lodowata kula przerażenia.

– Ale istnieje też druga inna możliwość, prawda?

– Tak, skoro już o tym wspomniałeś. – Driver oblizał wargi. – Możliwe, że Schiffer pracował nad czymś całkiem innym, o czym miała nie wiedzieć ani Agencja Projektów, ani my.

– Dlaczego go o to nie zapytałeś?

– Bardzo bym chciał. Problem w tym, że nie wiem, gdzie on jest.

– Skoro ty nie wiesz – odparł gniewnie Lindros – to kto ma, u licha, wiedzieć?

– Tylko Alex wiedział.

– Chryste, przecież Conklin nie żyje! – Lindros pochylił się gwałtownie i wytrącił Driverowi cygaro z ust. – Od kiedy nie ma Schiffera?

Driver zamknął oczy.

– Od sześciu tygodni.

Teraz Lindros zrozumiał, że kiedy przyszedł tu po raz pierwszy, Driver był taki wrogi wobec niego ze strachu; po prostu bał się, że agencja wie o jego rażącym naruszeniu zasad bezpieczeństwa.

– Jak mogłeś na to pozwolić?

Wzrok Drivera zatrzymał się na nim przez moment.

– To przez Aleksa. Ufałem mu. Dlaczego miałbym mu nie ufać? Znałem go od lat, był legendą agencji, na litość boską. I co nagle wykręca? Pomaga zniknąć Schifferowi.

Driver spojrzał na leżące na podłodze cygaro, jakby stało się czymś groźnym.

– Wykorzystał mnie, Lindros, zagrał mną jak pionkiem. Nie chodziło mu o to, żeby Schiffer był w moim wydziale, żebyśmy go mieli w agencji. Chciał go wyciągnąć z Agencji Projektów, żeby móc go potem ukryć.

– Dlaczego? – spytał Lindros. – Dlaczego miałby to zrobić?

– Nie mam pojęcia. Sam chciałbym wiedzieć.

Ból w głosie Drivera był niemal namacalny i po raz pierwszy Lindros współczuł mu. Wszystko, co kiedykolwiek słyszał o Alexandrze Conklinie, okazało się prawdą. Był mistrzem manipulacji, ukrywał jakieś ciemne tajemnice, nie ufał nikomu – nikomu poza Jasonem Bourne'em, swoim protegowanym. Rozważał przez chwilę, jak na taki obrót sprawy zareaguje dyrektor. Przyjaźnili się z Conklinem od lat, razem dorastali w agencji – to było ich życie. Polegali na sobie, wzajemnie sobie ufali, a teraz spotka go taki bolesny cios. Conklin złamał chyba wszystkie zasady postępowania w agencji, byle dostać to, czego chciał: doktora Feliksa Schiffera. Oszukał nie tylko Randy'ego Drivera, ale i samą agencję. Jak ochronić Starego przed takimi wieściami? Lecz nawet kiedy o tym rozmyślał, wiedział, że ma przed sobą pilniejszy problem.

– Conklin wiedział, nad czym naprawdę pracuje Schiffer, i chciał to mieć – powiedział. – Ale co to było, do diabła?

Driver spojrzał na niego bezradnie.

Stiepan Spalko stał na środku Kapisztran ter, nieopodal oczekującej limuzyny. Nad nim wyrastała wieża świętej Marii Magdaleny, jedyna pozostałość po trzynastowiecznym kościele franciszkanów, zniszczonym przez niemieckie bomby w czasie drugiej wojny. Gdy tak czekał, chłodny powiew unosił poły jego czarnego płaszcza i prześlizgiwał mu się po skórze.

Spojrzał na zegarek. Sido się spóźniał. Dawno temu nauczył się nie martwić na zapas, ale waga spotkania była tak wielka, że nic nie mógł poradzić na ukłucia niepokoju. Kurant na szczycie wieży wygrał kwadrans. Sido był bardzo spóźniony.

Patrząc na fale przechodniów, postanowił właśnie złamać zasady i zadzwonić do Sido na komórkę, kiedy ujrzał naukowca spieszącego w jego kierunku z przeciwległej strony. Miał ze sobą coś, co wyglądało jak walizka z próbkami biżuterii.

– Spóźniłeś się – powiedział Spalko lakonicznie.

– Wiem, ale nic nie mogłem zrobić. – Sido otarł czoło rękawem płaszcza. – Miałem problemy z wydostaniem tego z magazynu. W środku był personel i musiałem czekać, aż w chłodni będzie pusto, żeby nie wzbudzać…

– Nie tutaj!

Spalko miał ochotę uderzyć doktora za mówienie o interesach publicznie, ale tylko chwycił go mocno za ramię i niemal zaciągnął w odludny cień rzucany przez posępną barokową wieżę.

– Zapomniałeś trzymać język za zębami wśród obcych, Peter – powiedział. – Jesteśmy częścią elitarnej grupy, ty i ja. Już ci to mówiłem.

– Wiem – odparł nerwowo Sido – Ale trudno mi…

– Nietrudno ci brać moją forsę, co?

Sido uciekł spojrzeniem.

– Tu jest produkt – powiedział. – Wszystko, o co prosiłeś, i jeszcze trochę. – Podał walizkę. – Ale miejmy to już za sobą. Muszę wracać do laboratorium. Kiedy zadzwoniłeś, byłem właśnie w trakcie ważnych chemicznych obliczeń.

Spalko odsunął jego rękę.

– Zatrzymaj to, Peter, przynajmniej jeszcze przez chwilę.

Szkła okularów Sido błysnęły.

– Przecież powiedziałeś, że potrzebujesz tego teraz, natychmiast. Mówiłem ci, po włożeniu do pojemnika materiał jest żywy jeszcze tylko przez czterdzieści osiem godzin.

– Pamiętam o tym.

– Nie rozumiem cię. Podjąłem wielkie ryzyko, wynosząc to z kliniki w godzinach pracy. Teraz muszę już wracać, bo…

Spalko uśmiechnął się i mocniej ścisnął jego ramię.

– Nie wracasz, Peter.

– Co?

– Wybacz, że nie wspomniałem o tym wcześniej, ale cóż, za sumę, którą ci płacę, chcę nie tylko samego produktu. Chcę również ciebie.

Sido potrząsnął głową.

– To niemożliwe. Wiesz o tym!

– Nic nie jest niemożliwe.

– Ale to jest – odparł twardo Sido.

Z czarującym uśmiechem Spalko wyjął z kieszeni płaszcza fotografię.

– Jak to mówią, nie uwierzysz, póki nie zobaczysz – powiedział, podając mu zdjęcie.

Sido spojrzał na nie i przełknął gwałtownie ślinę.

– Skąd masz zdjęcie mojej córki?

Uśmiech nie znikł z twarzy Spalki.

– Zrobił je jeden z moich ludzi. Zwróć uwagę na datę.

– Wczoraj. – Doktorem owładnęła nagła pasja i podarł zdjęcie na strzępy. – W dzisiejszych czasach z fotografią można robić cuda – powiedział głucho.

– Owszem. Ale zapewniam, że ta nie była montowana.

– Kłamiesz! Odchodzę! – powiedział Sido. – Puść mnie.

Spalko puścił jego rękę, a kiedy Sido ruszył, krzyknął do niego:

– Nie chciałbyś porozmawiać z Rozą? – Wyjął telefon komórkowy. – Właśnie teraz?

Sido zatrzymał się w pół kroku, odwrócił się do Spalki, a jego twarz pociemniała z gniewu i słabo maskowanego strachu.

– Powiedziałeś, że jesteś przyjacielem Feliksa; myślałem, że także moim przyjacielem.

Spalko nadal trzymał komórkę w wyciągniętej ręce.

– Roza chciałaby z tobą mówić. Jeśli odejdziesz… – Wzruszył ramionami. Jego milczenie kryło w sobie groźbę.

Powoli, ociężale Sido podszedł do niego z powrotem. Wziął telefon wolną ręką i przytknął do ucha. Jego serce biło tak głośno, że nie był w stanie myśleć.

– Roza?

– Tatuś? Tatusiu! Gdzie ja jestem? Co się dzieje?

Panika w głosie córki przebiła doktora ostrzem grozy. Nie pamiętał, by kiedykolwiek tak się bał.

– Kochanie, co się stało?

– Jacyś ludzie przyszli do mojego pokoju, zabrali mnie, nie wiem dokąd, założyli mi kaptur na głowę i…

– Wystarczy – powiedział Spalko, wyjmując aparat ze zdrętwiałych palców naukowca. Rozłączył się i schował telefon.

– Co jej zrobiliście? – Głos Sido drżał.

– Jeszcze nic – odparł Spalko. – I nic się jej nie stanie, Peter, dopóki będziesz mnie słuchał.

Doktor Sido przełknął ślinę, gdy Spalko znów chwycił go za ramię.

– Dokąd… Dokąd idziemy?

– Jedziemy na wycieczkę. – Spalko skierował go w stronę oczekującej limuzyny. – Pomyśl o tym jak o wakacjach, zasłużonym urlopie.

Rozdział 24

Klinika Eurocenter Bio- I zajmowała nowoczesny budynek barwy ołowiu. Bourne wszedł do niego szybkim i pewnym krokiem kogoś, kto wie, dokąd i po co idzie.

Wnętrze kliniki świadczyło o pieniądzach, i to dużych pieniądzach. Hol wyłożono marmurem, między klasycystycznymi kolumnami stały figury z brązu, w ścianach znajdowały się zwieńczone łukami nisze, a w nich popiersia historycznych półbogów biologii, chemii, mikrobiologii i epidemiologii. Szpetna bramka wykrywacza metali wydawała się szczególnie nie na miejscu w tak dostojnym i bogatym otoczeniu. Za nią stał wysoki kontuar, za którym siedziały trzy wyglądające na poirytowane recepcjonistki.

Bourne przeszedł przez wykrywacz bez kłopotu, ceramiczny pistolet nie włączył alarmu. Przy kontuarze przybrał zdecydowaną pozę.

– Alexander Conklin do doktora Sido – powiedział tak szorstko, że zabrzmiało to niemal jak rozkaz.

– Poproszę o dowód tożsamości, panie Conklin – powiedziała jedna z recepcjonistek, nieświadomie reagując i wykonując polecenie.

Bourne podał jej swój fałszywy paszport, na który rzuciła okiem, szybko porównała fotografię z jego twarzą i zwróciła go. Wręczyła mu białą plastikową plakietkę.

– Proszę to zawsze nosić, panie Conklin.

Jego ton i zachowanie sprawiły, że nawet nie zapytała, czy Sido go oczekuje, biorąc za pewnik, że "pan Conklin" ma umówione spotkanie. Bourne posłuchał jeszcze jej wskazówek i ruszył.

"Żeby wejść do części, gdzie pracuje Sido, trzeba mieć specjalny identyfikator, biały dla gości, zielony dla lekarzy, niebieski dla asystentów i personelu pomocniczego", powiedziała mu Eszti Sido, więc następnym zadaniem było znalezienie odpowiedniego pracownika.

W drodze do Oddziału Epidemiologicznego minął czterech mężczyzn, ale żaden nie miał podobnej do niego sylwetki. Potrzebował kogoś o zbliżonej posturze. Idąc, sprawdzał wszystkie drzwi, które nie były oznaczone jako biuro lub laboratorium, szukał pomieszczeń magazynowych i innych miejsc, do których personel medyczny zaglądał rzadko. Nie przejmował się ekipą sprzątającą, bo raczej nie pojawiała się przed wieczorem.

W końcu zobaczył mężczyznę mniej więcej jego wzrostu i wagi. Nosił zieloną plakietkę, z której wynikało, że to doktor Lenz Morintz.

– Przepraszam, doktorze Morintz – powiedział Bourne z nieśmiałym uśmiechem – czy mógłby mi pan wskazać drogę do Oddziału Mikrobiologicznego? Obawiam się, że zmyliłem drogę.

– W rzeczy samej – odparł Morintz. – Zmierza pan wprost do Oddziału Epidemiologicznego.

– Ojej, całkiem zabłądziłem.

– Bez obaw. Teraz musi pan pójść…

Kiedy się odwrócił, żeby wskazać kierunek, Bourne uderzył go kantem dłoni, chwycił upadającego i trochę go niosąc, a trochę wlokąc, dotarł do najbliższego składziku, nie zwracając uwagi na palący ból połamanych żeber.

W środku włączył światło, zdjął kurtkę i upchnął ją w rogu. Zdjął Morintzowi kitel i identyfikator. Związał mu ręce za plecami znalezionym plastrem, obwiązał nogi w kostkach i na koniec zakleił usta. Zaciągnął ciało w róg i ułożył je za stertą kartonów. Wrócił do drzwi, zgasił światło i wyszedł na korytarz.

Przez jakiś czas po przyjeździe do kliniki Eurocenter Bio- I Annaka siedziała w taksówce z włączonym licznikiem. Stiepan jasno dał do zrozumienia, że wkroczyli w końcową fazę misji. Każda decyzja, każdy podjęty krok były najwyższej wagi, najmniejszy błąd mógł doprowadzić do katastrofy. Bourne czy Chan? Nie wiedziała, który jest większą niewiadomą, poważniejszym zagrożeniem. Bourne był wytrwalszy, ale za to Chan nie miał skrupułów. Nie mogła nie zauważyć ironii w jego podobieństwie do siebie.

A jednak odkryła ostatnio, że różni ich więcej, niż kiedyś przypuszczała. Po pierwsze, Chan nie potrafił zabić Bourne'a, choć twierdził, że pragnie jego śmierci. Równie zadziwiające było jego zachowanie, kiedy pochylił się, by pocałować ją w kark. Od chwili gdy go rzuciła, zastanawiała się, czy rzeczywiście coś do niej czuł. Teraz wiedziała, że Chan miał uczucia; potrafił przy odpowiedniej motywacji budować więzi emocjonalne. Szczerze mówiąc, nigdy by w to nie uwierzyła, znając jego przeszłość.

– Proszę pani? – Pytanie taksówkarza przerwało jej rozmyślań. – Czy jest tu pani z kimś umówiona, czy mam panią zawieźć gdzieś jeszcze?

Pochyliła się do przodu i wcisnęła mu zwitek banknotów.

– Reszty nie trzeba.

Nie wysiadła jednak, rozglądając się dokoła i zastanawiając, gdzie podział się Kevin McColl. Łatwo było siedzącemu bezpiecznie w biurze Humanistas Stiepanowi mówić jej, żeby nie przejmowała się agentem CIA, ale to ona znajdowała się w terenie z dobrze wyszkolonym niebezpiecznym zabójcą i z ciężko rannym człowiekiem, którego ten pierwszy miał zabić. Kiedy padną strzały, to ona będzie na linii ognia.

W końcu wysiadła, nerwowo rozglądając się za obtłuczonym zielonym oplem. Kiedy się na tym przyłapała, z pomrukiem irytacji weszła przez główne drzwi.

W środku wszystko wyglądało tak, jak jej opisał Bourne. Zachodziła w głowę, jak udało mu się zdobyć tę wiedzę w tak krótkim czasie. Trzeba mu przyznać: miał niezwykłą zdolność znajdowania informacji.

Po przejściu przez wykrywacz musiała się zatrzymać i pokazać ochronie zawartość torebki. Wiernie wypełniając instrukcje Bourne'a, podeszła do marmurowego kontuaru i uśmiechnęła się do jednej z recepcjonistek, która podniosła wzrok na tyle długo, żeby ją zauważyć.

– Nazywam się Annaka Vadas – powiedziała. – Czekam na przyjaciela.

Recepcjonistka kiwnęła głową i wróciła do swojej pracy. Pozostałe dwie odbierały telefony lub wprowadzały dane do komputera. Po chwili zadzwonił kolejny telefon i kobieta, która uśmiechnęła się do Annaki, podniosła słuchawkę. Rozmawiała przez moment, po czym, o dziwo, przywołała ją.

Kiedy Annaka podeszła, recepcjonistka powiedziała:

– Pani Vadas, doktor Morintz oczekuje pani. – Pobieżnie spojrzała na jej prawo jazdy i wręczyła białą plakietkę. – Proszę to cały czas nosić, doktor czeka na panią w swoim laboratorium.

Pokazała jej drogę i zadziwiona Annaka poszła we wskazanym kierunku. Gdy dotarła do prostopadłego korytarza, skręciła w lewo i wpadła na mężczyznę w białym kitlu.

– Przepraszam! Co…? – Podniosła wzrok i zobaczyła twarz Jasona Bourne'a. Do fartucha miał przypięty zielony identyfikator z nazwiskiem doktora Lenza Morintza. Roześmiała się. – Miło mi pana poznać, doktorze Morintz. – Spojrzała z ukosa. – Całkiem nie przypomina pan swojej fotografii.

– Wiesz, jak to jest z tymi tanimi aparatami – powiedział Bourne, ujął ją za ramię i zaprowadził z powrotem za róg. – Nigdy się dobrze nie wy chodzi. – Wyjrzał. – No proszę, jest i CIA, zgodnie z rozkładem.

Annaka zobaczyła Kevina McColla pokazującego legitymację jednej z recepcjonistek.

– Jak przedostał się z bronią przez wykrywacz metali? – zapytała.

– Nie przedostała się – odparł Bourne. – Jak sądzisz, czemu cię tu zaprosiłem?

Wbrew sobie spojrzała na niego z podziwem.

– To pułapka. McColl jest tutaj bez broni.

Rzeczywiście był sprytny i wzbudziło to w niej cień obawy. Miała nadzieję, że Stiepan wiedział, co robi.

– Słuchaj, odkryłem, że były współpracownik Schiffera, Peter Sido, pracuje tutaj, a jeśli ktokolwiek wie, gdzie jest Schiffer, to właśnie Sido. Musimy z nim pomówić, ale najpierw załatwmy raz na zawsze sprawę McColla. Gotowa?

Annaka spojrzała raz jeszcze na McColla i z lekkim drżeniem przytaknęła.

Chan skorzystał z taksówki, by pojechać za zielonym poobijanym oplem; wolał nie używać wynajętej skody, na wypadek gdyby podłożono mu pluskwę. Poczekał, aż Kevin McColl wjedzie na parking, kazał taksówkarzowi jechać dalej, a gdy agent wysiadł ze swojego opla, zapłacił kierowcy i ruszył za tamtym piechotą.

Poprzedniego wieczoru, po tym jak śledził wracającego od Annaki McColla, zadzwonił do Ethana Hearna i podyktował mu numer rejestracyjny opla. W ciągu godziny Hearn podał mu nazwę i telefon wypożyczalni samochodów, z której skorzystał McColl. Udając agenta Interpolu, wydobył z przestraszonego pracownika nazwisko McColla i jego adres w Stanach. McColl nie podał adresu w Budapeszcie, ale z typową dla Amerykanów arogancją użył prawdziwego nazwiska, nie było więc problemem zadzwonić do swojego kontaktu w Berlinie, by po przepuszczeniu przez bazę danych okazało się, że chodzi o CIA.

Idący przed nim McColl skręcił w Hattyu utca i wszedł do nowoczesnego szarego budynku pod numerem 75, przypominającego średniowieczną twierdzę. Na szczęście Chan zgodnie ze swym zwyczajem odczekał chwilę, ponieważ McColl nagle wyszedł. Chan patrzył z ciekawością, jak rozgląda się dokoła, by sprawdzić, czy nikt nie patrzy, wyjmuje pistolet i wkłada go szybkim, ostrożnym ruchem do śmietnika.

Chan poczekał, aż McColl wróci do środka, i ruszył za nim, wchodząc do holu przez drzwi ze stali i szkła. Tam zobaczył, jak McColl macha swoimi papierami z agencji. Zauważył bramkę i zrozumiał, czemu agent pozbył się broni. Czy to przypadek, czy pułapka zastawiona przez Bourne^? Chan tak by właśnie zrobił.

Kiedy McColl dostał identyfikator i zniknął w korytarzu, Chan przeszedł przez wykrywacz i pokazał swój identyfikator Interpolu, zdobyty w Paryżu. To oczywiście zaniepokoiło recepcjonistkę, zwłaszcza po tym, jak zobaczyła człowieka agencji, zaczęła więc rozważać głośno, czy nie powinna zaalarmować ochrony lub zadzwonić na policję, ale Chan spokojnie ją zapewnił, że obaj są tu w tej samej sprawie i wyłącznie po to, by porozmawiać. Jakiekolwiek zakłócenia tych działań, ostrzegł ją surowo, mogą prowadzić do nieprzewidzianych trudności, których ona z pewnością sobie nie życzy. Nadal zaniepokojona, kiwnęła głową i gestem kazała mu przejść.

Kevin McColl zobaczył przed sobą Annakę Vadas i wiedział, że Bourne musi być gdzieś blisko. Był pewien, że nie zauważyła, że ją śledzi, ale na wszelki wypadek dotknął małej plastikowej płytki na bransolecie zegarka. W środku znajdowała się nylonowa linka nawinięta na malutką szpulkę. Wolałby wypełnić zlecenie na Bourne'a za pomocą pistoletu, szybko i skutecznie. Ciało ludzkie, nieważne jak silne, nie mogło zwalczyć strzału w serce, płuco czy mózg. Metody z użyciem zaskoczenia i brutalnej siły, do których musiał się uciec z powodu wykrywacza metali, zabierały więcej czasu i nie były takie czyste. Zdawał sobie sprawę ze zwiększonego ryzyka i ewentualności, że będzie musiał zabić także Annakę Vadas. Ta myśl wywołała w nim ukłucie żalu. To ładna, seksowna kobieta; zabicie takiej piękności było sprzeczne z jego naturą.

Zobaczył ją teraz, jak zmierza, był tego pewien, na spotkanie z Jasonem Bourne'em; nie wyobrażał sobie innego powodu, dla którego mogłaby tu być. Podążył za nią, postukując w plastikową płytkę na wewnętrznej stronie nadgarstka i czekając na swoją szansę.

Ze swojego stanowiska w składziku Boume ujrzał przechodząca obok Annakę. Dokładnie wiedziała, gdzie był, ale trzeba jej przyznać, że mijając kryjówkę nie odwróciła głowy ani na milimetr. Jego czułe uszy wychwyciły kroki McColla, zanim agent pojawił się w polu widzenia. Każdy ma swój sposób chodzenia, specyficzny krok, nie do pomylenia, o ile celowo go nie zmieni. Chód McColla był ciężki i mocny, złowrogi, bez wątpienia chód zawodowego łowcy.

Boume wiedział, że najważniejszym czynnikiem będzie zgranie w czasie. Jeśli ruszy za szybko, McColl zauważy go i zareaguje, niwecząc element zaskoczenia. Jeśli będzie czekał zbyt długo, musiałby zrobić kilka kroków, żeby go dogonić, ryzykując, że McColl go usłyszy. Ale Bourne wymierzył kroki przeciwnika i był w stanie dokładnie przewidzieć, kiedy zabójca znajdzie się w odpowiednim punkcie. Wyrzucił z umysłu cały ból ciała, zwłaszcza złamanych żeber. Nie wiedział, jak bardzo zmniejszą się jego możliwości, ale musiał zaufać potrójnemu opatrunkowi założonemu przez doktora Ambrusa.

Zobaczył Kevina McColla, wielkiego i groźnego, kiedy mijał uchylone drzwi składziku. Wyskoczył i zadał potężny cios oburącz w prawą nerkę, złapał go i zaczął ciągnąć do składziku.

McColl jednak zdołał się obrócić i z grymasem bólu wystrzelił pięścią w pierś Bourne'a. Kiedy ten zatoczył się do tyłu, McColl rozwinął nylonową linkę i rzucił mu się do gardła. Jason zadał mu kantem dłoni dwa wściekłe ciosy, na pewno bardzo bolesne, mimo to McColl, z nabiegłymi krwią oczami, wciąż nacierał z ponurą determinacją. Zarzucił Bourne'owi linkę na szyję i zacisnął tak mocno, że na ułamek sekundy uniósł go z podłogi.

Bourne zaczął walczyć o oddech, co pozwoliło McCollowi jeszcze mocniej zacieśnić pętlę. Wtedy zrozumiał swój błąd, przestał przejmować się oddychaniem, koncentrując na wyswobodzeniu. Uderzył kolanem w krocze przeciwnika. Z McColla uszło nagle całe powietrze i na moment poluzował chwyt na tyle, że Bourne zdołał wsunąć dwa palce między linkę a swoje gardło.

McColl był jednak silny jak tur i otrząsnął się nadspodziewanie szybko. Z rykiem furii włożył całą energię w ramiona, zaciskając linkę jeszcze mocniej niż przedtem, ale Bourne zdołał już zyskać potrzebną przewagę; zgiął palce i skręcił napinającą się linkę, póki nie pękła jak żyłka pod naporem wielkiej ryby. Wyprowadził ręką przy szyi potężny cios ku górze, trafiając McColla pod szczękę. Głowa agenta poleciała gwałtownie do tyłu i uderzyła we framugę, ale kiedy Jason ruszył na niego, McColl łokciami wepchnął go do składziku. Wpadł tam za nim i chwyciwszy nóż do tektury, zamachnął się, rozcinając kitel. Kolejne cięcie i chociaż Bourne zdołał się odchylić, ostrze rozcięło koszulę, odsłaniając zabandażowany bok.

Z uśmiechem triumfu McColl zaatakował słaby punkt przeciwnika. Przerzucił nóż do lewej ręki, zamarkował pchnięcie i zadał potężny cios na pierś Bourne'a. Ale Jason nie dał się oszukać, zdołał zablokować uderzenie przedramieniem.

McColl ujrzał swoją szansę i zamachnął się nożem wprost na odsłoniętą szyję Bourne'a.

Usłyszawszy pierwsze odgłosy walki, Annaka odwróciła się, ale w tej samej chwili dostrzegła dwóch lekarzy kierujących się w stronę skrzyżowania z korytarzem, na którym walczyli Bourne i McColl. Zgrabnie ustawiła się między nimi a lekarzami i zasypała medyków gradem pytań, cały czas prowadząc ich korytarzem, aż minęli skrzyżowanie.

Teraz szybko uwolniła się od lekarzy i ruszyła z powrotem. Wiedziała, że Bourne ma kłopoty, i pamiętając o poleceniu Stiepana, by zachować go przy życiu, pobiegła korytarzem w stronę walczących. Zanim do nich dotarła, wpadli do składziku. Weszła tam przez otwarte drzwi akurat w chwili, kiedy McColl zamierzył się nożem w szyję Bourne'a.

Rzuciła się na niego, wybijając z rytmu na tyle, że ostrze, błyszcząc w świetle, minęło gardło Bourne'a i skrzesało iskry z metalowego wspornika regału. McColl, który miał ją teraz na skraju pola widzenia, obracając się, uderzył lewym łokciem prosto w jej tchawicę.

Annaka zakrztusiła się i odruchowo złapała za szyję, opadając na kolana. McColl zaatakował nożem, tnąc jej płaszcz. Bourne tymczasem chwycił kawałek linki, który nadal trzymał w jednej ręce, i zarzucił go od tyłu na szyję McColla.

McColl wygiął się, ale zamiast sięgać do gardła, uderzył łokciem w połamane żebra Bourne'a. Ten zobaczył z bólu gwiazdy, lecz nie osłabił chwytu i odciągał napastnika od Annaki, słysząc, jak obcasy McColla szorują po płytkach podłogi, gdy walił w jego żebra z coraz większą desperacją.

McCollowi krew napływała do głowy, żyły wystąpiły mu na szyi jak postronki, oczy niemal wychodziły z orbit. Choć popękały mu naczynka w nosie i na policzkach, wargi odsłoniły pobielałe dziąsła, a język miotał się w ustach walczących o oddech, agent zdołał zadać jeszcze jeden, ostatni cios w bok Bourne'a. Jason skrzywił się z bólu i poluzował chwyt, a McColl zaczął odzyskiwać równowagę.

W tym momencie Annaka nierozważnie kopnęła go w brzuch. McColl złapał ją za podniesione kolano i wykręcając je brutalnie, przyciągnął do siebie. Otoczył jej szyję lewym ramieniem, a prawą dłoń położył z boku jej głowy. Miał zamiar skręcić jej kark.

Chan, obserwujący to wszystko ze swej kryjówki w małym ciemnym biurze po przeciwnej stronie korytarza, zobaczył, jak Bourne, wystawiając się na ryzyko, puszcza linkę, którą tak umiejętnie owinął wokół szyi McColla, uderza głową zabójcy o półkę, po czym wsadza mu kciuk w oko.

McColl chciał krzyknąć, ale poczuł między szczękami przedramię Bourne'a i dźwięk tylko zabulgotał mu w płucach. Zaczął kopać i młócić pięściami, lecz ani nie umarł, ani nawet nie upadł na ziemię. Bourne trzasnął go kolbą ceramicznego pistoletu w miękki punkt nad lewym uchem. Dopiero teraz McColl opadł na kolana i uniósł ręce, by przycisnąć je do rannego oka. Ale był to tylko wybieg. Błyskawicznie podciął Annakę i pociągnął ją na ziemię morderczymi dłońmi. Bourne, nie mając innego wyjścia, przytknął lufę do jego szyi i pociągnął za spust.

Strzał był prawie bezgłośny, ale dziura w szyi McColla robiła wrażenie. Nawet martwy, McColl nie puszczał Annaki i Bourne, odłożywszy pistolet, musiał odginać zaciśnięte palce jeden po drugim.

Schylił się i podniósł Annakę. Chan widział jego grymas, widział, jak przyciska jedną rękę do boku. Żebra. Są potłuczone, połamane czy wszystko naraz? – pomyślał.

Wrócił w głąb pustego biura. To on spowodował tę kontuzję. Pamiętał siłę, jaką włożył w cios, co czuł w dłoni, kiedy uderzył – niemal elektryczny impuls, który przeszedł go jakby z ciała Bourne'a, ale, co dziwne, uczucie zadowolenia wcale się nie pojawiło. Zamiast tego musiał podziwiać siłę i niezłomną wolę przetrwania tego człowieka, tytaniczną walkę z McCollem, pomimo ciosów, które otrzymywał w najwrażliwszy punkt.

Dlaczego w ogóle o tym myślę? – zapytał sam siebie gniewnie. Przecież Bourne go porzucił. Mimo bezspornych dowodów uporczywie nie chciał wierzyć w to, że Chan jest jego synem. Z jakiegoś powodu wolał wierzyć, że jego syn nie żyje. Czy to nie oznacza, że od początku go nie chciał?

– Ekipy pomocnicze przyleciały kilka godzin temu – powiedział Jamie Hull dyrektorowi CIA przez bezpieczne łącze wideokonferencyjne. – Zapoznaliśmy ich ze wszystkim. Teraz brakuje tylko szefów.

– Prezydent właśnie leci – odparł dyrektor, wskazując Lindrosowi krzesło. – Za mniej więcej pięć godzin i dwadzieścia minut postawi stopę na islandzkiej ziemi. Mam nadzieję, że jesteś dobrze przygotowany.

– Oczywiście, że tak. Wszyscy jesteśmy przygotowani.

– Doskonałe. – Brwi Starego zmarszczyły się jednak bardziej, gdy spojrzał na notatki na biurku. – Powiedz mi, jak sobie radzisz z towarzyszem Karpowem?

– Proszę się nie obawiać – odrzekł Hull. – Mam to pod kontrolą.

– Kamień spadł mi z serca. Relacje między prezydentem a prezydentem Rosji są napięte. Nie masz pojęcia, ile wysiłku kosztowało skłonie nie Aleksandra Jewtuszenki do przyjazdu na szczyt. Czy wyobrażasz sobie, co się stanie, jeśli Jewtuszenko się dowie, że ty i jego najlepszy spec od bezpieczeństwa najchętniej poderżnęlibyście sobie nawzajem gardła?

– To się nigdy nie wydarzy.

– Oby – warknął Stary. – Informuj mnie na bieżąco.

– Tak jest – powiedział Hull i rozłączył się.

Stary okręcił się z fotelem i przesunął dłonią po siwych włosach.

– To już ostatnie wysiłki, Martinie. Czy ciebie też boli myśl, że tkwisz za biurkiem, podczas gdy Hull zajmuje się wszystkim w terenie?

– Tak, szefie.

Lindros, który wciąż trzymał język za zębami, niemal stracił w tym momencie odwagę, obowiązek wygrał jednak ze współczuciem. Nie chciał zranić Starego, bez względu na to, jak ten go ostatnio traktował.

Odchrząknął.

– Właśnie wróciłem od Randy'ego Drivera.

– I…?

Lindros wziął głęboki wdech i powiedział Staremu, co wyznał mu Driver: że Conklin ściągnął doktora Feliksa Schiffera z Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych do CIA z sobie tylko znanych powodów, że specjalnie "zniknął" Schiffera i że w związku ze śmiercią Conklina nikt nie wie, gdzie jest Schiffer.

Stary walnął dłonią w blat biurka.

– Jezu Chryste! Zaginięcie jednego z wydziałowych naukowców tuż przed rozpoczęciem szczytu to katastrofa. Jeśli to babsko coś wyniucha, wylecę na kopach bez żadnych "ale", "i" czy "jeśli".

Przez chwilę nic nawet nie drgnęło w wielkim narożnym gabinecie. Twarze światowych przywódców, przeszłych i obecnych, spoglądały ze zdjęć na dwóch mężczyzn z niemą dezaprobatą.

W końcu dyrektor spytał:

– Chcesz powiedzieć, że Alex Conklin sprzątnął naukowca sprzed nosa Departamentu Obrony i umieścił go u nas, żeby móc go potem wyrwać Bóg wie gdzie i po co?

Lindros, siedzący z rękami na kolanach, milczał, ale wiedział, że lepiej nie unikać spojrzenia Starego.

– No cóż… Chciałem przez to powiedzieć, że tu w agencji tak nie postępujemy, a zwłaszcza nie działał tak Alexander Conklin. To byłoby pogwałcenie wszystkich zasad.

Lindros drgnął na myśl o swoich poszukiwaniach w ściśle tajnych aktach Cztery Zero.

– Często tak robił w terenie, szefie. Wie pan o tym.

Rzeczywiście, Stary wiedział o tym aż za dobrze.

– To co innego – zaprotestował. – Ale to stało się tu na miejscu, to osobisty afront wobec agencji i mnie. – Potrząsnął głową. – Nie mogę w to uwierzyć, Martinie. Jasna cholera, musi istnieć jakieś inne wyjaśnienie!

Lindros był twardy.

– Wie pan, że nie ma. Bardzo mi przykro, że właśnie ja musiałem przynieść panu te wieści.

Do gabinetu weszła sekretarka Starego, podała mu niedużą kartkę i wyszła. Stary rozwinął kartkę.

Pańska żona chciałaby z panem mówić. Twierdzi, że to ważne. Zgniótł papier w palcach i podniósł wzrok.

– Oczywiście, że jest inne wyjaśnienie. Jason Bourne. – Stary spojrzał Lindrosowi prosto w oczy i dodał ponuro: – To zrobił Bourne, nie Alex. To jedyne wyjaśnienie, które ma sens.

– Uważam, że pan nie ma racji, szefie – powiedział Lindros, zbierając siły przed ciężką batalią. – Z całym szacunkiem, sądzę, że pozwala pan, by osobista przyjaźń z Aleksem Conklinem rzutowała na pańską ocenę sytuacji. Po przestudiowaniu akt Cztery Zero uważam, że nikt nie był bliżej Conklina niż Jason Bourne, nawet pan.

Stary uśmiechnął się tajemniczo.

– Och, tu masz rację. I właśnie dlatego, że Bourne znał Aleksa tak do- brze, mógł wykorzystać jego zaangażowanie w sprawę doktora Schiffera. Wierz mi, Bourne coś wywąchał i postanowił to mieć.

– Nie ma na to dowodu…

– Ależ jest. – Stary poprawił się w fotelu. – Tak się składa, że wiem, gdzie jest Boume.

Lindros wytrzeszczył na niego oczy.

– Fo utca 106/108 – odczytał dyrektor z kartki. – W Budapeszcie. – Rzucił zastępcy ciężkie spojrzenie. – Czy nie mówiłeś mi przypadkiem, że za broń użytą do zabicia Aleksa i Mo Panova zapłacono z konta w Budapeszcie?

Serce Lindrosa zatrzymało się na ułamek sekundy.

– Tak, szefie.

Stary pokiwał głową.

– Dlatego dałem ten adres Kevinowi McCollowi.

Twarz Lindrosa zbielała.

– O mój Boże. Muszę porozmawiać z McCollem.

– Rozumiem cię, Martinie, naprawdę. – Stary wskazał głową telefon. – Dzwoń, jeśli chcesz, ale wiesz, jaki jest skuteczny. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Bourne już nie żyje.

Bourne zamknął kopnięciem drzwi składziku i zdjął pokrwawiony kitel. Miał już go narzucić na ciało, kiedy zauważył małą diodę migającą przy biodrze McColla. Telefon komórkowy. Przykucnął, wyjął aparat z plastikowego futerału i otworzył klapkę. Zobaczył numer i natychmiast zrozumiał, kto dzwoni. Wpadł w furię.

Odebrał i rzucił dyrektorowi:

– Oby tak dalej, będziecie płacić grabarzom nadgodziny!

– Bourne! – krzyknął Lindros. – Zaczekaj!

Nie zaczekał. Zamiast tego rzucił telefon o ścianę z taką siłą, że aparat otworzył się jak ostryga. Annaka patrzyła na niego badawczo.

– Stary wróg?

– Stary głupiec – warknął Bourne, podnosząc skórzaną kurtkę. Jęknął bezwiednie, gdy ból uderzył w niego jak młotem.

– Wygląda na to, że McColl nieźle cię urządził – stwierdziła Annaka.

Bourne narzucił kurtkę z białą plakietką gościa, żeby ukryć rozdartą koszulę. Był całkowicie skoncentrowany na znalezieniu doktora Sido.

– A co z tobą? Zrobił ci jakąś krzywdę?

Powstrzymała się przed potarciem czerwonego śladu na szyi.

– O mnie się nie martw.

– Zatem nie martwmy się o siebie – powiedział Bourne, biorąc z półki butelkę środka czyszczącego i próbując szmatą zmyć z jej płaszcza krew. – Musimy jak najszybciej dostać się do doktora Sido. Doktora Morintza wcześniej czy później zaczną szukać.

– A gdzie jest Sido?

– Na Oddziale Epidemiologicznym. – Wskazał dłonią. – Chodźmy.

Wyjrzał zza drzwi, upewniając się, że nikogo w pobliżu nie ma. Kiedy wyszli na korytarz, zauważył, że drzwi biura naprzeciwko są uchylone. Zrobił krok w ich kierunku, ale nagle usłyszał głosy zbliżające się z tamtej strony i szybko zawrócił. Potrzebował chwili, żeby się zorientować, gdzie są, a następnie przeszli przez kilka par wahadłowych drzwi do Oddziału Epidemiologicznego.

– Sido jest w 902 – powiedział, przyglądając się numerom na mijanych drzwiach.

Oddział miał kształt kwadratu z otwartą przestrzenią pośrodku. Drzwi do biur i laboratoriów rozmieszczone były w równych odstępach na czterech ścianach, z wyjątkiem metalowych, okratowanych, zamykanych od zewnątrz drzwi wyjściowych pośrodku przeciwległej ściany. Skrzydło musiało znajdować się na tyłach kliniki, bo z oznaczeń na schowkach po obu stronach drzwi wynikało, że wywożono przez nie niebezpieczne odpady.

– To jego laboratorium – powiedział Bourne, przyspieszając kroku.

Annaka, idąc tuż za nim, zauważyła skrzyneczkę alarmu przeciwpożarowego na ścianie, dokładnie tam, gdzie mówił Stiepan. Podniosła szybkę w chwili, gdy Bourne zapukał do drzwi laboratorium. Nie było odpowiedzi, nacisnął więc klamkę i właśnie wchodził do środka, kiedy Annaka pociągnęła za rączkę, uruchamiając alarm.

Budynek nagle wypełnił się ludźmi. Pojawiło się trzech strażników; było jasne, że to sprawni fachowcy. Bourne w desperacji przeszukiwał puste laboratorium. Zauważył kubek z niedopitą kawą i monitor z włączonym wygaszaczem ekranu. Nacisnął klawisz "escape" i górną część ekranu wypełniła skomplikowana formuła chemiczna. Poniżej znajdował się tekst: Produkt należy utrzymywać w temperaturze – 32° Celsjusza ze względu na jego ogromną wrażliwość. Jakiekolwiek ciepło czyni go natychmiast nieaktywnym. W narastającym chaosie Bourne myślał rozpaczliwie. Doktora Sido co prawda nie znalazł, ale musiał tu być niedawno, wszystko wskazywało na to, że wychodził w pośpiechu.

Teraz do pomieszczenia wbiegła Annaka.

– Jason, ochrona sprawdza wszystkim identyfikatory. Musimy się stąd wynosić. – Pociągnęła go za rękaw. – Jeśli dostaniemy się do tylnego wyjścia, mamy szansę ucieczki.

W korytarzu panował chaos. Alarm uruchomił zraszacze, a ponieważ w laboratoriach było pełno łatwopalnych materiałów, nie mówiąc już o zbiornikami tlenu, pracowników ogarnęła panika. Ochrona, próbująca sprawdzić tożsamość każdego, miała trudności z uspokajaniem personelu.

Bourne kierował się z Annaka w stronę drzwi wyjściowych, gdy zauważył torującego sobie w tłumie drogę w ich kierunku Chana. Złapał Annakę i ustawił się pomiędzy nią a nadchodzącym zabójcą. Zastanawiał się, jakie są jego zamiary. Chce ich zabić czy przejąć? Czy sądzi, że Bourne powie mu wszystko, czego się dowiedział o Feliksie Schifferze i rozpylaczu biochemicznym? Nie, w wyrazie twarzy Chana dostrzegł coś innego, jakąś chłodną kalkulację, której wcześniej nie widział.

– Posłuchaj! – zawołał Chan, starając się przekrzyczeć hałas. – Bourne, musisz mnie posłuchać!

Ale Jason, ciągnąc Annakę, wypadł przez metalowe drzwi na alejkę na tyłach kliniki, gdzie zaparkowano ciężarówkę do przewozu odpadów. Przed nią stało sześciu ludzi z karabinami maszynowymi. Bourne zrozumiał, że to pułapka, odwrócił się i instynktownie krzyknął coś do Chana, który wyszedł za nimi.

Annaka, odwróciwszy się, zauważyła w końcu Chana i kazała dwóm ze swoich ludzi otworzyć ogień, on jednak posłuchał ostrzeżenia Bourne'a i uskoczył w bok na ułamek sekundy, zanim grad pocisków rozsiekał patrol ochrony, który przybył sprawdzić, co się dzieje. Wewnątrz budynku rozpętało się piekło; pracownicy z krzykiem uciekali w popłochu przez wahadłowe drzwi w stronę głównego wejścia.

Dwóch mężczyzn złapało Bourne'a od tyłu, ale on okręcił się i zaatakował.

– Znajdźcie go! – usłyszał krzyk Annaki. – Znajdźcie Chana i zabijcie!

– Annaka, co…

Patrzył w osłupieniu, jak dwaj mężczyźni, którzy strzelali, przebiegają obok niego, przeskakując nad plątaniną podziurawionych kulami ciał.

Zmusił się do działania, kładąc jednego z nich ciosem w twarz, ale jego miejsce natychmiast zajął drugi.

– Uważaj! – ostrzegła Annaka. – On ma broń.

Ktoś wykręcił mu rękę na plecy. Bourne uwolnił ją i uderzył z całej siły, łamiąc nos niedoszłego zwycięzcy. Trysnęła krew i mężczyzna upadł do tyłu z rękami przy rozbitej twarzy.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – spytał Jason.

I wtedy Annaka, uzbrojona w pistolet maszynowy, podeszła do niego i uderzyła kolbą w połamane żebra. Zaparło mu dech, wygiął się w tył, tracąc równowagę. Kolana miał jak z waty, a cierpienie było przez chwilę niewyobrażalne. Chwycili go, jeden z mężczyzn uderzył go w bok głowy i Bourne ponownie zwiotczał w ich rękach.

Tymczasem powróciła dwójka wysłana do przeszukania budynku.

– Nie ma po nim śladu – zameldowali Annace.

– Nieważne – powiedziała, wskazując wijącego się na ziemi człowieka. – Zabierzcie go do samochodu. Szybko!

Odwróciła się do Bourne'a i zobaczyła, że mężczyzna z rozbitym nosem przyłożył mu lufę pistoletu do głowy. Jego oczy błyszczały w furii i wydawał się bliski naciśnięcia spustu.

Annaka odezwała się spokojnie, lecz pewnie:

– Odłóż broń. Mamy go zabrać żywego. – Patrzyła na niego, nie wykonując żadnego gestu. – To rozkaz Spalki, wiesz o tym.

Po dłuższej chwili mężczyzna odłożył pistolet.

– Dobrze – rzuciła. – Do ciężarówki.

Bourne patrzył na nią gniewnie, nie mógł darować jej zdrady.

Uśmiechając się, Annaka wyciągnęła rękę i jeden z mężczyzn podał jej strzykawkę wypełnioną przezroczystym płynem. Pewnym ruchem wbiła ją w żyłę Bourne'a i obraz wkrótce rozmył się przed jego oczami.

Rozdział 25

Hasan Arsienow zlecił Zinie zadbanie o wygląd oddziału, jakby była stylistką. Jak zawsze potraktowała rozkaz poważnie, choć nie bez głęboko skrywanego cynizmu. Niczym planeta krążąca wokół słońca, znalazła się teraz w strefie przyciągania Szejka. Jak to miała w zwyczaju, duchem i ciałem całkowicie opuściła już orbitę Hasana. Zaczęło się tamtej nocy w Budapeszcie: – choć prawdę mówiąc, nasiona musiały zostać zasiane wcześniej, by wydać owoce pod palącym słońcem Krety. Uczepiła się wspomnień wspólnych chwil na śródziemnomorskiej wyspie, jakby była to prywatna legenda, którą dzieliła tylko z nim. Byli Tezeuszem i Ariadną Szejk opowiedział jej mit o strasznym życiu i krwawej śmierci Minotaura. Razem z nim wkroczyła do rzeczywistego labiryntu i razem z nim zwyciężyła. W gorączce drogocennych świeżych wspomnień nigdy nie przyszło jej na myśl, że wpisała się w mit Zachodu, że zbliżywszy się do Stiepana Spalki, odsunęła się od islamu, który wykarmił ją i wychował na swym łonie, stając się jej wybawieniem i jedynym pocieszeniem podczas mrocznych dni spędzonych pod rosyjskim jarzmem. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że przyjąwszy jedno, musiała odrzucić drugie. Lecz nawet gdyby stało się inaczej, ze swoją cyniczną naturą i tak dokonałaby tego samego wyboru.

Dzięki jej wiedzy i umiejętnościom mężczyźni, którzy wysiedli o zmierzchu z samolotu na lotnisku Keflavik, byli gładko ogoleni, ostrzyżeni po europejsku, wbici w ciemne garnitury zachodnich biznesmenów i tak uprzejmi, że zupełnie anonimowi. Kobiety nie nosiły hidżabów, tradycyjnych chust zakrywających twarz. Miały europejskie makijaże i eleganckie paryskie stroje. Bez kłopotów przeszli przez odprawę celno- paszportową, używając fałszywych francuskich dokumentów dostarczonych przez Spalkę.

Teraz zgodnie z rozkazami Arsienowa pilnowali się, żeby mówić tylko po islandzku, nawet we własnym gronie. Przy stoisku jednej z wypożyczalni samochodowych w terminalu Arsienow wynajął jeden wóz osobowy i trzy furgonetki dla oddziału, który składał się z sześciu mężczyzn i czterech kobiet. On i Zina pojechali samochodem do Reykjaviku, reszta oddziału ruszyła furgonetkami na południe, do miasteczka Hafharfjordur, najstarszego portu w Islandii, gdzie Spalko wynajął duży drewniany dom na szczycie skały z widokiem na przystań. Kolorową osadę skromnych domków otaczały od strony lądu gejzery, wypełniając powietrze mgłą, w której traciło się poczucie czasu. Łatwo było sobie wyobrazić, że wśród jaskrawo pomalowanych rybackich łodzi stojących burta przy burcie na brzegu drużyna wikingów przygotowuje długi smukły okręt na kolejną krwawą wyprawę.

Arsienow i Zina jechali przez Reykjavik, zapoznając się z ulicami, które przedtem widzieli tylko na mapach, i próbując się zorientować w specyfice i natężeniu ruchu drogowego. Miasto było malownicze, zbudowane na półwyspie w taki sposób, że prawie z każdego miejsca widziało się białe, przykryte śniegiem szczyty gór i atramentowe wody północnego Atlantyku. Sama wyspa powstała na skutek ruchu płyt tektonicznych, gdy Ameryka oddzieliła się od Eurazji. Względnie młoda skorupa wyspy była cieńsza niż otaczające ją masy kontynentalne, skąd brała się niezwykle silna aktywność geotermiczna, wykorzystywana do ogrzewania islandzkich domów. Całe miasto podłączone było do rurociągu elektrociepłowni Reykjavik.

W centrum miasta minęli nowoczesny i dziwnie niepokojący kościół Hallgrimskirkja, który wyglądał jak rakieta kosmiczna z literatury science fiction. Była to z pewnością najwyższa budowla w Reykjaviku, który charakteryzował się dość niską zabudową. Odnaleźli gmach Ministerstwa Zdrowia i stamtąd pojechali do hotelu Oskjuhild.

– Jesteś pewien, że wybiorą właśnie tę trasę? – zapytała Zina.

– Całkowicie. – Arsienow kiwnął głową. – Ta droga jest najkrótsza, a będą chcieli dostać się do hotelu tak szybko, jak to tylko możliwe.

W pobliżu hotelu roiło się od agentów amerykańskiej, arabskiej i rosyjskiej ochrony.

– Zrobili z tego istną fortecę – zauważyła Zina.

– Dokładnie tak, jak pokazują zdjęcia, które przesłał nam Szejk – odrzekł Arsienow z lekkim uśmiechem. – Liczebność personelu nie ma dla nas najmniejszego znaczenia.

Zaparkowali i ruszyli od sklepu do sklepu, robiąc rozmaite zakupy. Arsienow czuł się znacznie lepiej w metalowej kapsule wypożyczonego samochodu; wmieszany w tłum, z bolesną wyrazistością zdał sobie sprawę ze swojej obcości. Jakże różnił się od tych szczupłych, jasnoskórych, błękitnookich ludzi! Z czarnymi włosami i oczami, grubymi kośćmi i śniadą cerą czuł się niezgrabny jak neandertalczyk wśród praludzi z Cro- – Magnon. Zina, jak się przekonał, nie miała takich problemów. Z niepokojącym entuzjazmem poznawała nowe miejsca, nowych ludzi, nowe myśli. Martwił się o nią, martwił o jej wpływ na dzieci, które będą mieli pewnego dnia.

Dwadzieścia minut po operacji na tyłach kliniki Eurocenter Bio- I Chan wciąż zastanawiał się, czy kiedykolwiek odczuwał silniejszą chęć zemsty na wrogu. Mimo że przewaga liczebna i militarna była po stronie przeciwnika, mimo że jego racjonalny umysł – zwykle panujący nad każdym działaniem – aż nazbyt dobrze rozumiał szaleńczą lekkomyślność zaatakowania ludzi, których Spalko nasłał na niego i Jasona Bourne'a, inna część jego osobowości pałała żądzą odpowiedzi ciosem za cios. Co najdziwniejsze, ostrzeżenie ze strony Bourne'a wzbudziło w nim irracjonalne pragnienie, by rzucić się w wir bitwy i rozerwać ludzi Spalki na strzępy. Było to uczucie, które pochodziło z samego rdzenia jego istoty, i tak dojmujące, że pozbawiło go całej siły woli, która nakazywała wycofać się i ukryć przed ludźmi nasłanymi przez Annakę. Mógłby załatwić tych dwóch, ale jaki miałby z tego pożytek? Annaka wysłałaby przeciwko niemu następnych.

Siedział w Grendel, kawiarni znajdującej się niecałe dwa kilometry od kliniki, w której teraz roiło się od policjantów i agentów Interpolu. Pił podwójne esspresso i myślał o pierwotnym uczuciu, które wciąż trzymało go w uścisku. Raz jeszcze przypomniał mu się zatroskany wyraz twarzy Bourne'a, gdy spostrzegł, że Chan wpadnie za chwilę w sidła, w których on już był. Jakby bardziej niż na własnym bezpieczeństwie zależało mu na ostrzeżeniu Chana. Ale przecież to niemożliwe, prawda?

Chan nie miał w zwyczaju rozpamiętywać niedawnych wydarzeń, choć teraz właśnie to robił. Kiedy Jason i Annaka ruszyli do wyjścia, próbował ostrzec przed nią Bourne'a, ale było już za późno. Co go do tego skłoniło? Z pewnością niczego takiego nie zaplanował. Podjął decyzję spontanicznie, pod wpływem chwili. Ale czy na pewno? Z wstrząsającą wyrazistością przypomniał sobie, co czuł, gdy zobaczył żebra Bourne'a. Czyżby była to skrucha? Niemożliwe!

Przyprawiało go to o szaleństwo. Nie dawała mu spokoju jedna myśl: moment gdy Bourne dokonał wyboru między pozostaniem bezpiecznie za śmiercionośnym stworem, jakim stał się McColl, a narażeniem się dla Annaki. Do tamtej chwili usiłował oswoić się z myślą, że David Webb, profesor college'u, był Jasonem Bourne'em, międzynarodowym zamachowcem, pracującym w jego zawodzie. Jednak żaden zamachowiec, którego znał, nie wystawiłby się na niebezpieczeństwo, żeby ochronić Annakę.

Kim w takim razie był Jason Bourne?

Potrząsnął głową, zły na siebie. Było to pytanie, które, choć przyprawiało go o szaleństwo, musiał na razie odsunąć na bok. Zrozumiał w końcu, dlaczego Spalko go wezwał, kiedy był w Paryżu. Został wystawiony na próbę, której według Spalki nie przeszedł. Teraz Spalko widział w nim zagrożenie, a dla Chana stał się wrogiem, przeciwnikiem, godnym tylko jednego sposobu radzenia sobie z wrogami: wyeliminowaniem ich. Chan doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa; powitał je jako wyzwanie. Spalko był głęboko przekonany, że potrafi go pokonać, więc skąd mógł wiedzieć, że ta arogancja tylko podsyci jego gniew?

Chan dopił kawę i otworzywszy klapkę telefonu komórkowego, wybrał numer.

– Właśnie miałem do ciebie zadzwonić, ale wolałem poczekać, aż wyjdę z budynku – powiedział Ethan Hearn. – Coś się kroi.

Chan spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze piątej.

– Co?

– Jakieś dwie minuty temu zauważyłem zbliżającą się furgonetkę HAZMAT- u i zjechałem do piwnicy w samą porę, żeby zobaczyć dwóch facetów i kobietę wnoszących jakiegoś mężczyznę na noszach.

– Ta kobieta to Annaka Vadas – stwierdził Chan.

– Niezła laska.

– Posłuchaj mnie, Ethan – powiedział Chan z naciskiem – jeśli się na nią natkniesz, zachowaj najwyższą ostrożność. Jest cholernie niebezpieczna.

– Wielka szkoda – rozmarzył się Hearn.

– Nikt cię nie widział? – Chan wolał zmienić temat.

– Nikt – odrzekł Hearn. – Miałem się na baczności.

– Dobrze. – Chan zastanawiał się przez moment. – Czy możesz się dowiedzieć, dokąd dokładnie zabrali tego mężczyznę?

– Już to wiem. Obserwowałem windę, kiedy wieźli go na górę. Jest na trzecim piętrze. To osobiste piętro Spalki; można się tam dostać tylko z kartą do zamka magnetycznego.

– Możesz ją zdobyć? – spytał Chan.

– Wykluczone. Cały czas trzyma ją przy sobie.

– Będę musiał znaleźć jakiś inny sposób.

– Myślałem, że na zamki magnetyczne nie ma mocnych.

Chan roześmiał się chrapliwie.

– Tylko głupcy w to wierzą. Do zamkniętego pokoju zawsze jest jakieś wejście, Ethanie, podobnie jak zawsze jest z niego wyjście.

Wstał, rzucił na stół pieniądze i wyszedł z kawiarni. W tej chwili wolał nie pozostawać w jednym miejscu zbyt długo.

– Skoro już o tym mowa, muszę się dostać do Humanistas.

– Masz kilka możliwości…

– Podejrzewam, że Spalko się mnie spodziewa. – Chan przeszedł przez ulicę, czujnie patrząc, czy nikt go nie śledzi.

– To co innego – przyznał Hearn. Umilkł na moment, zastanawiając się nad problemem, po czym powiedział: – Poczekaj sekundę. Chyba coś mam, ale muszę sprawdzić. Dobra, już jestem. – Roześmiał się z satysfakcją. – Rzeczywiście coś mam. Myślę, że ci się to spodoba.

Arsienow i Zina przyjechali do domu dziewięćdziesiąt minut po pozostałych. Do tego czasu członkowie oddziału przebrali się w dżinsy i bluzy robocze i wprowadzili furgonetkę do dużego garażu. Kobiety zajęły się torbami z żywnością kupioną przez Arsienowa i Zinę, mężczyźni otworzyli skrzynię z czekającą na nich bronią i przygotowali pojemniki z farbą w sprayu.

Arsienow wyjął zdjęcia otrzymane od Spalki i zaczęli malować furgonetkę na oficjalny kolor pojazdu rządowego. Kiedy lakier sechł, wprowadzili do garażu drugą furgonetkę. Używając szablonu, na obu bokach namalowali napis HAFNADFJORDUR FINE FRUIT A VEGETABLES.

Wrócili do domu, w którym unosił się zapach ugotowanego przez kobiety posiłku. Zanim zasiedli do stołu, odmówili modlitwę. Zina, czując przebiegające przez ciało iskry podniecenia, modliła się do Allaha z czystego nawyku, myśląc jednocześnie o Szejku i swojej roli w odniesieniu zwycięstwa, od którego dzielił ich zaledwie jeden dzień.

Rozmowa przy kolacji była ożywiona, pełna napięcia i oczekiwania. Arsienow, który zwykle krzywo patrzył na takie rozprężenie, tym razem pozwolił im na swobodne zachowanie, jednak tylko przez pewien czas. Zostawiwszy kobiety, aby posprzątały, poprowadził mężczyzn z powrotem do garażu, gdzie dokleili oficjalne oznaczenia rządowe na przodzie i bokach furgonetki. Następnie wyprowadzili ją na zewnątrz i zajęli się trzecim wozem, który pomalowali barwami elektrociepłowni Reykjavik.

Potem wszyscy byli wyczerpani i gotowi do snu – następnego dnia musieli wstać wczesnym rankiem. Mimo to Arsienow kazał im powtórzyć role, jakie mieli do odegrania w operacji, wymagając, aby mówili po islandzku. Nie, nie wątpił w nich, cała dziewiątka już dawno dowiodła swej wartości. Wszyscy byli sprawni fizycznie, twardzi psychicznie i, co bodaj najważniejsze, zupełnie pozbawieni skrupułów. Ale żaden nie brał jeszcze udziału w operacji zakrojonej na tak szeroką skalę, o takim znaczeniu i ogólnoświatowych konsekwencjach; bez NX 20 nigdy nie mieliby podobnej okazji. Dlatego Arsienow przyglądał się z satysfakcją, jak mobilizują ostatnie rezerwy sił i wigoru, aby powtórzyć swoje zadania z bezbłędną precyzją.

Pogratulował im, a potem, jakby byli jego rodzonymi dziećmi, powiedział z sercem przepełnionym miłością:

– La illaha ill Allah.

– La illaha ill Allah – odpowiedzieli chórem z takim przywiązaniem płonącym w źrenicach, że Arsienow wzruszył się niemal do łez. Teraz, gdy patrzyli sobie w oczy, uprzytomnili sobie cały ogrom czekającego ich zadania. Sam Arsienow zaś widział w nich wszystkich rodzinę zgromadzoną w dziwnym i obcym kraju tuż przed najwspanialszą chwilą, jakiej ich naród kiedykolwiek doświadczy. Nigdy jeszcze przyszłość nie rysowała mu się z taką jasnością, nigdy jeszcze poczucie misji i słuszności ich sprawy nie wydawało mu się tak oczywiste. Dziękował losowi, że są tu wszyscy razem.

Kiedy Zina wybierała się na górę, położył rękę na jej ramieniu, lecz spojrzała na niego i pokręciła głową.

– Muszę im pomóc z utleniaczem – powiedziała. Pozwolił jej odejść.

– Niechaj Allah ześle ci spokojny sen – szepnęła, idąc po schodach na górę.

Arsienow leżał w łóżku i jak zwykle nie mógł zasnąć. Obok na wąskiej pryczy Ahmed chrapał jak niedźwiedź. Lekki wietrzyk poruszał zasłonami w otwartym oknie; Arsienow przyzwyczaił się do zimna w młodości; teraz wręcz je lubił. Wpatrywał się w sufit, myśląc, jak zawsze po zmroku, o Chalidzie Muracie, o zdradzie, jakiej się dopuścił wobec swojego mentora i przyjaciela. Pomimo konieczności zamachu jego osobisty brak lojalności wciąż nie dawał mu spokoju. I miał w nodze ranę, która choć dobrze się goiła, pulsowała bólem przypominającym mu o tym, co uczynił. Ostatecznie zawiódł Chalida Murata i nic, co by teraz zrobił, nie było w stanie tego zmienić.

Wstał, wyszedł na korytarz i cicho zszedł po schodach na dół. Spał w ubraniu, jak zawsze, więc wyszedł na mroźne nocne powietrze, wyciągnął papierosa i zapalił. Nie było drzew; nie słyszał żadnych owadów. Nisko nad horyzontem nadęty księżyc płynął przez rozgwieżdżone niebo.

Kiedy Arsienow oddalał się od domu, jego znękany umysł rozjaśniał się i uspokajał. Może po wypaleniu papierosa uda mu się przespać kilka godzin przed zaplanowanym na trzecią trzydzieści spotkaniem z łodzią Spalki.

Miał właśnie zgasić papierosa i zawrócić, gdy usłyszał jakieś szepty. Zaniepokojony, wyciągnął pistolet i rozejrzał się dookoła. Niesione nocnym wiatrem głosy dobiegały zza dwóch wielkich głazów sterczących niczym rogi dzikiej bestii ze szczytu skalnego urwiska.

Wyrzucił niedopałek, przydeptał go i ruszył w stronę głazów. Mimo koniecznych środków ostrożności nie zawahałby się nafaszerować ołowiem ludzi, którzy ich szpiegowali.

Kiedy jednak wyjrzał zza głazu, nie zobaczył niewiernych, lecz Zinę. Rozmawiała ściszonym głosem z inną, potężniejszą postacią, której nie mógł rozpoznać. Podkradł się trochę bliżej. Nie słyszał słów, lecz zanim zauważył dłoń Ziny na ramieniu nieznajomego, rozpoznał tembr głosu, którego używała, kiedy go uwodziła.

Przycisnął pięść do skroni, jakby próbował pozbyć się nagłego bólu głowy. Chciało mu się wyć, gdy patrzył, jak palce Ziny zakrzywiają się niczym odnóża pająka, a paznokcie drapią przedramię – czyje?… Kogo próbowała uwieść? Zazdrość pchnęła go do działania. Ryzykując, że zdradzi swoją obecność, podkradł się jeszcze bliżej i wyjrzał na światło księżyca. Jego oczom ukazała się twarz Mahometa.

Ślepa furia ścisnęła mu gardło; zatrząsł się gwałtownie na całym ciele. Pomyślał o swoim mentorze. Jak postąpiłby Chalid Murat? Bez wątpienia podszedłby, wysłuchał wyjaśnień obu stron i na tej podstawie dokonałby osądu.

Arsienow wyprężony jak struna podszedł do nich i wyciągnął przed siebie prawe ramię. Mahomet, który stał zwrócony twarzą do niego, zauważył go i raptownie się cofnął, wyrywając Zinie. Otworzył szeroko usta, lecz zdjęty przerażeniem nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa.

– Mahomecie, o co chodzi? zapytała Zina i obróciwszy się, zobaczyła Arsienowa. – Hasan, nie! – krzyknęła w momencie, gdy pociągnął za spust.

Pocisk wleciał w otwarte usta Mahometa i roztrzaskał mu tył czaszki. Siła uderzenia odrzuciła go do tyłu w rozbryzgującą się krew i kawałki mózgu.

Arsienow wycelował pistolet w Zinę. Tak, pomyślał, Chalid Murat na pewno zachowałby się inaczej, ale Chalid Murat zginął, a on, Hasan Arsienow, autor jego śmierci, żyje i przejął po nim dowództwo właśnie z tego powodu. To już inny świat.

– Teraz kolej na ciebie – warknął.

Patrząc w jego czarne oczy, wiedziała, że pragnie, by padła przed nim na kolana i błagała o zmiłowanie. Wiedziała też, że jest teraz głuchy na głos rozsądku i nie potrafiłby odróżnić prawdy od zmyślnego kłamstwa. Dając mu to, czego chciał, wpadłaby w pułapkę, z której nie byłoby ucieczki. Istniał tylko jeden sposób, by go powstrzymać.

– Przestań! rozkazała z błyskiem w oku. – Przestań natychmiast!

Zacisnęła palce na lufie pistoletu i skierowała ją w niebo, z dala od swojej twarzy. Zerknęła na martwego Mahometa i odwróciła pospiesznie wzrok.

– Co cię opętało? – odezwała się. – I to teraz, kiedy jesteśmy tak blisko urzeczywistnienia naszego celu? Oszalałeś?

Przypomnienie mu o tym, jaki powód sprowadził ich do w Reykjaviku, było sprytnym pociągnięciem. Na chwilę przywiązanie do niej przesłoniło mu ich wspólną misję. Zareagował wyłącznie na dźwięk jej głosu i widok jej dłoni na ramieniu Mahometa.

Nerwowym ruchem schował broń.

– Co teraz zrobimy? – zapytała. – Kto przejmie obowiązki Mahometa?

– To twoja wina – odrzekł urażony. – Sama coś wymyśl.

– Hasanie. – Wolała go teraz nie dotykać i nie podchodzić bliżej. – Ty nami dowodzisz i to ty musisz podjąć decyzję, nikt inny.

Rozejrzał się dookoła, jakby właśnie ocknął się z transu.

– Sąsiedzi pewnie uznali, że komuś wystrzeliła po prostu rura wydechowa. – Popatrzył na nią. – Dlaczego z nim tutaj przyszłaś?

– Starałam się wyprowadzić go z błędu – odpowiedziała ostrożnie. – Kiedy w samolocie goliłam mu brodę, coś głupiego strzeliło mu do głowy. Zaczął mnie podrywać.

Oczy Arsienowa błysnęły złowrogo.

– I jak zareagowałaś?

– A jak ci się wydaje? – odparła z wyrzutem w głosie. – Czyżbyś już mi nie ufał?

– Zobaczyłem, jak go dotykasz, twoje palce… – nie był w stanie mówić dalej.

– Hasan, popatrz na mnie. – Wyciągnęła rękę. – Spójrz na mnie, proszę.

Odwrócił się powoli, jakby się wahał. Ogarnęła ją radość. Panowała nad nim; pomimo błędu w ocenie wciąż miała nad nim władzę. Odetchnąwszy bezgłośnie z ulgą, powiedziała:

– Sytuacja wymagała delikatności. Na pewno to rozumiesz. Gdybym dała mu kosza, gdybym potraktowała go zbyt chłodno, mógłby wpaść w gniew. Obawiałam się, że będzie szukał zemsty i zaszkodzi naszej sprawie. – Popatrzyła mu prosto w oczy. – Cały czas myślałam o naszym zadaniu. To jest teraz dla mnie najważniejsze i dla ciebie też powinno takie

być.

Przez długą chwilę stał nieruchomo, ważąc jej słowa. Szumiały fale rozpryskujące się o skalisty brzeg daleko w dole. Nagle kiwnął głową, kwitując tym gestem całą sprawę.

– Musimy się pozbyć zwłok.

– Owiniemy go czymś i weźmiemy ze sobą na umówione spotkanie.

Ludzie Spalki wyrzucą go za burtę, kiedy będą na pełnym morzu.

Arsienow parsknął śmiechem.

– Zino, jesteś najbardziej praktyczną kobietą, jaką znam.

Bourne ocknął się i stwierdził, że siedzi przywiązany do czegoś, co wygląda jak fotel dentystyczny. Rozejrzał się po ciemnym betonowym pomieszczeniu i zobaczył duży otwór odpływu kanalizacyjnego pośrodku wyłożonej białymi płytkami podłogi, zwinięty szlauch wiszący na ścianie, metalowy wózek stojący obok fotela, a na nim tacę, na której ułożono zestaw lśniących instrumentów z nierdzewnej stali, które wyraźnie służyły do zadawania tortur. Spróbował poruszyć nadgarstkami i kostkami, lecz spostrzegł, że szerokie skórzane pasy, które je opinały, są zaopatrzone w takie same solidne sprzączki, jakich używa się w kaftanach bezpieczeństwa.

– Nie możesz się wydostać – powiedziała Annaka za jego plecami, podchodząc bliżej. – Nie warto nawet próbować.

Bourne patrzył na nią przez chwilę, jakby usiłował odzyskać ostrość widzenia. Była ubrana w białe skórzane spodnie i czarną jedwabną bluzkę na ramiączkach – strój, w którym nigdy by się nie pokazała, grając rolę niewinnej młodej pianistki i oddanej córki. Przeklął się w duchu za to, że dał się zwieść antypatią, jaką mu początkowo okazywała. Powinien bardziej uważać, bo Annaka była zbyt pomocna, zbyt wiele wiedziała o domu Molnara. Oglądanie się wstecz niczemu jednak nie służyło, odłożył więc na bok wyrzuty i skoncentrował się na obecnej sytuacji.

– Okazałaś się wspaniałą aktorką – zauważył.

– Nie tylko dla ciebie, dla Chana również. – Uśmiechnęła się leniwie, błyskając białymi zębami i przysunęła jedyne krzesło w pokoju. Usiadła obok Bourne'a. – Widzisz, dobrze znam twojego syna. Tak, wiem o tym, wiem więcej, niż myślisz, znacznie więcej. – Roześmiała się dźwięcznym jak dzwoneczek głosem czystej radości, napawając się wyrazem twarzy Bourne'a. – Przez długi czas Chan nie wiedział, czy jeszcze żyjesz. Wielokrotnie próbował cię odnaleźć, ale zawsze bez skutku. CIA rzeczywiście dobrze cię ukryła. Dopiero z pomocą Stiepana mu się udało. Ale nawet zanim dowiedział się, że jednak żyjesz, każdą wolną chwilę poświęcał rozmyślaniom o zemście na tobie. – Pokiwała głową. – Tak, Jasonie, nienawiść do ciebie przesłaniała mu świat. – Oparłszy łokcie o kolana, pochyliła się ku niemu. – Jak się z tym czujesz?

– Chylę czoło przed umiejętnościami aktorskimi. – Mimo że wzburzyła w nim potężne emocje, nie zamierzał okazać przed nią słabości.

– Jestem kobietą o wielu talentach.

– I równie wielu obliczach, jak się zdaje. – Potrząsnął głową. – Czy fakt, że ocaliliśmy sobie nawzajem życie, nic dla ciebie nie znaczy?

Wyprostowała plecy, stała się teraz oschła, niemal oficjalna.

– Możemy się zgodzić przynajmniej co do jednego. Często życie i śmierć to jedyne sprawy, które się naprawdę liczą.

– Więc uwolnij mnie – powiedział.

– Tak, zakochałam się w tobie po uszy, Jasonie. – Roześmiała się. – Obawiam się, że takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu. Ocaliłam cię tylko z jednego powodu: dla Stiepana. Ze Stiepanem łączy mnie długa zażyłość. Przez pewien czas był jedynym przyjacielem mojej matki.

– Spalko znał twoją matką? – spytał Bourne zaskoczony.

Annaka kiwnęła głową. Teraz, gdy był związany i nie stwarzał dla niej zagrożenia, zdawało się, że chce z nim porozmawiać.

– Poznał ją, kiedy mój ojciec ją odesłał.

– Odesłał? Dokąd? – Ciekawość wzięła górę, Annaka potrafiłaby oczarować nawet grzechotnika.

– Do sanatorium. – Oczy Annaki pociemniały, na ułamek sekundy ujawniając ślad prawdziwego uczucia. – Załatwił, żeby ją przyjęli. Nie było to zbyt trudne; krucha i filigranowa, nie miała siły, żeby się bronić, a w tamtych czasach… było to możliwe.

– Po co miałby to robić? Nie wierzę – oznajmił beznamiętnie Bourne.

– Nie obchodzi mnie, czy mi wierzysz. – Przez chwilę przyglądała mu się z niepokojąco gadzim wyrazem twarzy. Potem, pchana wewnętrzną potrzebą, podjęła: – Stała się niewygodna. Jego kochanka wymusiła to na nim; pod tym względem był obrzydliwie słaby. – Nieokiełznana nienawiść przemieniła jej twarz w ohydną maskę i Bourne pojął, że wreszcie wyjawiła prawdę o swojej przeszłości. – Nigdy się nie dowiedział, że znam prawdę, nigdy się z tym nie zdradziłam. Nigdy. – Odrzuciła głowę do tyłu. – W każdym razie Stiepan odwiedzał tę samą klinikę. Przyjeżdżał do brata… do brata, który próbował go zabić.

Bourne wpatrywał się w nią oniemiały. Nie miał pojęcia, czy okłamuje go, czy mówi prawdę, ale nie mylił się przynajmniej co do jednego – toczyła jakąś osobistą wojnę. Role, które odgrywała z takim powodzeniem, były działaniem ofensywnym, wypadami na terytorium wroga. Patrzył w nieprzejednane oczy Annaki i wiedział, że jest coś potwornego w tym, jak manipuluje ludźmi, którzy się do niej zbliżyli.

Pochyliła się i ujęła palcami jego podbródek.

– Nie widziałeś Stiepana, prawda? Przeszedł rozległą operację plastyczną prawej części twarzy i szyi. Tłumaczy to różnie różnym ludziom, ale prawda jest taka, że brat oblał go benzyną i przystawił do twarzy płonącą zapalniczkę.

– Mój Boże! Czemu? – wzdrygnął się Bourne.

– Kto wie? Jego brat był po prostu groźnym szaleńcem. Stiepan wiedział o tym i jego ojciec również, ale odmawiał przyjęcia tego do wiadomości, dopóki nie stało się za późno. I nawet potem wciąż bronił chłopaka, twierdząc, że to tylko tragiczny wypadek.

– Możliwe, że to prawda – powiedział. – Ale nawet jeśli tak, nie daje ci to wymówki, by spiskować przeciwko własnemu ojcu.

Parsknęła śmiechem.

– Jak możesz tak mówić, skoro ty i Chan próbowaliście się pozabijać? Taka furia w dwóch ludziach, mój Boże!

– Zaatakował mnie. Ja się tylko broniłem.

– Ale nienawidzi cię z pasją, którą rzadko się spotyka. Nienawidzi cię tak bardzo, jak ja nienawidziłam ojca. A wiesz dlaczego? Ponieważ porzuciłeś go tak samo, jak mój ojciec porzucił moją matkę.

– Mówisz, jakby naprawdę był moim synem – syknął Bourne.

– Ach tak, słusznie, utwierdziłeś się w przekonaniu, że jest inaczej. Jakie to wygodne, prawda? Dzięki temu nie musisz myśleć o tym, jak zostawiłeś go na pewną śmierć w dzikiej dżungli.

– To nie tak! – Bourne wiedział, że nie powinien dać się wciągnąć w ten temat, ale nie potrafił się powstrzymać. – Powiedziano mi, że zginął. Nie miałem pojęcia, że mógł przeżyć. Odkryłem to dopiero później w rządowej bazie danych.

– A zostałeś, żeby sprawdzić? Nie, pochowałeś rodzinę i nawet nie zajrzałeś do trumien! Gdybyś to zrobił, przekonałbyś się, że twojego syna tam nie ma. Nie, tchórzu, zamiast tego uciekłeś z kraju.

Bourne usiłował wyrwać się z więzów.

– I to ty prawisz mi kazanie o powinnościach rodzinnych?

– Wystarczy. – Stiepan Spalko wszedł do pokoju z doskonałym wyczuciem czasu sędziego walk bokserskich. – Mam z panem Bourne'em do przedyskutowania sprawy, które są ważniejsze od opowieści familijnych.

Annaka wstała posłusznie. Poklepała Bourne'a po policzku.

– Nie chmurz się tak, Jasonie. Nie jesteś pierwszym facetem, którego wykołowałam, i nie będziesz ostatnim.

– Nie – przyznał. – Ostatnim będzie Spalko.

– Annako, zostaw nas teraz samych – powiedział Spalko, obleczonymi w lateksowe rękawiczki dłońmi poprawiając na brzuchu fartuch rzeźniczy. Fartuch był czysty i starannie wyprasowany. Na razie nie było na nim ani kropli krwi.

Gdy Annaka wyszła, Bourne skierował uwagę na człowieka, który według Chana winien był śmierci Aleksa i Mo.

– Pan jej naprawdę ufa bez zastrzeżeń?

– Tak, Annaka jest wspaniałą oszustką. – Spalko zachichotał. – Ale ja też wiem o kłamstwach to i owo. – Zbliżył się do wózka i obrzucił ułożone na tacy instrumenty wzrokiem znawcy. – Sądzę, że podejrzenie, iż zdradzi mnie tak samo, jak zdradziła pana, jest naturalne. – Odwrócił się, światło odbiło się od nienaturalnie gładkiej skóry na jego twarzy i szyi. – A może usiłuje pan wbić klin między nas? Dla agenta o pana kwalifikacjach byłaby to standardowa procedura operacyjna. – Wzruszył ramionami, podniósł jeden z instrumentów i obrócił go w palcach. – Panie Bourne, ciekawi mnie, jak wiele zdołał się pan dowiedzieć o doktorze Schifferze i jego wynalazku.

– Gdzie jest Felix Schiffer?

– Nie mógłby pan mu pomóc, panie Bourne, nawet gdyby dokonał pan niemożliwego i zdołał stąd uciec. Doktor Schiffer przestał mi być potrzebny i teraz żadna siła już go nie wskrzesi.

– Zabiłeś go – powiedział Bourne – tak jak zabiłeś Aleksa Conklina i Mo Panova.

Spalko wzruszył ramionami.

– Conklin odebrał mi doktora Schiffera, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Odzyskałem go, oczywiście. Zawsze dostaję to, czego chcę. Ale Conklin musiał zapłacić za to, iż myślał, że może mi się bezkarnie przeciwstawić.

– A Panov?

– Znalazł się po prostu w złym miejscu w nieodpowiednim czasie – odrzekł Spalko. – To wszystko.

Bourne pomyślał o tym, ile dobra Mo Panov zdziałał w swoim życiu, i poczuł się przytłoczony bezsensownością jego śmierci.

– Jak może pan mówić o pozbawieniu życia dwóch ludzi, jakby to było pstryknięcie palcami?

– Ponieważ takie właśnie jest, panie Bourne – roześmiał się Spalko. – Zresztą pozbawienie życia tych dwóch ludzi to nic w porównaniu z tym, co nas niebawem czeka.

Bourne starał się nie patrzeć na lśniące przyrządy. Przypomniał sobie sine ciało Laszló Molnara wepchnięte do jego własnej lodówki. Sam widział, jakie rany mogły zadać narzędzia Spalki.

Pojąwszy, że to właśnie Spalko ponosił odpowiedzialność za męczarnie i śmierć Molnara, zdał sobie sprawę, że wszystko, co opowiedział mu o nim Chan, było prawdą. A jeśli Chan powiedział prawdę o Spalce, to czy nie było możliwe, że od początku mówił prawdę – że rzeczywiście jest Joshuą Webbem, jego synem? Fakty sumowały się, odsłaniając prawdę, i Bourne poczuł jej ciężar na swoich barkach, jakby dźwigał na grzbiecie ogromny głaz.

Teraz nie miało to już znaczenia, gdyż Spalko zaczął przebierać w swoich narzędziach tortur.

– Jeszcze raz pytam: czego dowiedział się pan o wynalazku doktora Schiffera?

Bourne wbił wzrok w nagą betonową ścianą.

– Postanowił pan nie odpowiadać – stwierdził Spalko. – Gratuluję odwagi. – Uśmiechnął się czarująco. – I żałuję, że pański gest jest najzupełniej jałowy.

Przytknął do ciała Bourne'a spiralną końcówkę instrumentu.

Rozdział 26

Chan wszedł do Houdiniego, sklepu mieszczącego się w budynku na Vaci utca 87. Ściany i gabloty malutkiego sklepiku zastawione były akcesoriami iluzjonistycznymi, łamigłówkami i labiryntami wszelkich kształtów i rozmiarów. Dzieci w różnym wieku, ich matki i ojcowie buszowali wśród półek i z podziwem spoglądali na fantastyczne sprzęty, pokazując je sobie palcami.

Chan podszedł do jednej ze sprzedawczyń i powiedział, że pragnie się widzieć z Oszkarem. Dziewczyna zapytała go o nazwisko, po czym podniosła słuchawkę i połączyła się z numerem wewnętrznym. Po krótkiej rozmowie wskazała Chanowi drogę na zaplecze.

Otworzywszy drzwi w głębi sklepu, Chan wkroczył do małego przedsionka oświetlonego pojedynczą nagą żarówką. Ściany miały nieokreślony kolor, w powietrzu unosił się zapach gotowanej kapusty. Kręte metalowe schodki wiodły do gabinetu na pierwszym piętrze. Pokój ten był zawalony książkami – w większości pierwszymi wydaniami dzieł o magii oraz biografiami i autobiografiami słynnych iluzjonistów. Na ścianie nad antycznym dębowym biurkiem wisiała fotografia Harry'ego Houdiniego z autografem. Stary perski dywan leżał na drewnianej podłodze i wciąż wymagał czyszczenia, a olbrzymi fotel o wysokim oparciu wciąż znajdował się na honorowym miejscu, zwrócony przodem do biurka.

Oszkar siedział w dokładnie tej samej pozycji co rok wcześniej, kiedy Chan widział go po raz ostatni. Był to mężczyzna w średnim wieku o sylwetce w kształcie gruszki, krzaczastych bokobrodach i kartoflowatym nosie. Na widok Chana wstał, uśmiechnął się szeroko i okrążywszy biurko, uścisnął mu dłoń.

– Witaj – powiedział, gestem ręki zapraszając Chana, żeby usiadł. – Co mogę dla ciebie zrobić?

Chan zaczął wyjaśniać, czego potrzebuje. Kiedy mówił, Oszkar notował coś na kartce, kiwając od czasu do czasu głową.

Potem podniósł wzrok.

– To wszystko? – Sprawiał wrażenie zawiedzionego; uwielbiał wyzwania.

– Niezupełnie – odrzekł Chan. – Jest jeszcze zamek magnetyczny.

– No, nareszcie! – Oszkar tryskał teraz radością. Wstał zza biurka i zatarł ręce. – Proszą za mną, przyjacielu.

Poprowadził Chana oklejonym tapetą korytarzem, oświetlonym lampami, które wyglądały na gazowe. Miał specyficzny chód, człapał komicznie niczym pingwin, jednak kiedy widziało się, jak w niespełna półtorej minuty uwalnia się z trzech par kajdanek, słowo "finezja" nabierało zupełnie nowego znaczenia.

Otworzył drzwi i wszedł do swojego warsztatu – sporego pomieszczenia poprzecinanego równymi rządkami solidnych drewnianych stołów do majsterkowania i metalowych kontuarów. Zaprowadził Chana do jednego z nich i zaczął przetrząsać po kolei szuflady. Po dłuższej chwili wydobył nieduży czarno- srebrny kwadrat.

– Wszystkie zamki magnetyczne są zasilane elektrycznie. Wiesz o tym, prawda? I wszystkie potrzebują ciągłego dopływu prądu, jeśli mają być skuteczne. Każdy, kto instaluje u siebie taki zamek, zdaje sobie sprawę, że jeśli odetnie się prąd, zamek się otworzy. Dlatego zwykle zamki za opatrzone są w awaryjne zasilanie, czasami nawet z dwóch źródeł, jeśli właściciel jest chorobliwie ostrożny.

– Ten jest – zapewnił go Chan.

– Rozumiem. – Oszkar kiwnął głową. – W takim razie możesz zapomnieć o próbie odcięcia zasilania. Potrwałoby to zbyt długo i nie miałbyś pewności, że poradziłeś sobie ze wszystkimi dodatkowymi zabezpieczeniami. – Uniósł palec wskazujący. – Ale niewiele osób wie, że wszystkie zamki magnetyczne są zasilane prądem stałym, więc… – Znów zaczął przeszukiwać szuflady i wydobył następny przedmiot. – Potrzebny ci jest generator prądu zmiennego o takiej mocy, żeby porazić zamek.

Chan wziął do ręki generator. Okazał się nadspodziewanie ciężki.

– Jak to działa?

– Wyobraź sobie piorun uderzający w system elektryczny. – Oszkar popukał palcem w pokrywę generatora. – To maleństwo przerwie dopływ prądu stałego na dość długo, abyś mógł otworzyć drzwi, ale nie odetnie go całkowicie. Ostatecznie prąd zacznie znowu krążyć i zamek się zamknie.

– Ile będę miał czasu? – zapytał Chan.

– To zależy od modelu zamka. – Oszkar wzruszył ramionami. – Jakieś piętnaście minut, może dwadzieścia, nie więcej.

– Nie mogę po prostu jeszcze raz wywołać porażenia?

Oszkar pokręcił głową.

– Zachodzi duże ryzyko, że w ten sposób zapieczesz mechanizm i żeby się wydostać, musiałbyś wywalić całe drzwi razem z framugą. – Roześmiał się i poklepał Chana po plecach. – Nie martw się, wierzę w ciebie.

Chan spojrzał na niego z ukosa.

– Odkąd to w cokolwiek wierzysz?

– Słusznie. – Oszkar podał mu zapinane na suwak skórzane etui.

W moim zawodzie trudno zachować wiarę.

Dokładnie o drugiej piętnaście nad ranem czasu islandzkiego Arsienow i Zina załadowali owinięte folią ciało Mahometa do jednej z furgonetek i ruszyli wzdłuż wybrzeża na południe w kierunku położonej z dala od ludzkich siedlisk zatoczki. Arsienow siedział za kierownicą. Od czasu do czasu Zina, która studiowała szczegółową mapę terenu, dawała mu wskazówki.

– Wyczuwam podenerwowanie u reszty – powiedział w pewnej chwili. – To coś więcej niż tylko napięcie związane z oczekiwaniem.

– Bo nasza misja jest wyjątkowa, Hasanie.

Popatrzył na nią z ukosa.

– Czasami się zastanawiam, czy w twoich żyłach nie krąży lodowata woda.

Uśmiechnęła się i ścisnęła jego udo.

– Doskonale wiesz, co płynie w moich żyłach.

Kiwnął głową.

– Rzeczywiście. – Musiał przyznać, iż bez względu na to, jak silnie powodowała nim żądza władzy nad swymi ludźmi, najlepiej czuł się w towarzystwie Ziny. Tęsknił za chwilą, gdy wojna dobiegnie końca, gdy wreszcie zrzuci partyzancki mundur i stanie się jej mężem, ojcem ich wspólnych dzieci.

– Zino – powiedział, gdy zjechali z szosy i ruszyli wyboistą drogą biegnącą w dół urwiska. – Nigdy nie rozmawialiśmy o nas.

– Co masz na myśli? – Oczywiście dokładnie wiedziała, o co mu chodzi, i starała się odepchnąć od siebie nagły strach, który ścisnął jej gardło.

Droga stała się bardziej stroma i Arsienow zwolnił. Zina widziała już ostatni zakręt; za nim rozciągała się kamienista zatoka i niespokojne wody północnego Atlantyku.

– Myślę o przyszłości, o naszym ślubie i dzieciach, które będziemy kiedyś mieli. Trudno o lepszy moment, by przysiąc sobie miłość.

Właśnie w tej chwili z całą jasnością uświadomiła sobie, jak dobrą intuicją wykazał się Szejk. Hasan Arsienow bał się śmierci. Wychwyciła to w doborze słów, jakich użył, w jego głosie i w oczach.

Miał wątpliwości. A jeżeli od wstąpienia do partyzantki nauczyła się czegokolwiek, to tego, że wątpliwości paraliżują inicjatywę, determinację i przede wszystkim zdolność działania. Hasan odkrył przed nią prawdziwe oblicze. Jego strach wywołał w niej taką samą odrazę co u Szejka. Wątpliwości zatruły mu umysł. Popełniła okropny błąd, próbując zwerbować Mahometa za wcześnie, ale tak bardzo pragnęła przyśpieszyć triumf Szejka. Sądząc jednak po gwałtownej reakcji, Hasan musiał zacząć wątpić w nią już wcześniej. Czyżby uważał, że nie może jej już ufać?

Dotarli na miejsce spotkania piętnaście minut przed wyznaczonym czasem. Odwróciła się i ujęła w dłonie jego twarz.

– Hasanie – powiedziała czule – długo kroczyliśmy ramię przy ramieniu w cieniu śmierci. Przeżyliśmy dzięki woli Allaha, ale również dzięki wzajemnej ufności. – Pocałowała go. – Dlatego teraz ślubujemy sobie miłość, ponieważ pragniemy śmierci dla dobra Allaha bardziej, niż inni pragną życia.

– W oczach Allaha, pod prawicą Allaha, w sercu Allaha – wyrecytował błogosławieństwo.

Padli sobie w objęcia, lecz Zina była myślami daleko, gdzieś po drugiej stronie pomocnego Atlantyku. Zastanawiała się, co robi w tej chwili Szejk. Pragnęła zobaczyć jego twarz, poczuć jego bliskość. Już niedługo, pomyślała. Już niedługo wszystkie jej marzenia się spełnią.

Jakiś czas później wysiedli z furgonetki i stanęli na brzegu, wpatrując się w wody oceanu i słysząc szum fal obmywających kamienie. Księżyc zdążył już zniknąć za horyzontem, noc dobiegała końca. Za pół godziny świt obwieści nadejście kolejnego długiego dnia. Znajdowali się mniej więcej pośrodku zatoki między dwoma cyplami, więc przypływ był tu łagodniejszy, a fale małe i pozbawione okrutnej siły. Mroźna bryza sprawiła, że Zina zadygotała, ale Arsienow objął ją ramieniem.

Zobaczyli błysk światła, które zamrugało trzykrotnie. Łódź przybyła. Arsienow włączył latarkę, odpowiadając na sygnał. W oddali zarysował się mglisty kształt kutra rybackiego wpływającego przy wygaszonych światłach do zatoki. Wrócili do furgonetki i wspólnie wynieśli zwłoki Mahometa na brzeg.

– Ale się zdziwią, jak cię znowu zobaczą – powiedział Arsienow.

– To ludzie Szejka, nic ich nie dziwi – odparła Zina, aż nazbyt świadoma faktu, że według historyjki opowiedzianej przez Szejka Hasanowi powinna była znać załogę kutra. Oczywiście, Szejk zdążył już uprzedzić o tym swoich ludzi.

Arsienow włączył znów latarkę i ujrzeli płynącą w ich kierunku, zanurzoną głęboko od ciężaru ładunku szalupę. Byli w niej dwaj mężczyźni i stos skrzyń; na kutrze czekało jeszcze więcej skrzyń. Arsienow zerknął na zegarek; miał nadzieję, że zdążą zakończyć przeładunek przed brzaskiem.

Szalupa zaryła kadłubem w żwir i marynarze wyskoczyli na brzeg. Nie tracili czasu na przedstawianie się, ale zgodnie z instrukcjami traktowali Zinę tak, jakby ją znali.

We czwórkę wyładowali sprawnie skrzynie i poukładali je w furgonetce. Arsienow coś usłyszał, odwrócił się i zobaczył drugą szalupę przybijającą do brzegu. Nie miał już wątpliwości, że skończą przed świtem.

Ułożyli ciało Mahometa w pierwszej, opróżnionej już szalupie i Zina kazała marynarzom wyrzucić j e na pełnym morzu. Usłuchali jej bez szemrania, co ucieszyło Arsienowa. Wyraźnie wywarła na nich dobre wrażenie, kiedy nadzorowała przekazanie ładunku.

Później całą szóstką umieścili resztę skrzyń w furgonetce. Ludzie Spalki wrócili do swoich szalup i równie cicho, jak przypłynęli, ruszyli w drogę powrotną do kutra.

Arsienow i Zina popatrzyli na siebie. Wraz z przybyciem ładunku ich misja nabrała nagle realności.

– Czujesz to, Zino? – zapytał Arsienow, kładąc dłoń na jednej ze skrzyń. – Czujesz czającą się tam śmierć?

Nakryła jego rękę własną dłonią.

– Czuję tylko zwycięstwo.

W bazie czekali na nich pozostali członkowie oddziału, którzy już ufarbowali włosy i włożyli barwne soczewki kontaktowe. Śmierć Mahometa pominięto milczeniem. Spotkał go smutny koniec, a o szczegóły nikt nie pytał – mieli na głowie ważniejsze sprawy.

Ostrożnie wyładowali i otworzyli skrzynie z pistoletami maszynowymi, ładunkami plastiku C4 i kombinezonami HAZMAT- u. Inna skrzynia, mniejsza od pozostałych, zawierała zapakowane w foliowe woreczki i obłożone tłuczonym lodem szalotki. Jasnowłosy i błękitnooki Ahmed założył lateksowe rękawiczki i załadował cebulę do furgonetki z napisem HAFNARFJORDER FINE FRUITS amp; VEGETABLES, siadł za kierownicą i odjechał.

Kiedy Arsienow i Zina zostali sami, otworzyli ostatnią skrzynię. Spoczywał w niej NX 20. Popatrzyli na dwa pojemniki leżące niewinnie w poliuretanowej piance i przypomnieli sobie to, co widzieli w Nairobi. Arsienow spojrzał na zegarek.

– Szejk powinien niedługo być.

Rozpoczęła się ostatnia faza przygotowań.

Parę minut po dziewiątej rano wóz dostawczy sklepu meblarskiego Fontana stanął przed bocznym wjazdem do Humanistas Ltd., gdzie został zatrzymany przed dwóch ochroniarzy. Jeden z nich zajrzał do dziennej rozpiski i mimo że zanotowano tam dostawę z Fontany do biura pana Hearna, poprosił o pokazanie listu przewozowego. Potem kierowcę poproszono o otwarcie tylnych drzwiczek furgonetki. Jeden ze strażników wszedł do środka, sprawdził liczbę przedmiotów wyszczególnionych na liście, po czym razem ze swoim partnerem otworzyli każdy karton, oglądając dwa krzesła, kredens, szafeczkę i wersalkę. Wszystkie drzwiczki i szuflady szafeczki i kredensu zostały otwarte, ich wnętrza poddane inspekcji, poduszki na krzesłach i sofie uniesione i obmacane. Stwierdziwszy, iż wszystko jest w porządku, ochroniarze zwrócili list przewozowy i wskazali kierowcy oraz jego pomocnikowi drogę do biura pana Ethana Hearna.

Kierowca zaparkował wóz przy windzie i razem z pomocnikiem wyładowali meble. Musieli obrócić cztery razy, zanim zdołali wwieźć wszystkie sprzęty na piąte piętro, gdzie czekał na nich pan Hearn. Z nieskrywanym zadowoleniem wskazał im, gdzie postawić każdy z mebli, a oni z nie mniejszą radością przyjęli hojne napiwki, gdy wykonali ostatnie z jego poleceń.

Kiedy wyszli, Hearn zamknął za nimi drzwi i zaczął przenosić stosy dokumentów, które zebrały się na jego biurku, układając je w szafeczce w porządku alfabetycznym. W pokoju zapanowała cisza charakterystyczna dla sprawnie pracującego biura. Po pewnym czasie Hearn wstał i podszedł do drzwi. Otworzywszy je, ujrzał przed sobą kobietę, która dzień wcześniej eskortowała mężczyznę wniesionego na noszach do budynku.

– Ethan Hearn? – Kiedy pokiwał głową, podała mu rękę. – Annaka Vadas.

Uścisnął jej dłoń, zauważając, że jest silna i sucha. Przypomniał sobie ostrzeżenie Chana i przybrał zdumiony wyraz twarzy.

– Znamy się?

– Jestem przyjaciółką Stiepana. – Jej uśmiech był olśniewający. – Mogę na chwilę wejść? Czy właśnie pan wychodził?

– Rzeczywiście jestem umówiony na spotkanie – spojrzał na zegarek – ale mam jeszcze trochę czasu.

– Nie zajmę go panu zbyt wiele. – Usiadła na sofie i założyła nogę na nogę. Kiedy na niego spojrzała, na jej twarzy malowało się skupienie i wyczekiwanie.

Hearn usiadł na obrotowym krześle i obrócił się w jej stronę.

– Jak mogę pani pomóc, panno Vadas?

– Obawiam się, że wszystko pan pokręcił – odparła rozbawiona. – Pytanie brzmi, jak ja mogę pomóc panu?

Potrząsnął głową.

– Chyba nie rozumiem.

Rozejrzała się po gabinecie, nucąc pod nosem. Potem pochyliła się do przodu i oparła łokieć o kolano.

– Myślę, że jest jednak inaczej, Ethanie. – Znów ten uśmiech. – Bo widzisz, wiem o czymś, o czym nie wie nawet sam Stiepan.

Ponownie przybrał bardzo zdziwiony wyraz twarzy i rozłożył bezradnie ręce.

– Za bardzo się starasz – powiedziała krótko. – Wiem, że pracujesz dla kogoś oprócz Stiepana.

– To nie…

Uciszyła go, przykładając palec do ust.

– Widziałam cię wczoraj w garażu. Nie wybrałeś się tam dla zdrowia, a nawet gdyby było inaczej, za bardzo zainteresowało cię to, co się działo.

Był zbyt zdumiony, by zaprzeczyć. Zresztą po co? – zapytał sam siebie. Rozgryzła go, mimo że tak bardzo miał się na baczności. Wpatrywał się w nią oniemiały. Była rzeczywiście piękna, ale i przerażająca.

Przekrzywiła głowę.

– Nie pracujesz dla Interpolu. Nie masz ich nawyków. Dla CIA? Wątpię. Stiepan wiedziałby, gdyby Amerykanie próbowali przeniknąć jego organizację. W takim razie dla kogo?

Hearn nie odpowiedział; nie był w stanie. Za bardzo się bał, że ona już to wie – że wie wszystko.

– Czemu tak pobladłeś, Ethanie? – Annaka wstała. – Tak naprawdę nie wiele mnie to obchodzi. Chcę się po prostu zabezpieczyć na wypadek, gdyby sprawy tutaj źle się potoczyły. Będziesz moją polisą ubezpieczeniową. A na razie uznajmy twoją brzydką wścibskość za naszą słodką tajemnicę.

Przemierzyła pokój i zniknęła za drzwiami, zanim Hearn zdołał obmyślić odpowiedź. Siedział przez chwilę zesztywniały ze strachu. Wreszcie podniósł się i otworzył drzwi. Rozejrzał się po korytarzu, upewniając się, czy rzeczywiście poszła.

Następnie zamknął drzwi, zbliżył się do wersalki i powiedział:

– Droga wolna.

Uniósł poduszki i położył je na dywanie. Kiedy płyty pilśniowe zakrywające stelaż zaczęły drżeć, pochylił się i je zdjął. Pod spodem zamiast materaca i drewnianej ramy leżał Chan. Hearn zdał sobie sprawę, że się spocił.

– Wiem, że mnie ostrzegałeś, ale…

– Cicho. – Chan wygramolił się ze schowka, który był nie większy od trumny. Hearn stchórzył, ale on miał na głowie pilniejsze sprawy. – Po prostu dopilnuj, żeby nie popełnić drugi raz tego błędu.

Podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Słyszał tylko ciche, zlewające się w jednostajny szum głosy docierające z innych biur na piętrze. Miał na sobie czarne spodnie, buty, koszulę i krótką kurtkę sięgającą do pasa.

– Złóż wersalkę – rozkazał – a potem zajmij się pracą, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego. Musisz zachowywać się tak jak zwykle.

Hearn pokiwał głową, mocując płyty pilśniowe i przykrywając je poduchami.

– Znajdujemy się na piątym piętrze – powiedział. – A ty musisz się dostać na trzecie.

– Pokaż plan.

Hearn siadł przed komputerem i otworzył plik zawierający plany architektoniczne budynku.

– Wyświetl plan trzeciego piętra – polecił Chan, patrząc mu przez ramię.

Kiedy Hearn wykonał polecenie, Chan przestudiował dokładnie rozkład pomieszczeń.

– Co to takiego? – spytał, wskazując palcem ekran.

– Nie mam pojęcia. – Hearn spróbował powiększyć obraz. – Wygląda jak niezagospodarowana przestrzeń.

– Albo – powiedział powoli Chan – pokój przylegający do sypialni Spalki.

– Tylko że nie ma do niego żadnych drzwi – zauważył Hearn.

– Ciekawe. Zastanawiam się, czy Spalko nie wprowadził przypadkiem pewnych zmian bez wiedzy architekta.

Zapamiętawszy rozkład wszystkich pomieszczeń i korytarzy, Chan odwrócił się od komputera. Teraz musiał zobaczyć trzecie piętro na własne oczy. Kiedy dotarł do drzwi, spojrzał na Hearna.

– Pamiętaj. Nie spóźnij się na swoje spotkanie.

– A co z tobą? – zapytał Hearn. – Nie możesz się tam dostać.

Chan potrząsnął głową.

– Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej.

W słonecznym islandzkim poranku, wśród mineralnych zapachów niesionych wiatrem znad gorących źródeł załopotały flagi. Skomplikowana aluminiowa konstrukcja estrady została wzniesiona na skraju płyty lotniska Keflavik w miejscu, które Jamie Hull, Borys Iljicz Karpow i Fejd al- Saud uznali za najbardziej bezpieczne na całym obiekcie. Żaden z nich, nawet towarzysz Borys, nie byli zbyt uszczęśliwieni faktem, że ochraniani przez nich przywódcy państwowi postanowili pojawić się na tym publicznym forum, jednak pod tym względem wszyscy politycy byli jednakowi. Uważali za konieczne nie tylko okazać publicznie swoją solidarność, ale również dowieść swej nieustraszoności. Wszyscy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa zamachu, gdy obejmowali swoje urzędy, i doskonale rozumieli, że ryzyko to wzrosło niepomiernie, kiedy zgodzili się na uczestnictwo w szczycie antyterrorystycznym. Jeśli chce się zmienić świat, to wydaje się oczywiste, iż może znaleźć się ktoś, kto postara się do tego nie dopuścić.

I tak oto w dniu rozpoczęcia obrad flagi Stanów Zjednoczonych, Rosji i czterech najbardziej wpływowych państw arabskich i łopotały na mroźnym wietrze; na tkaninie, którą udrapowano estradę, widniało wybrane po drobiazgowych dysputach logo spotkania. Uzbrojeni agenci ochrony obstawili obiekt, a we wszystkich strategicznych miejscach ukryli się snajperzy. Dziennikarze, którzy zjechali się na tę okazję z całego świata, mieli obowiązek stawić się na miejsce na dwie godziny przed rozpoczęciem konferencji prasowej. Zostali metodycznie sprawdzeni, zweryfikowano ich akredytacje i pobrano odciski palców, które następnie porównano ze znajdującymi się w kilku bazach danych. Fotografów ostrzeżono, żeby nie zakładali filmów w aparatach, bo ich sprzęt miał być na miejscu prześwietlony promieniami Rentgena. Wszystkie telefony komórkowe zostały skonfiskowane, dokładnie oznaczone i zdeponowane poza obszarem bezpieczeństwa, skąd można je było odebrać po zakończeniu imprezy. Nie pominięto absolutnie niczego.

Gdy prezydent Stanów Zjednoczonych pojawił się na estradzie, Jamie Hull znajdował się tuż obok, razem z agentami Secret Service. Hull był w ciągłym kontakcie radiowym z każdym członkiem swojego kontyngentu oraz z dwoma pozostałymi szefami ochrony. Za prezydentem USA stanął Aleksander Jewtuszenko, prezydent Rosji, któremu towarzyszył Borys i oddział ponurych agentów FSB. Dalej ustawili się czterej przywódcy arabscy, każdy z oddzielną obstawą.

Tłum gapiów i dziennikarzy naparł do przodu, zatrzymując się przed estradą, na którą właśnie weszli dygnitarze. Wypróbowano mikrofony, kamery zaczęły transmisję na żywo. Prezydent Stanów Zjednoczonych stanął na mównicy jako pierwszy. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o wydatnym nosie i oczach przypominających ślepia psa łańcuchowego.

– Obywatele świata! – rozpoczął silnym, dźwięcznym głosem wyćwiczonym w wielu zwycięskich kampaniach wyborczych, wygładzonym na konferencjach prasowych i uszlachetnionym podczas licznych rozmów w cztery oczy w Ogrodzie Różanym i Camp David. – Nadszedł wielki dzień dla pokoju i międzynarodowej walki o wolność i sprawiedliwość przeciwko siłom przemocy i terroryzmu. Dzisiaj po raz kolejny stajemy przed wielkim dylematem historii. Czy pozwolimy, by ludzkość stoczyła się w mrok, ogarnięta strachem i bratobójczą wojną, czy też zjednoczymy się i zadamy ostateczny cios naszym wrogom, gdziekolwiek by się skryli?

Siły terroryzmu – ciągnął – sprzysięgły się przeciwko nam. Nie łudźmy się! Terroryzm jest współczesną hydrą, bestią o wielu łbach. Jednak uświadamiając sobie z całą jasnością trudy obranej przez nas drogi, nie zboczymy z niej i nie zaprzestaniemy wspólnych wysiłków w walce pokój. Tylko zjednoczeni zdołamy pokonać wielogłowego potwora. Tylko zjednoczeni mamy szansę uczynić świat bezpiecznym dla nas i naszych dzieci.

Kiedy zakończył przemowę, gruchnęły gromkie brawa. Po nim przed mikrofonem stanął prezydent Rosji, który powiedział mniej więcej to samo. Znowu rozległy się gromkie brawa. Czterej arabscy przywódcy, choć w nieco bardziej mglistych słowach, jeden po drugim także wskazali na palącą potrzebę zjednoczenia sił, aby wyplenić terroryzm raz na zawsze.

Następnie przywódcy odpowiadali przez kilka minut na pytania dziennikarzy, po czym cała szóstka stanęła razem, pozując do zdjęć. Był to wspaniały widok, niezapomniany, gdy wszyscy chwycili się za ręce i unieśli je wysoko w bezprecedensowym akcie symbolizującym solidarność Zachodu ze Wschodem.

Ludzie opuszczali płytę lotniska w radosnym nastroju. Nawet najbardziej sceptycznie nastawieni dziennikarze i fotoreporterzy przyznali, że szczyt rozpoczął się bardzo optymistycznym akcentem.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, że to już trzecia para lateksowych rękawiczek?

Stiepan Spalko siedział przy poplamionym krwią stole na krześle, na którym dzień wcześniej siedziała Annaka. Przed nim leżała kanapka z bekonem, sałatą i pomidorem, którą polubił podczas długich okresów rekonwalescencji między operacjami, jakim poddał się w Stanach Zjednoczonych. Sandwicz spoczywał na talerzu z delikatnej porcelany, a obok stał kryształowy kieliszek napełniony przednim bordeaux.

– Nieważne. Robi się późno. – Postukał w szybkę chronometru na swoim nadgarstku. – Właśnie uświadomiłem sobie, panie Bourne, że nasza zabawa dobiega końca. Czuję się w obowiązku powiedzieć panu, jaką ogromną przyjemność sprawił mi pan tej nocy. – Roześmiał się zgrzytliwie. – Czego, obawiam się, nie może pan powiedzieć o mnie.

Przeciął kanapkę na dwa równe trójkąciki dokładnie według zaleceń. Podniósł jeden z nich, ugryzł i żuł powoli, ze smakiem.

– Wie pan, panie Bourne? Sandwicz z bekonem, sałatą i pomidorem jest do niczego, o ile bekon nie został świeżo ugotowany i pocięty na odpowiednio grube plastry.

Przełknął kęs, odłożył kanapkę, podniósł kryształowy kieliszek i przepłukał usta łykiem bordeaux. Potem odsunął krzesło, wstał i podszedł do fotela dentystycznego, na którym siedział unieruchomiony Jason Bourne. Jego głowa spoczywała bezwładnie na piersiach, a podłogę w promieniu pół metra od niego pokrywały plamy krwi.

Kłykciem zakrzywionego palca Spalko uniósł mu głowę. Oczy Bourne'a, mętne od wielogodzinnych tortur, były podkrążone i zapadnięte, a twarz blada, jakby odpłynęła z niej cała krew.

– Zanim odejdę, muszę podzielić się z panem ironią całej sytuacji. Godzina mojego triumfu jest już blisko. I nie ma najmniejszego znaczenia, że nic mi pan nie powiedział. Liczy się tylko to, że jest pan tutaj w bezpiecznym miejscu i nie może mi pan w żaden sposób zagrozić. – Roześmiał się. – Jaką straszliwą cenę zapłacił pan za milczenie! I na co to

wszystko, panie Bourne? Na nic!

Chan zobaczył strażnika stojącego w korytarzu przy windzie i ruszył w kierunku drzwi na klatkę schodową. Przez wzmocnioną drucianą siatką szybę spostrzegł dwóch uzbrojonych ochroniarzy palących papierosy i rozmawiających przy schodach. Co piętnaście sekund jeden z nich wyglądał na korytarz. Klatka schodowa była zbyt dobrze strzeżona.

Zawrócił. Idąc przez korytarz spokojnym, niespiesznym krokiem, wydobył pistolet pneumatyczny, który kupił od Oszkara. Gdy tylko wartownik go zauważył, Chan uniósł broń i wystrzelił. Nasączone substancją chemiczną ostrze lotki wbiło się w szyję i nieprzytomny mężczyzna osunął się na ziemię.

Chan zerwał się do biegu. Zaciągał właśnie bezwładne ciało ochroniarza do męskiej toalety, gdy przed nim wyrósł drugi strażnik z pistoletem maszynowym wymierzonym prosto w jego pierś.

– Stać! – krzyknął. – Rzuć broń na podłogę i trzymaj dłonie tak, żebym je widział.

Chan wykonał polecenie. Kiedy unosił ręce, nacisnął sprężynowy mechanizm ukryty pod mankietem. Ochroniarz złapał się za gardło. Poczuł coś jakby użądlenie osy. Ale nagle odkrył, że nic nie widzi. Była to jego ostatnia myśl.

Chan zaciągnął oba ciała do toalety, a potem wcisnął guzik windy. Chwilę później rozsunęły się podwójne drzwi. Chan wsiadł do kabiny i nacisnął trójkę. Winda ruszyła w dół, kiedy jednak minęła czwarte piętro, stanęła, zatrzymując się na półpiętrze. Wcisnął kilka innych guzików, bez skutku. Winda utknęła, bez wątpienia nieprzypadkowo. Wiedział, że ma niewiele czasu, by wydostać się z pułapki, jaką zastawił na niego Spalko.

Wspiąwszy się na poręcz biegnącą wokół trzech ścian kabiny, sięgnął do klapy włazu. Właśnie miał ją otworzyć, gdy cofnął rękę i przyjrzał się jej bliżej. Co to za metaliczny odblask? Wyjął miniaturową latarkę, w którą zaopatrzył go Oszkar, i poświecił na śrubkę w jednym z rogów. Była obwiązana miedzianym drutem. Kolejna pułapka! Gdyby Chan uniósł klapę włazu, zdetonowałby ładunek wybuchowy umieszczony na dachu windy.

Wtem nagłe szarpnięcie zrzuciło go z poręczy i winda runęła z łoskotem w dół.

Zadzwonił telefon. Spalko odebrał i wyszedł z pokoju przesłuchań. Poczuł na twarzy ciepło słońca wlewającego się przez okna do sypialni.

– Tak?

Głos w słuchawce, słowa przyspieszające mu puls. Jest tutaj! Chan! Zacisnął pięść. Teraz miał ich obu. Rozkazał swoim ludziom obstawić drugie piętro, potem zadzwonił do dyżurki i zlecił uruchomienie alarmu przeciwpożarowego, aby ewakuować z budynku cały cywilny personel Humanistas. Niespełna dwadzieścia sekund później rozległ się jęk syreny. Wszyscy w całym gmachu opuścili swoje biura, wyszli na klatki schodowe, skąd zostali odeskortowani na ulicę. Do tego czasu Spalko zdążył zadzwonić do szofera i pilota, któremu kazał przygotować odrzutowiec czekający w hangarze Humanistas na lotnisku Ferihegy. Zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami maszyna była zatankowana i po przeglądzie, a plan lotu został przesłany do wieży.

Przed powrotem do pokoju przesłuchań musiał wykonać jeszcze jeden telefon.

– Chan jest w budynku – oznajmił, gdy Annaka podniosła słuchawkę. – Siedzi uwięziony w windzie. Posłałem ludzi, żeby zajęli się nim, na wypadek gdyby zdołał uciec, ale ty znasz go najlepiej. – Kiedy odpowiedziała, mruknął twierdząco. – Spodziewałem się tego. Rób, jak uważasz. Daję ci w tej sprawie wolną rękę.

Otwartą dłonią Chan uderzył guzik postoju awaryjnego, ale nic się nie stało, winda wciąż mknęła w dół. Używając jednego z narzędzi od Oszka- ra, pospiesznie zdjął obudowę panelu sterującego. Wewnątrz kłębiło się od kabli, ale od razu zorientował się, że przewody do hamulca bezpieczeństwa zostały odłączone. Zamknął przerwany obwód. Rozległ się metaliczny zgrzyt i kabina zatrzymała się z silnym szarpnięciem. Utkwiwszy między drugim i trzecim piętrem, Chan wstrzymał oddech i pracował dalej przy kablach.

Na drugim piętrze ludzie Spalki dotarli do zewnętrznych drzwi windy. Otworzyli je kluczem awaryjnym, uzyskując dostęp do szybu. Nad ich głowami widać było poszycie wagonika. Mieli rozkazy; wiedzieli, co robić. Dobyli pistoletów maszynowych i otworzyli zmasowany ogień, który poszatkował podłogę kabiny tak, że oderwała się i runęła w dół. Nikt nie mógł przeżyć takiego ostrzału.

Chan przylgnął do ściany szybu za drzwiami wagonika i obserwował, jak rozharatana podłoga odrywa się od kabiny. Przed rykoszetami pocisków chroniły go zarówno drzwi, jak i sam szyb. Chwilę wcześniej poprzełączał kable w panelu w taki sposób, że udało mu się rozsunąć drzwi na tyle, by przecisnąć się na zewnątrz. Z rozłożonymi szeroko ramionami i nogami wspinał się właśnie na dach wagonika, gdy posypał się grad kul.

Teraz, w głuchej ciszy, która zaległa po kanonadzie, usłyszał bzyczenie, jakby rój os wyleciał z gniazda. Podniósł wzroki zobaczył dwie liny zrzucane w głąb szybu. Chwilę później dostrzegł spuszczających się po nich dwóch uzbrojonych po zęby strażników.

Jeden zauważył go i nakierował na niego pistolet maszynowy. Chan wystrzelił ze swojego pistoletu pneumatycznego i broń wyślizgnęła się z bezwładnych dłoni ochroniarza. Kiedy drugi strażnik wziął go na cel, Chan dał susa i złapał się nieprzytomnego mężczyzny, który wciąż wisiał na linie. Drugi ochroniarz, anonimowy i pozbawiony twarzy w swoim hełmie, otworzył ogień, lecz Chan osłonił się przed pociskami ciałem jego towarzysza. Następnie silnym kopnięciem wytrącił strażnikowi pistolet.

Obaj wylądowali na dachu windy. Mały jasny kwadrat śmiercionośnego plastiku C4 był przylepiony taśmą do klapy włazu, gdzie za pomocą miedzianego drutu pośpiesznie zmontowano z niego bombę. Chan widział, że śruby są poluzowane; gdyby któryś z nich przez przypadek uderzył o klapę i wzbudził drganie, potężna eksplozja rozerwałaby całą kabinę.

Nacisnął spust pistoletu pneumatycznego, ale strażnik, który widział, co stało się z jego towarzyszem, uskoczył w bok, przeturlał się i celnym kopnięciem wytrącił Chanowi broń, jednocześnie chwytając pistolet maszynowy nieprzytomnego kolegi. Chan przydepnął jego dłoń obcasem, próbując go zmusić do wypuszczenia kolby. Znów rozległ się terkot karabinów. Ochroniarze na drugim piętrze ponownie zaczęli strzelać.

Wykorzystując zamieszanie, strażnik odepchnął nogę Chana i wyłuskał mu spod stopy pistolet. Kiedy oddał strzał, Chan zeskoczył z dachu kabiny i zaczął zsuwać się wzdłuż ściany szybu, aż natrafił na wyciągnięte ramię hamulca awaryjnego. Kuląc się przed gradem rykoszetujących kul, zaczął manipulować przy mechanizmie hamulca. Strażnik na górze ruszył za nim i teraz położył się na dachu windy, mierząc w Chana z pistoletu maszynowego. Kiedy zaczął strzelać, Chanowi udało się zwolnić hamulec. Kabina runęła w dół, zabierając ze sobą zszokowanego strażnika.

Chan skoczył, chwytając się najbliższej liny, i zaczął się wspinać na górę. Gdy dotarł do trzeciego piętra i podłączył generator prądu zmiennego do zamka magnetycznego, kabina uderzyła o dno szybu. Wstrząs poluzował klapę włazu, detonując ładunek C4. Skłębiony ogień eksplozji buchnął w górę właśnie w momencie, kiedy zamek ustąpił i Chan wygramolił się na zewnątrz.

Przedsionek trzeciego piętra był wyłożony kremowym marmurem. Kinkiety z matowego szkła dostarczały łagodnego, rozproszonego światła. Gdy Chan podniósł się z posadzki, kilka metrów przed sobą ujrzał Annakę, która widząc go, rzuciła się do ucieczki. Była najwyraźniej zaskoczona i trochę wystraszona. Ani ona, ani Spalko nie spodziewali się, że dotrze aż tutaj. Ruszając za nią w pogoń, zaśmiał się pod nosem. Nie mógł ich winić; dokonał naprawdę niezwykłej sztuki.

Annaka wbiegła do jakiejś sali, zatrzasnęła za sobą drzwi, Chan usłyszał zgrzyt zamykanego zamka. Wiedział, że musi przede wszystkim dotrzeć do Bourne'a i Spalki, lecz Annaka stanowiła zagrożenie, którego nie mógł zignorować. Jeszcze zanim dopadł drzwi, miał w ręku zestaw wytrychów. Jednym z nich w niespełna piętnaście sekund sforsował zamek. Annaka ledwo zdążyła dotrzeć do następnych drzwi. Rzuciła mu przerażone spojrzenie i wybiegła z pokoju, zatrzaskując je za sobą.

Poniewczasie zrozumiał, że wyraz jej twarzy powinien był wzbudzić jego czujność. Annaka nigdy nie okazywała lęku. Zaniepokoił go jednak wygląd pokoju, w którym się znalazł. Był pozbawiony sprzętów i okien, świeżo pomalowany białą farbą, jakby nie został wykończony. Lecz reakcja przyszła zbyt późno. Usłyszał cichy syk. Podniósł wzrok i zobaczył otwory wentylacyjne, przez które wydobywał się gaz. Wstrzymawszy oddech, dopadł drzwi, za którymi zniknęła Annaka. Z wytrychem w dłoni usiłował otworzyć zamek, ale bez skutku. Zaryglowane od drugiej strony, pomyślał, biegnąc z powrotem do drzwi, którymi wszedł. Nacisnął klamkę i zdał sobie sprawę, że również zostały zaryglowane.

Gaz zaczął wypełniać zamknięty pokój. Chan znalazł się w pułapce.

Oprócz pustego talerza i kryształowego kieliszka po bordeaux Stiepan Spalko poukładał przedmioty zabrane Bourne'owi: ceramiczny pistolet, telefon komórkowy Conklina, nóż sprężynowy i zwitek banknotów.

Bourne, obity i zakrwawiony, od wielu godzin pogrążony był w medytacji delta. Wprowadził się w ten stan, aby przetrwać fale dotkliwego bólu, które rozlewały się po jego ciele za każdym razem, gdy Spalko stosował któryś ze swoich wymyślnych przyrządów, lecz również po to, by zachować wewnętrzne siły i zneutralizować obezwładniające działanie tortur.

Wspomnienia Marie, Alison i Jamiego rozbłyskiwały w jego oczyszczonym umyśle niczym błędne ogniki, lecz jeszcze częściej przypominały mu się lata spędzone w skąpanym w słońcu Phnom Penh. Jego umysł, wyciszony i wprowadzony w stan niezmąconego spokoju, ożywił Dao, Alyssę i Joshuę. Bourne rzucał piłkę do Joshui, ucząc go, jak się obchodzić z rękawica bejsbolową, którą przywiózł mu ze Stanów. Nagle syn odwrócił się do niego i zapytał: "Dlaczego starałeś się nas powielić? Dlaczego nas nie ocaliłeś?" Bourne zawahał się na moment. Wtem ujrzał twarz Chana. Widział go tak wyraźnie, jakby stał tuż przed nim. Chan otworzył usta i powiedział: "Próbowałeś powielić Joshuą i Alyssę, zastąpić ich nowymi dziećmi. Nawet ich imiona zaczynają się na te same litery".

Nagle zapragnął wyrwać się z medytacji, porzucić fortecę, którą wzniósł, by obronić się przed torturami Spalki, byle tylko uciec przed tą oskarżycielską twarzą, przed tym miażdżącym poczuciem winy.

Wina.

Właśnie od niej uciekał. Odkąd Chan powiedział mu, kim naprawdę jest, uciekał od prawdy tak samo, jak uciekł z Phnom Penh. Myślał, że ucieka przed tragedią, która go spotkała, lecz w rzeczywistości uciekał przed nieznośnym ciężarem winy. Nie potrafił ochronić swojej rodziny, gdy ta najbardziej go potrzebowała. Zatrzasnąwszy drzwi przed prawdą, uciekł.

Na Boga, w tym sensie był – dokładnie tak jak powiedziała Annaka – tchórzem.

Gdy Bourne przypatrywał mu się przekrwionymi oczami, Spalko schował do kieszeni pieniądze i wziął pistolet.

– Wykorzystałem pana, żeby zmylić światowe organizacje wywiadowcze. Dobrze mi się pan w tym przysłużył. – Wycelował pistolet w Bourne'a, mierząc mu prosto między oczy. – Ale już pana nie potrzebuję. – Jego palec zacisnął się na spuście.

W tej chwili do pokoju weszła Annaka.

– Chan przedostał się na nasze piętro – powiedziała.

Spalko nie krył zdziwienia.

– Słyszałem eksplozję. Nie zginął w windzie?

– Jakimś sposobem udało mu się spuścić windę na dół. Wybuchła w podziemiach.

– Na szczęście ostatni ładunek broni został już wyekspediowany. – Dopiero teraz obrócił ku niej wzrok. – Gdzie jest teraz Chan?

– Uwięziony w zamkniętym pokoju. Czas iść.

Spalko kiwnął głową. Nie pomyliła się co do umiejętności Chana. Miał rację, popierając ich zażyły związek. Annaka zdołała poznać Chana lepiej, niż się spodziewał. Teraz jednak spojrzał na Bourne'a, przekonany, że nie skończył z nim jeszcze porachunków.

– Stiepanie. – Annaka położyła mu dłoń na ramieniu. – Samolot czeka. Musimy mieć czas, żeby opuścić budynek dyskretnie. Zabezpieczania przeciwpożarowe są włączone, a tlen został już wypompowany z szybu windy, więc nie ma ryzyka poważniejszych szkód. Ale w recepcji musi być jeszcze ogień, a lada chwila nadjadą wozy strażackie.

Pomyślała o wszystkim. Spalko popatrzył na nią z uznaniem. Potem, bez żadnego ostrzeżenia, zamachnął się i zdzielił Bourne'a ceramicznym pistoletem w głowę.

– Wezmę to cacko na pamiątkę naszego pierwszego i ostatniego spotkania.

Razem z Annaka wyszedł z pokoju.

Leżąc płasko na brzuchu, Chan rozkuwał ścianę małym łomem z zestawu narzędzi, które zamówił u Oszkara. Oczy piekły go i łzawiły od gazu, a płuca rozdymały się boleśnie od braku tlenu. Miał jeszcze tylko parę sekund, zanim zemdleje, a wegetatywny układ nerwowy przejmie kontrolę nad ciałem i gaz przedostanie się w głąb organizmu.

Oderwał jednak kawałek ściany i natychmiast poczuł chłodny powiew z pomieszczenia po drugiej stronie. Wetknął nos w szczelinę i odetchnął świeżym powietrzem. Potem pospiesznie przygotował mały ładunek plastiku C4, w który zaopatrzył go Oszkar.

Zbliżywszy po raz drugi nos do szpary, wziął głęboki oddech i umieścił w niej ładunek, wpychając go głęboko. Następnie wycofał się w odległy kąt pokoju i przycisnął guzik pilota.

Siła wybuchu zawaliła potężną część muru. Nie czekając, aż opadnie kurz i dym, Chan przeskoczył przez dziurę i wbiegł do sypialni Stiepana Spalki.

Promienie słońca wpadały przez okna, w dole skrzyły się wody Dunaju. Chan pootwierał wszystkie okna, żeby wywietrzyć pokój z gazu. Od razu usłyszał syreny, a spojrzawszy w dół, zobaczył wozy strażackie, samochody policyjne i falujący tłum ludzi. Cofnął się i powiódł wzrokiem dookoła, orientując się w przestrzeni na podstawie planów architektonicznych, które widział na ekranie komputera u Hearna.

Ustawił się przodem do tajemniczego pustostanu i zobaczył ścianę wyłożoną lśniącymi drewnianymi panelami. Zaczął opukiwać po kolei każdą płytę. Przy trzeciej usłyszał głuchy odgłos. Nacisnął ją i zakamuflowane drzwi ustąpiły.

Wszedł do pomieszczenia z czarnymi betonowymi ścianami i białymi kafelkami na podłodze i stanął przed zakrwawionym, ciężko pobitym Jasonem Bourne'em. Bourne siedział przywiązany do metalowego fotela dentystycznego, na posadzce wokół czerwieniły się plamy krwi. Był nagi od pasa w górę. Jego ramiona, barki, pierś i plecy pokrywały opuchnięte rany i sińce.

Bourne uniósł głowę i popatrzył na Chana z miną zranionego byka – krwawiącego, ale nieuległego.

– Słyszałem drugą eksplozję – powiedział ochrypłym głosem. – Myślałem, że zginąłeś.

– Zawiedziony? – Chan wyszczerzył zęby. – Gdzie on jest? Gdzie Spalko?

– Obawiam się, że przyszedłeś za późno. Wyjechał, a Annaka Vadas razem z nim.

– Od początku dla niego pracowała. Próbowałem cię ostrzec w klinice, ale nie chciałeś słuchać.

Bourne westchnął i zacisnął powieki, jakby próbował nie przyjąć do siebie tej nagany.

– Nie miałem czasu.

– Na słuchanie nigdy go nie masz.

Chan zbliżył się do Bourne'a. Ścisnęło go w gardle. Wiedział, że powinien ruszyć w pogoń, lecz coś go powstrzymywało. Spojrzał jeszcze raz na rany zadane przez Spalkę.

– Zabijesz mnie teraz – powiedział Bourne takim tonem, jakby stwierdzał oczywisty fakt.

Chan wiedział, że nigdy nie nadarzy mu się lepsza okazja. Mroczna istota, którą karmił i hodował w swoim wnętrzu, którą stała się jego jedynym towarzyszem, żywiąc się codziennie jego nienawiścią i zatruwając umysł gniewem, nie chciała odpuścić. Nakazywała mu zabić Bourne'a i niewiele brakowało, by owładnęła nim zupełnie. Czuł morderczy impuls promieniujący z podbrzusza i płynący do ramienia. Omijał jednak serce i dlatego Chan nie poddał się jego sile.

Gwałtownie odwrócił się i ruszył z powrotem do luksusowej sypialni Spalki. Chwilę później wrócił ze szklanką wody i garścią buteleczek, które zabrał z łazienki. Przystawił szklankę do ust Bourne'a, przychylając ją powoli, aż spłynęła z niej ostatnia kropla. Porozpinał pasy, uwalniając Bourne'a z pęt.

Jason przyglądał się, jak Chan przemywa i dezynfekuje mu rany, lecz jego ręce spoczywały bez ruchu na poręczach fotela. W pewnym sensie czuł się teraz bardziej obezwładniony niż przed chwilą, gdy był związany. Wpatrywał się w Chana, analizując każdy rys jego twarzy. Czyżby widział usta Dao, swój własny nos? Czy to tylko iluzja? Jeśli to był jego syn, musiał to wiedzieć; musiał zrozumieć, co się stało. Wciąż jednak drążyła go niepewność i strach. Możliwość, że stał oko w oko ze swoim rodzonym synem była dla niego zbyt przytłaczająca. Z drugiej strony cisza, która między nimi zaległa, robiła się coraz bardziej nieznośna. Dlatego postanowił poruszyć jedyny neutralny temat, którym na pewno obaj się interesowali.

– Chciałeś wiedzieć, co takiego szykuje Spalko – powiedział, oddychając powoli i głęboko za każdym razem, gdy środek dezynfekujący drażnił boleśnie jego ciało. – Wykradł broń skonstruowaną przez Feliksa Schiffera, przenośny biodyfuzer. Jakimś sposobem udało mu się nakłonić Petera Sido, epidemiologa z kliniki, aby dostarczył mu odpowiedni materiał biologiczny.

Chan wyrzucił przesiąknięty krwią kawałek gazy i wziął czysty.

– Jaki?

– Wąglika, zmodyfikowany wirus Ebola, nie wiem. Wiem tylko, że to coś śmiercionośnego.

Chan dalej przemywał Bourne'owi rany. Posadzka była teraz zasłana krwawymi tamponami.

– Dlaczego teraz mi o tym mówisz? – zapytał podejrzliwie.

– Ponieważ wiem, co Spalko zamierza zrobić z tą bronią.

Chan podniósł wzrok.

Bourne odczuł niemal fizyczny ból, patrząc mu w oczy. Wziąwszy głęboki oddech, mówił dalej:

– Spalce bardzo się spieszyło. Musiał natychmiast opuścić Budapeszt.

– Szczyt antyterrorystyczny w Reykjaviku.

Bourne skinął głową.

– To jedyna sensowna możliwość.

Chan wstał i opłukał ręce wodą ze szlauchu.

– Jeżeli oczywiście można ci wierzyć – mruknął.

– Muszę ich doścignąć – powiedział Bourne. – Conklin ukrył Schiffera u Vadasa i Molnara, bo dowiedział się o planach Spalki. Kryptonim biodyfuzera – NX 20 – odczytałem z notesu w domu Conklina.

– Więc dlatego Conklin został zamordowany. – Chan pokiwał głową. – Ale dlaczego nie przekazał tych informacji agencji? CIA musiała być znacznie lepiej przygotowana do ochrony doktora Schiffera.

– Powodów mogło być kilka – odrzekł Bourne. – Conklin mógł uznać, że mu nie uwierzą, biorąc pod uwagę reputację Spalki jako wielkiego dobroczyńcy. Może nie miał dość czasu; jego informacje były zbyt mało konkretne, by agencja zadziała dostatecznie szybko. Poza tym Alex taki już był. Nie lubił dzielić się swoimi sekretami.

Wstał powoli, podpierając się ręką o fotel. Po godzinach bezruchu jego nogi były jak z waty.

– Spalko zabił Schiffera i trzeba założyć, że uwięził lub zamordował doktora Sido. Muszę go powstrzymać, zanim wymorduje wszystkich na konferencji w Reykjaviku.

Chan odwrócił się i podał Bourne'owi telefon komórkowy.

– Masz. Skontaktuj się z agencją.

– Myślisz, że mi uwierzą? Przecież według CIA to ja zabiłem Conklina i Panova.

– To ja zadzwonię. Nawet biurokraci z CIA muszą potraktować poważnie donos anonimowego obywatela, jeśli chodzi o zagrożenie życia prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Bourne pokręcił głową.

– Szefem prezydenckiej ochrony jest niejaki Jamie Hull. Na pewno znalazłby sposób, żeby ukręcić sprawie łeb. – Zalśniły mu oczy. – Zostaje tylko jedna możliwość, ale wątpię, żebym był w stanie poradzić sobie sam.

– Sądząc po tym, jak wyglądasz – zauważył Chan – w ogóle nie jesteś do tego zdolny.

Bourne zmusił się, by spojrzeć Chanowi w oczy.

– Więc tym bardziej powinieneś mi pomóc.

– Oszalałeś!

– Chcesz dorwać Spalkę tak samo jak ja. Widzisz jakieś słabe strony?

– Widzę same słabe strony – prychnął Chan. – Spójrz na siebie! Jesteś wrakiem.

Bourne chodził tam i z powrotem, rozciągając mięśnie, z każdym stawianym krokiem odzyskując siły i zaufanie do swojego ciała. Chan patrzył na niego ze zdumieniem.

Jason odwrócił się do niego.

– Obiecuję, że nie obarczę cię całą ciężką robotą.

Chan nie odrzucił propozycji od razu. Poszedł na niechętne ustępstwo, choć nie wiedział właściwie, dlaczego to robi.

– Po pierwsze, musimy się stąd bezpiecznie wydostać.

– Wiem. Udało ci się wywołać pożar, a teraz w budynku roi się od strażaków i policjantów.

– Gdyby nie ten pożar, nie byłoby mnie tutaj.

Boume zorientował się, że jego żartobliwy ton nie rozładowuje napięcia. Wręcz przeciwnie. Nie umieli ze sobą rozmawiać. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek się tego nauczą.

– Dziękuję, że mnie uratowałeś – powiedział.

Chan spuścił wzrok, unikając jego spojrzenia.

– Nie pochlebiaj sobie. Chodziło mi o dorwanie Spalki.

– Nareszcie – zauważył Bourne – mam Spalce za co podziękować.

Chan pokręcił głową.

– To się nie może udać. Ja nie ufam tobie, a ty mnie.

– Jestem gotów spróbować – powiedział Bourne. – Ta sprawa jest tego warta, bez względu na to, co zaszło między nami.

– Nie mów mi, co mam myśleć – uciął Chan. – Nie potrzebuję cię do tego; nigdy nie potrzebowałem. – Zdobył się na uniesienie głowy i po patrzył Bourne'owi prosto w twarz. – Okej, umówmy się tak. Zgodzę się na współpracę, ale pod jednym warunkiem. Musisz znaleźć stąd wyjście.

– Nie ma sprawy. – Uśmiech Bourne'a wprawił go w zakłopotanie. – W przeciwieństwie do ciebie, miałem wiele godzin na zastanawianie się, jak uciec z tego pokoju. Założyłem, że nawet gdyby udało mi się jakoś pozbyć więzów, nie zaszedłbym daleko przy użyciu konwencjonalnych metod. Nie czułem się na siłach stanąć do walki ze szwadronem strażników Spalki. Wymyśliłem więc inne rozwiązanie.

Na twarzy Chana odmalowała się irytacja. Nie mógł znieść, że ten człowiek wie więcej od niego.

– Mianowicie?

Bourne wskazał podbródkiem odpływ.

– Kanalizacją? – spytał Chan z niedowierzaniem.

– Czemu nie? – Bourne ukląkł przy niewielkim okratowanym odpływie. – Otwór jest dostatecznie szeroki, żeby można się było przez niego przecisnąć. – Wsunął ostrze noża sprężynowego między kratę a obudowę. – Pomożesz mi?

Kiedy Chan ukląkł po przeciwnej stronie, Bourne podważył klingą kratę, unosząc ją lekko. Chan podniósł ją wyżej. Odłożywszy nóż, Bourne chwycił za drugi koniec i wspólnie dźwignęli całą kratę.

Chan widział, jak Bourne krzywi się z wysiłku. Ogarnęło go dziwne, obce, a zarazem znane uczucie, rodzaj dumy, który zidentyfikował dopiero po dłuższej chwili i powitał z bólem serca. Było to uczucie, które znał jako dziecko, zanim oszołomiony, porzucony i zagubiony wywędrował z Phnom Penh. Od tamtej pory zdołał skutecznie odgrodzić się od niego. Aż do tej chwili.

Odtoczyli kratę na bok i Bourne zebrał z podłogi krwawe strzępy ubrań, które zerwał z niego Spalko, a następnie zawinął w nie telefon komórkowy. Potem wraz z nożem sprężynowym schował go do kieszeni.

– Kto pierwszy? – zapytał.

Chan wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że wcale mu to nie imponuje. Domyślał się, dokąd prowadzi rura kanalizacyjna, i podejrzewał, że Bourne też to wie.

– To twój pomysł.

Bourne opuścił się w głąb okrągłego otworu.

– Odczekaj dziesięć sekund, a potem wskakuj – powiedział na chwilę przed zniknięciem Chanowi z oczu.

Annaka nie posiadała się z radości. Kiedy mknęła ze Spalką jego opancerzoną limuzyną na lotnisko, wiedziała, że nikt i nic ich nie powstrzyma. Awaryjny plan, do którego postanowiła wykorzystać Ethana Hearna, okazał się zbyteczny, ale nie żałowała, że podjęła tę próbę. Ostrożność zawsze się opłacała, a w chwili gdy rozmawiała z Hearnem, los Spalki zdawał się wisieć na włosku. Teraz, wiedziała, że nie powinna była w niego Wątpić. Miał odwagę, umiejętności i środki, by dokonać wszystkiego, nawet tak śmiałego przewrotu politycznego. Musiała przyznać, że kiedy po raz pierwszy powiedział jej, co zamierza, była sceptyczna i jej wątpliwości rozwiały się dopiero, gdy bezpiecznie przeprowadził ją na drugi brzeg Dunaju starym tunelem przeciwlotniczym, który odkrył, kiedy kupił budynek na siedzibę Humanistas. Kiedy zaczął go remontować, postarał się, aby wszelkie informacje o nim zniknęły z architektonicznych planów miasta, więc ten tunel był jego tajemnicą.

Limuzyna i szofer czekali na nich na drugim brzegu w ognistej łunie późnopopołudniowego słońca, a teraz mknęli autostradą w kierunku lotniska Ferihegy. Przysunęła się do Stiepana, a kiedy obrócił ku niej twarz, uścisnęła mocno jego dłoń. Gdzieś w tunelu zrzucił z siebie zakrwawiony fartuch i lateksowe rękawiczki. Był ubrany w dżinsy, świeżą białą koszulę i skórzane buty. Nikt by się nie domyślił, że w nocy nie zmrużył oka.

Uśmiechnął się.

– Sądzę, że należy nam się szampan, nie uważasz?

Roześmiała się.

– Myślisz o wszystkim, Stiepanie.

Wskazał kieliszki stojące w niszy w drzwiach po jej stronie. Były kryształowe, nie plastikowe. Kiedy pochyliła się, żeby je wziąć, wyjął z lodówki butelkę szampana. Za oknami po obu stronach autostrady migały bloki, których szyby odbijały kulę zachodzącego słońca.

Spalko zdarł sreberko, wyjął korek i nalał spieniony płyn do szampanek. Odstawił butelkę i stuknęli się kieliszkami w milczącym toaście.

Napili się i Annaka popatrzyła Spalce w oczy. Byli jak brat i siostra, a nawet bliżsi, gdyż inaczej niż rodzeństwo nigdy ze sobą nie rywalizowali. Ze wszystkich mężczyzn, których poznała, Stiepan był najbliższy spełnienia jej pragnień. Chociaż nie szukała życiowego partnera. Kiedy była dzieckiem, wystarczyłby jej ojciec, ale niestety złożyło się inaczej. Zamiast niego wybrała więc Stiepana, silnego, władczego, niezwyciężonego. Stał się dla niej wszystkim, czego córka mogłaby oczekiwać po ojcu. Coraz rzadziej mijali wysokie bloki, wyjechali na przedmieścia. Bezchmurne niebo czerwieniło się w promieniach zachodzącego słońca, wiał słaby wietrzyk – idealne warunki do lotu samolotem.

– Co powiesz na odrobinę muzyki do szampana? – zaproponował Spalko. – Uniósł rękę nad głowę, ku zainstalowanemu pod sufitem odtwarzaczowi CD. – Na co masz ochotę? Na Bacha? Beethovena? Nie, oczywiście. Na Chopina.

Wybrał i nacisnął odpowiedni guzik. Lecz zamiast jednej z lirycznych melodii jej ulubionego kompozytora usłyszała własny głos:

– Nie pracujesz dla Interpolu. Nie masz ich nawyków. Dla CIA? Wątpię. Stiepan wiedziałby, gdyby Amerykanie próbowali przeniknąć jego organizację. W takim razie dla kogo?

Unosząc kieliszek do ust, Annaka nagle zamarła.

– Co tak pobladłeś, Ethanie?

Ku swemu przerażeniu zobaczyła, że Stiepan uśmiecha się szeroko znad szampana.

– Tak naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Chcę się po prostu zabezpieczyć na wypadek, gdyby sprawy tutaj źle się potoczyły. Będziesz moją polisą ubezpieczeniową.

Spalko wyłączył nagranie. Zaległa martwa cisza, słychać było tylko stłumiony szum potężnego silnika limuzyny.

– Pewnie się zastanawiasz, jak odkryłem twoją zdradę.

Annaka nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Jej umysł uczepił się chwili, gdy Stiepan uprzejmie zapytał, jakiej muzyki chciałaby posłuchać. Całą sobą pragnęła wrócić do tamtego momentu. Porażona szokiem, mogła myśleć tylko o przerażającym rozdarciu w jej życiu i o ziejącej przepaści, która otworzyła się nagle pod jej stopami. Istniało tylko idealne życie sprzed momentu, gdy Spalko włączył nagranie, i katastrofa, która nastąpiła sekundę później.

Czy Stiepan wciąż się uśmiechał tym swoim krokodylim uśmiechem? Nie mogła się skoncentrować. W bezrefleksyjnym odruchu otarła dłonią oczy.

– Mój Boże, Annako, czy to prawdziwe łzy? – Spalko pokręcił smutno głową. – Zawiodłaś mnie, Annako, chociaż Jeśli mam być zupełnie szczery, zastanawiałem się, kiedy mnie zdradzisz. Pod tym wzglądem pan Bourne miał całkowitą rację.

– Stiepan, ja… – zamilkła w pół zdania. Nie poznawała własnego głosu, a przenigdy nie zniżyłaby się do błagalnych próśb. Jej życie i bez tego było teraz dość żałosne.

Stiepan trzymał coś między palcem a kciukiem, malutki krążek, mniejszy nawet od baterii do zegarka.

– Elektroniczne urządzenie nasłuchowe podłożone w gabinecie Hearna. – Parsknął śmiechem. – Na ironię zakrawa fakt, że właściwie wcale go nie podejrzewałem. Takie pluskwy podkładam w biurach wszystkich nowych pracowników na co najmniej sześć miesięcy. – Gestem iluzjonisty schował krążek do kieszeni. – Miałaś pecha, Annako, a ja miałem szczęście.

Wychylił resztę szampana i odstawił kieliszek. Wciąż nie mogła się ruszyć. Siedziała z wyprostowanymi plecami i łokciami przy bokach, palce zaciskała wokół kryształowej stopki kieliszka.

Popatrzył na nią czule.

– Wiesz, Annako, gdybyś była kimś innym, już byś nie żyła. Ale łączy nas przeszłość, łączy nas jedna matka, że się tak wyrażę, naciągając nieco definicję tego słowa.

– Przekrzywił głowę, wygrzewając się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Pozbawiona porów skóra na jego twarzy lśniła niczym okna bloków, które zostawili daleko z tyłu. Teraz, blisko lotniska, tylko z rzadka mijali jakiekolwiek zabudowania.

– Kocham cię, Annako. – Chwycił ją za rękę. – Kocham cię tak, jak nie mógłbym pokochać nikogo innego. – Pocisk z pistoletu Bourne'a zrobił niespodziewanie mało hałasu. Tułów Annaki odskoczył do tyłu, prosto na jego czekające ramię, a głowa zadarła się gwałtownie. Czuł spazm przebiegający jej ciało i zorientował się, że kula musiała utkwić w pobliżu serca. Cały czas patrzył jej w oczy. – Wielka szkoda, prawda?

Czuł jej ciepłą krew spływającą mu po ręce na skórzaną tapicerkę siedzenia. Jej oczy zdawały się uśmiechać, lecz twarz pozostała obojętna. Nawet w chwili śmierci, pomyślał, niczego się nie bała. Cóż, to było coś, nieprawdaż?

– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał szofer.

– Teraz już tak – odrzekł Stiepan Spalko.

Rozdział 27

Dunaj był zimny i ciemny. Boleśnie poraniony Bourne wskoczył do wody pierwszy. Chan miał większe trudności. Przeszywający chłód rzeki nie zrobił na nim wrażenia, jednak w mrocznej toni ożył prześladujący go nocami przerażający koszmar.

Szok zetknięcia z wodą, powierzchnia tak wysoko nad głową, wszystko to sprawiło, że poczuł sznur obwiązany wokół kostki i ciążenie bladego rozkładającego się truchła, które obracało się powoli, opadając na dno. Lee- Lee przywoływała go do siebie, Lee- Lee chciała, żeby do niej dołączył…

Poczuł, jak zapada się w mrok, coraz niżej i niżej. I wtem niespodziewanie coś zaczęło go ciągnąć. Lee- Lee? – pomyślał w panice.

Chwilę później poczuł ciepło innego ciała, większego i pomimo ran wciąż niezwykle silnego. Poczuł, jak ramię Bourne'a oplata go w pasie, i szarpnięcia nóg bijących wodę, gdy płynęli ku powierzchni, z dala od zdradliwego prądu, który porwał Chana.

Wydawało się, że Chan płacze, krzyczy, lecz gdy przedarli się na powierzchnię i ruszyli w stronę brzegu, zamierzył się na Bourne'a, jakby chciał go ukarać, pobić do nieprzytomności. Zdołał jednak zaledwie odtrącić obejmujące go ramię i spojrzeć mściwie na Bourne'a, gdy wdrapywali się na podmurowane kamienne nabrzeże.

– Co ty wyprawiasz? – warknął. – O mało mnie nie utopiłeś!

Bourne otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wskazał tylko w dół rzeki, gdzie z wody sterczał gruby żelazny pal. Po drugiej stronie granatowych wód Dunaju wozy strażackie, karetki i radiowozy policji wciąż oblegały siedzibę Humanistas Ltd. Tłumy gapiów dołączyły do ewakuowanych pracowników, zalewając falami chodniki i wylęgając na jezdnie, a ciekawscy sąsiedzi wychylali się przez okna, by mieć jak najlepszy widok. Łodzie kursujące w górę i w dół rzeki zatrzymywały się i chociaż policjanci gestami nakazywali im płynąć dalej, pasażerowie stawali przy barierkach, aby przyjrzeć się temu, co musieli uznać za początek wielkiej katastrofy. Ale wszyscy się spóźnili. Wyglądało na to, że pożar, który wybuchł w szybie windy, został już ugaszony.

Bourne i Chan ruszyli chyłkiem wzdłuż brzegu i czym prędzej wdrapali się na drabinę. Na szczęście dla nich wszystkie oczy zwrócone były na gmach Humanistas. Kilka metrów dalej część nabrzeża zawaliła się, tworząc wnękę, którą zabezpieczono drewnianymi palami. Wczołgali się do tej prowizorycznej jaskini, kryjąc się w mroku.

– Daj mi swój telefon – powiedział Chan. – Mój jest przemoczony.

Bourne odwinął komórkę Conklina ze szmat i podał Chanowi, który zadzwonił do Oszkara i poinformował go, gdzie są i czego potrzebują. Słuchał przez krótką chwilę odpowiedzi, po czym zwrócił się do Bourne'a.

– Oszkar, mój budapeszteński kontakt, załatwi nam czarter. I przywiezie ci antybiotyki.

Bourne kiwnął głową.

– No dobra, przekonajmy się, ile jest wart ten twój kontakt. Powiedz mu, że potrzebujemy planów architektonicznych hotelu Oskjuhlid w Reykjaviku.

Chan posłał mu gniewne spojrzenie i przez chwilę Bourne obawiał się, że się rozłączy tylko po to, by zrobić mu na złość. Przygryzł wargę. Musiał zapamiętać, żeby na przyszłość rozmawiać z Chanem w łagodniejszy sposób.

Chan powiedział Oszkarowi o planach hotelu.

– Zajmie mu to jakąś godzinę – oznajmił.

– Nie powiedział, że to niemożliwe? – zdziwił się Bourne.

– Oszkar nigdy nie mówi "niemożliwe".

– Tylko pozazdrościć takiego kontaktu.

Zerwał się mroźny wieczorny wiatr, zmuszając ich do wycofania się w głąb jaskini. Bourne wykorzystał wolny czas na oględziny ran, które zadał mu Spalko. Musiał przyznać, że Chan dobrze się spisał przy opatrywaniu drobnych nacięć pokrywających tors, ręce i nogi. Chan wciąż miał na sobie kurtkę. Teraz zdjął ją i otrzepał z wody. Kiedy to robił, Bourne zauważył mnóstwo kieszonek w podszewce. Wszystkie wyglądały na wypełnione.

– Co tam masz? – zapytał.

– Narzędzia pracy – odparł wymijająco Chan i znów przyłożył do ucha telefon. – Ethan, to ja – powiedział. – Czy wszystko w porządku?

– To zależy – odezwał się Hearn. – W całym tym zamieszaniu odkryłem, że mój gabinet był na podsłuchu.

– Czy Spalko wie, dla kogo pracujesz?

– Nigdy nie wymieniłem twojego imienia. Poza tym zwykle dzwoniłem do ciebie spoza biura.

– Mimo to radzę ci zniknąć.

– Myślałem dokładnie o tym samym – powiedział Hearn. – Cieszę się, że cię słyszę. Po tych eksplozjach nie wiedziałem już, co myśleć.

– Trochę wiary, człowieku – odrzekł Chan. – Dużo na niego masz?

– Wystarczy.

– Zbierz to wszystko i wiej stamtąd jak najszybciej. Zemszczą się na nim bez względu na to, co się stanie.

Usłyszał, jak Hearn bierze głęboki oddech.

– Co to ma znaczyć?

– To znaczy, że chcę się zabezpieczyć. Jeśli z jakiegoś powodu nie będziesz mógł przekazać materiałów mnie, skontaktuj się z… poczekaj chwilę. – Odwrócił się do Bourne'a i spytał: – Znasz w agencji kogoś, komu można by powierzyć informacje inkryminujące Spalkę?

Bourne pokręcił głową, lecz natychmiast przypomniał sobie, co Conklin mówił mu o zastępcy dyrektora.

– Martina Lindrosa – odparł.

Chan kiwnął głową i powtórzył nazwisko Hearnowi, po czym rozłączył się i oddał telefon.

Bourne poczuł się bardzo nieswojo. Chciał znaleźć sposób, żeby nawiązać z Chanem kontakt. W końcu go zapytał, jak zdołał dotrzeć do pokoju przesłuchań. Odetchnął z ulgą, gdy Chan zaczął mówić. Opowiedział Bourne'owi o tym, jak ukrył się w wersalce, o eksplozji w szybie windy i o ucieczce z zaryglowanego pokoju. Nie wspomniał jednak o podstępie Annaki.

Bourne słuchał go z rosnącym podziwem, lecz mimo to odczuwał nieuchwytny dystans, jakby rozmowę prowadził ktoś inny. Uciekał od Chana; psychiczne rany były zbyt świeże. Doszedł do wniosku, że przy obecnym osłabieniu nie jest jeszcze mentalnie przygotowany, aby poradzić sobie z dręczącymi go pytaniami i wątpliwościami. Tak więc obaj rozmawiali niezręcznie, ciągle omijając główny problem stojący między nimi niczym forteca, którą można oblegać, ale nigdy zdobyć.

Godzinę później w swojej firmowej furgonetce przyjechał Oszkar z ręcznikami, kocami, nowymi ubraniami i antybiotykami dla Bourne'a. Poczęstował ich gorącą kawą z termosu. Potem wgramolili się na tylne siedzenie, a gdy się przebierali, zebrał ich przemoczone, podarte rzeczy, związał w tłumok i odłożył na bok tylko kurtkę Chana. Potem dał im wodę i jedzenie, które natychmiast pochłonęli.

Jeżeli widok ran Bourne'a go zaskoczył, nie dał tego po sobie poznać, a Chan uznał, że domyślił się, iż misja zakończyła się powodzeniem. Podał Bourne'owi lekkiego laptopa.

– Kompletne plany hotelu są zapisane na twardym dysku – oznajmił – podobnie jak mapy Reykjaviku i okolic, a także garść podstawowych informacji, które moim zdaniem mogą wam się przydać.

– Jestem pod wrażeniem. – Bourne powiedział to do Oszkara, ale myślał również o Ghanie.

Martin Lindros odebrał telefon tuż po jedenastej przed południem czasu wschodniego. Wskoczył do samochodu i pokonał piętnastominutową trasę do Szpitala imienia Jerzego Waszyngtona w niespełna osiem minut. Detektyw Harry Harris był na ostrym dyżurze. Lindros użył swoich pełnomocnictw i kazał się zaprowadzić do chorego. Na miejscu zasunął parawan przy łóżku i spytał:

– Co ci się, do cholery, stało?

Harris łypnął na niego z poduszek. Jego twarz była napuchnięta i posiniaczona. Miał rozciętą górną wargę i zaszytą ranę pod lewym okiem.

– Wywalili mnie z roboty, ot co.

Lindros pokręcił głową.

– Nie rozumiem.

– Prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego zadzwoniła do mojego szefa. Bezpośrednio. I wymogła na nim, żeby mnie wywalił. Zwolnił bez odprawy i prawa do emerytury. Powiedział mi to wczoraj, kiedy mnie wezwał na dywanik.

Lindros zacisnął pięści.

– A potem?

– Jak to? Wypieprzył mnie na zbity pysk. Poniżył mnie po tylu latach wzorowej służby.

– Jak trafiłeś tutaj?

– A, o to. – Harris odwrócił głowę, spoglądając w pustkę. – Zdaje się, że się upiłem.

– Zdaje ci się?

Harris popatrzył na niego z błyskiem w oku.

– Urżnąłem się jak świnia, okej? Myślę, że przynajmniej tyle mi się należało.

– Ale dostałeś jeszcze po gębie.

– Taa… Jeśli dobrze pamiętam, między paroma harleyowcami doszło do sprzeczki, która przerodziła się w bójkę.

– I pewnie uważasz, że pranie po pysku też ci się należało.

Harris nie odpowiedział.

Lindros potarł dłonią twarz.

– Wiem, że obiecałem się tym zająć, Harry. Myślałem, że mam wszystko pod kontrolą, nawet Starego udało mi się przekonać. Nie przyszło mi do głowy, że Alonzo- Ortiz wykona taki ruch.

– Pieprzyć ją – powiedział Harris. – Pieprzyć ich wszystkich. – Zaśmiał się gorzko. – Jak mawiała moja mamusia: "Żaden dobry uczynek nie ujdzie kary".

– Słuchaj, Harry, nigdy nie rozgryzłbym sprawy tego Schiffera, gdyby nie ty. Nie zostawię cię. Wyciągnę cię z tego.

– Czyżby? Chciałbym wiedzieć jak, do kurwy nędzy?

– Jak powiedział Hannibal: "Znajdziemy jakąś drogę, a jak nie, to ją wyrąbiemy".

Kiedy byli gotowi, Oszkar zawiózł ich na lotnisko. Bourne, który nie doszedł jeszcze do siebie po torturach, chętnie pozwolił prowadzić komu innemu. Mimo to zachował operacyjną czujność. Z zadowoleniem zauważył, że Oszkar często zerka w lusterko, sprawdzając, czy ktoś nie siedzi im na ogonie. Zdawało się, że nikt ich nie śledzi.

W oddali zamajaczył kształt wieży kontrolnej i chwilę później Oszkar zjechał z autostrady. W pobliżu nie było policjantów. Nic nie wskazywało na żadne zagrożenie. Mimo to Bourne wolał się mieć na baczności.

Nikt ich nie zatrzymał, gdy przejeżdżali po lotnisku w stronę lądowiska przeznaczonego dla usług czarterowych. Samolot już na nich czekał, zatankowany i gotowy do startu. Wysiedli z wozu. Bourne uścisnął Oszkarowi dłoń.

– Jeszcze raz dziękuję.

– Nie ma za co – odparł Oszkar z uśmiechem. – Wszystko jest wliczone w rachunek.

Kiedy odjechał, weszli po schodkach do samolotu.

Pilot powitał ich na pokładzie, po czym złożył schodki i zatrzasnął drzwi. Bourne podał mu cel podróży i pięć minut później oderwali się od ziemi, rozpoczynając dwugodzinny lot do Reykjaviku.

– Za trzy minuty znajdziemy się nad kutrem – oznajmił pilot. Spalko poprawił słuchawkę radiową w uchu, wziął schłodzony pojemnik

Petera Sido i przeszedł na tył samolotu, gdzie przypiął się do uprzęży. Mocując zaczep, popatrzył na tył głowy Sido, który siedział przykuty kajdankami do fotela. Jeden z uzbrojonych ludzi Spalki siedział obok niego.

– Wiecie, gdzie go zabrać – powiedział ściszonym głosem do pilota.

– Tak jest. Na pewno będzie to daleko od Grenlandii.

Spalko podszedł do tylnych drzwi i dał znak swojemu człowiekowi, który wstał i dołączył do niego.

– Jak stoimy z paliwem?

– Dobrze – odpowiedział pilot. – Moje obliczenia okazały się trafne.

Spalko wyjrzał przez małe okienko w drzwiach. Lecieli teraz niżej.

Widział atramentowe wody północnego Atlantyku i białe grzbiety wzburzonych fal.

– Trzydzieści sekund – poinformował go pilot. – Wieje dość mocny wiatr z północnego wschodu. Szesnaście węzłów.

– Zrozumiałem. – Spalko poczuł, jak samolot zwalnia. Pod ubraniem miał szczelny siedmiomilimetrowy kombinezon. Inaczej niż w kombinezonie do nurkowania, który utrzymuje ciepłotę organizmu dzięki warstewce wody między ciałem a neoprenem, jego kombinezon zakrywał stopy i dłonie, by nie dopuścić wody do środka. Pod spodem miał dodatkową warstwę materiału tkanego z mikrowłókien, co wzmacniało ochronę przed zimnem. Mimo to, gdyby nie wymierzył dokładnie skoku, zetknięcie z lodowatą wodą mogło go sparaliżować, a nawet skończyć się śmiercią. Wszystko musiało pójść zgodnie z planem. Przymocował pojemnik łańcuchem do lewego nadgarstka i założył rękawice.

– Piętnaście sekund – powiedział pilot. – Wiatr stały.

Dobrze, nie będzie niekontrolowanych podmuchów, pomyślał Spalko. Skinął głową do swojego człowieka, który nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się na oścież. Wycie wiatru wypełniło kabinę samolotu. Pod spodem nie było niczego poza siedmioma tysiącami metrów powietrza i oceanem, który byłby twardy jak beton, gdyby uderzył w jego powierzchnię przy swobodnym upadku.

– Już! – krzyknął pilot.

Spalko skoczył. Wiatr smagał go po twarzy, powietrze szumiało w uszach. Spalko wygiął się w łuk. W ciągu jedenastu sekund osiągnął prędkość siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, zabójczą przy upadku. Mimo to nie miał wrażenia, że spada. Czuł raczej lekki nacisk masy powietrza.

Spojrzał w dół, zobaczył kuter i, wykorzystując opór powietrza, poszybował w jego kierunku, aby zrekompensować wpływ szesnastowęzłowego wiatru z północnego wschodu. Skorygowawszy swoją pozycję, zerknął na wysokościomierz. Na wysokości siedmiuset sześćdziesięciu metrów pociągnął za sznurek spadochronu, poczuł lekkie szarpnięcie i usłyszał cichy szelest nylonu, gdy otworzyła się czasza. Jeden metr kwadratowy oporu powietrza, jaki zapewniało mu ciało, wzrósł do dwudziestu pięciu metrów. Spadał teraz z prędkością czterech metrów na sekundę.

Nad nim wznosiła się świetlista kopuła nieba, pod nim rozpościerał się ogrom północnego Atlantyku, niespokojny, rozkołysany, lśniący niczym mosiądz w promieniach późnopopołudniowego słońca. Zobaczył podskakujący na falach kuter, a w oddali wdzierający się w ocean łuk półwyspu, na którym zbudowano Reykjavik. Wiatr zniósł go z obranego kursu i przez dłuższy czas musiał go korygować. Odetchnął głęboko, rozkoszując się lotem.

Zdawał się zawieszony w przestrzeni. Zanurzony w kapsule niezmierzonego błękitu, pomyślał o drobiazgowych planach, latach ciężkiej pracy, układach i manipulacjach, dzięki którym dotarł aż do tego punktu, szczytowego w swoim życiu. Pomyślał o roku spędzonym w Ameryce, w tropikalnym Miami, o bolesnych zabiegach i operacjach odtwarzających i remodelujących jego zeszpeconą twarz. Musiał przyznać, że z przyjemnością opowiedział Annace historyjkę o fikcyjnym bracie, ale z drugiej strony jak inaczej mógłby wytłumaczyć swoją obecność w sanatorium? Nigdy nie mógłby jej wyjawić, że miał płomienny romans z jej matką. Wystarczyło tylko przekupić lekarzy i pielęgniarki, aby spędzić trochę czasu sam na sam z ich pacjentką. Jakże łatwo zdemoralizować człowieka, pomyślał. Większość swoich sukcesów zawdzięczał stosowaniu tej zasady.

Jaką wspaniałą kobietą była Sasa! Nigdy przedtem ani później nie spotkał takiej jak ona. W sposób zupełnie naturalny przyjął, że Annaka będzie taka jak matka. Oczywiście, był wtedy znacznie młodszy, więc można mu było wybaczyć głupotę.

Co by pomyślała Annaka, zastanawiał się teraz, gdyby powiedział jej prawdę: że lata temu służył w mafii, a boss, mściwy, sadystyczny potwór, wysłał go, aby załatwił jego porachunki, wiedząc doskonale, że może to być pułapka. I rzeczywiście – wpadł w zasadzkę, stracił pół twarzy. Zemścił się potem na Władimirze, ale nie w tak heroiczny sposób, jak odmalował to w opowieści dla Ziny. To, co zrobił, było haniebne i wstydliwe, lecz w tamtych czasach nie miał dość władzy, by działać samodzielnie. Teraz było inaczej.

Znajdował się ponad dwieście metrów nad ziemią, kiedy wiatr zmienił raptownie kierunek. Zaczęło go znosić coraz dalej od kutra i mimo wszelkich prób nie udało mu się skorygować kursu. Pod sobą spostrzegł błysk światła na pokładzie łodzi i zorientował się, że załoga pilnie obserwuje jego lot. Kuter ruszył w jego kierunku.

Horyzont się podniósł, a ocean zaczął zbliżać się gwałtownie, wypełniając jego pole widzenia. Wiatr nagle ucichł.

Spalko najpierw nogami, potem resztą ciała zanurzył się w wodzie. Mimo że był na to psychicznie przygotowany, szok wywołany lodowatą wodą pozbawił go tchu. Ciężar pojemnika pociągnął go w dół, lecz prędko przeciwstawił mu się potężnymi nożycowymi pchnięciami nóg. Wypłynął na powierzchnię z zadartą głową i wziął głęboki oddech, uwalniając się jednocześnie od spadochronu.

Usłyszał łoskot silników odbijający się echem w głębinach i niewiele myśląc, rzucił się w tamtym kierunku. Wkrótce jednak wobec siły fal zrezygnował z pomysłu dopłynięcia do kutra. Kiedy statek wreszcie się zbliżył, był u kresu wytrzymałości. Wiedział, że bez hermetycznego kombinezonu już miałby hipotermię.

Członek załogi rzucił mu linę, a po burcie spuszczono sznurową drabinkę. Wspiął się po niej, przez całą drogę na górę walcząc z oceanem.

Potężne ramię wyciągnęło się, pomagając mu wejść na pokład. Podniósł wzrok i ujrzał twarz o przenikliwych błękitnych oczach, okoloną gęstymi blond włosami.

– La illaha ill Allah – powiedział Hasan Arsienow. – Witamy na pokładzie, Szejku.

Spalko wstał, a członkowie załogi owinęli go w koce.

– La illaha ill Allah – odrzekł. – Prawie cię nie poznałem.

– Kiedy pierwszy raz po rozjaśnieniu włosów popatrzyłem w lustro, też się nie poznałem.

Spalko przyjrzał się twarzy dowódcy terrorystów.

– Jak się sprawdzają soczewki kontaktowe?

– Nikt z nas nie miał z nimi problemów. – Arsienow nie mógł oderwać wzroku od metalowej skrzynki w dłoni Szejka. – Jest tutaj.

Spalko pokiwał głową. Spojrzał Arsienowowi przez ramię i zobaczył Zinę stojącą w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Jej złociste włosy powiewały na wietrze, bez zmrużenia powiek patrzyła na niego kobaltowymi oczami.

– Kierunek ląd – rozkazał Spalko załodze. – Chcę się przebrać w suche rzeczy.

Zszedł do przedniej kabiny, gdzie na koi czekały na niego starannie złożone ubrania, a na pokładzie pod nią para porządnych czarnych butów. Odpiął pojemnik i postawił go na koi. Kiedy zrzucił z siebie kombinezon, zerknął na nadgarstek, by zobaczyć, jak mocno stalowa obręcz poraniła mu skórę. Potem zatarł energicznie ręce, przywracając krążenie krwi.

Stał tyłem, gdy drzwi otworzyły się i szybko zamknęły. Nie odwrócił się, nie musiał widzieć, kto wszedł do kabiny.

– Zaraz cię rozgrzeję – powiedziała zmysłowym głosem Zina.

Chwilę później poczuł dotyk jej piersi i żar lędźwi na plecach i pośladkach. Euforia skoku ze spadochronem wciąż rozpalała mu zmysły, podsycona przez świeże wspomnienie ostatecznego zakończenia jego długiego związku z Annaka Vadas. Wszystko to sprawiło, iż nie mógł się Zinie oprzeć.

Odwrócił się i usiadł na brzegu koi, a ona przywarła do niego całym ciałem. Była jak samica w rui. Widział żar w jej oczach, słyszał jej pomruki rozkoszy. Zatraciła się z nim kompletnie, dając mu chwilowe spełnienie.

Mniej więcej dziewięćdziesiąt minut później Jamie Hull zszedł do podziemnego garażu, by skontrolować straż przy bocznej bramie, gdy zauważył Karpowa. Szef rosyjskiej ochrony wyraził zdziwienie na jego widok, lecz Hull nie dał się nabrać. Odnosił wrażenie, że Borys ostatnio go śledzi, ale może po prostu padł ofiarą paranoi. Chociaż miało to swoje uzasadnienie. W hotelu przebywali obecnie wszyscy przywódcy zaproszeni na szczyt antyterrorystyczny. Nazajutrz o ósmej rano rozpoczną się obrady, a dla niego okres najwyższego ryzyka. Wprost przerażała go myśl, że jakimś sposobem towarzysz Borys zwąchał to, co odkrył Fejd al- Saud, i to, co Hull uknuł z szefem arabskiej ochrony.

Dlatego też, aby Borys nie wyczuł jego obaw, Hull przylepił do twarzy szeroki uśmiech. Był gotowy na wszystko, byle tylko Rosjanin niczego się nie domyślił.

– Widzę, że pracuje pan po godzinach, drogi panie Hull – powiedział Karpow tubalnym głosem spikera radiowego. – Ktoś musi czuwać, aby spać mógł ktoś, co?

– Będę miał dość czasu, żeby się wyspać, kiedy konferencja się skończy, a wraz z nią nasza robota.

– Nasza robota nigdy się nie kończy. – Karpow był ubrany w jeden ze swoich fatalnych serżowych garniturów. Wyglądał w nim, jakby był zakuty w niezgrabny pancerz. – Choćbyśmy nie wiem ile zdziałali, zawsze czeka nas kolejne zadanie. To jeden z uroków naszej pracy, mam rację?

Hulla korciło, żeby zaprzeczyć, ale ugryzł się w język.

– A jak tutejsza ochrona? – Karpow rozglądał się dookoła swoimi paciorkowatymi czarnymi oczami. – Zgodna z wysokimi amerykańskimi standardami, mam nadzieję?

– Dopiero sprawdzam.

– W takim razie przyda się panu pomoc, prawda? Co dwie głowy, to nie jedna.

Hull opadł nagle z sił. Nie pamiętał już, jak długo tkwił w tym zapomnianym przez Boga kraju ani kiedy miał okazję porządnie się wyspać. I ani jednego drzewa, po którym można by się było zorientować, jaka jest pora roku! Miał objawy dezorientacji podobnej do tej, na jaką cierpią czasami marynarze na łodziach podwodnych.

Przyglądał się, jak wartownicy zatrzymują furgonetką firmy gastronomicznej, przepytują kierowcę i sprawdzają ładunek. Nie zauważył żadnego błędu w procedurze ani w samej metodzie.

– Czy ten kraj nie działa na ciebie dołująco? – spytał Borysa.

– Dołująco? Toż to istny raj, przyjacielu – żachnął się Karpow. – Jak chcesz się naprawdę zdołować, spędź zimę na Syberii.

Hull zmarszczył brwi.

– Zesłali cię na Syberię?

Borys parsknął śmiechem.

– Tak, ale nie w tym celu, co myślisz. Pracowałem tam jako agent operacyjny kilka lat temu, kiedy napięcie z Chinami sięgnęło szczytu. Wiesz, tajne manewry wojskowe, akcje wywiadowcze, a wszystko w najmroczniejszej, najzimniejszej krainie, jaką możesz sobie wyobrazić. – Karpow westchnął. – Chociaż jako Amerykanin pewnie w ogóle nie potrafisz wyobrazić sobie czegoś takiego.

Hull wciąż krzywił usta w dobrodusznym uśmiechu, choć kosztowało go to wiele cierpliwości. Na szczęście przed bramę zajechała następna furgonetka. Z elektrociepłowni Reykjavik. Z jakiegoś powodu wzbudziła zainteresowanie Borysa i Hull podążył za nim w kierunku punktu kontroli. W samochodzie siedziało dwóch mężczyzn w uniformach.

Karpow wziął do ręki kartę ze zleceniami podaną posłusznie przez kierowcę jednemu z wartowników i zaczął czytać.

– O co chodzi? – zapytał typowym dla siebie agresywnym tonem.

– Kwartalny przegląd instalacji geotermicznej – odparł kierowca.

– Musicie robić to akurat teraz? – Karpow łypnął spode łba na szofera.

– Tak jest, proszę pana. Całe miasto jest podłączone do tej samej sieci. Gdybyśmy nie przeprowadzali regularnych kontroli, narazilibyśmy na awarię cały system.

– Cóż, nie możemy do tego dopuścić – powiedział Hull. Skinął głową na jednego z wartowników. – Przeszukaj wóz. Jeśli nic nie znajdziesz, możesz ich przepuścić.

Odszedł od furgonetki, a Karpow za nim.

– Nie lubisz tej roboty, co? – zauważył Rosjanin.

Zapomniawszy się na chwilę, Hull obrócił się na pięcie i stanął z nim oko w oko.

– Lubię – warknął, lecz zmiarkował się natychmiast i dodał z uśmiechem: – Nie, masz rację. Wolę robotę, jak by to powiedzieć… bardziej siłową.

Karpow pokiwał głową z wyraźną sympatią.

– Rozumiem. Nie ma to jak zabijanie.

– Dokładnie – rzekł Hull, wczuwając się w rolę. – Weźmy na przykład ten najnowszy rozkaz. Czego bym nie dał, żeby znaleźć Jasona Bourne'a i władować mu kulę w łeb.

Karpow uniósł krzaczaste brwi.

– Wydaje mi się, że dla ciebie ten rozkaz to sprawa osobista. Powinieneś się strzec takiego zaangażowania, przyjacielu. Silne uczucia osłabia ją zdolność oceny sytuacji.

– Pieprzę to – odrzekł Hull. – Bourne dostał to, czego pragnąłem najbardziej. To, co powinno być moje.

Karpow zastanawiał się przez moment.

– Zdaje się, że źle pana oceniłem, drogi panie Hull. Zdaje się, że jest w panu więcej z wojownika, niż myślałem. – Klepnął Amerykanina po plecach. – Co powiesz na wymianę wojennych opowieści przy wódce?

– Myślę, że da się to załatwić – odrzekł Hull, gdy furgonetka elektro ciepłowni Reykjavik wjeżdżała na teren hotelu.

Stiepan Spalko, ubrany w uniform pracownika ciepłowni Reykjavik, z barwnymi soczewkami kontaktowymi i sztucznym szerokim nosem przylepionym do twarzy, wysiadł z furgonetki i powiedział kierowcy, żeby na niego zaczekał. Z formularzem zlecenia w jednej dłoni i niewielką skrzynką na narzędzia w drugiej ruszył przez labirynt korytarzy w podziemiu hotelu. Plan architektoniczny budynku migał mu przed oczami niczym trójwymiarowy obraz z rzutnika. Orientował się w olbrzymim kompleksie lepiej niż niejeden z pracowników.

Zajęło mu dwanaście minut, nim dotarł do sektora, w którym nazajutrz miały się zacząć obrady szczytu antyterrorystycznego. W tym czasie czterokrotnie zatrzymywali go agenci ochrony, mimo że miał przypięty identyfikator. Ruszył na schody, zszedł na trzeci poziom pod ziemią, gdzie znów zatrzymał go strażnik. Był na tyle blisko węzła grzewczego, by jego obecność nie wzbudzała podejrzeń. Jednocześnie znalazł się na tyle blisko podstacji systemu wentylacyjno- klimatyzacyjnego, że ochroniarz postanowił mu towarzyszyć.

Spalko przystanął przy skrzynce instalacji elektrycznej i otworzył klapkę. Cały czas czuł na sobie czujny wzrok strażnika.

– Długo tu pan jest? – zapytał po islandzku, otwierając pojemnik z narzędziami.

– Mówi pan może po rosyjsku? – odrzekł ochroniarz.

– Tak się składa, że owszem. – Spalko zaczął grzebać w narzędziach. – Jest pan tu od ilu, dwóch tygodni?

– Od trzech – przyznał się strażnik.

– I przez ten czas zobaczył pan cokolwiek z naszej pięknej Islandii? – Znalazł przedmiot, którego szukał, i ukrył go w dłoni.

Rosjanin pokręcił głową, co Spalko wykorzystał jako pretekst do rozpoczęcia uczonego wykładu.

– W takim razie pozwoli pan, że go oświecę. Islandia jest wyspą o powierzchni stu trzech tysięcy kilometrów kwadratowych, której średnia wysokość nad poziomem morza wynosi pięćset metrów. Nasz najwyższy szczyt, Hvannadalshnukur, ma wysokość dwóch tysięcy stu jedenastu metrów, a jedenaście procent powierzchni kraju pokrywają lodowce,

w tym największy w Europie lodowiec Vatnajokull. Nasz parlament, Althing, składa się z sześćdziesięciu trzech posłów wybieranych co cztery…

Jego głos ucichł, gdy strażnik, śmiertelnie znudzony przewodnikowym bełkotem, odwrócił się i odszedł. Spalko natychmiast wziął się do pracy. Przyciskał malutki dysk do dwóch par przewodów, aż upewnił się, że wszystkie cztery kolce przebiły izolację.

– Gotowe – oznajmił, zatrzaskując skrzynkę.

– A teraz dokąd? Do węzła grzewczego? – zapytał strażnik.

– Nie – powiedział Spalko. – Najpierw muszę się zameldować u szefa.

Wracam do samochodu. – Pomachał strażnikowi na odchodne.

Wrócił do furgonetki, wsiadł i poczekał, aż nadejdzie następny ochroniarz.

– Jak tam? Wszystko w porządku?

– Na dzisiaj skończyliśmy. – Spalko uśmiechnął się z triumfem, notując coś w formularzu. Spojrzał na zegarek. – Oj, zasiedzieliśmy się tu dłużej, niż myślałem. Dzięki za ochronę.

– Nie ma sprawy. Taką mam robotę.

Kiedy kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił bieg, Spalko powiedział:

– Oto zaleta próbnych akcji. Będziemy mieli dokładnie trzydzieści minut, zanim zaczną nas szukać.

Wyczarterowany odrzutowiec bujał po niebie. Obok Bourne'a w rzędzie po przeciwnej stronie siedział Chan, wpatrując się prosto przed siebie w pustkę. Jason zamknął oczy. Główne oświetlenie było wyłączone, paliło się tylko kilka lampek do czytania, rozpraszając tu i ówdzie mrok. Za godzinę mieli wylądować na lotnisku Keflavik.

Bourne siedział bez ruchu. Chciał schować głowę w dłoniach i zapłakać nad grzechami przeszłości, ale przy Chanie nie mógł okazać niczego, co można by zinterpretować jako słabość. Próbny rozejm, jaki udało im się wypracować, był kruchy niczym skorupka jaja. Tyle rzeczy mogło go zmiażdżyć. Emocje kotłowały się w jego piersi, sprawiając, że z trudem oddychał. Ból, który nie opuszczał jego znękanego torturami ciała, był niczym w porównaniu z cierpieniem wewnętrznym. Chwycił poręcze fotela tak mocno, że chrupnęło mu w kłykciach. Wiedział, że musi odzyskać panowanie nad sobą, tak samo jak wiedział, że nie wysiedzi na tym fotelu ani chwili dłużej.

Wstał i niczym lunatyk przeszedł na drugą stronę, zajmując miejsce przy Chanie. Zdawało się, że młody mężczyzna w ogóle nie zauważył jego obecności. Gdyby nie przyspieszony oddech, można by uznać, że jest pogrążony w głębokiej medytacji.

Z sercem walącym niczym młot o obolałe żebra, Bourne odezwał się cicho:

– Chcę wiedzieć, czy jesteś moim synem. Jeśli jesteś Joshuą, muszę to wiedzieć.

– Innymi słowy, nie wierzysz mi.

– Chcę ci wierzyć – powiedział Bourne, usiłując zignorować ostry niczym brzytwa ton w głosie Chana. – Na pewno to wiesz.

– Jeśli chodzi o ciebie, niczego nie jestem pewien. – Chan odwrócił się ku niemu z gniewem. – Czy w ogóle mnie pamiętasz?

– Joshua miał sześć lat, był tylko dzieckiem. – Bourne'a ścisnęło w gardle. – A potem doznałem amnezji.

– Amnezji? – zdumiał się Chan.

Bourne opowiedział mu, co się stało.

– Bardzo niewiele pamiętam sprzed tego okresu – zakończył. – Większość wspomnień dotyczy Jasona Bourne'a, o Davidzie Webbie nie pamiętam prawie nic. Tylko od czasu do czasu jakiś zapach, dźwięk lub głos sprawia, że przypominam sobie jakiś fragment. Ale to tylko strzępy, oderwane i niespójne.

Bourne odszukał w półmroku ciemne oczy Chana, usiłując wyczytać z nich jakiś znak, cokolwiek, co wyrażałoby jego myśli lub uczucia.

– Naprawdę. Jesteśmy sobie zupełnie obcy. Dlatego zanim zabrniemy dalej… – urwał, przez moment niezdolny wydusić ani słowa. Potem ogromnym wysiłkiem woli zmusił się, by mówić dalej, gdyż cisza, która tak szybko narastała między nimi, była gorsza od wybuchu, który musiał nadejść. – Spróbuj to zrozumieć. Potrzebuję namacalnego dowodu, czegoś nie do obalenia.

– Pierdol się!

Chan wstał, gotów odejść, lecz tak jak w pokoju przesłuchań Spalki coś przykuło go do ziemi. A potem usłyszał w głowie głos Bourne'a, słowa wypowiedziane na dachu w Budapeszcie: "To właśnie twój plan, tak? Ta cała chora historia o tym, że jesteś Joshuą… Nie doprowadzę cię do tego Spalki ani do kogo tam chcesz się dostać. Nie będę pionkiem w niczyjej grze".

Zacisnął dłoń na posążku Buddy na szyi i usiadł z powrotem w fotelu. Obaj byli pionkami w grze Stiepana Spalki. To Spalko doprowadził do ich spotkania, a teraz, o ironio, właśnie wspólna nienawiść do niego mogła ich połączyć przynajmniej na jakiś czas.

– Jest coś takiego – odezwał się głosem, który ledwo poznawał. – Mam koszmarne sny o tym, że jestem pod wodą. Tonę, spadam coraz głębiej, bo jestem przywiązany do jej martwego ciała. Ona mnie woła, słyszę jej głos, czy też raczej to ja ją wołam.

Bourne przypomniał sobie Chana szarpiącego się w wodach Dunaju, panikę, która ściągała go w głąb rwącego rzecznego nurtu.

– Co mówi ten głos?

– To mój głos. Wołam "Lee- Lee, Lee- Lee".

Serce Bourne'a zamarło. Nagle z głębin jego zszarganej pamięci wypłynęło wspomnienie Lee- Lee. Na jeden drogocenny moment ujrzał jej owalną twarz o jasnych oczach i prostych kruczoczarnych włosach.

– O Boże! – wyszeptał. – Joshua nazywał tak Alyssę. Nikt inny tak na nią nie mówił. Nikt oprócz Dao nie znał tego przezwiska.

Lee- Lee.

– Jedno z najbardziej wzruszających wspomnień z tego okresu, jakie udało mi się przypomnieć dzięki terapii, dotyczy twojej siostry – podjął Bourne. – Zawsze chciała być blisko ciebie. Kiedy w nocy przyśniło jej się coś strasznego, tylko ty potrafiłeś ją uspokoić. Nazywałeś ją Lee- Lee, a ona mówiła do ciebie Joshy.

Moja siostrzyczka. Lee- Lee. Chan zamknął oczy i natychmiast znalazł się w mętnej wodzie rzeki w Phnom Penh. Zobaczył, jak jej martwe, przeszyte pociskami ciało wpada do wody. Lee- Lee. Czteroletnia dziewczynka. Martwa. Jej jasne oczy – oczy ich taty – wpatrują się w niego ślepo, oskarżycielsko. "Dlaczego ty?" – zdawały się pytać. "Dlaczego ty, a nie ja?" Wiedział jednak, że przemawia przez niego poczucie winy. Gdyby Lee- Lee mogła mówić, powiedziałaby: "Cieszę się, że nie umarłeś, Joshy. Jak to dobrze, że jedno z nas zostanie z tatusiem".

Chan zakrył dłonią twarz, odwracając się do okna. Pragnął umrzeć, żałował, że nie utonął w tamtej rzece, że to nie Lee- Lee przeżyła. Nie mógł znieść tego życia ani sekundy dłużej. Tu nic mu przecież nie pozostało. Umierając, dołączyłby chociaż do siostry…

– Chan.

To był głos Bourne'a. Ale nie mógł spojrzeć mu w twarz. Kochał go i nienawidził. Nie potrafił pojąć, jak to możliwe; nie wiedział, jak ma sobie z tym poradzić. Dźwignął się ciężko z fotela, przecisnął między miejscami i ruszył chwiejnym krokiem na przód samolotu, byle dalej od Bourne'a.

Z nieopisanym żalem Jason patrzył, jak syn odchodzi. Z wysiłkiem zapanował nad impulsem zatrzymania go i przytulenia do piersi. Wyczuł, że byłaby to najgorsza rzecz, jaką mógł w tej chwili zrobić, bo biorąc pod uwagę przeszłość Chana, doprowadziłoby to do kolejnej scysji między nimi.

Nie miał złudzeń. Obaj musieli przebyć trudną drogę, nim zaakceptują, że są rodziną. Może było to w ogóle nieosiągalne. Wolał jednak odsunąć tę przerażającą myśl na bok.

Z ciężkim sercem pojął w końcu, czemu tak długo nie dopuszczał do siebie myśli, że Chan może być jego synem. Annaka, niech ją piekło pochłonie, odgadła to bezbłędnie.

Podniósł wzrok. Chan stał nad nim z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na oparciu fotela.

– Powiedziałeś, że dopiero niedawno dowiedziałeś się, że byłem zaginiony.

Bourne pokiwał głową.

– Jak długo mnie szukali?

– Wiesz, że nie potrafię na to odpowiedzieć. Nikt tego nie wie – skłamał odruchowo Jason. Nic nie można było zyskać, a wiele stracić na przyznaniu, że władze szukały Chana tylko godzinę. Chciał uchronić syna przed bolesną prawdą.

Chan stał bez ruchu.

– Dlaczego sam nie sprawdziłeś?

Oskarżycielska nuta w jego głosie wbiła Bourne'a w fotel. Krew zastygła mu w żyłach. Odkąd stało się jasne, że Chan to jego syn, zadawał sobie dokładnie to samo pytanie.

– O mało nie oszalałem z żalu – powiedział – ale wątpię, żeby było to dostateczne wytłumaczenie. Nie potrafiłem zmierzyć się z faktem, że zawiodłem was jako ojciec.

Twarz Chana wykrzywił bolesny grymas, gdy przerażająca myśl zaczęła się wdzierać do świadomości.

– Musiałeś mieć… problemy, kiedy mieszkaliście z mamą w Phnom Penh.

– Co masz na myśli? – Bourne, zaalarmowany wyrazem twarzy syna, zareagował może zbyt ostro.

– No, wiesz. Dlatego że ożeniłeś się z Tajką.

– Kochałem Dao z całego serca.

– Marie nie jest Tajką, prawda?

– Chan, nie wybieramy osób, w których się zakochujemy.

Nastąpiła krótka pauza, a potem, po pełnej napięcia ciszy, która zaległa, Chan powiedział, jak gdyby nigdy nic, jakby to była nic nieznacząca uwaga:

– A potem doszedł do tego problem dzieci mieszańców.

– Nigdy tak tego nie traktowałem – odrzekł Bourne szczerze. – Kochałem Dao, kochałem ciebie i Alyssę. Boże, byliście całym moim życiem. Przez wiele tygodni, miesięcy po waszej stracie nie mogłem dojść do siebie. Gdybym nie spotkał Aleksa Conklina, może nigdy bym się nie pozbierał. Ale nawet to zawdzięczam wieloletniej bolesnej i ciężkiej pracy.

Zamilkł na chwilę, wsłuchując się w ich oddechy. Potem odsapnął ciężko i powiedział:

– Ciągle dręczy mnie to, że powinienem był być przy was, bronić was.

Chan długo przypatrywał mu się w milczeniu, ale napięcie zostało przełamane, Rubikon został przekroczony.

– Gdybyś z nami był, też byś zginął.

Odwrócił się bez słowa, a gdy to uczynił, Bourne'owi stanęła przed oczami Dao i zrozumiał, że cały jego świat się zmienił.

Rozdział 28

W Reykjaviku, jak w każdym cywilizowanym miejscu na świecie, są bary szybkiej obsługi. Podobnie jak restauracje wyższych kategorii, codziennie otrzymują dostawy świeżego mięsa, ryb, warzyw i owoców. Firma Hafharfjordur Fine Fruits amp; Vegetables była jednym z głównych zaopatrzeniowców lokali szybkiej obsługi w Reykjaviku. Samochód dostawczy tej firmy, który podjechał tego ranka do restauracji Kebab Hollin w centrum miasta z transportem sałaty, cebuli i szalotki, był jednym z wielu kursujących codziennie po mieście. Zasadnicza różnica polegała na tym, że w przeciwieństwie do innych nie został przysłany przez firmę Harharfjordur Fine Fruits amp; Vegetables.

Wczesnym wieczorem wszystkie trzy placówki Kliniki Landspitali były oblężone przez chorych. Lekarze przyjmowali alarmujące liczby pacjentów i przeprowadzali badania krwi. W porze kolacji wyniki potwierdziły, że w mieście panuje wirusowe zapalenie wątroby typu A.

Urzędnicy z Ministerstwa Zdrowia gorączkowo zabrali się do pracy, by opanować sytuację. Ich działania utrudniało kilka ważnych czynników: szybkość i zasięg rozprzestrzeniania się szczególnie groźnej odmiany wirusa oraz komplikacje związane z ustaleniem, o które produkty żywnościowe chodzi, i z wykryciem źródła. Wiedzieli też, że z powodu międzynarodowego szczytu oczy świata zwrócone są na Reykjavik. Wysokie miejsce na ich liście podejrzanych produktów zajmowała szalotka, przyczyna ostatnich wybuchów wirusowego zapalenia wątroby typu A w Stanach Zjednoczonych. Ale szalotka była wszechobecna w lokalnych sieciach barów szybkiej obsługi. Nie mogli też wykluczyć mięsa ani ryb.

Pracowali do zmroku. Przesłuchali właścicieli wszystkich firm dostarczających świeże warzywa i wysłali własny personel na inspekcję magazynów, kontenerów i samochodów dostawczych każdej firmy, łącznie z Hafnarfjordur Fine Fruits amp; Vegetables. Nie znaleziono nic podejrzanego. Po upływie wielu godzin musieli przyznać, że nie są bliżej wykrycia źródła choroby, niż byli na początku.

Tuż po dziewiątej wieczorem urzędnicy Ministerstwa Zdrowia podali do wiadomości publicznej, jaka jest sytuacja: w Reykjaviku panuje wirusowe zapalenie wątroby typu A, a że jeszcze nie ustalono źródła choroby, obejmują miasto kwarantanną. Zawisło nad nimi widmo epidemii na pełną skalę. Nie mogli sobie na to pozwolić w momencie rozpoczęcia szczytu antyterrorystycznego, kiedy uwaga całego świata była skierowana na stolicę ich kraju. W wywiadach radiowych i telewizyjnych zapewniali zaniepokojoną opinię publiczną, że robią wszystko, by opanować sytuację. Powtarzali, że Ministerstwo Zdrowia kieruje cały swój personel do czuwania nad bezpieczeństwem publicznym.

Dochodziła dziesiąta wieczorem, kiedy mocno zaniepokojony Jamie Hull szedł korytarzem hotelowym do prezydenckiego apartamentu. Najpierw nagły wybuch wirusowego zapalenia wątroby typu A, potem to nieoczekiwane wezwanie.

Rozejrzał się i zobaczył agentów Secret Service strzegących prezydenta. Dalej w korytarzu byli Rosjanie z FSB i Arabowie chroniący swoich przywódców, których dla bezpieczeństwa ulokowano w jednym skrzydle budynku.

Wszedł do apartamentu drzwiami pilnowanymi przez dwóch wielkich i nieruchomych jak sfinksy agentów Secret Service. Prezydent spacerował nerwowo tam i z powrotem i dyktował przemówienie stenografom. Sekretarz prasowy robił pospieszne notatki laptopie. W pogotowiu stali jeszcze trzej agenci Secret Service. Odgradzali prezydenta od okien.

Hull czekał cierpliwie, dopóki prezydent nie odprawił ludzi z prasy. Przebiegli jak myszy do drugiego pokoju.

– Jamie – powiedział prezydent z szerokim uśmiechem i wyciągnął rękę. – Miło z twojej strony, że przyszedłeś.

Uścisnął mu dłoń, wskazał miejsce i usiadł naprzeciwko.

– Liczę na twoją pomoc. Chciałbym, żeby szczyt przebiegł bez zakłóceń.

– Mogę pana zapewnić, panie prezydencie, że wszystko jest pod kontrolą.

– Karpow też?

– Słucham?

Prezydent uśmiechnął się.

– Słyszałem, że ty i pan Karpow potraficie się dogadać.

Hull przełknął z trudem. Zastanawiał się, czy został wezwany, żeby się dowiedzieć, że jest zwolniony.

– Były drobne tarcia – odrzekł na próbę – ale to już przeszłość.

– Miło mi to słyszeć – powiedział prezydent. – Mam wystarczająco dużo kłopotów z Aleksandrem Jewtuszenką. Nie chcę, żeby się na mnie wkurzył z powodu lekceważenia jego szefa bezpieczeństwa. – Klepnął się w uda i wstał. – Przedstawienie zaczyna się jutro o ósmej rano. Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. – Wyciągnął rękę, kiedy Hull również wstał. – Jamie, nikt nie wie lepiej niż ja, jak niebezpieczna może się stać sytuacja. Ale chyba jesteśmy zgodni, że teraz nie ma już odwrotu.

Kiedy Hull był na korytarzu, zadzwonił jego telefon komórkowy.

– Jamie, gdzie jesteś? – warknął Stary.

– Właśnie wyszedłem od prezydenta. Był zadowolony, gdy usłyszał, że wszystko jest pod kontrolą, łącznie z towarzyszem Karpowem.

Ale zamiast zadowolenia, w głosie dyrektora zabrzmiało naglące napięcie.

– Słuchaj uważnie, Jamie. Jest jeszcze jeden aspekt tej sytuacji. Tylko do twojej wiadomości.

Hull rozejrzał się odruchowo i odszedł poza zasięg słuchu agentów Secret Service.

– Doceniam pańskie zaufanie do mnie, panie dyrektorze.

– Chodzi o Jasona Bourne'a – wyjaśnił Stary. – Nie zginął w Paryżu.

Hull na moment stracił zimną krew.

– Co?! Bourne żyje?!

– Żyje i wierzga. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, tej rozmowy nigdy nie było. Jeśli kiedykolwiek komuś o niej wspomnisz, wyprę się, że w ogóle miała miejsce, i dobiorę ci się do dupy, jasne?

– Tak jest.

– Nie mam pojęcia, co Bourne teraz kombinuje, ale zawsze podejrzewałem, że skieruje się w twoją stronę. Może nie zabił Aleksa Conklina i Mo Panova, ale jest jasne jak cholera, że wykończył Kevina McColla.

– Jezu… Znałem McColla.

– Wszyscy go znaliśmy, Jamie. – Stary odchrząknął. – Nie możemy tego puścić płazem.

Wściekłość Hulla natychmiast zniknęła. Zastąpiło ją podniecenie.

– Niech pan to zostawi mnie.

– Bądź ostrożny, Jamie. Przede wszystkim masz chronić prezydenta.

– Oczywiście. Rozumiem. Ale może pan być pewien, że jeśli Jason Bourne zjawi się tutaj, już nie wyjdzie z tego hotelu.

– Mam nadzieję, że go wyniosą- odparł Stary. – Nogami do przodu.

Dwaj Czeczeni czekali przed furgonetką ciepłowni, kiedy zza rogu wyjechał samochód służby zdrowia wysłany do hotelu Oskjuhlid. Furgonetka była zaparkowana w poprzek ulicy, wokół rozstawili plastikowe pomarańczowe pachołki i wyglądali na bardzo zajętych.

Samochód służby zdrowia zatrzymał się gwałtownie.. – Co wy robicie?! – zawołał jeden z pracowników służby zdrowia. – Mamy sytuację alarmową.

– Pierdol się, człowieku! – odkrzyknął po islandzku jeden z Czeczenów.

– Co powiedziałeś? – Wkurzony pracownik służby zdrowia wysiadł z samochodu.

– Ślepy jesteś? Mamy tu pilną robotę- wyjaśnił Czeczen. – Pojedź inną drugą, kurwa.

Drugi pracownik służby zdrowia wyczuł, że sytuacja może się zrobić niebezpieczna, i też wysiadł. Arsienow i Zina wyskoczyli uzbrojeni z tylnych drzwi furgonetki i zapędzili przerażonych pracowników służby zdrowia do środka.

Potem wraz z trzecim członkiem grupy podjechali porwanym samochodem pod hotelowe wejście dla dostawców. Czwarty Czeczen prowadził furgonetkę elektrociepłowni, żeby zabrać Spalkę i resztę.

Byli ubrani jak pracownicy państwowi i pokazali identyfikatory Ministerstwa Zdrowia, które zdobył Spalko. Arsienow odpowiedział na pytanie po islandzku, a kiedy amerykańscy i arabscy wartownicy nie zrozumieli go, przeszedł na kulawy angielski. Wyjaśnił, że przysłano ich, by się upewnili, czy w kuchni hotelowej nie ma źródła wirusowego zapalenia wątroby typu A. Nikt – zwłaszcza służby bezpieczeństwa – nie chciał, żeby któryś z dygnitarzy padł ofiarą groźnego wirusa. Wpuszczono więc ich i skierowano do kuchni. Członkowie grupy poszli tam, ale Arsienow i Zina zamierzali dotrzeć gdzie indziej.

Bourne i Chan wciąż studiowali schematy różnych podsystemów hotelu Oskjuhlid, kiedy pilot oznajmił, że lądują na lotnisku Keflavik. Bourne, który spacerował po pokładzie, podczas gdy Chan siedział z laptopem, wrócił niechętnie na swoje miejsce. Był cały obolały i w ciasnym fotelu lotniczym nie mógł siąść wygodnie. Starał się nie poddawać uczuciom związanym z odnalezieniem syna. Ich rozmowy były niezręczne i miał wrażenie, że Chan instynktownie broniłby się przed okazywaniem silnych emocji.

Proces pojednania był trudny dla nich obu. Ale Bourne podejrzewał, że gorszy dla Chana. To, czego syn potrzebuje od ojca, jest dużo bardziej skomplikowane niż to, czego ojciec potrzebuje od syna, żeby go bezwarunkowo kochać.

Bourne musiał przyznać, że boi się Chana. Nie tylko tego, co z nim zrobiono, kim się stał, ale również jego odwagi, inteligencji i sprytu. Uciekł z zaryglowanego pomieszczenia, jakby dokonał cudu.

Była jeszcze jedna, najistotniejsza przeszkoda na drodze do ich wzajemnej akceptacji i ewentualnego pojednania. Żeby zaakceptować Bourne'a, Chan musiał zrezygnować ze wszystkiego, czym było jego życie.

Odkąd usiadł obok ojca na staromiejskiej parkowej ławce w Alexan- drii, był w stanie wojny z samym sobą. Zmieniło się tylko to, że teraz ta wojna toczyła się otwarcie. Chan widział wszystkie okazje do zabicia Bourne'a, jakby patrzył w lusterko wsteczne. Ale dopiero teraz rozumiał, że nie skorzystał z nich rozmyślnie. Nie mógł skrzywdzić Bourne'a, ale nie mógł też otworzyć przed nim serca. Pamiętał desperacki impuls, żeby rzucić się na ludzi Spalki na tyłach kliniki w Budapeszcie. Powstrzymało go tylko ostrzeżenie Bourne'a. Wtedy myślał, że kieruje nim żądza zemsty na Spalce. Teraz wiedział, że to było zupełnie inne uczucie: przywiązanie jednego członka rodziny do drugiego.

A jednak uświadamiał sobie ze wstydem, że boi się Bourne'a. To był przerażający człowiek o wielkiej sile, odporności i intelekcie. Chan czuł się przy nim gorszy, jakby nie dokonał w życiu niczego ważnego.

Wylądowali z krótkim piskiem opon. Samolot pokołował z ruchliwego pasa startowego w stronę odległego krańca lotniska, gdzie kierowano wszystkie prywatne maszyny. Chan wstał i ruszył przejściem między siedzeniami do drzwi.

– Chodźmy – powiedział. – Spalko ma nad nami co najmniej trzy godziny przewagi.

Bourne zagrodził mu drogę.

– Nie wiadomo, co nas czeka na zewnątrz. Wyjdę pierwszy.

Chan wybuchnął tłumionym dotąd gniewem.

– Powiedziałem ci już, żebyś mi nie mówił, co mam robić! Mam własny rozum i sam podejmuję decyzje. Tak było zawsze i tak będzie.

– Masz rację. Nie chcę ci nic narzucać. – Jason powiedział to z sercem w gardle. Ten obcy był jego synem. Wszystko, co Bourne mówił i robił, mogło mieć za jakiś czas przykre konsekwencje. – Ale zauważ, że dotąd byłeś sam.

– A czyja to wina? Jak myślisz?

Trudno było przełknąć obrazę, lecz Bourne zmusił się do zignorowania oskarżenia.

– Nie ma sensu rozmawiać o winie – odrzekł spokojnie. – Teraz pracujemy razem.

– I mam ci się po prostu podporządkować? – odparował Chan. – Dlaczego? Uważasz, że na to zasługujesz?

Byli już prawie przy terminalu. Bourne zrozumiał, jak kruche jest odprężenie między nimi.

– Byłbym głupi, gdybym uważał, że zasługuję na coś z twojej strony. – Zerknął przez okno na jasne światła terminalu. – Chodziło mi o to, że jeśli pojawi się jakiś problem, jeśli wpadniemy w zasadzkę, to ja, a nie

ty…

– Czy nie słuchałeś niczego, co ci mówiłem? – zapytał Chan i przepchnął się obok Bourne'a. – Nie liczy się dla ciebie nic, co zrobiłem?

Pojawił się pilot.

– Otwórz drzwi – rozkazał mu Chan. – I zostań na pokładzie. Pilot posłusznie otworzył drzwi i opuścił schodki na płytę lotniska. Bourne zrobił krok wzdłuż przejścia między siedzeniami.

– Chan…

Miażdżące spojrzenie syna go zatrzymało. Patrzył przez szybę, jak Chan schodzi na dół. Na płycie podszedł do niego urzędnik imigracyjny. Chan pokazał mu paszport i wskazał samolot. Urzędnik ostemplował paszport i skinął głową.

Chan odwrócił się i wbiegł po schodkach. Podszedł przejściem między siedzeniami, wyciągnął spod kurtki kajdanki i przykuł się do Bourne'a.

– Nazywam się Chan LeMarc i jestem inspektorem Interpolu – oznajmił, wetknął laptopa pod pachę i zaczął prowadzić Bourne'a do drzwi. – Jesteś moim więźniem.

– A jak się nazywam? – zapytał Jason.

Chan wypchnął go na zewnątrz.

– Ty? Jesteś Jasonem Bourne'em, poszukiwanym przez CIA, Francuzów i Interpol za zabójstwo. To jedyny sposób, żeby ten gość wpuścił cię do Islandii bez paszportu. Jak wszyscy jego koledzy na świecie, czytał okólnik CIA.

Urzędnik imigracyjny cofnął się na bezpieczną odległość, gdy go mijali. Kiedy przeszli przez terminal, Chan natychmiast otworzył kajdanki. Przed budynkiem wsiedli do pierwszej taksówki w rzędzie i podali kierowcy adres niecały kilometr od hotelu Oskjuhlid.

Spalko siedział na miejscu pasażera w furgonetce ciepłowni i trzymał chłodziarkę między nogami. Czeczeński rebeliant jechał ulicami śródmieścia do hotelu Oskjuhlid. Zadzwonił telefon komórkowy Spalki. Wiadomość nie była dobra.

– Udało nam się zamknąć pokój przesłuchań, zanim do budynku we

zła policja i strażacy – zameldował z Budapesztu jego szef bezpieczeństwa. – Ale mimo dokładnego przeszukania całego gmachu nie znaleźliśmy Bourne'a ani Chana.

– Jak to możliwe? – zapytał Spalko. – Jeden był związany, a drugi uwięziony w pokoju wypełnionym gazem.

– Nastąpiła eksplozja- wyjaśnił szef bezpieczeństwa i opisał szczegółowo, co znaleźli.

– Niech to szlag! – W rzadkim wybuchu gniewu Spalko walnął pięścią

w tablicę rozdzielczą furgonetki.

– Rozszerzamy obszar poszukiwań.

– Dajcie sobie spokój – uciął Spalko. – Wiem, gdzie oni są.

Bourne i Chan szli do hotelu.

– Jak się czujesz? – zapytał Chan.

– W porządku – odrzekł Bourne trochę za szybko.

Chan zerknął na niego.

– Nie jesteś nawet zesztywniały i obolały?

– No dobra, jestem – przyznał Bourne.

– Antybiotyki, które dał ci Oszkar, są najwyższej klasy.

– Nie martw się – odparł Bourne. – Biorę je.

– Dlaczego myślisz, że się martwię? – Chan wskazał przed siebie. – Spójrz na to.

Hotel otaczał kordon miejscowej policji. Dwa punkty kontrolne obsadzone przez policjantów i siły bezpieczeństwa z różnych krajów były jedynymi drogami do budynku. Kiedy na to patrzyli, do punktu kontrolnego na tyłach hotelu podjechała furgonetka z ciepłowni.

– Możemy się dostać tylko tamtędy – powiedział Chan.

– Jest jeden sposób – odrzekł Bourne. Kiedy furgonetka przejechała przez punkt kontrolny, zobaczył dwóch wychodzących pracowników hotelowych. Wyłonili się zza niej.

Zerknął na Chana, który skinął głową. On też ich zobaczył.

– Co o tym myślisz? – zapytał Bourne.

– Wygląda na to, że skończyli dyżur – odparł Chan.

– Też tak myślę.

Pracownicy hotelowi rozmawiali z ożywieniem. Zatrzymali się tylko na moment przy punkcie kontrolnym, żeby pokazać identyfikatory. Normalnie zaparkowaliby swoje samochody w podziemnym garażu hotelowym, ale od przyjazdu służb bezpieczeństwa cały personel hotelu musiał parkować na ulicach wokół budynku.

Poszli jak cienie za dwoma mężczyznami. Skręcili za nimi w boczną ulicę, gdzie zniknęli z oczu policjantom i siłom bezpieczeństwa. Zaczekali, aż hotelarze podejdą do swoich samochodów, i zaatakowali z tyłu. Załatwili ich cicho i szybko. Zabrali im kluczyki, otworzyli bagażniki i władowali tam nieprzytomnych mężczyzn. Wzięli ich identyfikatory hotelowe i zatrzasnęli bagażniki.

Pięć minut później pojawili się przy punkcie kontrolnym od frontu budynku, żeby nie mieć kontaktu z policjantami i ludźmi z sił bezpieczeństwa, którzy wcześniej sprawdzali dwóch wychodzących hotelarzy.

Przeszli przez kordon bez przeszkód. Wreszcie dostali się do hotelu Oskjuhlid.

Czas rozstać się z Arsienowem, pomyślał Stiepan Spalko. Ten moment zbliżał się od dawna, odkąd Spalko zdał sobie sprawę, że nie może dłużej znieść słabości Arsienowa. Arsienow powiedział mu kiedyś: "Nie jestem terrorystą. Chcę tylko, żeby mój naród dostał to, co mu się należy". Taka dziecinna postawa to fatalna wada. Arsienow mógł się oszukiwać, jak długo chciał, ale bez względu na to, czy żądał pieniędzy, wypuszczenia więźniów czy zwrotu ziemi, nie cele, lecz metody określały go jako terrorystę. Jeśli nie dostawał tego, czego chciał, zabijał ludzi. Wrogów i cywilów; mężczyzn, kobiety, dzieci – to nie robiło mu różnicy. Siał terror i zbierał śmierć.

Spalko kazał mu zabrać Ahmeda, Karima i jedną z kobiet na dół do podstacji systemu klimatyzacyjnego, skąd napływało powietrze do sali obrad. To była drobna zmiana planu. Miał tam iść Mahomet z tą trójką. Ale Mahomet nie żył, a ponieważ zabił go Arsienow, przyjął zadanie bez pytań i narzekań. Musieli teraz ściśle trzymać się wyliczonego czasu.

– Mamy dokładnie trzydzieści minut – powiedział Spalko. – Potem, jak wiemy z poprzedniego razu, przyjdzie nas sprawdzić ochrona. – Spojrzał na zegarek. – Co oznacza, że mamy dwadzieścia cztery minuty na wykonanie zadania.

Kiedy Arsienow wyszedł z Ahmedem i pozostałą dwójką, Spalko odciągnął Zinę na bok.

– Wiesz, że ostatni raz widzisz go żywego?

Przytaknęła.

– Nie masz żadnych oporów? – spytał.

– Wręcz przeciwnie – odparła. – To będzie ulga.

Spalko skinął głową.

– Chodźmy. Nie ma czasu do stracenia.

Hasan Arsienow objął dowodzenie swoją małą grupą. Mieli do wykonania ważne zadanie i musiał być pewien, że je wykonają. Skręcili za róg i zobaczyli wartownika z sił bezpieczeństwa na stanowisku w pobliżu kraty wielkiego wywietrznika.

Poszli bez wahania w jego kierunku.

– Stać – rozkazał i wycelował w nich pistolet maszynowy.

Zatrzymali się przed nim.

– Jesteśmy z ciepłowni – powiedział Arsienow po islandzku i na widok tępej miny wartownika powtórzył to po angielsku.

Wartownik zmarszczył brwi.

– Tu nie ma przewodów grzewczych.

– Wiem- odrzekł Ahmed; złapał jedną ręką pistolet maszynowy wartownika, drugą walnął jego głową o ścianę.

Gdy wartownik zaczął osuwać się na ziemię, znów go uderzył, tym razem kolbą pistoletu.

– Pomóżcie mi tutaj – rozkazał Arsienow i wetknął palce w otwory kraty wywietrznika.

Karim i kobieta dołączyli do niego, ale Ahmed dalej okładał wartownika kolbą, choć było jasne, że mężczyzna jest nieprzytomny i prawdopodobnie nie ocknie się przez jakiś czas.

– Ahmed, oddaj mi broń! – krzyknął Arsienow.

Ahmed rzucił mu pistolet maszynowy, potem zaczął kopać leżącego wartownika w twarz. Popłynęła krew i w powietrzu zapachniało śmiercią.

Arsienow odciągnął Ahmeda od wartownika.

– Kiedy wydaję ci rozkaz, to go wykonuj, bo, na Allaha, skręcę ci kark! Ahmed ciężko dyszał. Zmiażdżył Arsienowa wzrokiem.

– Mamy wyliczony czas – przypomniał wściekle Arsienow. – To nie pora, żebyś się wyżywał.

Ahmed roześmiał się. Strząsnął z siebie rękę Arsienowa i poszedł pomóc Karimowi przy kracie. Władowali wartownika do przewodu wentylacyjnego, potem pojedynczo wpełzli za nim. Ahmed, jako ostatni wchodzący, umieścił kratę z powrotem na miejscu.

Musieli przeczołgać się po wartowniku. Kiedy przyszła kolej Arsienowa, przycisnął palce do jego tętnicy szyjnej.

– Nie żyje – oznajmił.

– I co z tego? – spytał zaczepnie Ahmed. – Niedługo wszyscy będą sztywni.

Posuwali się na czworakach przewodem wentylacyjnym, dopóki nie dotarli do rozgałęzienia. Dokładnie przed nimi był pionowy szyb. Wyjęli sprzęt. Umocowali aluminiową poprzeczkę w górnym otworze szybu, przyczepili do niej linę i zrzucili w dół. Arsienow schodził pierwszy. Owinął linę wokół lewego uda i przeciągnął nad prawym. Opuszczał się wolno, zmieniając ręce. Wyczuwał po lekkim drżeniu liny, kiedy dołączają do niego następni członkowie grupy.

Zatrzymał się tuż nad pierwszą skrzynką rozdzielczą. Włączył miniaturową latarkę i oświetlił ścianę szybu. Zobaczył pionowe kable elektryczne. W ich gąszczu lśniło coś nowego.

– Czujnik ciepła! – zawołał w górę.

Karim, ekspert od elektroniki, był tuż nad nim. Kiedy Arsienow oświetlał latarką ścianę, Karim wyjął szczypce i kawałek przewodu z zaciskami krokodylkowymi na końcach. Ominął ostrożnie Arsienowa i zawisł nieco powyżej zasięgu detektora. Wierzgnął jedną nogą, zbliżył się do ściany i chwycił kabel. Przebiegł palcami po przewodach, przeciął jeden i umocował na nim zacisk. Potem usunął izolację z innego przewodu i przyczepił do niego drugi zacisk.

– Droga wolna – powiedział cicho.

Opuścił się do poziomu czujnika, ale nie zabrzmiał alarm. Udało mu się obejść obwód. Według sensora, wszystko było w porządku.

Karim przepuścił Arsienowa i zeszli na dno szybu. Mieli w zasięgu serce podsystemu klimatyzacyjnego sali obrad.

– Naszym celem jest podsystem klimatyzacyjny sali obrad – powiedział Bourne, kiedy szli z Chanem przez hol hotelowy. Chan niósł pod pachą laptopa, który dostali od Oszkara. – To najlepsze miejsce do aktywacji ich dyfuzora.

O tak późnej porze w wysokim i zimnym holu nie było nikogo poza służbami bezpieczeństwa i pracownikami hotelu. Dygnitarze byli w swoich apartamentach. Spali lub przygotowywali się do rozpoczęcia szczytu, co miało nastąpić za kilka godzin.

– Ochrona niewątpliwie doszła do tego samego wniosku – odparł Chan – co oznacza, że kiedy zbliżymy się do podstacji, będą chcieli wiedzieć, co tam robimy.

– Pomyślałem o tym – odrzekł Bourne. – Czas, żebyśmy wykorzystali

mój stan zdrowia.

Przeszli bez przeszkód przez główną część budynku i znaleźli się na ozdobnym dziedzińcu wewnętrznym z geometrycznymi żwirowymi ścieżkami, wiecznie zielonymi krzewami i kamiennymi ławkami o futurystycznych kształtach. Po drugiej stronie była część konferencyjna. W środku zeszli po trzech kondygnacjach schodów. Chan włączył laptopa, sprawdzili rozkład pomieszczeń i upewnili się, że są na właściwym poziomie budynku.

– Tędy – powiedział Chan, zamknął komputer i ruszyli dalej.

Ale oddalili się tylko trzydzieści metrów od schodów, kiedy szorstki głos ostrzegł ich:

– Jeszcze jeden krok i obaj jesteście martwi.

Na dnie szybu wentylacyjnego czeczeńscy rebelianci czekali przykucnięci, z nerwami napiętymi do granic wytrzymałości. Czekali na ten moment od miesięcy. Byli gotowi, rwali się naprzód. Drżeli z podniecenia i chłodu – im głębiej pod hotelem, tym było zimniejsze. Musieli tylko przeczołgać się krótkim przewodem wentylacyjnym, by dotrzeć do przekaźników systemu klimatyzacyjnego, ale od celu odgradzały ich służby bezpieczeństwa w korytarzu na zewnątrz kraty. Czeczeni byli unieruchomieni, dopóki tamci nie pójdą na obchód.

Ahmed spojrzał na zegarek. Zostało im czternaście minut na wykonanie zadania i powrót do furgonetki. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Spocił się też pod pachami. Strugi potu spływały mu po ciele i drażniły skórę. Miał sucho w ustach i oddychał płytko. Zawsze tak było w akcji. Waliło mu serce i drżał na całym ciele. Jeszcze nie ochłonął po naganie od Arsienowa. Dostał ją przy innych, co było podwójnie obraźliwe. Kiedy teraz wytężał słuch, patrzył na Arsienowa z pogardą. Po tamtej nocy w Nairobi stracił dla niego cały szacunek. Nie tylko dlatego, że Arsienow został rogaczem; również dlatego, że nie miał o tym pojęcia. Ahmed wykrzywił w uśmiechu grube wargi. Przyjemne uczucie, mieć przewagę nad Arsienowem.

W końcu usłyszał, że głosy się oddalają. Skoczył naprzód, gotów na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, ale potężne ramię powstrzymało go boleśnie.

– Jeszcze nie – syknął.

– Przecież odeszli – odparował Ahmed. – Tracimy czas.

– Ruszymy, kiedy wydam rozkaz.

Następny afront, pomyślał Ahmed. Tego już za wiele. Splunął z pogardliwą miną.

– Dlaczego mam słuchać twoich rozkazów? Ja czy ktokolwiek z nas? Nie potrafisz nawet utrzymać swojej kobiety tam, gdzie jej miejsce.

Arsienow rzucił się na niego. Walczyli przez chwilę, ale siły były równe. Reszta stała z boku. Bali się wtrącić.

– Nie będę dłużej tolerował twojej bezczelności – ostrzegł Arsienow. – Albo słuchasz moich rozkazów, albo już po tobie.

– Więc mnie zabij – odparł Ahmed. – Ale wiedz jedno: w Nairobi, tam tej nocy przed demonstracją, Zina poszła do pokoju Szejka, kiedy spałeś.

– Łżesz! – odparował Arsienow, myśląc o obietnicy, którą on i Zina złożyli sobie w kryjówce. – Zina nigdy by mnie nie zdradziła.

– Przypomnij sobie, gdzie był mój pokój. Ty je przydzielałeś. Widziałem ją na własne oczy.

W oczach Arsienowa błysnęła nienawiść, ale puścił Ahmeda.

– Zabiłbym cię na miejscu, gdyby nie to, że wszyscy mamy do odegrania ważne role w tej operacji. – Skinął na innych. – Idziemy.

Karim, ekspert od elektroniki, ruszył pierwszy, za nim poszła kobieta i Ahmed. Arsienow zamykał tyły. Karim wkrótce podniósł rękę i zatrzymał ich.

Arsienow usłyszał jego cichy głos:

– Czujnik ruchu.

Zobaczył, że Karim kuca i przygotowuje swój sprzęt. Był wdzięczny za obecność tego speca. Ileż bomb skonstruował dla nich Karim przez lata… Wszystkie zadziałały bezbłędnie, nigdy się nie pomylił.

Jak przedtem, Karim wyjął kawałek przewodu z zaciskami krokodylkowymi na końcach. Ze szczypcami w jednej ręce odszukał właściwe przewody w instalacji elektrycznej, oddzielił je, przeciął jeden i przyczepił zacisk do odsłoniętej miedzianej końcówki. Potem usunął izolację z innego przewodu i założył drugi zacisk, tworząc obejście obwodu.

– Droga wolna – oznajmił i weszli w zasięg czujnika ruchu.

Włączył się alarm. Przeraźliwy dźwięk w korytarzu ściągnął służby bezpieczeństwa. Wartownicy nadbiegli z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału.

– Karim! – krzyknął Arsienow.

– To pułapka! – jęknął Karim. – Ktoś zamienił przewody!

Chwilę wcześniej Bourne i Chan odwrócili się wolno i zobaczyli amerykańskiego wartownika. Był w mundurze wojsk lądowych i miał sprzęt do tłumienia zamieszek: Zrobił krok naprzód i spojrzał na ich identyfikatory. Odprężył się trochę i opuścił pistolet maszynowy, ale wciąż żywił pewne podejrzenia.

– Co tu robicie na dole, koledzy?

– Jesteśmy z obsługi technicznej – wyjaśnił Bourne. Pamiętał furgonetkę z ciepłowni wjeżdżającą do hotelu i coś w materiale, który Oszkar załadował do laptopa. – Padł system ogrzewania. Mamy pomóc ekipie przysłanej z ciepłowni.

– Jesteście w złej części budynku – powiedział wartownik i wskazał właściwy kierunek. – Musicie wrócić tak, jak tu przyszliście, i dwa razy skręcić w lewo.

– Dzięki – odrzekł Chan. – Widocznie zabłądziliśmy. Normalnie pracujemy w innej części hotelu.

Kiedy się odwrócili, żeby odejść, pod Bourne'em ugięły się nogi. Jęknął i upadł.

– Co jest, do cholery? – zapytał wartownik.

Chan przyklęknął obok Bourne'a i rozpiął mu koszulę.

– Jezu Chryste – powiedział wartownik, kiedy się pochylił i zobaczył poraniony tors Bourne'a. – Co mu się stało, do cholery?

Chan sięgnął w górę, złapał go za mundur, szarpnął mocno w dół i walnął jego skronią o betonową podłogę. Kiedy Jason wstał, Chan rozebrał wartownika.

– To bardziej twój rozmiar niż mój – powiedział i wręczył ojcu mundur. Bourne włożył go szybko, a Chan odciągnął nieprzytomnego żołnierza

pod ścianą.

W tym momencie zabrzmiał alarm włączony przez czujnik ruchu i wystartowali biegiem w kierunku podstacji.

Siły bezpieczeństwa były dobrze wyszkolone i – co chwalebne – Amerykanie i Arabowie, którzy pełnili służbę na tej zmianie, współpracowali ze sobą bezbłędnie. Każdy rodzaj czujnika miał alarm o innym dźwięku, więc od razu rozpoznali, że zadziałał czujnik ruchu, i wiedzieli dokładnie, gdzie jest. Tak blisko rozpoczęcia szczytu byli w stanie podwyższonej gotowości i mieli rozkaz najpierw strzelać, potem zadawać pytania.

Otworzyli ogień w biegu i posiekali kratę seriami z broni automatycznej. Połowa z nich opróżniła magazynki, ostrzeliwując podejrzaną strefę. Druga połowa została w rezerwie, inni wyważyli łomami zdemolowaną kratę. Znaleźli trzy ciała – dwóch mężczyzn i kobietę. Jeden z Amerykanów zawiadomił Hulla, jeden z Arabów skontaktował się z Fejdem al- – Saudem.

Na miejsce przybyły służby bezpieczeństwa z innych sektorów piętra, żeby udzielić kolegom wsparcia.

Dwaj ludzie z sił trzymanych w rezerwie weszli do przewodu wentylacyjnego i kiedy się upewnili, że nie ma innych przeciwników, zabezpieczyli strefę. Pozostali wyciągnęli na zewnątrz trzy podziurawione pociskami ciała, przybory Karima do omijania czujników i urządzenie wyglądające na pierwszy rzut oka na bombę zegarową.

Jamie Hull i Fejd al- Saud zjawili się na miejscu niemal jednocześnie. Hull rzucił okiem na sytuację i połączył się przez sieć bezprzewodową ze swoim szefem sztabu.

– Od tej chwili obowiązuje alarm czerwony. Przeniknięto przez ochronę. Mamy troje martwych intruzów, powtarzam, troje martwych intruzów. Zaniknąć szczelnie cały hotel, nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać. – Wydawał rozkazy i wysyłał swoich ludzi na zaplanowane stanowiska alarmowe. Potem skontaktował się z agentami Secret Service, którzy byli z prezydentem i jego sztabem w skrzydle dla dygnitarzy.

Fejd al- Saud przykucnął i przyglądał się zwłokom. Ciała były zmasakrowane, ale zakrwawione twarze pozostały nietknięte. Wyjął latarkę ołówkową i oświetlił jedną z twarzy. Potem wyciągnął rękę i dotknął palcem wskazującym oka jednego z martwych mężczyzn. Koniec palca nabrał niebieskiej barwy; tęczówka trupa była ciemnobrązowa.

Ktoś z FSB musiał wezwać Karpowa, bo dowódca jednostki Alfa przybiegł niezdarnymi susami. Nie mógł złapać tchu i Fejd al- Saud domyślił się, że biegł całą drogę.

Fejd al- Saud i Hull zrelacjonowali Rosjaninowi, co się stało. Arab uniósł palec.

– Nosili kolorowe szkła kontaktowe. I proszę spojrzeć tutaj. Ufarbowali sobie włosy, żeby uchodzić za Islandczyków.

Karpow miał ponurą minę.

– Znam go – powiedział i kopnął ciało jednego z zabitych mężczyzn. – Nazywa się Ahmed. To jeden z najwyższych stopniem oficerów Hasana Arsienowa.

– Przywódcy czeczeńskich terrorystów? – zapytał Hull. – Lepiej poinformuj o tym swojego prezydenta, Borys.

Karpow wyprostował się z pięściami na biodrach.

– Chciałbym wiedzieć, gdzie jest Arsienow.

– Wygląda na to, że się spóźniliśmy – powiedział Chan zza metalowej kolumny, skąd obserwował przybycie dwóch szefów sił bezpieczeństwa. – Ale nie widzę Spalki.

– Może wolał nie ryzykować i nie ma go w hotelu – odrzekł Bourne.

Chan pokręcił głową.

– Znam go. Jest jednocześnie egoistą i perfekcjonistą. Musi tu gdzieś być.

– Najwyraźniej nie tutaj – zauważył w zamyśleniu Bourne. Patrzył, jak do Jamiego Hulla i szefa arabskich sił bezpieczeństwa podbiega Rosjanin. Było coś znajomego w tej tępej, brutalnej twarzy z wypukłym czołem i krzaczastymi brwiami. Kiedy usłyszał głos tamtego, odezwał się: – Znam tego człowieka. Tego Rosjanina.

– Nie dziwię się- odparł Chan. – Ja też go poznaję. To Borys Iljicz Karpow, szef Alfy, elitarnej jednostki FSB.

– Chodzi mi o to, że znam go osobiście.

– Skąd?

– Nie mam pojęcia – odrzekł Bourne. – Nie wiem, czy to wróg czy przyjaciel. – Uderzył się pięściami w czoło. – Nie mogę sobie przypomnieć.

Chan odwrócił się do niego i wyraźnie zobaczył udrękę. Poczuł niebezpieczny impuls, żeby chwycić Bourne'a za ramię i pocieszyć go. Niebezpieczny, bo nie wiedział, do czego doprowadziłby taki gest, ani nawet tego, co by oznaczał. Poczuł dalszą dezintegrację swojego życia, która zaczęła się w momencie, gdy Bourne usiadł obok niego i zapytał: "Kim jesteś?" Wtedy Chan znał odpowiedź na to pytanie; teraz nie był pewien. Czy to możliwe, żeby wszystko, w co wierzył, było kłamstwem?

Chan uwolnił się od tych niepokojących myśli, powracając do tego, co on i Bourne znali najlepiej.

– Dręczy mnie tamten obiekt – powiedział. – To bomba zegarowa. Mówiłeś, że Spalko planuje użyć biodyfuzora doktora Schiffera.

Bourne przytaknął.

– Powiedziałbym, że to było klasyczne odwrócenie uwagi, gdyby nie fakt, że jest teraz tuż po północy. Szczyt rozpocznie się dopiero za osiem godzin.

– Dlatego użyli bomby zegarowej.

– Ale dlaczego podkładali ją z takim wyprzedzeniem?

– Luźniejsza ochrona – podsunął Chan.

– To prawda, ale jest również większa szansa wykrycia bomby pod czas jednej z cyklicznych kontroli pomieszczeń – odrzekł Bourne i po kręcił głową. – Czegoś nie dostrzegamy. Wiem to. Spalko kombinuje coś innego. Tylko co?

Spalko, Zina i reszta grupy dotarli do celu. Tutaj, z dala od części konferencyjnej hotelu, ochrona – choć szczelna – miała luki, które Spalko potrafił wykorzystać. Ludzi z sił bezpieczeństwa było dużo, ale nie mogli być wszędzie jednocześnie. Po unieszkodliwieniu dwóch z nich Spalko i jego zespół szybko zajęli pozycje.

Byli teraz trzy poziomy poniżej ulicy w wielkim betonowym pomieszczeniu bez okien. Prowadziły tu tylko jedne drzwi. Wzdłuż przeciwległej ściany biegły potężne czarne rury. Na każdej widniało oznaczenie, którą część hotelu obsługuje.

Grupa włożyła skafandry ochronne i dokładnie je uszczelniła. Dwie Czeczenki stanęły na straży w korytarzu tuż przed drzwiami. Wspierał je mężczyzna w środku.

Spalko otworzył większy z dwóch metalowych pojemników, które przyniósł. Wewnątrz był NX 20. Starannie połączył obie połowy i sprawdził, czy wszystkie mocowania dobrze trzymają. Wręczył całość Zinie i otworzył chłodziarkę dostarczoną przez Petera Sido. Szklana fiolka w środku była mała, niemal miniaturowa. Choć w Nairobi widzieli efekt, trudno było uwierzyć, że tak mała ilość wirusa może być zabójcza dla tak wielu osób.

Tak jak w Nairobi, Spalko otworzył komorę ładowniczą dyfuzora i umieścił w niej fiolkę. Zamknął i zaryglował komorę, wyjął NX 20 z objęć Ziny i zagiął palec wokół mniejszego z dwóch spustów. Po ściągnięciu go zawartość fiolki miała być wtryśnięta do komory ogniowej. Potem wystarczyło wcisnąć przycisk z lewej strony łożyska, który ryglował komorę ogniową, i po prawidłowym wycelowaniu ściągnąć główny spust.

Trzymał biodyfuzor w objęciach, jak przedtem Zina. Ta broń wymagała szacunku, nawet od niego.

Spojrzał Zinie w oczy. Błyszczała w nich miłość do niego i fanatyczny patriotyzm.

– Teraz zaczekamy na alarm włączony czujnikiem – powiedział.

Wtedy go usłyszeli. Dźwięk był słaby, ale wyraźny. Wibracje potęgowały nagie ściany betonowych korytarzy. Szejk i Zina uśmiechnęli się do siebie. Spalko czuł napięcie w pomieszczeniu, podsycane słusznym gniewem i oczekiwaniem na długo odkładaną zemstę.

– Chwila nadeszła – powiedział. Wszyscy go usłyszeli i zareagowali.

Niemal słyszał, jak zaczynają zawodzić pieśń zwycięstwa.

Niepowstrzymana siła przeznaczenia popchnęła go naprzód. Ściągnął mały spust i ładunek z groźnym sykiem trafił do komory ogniowej, by czekać na wystrzelenie.

Rozdział 29

– Wszyscy są Czeczenami, zgadza się, Borys? – zapytał Hull. Karpow przytaknął.

– Według kartotek, członkami grupy terrorystycznej Hasana Arsienowa.

– Mistrzowskie rozegranie i punkty dla dobrych facetów – ucieszył się Hull.

Fejd al- Saud drżał w wilgoci i chłodzie.

– Ilość C4 w tej bombie zegarowej zmiotłaby niemal całą konstrukcję nośną budynku – powiedział. – Sala obrad nad nami zawaliłaby się pod własnym ciężarem i zginęliby wszyscy wewnątrz.

– Mieliśmy szczęście, że nadziali się na czujnik ruchu – odrzekł Hull.

Z upływem minut Karpow miał coraz bardziej ponurą minę.

– Ale po co podkładać bombę z takim wyprzedzeniem? – powtórzył jak echo pytanie Bourne'a. – Była duża szansa, że ją znajdziemy przed rozpoczęciem szczytu.

Fejd al- Saud odwrócił się do jednego ze swoich ludzi.

– Nie można tu podkręcić ogrzewania? Będziemy na dole przez jakiś czas i już zamarzam.

– Mam! – powiedział Bourne i odwrócił się do Chana. Wziął laptopa, włączył go i przeglądał schematy, dopóki nie znalazł tego, którego szukał. Prześledził trasę od ich obecnej pozycji z powrotem do głównej części budynku i zatrzasnął komputer. – Chodźmy!

– Dokąd idziemy? – zapytał Chan w drodze przez labirynt podziemi.

– Pomyśl. Widzieliśmy furgonetkę z ciepłowni wjeżdżającą do hotelu. Ten budynek jest ogrzewany przez system, który obsługuje całe miasto.

– Dlatego Spalko posłał tych zabitych Czeczenów do podstacji klimatyzacyjnej – odrzekł Chan, gdy skręcili biegiem za róg. – Podłożenie bomby nie miało się udać. Mieliśmy rację, że to było odwrócenie uwagi, ale nie na później, kiedy rano zacznie się szczyt. On uaktywni biodyfuzor teraz!

– Zgadza się – przytaknął Bourne. – I nie przez podsystem klimatyzacyjny. Jego celem jest główny system grzewczy. O tej porze wszyscy dygnitarze są w swoich pokojach, dokładnie tam, gdzie uwolni wirusa.

– Ktoś idzie – ostrzegła jedna z Czeczenek.

– Zabij go – rozkazał Szejk.

– Ale to Hasan Arsienow! – krzyknęła druga.

Spalko i Zina wymienili zaskoczone spojrzenia. Co poszło nie tak? Czujnik zadziałał, alarm się włączył i wkrótce potem usłyszeli serie z broni automatycznej. Jak Arsienow zdołał uciec?

– Powiedziałem, zabij go! – krzyknął Spalko.

To, co prześladowało Arsienowa, co kazało mu zawrócić, kiedy tylko wyczuł pułapkę – dzięki czemu uniknął nagłej śmierci, która spotkała jego rodaków – to był strach czający się w nim od tygodnia i przyprawiający go o koszmarne sny. Mówił sobie, że to poczucie winy, bo musiał zdradzić Halida Murata – poczucie winy bohatera, który musiał dokonać trudnego wyboru, żeby ocalić swój naród. Ale w rzeczywistości jego strach miał związek z Zina. Nie był w stanie przyznać, że widzi, jak Zina się wycofuje stopniowo, lecz nieubłaganie, jak tworzy emocjonalny dystans, który – w retrospekcji – stał się oziębłością. Oddalała się od niego już od jakiegoś czasu, jednak do ostatniej chwili nie chciał w to uwierzyć. Ale teraz Ahmed uświadomił mu to wyraźnie. Zina żyła za szklaną ścianą, zawsze trzymała się na uboczu i ukrywała część siebie. Im bardziej się starał, tym dalej się wycofywała.

Zina go nie kocha. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek go kochała. Na-. wet jeśli ich misja zakończy się sukcesem, nie zostaną razem, nie będą mieli dzieci. Ich ostatnia intymna rozmowa była farsą!

Natychmiast poczuł wstyd. Jest tchórzem – kocha ją bardziej niż swoją wolność. Ale wiedział, że bez niej nie będzie wolny. Po jej zdradzie zwycięstwo będzie miało gorzki smak.

Teraz, kiedy zbliżał się zimnym korytarzem do stacji grzewczej, zobaczył, że jedna z jego rodaczek unosi pistolet maszynowy, jakby chciała go zastrzelić. Może w skafandrze ochronnym nie mogła rozpoznać, kto nadchodzi.

– Zaczekaj! – krzyknął. – Nie strzelaj! To ja, Hasan Arsienow!

Otworzyła ogień. Jeden z pocisków trafił go w lewe ramię. Obrócił się w szoku i dał nura za róg, by ukryć się przed rykoszetującą serią.

W tym nagłym obłędzie nie było już czasu na pytania czy spekulacje. Usłyszał następne strzały, ale nie w jego kierunku. Wyjrzał zza rogu. Dwie kobiety były odwrócone do niego plecami i ostrzeliwały w półprzysiadzie dwie postacie zbliżające się korytarzem.

Arsienow wykorzystał okazję. Podniósł się i pobiegł do drzwi stacji grzewczej.

Spalko usłyszał strzały i powiedział do Ziny:

– To nie może być tylko Arsienow.

Zina obróciła swój pistolet maszynowy i kiwnęła głową do wartownika, który rzucił jej drugi.

Za ich plecami Spalko podszedł do ściany z rurami systemu ogrzewania. Na każdej rurze był zawór, a obok wskaźnik ciśnienia. Znalazł rurę biegnącą do skrzydła dla dygnitarzy i zaczął odkręcać zawór.

Hasan Arsienow wiedział, że miał zginąć razem z innymi w podstacji klimatyzacyjnej. "To pułapka! Ktoś zamienił przewody!" – wyjęczał Karim tuż przed śmiercią. Spalko je zamienił. Nie chodziło mu tylko o odwrócenie uwagi, jak mówił. Potrzebował kozłów ofiarnych. Na tyle ważnych, żeby ich śmierć zajęła agentów bezpieczeństwa dość długo, a on w tym czasie dotrze do prawdziwego celu i uwolni wirusa. Spalko go wystawił i był w zmowie z Zina.

Jak szybko miłość przerodziła się w nienawiść… Trwało to nie dłużej niż uderzenie serca. Teraz wszyscy jego rodacy są przeciwko niemu, mężczyźni i kobiety, towarzysze broni, z którymi śmiał się i płakał, modlił do Allaha, miał wspólne cele. Czeczeni! Stiepan Spalko omotał ich swoją siłą i charyzmą.

Okazało się, że Halid Murat we wszystkim miał rację. Nie ufał Spalce; nie dałby mu się wciągnąć w to szaleństwo. Arsienow zarzucił mu kiedyś, że jest stary, zbyt ostrożny i nie rozumie nowego świata, który otwiera się przed nimi. Ale teraz myślał tak samo jak Murat: nowy świat to iluzja stworzona przez człowieka nazywającego siebie Szejkiem. Arsienow wierzył w to złudzenie, bo chciał wierzyć. Spalko żerował na tej słabości. Ale dosyć tego, przysiągł sobie Arsienow. Dosyć! Jeśli ma dziś umrzeć, to na własnych warunkach, nie jak bydło zapędzone na rzeź przez Spalkę.

Przywarł do krawędzi wejścia, wziął głęboki oddech i nagle zrobił salto na tle otwartych drzwi. Grad pocisków powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć. Przetoczył się po betonowej podłodze i podpełzł na brzuchu do otworu. Zobaczył wartownika z pistoletem maszynowym wycelowanym na wysokość pasa. Strzelił mu cztery razy w pierś.

Kiedy Bourne zobaczył dwie terrorystki w skafandrach ochronnych strzelające na przemian z pistoletów maszynowych zza betonowej kolumny, zmroziło mu krew w żyłach. Ukrył się z Chanem za rogiem rozgałęzienia w kształcie litery T i odpowiedział ogniem.

– Spalko jest w tamtym pomieszczeniu z bronią biologiczną. Musimy się tam dostać.

Chan wyjrzał zza jego pleców za róg.

– Dopóki tamtym dwóm nie skończy się amunicja, nic z tego. Pamiętasz schematy? Około sześciu metrów za nami jest panel wejściowy. Będziesz musiał mnie podsadzić.

Bourne wystrzelił jeszcze jedną serię i wycofali się.

– Będziesz mógł coś zobaczyć na górze? – zapytał.

Chan skinął głową i wskazał swoją kurtkę.

– Oprócz różnych innych rzeczy mam w rękawie latarkę ołówkową.

Bourne wetknął pistolet maszynowy pod pachę i splótł palce, żeby Chan

mógł postawić na nich nogę. Miał wrażenie, że od ciężaru trzasną mu kości. Napięte mięśnie ramienia przeszył ból. Chan odsunął panel i podciągnął się do włazu.

– Czas? – zapytał Bourne.

– Piętnaście sekund – odrzekł Chan i zniknął.

Bourne odwrócił się. Policzył do dziesięciu, skręcił za róg i znów otworzył ogień. Ale niemal natychmiast przerwał ostrzał. Poczuł, jak serce wali mu boleśnie w żebra. Dwie Czeczenki zdjęły skafandry ochronne. Wyszły zza kolumny i stały teraz przed nim. Zobaczył wokół ich talii połączone ładunki C4.

– Jezu Chryste – powiedział. – Chan! To samobójczynie! Mają na sobie pasy z materiałami wybuchowymi!

W tym momencie zapadła ciemność. Chan przeciął przewody elektryczne w suficie.

Arsienow poderwał się po oddaniu strzałów i popędził przed siebie. Wbiegł do stacji i chwycił padającego wartownika. W pomieszczeniu były dwie osoby: Spalko i Zina. Arsienow użył martwego wartownika jako tarczy i strzelił do przeciwnika z pistoletami maszynowymi w obu rękach. Zina! Dostała i zatoczyła się do tyłu, ale nacisnęła spusty i pociski podziurawiły ciało wartownika.

Arsienow wytrzeszczył oczy, gdy poczuł przeszywający ból w piersi, a potem dziwne odrętwienie. Zgasło światło. Upadł na podłogę. Rzęził – miał krew w płucach. Jak we śnie usłyszał krzyk Ziny. Zapłakał nad wszystkimi swoimi marzeniami i przyszłością, która już nie nadejdzie. Wydał ostatnie tchnienie i uszło z niego życie – gwałtownie, brutalnie i boleśnie.

W korytarzu zapadła śmiertelna cisza. Czas jakby się zatrzymał. Bourne stał z pistoletem maszynowym wycelowanym w ciemność. Słyszał płytkie oddechy żywych bomb. Czuł ich strach i determinację. Gdyby wyczuły, że robi krok w ich kierunku, gdyby się zorientowały, że w suficie przemieszcza się Chan, z pewnością zdetonowałyby opasujące je ładunki wybuchowe.

Nasłuchiwał tego, więc złowił uchem dwa bardzo ciche stuknięcia Chana nad swoją głową, które szybko umilkły. Wiedział, że mniej więcej w tym samym miejscu co drzwi do stacji grzewczej jest panel wejściowy. Do myślał się, co zamierza Chan. Ta akcja wymagała od nich obu stalowych nerwów i bardzo pewnej ręki. AR- 15 w dłoniach Bourne'a miał krótką

lufę, ale kompensował nieprecyzyjność potężną siłą ognia. Strzelał amunicją kaliber.223, a pociski opuszczały wylot lufy z szybkością ponad siedmiuset trzydziestu metrów na sekundę. Bourne bezszelestnie podkradł się bliżej, rozpoznał lekką zmianę w ciemności przed sobą i zamarł. Miał serce w gardle. Wydało mu się, że coś usłyszał. Syk, szept, kroki? Znów zupełna cisza. Wstrzymał oddech i skoncentrował się na celowaniu wzdłuż lufy AR- 15. i

Gdzie jest Spalko? Załadował już broń biologiczną? Zostanie, żeby dokończyć misję, czy zrezygnuje i ucieknie? Wiedząc, że nie ma odpowiedzi na te niepokojące pytania, Bourne przestał o tym myśleć. Skoncentruj się, powiedział sobie. Odpręż się. Oddychaj głęboko i równo. Rytmicznie. Połącz się z bronią w jedną całość.

Wtedy to zobaczył. Błysk latarki Chana. Światło padło na twarz kobiety i oślepiło ją. Nie było czasu na myślenie. Bourne trzymał palec na spuście i zadziałał instynktownie. Błysk z lufy oświetlił korytarz i Bourne zobaczył, jak głowa kobiety rozpryskuje się na krwawą miazgę kości i mózgu.

Pobiegł naprzód w poszukiwaniu drugiej Czeczenki. Rozbłysło światło i zobaczył ją. Leżała z podciętym gardłem obok pierwszej. Moment później z otwartego włazu skoczył na dół Chan. Obaj wpadli do stacji grzewczej.

Chwilę wcześniej, w ciemności cuchnącej kordytem, krwią i śmiercią, Spalko opadł na kolana i szukał na ślepo Ziny. Ciemność go pokonała. Bez światła nie był w stanie wykonać precyzyjnej operacji połączenia lufy NX 20 z zaworem systemu ogrzewania.

Wyciągnął rękę i macał podłogę. Nie zwrócił uwagi, gdzie stała Zina, nie był pewien jej pozycji. Zresztą zmieniła ją, kiedy do pomieszczenia wpadł Arsienow. Sprytnie użył ludzkiej tarczy, ale Zina była sprytniejsza i zabiła go. A sama przeżyła. Słyszał jej krzyk.

Teraz czekał, wiedząc, że żywe bomby ochronią go przed tym, kto jest na zewnątrz. Bourne? Chan? Poczuł wstyd, gdy zdał sobie sprawę, że boi się nieznanego przeciwnika w korytarzu. Ktokolwiek to był, rozgryzł jego plan odwrócenia uwagi i zorientował się, że celem ataku jest niezabezpieczony system ogrzewania. W Spalce narastała panika, ale ulżyło mu, gdy usłyszał nierówny oddech Ziny. Przeczołgał się szybko przez kałużę lepkiej krwi do miejsca, gdzie leżała.

Miała mokre, zlepione włosy. Pocałował ją w policzek.

– Piękna Zina – szepnął jej do ucha. – Potężna Zina.

Poczuł spazm jej ciała i przestraszył się.

– Zina, nie umieraj. Nie możesz umrzeć. – Potem rozpoznał po słonym smaku jej mokrego policzka, że płacze. Jej piersią wstrząsało ciche łka nie.

Osuszył ustami jej łzy.

– Zina, musisz być teraz silniejsza niż kiedykolwiek przedtem. – Objął ją czule i poczuł, że wolno otacza go ramionami. – To chwila naszego wielkiego triumfu. – Odsunął się i wcisnął jej do rąk NX 20. – Tak, tak, wybrałem ciebie do strzału z tej broni, do urzeczywistnienia przyszłości.

Nie mogła mówić. Oddychała z trudem. Znów przeklął ciemność, bo nie widział jej oczu i nie był pewien, czy go rozumie. Ale musiał zaryzykować. Ujął jej ręce i umieścił lewą na lufie biodyfuzora, a prawą za osłoną na łożysku. Położył jej palec wskazujący na głównym spuście.

– Musisz tylko nacisnąć – szepnął jej do ucha. – Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Potrzebuję czasu.

Tak, potrzebował czasu, żeby uciec. W ciemności czuł się osaczony. Teraz nie mógł nawet zabrać ze sobą NX 20. Musiał uciekać, i to szybko. Schiffer wyraził się jasno – po naładowaniu broń nie może być przenoszona. Pocisk i jego pojemnik są zbyt delikatne.

– Zina, zrobisz to, prawda? – Pocałował ją w policzek. – Masz w sobie dość siły, wiem to. – Próbowała odpowiedzieć, ale położył jej rękę na ustach. Bał się, że nieznani przeciwnicy na zewnątrz usłyszą jej zduszony płacz. – Będę w pobliżu, Zina. Pamiętaj o tym.

Potem odsunął się tak wolno i delikatnie, że jej przytępione zmysły nie były w stanie tego zarejestrować. Odwrócił się w końcu, potknął o ciało Arsienowa i rozdarł swój skafander ochronny. Na moment znów się przeraził, że będzie tu uwięziony, kiedy Zina naciśnie spust i przez dziurę w skafandrze dosięgnie go wirus. W wyobraźni zobaczył wyraźnie, ze wszystkimi makabrycznymi szczegółami, martwe miasto, które stworzył w Nairobi.

Ale wziął się w garść i zdjął skafander krępujący ruchy. Podkradł się do drzwi cicho jak kot i wymknął na korytarz. Żywe bomby natychmiast wyczuły jego obecność, przesunęły się lekko i stężały.

– La illaha ill Allah – szepnął.

– La illaha ill Allah – odpowiedziały szeptem.

Zagłębił się w ciemność.

Obaj jednocześnie zobaczyli tępy wylot biodyfuzora doktora Feliksa Schiffera wycelowany prosto w nich. Zamarli.

– Spalko uciekł – stwierdził Bourne. – Tu jest jego skafander ochronny. Ta stacja ma tylko jedno wejście. – Przypomniał sobie, jak w korytarzu wyczuł ruch, usłyszał szept i skradające się kroki. – Musiał się wy mknąć w ciemności.

– Tego znam – powiedział Chan. – To Hasan Arsienow. Ale tej kobiety z bronią nie znam.

Terrorystka leżała do połowy uniesiona i podparta zwłokami mężczyzny. Nie mieli pojęcia, jak zdołała się podciągnąć do tej pozycji. Była ciężko ranna, być może śmiertelnie, choć z tej odległości nie potrafili tego stwierdzić. Patrzyła na nich wzrokiem pełnym cierpienia, ale Bourne był pewien, że widzi w jej oczach nie tylko ból fizyczny.

Chan zabrał wcześniej kałasznikowa jednej z żywych bomb i teraz celował w kobietę.

– Nie wyjdziesz stąd – ostrzegł.

Bourne wpatrywał się w jej oczy. Podszedł bliżej i opuścił kałasznikowa.

– Zawsze jest wyjście – odrzekł. Przykucnął obok niej. – Możesz mówić? – zapytał, nie odrywając od niej wzroku. – Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz?

Przez moment panowało milczenie i Bourne zmusił się, żeby patrzeć na jej twarz, nie na palec zagięty na spuście.

Rozchyliła wargi. Zaczęły drżeć. Szczękała zębami i po jej brudnym policzku spłynęła łza.

– Co cię obchodzi, jak ona się nazywa? – odezwał się pogardliwie Chan. – To nie człowiek, tylko maszyna do zabijania.

– Ktoś mógłby powiedzieć to samo o tobie – odparł Bourne. W jego łagodnym głosie nie było wyrzutu, lecz współczucie całkiem obce jego synowi. Z powrotem skupił uwagę na terrorystce. – To ważne, żebyś mi powiedziała, jak się nazywasz, mam rację?

Otworzyła usta i z wielkim wysiłkiem wyrzęziła:

– Zina.

– Okej, Zina, to koniec gry – powiedział Bourne. – Nic już nie zostało, tylko życie albo śmierć. Wygląda na to, że wybrałaś śmierć. Jeśli naciśniesz spust, trafisz w chwale do nieba i zostaniesz houri. Ale zastanawiam się, czy tak będzie. Bo co po sobie zostawisz? Martwych rodaków, z których przynajmniej jednego sama zastrzeliłaś. Jest jeszcze Stiepan Spalko. Ciekawe, dokąd uciekł. Ale to bez znaczenia. Ważne jest to, że w decydującym momencie opuścił cię. Zostawił cię, żebyś zginęła. Uciekł. Więc domyślam się, że musisz zadawać sobie pytanie, co będzie, jeśli naciśniesz spust. Okryjesz się chwałą czy zostaniesz potępiona? Biorąc pod uwagę twoje życie, co im odpowiesz, kiedy cię zapytają, kto jest twoim Stwórcą, kto jest twoim Prorokiem? Tylko ludzie prawi pamiętają, wiesz o tym.

Zina płakała. Ale jej pierś dziwnie się unosiła i opadała i Bourne obawiał się, że nagły spazm spowoduje odruchowe ściągnięcie spustu. Musiał do niej dotrzeć natychmiast.

– Jeżeli naciśniesz spust, jeżeli wybierzesz śmierć, nie będziesz mogła im odpowiedzieć. Wiesz o tym. Zostałaś opuszczona i zdradzona przez najbliższe ci osoby. I w zamian ty je zdradziłaś. Ale jeszcze nie jest za późno. Odkupienie jest możliwe. Zawsze jest wyjście.

W tym momencie Chan zdał sobie sprawę, że Bourne mówi to również do niego. Doznał uczucia podobnego do porażenia prądem. Rozeszło się błyskawicznie po jego ciele, dotarło do kończyn i mózgu. Poczuł się jak nagi, w końcu odsłonięty, i przestraszył się samego siebie – własnego prawdziwego ja, które pogrzebał tyle lat temu w dżungli południowowschodniej Azji. Tak dawno, że już nie pamiętał dokładnie, gdzie i kiedy to zrobił. Był dla siebie obcy. Nienawidził swojego ojca za to, że uświadomił mu tę prawdę, ale nie mógł dłużej zaprzeczać, że również go za to kocha.

Przyklęknął obok człowieka, którego znał jako swojego ojca, odłożył kałasznikowa tak, żeby Zina go widziała, i wyciągnął do niej rękę.

– On ma rację – powiedział zupełnie innym tonem niż zwykle. – Jest sposób, żebyś się zrehabilitowała za swoje grzechy, zabójstwa i zdradę tych, którzy cię kochali, choć być może nawet o tym nie wiedziałaś.

Przysuwał się centymetr po centymetrze, aż zamknął dłoń na jej ręce. Wolno i delikatnie odgiął jej palec wskazujący na spuście. Puściła broń i pozwoliła, żeby wyjął biodyfuzor z jej objęć.

– Dziękuję, Zina – powiedział Bourne. – Chan zajmie się tobą. Wstał, ścisnął krótko ramię syna, odwrócił się i pobiegł cicho korytarzem za Spalką.

Rozdział 30

Stiepan Spalko pędził nagim betonowym korytarzem z ceramicznym pistoletem Bourne'a gotowym do strzału. Wiedział, że strzelanina ściągnie ochronę do głównej części hotelu. Przed sobą zobaczył szefa saudyjskich sił bezpieczeństwa, Fejda al- Sauda, i jego dwóch ludzi. Ukrył się. Jeszcze go nie zauważyli, więc wykorzystał element zaskoczenia. Zaczekał, aż się zbliżą, i otworzył do nich ogień, zanim zdążyli zareagować.

Przez moment stał bez tchu nad leżącymi mężczyznami. Fejd al- Saud jęknął. Spalko dobił go z bliskiej odległości strzałem w czoło. Szef saudyjskich sił bezpieczeństwa szarpnął się i znieruchomiał. Spalko zabrał identyfikatory jednemu z jego ludzi, przebrał się w mundur i pozbył kolorowych szkieł kontaktowych. Kiedy to zrobił, pomyślał o Zinie. Była bardzo odważna, to fakt, ale miała fatalną wadę – fanatyczną lojalność wobec niego. Chroniła go przed wszystkimi, zwłaszcza przed Arsienowem. Musiał przyznać, że to mu się podobało. Ale jej ślepa miłość, odrażająca słabość do poświęceń, sprawiła, że ją zostawił.

Usłyszawszy odgłos szybkich kroków z tyłu, ruszył dalej. Spotkanie z Arabami było jak miecz obosieczny – wprawdzie zapewniło mu przebranie, ale i spowolniło go. Kiedy zerknął przez ramię, zobaczył postać w mundurze sił bezpieczeństwa. Zaklął. Poczuł się jak Achab, który ścigał swoje przeznaczenie, dopóki nie nastąpił nieoczekiwany zwrot i ono nie zaczęło ścigać jego. Człowiekiem w mundurze był Jason Bourne.

Bourne zobaczył, że Spalko – teraz w mundurze arabskich sił bezpieczeństwa – otwiera drzwi i znika na klatce schodowej. Przeskoczył nad ciałami ludzi zabitych przez Spalkę i pobiegł za nim. Wmieszał się w chaos w holu. Kiedy z Chanem weszli do hotelu, ta wielka oszklona przestrzeń była cicha i niemal pusta. Teraz roiło się tu od ludzi z sił bezpieczeństwa biegających tam i z powrotem. Jedni otaczali pracowników hotelu i dzielili ich na grupy według wykonywanych obowiązków i miejsca zatrudnienia, inni zaczęli żmudne i czasochłonne przesłuchania personelu: każdy musiał podać, gdzie i jak długo przebywał przez ostatnie dwa dni. Jeszcze inni byli w drodze do podziemi lub kierowano ich przez sieć bezprzewodową do różnych części budynku. Każdy się spieszył; nikt nie miał czasu na zadawanie pytań dwóm mężczyznom, którzy kierowali się przez zatłoczony hol do drzwi frontowych.

Co za ironia, że Spalko przechodzi między nimi, wtapia się w tło, staje się jednym z nich, pomyślał Bourne. Przez chwilę rozważał, czy wszcząć alarm, ale szybko zrezygnował. Spalko bez wątpienia użyłby blefu – to Bourne był poszukiwany przez CIA za zabójstwo. Kiedy Jason wychodził za Spalką z hotelu, uświadomił sobie jeszcze coś: teraz obaj są tacy sami – dwa kameleony używające kamuflażu do ukrycia prawdziwej tożsamości. Świadomość, że międzynarodowe siły bezpieczeństwa są dla niego takimi samymi wrogami jak Spalki, była dziwna i niepokojąca.

Tuż za progiem zdał sobie sprawę, że hotel jest odgrodzony od świata. Patrzył z fascynacją i przerażeniem, jak Spalko bezczelnie wchodzi na parking służb bezpieczeństwa. Plac był wewnątrz zamkniętej strefy, ale całkiem pusty. Nawet ochronie nie wolno było tu przebywać.

Ruszył za Spalką, lecz niemal natychmiast zgubił go wśród rzędów samochodów. Zaczął biec. Z tyłu ktoś krzyknął. Bourne otworzył szarpnięciem drzwi pierwszego pojazdu z brzegu – amerykańskiego dżipa. Oderwał plastikową osłonę pod kolumną kierowniczą i pogrzebał w przewodach.

Wtedy odpalił inny silnik i z parkingu wyjechał ukradzionym samochodem Spalko.

Rozległy się kolejne krzyki i odgłosy ciężkich butów na chodniku. Padło kilka strzałów. Bourne koncentrował się na tym, co musiał zrobić. Ściągnął z przewodów izolację i splótł je razem. Wreszcie uruchomił silnik i wrzucił bieg. Wystartował z piskiem opon, skręcił z parkingu i przemknął przez punkt kontrolny.

Nie świecił księżyc, ale to nie była prawdziwa noc. Słońce wisiało tuż poniżej horyzontu i w Reykjaviku panowała mdła ciemność. Bourne ścigał Spalkę slalomem przez miasto i w kierunku południowym.

Zaskoczyło go to, bo spodziewał się, że Spalko pojedzie na lotnisko. Na pewno miał jakiś plan ucieczki i na pewno musiał uciekać samolotem. Im dłużej Bourne o tym myślał, tym mniej był zaskoczony. Poznawał swojego przeciwnika coraz lepiej. Już wiedział, że Spalko nigdy nie stosuje oczywistych rozwiązań. Robi manewry mylące i lubi wciągać wroga w pułapkę, zamiast zabić go od razu.

Więc nie Keflavik. Lotnisko to zbyt oczywista droga ucieczki i Spalko bez wątpienia przewidział, że będzie dobrze strzeżone. Bourne śledził w wyobraźni mapę, którą studiował na laptopie Oszkara. Co leży na południe od miasta? Hafnarfjordur. Osada rybacka. Zbyt mała, żeby mógł tam wylądować samolot, jakiego użyłby Spalko. Wybrzeże! W końcu są na wyspie. Spalko chce uciec łodzią.

O tak późnej porze panował mały ruch, zwłaszcza za miastem. Drogi były wąskie i wiły się wzdłuż zboczy wzgórz po lądowej stronie klifów. Kiedy Spalko zniknął za ostrym zakrętem, Bourne został z tyłu. Wyłączył światła i przyspieszył. Za łukiem zobaczył samochód, który ścigał. Miał nadzieję, że Spalko nie widzi go w lusterku wstecznym. Ryzykował, tracąc Spalkę z oczu za każdym zakrętem, ale nie było alternatywy. Musiał jechać tak, żeby Spalko myślał, że zgubił pościg.

Krajobraz zupełnie pozbawiony drzew i z lodowcami w tle stwarzał posępny nastrój wiecznej zimy; ponure wrażenie potęgowały rzadkie plamy zieleni. Trwał długi pozorny świt, pod bezkresnym niebem szybowały czarne ptaki. Na ich widok Bourne poczuł się jak uwolniony z grobowca w pełnych śmierci czeluściach hotelu. Mimo chłodu opuścił szyby i głęboko oddychał świeżym słonym powietrzem. Kiedy mijał łąkę, do jego nozdrzy dotarł słodki zapach kwiatów.

Po skręcie w kierunku morza droga zwęziła się jeszcze bardziej. Przejechał przez dolinę z bujną roślinnością, potem pokonał zakręt pod górę.

Za łukiem droga znów opadała stromo i oddalała się od czołowej ściany klifu. Dostrzegł Spalkę, ale stracił go z oczu za następnym zakrętem. Kiedy wyjechał na prostą, zobaczył w dole Atlantyk połyskujący w świetle szarego świtu.

Spalko pokonał kolejny zakręt, Bourne za nim. Następny łuk był tak blisko, że Spalko zdążył zniknąć z widoku. Bourne przyspieszył.

Kiedy przejeżdżał zakręt, coś usłyszał. Cichy dźwięk w szumie wiatru był znajomy. Brzmiał jak strzał z jego pistoletu ceramicznego. Przednia wewnętrzna opona eksplodowała i Bourne'a zarzuciło. Kątem oka dostrzegł, jak Spalko biegnie z bronią w ręku do zaparkowanego samochodu. Po chwili stracił go z oczu; był zbyt zajęty próbami wyprowadzania z poślizgu dżipa, który sunął niebezpiecznie ku nadmorskiej krawędzi drogi.

Wrzucił luz, ale to nie wystarczyło. Musiał wyłączyć zapłon, ale bez kluczyka nie mógł. Tylne koła opuściły drogę. Bourne odpiął pas i przytrzymał się. Dżip spadł z klifu. Zdawał się unosić w powietrzu, potem dwa razy przekoziołkował. Rozszedł się charakterystyczny zapach przegrzanego metalu i swąd palonej gumy i plastiku.

Bourne wyskoczył, zanim dżip uderzył w ziemię, odbił się od występu skalnego i roztrzaskał. W powietrze wystrzeliły płomienie i w blasku ognia Bourne zobaczył kuter rybacki w zatoczce poniżej. Płynął w kierunku lądu.

Spalko dojechał do końca drogi dochodzącej do brzegu zatoczki. Zerknął na płonącego dżipa i powiedział sobie: "Do diabła z Jasonem Bourne'em, już po nim". Ale wiedział, że nieprędko go zapomni. Bourne pomieszał mu szyki. Przez Bourne'a stracił NX 20 i Czeczenów, którzy byli parawanem jego machinacji. Tyle miesięcy starannego planowania i wszystko na darmo!

Wysiadł z samochodu i przeszedł przez pas drobnych kamieni usianych wodorostami. Płynęła po niego łódź wiosłowa, mimo że był wysoki przypływ i kuter stał bardzo blisko brzegu. Spalko wezwał go w momencie, kiedy minął szczęśliwie punkt kontrolny przy hotelu. Na pokładzie byli tylko kapitan i jego zastępca. Gdy dobili łodzią do brzegu, Spalko wdrapał się do środka. Zastępca kapitana odepchnął się wiosłem.

Spalko był wściekły, więc podczas krótkiej drogi na kuter nie padło ani jedno słowo. Kiedy dopłynęli do celu, Spalko rozkazał:

– Niech pan się przygotuje do rejsu, kapitanie.

– Przepraszam, że pytam – odrzekł kapitan – ale co z resztą załogi?

Spalko chwycił go za przód koszuli.

– Wydałem panu rozkaz, kapitanie. I oczekuję, że pan go wykona.

– Tak jest – burknął kapitan ze złym błyskiem w oku. – Ale skoro jest nas tylko dwóch, to trochę potrwa.

– Więc lepiej bierzcie się do roboty – rzucił Spalko i zszedł pod pokład.

Woda była zimna jak lód i czarna jak ciemność w podziemiach hotelu. Bourne wiedział, że musi jak najszybciej dostać się na pokład kutra. Trzydzieści sekund po odpłynięciu od brzegu zaczęły mu drętwieć palce rąk i nóg, a po kolejnych trzydziestu sekundach już ich nie czuł.

Dwie minuty potrzebne na dotarcie do kutra wydawały się najdłuższymi w jego życiu. Sięgnął w górę, chwycił grubą linę i wydostał się z wody. Wzdrygnął się na wietrze i zaczął wspinać po linie.

Doznawał dziwnego uczucia, że jest teraz gdzie indziej. Czuł zapach morza, słoną wodę wysychającą na jego skórze i zdawało mu się, że to nie Islandia, lecz Marsylia, że nie wspina się na kuter rybacki w pościgu za Spalką, lecz zakrada na jacht, żeby zlikwidować międzynarodowego zabójcę Carlosa. Bo koszmar zaczął się w Marsylii, gdzie rozegrała się decydująca walka z Carlosem. Bourne wypadł wtedy za burtę po postrzale, omal nie utonął i stracił pamięć.

Gdy teraz chwycił się nadburcia i podciągnął na pokład kutra, poczuł ukłucie niemal paraliżującego strachu. Przegrał kiedyś w takiej samej sytuacji. Poczuł się nagle odsłonięty, jakby nosił tamtą porażkę na rękawie. Omal nie stracił odwagi, ale w wyobraźni zobaczył Chana i przypomniał sobie pytanie, które mu zadał, kiedy spotkali się pierwszy raz: "Kim jesteś?" Przypomniał go sobie klęczącego w stacji grzewczej hotelu i wydało mu się, że Chan odłożył na bok nie tylko kałasznikowa, lecz również jakąś część swojego gniewu.

Wziął głęboki oddech, skoncentrował się na czekającym go zadaniu i ruszył przed siebie. Kapitan i jego zastępca byli zajęci w sterówce. Wyłączył ich z akcji bez wielkiego trudu. Wokół nie brakowało lin. Kiedy wiązał im ręce za plecami, usłyszał za sobą głos Spalki:

– Lepiej znajdź kawałek liny dla siebie.

Bourne był przykucnięty. Dwaj marynarze leżeli na boku plecami do siebie. Jason niepostrzeżenie wyciągnął nóż sprężynowy. I natychmiast zrozumiał, że popełnił fatalny błąd. Zastępca kapitana był odwrócony tyłem do niego, ale kapitan zobaczył, że Bourne jest uzbrojony. Spojrzał mu w oczy i – o dziwo – nie wydał żadnego dźwięku ani nie zrobił żadnego ruchu, żeby ostrzec Spalkę. Zamiast tego zamknął oczy, jakby spał.

– Wstań i odwróć się – rozkazał Spalko.

Boume wykonał polecenie, chowając prawą rękę za udem. Spalko miał na sobie świeżo odprasowane dżinsy i gruby czarny sweter z golfem. Stał na rozstawionych nogach z ceramicznym pistoletem Bourne'a w ręku. Jason znów doznał dziwnego uczucia, że jest gdzie indziej. Spalko miał teraz nad nim przewagę, jak przed laty Carlos. Musiał tylko nacisnąć spust, żeby Bourne dostał i wpadł do wody. Ale tym razem, w zimnym północnym Atlantyku, nie byłoby ratunku, jak kiedyś w ciepłym Morzu Śródziemnym. Szybko by zamarzł i utonął.

– Chyba nie chcesz umrzeć, Bourne?

Bourne zaatakował przy trzasku otwierającego się noża sprężynowego. Zaskoczony Spalko nacisnął spust o wiele za późno. Ostrze przebiło mu bok i pocisk zagwizdał nad wodą. Spalko stęknął i zdzielił Bourne'a lufą w policzek. Obaj zalali się krwią. Pod Spalką ugięło się lewe kolano, ale Bourne runął na pokład.

Spalko kopnął go wściekle w złamane żebra, niemal pozbawiając przytomności. Wyrwał nóż z ciała i cisnął do morza. Potem schylił się i zawlókł Bourne'a do burty. Kiedy Jason się poruszył, uderzył go na odlew wierzchem dłoni, podciągnął mniej więcej do pozycji pionowej i przechylił przez nadburcie. Bourne na przemian odzyskiwał i tracił przytomność, ale bliskość czarnej lodowatej wody ocuciła go na tyle, że zdał sobie sprawę, iż jest o krok od śmierci. To się znów działo, jak wiele lat temu. Był taki obolały, że ledwo mógł oddychać, ale musiał myśleć o swoim życiu – obecnym życiu, nie tamtym, które mu odebrano. Nie mógł pozwolić, żeby znów mu je wydarto.

Kiedy Spalko napiął mięśnie, żeby wyrzucić go za burtę, Bourne z całej siły kopnął. Podeszwą buta trafił Spalkę w szczękę. Czeczen złapał się za twarz i zatoczył do tyłu. Wtedy Bourne rzucił się na niego. Spalko nie zdążył strzelić; uderzył go kolbą w ramię. Bourne zachwiał się z bólu, ale zdołał wbić palce w roztrzaskaną szczękę Spalki. Tym go na moment obezwładnił. Wyrwał mu broń, przystawił lufę do gardła i nacisnął spust.

Dźwięk nie był głośny, ale siła uderzenia pocisku poderwała Spalkę z pokładu i odrzuciła za burtę. Wpadł głową do morza.

Przez chwilę unosił się na powierzchni twarzą w dół i kołysał tam i z powrotem na niestrudzonych falach. Potem poszedł pod wodę, jakby wciągnęło go w głębiny coś wielkiego o potężnej sile.

Rozdział 31

Martin Lindros spędził dwadzieścia minut przy telefonie, słuchając informacji Ethana Hearna o słynnym Stiepanie Spalko. Wszystkie były rewelacyjne i upłynęło trochę czasu, zanim je przyswoił. Najbardziej zainteresowała go wiadomość o elektronicznym przelewie z jednej z wielu fikcyjnych firm Spalki w Budapeszcie na zakup broni od nielegalnie działającej rosyjskiej firmy z Wirginii, którą zlikwidował detektyw Harris.

Godzinę później Lindros miał dwa wydruki elektronicznych akt, które Hearn przesłał mu e- mailem. Wsiadł do samochodu i pojechał do domu dyrektora. W nocy Starego zmogła grypa. Musi z nim być źle, myślał Lindros, skoro nie przyszedł do biura mimo kryzysu w czasie szczytu.

Kierowca zatrzymał samochód służbowy przed wysoką żelazną bramą, wychylił się przez okno i wcisnął przycisk domofonu. Cisza. Lindros zaczął się zastanawiać, czy Stary nie poczuł się lepiej i nie pojechał do biura, nikomu nic nie mówiąc.

Nagle w domofonie zatrzeszczał wiecznie niezadowolony głos. Kierowca zaanonsował Lindrosa. Brama otworzyła się bezszelestnie i w chwilę potem Lindros zastukał mosiężną kołatką do drzwi. W progu stanął dyrektor CIA. Miał pomarszczoną twarz i potargane włosy. Był w grubym szlafroku na pasiastej piżamie i w rannych pantoflach.

– Chodź, chodź, Martin – powiedział i odwrócił się, nie czekając, aż Lindros przestąpi próg. Lindros wszedł i zamknął za sobą drzwi. Stary poczłapał do gabinetu na lewo. W domu panowały ciemności, jakby ni kogo nie było.

Lindros wszedł do przestronnego pokoju z zielonymi ścianami, kremowym sufitem, wielkimi skórzanymi fotelami i sofą. Telewizor wśród półek z książkami wbudowanych w ścianę był wyłączony. Przy wszystkich poprzednich wizytach Lindrosa w tym pokoju był nastawiony na CNN, z dźwiękiem lub bez.

Stary usiadł ciężko w swoim ulubionym fotelu. Na stoliku przy jego prawym łokciu stało duże pudełko chusteczek higienicznych i buteleczki aspiryny, Tylenolu Cold amp; Sinus, NyQuilu, Vicks VapoRub, Coricidinu, DayQuilu i syropu na kaszel.

– Co to jest, szefie? – spytał Lindros.

– Nie wiedziałem, co mi pomoże – odrzekł dyrektor – więc wyjąłem wszystko z apteczki.

Lindros dostrzegł butelkę bourbona i szklankę. Zmarszczył brwi.

– Co się dzieje, szefie? – Wyciągnął szyję, żeby wyjrzeć przez otwarte drzwi gabinetu. – Gdzie jest Madeleine?

– Madeleine? – Stary uniósł szklankę i wypił łyk whisky. – Pojechała do Phoenix do swojej siostry.

– I zostawiła pana samego? – Lindros zapalił lampę. Stary zamrugał jak sowa. – A kiedy wróci?

– Hmm… – mruknął Stary, jakby rozważał słowa swojego zastępcy. – Problem w tym, Martin, że nie wiem, kiedy wróci.

– Co się stało, szefie? – zapytał z niepokojem Lindros.

– Odeszła ode mnie. Przynajmniej tak myślę. – Stary miał niewidzące spojrzenie, kiedy opróżniał szklankę bourbona. Zacisnął mokre wargi, jakby się zdziwił. – Skąd człowiek ma wiedzieć takie rzeczy?

– Rozmawialiście?

– Czy rozmawialiśmy? – Stary ocknął się nagle. Patrzył przez moment na Lindrosa. – Nie. Nie rozmawialiśmy o tym wszystkim.

– Więc skąd pan wie?

– Myślisz, że sobie to ubzdurałem, co? Burza w szklance wody. – Oczy dyrektora na chwilę ożyły i w jego głosie natychmiast zabrzmiały ledwo tłumione emocje. – Ale zniknęły jej rzeczy osobiste. Bez nich ten dom jest cholernie pusty.

Lindros usiadł.

– Współczuję panu, szefie, ale mam coś…

– Być może nigdy mnie nie kochała, Martin. – Stary sięgnął po butelkę. – Ale skąd człowiek ma znać taką tajemnicę?

Lindros pochylił się i delikatnie zabrał mu bourbona. Stary nie wydawał się zaskoczony.

– Jeśli pan chce, szefie, popracuję nad tym dla pana.

Stary lekko skinął głową.

– Dobra.

Lindros odstawił butelkę.

– Ale na razie mamy inną pilną sprawę do omówienia. – Położył na stoliku akta od Ethana Hearna.

– Co to jest, Martin? Nie jestem teraz w stanie niczego czytać.

– Więc panu opowiem – odrzekł Lindros.

Kiedy skończył mówić, w domu zapadła dzwoniąca cisza. Po jakimś czasie Stary spojrzał na swojego zastępcę załzawionymi oczami.

– Dlaczego Alex to zrobił, Martin? Dlaczego złamał wszystkie zasady i porwał jednego z naszych ludzi?

– Myślę, że dostał cynk, na co się zanosi. Bał się Spalki. Jak się okazało, nie bez powodu.

Stary westchnął i odchylił głowę do tyłu.

– Więc to jednak nie była zdrada.

– Nie, szefie.

– Dzięki Bogu.

Lindros odchrząknął.

– Szefie, trzeba natychmiast odwołać wyrok na Bourne'a i ktoś musi z nim pogadać.

– Tak, oczywiście. Uważam, że ty się do tego najlepiej nadajesz, Martin.

– Tak jest, szefie. – Lindros wstał.

– Dokąd się wybierasz?

– Do komisarza policji stanowej w Wirginii. Chcę mu podrzucić drugą kopię tych akt. Zamierzam nalegać, żeby detektywa Harrisa przywrócono do służby z rekomendacją od nas. A co do pani doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego…

Stary wziął akta i pogładził je lekko. Ożywił się trochę, jego twarz odzyskała normalny kolor.

– Daj mi czas do jutra, Martin. – W jego oczach znów pojawił się dawny błysk. – Wymyślę coś odpowiedniego. – Roześmiał się po raz pierwszy od bardzo dawna. – Kara musi pasować do zbrodni, mam rację?

Chan był z Zina do końca. Ukrył NX 20 i jego straszliwy, zabójczy pocisk. Kiedy w stacji grzewczej zaroiło się od ludzi z sił bezpieczeństwa, uznali go za bohatera. Nic nie wiedzieli o broni biologicznej ani o nim.

Czuł się dziwnie. Trzymał za rękę umierającą młodą kobietę, która nie mogła mówić i ledwo oddychała, a jednak wyraźnie nie chciała go puścić. Może po prostu nie chciała umrzeć.

Kiedy Hull i Karpow uświadomili sobie, że Zina jest o krok od śmierci i nie dostarczy im żadnych informacji, przestali się nią interesować i zostawili ją samą z Chanem. A on, choć przyzwyczajony do śmierci, doznawał czegoś nieoczekiwanego. Każdy trudny i bolesny oddech Ziny był jej całym życiem. Widział to w jej oczach. Tonęła w ciszy, pogrążała się w ciemność. Nie mógł na to pozwolić.

Jej cierpienie sprawiło, że na powierzchnię wypłynęło jego własne i opowiedział jej o swoim życiu: o porzuceniu, uwięzieniu go przez wietnamskiego przemytnika broni, uczenia się na pamięć wersetów Biblii pod okiem misjonarza i o politycznym praniu mózgu, które robił mu jego rozmówca z Czerwonych Khmerów. A potem wyjawił jej najbardziej bolesny sekret.

– Miałem siostrę – powiedział cicho. – Lee- Lee byłaby teraz mniej więcej w twoim wieku, gdyby żyła. Była dwa lata młodsza ode mnie, wpatrzona we mnie… A ja… ja byłem jej obrońcą. Chciałem, żeby była bezpieczna. Nie tylko dlatego, że rodzice kazali mi jej strzec. Po prostu uważałem, że tak trzeba. Mój ojciec często był daleko. Więc kiedy szliśmy się bawić, kto miał ją chronić, jeśli nie ja? – Nie wiadomo dlaczego zapiekły go oczy i zaczął niewyraźnie widzieć. Zaczerwienił się ze wsty du i chciał odwrócić głowę, ale dostrzegł w oczach Ziny współczucie. Było dla niego liną ratunkową i wstyd zniknął. Mówił dalej, czując coraz większą bliskość między nimi. – Ale w końcu zawiodłem Lee- Lee. Została zabita razem z moją matką. Ja też powinienem był zginąć, ale ocalałem. – Odnalazł ręką Buddę wyrzeźbionego w kamieniu i zaczerpnął z niego siłę, jak tyle razy przedtem. – Długo się zastanawiałem, po co przeżyłem. Przecież ją zawiodłem.

Kiedy Zina lekko rozchyliła wargi, Chan zobaczył na jej zębach krew. Jej ręka, którą mocno trzymał, ścisnęła jego dłoń i zrozumiał, że Zina chce, żeby mówił dalej. Nie tylko ją uwalniał od cierpienia; również siebie. Choć Zina nie mogła mówić i powoli umierała, jej mózg jeszcze funkcjonował. Słyszała słowa Chana i wzrokiem mówiła, że coś dla niej znaczą.

– Zina – powiedział – na swój sposób jesteśmy pokrewnymi duszami. Widzę w tobie siebie – wyobcowanego, porzuconego, całkiem samotnego. Wiem, że to nie będzie miało dla ciebie wielkiego sensu, ale poczuciem winy, że nie ochroniłem siostry, wywołało u mnie bezpodstawną nienawiść do ojca. Widziałem tylko to, że nas porzucił, że mnie porzucił. -

W tym momencie dokonał zdumiewającego odkrycia: uświadomił sobie, że rozpoznał w Zinie siebie tylko dlatego, że się zmienił. Była taka jak on kiedyś. O wiele łatwiej planować zemstę na ojcu, niż zmierzyć się z własną winą. Ta świadomość wywołała w nim pragnienie, żeby pomóc Zinie. Chciał jej uratować życie.

Ale jak nikt inny znał tajemnicę śmierci. Wiedział, że kiedy się zbliża, nawet on nie może jej zatrzymać. Gdy nadszedł czas, gdy usłyszał jej kroki i zobaczył w oczach Ziny jej bliskość, pochylił się nad dziewczyną i uśmiechnął do niej uspokajająco.

Wrócił do tego, co mówił Boume, jego ojciec, i przypomniał Zinie:

– Pamiętaj, co masz powiedzieć Indagatorom. "Moim bogiem jest Allah, moim prorokiem Mahomet, moją wiarą islam, moja kibla jest tam, gdzie świątynia Kaaba". – Zdawało się, że Zina chce mu tyle powiedzieć i nie może. – Jesteś prawa, Zina. Uznają cię za godną chwały.

Poruszyła powiekami i życie zgasło w jej oczach jak płomień, który je ożywiał.

Droga powrotna zajęła Bourne'owi trochę czasu. Dwa razy omal nie zemdlał i musiał zjechać na bok. Siedział z czołem przyciśniętym do kierownicy, potwornie obolały i zmęczony, ale chciał znów zobaczyć Chana i to go mobilizowało. Nie zważał na służby bezpieczeństwa; nie obchodziło go nic poza tym, żeby być z synem.

W hotelu Oskjuhlid czekał na niego Jamie Hull. Kiedy Bourne skończył krótką opowieść o roli Stiepana Spalki w zamachu, Hull uparł się, że zaprowadzi go do lekarza, żeby opatrzono mu świeże rany.

Ambulatorium było pełne poszkodowanych. Leżeli na pospiesznie przygotowanych łóżkach. Ciężko rannych karetka zabrała do szpitala. O zabitych nikt nie miał ochoty rozmawiać.

Hull usiadł obok Bourne'a.

– Spalko ma na całym świecie taką reputację, że nawet kiedy wydobędziemy ciało, będą tacy, którzy nie uwierzą. Wiemy, jaki miałeś udział w tej sprawie i jesteśmy ci wdzięczni. Oczywiście chce z tobą porozmawiać prezydent, ale to później.

Zjawiła się lekarka i zaczęła zszywać Bourne'owi rozcięty policzek.

– To się ładnie nie zagoi – uprzedziła. – Chyba będzie potrzebna konsultacja z chirurgiem plastycznym.

– To nie będzie moja pierwsza blizna – rzekł Bourne.

– Widzę – odparła sucho lekarka.

– Mamy problem, jak wyjaśnić obecność skafandrów ochronnych – ciągnął Hull. – Nie znaleźliśmy broni chemicznej ani biologicznej. A wy?

Bourne musiał szybko myśleć. Zostawił Chana samego z Zina i biodyfuzorem. Poczuł nagłe ukłucie strachu.

– Też nie. Byliśmy tak samo zaskoczeni jak wy, Ale nie przeżył nikt, kogo można by zapytać.

Hull skinął głową. Kiedy lekarka skończyła, pomógł Bourne'owi wstać i wyjść na korytarz.

– Wiem, że chciałbyś wziąć gorący prysznic i się przebrać, ale muszę cię natychmiast przesłuchać. – Uśmiechnął się uspokajająco. – To sprawa bezpieczeństwa narodowego. Mam związane ręce, ale przynajmniej możemy to zrobić w cywilizowany sposób przy gorącym posiłku, okej?

Wymierzył Bourne'owi krótki, mocny cios w nerki. Jason opadł na kolana. Kiedy łapał oddech, Hull zamachnął się drugą ręką. Między wskazującym i środkowym palcem trzymał rodzaj sztyletu – krótkie, szerokie trójkątne ostrze pokryte ciemną substancją, bez wątpienia trucizną. Już miał je wbić w szyję Bourne'a, gdy w korytarzu rozległ się cichy strzał. Hull puścił Jasona, który błyskawicznie osunął się pod ścianę. Odwrócił głowę i zobaczył, że Hull leży martwy na brązowym dywanie. W ich kierunku biegł na krzywych nogach Borys Iljicz Karpow. Trzymał w dłoni pistolet z tłumikiem.

– Muszę przyznać – powiedział po rosyjsku, kiedy pomagał Bourne'owi wstać – że w głębi duszy zawsze pragnąłem zabić agenta CIA.

– Chryste… dzięki – wysapał Bourne w tym samym języku.

– Wierz mi, że to była przyjemność. – Karpow spojrzał na Hulla. – CIA odwołała wyrok na ciebie, ale jego to nie obchodziło. Wygląda na to, że wciąż masz wrogów we własnej agencji.

Bourne wziął kilka głębokich oddechów. Każdy powodował straszliwy ból. Zaczekał, aż rozjaśni mu się w głowie.

– Skąd wiedziałeś, Karpow?

Rosjanin wybuchnął dudniącym śmiechem.

– Widzę, gaspadin Bourne, że pogłoski o twojej pamięci są prawdziwe. – Otoczył Jasona ramieniem w pasie i podtrzymał. – Pamiętasz…? Jasne, że nie pamiętasz. Spotkaliśmy się kilka razy. Ostatnim razem ocaliłeś mi życie. – Na widok zdumionej miny Bourne'a znów się roześmiał. – To fajna historia, mój przyjacielu. W sam raz do opowiedzenia przy butelce wódki. Albo może przy dwóch, co? Po takiej nocy jak ta, kto wie?

– Byłbym wdzięczny za wódkę – odrzekł Boume – ale najpierw muszę kogoś znaleźć.

– Chodźmy – powiedział Karpow. – Każę moim ludziom sprzątnąć to ścierwo i razem zrobimy co trzeba. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i jego rysy straciły brutalny wygląd. – Cuchniesz jak tygodniowa ryba, wiesz o tym? Ale co tam, do cholery, jestem przyzwyczajony do smrodu! – Znów się roześmiał. – Cieszę się, że cię widzę! Przekonałem

się, że niełatwo zdobyć przyjaciół, zwłaszcza w naszej branży. Musimy uczcić to spotkanie, no nie?

– Jasna sprawa.

– A kogo musisz znaleźć tak pilnie, mój przyjacielu, że nie możesz najpierw wziąć gorącego prysznica i skorzystać z dobrze zasłużonego odpoczynku?

– Młodego człowieka imieniem Chan. Chyba już go spotkałeś.

– Fakt – przyznał Karpow i poprowadził Bourne'a korytarzem. – Wyjątkowy facet. Wiesz, że został do końca z umierającą Czeczenką? A ona do końca nie puściła jego ręki. – Pokręcił głową. – Niebywałe.

Zacisnął wargi.

– Nie zasługiwała na jego troskę. Bo kim była? Zabójczynią. Wystar czy zobaczyć, co tu chcieli zrobić, żeby się przekonać, jaką była kanalią.

– A jednak – odrzekł Bourne – potrzebowała, żeby trzymał ją za rękę.

– Nigdy nie zrozumiem, jak on mógł się na to zgodzić.

– Może on też jej potrzebował. – Bourne spojrzał na Karpowa. – Naprawdę uważasz ją za kanalię?

– Owszem – odparł Rosjanin. – Ale w końcu sami Czeczeńcy doprowadzają do tego, że tak o nich myślę.

– Nic się nie zmienia, co? – zapytał Bourne.

– Tak zostanie, dopóki ich nie wytępimy. – Karpow zerknął na niego z ukosa. – Posłuchaj, mój przyjacielu idealisto. Oni mówią o nas to samo, co inni terroryści mówią o was, Amerykanach. "Bóg wypowiedział wam wojnę". Dostajemy gorzką nauczkę, żeby traktować takie oświadczenia poważnie.

Okazało się, że Karpow wie, gdzie jest Chan – w głównej restauracji, która znów jako tako działała, choć menu było mocno ograniczone.

– Spalko nie żyje – powiedział Jason, żeby ukryć przypływ uczuć na widok syna.

Chan odłożył hamburgera i przyjrzał się szwom na spuchniętym policzku Bourne'a.

– Jesteś ranny?

Bourne skrzywił się, kiedy siadał.

– Drobiazg.

Chan skinął głową, ale nie odrywał wzroku od ojca. Karpow usiadł obok Bourne'a i zawołał do przechodzącego kelnera, żeby podał butelkę wódki.

– Rosyjskiej – dodał ostro. – Nie tych polskich pomyj. I przynieś szklanki. Tu są prawdziwi mężczyźni, Rosjanin i bohaterowie prawie tak dobrzy jak rosyjscy! – Odwrócił się do swoich towarzyszy. – No dobra. Jest coś, o czym nie wiem?

– Nie – odpowiedzieli jednocześnie Bourne i Chan.

Borys uniósł krzaczaste brwi.

– Czyżby? W takim razie pozostaje się napić. In vino veritas, w winie prawda, jak mawiali starożytni Rzymianie, a kto by im nie wierzył? Byli cholernie dobrymi żołnierzami i mieli wspaniałych dowódców, ale byliby jeszcze lepsi, gdyby zamiast wina pili wódkę! – Ryknął śmiechem i rechotał, dopóki obaj mu nie zawtórowali. Nie mieli wyboru.

Kelner przyniósł wódkę i szklanki. Karpow odprawił go gestem.

– Pierwszą butelkę trzeba otworzyć samemu – wyjaśnił. – Taka jest tradycja.

– Bzdura – odparł Bourne, zwracając się do Chana. – To zwyczaj z dawnych czasów, kiedy rosyjska wódka była tak kiepsko destylowana, że często pływała w niej ropa.

– Nie słuchaj go. – Karpow zacisnął wargi, ale w oczach miał wesoły błysk. Napełnił szklanki i bardzo oficjalnie postawił przed nimi. – Wspólne wypicie butelki dobrej rosyjskiej wódki oznacza przyjaźń; mimo ropy. Bo przy butelce dobrej rosyjskiej wódki rozmawia się o starych czasach, o towarzyszach i wrogach, którzy odeszli.

Uniósł szklankę. Poszli w jego ślady.

– Na zdarowje! – zawołał i wypił potężny łyk.

– Na zdarowje! – powtórzyli jak echo.

Bourne'owi łzy napłynęły do oczu. Wódka paliła w całym przewodzie pokarmowym, ale moment później po żołądku rozeszło się ciepło i uśmierzyło ból.

Karpow był lekko zaczerwieniony od mocnego alkoholu i z zadowolenia, że jest z przyjaciółmi.

– Teraz się upijemy i zdradzimy sobie wzajemnie nasze tajemnice. Przekonamy się, co to znaczy być przyjaciółmi. – Wziął następny duży łyk. – Ja zaczynam. Oto moja pierwsza tajemnica. Wiem, kim jesteś, Chan. Choć nigdy nie zrobiono ci zdjęcia, znam cię. Dwadzieścia lat w branży wyostrza szósty zmysł. Wiedząc swoje, wymanewrowałem cię na bezpieczną odległość od Hulla, bo gdyby coś podejrzewał, aresztowałby cię, mimo twojego statusu bohatera.

– Dlaczego pan to zrobił?

– Oho, teraz byś mnie zabił? Tu, przy tym stole przyjaźni? Myślisz, że odizolowałem cię we własnym interesie? Czy nie powiedziałem, że jesteśmy przyjaciółmi? – Pokręcił głową. – Musisz się jeszcze dużo nauczyć o przyjaźni, mój młody przyjacielu. – Pochylił się do przodu. – Zapewniłem ci bezpieczeństwo ze względu na Jasona Bourne'a, który zawsze pracuje sam. Byłeś z nim, więc wiedziałem, że jesteś dla niego ważny.

Karpow znów napił się wódki i wskazał Bourne'a.

– Twoja kolej, mój przyjacielu.

Jason wpatrywał się w swoją wódkę. Czuł na sobie badawcze spojrzenie Chana. Wiedział, jaką tajemnicę chce ujawnić, i bał się, że jeśli to zrobi, Chan wstanie i wyjdzie. Ale musiał im powiedzieć. W końcu podniósł wzrok.

– Kiedy dopadłem Spalkę, w ostatniej chwili omal nie straciłem odwagi. Spalko o mało mnie nie zabił, ale prawda jest taka… prawda jest taka…

– Będzie dla ciebie lepiej, jeśli to powiesz – przynaglił Karpow.

Bourne wlał wódkę do ust, przełknął ten "płyn na odwagę" i odwrócił się do syna.

– Pomyślałem o tobie. Pomyślałem, że jeśli teraz zawiodę, jeśli dam mu się zabić, już nie wrócę. Nie mogłem cię opuścić. Nie mogłem pozwolić, żeby tak się stało.

– Dobrze! – Karpow uderzył swoją szklanką w stół. Wskazał Chana. – Teraz ty, mój młody przyjacielu.

W ciszy, która zapadła, Bourne miał wrażenie, że jego serce za moment przestanie bić. Krew pulsowała mu w głowie, ból w całym poranionym ciele, znieczulony na krótko, powrócił.

– Odjęło ci mowę? – zapytał Chana Karpow. – Twoi przyjaciele otworzyli się przed tobą i teraz czekają.

Chan spojrzał Rosjaninowi prosto w oczy.

– Borysie Iljiczu Karpow, chciałbym się oficjalnie przedstawić. Mam na imię Joshua. Jestem synem Jasona Bourne'a.

Wiele godzin i litrów wódki później Bourne i Chan stali razem w podziemiach hotelu Oskjuhlid. Na dole było zimno i pachniało stęchlizną, ale czuli tylko opary alkoholu. Wszędzie były plamy krwi.

– Pewnie się zastanawiasz, co się stało z NX 20? – zagadnął Chan.

Bourne przytaknął.

– Przez te skafandry ochronne Hull był podejrzliwy. Powiedział, że nie znaleźli broni chemicznej ani biologicznej.

– Ukryłem biodyfuzor – odrzekł Chan. – Czekałem na twój powrót, żebyśmy mogli zniszczyć go razem.

Bourne zawahał się na moment.

– Wierzyłeś, że wrócę.

Chan odwrócił się i spojrzał na ojca.

– Chyba wstąpiła we mnie nowa wiara.

– Albo odzyskałeś dawną.

– Nie mów mi…

– Wiem, wiem. Mam ci nie mówić, co myślisz. – Bourne schylił głowę. – Do niektórych rzeczy trzeba się przyzwyczajać dłużej niż do innych.

Chan podszedł tam, gdzie ukrył NX 20. Wyjął biodyfuzor z niszy za zniszczonym betonowym blokiem, który zasłaniała jedna z wielkich rur w stacji grzewczej.

– Musiałem na moment zostawić Zinę, żeby to zrobić, ale nie miałem innego wyjścia. – Trzymał broń ze zrozumiałym respektem, kiedy wręczał ją Bourne'owi. Sięgnął do niszy po mały metalowy pojemnik. – Fiolka z ładunkiem jest tutaj.

– Trzeba to wrzucić do ognia – powiedział Bourne. – Żar stopi i unieszkodliwi ładunek.

Rozległa kuchnia hotelowa była nieskazitelnie czysta. Lśniące powierzchnie z nierdzewnej stali wydawały się jeszcze zimniejsze pod nieobecność personelu. Bourne kazał nielicznej obsłudze wyjść na zewnątrz, Chan podszedł do wielkich gazowych pieców. Bourne nastawił jeden na maksimum. We wnętrzu wyłożonym cegłą ogniotrwałą natychmiast buchnęły wielkie płomienie. Po niecałej minucie było za gorąco, żeby stać w pobliżu.

Włożyli skafandry ochronne, rozebrali broń i każdy wrzucił jedną połowę do ognia. Potem w piecu wylądowała fiolka.

– Jak stos pogrzebowy wikingów – powiedział Bourne, kiedy patrzył, jak NX 20 zapada się do środka. Zamknął drzwi i zdjęli skafandry. Od wrócił się do syna. – Dzwoniłem do Marie, ale jeszcze jej o tobie nie mówiłem. Czekałem…

– Nie wracam z tobą – przerwał mu Chan.

Bourne bardzo starannie dobrał następne słowa.

– Nie podjąłbym takiej decyzji.

– Wiem – odrzekł Chan. – Ale chyba miałeś ważny powód, żeby nie mówić o mnie swojej żonie.

W ciszy, która nagle zapadła, Bourne'a ogarnął straszliwy smutek. Chciał się odwrócić, żeby ukryć wyraz swojej twarzy, ale nie mógł. Tłumienie uczuć i ukrywanie ich przed synem miał już za sobą.

– Masz Marie i dwoje małych dzieci – powiedział Chan. – David Webb stworzył sobie nowe życie, w którym nie ma dla mnie miejsca.

Bourne nauczył się wielu rzeczy przez te kilka dni, odkąd pierwszy pocisk gwizdnął ostrzegawczo w kampusie obok jego ucha – między innymi tego, kiedy powinien milczeć w obecności syna. Chan podjął decyzję i koniec. Dyskusje nic by nie dały. Co gorsza, rozbudziłyby na nowo drzemiący w nim gniew, który musiał w sobie nosić jeszcze przez jakiś czas. To uczucie było tak toksyczne, tak głęboko zakorzenione, że nie mogło zniknąć w ciągu paru dni, tygodni czy nawet miesięcy.

Bourne wiedział, że Chan podjął mądrą decyzję. Rana była jeszcze zbyt świeża, wciąż bolała, choć już nie krwawiła. Chan słusznie zauważył, że nie może wkroczyć w nowe życie Davida Webba – to nie miałoby sensu. Bourne w głębi duszy przyznawał mu rację. Chan nie pasował do jego obecnego życia.

– Może nie ma miejsca teraz, może nie będzie nigdy. Ale bez względu na twój stosunek do mnie chcę, byś wiedział, że masz brata i siostrę, którzy zasługują na to, by cię poznać i mieć starszego brata. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi, dla dobra nas wszystkich.

Podeszli do drzwi. Bourne dobrze wiedział, że rozstają się na wiele miesięcy. Ale nie na zawsze. Przynajmniej to musiał uświadomić synowi.

Zrobił krok naprzód i objął Chana. Stali razem w milczeniu. Jason słyszał syk palników gazowych. W piecu nadal buzował ogień i unicestwiał straszliwe zagrożenie dla nich wszystkich.

Bourne niechętnie puścił Chana. Kiedy przez krótką chwilę patrzył mu w oczy, zobaczył w nich małego chłopca w Phnom Penh i Dao obserwującą ich obu z uśmiechem spod cienistych palm.

– Jestem również Jasonem Bourne'em – powiedział. – Nigdy o tym niezapominaj.

Загрузка...