Jason spał, lecz w jego podświadomości znowu przewijało się życie, które niegdyś pogrzebał. W snach roiło się od obrazów, uczuć, widoków i dźwięków, od wszystkiego, co przez wiele lat spychał w najgłębsze zakamarki duszy.
Co się stało tamtego gorącego letniego dnia w Phnom Penh? Nikt tego nie wiedział, a przynajmniej nikt z żywych. Fakty były takie: znudzony i zniecierpliwiony, siedział na naradzie w klimatyzowanej sali gmachu Amerykańskiej Służby Zagranicznej, a jego żona Dao kąpała się z dziećmi w szerokiej, mulistej rzece przed ich domem. Wrogi samolot pojawił się dosłownie znikąd. Spadł skosem z nieba i ostrzelał miejsce, gdzie chlapała się i bawiła jego rodzina.
Ileż to razy wyobrażał sobie ten straszny widok? Czy Dao zauważyła nurkującą maszynę? A może samolot nadleciał bezszelestnie, z wyłączonymi silnikami, jak szybowiec? Jeśli go jednak dostrzegła, na pewno przygarnęła do siebie dzieci, wepchnęła je pod wodę i zasłoniła własnym ciałem. Na próżno. Mimo potwornego bólu i świadomości, że umiera, musiała słyszeć krzyk, ich krew zbryzgała jej twarz. Tak przynajmniej myślał, tak mu się to śniło. Doprowadzało go to do obłędu, bo z walącym sercem i pulsującą w uszach krwią noc w noc słyszał krzyk, który słyszała też przed śmiercią Dao. Te sny wypędziły go z domu, zmusiły do porzucenia wszystkiego, co było mu najdroższe, bo widok znajomych rzeczy i kątów był jak dźgnięcie noża w brzuch. Uciekł do Sajgonu i tam zajął się nim Conklin.
Gdyby tylko mógł pozostawić za sobą dręczące go koszmary. W wilgotnych dżunglach Wietnamu powracały do niego codziennie jak rany, które musiał i chciał nieustannie rozgrzebywać. Bo od prawdy uciec nie zdołał: nie mógł sobie wybaczyć, że go tam nie było, że nie obronił swojej żony i dzieci.
Dziewięć tysięcy metrów nad wzburzonym Atlantykiem łkał w bolesnym śnie, po raz tysięczny zadając sobie to samo pytanie: co z niego za mąż i ojciec, skoro nie potrafił ochronić swojej rodziny?
O piątej nad ranem Starego obudził telefon od doradczyni prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, która za godzinę chciała widzieć go w swoim biurze. Kiedy ta zdzira sypia? zastanawiał się, odkładając słuchawkę. Usiadł na brzegu łóżka tyłem do Madeleine. Jej, cholera, nic nie obudzi, pomyślał z goryczą. Nauczyła się spać mimo telefonów dzwoniących o każdej porze nocy i dnia.
– Obudź się! – mruknął i potrząsnął ją za ramię. – Muszę jechać, a bez kawy nie pojadę.
Bez słowa protestu wstała, włożyła szlafrok i kapcie, i powlokła się do kuchni.
Stary przetarł twarz, wszedł do łazienki i zamknął drzwi. Siedząc na muszli, zadzwonił do swego zastępcy. Dlaczego miałby spać, skoro jego przełożony nie śpi? Ale ku jego konsternacji, Lindros był już na nogach.
– Przez całą noc siedziałem w archiwum czterdziestki – powiedziała; miał na myśli ściśle tajne akta pracowników CIA. – Wiem już chyba wszystko o Conklinie i Bournie.
– Świetnie, to mi go znajdź.
– Współpracowali ze sobą tak ściśle, tyle razy nadstawiali jeden za drugiego karku, że moim zdaniem to wysoce nieprawdopodobne, by Bourne go zamordował…
– Przed chwilą wezwała mnie Alonzo- Ortiz – burknął Stary z irytacją. – Mam jej to powtórzyć? Teraz? Po tej wpadce pod rondem Waszyngtona?
– No nie, ale…
– Słusznie, mój chłopcze, nie. Muszę jej przedstawić konkretne fakty, zanieść dobre wiadomości.
Lindros odchrząknął.
– W tej chwili nie mam żadnych. Bourne zniknął.
– Zniknął? Jezu Chryste, co ty tam robisz?
– Ten facet to magik.
– To człowiek z krwi i kości, tak samo jak my – zagrzmiał dyrektor. – Cholera jasna, jakim cudem znowu się wam wyślizgnął? Mieliście być przygotowani na wszystko!
– I byliśmy. On po prostu…
– Zniknął, wiem. Tyle dla mnie masz? Ta baba urwie mi łeb i położy go sobie w kuchni na talerzu, ale najpierw ja urwę łeb tobie!
Przerwał połączenie, otworzył drzwi i rzucił telefon na łóżko. Ledwie wziął prysznic, ubrał się i wypił łyk kawy, którą posłusznie przyniosła mu żona, przed dom zajechał służbowy samochód.
Wsiadł i przez kuloodporną szybę spojrzał na swój dom. Fasada z ciemnoczerwonej cegły, kamienne węgły, w każdym oknie działające okiennice. Kiedyś dom należał do słynnego rosyjskiego tenora, Maksima jakiegoś tam, a jemu spodobał się dlatego, że miał w sobie coś matematycznie eleganckiego, coś arystokratycznego, czego na próżno szukać w budynkach z młodszych roczników. Ale najbardziej przypadło mu do gustu poczucie prywatności, swoistego odosobnienia, jakie zapewniało wyłożone kamiennymi płytami podwórze za szpalerem bujnych topoli i ogrodzeniem z ręcznie kutego żelaza.
Rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu lincolna i patrzył na śpiący Waszyngton. Chryste, pomyślał. O tej porze nie śpią tylko pieprzone sikorki. Czy nie przysługuje mi przywilej wieku? Czy po tylu latach służby nie mógłbym pospać chociaż do szóstej?
Wpadli na Arlington Memorial Bridge. Potomac był stalowoszary i płaski jak pas startowy na lotnisku. Na drugim brzegu, nad doryckim – mniej więcej doryckim – mauzoleum Lincolna górował pomnik Waszyngtona, ciemna, posępna iglica podobna do włóczni, jakimi Spartanie przeszywali kiedyś serca swoim wrogom.
Ilekroć zamyka się nad nim woda, słyszy melodyjny dźwięk, jakby dzwoneczki mnichów rozbrzmiewające echem między porośniętymi lasem turniami. Mnichów, na których polował, kiedy był u Czerwonych Khmerów. Czuje też zapach… czego? Co to jest? Cynamon. Tak, czuje zapach cynamonu. Wroga, kłębiąca się woda jest przesycona dochodzącymi nie wiadomo skąd odgłosami i przejmującym aromatem. Wciąga go, a on znowu tonie. Bez względu na to, jak desperacko walczy, jak rozpaczliwie wyciąga ręce ku powierzchni, czuje, że obracając się wokół własnej osi, opada coraz niżej i niżej, jakby obciążono go ołowiem. Chwyta gruby sznur przywiązany do kostki u lewej nogi, ale sznur jest tak śliski, że nie może zacisnąć na nim palców. Co jest na jego końcu? Patrzy w cienistą głębinę. Koniecznie musi wiedzieć, co chce go zabić, jakby ta wiedza mogła go uratować przed jakąś bezimienną potwornością. Wciąż opada, wiruje i opada w mrok, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego znalazł się w tym rozpaczliwym położeniu. Na końcu napiętego sznura dostrzega zamazany kształt – kształt czegoś, co pcha go w ramiona śmierci. Emocje zatykają mu usta jak garść pokrzyw i gdy próbuje dociec, czym ten kształt jest, ponownie, tym razem wyraźniej, słyszy ów melodyjny dźwięk. Nie, to nie dzwoneczki, to coś innego, coś intymniejszego i prawie zapomnianego. W końcu rozpoznaje wciągający go w głębinę kształt: to ludzkie ciało. I nagle zaczyna szlochać…
Chan obudził się gwałtownie z głuchym, zdławionym skowytem. Mocno zagryzł wargę i rozejrzał się po ciemnej kabinie. Okno, za oknem czarna noc. Zasnął, chociaż przysiągł sobie, że tego nie zrobi, żeby uniknąć powracających koszmarów. Wstał, poszedł do toalety, papierowym ręcznikiem wytarł spoconą twarz i ręce. Był bardziej zmęczony niż przed startem. Gdy patrzył w lustro, pilot ogłosił, że na lotnisku Orly wylądują za cztery godziny i pięćdziesiąt minut. Dla niego była to cała wieczność.
Gdy wyszedł, przed drzwiami stała kolejka. Wrócił na miejsce. Według tego krawca, Fine'a, Bourne gdzieś się wybierał. I miał przy sobie tę przesyłkę od Conklina. Zechce się za niego podać? To możliwe. Na jego miejscu Chan by tak zrobił.
Spojrzał w czarne okno. Wiedział tylko tyle, że Bourne go wyprzedza, że jest już pewnie w Paryżu, lecz nie miał wątpliwości, że Paryż to tylko przystanek na jego drodze. Dokąd zmierzał? Tego Chan musiał się dopiero dowiedzieć.
Asystentka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego dyskretnie odchrząknęła. Stary zerknął na zegarek. Ta suka, Roberta Alonzo- Ortiz, kazała mu czekać prawie czterdzieści minut. Tu, w waszyngtońskim świecie władzy, tego rodzaju gierki były czymś normalnym, ale Jezu Chryste, przecież to nie facet, tylko baba! A on też jest członkiem Krajowej Rady Bezpieczeństwa. Tak, ale ją mianował prezydent. Mianował i słuchał jak nikogo innego. I gdzie jest teraz Brent Scowcroft, do ciężkiej cholery? Za Forda i Busha był. Był i się zmył. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem Stary odwrócił się od okna, w które patrzył, myśląc o stu rzeczach naraz.
– Może pan wejść – zagruchała słodko asystentka. – Właśnie skończyła rozmawiać z prezydentem.
Ta zdzira nie przepuści żadnej okazji, pomyślał dyrektor. Musi, po prostu musi mi pokazać, kto tu rządzi.
Roberta Alonzo- Ortiz okopała się za biurkiem, olbrzymim antycznym grzmotem, który przywiozła tu na własny koszt. Stary uważał, że jest absurdalnie wielkie, zwłaszcza że nie było na nim nic oprócz brązowego kompletu na pióra, który dostała od prezydenta w dniu nominacji. Nie ufał ludziom, którzy mieli czyste biurka. Za biurkiem był stojak, a w stojaku – jakżeby inaczej? – amerykańska flaga i flaga z prezydenckim orłem. Między flagami znajdowało się okno z widokiem na Park Lafayette'a. Przed biurkiem stały dwa wyściełane krzesła z wysokim oparciem. Stary posłał w ich stronę tęskne spojrzenie.
Doradczyni tryskała energią. Miała na sobie granatowy kostium i białą jedwabną bluzkę, a w uszach złote klipsy z amerykańską flagą.
– Właśnie rozmawiałam z prezydentem – zaczęła bez wstępów. Nie powiedziała nawet: "Dzień dobry" czy "Zechce pan usiąść".
– Wiem. Pani asystentka mi mówiła.
Pani Alonzo- Ortiz łypnęła na niego spode łba. Nie znosiła, kiedy jej przerywano.
– Rozmawialiśmy o panu.
Dyrektor poczerwieniał z gniewu, chociaż bardzo tego nie chciał.
– W takim razie powinienem chyba przy tym być.
– Owszem, nie byłoby to niestosowne – odparła doradczyni i żeby nie zdążył odpowiedzieć na ten słowny policzek, dodała szybko: – Do otwarcia szczytu w Reykjaviku zostało pięć dni. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik, dlatego boli mnie, że po raz kolejny muszę powtórzyć, iż stąpamy po wyjątkowo cienkim lodzie. Szczyt musi przebiec spokojnie, bez najmniejszych zakłóceń, a już na pewno nie może go zakłócić obłąkany morderca z CIA. Prezydent chce, żeby spotkanie w Reykjaviku zakończyło się pełnym sukcesem. Zamierza wykorzystać ten sukces w kampanii wyborczej, licząc na reelekcję. Co więcej, ma nadzieję, że szczyt w Reykjaviku będzie jego spuścizną. – Położyła ręce na błyszczącym blacie. – Powiem bez ogródek: ten szczyt jest moim absolutnym priorytetem. Jeśli wszystko się uda, będą nas podziwiać przyszłe pokolenia.
Gadała, a Stary wciąż stał, bo nie poprosiła go, żeby usiadł. Reprymenda miała oczywisty podtekst i była tym bardziej poniżająca. Pogróżki, zwłaszcza te zawoalowane, miał gdzieś. Ale czuł się jak uczniak, któremu za karę kazano zostać po lekcjach w szkole.
– Musiałam go zawiadomić o nieudanej akcji pod rondem Waszyngtona. – Powiedziała to tak, jakby dyrektor kazał jej wylać kubeł gówna w Gabinecie Owalnym. – Każda porażka ma swoje konsekwencje. Tej musi pan wbić kołek w serce, żeby można było jak najszybciej o niej zapomnieć. Rozumie pan?
– Doskonale.
– A pamięć jeszcze nigdy mnie nie zawiodła…
Stary czuł, że na skroni pulsuje mu żyłka. Miał ochotę przygrzmocić babie.
Powiedziałem, że rozumiem.
Przez chwilę taksowała go wzrokiem, jakby zastanawiała się, czy można mu zaufać. W końcu spytała:
– Gdzie jest Jason Bourne?
– Uciekł z kraju. – Dyrektor zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Nie mógł, po prostu nie mógł jej powiedzieć, że Bourne zniknął, nic przeszłoby mu to przez gardło. Ale gdy tylko zobaczył jej minę, zrozumiał, że popełnił błąd.
– Uciekł? – powtórzyła. – Dokąd?
Stary milczał.
– Rozumiem. Jeśli ten człowiek pojawi się w Reykjaviku albo gdzieś w pobliżu…
– W Reykjaviku? Po co miałby tam jechać?
– Nie wiem. Jest obłąkany. Już pan o tym zapomniał? To odszczepieniec i buntownik. Dobrze wie, że gdyby udało mu się tam dotrzeć mimo ścisłych środków bezpieczeństwa, Stany Zjednoczone skompromitowałyby się jak nigdy dotąd. – Trzęsła nią furia i pierwszy raz w życiu Stary zaczynał się jej bać. – Bourne ma umrzeć – dodała twardym jak stal głosem. – Czy to jasne?
– Absolutnie. – Dyrektor był zły. – Zabił dwóch ludzi, w tym mojego starego przyjaciela.
Doradczyni wstała i wyszła zza biurka.
– Chce tego sam prezydent. Zbuntowany agent, a – nie oszukujmy się – zwłaszcza Bourne, to koszmar koszmarów. Ten człowiek musi zginąć. Czy wyrażam się jasno?
Stary kiwnął głową.
– Proszę mi wierzyć, on już nie żyje – odrzekł. – Zniknął, jakby nigdy się nie narodził.
– Bóg wszystko słyszy. A prezydent widzi. – Pani Alonzo- Ortiz zakończyła audiencję nagle i arogancko, tak jak ją zaczęła.
Poranne niebo było zachmurzone, padał smętny kapuśniaczek. Paryż, miasto świateł, nie wyglądał najlepiej w deszczu. Mansardowe dachy były szare i zamazane, a zwykle wesołe i rojne kafejki posępne i opustoszałe. Choć przytłumione, życie toczyło się dalej, lecz samo miasto w niczym nie przypominało słonecznej metropolii, gdzie niemal na każdym rogu rozbrzmiewa gwar rozmów i śmiechy.
Bourne, wyczerpany fizycznie i psychicznie, prawie przez cały lot leżał zwinięty w kłębek. Spał. Sen, choć często przerywany mrocznymi koszmarami, przyniósł mu tak potrzebne wytchnienie i złagodził ból, który dręczył go przez pierwszą godzinę po starcie. Budził się, zmarznięty i zesztywniały, myśląc o posążku Buddy na szyi Chana. Zdawało się, że Budda z niego drwi, uśmiecha się szyderczo, jakby ukrywał przed nim jakąś tajemnicę. Wiedział, że jest wiele takich posążków – w sklepie, w którym wybierali go z Dao, było ich co najmniej kilkanaście! Wiedział też, że nosi je wielu Azjatów, na szczęście i dla ochrony.
Oczami wyobraźni znowu ujrzał twarz Chana, na której malował się wyraz wyczekiwania i nienawiści, znowu usłyszał jego głos. "Wiesz, co to jest, prawda?" I pełne pasji: "Ten Budda jest mój. Rozumiesz? Mój!" Nie, to niemożliwe, myślał. Chan nie jest Joshua. Jest inteligentny, tak, lecz okrutny: to wielokrotny morderca. Nie może być moim synem.
Mimo silnych bocznych wiatrów nad wschodnim wybrzeżem Stanów samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku Charles'a de Gaulle'a mniej więcej o czasie. Bourne miał ochotę uciec z ładowni, gdy jeszcze kołowali, ale się powstrzymał.
Coś za nimi lądowało. Gdyby wyskoczył już teraz, byłby jak na widelcu i zauważono by go w miejscu, gdzie nie powinien przebywać nawet personel naziemny. Dlatego cierpliwie zaczekał, aż maszyna podkołuje bliżej terminalu.
Kiedy zwolniła, uznał, że już pora; silniki wciąż pracowały, wciąż byli w ruchu i wiedział, że teraz nie podejdzie do niej żaden mechanik. Otworzył luk i wyskoczył na asfalt w chwili, gdy tuż obok powolutku przejeżdżała cysterna. Stanął na tylnym stopniu i natychmiast go zemdliło, bo odór lotniczego paliwa obudził wspomnienie niespodziewanego ataku Chana. Zeskoczył na ziemię szybko, lecz bez pośpiechu i ruszył w stronę terminalu.
W przejściu zderzył się z bagażowym. Przytknął rękę do czoła, przeprosił go wylewnie po francusku, skarżąc się na migrenę, skręcił za róg korytarza i skradzionym bagażowemu identyfikatorem otworzył dwoje drzwi do hali głównej, która – ku jego konsternacji – okazała się zwykłym, trochę tylko przerobionym hangarem. Kręciło się tam kilka osób, ale udało mu się przynajmniej ominąć odprawę celną i paszportową.
Przy pierwszej okazji wrzucił identyfikator do kosza na śmieci; bagażowy zameldował już pewnie o jego utracie i Jason nie chciał, żeby złapano go z dowodem rzeczowym w ręku. Stanął pod wielkim zegarem i przestawił godzinę. W Paryżu było po szóstej. Potem zadzwonił do Robbineta i powiedział mu, gdzie jest.
Minister był nieco zaskoczony.
– Przyleciałeś czarterem? – spytał.
– Nie, transportowcem.
– Bon, to by wyjaśniało, dlaczego jesteś w starym terminalu numer trzy. Pewnie skierowano was tam z Orly. Nigdzie się nie ruszaj, zaraz przyjadę. – Robbinet zachichotał. – Tymczasem witaj w Paryżu, mon ami. Niechaj ci, co cię ścigają, mają pecha. Niechaj ogarnie ich zamęt i konfuzja.
Bourne poszedł się umyć. W toalecie spojrzał w lustro i zobaczył wymizerowaną twarz, udręczone oczy i zakrwawioną szyję człowieka, którego ledwo rozpoznał. Oblał wodą głowę, zmywając pot, brud i resztki makijażu; wilgotnym papierowym ręcznikiem przetarł ranę na szyi. Mu- 3 siał jak najszybciej postarać się o antybiotyk w kremie.
Czuł gulę w żołądku i chociaż nie był głodny, wiedział, że powinien coś zjeść. Co jakiś czas pojawiał mu się w ustach smak paliwa przywołujący mdłości tak silne, że Bourne'owi do oczu napływały łzy. Żeby o tym nie myśleć, przez pięć minut rozciągał się i przez pięć kolejnych gimnastykował, rozprostowując zesztywniałe ręce i nogi. Bolały go wszystkie mięśnie, lecz nie zwracał na to uwagi. Koncentrował się na oddechu, równym i głębokim.
Gdy wyszedł z toalety, Robbinet już czekał, wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, w ciemnym garniturze w jodełką, błyszczących butach z naszywanymi noskami i stylowym tweedowym płaszczu. Trochę się postarzał i posiwiał, ale poza tym dokładnie odpowiadał Robbinetowi z okruchów pamięci Bourne'a.
Natychmiast go zauważył i uśmiechnął się szeroko, lecz zamiast do niego podejść, dyskretnym ruchem głowy wskazał w prawo. Bourne spojrzał w tamtą stronę i od razu zrozumiał. Do hangaru weszło kilku funkcjonariuszy Police Nationale – przesłuchiwali personel, bez wątpienia szukając człowieka, który ukradł bagażowemu identyfikator. Jason ruszył przed siebie swobodnym, naturalnym krokiem. Był już niemal w drzwiach, gdy zauważył dwóch policjantów, którzy z przewieszonymi przez pierś pistoletami maszynowymi uważnie przypatrywali się twarzom wchodzących i wychodzących z terminalu ludzi.
Jacques też ich zobaczył. Zmarszczywszy czoło, szybko wyprzedził Bourne'a i zajął ich rozmową. Gdy się przedstawił, powiedzieli mu, że są na akcji, szukają podejrzanego domniemanego terrorysty – który ukradł bagażowemu identyfikator. Pokazali mu jego zdjęcie.
Nie, minister go nie widział. Nie widział, lecz nagle przybrał zalękniony wyraz twarzy. Może – czy to w ogóle możliwe? – ten terrorysta poluje na niego. Czy byliby tak uprzejmi i odprowadzili go do samochodu?
Gdy tylko się oddalili, Jason szybko wyszedł na spowity szarą mgiełką parking. Zobaczył, jak policjanci podchodzą z Robbinetem do jego peugeota, i skręcił w przeciwną stronę. Jacques wsiadł do samochodu, posłał mu ukradkowe spojrzenie i podziękował policjantom, którzy zawrócili do drzwi terminalu.
Robbinet zatoczył łuk i skręcił w kierunku wyjazdu. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku tamtych, zwolnił i opuścił boczną szybę.
– Niewiele brakowało, mon ami.
Jason chciał wsiąść, ale Jacques pokręcił głową.
– Postawili na nogi całe lotnisko, na pewno jest ich więcej. – Pociągnął za dźwignię i otworzył bagażnik. – Wskakuj. Niezbyt tam wygodnie, ale bezpieczniej niż tu.
Bez słowa sprzeciwu Bourne wszedł do bagażnika, zatrzasnął klapę i pojechali. Jacques miał rację; zanim opuścili teren lotniska, musieli zaliczyć blokadę obsadzoną przez funkcjonariuszy Police Nationale i drugą, gdzie czuwali agenci Quai d'Orsay, francuskiego odpowiednika CIA. Robbinet był ministrem, więc nie mieli żadnych kłopotów, ale dwa razy pokazywano mu zdjęcie Bourne'a i pytano, czy go nie widział.
Skręcili na Al i dziesięć minut później przystanęli w zatoczce. Jason przesiadł się na przedni fotel, Jacques dodał gazu i ruszyli na północ.
– To on! – Bagażowy postukał palcem w zdjęcie. – To on ukradł mi identyfikator.
– Jest pan tego pewien, monsieur? Niech pan dobrze się przyjrzy. – Inspektor Alain Savoy podsunął bagażowemu zdjęcie pod nos. Byli w betonowym pomieszczeniu, w terminalu numer trzy, gdzie Savoy postanowił założyć tymczasową kwaterę główną. Miejsce wybrał paskudne, bo cuchnęło tam pleśnią i środkami dezynfekcyjnymi. Wydawało mu się, że zawsze bywał w takich miejscach.
– Tak – powiedział bagażowy. – Wpadł na mnie, mruknął, że boli go głowa. Dziesięć minut później, kiedy chciałem otworzyć drzwi, identyfikatora już nie było. To on mi go ukradł.
– Tak, wiemy – przerwał mu Savoy. – Od chwili zaginięcia system monitoringu wykrył go w dwóch miejscach. – Oddał bagażowemu identyfikator. Savoy nie grzeszył wzrostem i był na tym punkcie przewrażliwiony. Miał wymiętą twarz, za długie, rozczochrane ciemne włosy i wiecznie ściągnięte usta, jakby nawet podczas wypoczynku nie przestawał dzielić ludzi na winnych i niewinnych. – Znaleźliśmy go w koszu na śmieci.
– Dziękuję, panie inspektorze.
– Będzie pan musiał zapłacić grzywnę; potrącą panu dniówkę.
– To oburzające. Poskarżę się w związku. Zorganizujemy demonstrację.
Savoy westchnął. Przywykł do takich pogróżek. Związkowcy ciągle organizowali demonstracje.
– Ta kradzież. Pamięta pan coś jeszcze?
Bagażowy pokręcił głową i inspektor go odprawił. Westchnął jeszcze raz i popatrzył na zdjęcie, które przysłano mu faksem. Obok zdjęcia widniały namiary agenta CIA prowadzącego sprawę. Savoy wyjął trzyzakresową komórkę i wybrał numer.
– Martin Lindros, wicedyrektor CIA.
– Mówi inspektor Alain Savoy z Quai d'Orsay. Znaleźliśmy waszego zbiega.
– Co takiego?!
Na nieogolonej twarzy inspektora zagościł lekki uśmiech. Quai d'Orsay od zawsze trzymało się fartuszka CIA. Sytuacja wreszcie się odwróciła, co sprawiło Savoyowi dużą przyjemność, nie wspominając już o tym, że – jak na prawdziwego francuskiego patriotę przystało – odczuwał z tego powodu wielką dumę.
– Tak. Jason Bourne wylądował na lotnisku Charles'a de Gaulle'a o szóstej rano naszego czasu. – Lindros głośno sapnął i Savoyowi zrobiło się cieplej na sercu.
– Macie go? Zatrzymaliście go?
– Niestety nie.
– Jak to nie? To gdzie on jest?
– No właśnie, w tym cała tajemnica. – Zapadło milczenie, tak długie, że inspektor poczuł się zobligowany je przerwać. – Monsieur Lindros? Jest pan tam?
– Jestem, jestem, przeglądam notatki… – Znowu cisza, tym razem krótsza. – Alex Conklin miał w waszym rządzie współpracownika, niejakiego Jacques'a Robbineta. Zna go pan?
– Certainement. Monsieur Robbinet jest ministrem kultury. Nie chce pan chyba powiedzieć, że tak wysoko postawiony urzędnik państwowy jest w zmowie z tym szaleńcem?
– Ależ skąd. Rzecz w tym, że Bourne zamordował już monsieur Conklina i jeśli jest w Paryżu, logiczne by było, że może teraz zapolować na monsieur Robbineta.
– Chwileczkę, proszę się nie rozłączać. – Robbinet. Savoy był pewien, że tego dnia widział albo słyszał gdzieś to nazwisko. Dał znak podwładne mu i ten podał mu plik dokumentów. Inspektor przejrzał szybko protokoły z przesłuchań przeprowadzonych na lotnisku de Gaulle'a przez policję i służby bezpieczeństwa. Miał rację, nazwisko tam było. Podniósł telefon. – Monsieur Lindros? Tak się składa, że pan minister dzisiaj tu był.
– Na lotnisku?
– Tak. Co więcej, przesłuchano go w tym samym terminalu, w którym Bourne ukradł identyfikator jednemu z bagażowych. Minister zdenerwował się, słysząc jego nazwisko. Poprosił policjantów, żeby odprowadzili go do samochodu.
– To tylko potwierdza moją teorią. – Z podniecenia i niepokoju Lindrosowi zaczynało brakować tchu. – Panie inspektorze, musi pan go znaleźć, i to jak najszybciej.
– Nie widzę problemu. Po prostu zadzwonię do ministerstwa i…
– Nie, proszę tego nie robić – przerwał mu Lindros. – Ta operacja musi być całkowicie tajna i stuprocentowo zabezpieczona.
– Przecież Bourne nie może…
– Monsieur, w trakcie tego krótkiego śledztwa skutecznie oduczyłem się używać tych słów, bo proszę mi wierzyć, że Bourne może. To niezwykle inteligentny i niebezpieczny morderca. Każdemu, kto się do niego zbliży, grozi śmierć. Jasne?
– Pardon, monsieur?
Lindros spróbował mówić trochę wolniej.
– Bez względu na to, jak będzie pan szukał ministra Robbineta, musi pan to robić po cichu, nieoficjalnie. Jeśli uda się panu go zaskoczyć, istnieją szansę, że zaskoczy pan również Bourne'a.
– D 'accord. – Savoy wstał i poszukał wzrokiem płaszcza,
– Proszę posłuchać, panie inspektorze – zakończył Lindros. – Obawiam się, że ministrowi grozi bardzo poważne niebezpieczeństwo. Teraz wszystko zależy od pana.
Mijali betonowe bloki, biurowce i lśniące fabryki, w porównaniu z amerykańskimi, wszystkie niskie, przysadziste i tym brzydsze, że niebo było zaciągnięte posępnymi chmurami. Skręcili w CD47 i pojechali na zachód, na spotkanie nadciągającej burzy.
– Jacques, dokąd my właściwie jedziemy? – spytał Bourne. – Muszę jak najszybciej być w Budapeszcie.
– D 'accord – odrzekł Robbinet. Od czasu do czasu zerkał w lusterko, wypatrując policji. Obaj wiedzieli, że Quai d'Orsay to zupełnie inna sprawa; ich agenci jeździli nieoznakowanymi samochodami, co kilka miesięcy zmieniając markę i model. – Zarezerwowałem ci bilet na samolot, który odleciał pięć minut temu, ale zanim wylądowałeś, układ pionków na
szachownicy uległ zmianie. Firma głośno domaga się twojej krwi i to wołanie słychać w każdym zakątku świata, wszędzie tam, gdzie CIA ma wpływy czy zna ludzi takich jak choćby ja.
– Przecież musi być jakieś wyjście…
– Oczywiście, mon ami – przerwał mu z uśmiechem Robbinet. – Wyjście jest zawsze: nauczył mnie tego niejaki Jason Bourne. – Ponownie skręcili na północ, na NI7. – Kiedy odpoczywałeś w bagażniku, ja nie próżnowałem. O szesnastej z Orly odlatuje wojskowy samolot.
– Dopiero o czwartej? Nie lepiej dojechać do Budapesztu samochodem?
– Zbyt niebezpieczne, za dużo policji. Poza tym twoi rozwścieczeni przyjaciele z CIA postawili na nogi całą Quai d'Orsay. – Robbinet wzruszył ramionami. – Wszystko załatwione. Mam dla ciebie dobre papiery. Jako wojskowy nie będziesz rzucał się w oczy, zresztą lepiej odczekać, aż policja zapomni o incydencie na lotnisku. – Wyprzedzili kilka wolno jadących samochodów. – Do tego czasu musisz przywarować.
Jason spoglądał na ponury krajobraz za oknem. Po ostatnim spotkaniu z Chanem czuł się jak po zderzeniu z wylatującym z szyn pociągiem. Ani przez chwilę nie przestał zgłębiać istoty dręczącego go bólu, podobnie jak uciska się chory ząb, żeby sprawdzić, jak daleko ten ból sięga. Zawzięcie dociekliwa część jego umysłu ustaliła już, że Azjata nie powiedział nic takiego, co dowodziłoby, że naprawdę wie wszystko o nim i jego zmarłym synu. Robił aluzje, insynuował, tak, ale do czego się to sprowadzało?
Czując na sobie wzrok Robbineta, odwrócił głowę. Ten, źle interpretując jego milczenie, powiedział:
– Nie bój się, mon ami. O szóstej wieczorem będziesz już w Budapeszcie.
– Merci, Jacques. – Jason odpędził od siebie smutne myśli. – Dzięki, że zechciałeś mi pomóc. Co teraz?
– Alors, teraz jedziemy do Goussanwille. Nie jest to najpiękniejsza wieś we Francji, ale znam tam kogoś, kto na pewno cię zainteresuje.
Robbinet zamilkł i długo się nie odzywał. Miał rację. Goussainville było jedną z wiosek, które ze względu na bliskość wielkiego lotniska przekształcono w nowoczesne miasta przemysłowe. Przygnębiającą brzydotę bloków, szklanych biurowców i gigantycznych marketów, bardzo podobnych do Wal- Martu, tylko nieznacznie łagodziły ronda i chodniki wysadzane rzędami kolorowych kwiatów.
Pod deską rozdzielczą był skaner, pewnie ministerialnego szofera, i gdy zajechali na stację benzynową, Bourne spytał Robbineta o częstotliwość policji i Quai d'Orsay. Jacques poszedł zatankować, a on włączył skaner i przez chwilę słuchał komunikatów, lecz nie było w nich informacji o incydencie na lotnisku ani w ogóle niczego, co mogłoby go zainteresować.
Obserwował przyjeżdżające i odjeżdżające samochody. Jakaś kobieta spytała Robbineta o lewe przednie koło jej wozu. Bała się, że jest za słabo napompowane. Nadjechał samochód z dwoma młodymi mężczyznami. Obaj wysiedli. Jeden oparł się o zderzak, drugi wszedł do sklepu. Ten przy zderzaku popatrzył na ich peugeota, a potem na nogi wracającej do samochodu kobiety.
– Mówią coś? – Jacques wsiadł.
– Nic.
– To dobrze.
Ruszyli. Brzydkie domy i ulice – Bourne zerkał w lusterko, żeby sprawdzić, czy nie jadą za nimi tamci dwaj.
– Goussainville ma stare, królewskie korzenie – powiedział Robbinet. – Należało niegdyś do Clotaire, żony Clovisa, króla Francji z szóstego wieku. Ponieważ Franków uważano wtedy za barbarzyńców, Clovis przeszedł na katolicyzm, dzięki czemu uznali nas Rzymianie. Cesarz mianował go konsulem. Koniec z barbarzyństwem, zostaliśmy obrońcami wiary.
– Nigdy bym się nie domyślił, że to średniowieczne miasto. Jacques zaparkował przed rzędem bloków.
– We Francji – powiedział – historia często kryje się w najbardziej nie oczekiwanych miejscach.
Jason spojrzał w okno.
Tu mieszka twoja aktualna przyjaciółka? Kiedy przedstawiłeś mi ostatnią, musiałem udawać, że jest moją dziewczyną, bo do kawiarni weszła twoja żona.
– I o ile pamiętam, nieźle się wtedy bawiłeś. – Robbinet pokręcił głową. – Ale nie, Delphinę, z tym jej Dior to, Yves Saint Laurent tamto, wolałaby chyba podciąć sobie żyły, niż zamieszkać w Goussainville.
– W takim razie co tu robimy?
Jacques długo milczał, patrząc na deszcz.
– Parszywa pogoda – powiedział w końcu.
– Jacques?
Robbinet wyrwał się z zamyślenia.
– Wybacz, mon ami, odpłynąłem. Alors, zabieram cię na spotkanie z Mylene Dutronc. Znasz to nazwisko?
Jason pokręcił głową.
– Tak myślałem. Cóż, Alex już nie żyje, więc chyba mogę ci powiedzieć. Mylene była jego kochanką.
Bourne'a nagle olśniło.
– Czekaj, niech zgadnę… jasne oczy, długie kręcone włosy i lekki ironiczny uśmiech.
– Powiedział ci o niej?
– Nie, widziałem zdjęcie. W sypialni nie miał prawie żadnych rzeczy osobistych, tylko jej fotografię. – Odczekał chwilę. – Ona wie?
– Zadzwoniłem do niej, gdy tylko się dowiedziałem.
Ciekawe, dlaczego nie zawiadomił jej osobiście, pomyślał Bourne. Tak byłoby przyzwoiciej.
– No, dość gadania. – Robbinet wziął torbę z tylnego siedzenia. – Idziemy.
Wysiedli i wysadzaną kwiatami ścieżką doszli do krótkich cementowych schodów. Jacques wcisnął guzik i chwilę później zabrzęczał elektryczny zamek.
W środku blok wyglądał równie nijako jak od zewnątrz. Weszli na czwarte piętro i skręcili w korytarz z rzędem identycznych drzwi po obu stronach. Na dźwięk ich kroków jedne z nich otworzyły się i w progu stanęła Mylene Dutronc.
Była dziesięć lat starsza niż na zdjęciu. Musi dobiegać sześćdziesiątki, pomyślał Jason, ale wygląda dużo, dużo młodziej. Wciąż miała ten sam błysk w jasnych oczach, ten sam tajemniczy uśmiech. Była w butach na płaskim obcasie, w dżinsach i szytej na miarę bluzce, bardzo kobiecym stroju, który podkreślał jej pełną figurę. Włosy, naturalne, popielatoblond, ściągnęła do tyłu.
– Bonjour, Jacques. – Nadstawiła mu policzek do pocałowania, jeden i drugi, ale już patrzyła na Jasona.
A on dopiero teraz dostrzegł szczegóły, których zdjęcie nie ujawniło. Kolor jej oczu, rzeźbione nozdrza, biel zębów. Jej twarz wyrażała jedno- cześnie siłę i czułość.
– Pan Bourne, prawda? – Szare oczy spojrzały na niego chłodno.
– Przykro mi z powodu Aleksa – powiedział Jason.
– Dziękuję. To był szok dla wszystkich, którzy go znali. – Zrobiła im przejście. – Proszę, wejdźcie.
Bourne rozejrzał się po pokoju. Panna Dutronc mieszkała w środku szarego blokowiska, lecz jej mieszkanie bynajmniej nie było szare. W przeciwieństwie do wielu ludzi w jej wieku, nie otaczała się starymi meblami, reliktami przeszłości. Jej meble były nowoczesne, ale i wygodne. Kilka krzeseł, dwie identyczne sofy stojące naprzeciwko siebie przed kominkiem, wzorzyste zasłony. Z takiego mieszkania nie chce się wychodzić, pomyślał Jason.
– Pewnie miał pan długi lot – powiedziała. – Musi pan umierać z głodu. – Ani słowem nie wspomniała o jego tragicznym wyglądzie, za co był jej wdzięczny. Posadziła go przy stole w jadalni i przyniosła jedzenie z typowo europejskiej kuchni, małej i ślepej. Potem usiadła naprzeciwko niego, położyła ręce na stole i mocno splotła palce. Bourne zauważył, że płakała.
– Umarł… szybko? – spytała. – Nie cierpiał? Często o tym myślę.
– Nie – odrzekł szczerze Jason. – Na pewno nie.
– To zawsze coś… – szepnęła z ulgą. Odchyliła się do tyłu i ruch ten zdradził Bourne'owi, jak bardzo jest spięta. – Dziękuję, Jason. – Podniosła głowę i nie ukrywając uczuć, popatrzyła mu w oczy. – Mogę ci mówić po imieniu?
– Oczywiście.
– Dobrze go znałeś, prawda?
– Na tyle, na ile można było go znać.
Spojrzała na Robbineta. Właściwie tylko zerknęła, ale to wystarczyło.
– Muszę zadzwonić. – Jacques już wyjął komórkę. – Nie pogniewacie się, jeśli na chwilę zostawię was samych?
Patrzyła posępnie, jak wychodzi do saloniku. Potem spojrzała na Bourne'a.
– Jason, powiedziałeś to jak prawdziwy przyjaciel. Nawet gdyby Alex mi o tobie nie mówił, powiedziałabym to samo.
– Opowiadał pani o mnie? – Bourne pokręcił głową. – Alex nie rozmawiał o pracy z cywilami.
Znowu ten uśmiech, tym razem aż nadto ironiczny.
– Widzisz, rzecz w tym, że ja nie jestem, jak to ująłeś, cywilem. – Trzymała w ręku paczkę papierosów. – Przeszkadza ci dym?
– Nie.
– Wielu Amerykanom przeszkadza. Macie na tym punkcie obsesję, prawda?
Nie czekała na odpowiedź; więc Bourne nie odpowiedział. Patrzył, jak Mylene przypala papierosa, głęboko zaciąga się dymem i wypuszcza go powoli, z wyraźną przyjemnością.
– Nie, nie jestem cywilem. – Dym kłębił się i wirował. – Pracuję w Quai d'Orsay.
Bourne znieruchomiał. Ukrytą pod stołem ręką wymacał rękojeść ceramicznego pistoletu Derona. Jakby czytając w jego myślach, Mylene pokręciła głową.
– Spokojnie, Jason. Jacques nie wciągnął cię w zasadzkę. Jesteś między przyjaciółmi.
– Nie rozumiem – odparł chrapliwie. – Jeśli pracuje pani w Quai d'Orsay, Alex tym bardziej nie rozmawiałby z panią swojej pracy. Nie chciałby stawiać pani w niezręcznej sytuacji.
– To prawda. Było tak przez wiele lat – Mylene zaciągnęła się i wypuściła dym nosem. Ilekroć to robiła, zawsze podnosiła głowę. Wyglądała wtedy jak Marlena Dietrich. – A potem, całkiem niedawno, coś się stało. Nie wiem co. Nie chciał powiedzieć, chociaż bardzo go prosiłam.
Przez kilka sekund przyglądała mu się przez siny dym. Każdy agent służb wywiadowczych musi zachowywać kamienną twarz, nie ujawniając myśli ani uczuć, lecz Bourne czytał w jej oczach i widział, że opuściła gardę.
– Czy jako jego wieloletni przyjaciel pamiętasz, żeby kiedykolwiek się czegoś bał?
– Nie. Alex nie bał się niczego. Nigdy.
– A jednak tamtego dnia się bał. Dlatego błagałam go, żeby mi powiedział, o co chodzi. Chciałam mu pomóc, a przynajmniej namówić, żeby nie mieszał się w nic złego.
Jason nachylił się do przodu, spięty tak jak ona.
– Kiedy to było?
– Dwa tygodnie temu.
– I co? Powiedział pani coś?
– Nie. Wymienił tylko jedno nazwisko: Felix Schiffer. Bourne'owi szybciej zabiło serce.
– Schiffer pracował w Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych.
Mylene zmarszczyła czoło.
– Alex mówił, że w Wydziale Taktycznych Broni Obezwładniających.
– Czyli w CIA… – szepnął Bourne ni to do siebie, ni do niej. Puzzle zaczynały do siebie pasować. Czy Alex namówił Schiffera do porzucenia pracy w projektach obronnych i przejścia do WTBO? Ktoś taki jak on mógł bez trudu "zniknąć" Schiffera. Tylko po co? Dlaczego? Jeśli kłusował na terenach łowieckich Departamentu Obrony, na pewno poradziłby
sobie z leśniczymi i nie musiałby nikogo ukrywać. Ale Schiffera ukrył. Musiał mieć ku temu inne powody, tylko jakie? – Dlatego się bał? Chodziło o Schiffera?
– Nie chciał nic powiedzieć, ale czy mogło być inaczej? Tego dnia, w ciągu zaledwie paru godzin, otrzymał i wykonał mnóstwo telefonów. Był straszliwie spięty i domyśliłam się, że ma w terenie ludzi, prowadzą jakąś operację. Kilka razy wymienił nazwisko Schiffera. Przypuszczam, że to on był celem akcji.
Inspektor Savoy siedział w citroenie, wsłuchując się w chrobot wycieraczek. Nie znosił deszczu. Padało w dniu, kiedy odeszła od niego żona, padało, gdy córka wyjechała na studia do Ameryki, żeby już nigdy nie wrócić do kraju. Żona wyszła za pedantycznego bankiera i mieszkała teraz w Bostonie. Miała troje dzieci, dom, majątek, wszystko, czego tylko chciała, tymczasem on siedział w tym zasranym miasteczku – Goussain? Guoassain? Nie, Goussainville – ogryzając do krwi paznokcie.
Ale dziś było trochę inaczej, bo próbował namierzyć człowieka, którego CIA umieściła na liście najbardziej poszukiwanych przestępców. Gdy dopadnie tego Bourne'a, nareszcie zrobi karierę. Tak jest, złapie go, i winda! Może nawet zwróci na niego uwagę sam prezydent. Spojrzał na drugą stronę ulicy, na samochód ministra Robbineta.
Quai d'Orsay podało mu markę, model i numer rejestracyjny. Od kolegów dowiedział się, że opuściwszy lotnisko, minister skręcił w Al i pojechał na pomoc. Wpadł do centrali, sprawdził, kto nadzoruje pomocne sektory, i pamiętając o ostrzeżeniu Lindrosa, że łączność radiowa może być niepewna, zaczął do nich metodycznie wydzwaniać. Żaden z jego rozmówców nie zauważył jednak ministerialnego peugeota i Savoy zaczynał się denerwować, gdy skontaktowała się z nim Justine Berard, która widziała Robbineta na stancji benzynowej i nawet z nim rozmawiała. Pamiętała, że minister był zdenerwowany i opryskliwy.
– Uznała pani, że to dziwne? – spytał Savoy.
– Tak – odparła Berard. – Wtedy o tym nie myślałam, ale teraz tak.
– Był sam?
– Nie jestem pewna. Lał deszcz, szyba była podniesiona. Szczerze mówiąc, patrzyłam tylko na pana ministra.
– Przystojniak z niego. – Inspektor powiedział to bardziej oschle, niż zamierzał. Berard bardzo mu pomogła. Widziała, w jakim kierunku minister odjechał, i zanim Savoy dotarł do Goussainville, zdążyła odnaleźć jego samochód przed jednym z bloków.
Mylene spojrzała na szyję Bourne'a i zgasiła papierosa.
– Znowu krwawisz – powiedziała. – Chodź. Trzeba to opatrzyć.
Zaprowadziła go do łazienki wyłożonej zielonymi i kremowymi kafelkami. Przez wychodzące na ulicę okno wpadało szare światło. Kazała mu usiąść i przemyła mydłem zaczerwienioną pręgę na gardle.
– Zrobione. – Posmarowała ranę antybiotykiem. – To nie jest przypadkowe skaleczenie. Biłeś się z kimś.
– Miałem trudności podczas odprawy celnej.
– Jesteś skryty jak Alex. – Odsunęła się o krok, jakby chciała lepiej mu się przyjrzeć. – I smutny. Bardzo smutny.
– Panno Dutronc…
– Mów mi po imieniu. – Przykryła ranę sterylną gazą i zakleiła plastrem. – Co trzy dni będziesz zmieniał opatrunek. Dobrze?
– Tak. – Uśmiechnęła się, a on odpowiedział jej uśmiechem. – Merci, Mylene.
Łagodnie pogłaskała go po policzku.
– Bardzo smutny… Wiem, że byliście sobie bliscy. Alex uważał cię za syna
– Powiedział ci to?
– Nie musiał. Zawsze mówił o tobie ze szczególnym wyrazem twarzy. – Jeszcze raz obejrzała opatrunek. – Stąd wiem, że nie tylko mnie boli serce.
Pod wpływem impulsu chciał jej wszystko powiedzieć, wyznać, że chodzi nie tylko o śmierć Aleksa i Mo, ale i o spotkanie z Chanem. Zacisnął zęby i nie powiedział nic. Mylene ma własny krzyż do dźwigania.
– O co tu chodzi z tobą i Jakiem? – spytał. – Zachowujecie się, jakbyście się nienawidzili.
Uciekła wzrokiem w bok i popatrzyła na ociekającą deszczem szybę.
– To, że cię tutaj przywiózł, świadczy o jego odwadze, a to, że poprosił mnie o pomoc, dużo go kosztowało. – Odwróciła się i spojrzała na niego oczami pełnymi łez. Śmierć Aleksa musiała wstrząsnąć nią tak mocno, że wydarzenia z przeszłości wypłynęły na powierzchnię wzburzonego oceanu wydarzeń teraźniejszych. – Na świecie jest tyle smutku… – Pojedyncza łza stoczyła się na policzek, zadrgała i spłynęła na koszulę. – Widzisz, przed Aleksem był Jacques.
– Byliście… kochankami?
– Jacques nie był jeszcze żonaty. Kochaliśmy się jak wariaci, a że byliśmy młodzi, zaszłam w ciążę.
– Masz dziecko?
Mylene wytarła ręką policzek.
– Non, nie chciałam. Nie kochałam go. Dopiero wtedy spadły mi łuski z oczu. Jacques mnie kochał, a on jest bardzo… wierzący.
Roześmiała się smutno i Bourne'owi przypomniała się opowieść o Goussainville, o tym, jak barbarzyńscy Frankowie zostali obrońcami wiary. Przejście na katolicyzm było bardzo mądrym posunięciem, lecz Clovisowi chodziło chyba o przetrwanie i politykę, a nie o religię jako taką.
– Nigdy mi tego nie wybaczył. – Jej wyznanie było tym bardziej poruszające, że nie wyglądało na użalanie się nad sobą.
Bourne nachylił się i delikatnie pocałował ją w oba policzki, a ona – z krótkim, zdławionym szlochem – przytuliła go na chwilę.
Gdy po prysznicu wyszedł z kabiny, znalazł w łazience starannie wyprasowany mundur. Ubierając się, spoglądał w okno. Wiatr targał gałęziami drzew. Z parkującego na ulicy samochodu wysiadła ładna, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta. Wysiadła i podeszła do citroena, w którym – obsesyjnie obgryzając paznokcie – siedział mężczyzna o trudnym do ustalenia wieku. Kobieta otworzyła drzwiczki od strony pasażera i wsiadła.
W scenie tej nie byłoby nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że Bourne widział tę kobietę na stacji benzynowej. Pytała Robbineta o koło samochodu.
Quai d'Orsay!
Szybko wrócił do saloniku, gdzie Jacques wciąż wisiał na telefonie. Gdy zobaczył minę Bourne'a, natychmiast przerwał rozmowę.
– Co się stało, mon ami?.
– Namierzyli nas.
– Niemożliwe! Jakim cudem?
– Nie wiem, ale w czarnym citroenie po drugiej stronie ulicy siedzi dwóch agentów Quai d'Orsay.
Z kuchni wyszła Mylene.
– Dwóch innych obserwuje ulicę od tyłu, ale spokojnie, nie wiedzą
nawet, że jesteś w tym bloku i…
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Jason wyjął pistolet, ale Mylene zgromiła go wzrokiem. Jeden ruch głowy i obaj zniknęli w korytarzyku. Mylene otworzyła drzwi. W progu stał inspektor Savoy, rozczochrany i w wymiętym płaszczu.
– Alain? Bonjour…
– Przepraszam za najście – powiedział Savoy z wstydliwym uśmiechem – ale siedziałem tam i siedziałem, i nagle przypomniało mi się, że pani tu mieszka.
– Wejdzie pan? Może zrobić kawy?
– Nie, dziękuję, nie mam czasu.
– Siedzi pan na ulicy? – spytała Mylene. – Przed moim domem? Co pan tam robi?
– Szukamy Jacques'a Robbineta.
Mylene wytrzeszczyła oczy.
– Ministra kultury? Co minister kultury robiłby w Goussainville?
– Nie mam pojęcia, ale przed blokiem stoi jego samochód.
– Wygląda na to, że pan inspektor nas przechytrzył. – Robbinet wszedł do saloniku, zapinając koszulę. – Nie ma co, nakrył nas.
Mylene odwróciła się plecami do Savoya i przeszyła Jaques'a wzrokiem. 'Minister posłał jej swobodny uśmiech, podszedł bliżej i musnął ustami jej usta.
Inspektor poczuł, że pieką go policzki.
– Panie ministrze, nie wiedziałem… Nie miałem pojęcia, że… Nie chciałem państwu przeszkadzać…
Robbinet podniósł rękę.
– Przeprosiny przyjęte, ale dlaczego mnie szukacie?
Z demonstracyjną ulgą Savoy pokazał mu zdjęcie Bourne'a.
– Szukamy tego człowieka. To były agent CIA, groźny morderca. Mamy powody podejrzewać, że chce pana zabić.
– To straszne, Alain! – zawołała wstrząśnięta Mylene.
Bourne, który obserwował tę komedię z mrocznego korytarza, musiał przyznać, że odegrała to nader wiarygodnie.
– Nie znam go – odparł Robbinet. – Nie wiem, dlaczego miałby dybać na moje życie. Cóż, kto zgłębi duszę mordercy? – Wzruszył ramionami, wziął od Mylene marynarkę i płaszcz. – Ale tak, oczywiście, natychmiast wracam do Paryża.
– Pod naszą eskortą – oznajmił stanowczo Savoy. – Pojedzie pan ze mną, a mój kolega poprowadzi pański wóz. – Wyciągnął rękę. – Pozwoli pan?
– Jak pan sobie życzy. – Jacques podał mu kluczyki do peugeota. – Jestem w pańskich rękach, inspektorze.
Objął Mylene. Savoy dyskretnie się wycofał, mówiąc, że zaczeka przed drzwiami.
– Zabierz Jasona na parking – szepnął Jacques. – Weź moją dyplomatkę i daj mu, wiesz co. – Podał jej szyfr zamka.
Mylene podniosła głowę i mocno pocałowała go w usta.
– Powodzenia, Jacques.
Robbinet oniemiał, rozszerzyły mu się oczy. Potem wyszedł i Mylene zamknęła drzwi.
– Jason! – zawołała cicho. – Jacques kupił nam trochę czasu, musimy to wykorzystać.
Bourne kiwnął głową.
– D'accord.
Mylene wzięła dyplomatkę.
– Chodźmy. Szybko!
Wyjrzała na korytarz i upewniwszy się, że nikogo tam nie ma, poprowadziła go schodami na dół, do podziemnego parkingu. Przystanęła przed metalowymi drzwiami że zbrojoną drutem szybką.
– Czysto – szepnęła. – Chyba czysto, ale musisz uważać, nigdy nic nie wiadomo.
Otworzyła dyplomatkę.
– Masz tu pieniądze, o które prosiłeś, i papiery. Nazywasz się Pierre Montefort, jesteś kurierem i wieziesz ściśle tajne dokumenty dla attache wojskowego w Budapeszcie. Musi je otrzymać najpóźniej o szóstej miejscowego czasu. – Wcisnęła mu do ręki kluczyki. – Trzymaj. Na przedostatnim miejscu w trzecim rzędzie stoi wojskowy motocykl.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Bourne otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale uprzedziła go:
– Pamiętaj, Jason, życie jest za krótkie, żeby czegoś żałować.
Pchnął drzwi i sztywno wyprostowany, żołnierskim krokiem wyszedł na szary, betonowy parking z poplamioną smarami podłogą. Minął dwa rzędy samochodów, skręcił w prawo i chwilę później natknął się na motocykl, srebrzysty voxan VB- 1 z olbrzymim, prawie litrowym silnikiem V2. Żeby dyplomatka rzucała się w oczy tym z Quai d'Orsay, przypiął ją pasami do bagażnika. Włożył kask, schował czapkę do sakwy, wyprowadził motor, wsiadł, odpalił silnik i wyjechał na deszcz.
Gdy zadzwonił inspektor Savoy, Justine Berard rozmyślała o swoim synu. Ostatnio jedyną metodą kontaktu z Ives'em były gry wideo, na to przynajmniej wyglądało. Kiedy pierwszy raz wygrała z Ives'em w Grand Theft Auto, spojrzał na nią i naprawdę zobaczył w niej żywą istotę, a nie irytującego potwora, który gotował i prał mu skarpetki. Od tamtego czasu prosił ją, żeby zabrała go na przejażdżkę służbowym samochodem. Jak dotąd skutecznie się opierała, ale nie było cienia wątpliwości, że niedługo pęknie nie tylko dlatego, że była dumna ze swojego opanowania stylu jazdy, ale i dlatego, że rozpaczliwie chciała, żeby Yves był dumny z niej.
Wykonując rozkazy Savoya, który powiadomił ją, że znalazł Robbineta i że eskortują go do Paryża, natychmiast puściła machinę w ruch: zdjęła ludzi ze stanowisk obserwacyjnych i skierowała ich do obstawy, a gdy Savoy wyszedł z ministrem z bloku, dała znak mundurowemu z Police Nationale, żeby poszedł za nimi. Jednocześnie cały czas obserwowała ulicę, na wypadek gdyby nagle się pojawił obłąkany Jason Bourne.
Cieszyła się. Wiedziała, że teraz, gdy dzięki sprytowi, przebiegłości i odrobinie szczęścia inspektor znalazł Robbineta w betonowym labiryncie, jej notowania pójdą ostro w górę, bo właśnie ona go tu zaprowadziła i to ona będzie z nim do samego końca, do chwili gdy dostarczą ministra do Paryża, całego i zdrowego.
Savoy i Robbinet przeszli na drugą stronę ulicy pod czujnym okiem falangi policjantów z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi. Otworzyła drzwiczki samochodu inspektora i gdy ją mijali, Savoy dał jej kluczyki do ministerialnego peugeota.
Robbinet nachylił się, żeby wsiąść, i w tej samej chwili usłyszała stłumiony ryk potężnego motocyklowego silnika. Dobiegał z podziemnego parkingu pod blokiem, w którym Savoy znalazł Robbineta. Przekrzywiła głowę, wytężyła słuch i rozpoznała warkot voxana VB- 1. Voxan VB- 1 – wojskowy motocykl.
Kilka sekund później, widząc wyjeżdżającego z parkingu kuriera, szybko wyjęła komórkę. Wojskowy kurier w Goussainville? Co on tu robi? Nie zdając sobie z tego sprawy, ruszyła w stronę peugeota. Podała kod autoryzacyjny Quay d'Orsay i poprosiła o połączenie z wojskowymi służba- mi łącznościowymi. Doszła do peugeota, otworzyła drzwiczki i usiadła za kierownicą. Ogłoszono czerwony alarm, więc zdobycie interesujących ją informacji nie trwało długo: w pobliżu Goussainville nie było w tej chwili żadnego kuriera.
Odpaliła silnik, wrzuciła bieg. Krzyk zdezorientowanego Savoya utonął w przeraźliwym pisku opon, bo wdepnęła pedał gazu i już pędziła za voxanem. Domyśliła się, że Bourne wytropił Robbineta, doszedł do wniosku, że lada chwila może wpaść w pułapkę, i postanowił dać nogę.
Pilny biuletyn CIA, który uważnie przeczytała, podkreślał, że Bourne zadziwiająco szybko potrafi zmieniać tożsamość i wygląd. Jeżeli to on był kurierem – a na dobrą sprawę, czy istniała inna możliwość? – jego zatrzymanie albo zlikwidowanie pchnęłoby jej karierę na zupełnie nowe tory. Oczami wyobraźni widziała już, jak wstawia się za nią sam minister, wdzięczny za uratowanie mu życia, jak proponuje jej stanowisko szefowej ochrony, jak…
Przedtem jednak musiała dopaść tego przebierańca. Na szczęście peugeot ministra bardzo się różnił od standardowych peugeotów. Podrasowany silnik zareagował jak złoto, gdy wcisnąwszy pedał gazu, skręciła ostro w lewo, na czerwonym świetle śmignęła przez skrzyżowanie i wyprzedziła z prawej wielką, powolną ciężarówkę. Nie zważała na klaksony. Widziała tylko uciekający motocykl i robiła wszystko, żeby nie stracić go z oczu.
Bourne początkowo nie mógł uwierzyć, że tak szybko go namierzyli, ale peugeot cały czas siedział mu na ogonie, musiał więc założyć, że coś poszło nie tak. Widział, jak agenci Quai d'Orsay zabierają Robbineta, wiedział, że jeden z nich ma poprowadzić jego wóz. Wiedział też, że wojskowy mundur już mu się na nic nie przyda – musiał zgubić ogon, i to na dobre. Pochylił się mocniej nad kierownicą, kluczył między pojazdami, zmienił prędkość i wyprzedzał wolniej jadące samochody. Skręcał pod bardzo ostrym kątem, chociaż zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili może stracić równowagę i upaść. Ponownie zerknął w lusterko. Peugeot wciąż tam był. Gorzej, wyglądało na to, że go dogania.
Chociaż voxan nieustannie zmieniał pasy ruchu, a jej wóz był mniej zwrotny, powoli zbliżała się do niego. Ministerialny peugeot miał specjalny przełącznik i gdy nim pstryknęła, zaczęły migać reflektory i tylne światła, dzięki czemu co czujniejsi kierowcy ustępowali jej drogi. Przez głowę przemknął jej ciąg coraz bardziej skomplikowanych i mrożących krew w żyłach scenariuszy z Grand Theft Auto. Uciekające w tył ulice, śmigające za oknem domy, pojazdy, które musiała wyprzedzić lub ominąć, były zdumiewająco podobne. Raz, żeby nie stracić voxana z oczu, musiała wjechać na chodnik. Przechodnie rozpierzchali się na boki.
Nagle dostrzegła w oddali wjazd na Al i już wiedziała, dokąd tamten pędzi. Na autostradzie musiała dogonić go przedtem, potem jej szansę mocno zmaleją. Maksymalnie skupiona, zagryzając dolną wargę, wycisnęła z peugeota, co tylko się dało. Motocykl był zaledwie o dwa samochody przed nią. Skręciła na prawy pas i wyprzedziła jeden z nich, a kierowcę drugiego, przerażonego migającymi światłami i jej agresywnym stylem jazdy, zmusiła do gwałtownego hamowania.
Nie należała do tych, którzy marnują okazję. Zbliżali się do wjazdu, więc teraz albo nigdy. Ostro w lewo, do krawężnika. Na chwilę zniknęła mu z oczu i żeby sprawdzić, gdzie jest, Bourne musiałby spojrzeć w jej stronę, a przy tej prędkości po prostu nie mógł tego zrobić. Kopnęła pedał gazu, opuściła szybę i samochód skoczył w siekący deszcz.
– Stój! – krzyknęła. – Quai d'Orsay! Stój, bo strzelam!
Kurier ją zignorował. Wyjęta pistolet i wymierzyła mu w głowę. Wyprostowana ręka, lekko ugięty i usztywniony łokieć – gdy głowa znalazła się tuż nad muszką, pociągnęła za spust.
Ale w tym samym momencie voxan skręcił w lewo, przemknął tuż przed samochodem jadącym sąsiednim pasem, przeskoczył wąską betonową barierkę i wylądował na zjeździe z autostrady.
– Chryste! – sapnęła Berard. – Jedzie pod prąd!
Hamulec, sprzęgło, szarpnięcie kierownicą – gwałtownie zawróciła, by zobaczyć, jak motocykl przebija się przez gąszcz pojazdów. Piszczały opony, trąbiły klaksony, przerażeni kierowcy klęli i wygrażali pięściami. Ale ona widziała to tylko kątem oka. Całą uwagę skupiła najeździe zablokowaną ulicą. Przejechała przez pas zieleni, przecięła sąsiednią jezdnię i skręciła na zjazd z autostrady.
Na szczycie zjazdu napotkała mur samochodów. Wysiadła, pobiegła przez deszcz i zobaczyła, jak voxan przyspiesza, jak pędzi pod prąd między rzędami samochodów i ciężarówek. Bourne prowadził po mistrzowsku, ale jak długo mógł kontynuować te akrobacje?
Motocykl zniknął za srebrzystym owalem wielkiej cysterny. Sąsiednim pasem mknęła olbrzymia osiemnastokołowa ciężarówka i Berard wstrzymała oddech. Usłyszała przenikliwy zgrzyt i pisk hamulców pneumatycznych. Voxan uderzył prosto w potężną chłodnicę osiemnastokołowca! Rozległ się ogłuszający huk i na autostradzie buchnęły oleiste płomienie.
Jason dostrzegł coś, co zwykł nazywać szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Pędził pod prąd żółtą linią rozdzielającą dwa pasy jezdni. Po prawej stronie miał cysternę, po lewej, nieco z przodu, potężną osiemnastokołową ciężarówkę. Wybór? Instynktowny: nie było czasu do namysłu. Skupił całą uwagę, rozluźnił mięśnie.
Podniósł obie nogi i przez chwilę balansował na siedzeniu motocykla, przytrzymując się kierownicy lewą ręką. Skręcił prosto na ciężarówkę, puścił kierownicę, prawą ręką chwycił szczebel metalowej drabinki na i okrągłym boku cysterny, co momentalnie zerwało go z motocykla. Drabinka była mokra od deszczu i palce omal nie ześlizgnęły mu się ze szczebla. Niewiele brakowało, żeby pęd powietrza zdmuchnął go jak suchą gałązkę. Łzawiły mu oczy i potwornie bolało ramię, które nadwerężył, zwisając z luku samolotowej ładowni. Chwycił szczebel drugą ręką, mocno zacisnął palce i w chwili, gdy całym ciałem przywarł do drabinki, voxan wpadł na rozpędzoną ciężarówkę.
Cysterna zadygotała, zakołysała się na potężnych amortyzatorach, prze- mknęła przez kulę ognia i popędziła dalej. Jechali na południe, w kierunku Orly. Ku wolności.
Na to, że Martin Lindros zrobił szybką karierę, wspinając się po śliskim zboczu na sam szczyt piramidy CIA, by w końcu zostać jej wicedyrektorem, złożyło się wiele czynników. Był inteligentny, ukończył właściwe szkoły i nie tracił zimnej krwi w trudnych sytuacjach. Co więcej, dzięki niemal fotograficznej pamięci potrafił kierować agencją gładko i bez kłopotów. Nie ma wątpliwości, że były to same plusy, niezbędne w przypadku kogoś, kto chce odnosić sukcesy jako wicedyrektor firmy. Ale Stary wybrał go z o wiele ważniejszego powodu: Lindros nie miał ojca.
Dyrektor dobrze go znał. Przez trzy lata służyli razem w Rosji i Europie Wschodniej – dopóki Lindros senior nie zginął w zamachu bombowym. Martin miał wtedy dwadzieścia lat i przeżył wstrząs. To właśnie na pogrzebie, obserwując jego bladą, ściągniętą twarz, Stary doszedł do wniosku, że warto zarzucić na niego tę samą sieć, która tak bardzo zafascynowała jego ojca.
Łatwo go podszedł Martin przeżywał ciężkie chwile. Poza tym jak zwykle bezbłędny instynkt podszepnął Staremu, że chłopak pała żądzą zemsty. Dlatego gdy młody Lindros ukończył Yale, namówił go na studia w Georgetown. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze, dzięki temu pociągnięciu Lindros znalazł się w orbicie jego wpływów, po drugie, Stary mógł teraz pokierować jego karierą. Osobiście zwerbował go do firmy, osobiście nadzorował każdą fazę jego szkolenia. A ponieważ chciał przywiązać go do siebie na stałe, umożliwił mu dokonanie zemsty, której Martin tak desperacko szukał: podał mu nazwisko i adres terrorysty, konstruktora bomby, która zabiła jego ojca.
Martin wypełnił jego rozkazy co do joty, demonstrując podziwu godne opanowanie, z jakim wpakował kulę między oczy terrorysty. Czy na pewno on skonstruował tę bombę? Tego nie wiedział nawet sam Stary. Ale co to za różnica? Ostatecznie facet był terrorystą i swego czasu podłożył wiele bomb. Teraz, gdy już nie żył jednego sukinsyna mniej – Martin mógł wreszcie spokojnie spać, wiedząc, że pomścił ojca.
– Wyruchał nas na cacy. – Lindros westchnął ciężko. – To on zadzwonił do miejskiej, kiedy zobaczył wasze radiowozy. Wiedział, że nie macie prawa tam być, chyba że z ramienia firmy.
– Taak… – Detektyw Harris z wirgińskiej policji stanowej pokiwał głową i pociągnął łyk whisky. – Ale namierzyły go żabojady. Może będą mieli więcej szczęścia.
– Żabojady to żabojady – mruknął ponuro Lindros.
– Nawet oni coś potrafią, nic?
Siedzieli w barze przy Pennsylvania Avenue, o tej porze pełnym studentów Uniwersytetu Waszyngtona. Od ponad pół godziny Martin gapił się na nagie brzuchy, poprzekłuwane kolczykami pępki, minispódniczki i jędrne pośladki dziewcząt prawie dwadzieścia lat młodszych od niego. W życiu każdego faceta, myślał, przychodzi taka chwila, że patrzysz w lusterko wsteczne i nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś już stary. Żadna z tych dziewczyn nawet by na niego nie spojrzała. Nie wiedziały nawet, że istnieje.
– Dlaczego nie można być młodym przez całe życie?
Harris parsknął śmiechem i zamówił następną kolejkę.
– Uważasz, że to zabawne?
Przestali na siebie wrzeszczeć, przestali lodowato milczeć, przestali obrzucać się zgryźliwymi docinkami. Powiedzieli: do diabła z tym, i poszli się upić.
– Cholernie – odparł Harris, robiąc miejsce na nowe kieliszki. – Siedzisz tu, marzysz o młodych cipkach, myślisz, że przeżyłeś już całe życie. Tu nie chodzi o cipki, Martin, chociaż powiem ci, że nigdy nie przepuściłem okazji, żeby sobie pociupciać.
– No dobra, panie mądry, to o co chodzi?
– O to, że przegapiliśmy, staruszku. Zagraliśmy z Bourne'em i od soboty orżnął nas sześć razy. Chyba zresztą miał powód.
Lindros wyprostował się i zapłacił za to lekkim zawrotem głowy. Przyłożył dłoń do skroni.
– O czym mówisz?
Harris miał zwyczaj płukać sobie usta whisky, jak po umyciu zębów. A gdy ją przełykał, coś strzelało mu w gardle.
– Moim zdaniem to nie Bourne zamordował Conklina i Panova.
Lindros jęknął.
– Jezu, nie zaczynaj.
– Będę to powtarzał, aż posinieję. I nie wiem, czemu nie chcesz mnie wysłuchać.
Lindros podniósł głowę.
– No dobra. Wal. Powiedz, dlaczego Bourne jest niewinny.
– Po co mam mówić?
– Bo cię proszę?
Harris rozważał to przez chwilę. W końcu wzruszył ramionami i wyjął z portfela jakąś karteczkę. Rozłożył ją na stole.
– Dlatego.
Lindros wziął karteczkę i przeczytał.
– Mandat? Felix Schiffer? – Skonsternowany potrząsnął głową.
– Zaparkował w niedozwolonym miejscu – wyjaśnił Harris. – Nic bym o tym nie wiedział, ale w tym miesiącu nasi sprawdzali wszystkich, którzy nie zapłacili, i nie mogli go w żaden sposób znaleźć. – Postukał palcem w mandat. – Zajęło to trochę czasu, ale dowiedziałem się wreszcie dlaczego. Całą korespondencję tego Schiffera odsyłano do Aleksa Conklina.
– No to co?
– To, że kiedy przepuściłem tego Feliksa Schiffera przez komputer, natrafiłem na mur.
Lindros poczuł, że przejaśnia mu się w głowie.
– Jaki mur?
– Zbudowany przez rząd Stanów Zjednoczonych. – Harris dopił whisky jednym haustem, przepłukał sobie gardło i przełknął. – Doktor Schiffer przepadł, wyparował. Nie wiem, co robił w tym Conklin, ale ukryli to tak głęboko, że nie wiedzieli o tym nawet jego najbliżsi współpracownicy. Nie, Martin. To nie szalony Bourne go zabił. Daję za to głowę.
Jadąc prywatną windą w gmachu Humanistas Ltd., Stiepan Spalko był niemal w doskonałym humorze. Jeśli nie liczyć nieoczekiwanego wybryku Chana, wszystko wróciło do normy. Czeczeni, inteligentni, nieustraszeni i gotowi umrzeć za sprawę, byli jego. Arsienow, oddany i zdyscyplinowany przywódca, też. Wierność i dyscyplina: właśnie ze względu na te cechy Spalko namówił go do zdrady. Murat mu nie ufał; umiał wyczuć fałsz i dwulicowość. Ale Murat już nie żył i Spalko nie miał żadnych wątpliwości, że Czeczeni wypełnią jego rozkazy co do joty. A na drugim froncie? Ten przeklęty Conklin też już nie żyje, a CIA jest przekonana, że zamordował go Bourne. Dwa zające za jednym strzałem. Pięknie. Została tylko sprawa broni i doktora Schiffera, i bardzo mu to ciążyło. Czas uciekał, a tyle jeszcze było do zrobienia.
Wysiadł na antresoli, dostępnej wyłącznie za pomocą magnetycznego klucza, który miał tylko on. Wszedł do zalanego słońcem apartamentu, stanął przed rzędem okien z widokiem na Dunaj, na soczystozieloną Wyspę Świętej Małgorzaty i rozciągające się za nią miasto. Popatrzył na gmach Parlamentu, myśląc o przyszłości, o czasach gdy będzie dysponować niewyobrażalną wprost władzą. Na średniowiecznych fasadach, łukach przyporowych, kopułach i wieżycach igrały promienie słońca. Tam ważni politycy codziennie odbywali swoje bzdurne narady. Ale tylko on wiedział, gdzie leży źródło prawdziwej potęgi tego świata. Wyciągnął rękę, zacisnął pięść. Inni też się dowiedzą, już niebawem. Wszyscy – amerykański prezydent w Białym Domu, rosyjski prezydent na Kremlu i arabscy szejkowie w swoich luksusowych pałacach. Wkrótce poznają smak prawdziwego strachu.
Wszedł nago do przestronnej, luksusowej łazienki wyłożonej błękitnymi kafelkami i stanąwszy pod ośmiodyszowym prysznicem, szorował się dopóty, dopóki nie zaczerwieniła mu się skóra. Potem wytarł się do sucha wielkim tureckim ręcznikiem, włożył dżinsy i dżinsową koszulę.
Podszedł do barku z błyszczącej nierdzewnej stali, nalał sobie kawy z ekspresu, posłodził i dodał śmietanki z wbudowanej w barek lodówki. Przez kilka minut stał, pił gorący napój i nie myślał o niczym, czując, jak narasta w nim rozkoszne podniecenie. Tego dnia czekało go tyle cudownych rzeczy!
Odstawił filiżankę, włożył rzeźniczy fartuch, a wyczyszczone na błysk buty zmienił na zielone kalosze.
Upił jeszcze łyk wyśmienitej kawy i podszedł do wyłożonej boazerią ściany. Pod ścianą stał stolik z pojedynczą szufladą. Otworzył ją, wyjął z pudełka lateksowe rękawiczki i nucąc wesoło pod nosem, wcisnął guzik. Ściana rozsunęła się; wszedł do sąsiedniego, nader dziwnego pomieszczenia. Czarne betonowe ściany, dźwiękoszczelny sufit, białe kafelki na podłodze, pośrodku wielki odpływ ściekowy – na jednej ze ścian wisiał gumowy wąż. Stał tu tylko drewniany stół, mocno porysowany i poplamiony czarną, zaschniętą krwią, przerobiony według jego wskazówek fotel dentystyczny oraz trójkołowy wózek, na którym leżały błyszczące, najeżone złowieszczymi końcówkami narzędzia, proste, zakrzywione i w kształcie korkociągu.
W fotelu, z rękami i nogami przykutymi do podłokietników i podnóżka siedział Laszló Molnar, nagi, jak go Pan Bóg stworzył. Poraniony, posiniaczony i opuchnięty, miał podkrążone, głęboko zapadnięte i zrozpaczone oczy.
Spalko wszedł do pomieszczenia żwawym krokiem, jak prawdziwy dentysta.
– Mój drogi Laszló, muszę powiedzieć, że wyglądasz coraz gorzej. – Stanął tuż przy nim, żeby Molnar mógł poczuć aromatyczny zapach kawy. – No cóż, nic dziwnego. Masz za sobą ciężką noc. Nie tego się spodziewałeś, idąc do opery, prawda? Ale spokojnie, nie martw się, to jeszcze nie koniec tych podniecających wrażeń. – Postawił filiżankę tuż przy jego łokciu i sięgnął po narzędzia. – Zaczniemy chyba od… tego. Prawda?
– Co… co pan chce zrobić? – wychrypiał Molnar głosem cienkim jak pergamin.
– Gdzie jest doktor Schiffer? – spytał Spalko pogodnie.
Molnar szarpnął głową w lewo i w prawo. Zacisnął zęby, jakby nie chciał, żeby wymknęło mu się choć jedno słowo. Spalko dotknął palcem czubka ostro zakończonego narzędzia.
– Naprawdę nie wiem, dlaczego się wahasz, Laszló. Mam już broń i chociaż doktor Schiffer…
– Uciekł ci sprzed nosa – dokończył szeptem Molnar.
Spalko uśmiechnął się i włożył mu narzędzie do ust. Węgier zawył z bólu. Spalko cofnął się o krok i wypił łyk kawy.
– Jak już bez wątpienia wiesz, to pomieszczenie jest całkowicie dźwiękoszczelne. Nikt cienie usłyszy. Nikt nie przybędzie ci na ratunek, a już na pewno nie Vadas. Vadas nie wie nawet, że zniknąłeś.
Wziął z wózka kleszcze.
– Jak sam widzisz, nie ma żadnej nadziei, przyjacielu – kontynuował. – Chyba że powiesz mi to, co chcę wiedzieć. Tak się złożyło, że jestem twoim jedynym przyjacielem. Tylko ja mogę cię uratować. – Chwycił go za podbródek i pocałował w zakrwawione czoło. – Tylko ja naprawdę cię kocham.
Molnar zacisnął powieki i potrząsnął głową.
Spalko spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie chcę zrobić ci krzywdy, Laszló. Przecież wiesz, prawda? – Jakby na przekór temu, co robił, jego głos cały czas był cichy i łagodny. – Ale martwi mnie twój upór. – Otworzył mu usta i wsunął w nie kleszcze. – Zastanawiam się, czy rozumiesz całą powagę swego położenia.
Ten ból to dzieło Vadasa. Bo to on wpędził cię w ten ślepy zaułek. On i oczywiście Conklin, ale Conklin już nie żyje.
Molnar wydał potworny krzyk. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno miał zęby, ziały teraz głębokie, krwawe dziury.
– Zapewniam cię, że robię to wyjątkowo niechętnie – powiedział w skupieniu Spalko; ważne było, żeby nawet mimo bólu Węgier dobrze go zrozumiał. – Jestem tylko narzędziem twojego uporu. Nie dociera do ciebie, że to Vadas powinien za to zapłacić?
Zrobił krótką przerwę. Krew zbryzgała mu rękawiczki i oddychał tak ciężko, jakby wbiegł schodami na trzecie piętro. Przesłuchanie mimo całej przyjemności bynajmniej nie jest łatwą sztuką. Molnar zakwilił.
– Po co zawracasz sobie tym głowę, Laszló? Modlisz się do Boga, który nie istnieje, który nie może ci pomóc ani cię ustrzec. Jak mówią Rosja nie: "Módl się do Boga, wiosłuj do brzegu". – Spalko uśmiechnął się przyjacielsko. – A Rosjanie wiedzą, co mówią, prawda? Ich historia jest spisana krwią. Najpierw carowie, potem pierwsi sekretarze i aparatczycy, jakby partia była lepsza niż ten czy inny despota!
Powiem ci coś, Laszló. Owszem, Rosjanie zawiedli na całego w polityce, ale do religii podeszli jak trzeba. Bo widzisz, wszystkie religie są fałszywe. Są złudą słabych i strachliwych, mirażem owieczek tego świata, które nie umiejąc przewodzić, chcą, żeby nimi przewodzono. Nieważne, że idą na rzeź. – Spalko pokręcił głową jak zasmucony mędrzec. – Nie, nie, jedyną rzeczywistością jest władza, Laszló. Pieniądze i władza. Liczy się tylko to, nic więcej.
W czasie tej tyrady, wygłoszonej swobodnym tonem głosu rozmowy, która miała przekonać go do Spalki, Molnar jakby się odprężył, ale gdy oprawca znowu zaczął mówić, ogarnięty paniką, wytrzeszczył oczy.
– Tylko ty możesz sobie pomóc. Powiedz, gdzie Vadas ukrył doktora Schiffera.
– Niech pan przestanie! – wysapał Węgier. – Proszę!
– Nie mogę, Laszló. Chyba już to rozumiesz. To ty jesteś panem sytuacji – I żeby mu to zademonstrować, Spalko znowu otwarł mu usta. – Tylko ty możesz mnie powstrzymać!
–
Molnar potoczył wokoło dzikim wzrokiem, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Spalko zauważył to od razu. Więźniowie często reagowali tak pod koniec udanego przesłuchania. Chcąc zdradzić swoje tajemnice, nie podchodzili do konfesjonału krok po kroku, tylko zatrzymywali się i stali w miejscu, dopóki mogli wytrzymać. Tak nakazy- wał im umysł. W pewnym momencie jednak umysł, niczym napięta gumowa taśma, rozciągał się do granic możliwości i pękając, wkraczał w nową rzeczywistość, po mistrzowsku zaaranżowaną przez przesłuchującego.
– Ja nie…
– Mów, Laszló – kusił Spalko aksamitnym głosem, głaszcząc więźnia po spoconym czole. – Mów. Powiedz, gdzie jest Schiffer, i wszystko skończy się jak zły sen.
Molnar przewrócił oczami.
– Obiecuje pan? – spytał jak małe dziecko.
– Zaufaj mi, jestem twoim przyjacielem. Chcę tego samego co ty. Chcę, żebyś przestał cierpieć.
Molnar się rozpłakał. Oczy wezbrały mu wielkimi łzami, które spływając po policzkach, mętniały i różowiały. Potem zaczął łkać, jak nie łkał, odkąd był dzieckiem.
Spalko milczał. Wiedział, że to krytyczny moment. Teraz albo nigdy: albo Molnar skoczy w przepaść, na której skraj sprytnie go zwabiono, albo pogrąży się w bólu.
Ciałem Węgra wstrząsała burza uwolnionych przez Spalka uczuć. Odchylił do tyłu głowę. Twarz miał szarą i straszliwie ściągniętą; szkliste i wciąż załzawione oczy zapadły się jeszcze głębiej. Po czerstwych policzkach miłośnika opery, podstępnie znarkotyzowanego w Undergroundzie, nie pozostało ani śladu. Zmienił się. Był do cna wypalony.
– Boże, przebacz mi… – wychrypiał. – Doktor Schiffer jest na Krecie. – Bełkotliwym głosem podał adres.
– Grzeczny chłopczyk – powiedział łagodnie Spalko. Zdobył ostatni kawałek układanki. Jeszcze tego wieczoru jego "ekipa" wyruszy w drogę. Znajdą Schiffera i wyciągną z niego wszystko to, co niezbędne do przeprowadzenia ataku na hotel Oskjuhlid.
Gdy rzucił kleszcze na wózek, Molnar zaskomlał jak zwierzę i przewrócił nabiegłymi krwią oczami. Wyglądało na to, że zaraz znowu się rozpłacze.
Czułym, powolnym gestem Spalko przytknął mu do ust filiżankę i z całkowitą obojętnością patrzył, jak Węgier zachłannie pije słodką, gorącą kawę.
– Wybawienie. Nareszcie. – Nie wiadomo, czy powiedział to do siebie czy do niego.
Gmach Parlamentu wyglądał wieczorem jak wielka tarcza, jedna z tych, którymi Węgrzy odpierali niegdyś ataki nieprzyjacielskich hord. Przeciętnemu turyście, zafascynowanemu jego ogromem i pięknem, wydawał się trwały, ponadczasowy i niezniszczalny. Ale dla Jasona, który przybył tu z Waszyngtonu po przerażającej podróży przez Paryż, był tylko pałacem z bajek dla dzieci, budowlą z nieziemsko białego kamienia i wyblakłej miedzi, która mogła lada chwila runąć pod naporem ciemności.
W ponurym nastroju wysiadł z taksówki przed lśniącą kopułą centrum handlowego Mammut, gdzie zamierzał kupić sobie nowe ubranie. Przekroczył granicę jako Pierre Montefort, francuski kurier wojskowy, dlatego poddano go jedynie pobieżnej kontroli. Przed przybyciem do hotelu, gdzie chciał zameldować się jako Alexander Conklin, musiał jednak pozbyć się munduru.
Kupił sztruksowe spodnie, bawełnianą koszulę, czarny golf, czarne buty z cienką podeszwą i czarną skórzaną kurtkę. Chodząc po sklepach i stopniowo chłonąc energię tłoczących się w nich ludzi, po raz pierwszy od wielu dni poczuł, że jest naprawdę wolny. Zdawał sobie sprawę, że to nagłe polepszenie nastroju wynika z rozwiązania zagadki Chana. Chan nie był Joshuą. Oczywiście, że nie: był tylko znakomitym aktorem. Ktoś – albo sam Chan, albo ludzie, którzy go wynajęli – chciał go poruszyć, chciał nim wstrząsnąć, żeby się zdekoncentrował się i zapomniał o śmierci Aleksa Conklina i Mo Panova. Nie zdołali go zabić, więc chcieli przynajmniej, żeby zaczął ścigać cień swojego zmarłego syna. Skąd Chan lub ci, którzy go wynajęli, tyle o nim wiedział, to zupełnie inna sprawa. Najważniejsze, że teraz, gdy początkowy szok ustąpił miejsca racjonalnemu myśleniu, jego logiczny umysł mógł podzielić rzeczywistość na niezależne części, przeanalizować je i opracować plan działania.
Potrzebne mu były informacje, których mógł dostarczyć tylko Chan. Musiał odwrócić role i wciągnąć go w zasadzkę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wiedząc, dokąd leci transportowiec Rush Service, Chan też poleciał do Paryża. Niewykluczone, że słyszał nawet o jego "śmierci" na autostradzie Al. Jeśli umiał tyle co on, a na pewno umiał, był również kameleonem, mistrzem kamuflażu. Gdzie więc tych informacji szukać? Na jego miejscu Bourne zacząłby od Quay d'Orsay.
Dwadzieścia minut później złapał taksówkę, z której wysiadał akurat pasażer, i wkrótce potem stanął przed imponującym kamiennym portykiem hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty. Portier w liberii wprowadził go do środka.
Zmęczony, jakby nie spał od tygodnia, Jason przeciął marmurowe foyer, podszedł do kontuaru i przedstawił się jako Alexander Conklin.
– Aaa, pan Conklin! Czekaliśmy na pana. Zechce pan chwilę zaczekać.
Recepcjonista zniknął na zapleczu i kilkanaście sekund później wrócił z dyrektorem hotelu.
– Witamy szanownego pana, witamy! Nazywam się Hazas i jestem do pańskiej dyspozycji. – Niski, przysadzisty i ciemnowłosy dyrektor miał cieniutki wąsik i czesał się z przedziałkiem. Wyciągnął do niego rękę, ciepłą i suchą. – Bardzo mi miło. Zechce pan pójść za mną.
Zaprowadził go do biura, otworzył sejf, wyjął z niego pudełko wielkości i kształtu pudełka do butów i kazał mu pokwitować odbiór. Na pudeł- ku widniał napis: ALEXANDER CONKLIN. PRZESYŁKA CZEKA NA ODBIÓR. Stemple? Stempli nie było.
– Ktoś nam ją przyniósł- odparł dyrektor, gdy Bourne zapytał go o stemple.
– Kto?
Hazas bezradnie rozłożył ręce.
– Obawiam się, że nie wiem.
Jason wpadł w gniew.
– Co to znaczy? Nie prowadzicie żadnych ksiąg czy rejestrów?
– Ależ oczywiście, że prowadzimy. Jesteśmy bardzo dokładni we wszystkim. Nie wiem dlaczego, ale w tym szczególnym przypadku w księdze nie ma żadnego wpisu. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się dobrodusznie.
Po trzech dniach nieustannej walki o życie, po wszystkich wstrząsających przeżyciach, Bourne wyczerpał cały zapas cierpliwości. Gniew zastąpiła ślepa furia. Kopnął drzwi, chwycił Hazasa za wykrochmaloną koszulę i pchnął go mocno na ścianę.
– Panie… Conklin! – wyjąkał dyrektor; oczy wyszły mu z orbit. – Naprawdę…
– Gadaj! – krzyknął Bourne. – Ale już!
Przerażony dyrektor był bliski płaczu.
– Ja nic nie wiem! – Kołkowate palce drżały. – Tam jest księga! Niech pan sam zobaczy!
Jason go puścił Hazasa, który osunął się na podłogę, bo natychmiast ugięły się pod nim nogi. Nie zwracając na niego uwagi, Bourne podszedł do kontuaru i otworzył księgę. Wszystkie rubryki pracowicie wypełniały dwa wyraźnie różniące się od siebie charaktery pisma, najpewniej kierownika zmiany dziennej i nocnej. Ze zdziwieniem stwierdził, że umie czytać po węgiersku. Lekko przesunął księgę i uważnie powiódł wzrokiem po kartce, szukając śladów wymazywania, zacierania oryginalnych wpisów. Nie znalazł niczego.
Odwrócił się na pięcie, ponownie chwycił Hazasa za kołnierz i dźwignął go z podłogi.
– Dlaczego nic tu nie ma?
– Panie Conklin, sam tu wtedy byłem. – Dyrektor zbladł jeszcze bardziej. Miał wytrzeszczone oczy i lepką od potu skórę. – Miałem wtedy dyżur. Przysięgam, przesyłka pojawiła się na ladzie nie wiadomo skąd. Nie widziałem, kto ją przyniósł, nie widział tego nikt z personelu. Było południe, koniec doby hotelowej, mnóstwo ludzi. Pewnie ktoś zostawił ją i od
szedł, nie chcąc, żeby go zauważono. To jedyne sensowne wytłumaczenie.
Ma rację, pomyślał Bourne. Oczywiście, że ma rację. Wściekłość nagle minęła. Co ja robię? Dlaczego napadam na Bogu ducha winnego człowieka? Cofnął ręce.
– Przepraszam. Miałem ciężki dzień, trudne negocjacje…
– Nie szkodzi. – Drżącymi rękami Hazas poprawił marynarkę i krawat, nie spuszczając Bourne'a z oczu, jakby bał się, że znów się na niego rzuci. – Tak bywa. Interesy wywołują wielki stres. – Zakaszlał, powoli dochodząc do siebie. – Proponuję kurację odświeżającą w naszym centrum odnowy. Nie ma to jak łaźnia parowa i wanna z masażem. Pomoże panu odzyskać równowagę wewnętrzną.
– To bardzo miło z pańskiej strony, może później.
– Centrum zamykamy o dziewiątej – odparł Hazas; szaleniec wypowiedział pierwsze rozsądne zdanie, więc wyraźnie mu ulżyło. – Ale wystarczy zatelefonować i na pewno na pana zaczekają.
– Innym razem, bardzo dziękuję – odrzekł Bourne, otwierając drzwi. – Może pan przysłać mi na górę pastę i szczoteczkę do zębów? Zapomniałem zabrać ze sobą.
Po wyjściu Bourne'a Hazas otworzył szufladę i trzęsącymi się rękami wyjął butelkę wódki. Nalewając, uronił kilka kropel na otwartą księgę. Miał to gdzieś. Wychylił kieliszek jednym haustem i odczekał, aż palący trunek dotrze do żołądka. Trochę spokojniejszy, podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer.
– Przyjechał dziesięć minut temu – powiedział; nie musiał się przedstawiać. – Wrażenia? To wariat. Jak to? Tak to: nie chciałem mu powiedzieć, kto przyniósł paczkę, i omal mnie nie udusił.
Słuchawka wyślizgiwała mu się ze spoconej dłoni, więc przełożył ją do drugiej ręki i nalał sobie wódki na dwa palce.
– Ależ skąd, oczywiście, że mu nie powiedziałem, a w księdze nie ma żadnego wpisu. Osobiście tego dopilnowałem. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dokładnie to sprawdził… Tak, pojechał na górę. Na pewno.
Wcisnął widełki, wybrał kolejny numer i przekazał tę samą wiadomości komuś innemu, znacznie bardziej przerażającemu. Potem opadł ciężko na fotel i zamknął oczy. Dzięki Bogu, że mam już to za sobą, pomyślał,
Jason wjechał windą na ostatnie piętro. Otworzył kluczem podwójne drzwi z tekowego drewna i wszedł do dużego, luksusowo urządzonego apartamentu. Za oknem był stuletni park, gęsty i ciemny. Wyspa Świętej Małgorzaty… W trzynastym wieku Małgorzata, córka króla Beli IV, wstąpiła do klasztoru sióstr dominikanek, którego jaskrawo oświetlone ruiny widać było na wschodnim brzegu. Rozbierając się po drodze, Bourne od razu ruszył do lśniącej czystością łazienki. Do paczki nawet nie zajrzał. Rzucił ją na łóżko.
Przez dziesięć błogich minut stał pod strumieniem niemal wrzącej wody, a potem namydlił się dokładnie, żeby zmyć z siebie brud i pot. Ostrożnie pomacał żebra i mięśnie piersi, oceniając wyrządzone przez Chana szkody. Bardzo bolało go prawe ramię, więc przez dziesięć minut ostrożnie je rozciągał i delikatnie masował. Gdy chwycił się szczebla drabinki na cysternie, omal nie wyskoczyło mu ze stawu i bolało jak wszyscy diabli. Pewnie pozrywał sobie ścięgna, ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Musiał po prostu uważać na rękę.
Potem trzy minuty lodowatego prysznica i wyszedł z kabiny. Wytarł się, włożył gruby, mięciutki szlafrok, usiadł na łóżku i otworzył paczkę. W środku był pistolet i naboje.
Długo siedział nieruchomo i patrzył. Pistolet miał w sobie coś złowrogiego, sączącą się z lufy ciemność… I nagle zdał sobie sprawę, że ta ciemność wypływa z jego podświadomości. W mgnieniu oka zrozumiał, że prawdziwa rzeczywistość nie ma nic wspólnego z tym, co wyobrażał sobie w centrum handlowym, że nie jest ani starannie poukładana, ani racjonalna, jak matematyczne równanie. W prawdziwym świecie panował chaos, a racjonalność była jedynie systemem, w który ludzie próbowali ująć przypadkowe zdarzenia, żeby stworzyć choćby pozory ładu. Zrozumiał ze zdziwieniem, że tam, na dole, nie wściekł się na Hazasa, tylko na Chana. Chan śledził go, prześladował i w końcu go dopadł. A on nie pragnął niczego więcej, jak tylko zmiażdżyć mu twarz, rozetrzeć ją na proch i wymazać z pamięci.
Rzeźbiony posążek Buddy. Oczami wyobraźni ujrzał czteroletniego Joshuę. W Sajgonie zapadał zmierzch i niebo lśniło zielonozłotym blaskiem. Gdy wrócił z pracy, Joshua biegał nad brzegiem rzeki. Webb – David Webb – wziął go w ramiona, zakręcił nim dokoła i ucałował w oba policzki, chociaż chłopiec bardzo się wzbraniał. Nie lubił, jak ojciec go całuje.
Potem utulił go do snu. Za oknami grały świerszcze i kumkały żaby, a po przeciwległej ścianie pokoju sunęły światła płynących rzeką barek. Czytał bajkę, a Joshua słuchał. W sobotę rano wziął rękawicę, którą przywiózł aż ze Stanów, i zagrali w bejsbol. W promieniach słońca niewinna twarz syna emanowała świetlistym blaskiem.
Szybko zamrugał i wbrew sobie ujrzał Buddę na szyi Chana. Zerwał się z łóżka, z gardłowym krzykiem zrzucił ze stołu lampę, bibularz, podkładkę i kryształową popielniczkę, i zaciśniętymi pięściami zaczął okładać się po głowie. Z rozpaczliwym jękiem upadł na kolana i jak osierocone dziecko kiwał się do przodu i do tyłu, dopóki nie otrzeźwił go dzwonek telefonu.
Znieruchomiał. Z trudem zebrał myśli. Telefon wciąż dzwonił. Przez chwilę miał ochotę nie odbierać. Mimo to odebrał.
– Mówi Janos Vadas. – Cichy, zachrypnięty od papierosów głos. – Kościół Świętego Macieja. Punktualnie o północy, ani sekundy później. – Zanim Jason zdążył cokolwiek powiedzieć, Vadas się rozłączył.
Jason Bourne zginął. Jason Bourne nie żyje – Chan poczuł się tak, jakby wywrócono go na drugą stronę, jakby w jednej chwili odsłonięta wszystkie nerwy i wystawiono je na działanie żrącego powietrza. Dotknął ręką czoła, żeby się upewnić, czy w środku nie płonie.
Był na Orly, rozmawiał z Quay d'Orsay. Zdobycie informacji okazało się śmiesznie łatwe: udał reportera z "Le Monde". Legitymację kupił od paryskiego współpracownika, za horrendalną cenę. Cena była bez znaczenia – pieniędzy miał w bród – ale czekanie trochę go zdenerwowało. Mijały minuty, godziny, nadszedł wieczór i cierpliwość, którą zawsze się chlubił, w końcu się wyczerpała. W chwili gdy zobaczył Davida Webba – a raczej Jasona Bourne'a – czas zmienił bieg i przeszłość stała się nagle teraźniejszością. Znowu zacisnął pięści, znowu poczuł, że pulsują mu skronie. Odkąd go namierzył, ileż to razy omal nie postradał zmysłów? Najgorsze chwile przeżył, siedząc na ławce w parku na starówce i rozmawiając z nim jakby nigdy nic, jakby przeszłość nie miała znaczenia, jakby chodziło o życie kogoś, kogo Chan tylko sobie wyobraził. Nierzeczywistość tego spotkania – chwila, o której marzył od lat, o którą się modlił – zupełnie go wypatroszyła, rozorała mu wszystkie nerwy, wywlekła na wierzch wszystkie uczucia, które przez tyle lat próbował okiełznać i stłumić – niewiele brakowało i by zwymiotował. A teraz to. Wiadomość o śmierci Bourne'a uderzyła go jak obuchem. Zamiast zniknąć, wypełniająca go otchłań stała się jeszcze większa, jeszcze głębsza, jakby chciała go wessać i pożreć. Nie mógł tego znieść, musiał stąd uciec.
Z notatnikiem w ręku rozmawiał z rzecznikiem prasowym Quai d'Orsay, a już w następnej chwili jakaś niewidzialna siła cisnęła go w gąszcz wietnamskiej dżungli, do bambusowej chaty misjonarza Richarda Wicka, wysokiego, szczupłego, ponurego mężczyzny, który znalazł go na bagnach po ucieczce od przemytnika broni. Mimo swego wyglądu Wick lubił się śmiać, a w brązowych oczach miał coś łagodnego i współczującego. Nawracał Chana – Chana barbarzyńcę – próbował zrobić z niego chrześcijanina i był srogim nauczycielem, ale w chwilach bardziej intymnych, jak choćby przy czy po kolacji, był miły i łagodny, i w końcu zdobył jego zaufanie.
Chan zaufał mu do tego stopnia, że pewnego wieczoru postanowił opowiedzieć mu o swojej przeszłości, odsłonić przed nim duszę. Chciał zostać uleczony, uzdrowiony, chciał zwymiotować ropień, który sączył w niego śmiertelny jad i nieustannie się rozrastał. Pragnął wyrzucić z siebie wściekłość za to, że go porzucono, wyzbyć się jej do samego końca, bo wreszcie zrozumiał, że jest więźniem najskrajniejszych uczuć i emocji.
Bardzo chciał mu to wszystko opisać, powiedzieć, co go dręczy, lecz nie znalazł okazji. Wick był za bardzo zajęty niesieniem słowa bożego na tych "zapomnianych przez Boga bagniskach". Dlatego założył i prowadził kilka grup studiujących Pismo Święte i zapisał go na wszystkie zajęcia. Miał też swoją ulubioną rozrywkę: kazał mu stawać przed grupą i recytować z pamięci fragmenty Biblii. Chan czuł się wtedy jak skretyniały mędrzec, którego pokazują za pieniądze w lunaparku.
Nienawidził tego, te występy go upokarzały. Dziwne, ale im bardziej Wick był z niego dumny, tym upokorzenie było większe. Któregoś dnia trafił do nich nowy chłopiec, sierota, syn znajomych Wicka, w dodatku biały, i pewnie dlatego misjonarz przelał na niego całą miłość i uwagę, której Chan tak bardzo łaknął i której – dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę – nigdy tak naprawdę nie miał. Mimo to odrażające występy przed grupą nie ustały, a nowy siedział bez słowa i przyglądał mu się, wolny od wstydu i upokorzenia.
Chan nigdy tego Wickowi nie wybaczył i dopiero w dniu ucieczki pojął głębię jego zdrady. Jego dobroczyńca i opiekun wcale się nim nie interesował; chodziło mu wyłącznie o powiększenie kolekcji nawróconych, o podarowanie Bogu jeszcze jednej owieczki.
Do strasznej rzeczywistości przywrócił go dzwonek telefonu. Spojrzał na wyświetlacz, przeprosił rzecznika i odszedł na bok, szukając anonimowości w tłumie dziennikarzy.
– Cóż za niespodzianka.
– Gdzie jesteś? – rzucił krótko Spalko, jakby miał na głowie za dużo spraw.
– Na Orly. Właśnie dowiedziałem się, że Webb nie żyje.
– Ach tak?
– Podobno wpadł motocyklem na ciężarówkę. – Chan czekał na reakcję, ale Spalko milczał. – Nie cieszy się pan? Nie tego pan chciał?
– Nie oblewaj jego śmierci przedwcześnie, Chan – odparł oschle Spalko. – Mój człowiek z hotelu Dunabius Grand doniósł mi właśnie, że wprowadził się do nich niejaki Conklin. Alexander Conklin.
Chan doznał tak silnego wstrząsu, że ugięły się pod nim nogi i musiał oprzeć się o ścianę.
– Webb?
– A któżby? Duch Conklina?
Chan stwierdził z rozdrażnieniem, że czoło ma zlane zimnym potem.
– Skąd pewność, że to on?
– Mój człowiek go opisał, widziałem policyjne zdjęcie.
Chan zacisnął zęby. Czuł, że rozmowa źle się skończy, mimo to nieubłaganie parł naprzód.
– Wiedział pan, że David Webb to Jason Bourne. Dlaczego nie powiedział mi pan prawdy?
– Nie widziałem powodu- odparł beznamiętnie Spalko. – Chciałeś Webba, dałem ci Webba. Nie mam zwyczaju czytać w czyichś myślach. Ale pochwalam twoją rzutkość i przedsiębiorczość.
Chanem wstrząsnął spazm gniewu. Z trudem zapanował nad głosem.
– Jak pan myśli, skoro Bourne dotarł aż do Budapesztu, jak szybko pana wytropi?
– Przedsięwziąłem już kroki, żeby do tego nie doszło – odrzekł Spalko. – Ale pomyślałem sobie, że nie musiałbym tego robić, gdybyś zabił sukinsyna wtedy, kiedy miałeś okazję.
Chan, nie ufając człowiekowi, który go okłamał i który próbował grać nim jak pionkiem na szachownicy, poczuł jeszcze silniejszy gniew. Spalko chciał, żeby to on zabił Bourne'a, ale dlaczego? Zanim dokona swojej prywatnej zemsty, musi się tego dowiedzieć. Stracił resztkę opanowania, więc głos miał szorstki i ostry.
– Dobrze, zabiję go – powiedział. – Ale na moich warunkach i według mojego, nie pańskiego kalendarza.
Humanistas Ltd. miała trzy hangary na lotnisku Ferihegya. W jednym z nich, przy małym samolocie odrzutowym z firmowym logo na burcie – ludzka dłoń, na dłoni zielony krzyż – stała ciężarówka z kontenerem. Umundurowani mężczyźni kończyli załadunek skrzyń z bronią, które liczył i porównywał z listą stojący obok Hasan Arsienow. Gdy odszedł na chwilę, żeby z kimś porozmawiać, Spalko spojrzał na Zinę i powiedział:
– Za kilka godzin lecę na Kretę. Chcę, żebyś poleciała ze mną.
Zina szeroko otworzyła oczy.
– Mam wrócić z Hasanem do Czeczenii, żeby dokończyć przygotowania do naszej misji.
Spalko spojrzał na nią przenikliwie.
– Hasan cię tam nie potrzebuje. Co więcej, uważam, że poradzi sobie lepiej, jeśli… nie będziesz go rozpraszała.
Nie mogła oderwać od niego oczu.
– Chcę, żeby wszystko było zupełnie jasne, Zino. – Arsienow wracał do nich. – To nie rozkaz. Decyzja należy wyłącznie do ciebie.
Mimo dwuznacznej sytuacji i pośpiechu mówił powoli i wyraźnie, żeby dotarło do niej każde słowo. Dawał jej szansę – z czego nie zdawała sobie sprawy – lecz było oczywiste, że jest to przełomowa chwila jej życia, że cokolwiek postanowi, nie będzie odwrotu; powiedział to tak, że musiała zrozumieć. Decyzja należała do niej, tak, ale Zina czuła, że jeśli powie "nie", coś się dla niej na zawsze skończy. Rzecz w tym, że wcale nie chciała odmówić.
– Zawsze chciałam zobaczyć Kretę – szepnęła; Arsienow był tuż- tuż.
Spalko kiwnął głową i spojrzał na Hasana.
– Wszystko się zgadza?
Czeczen spojrzał na nich znad podkładki z klipsem.
– Jakżeby inaczej, Szejku? – Zerknął na zegarek. – Za godzinę wracamy do kraju.
– Zina poleci na Kretę – odparł swobodnie Spalko. – Na Wyspach Owczych przerzucamy broń na kuter rybacki, potem płyniemy do Islandii i chcę, żeby któreś z was tam było. Ty musisz wracać do oddziału. Na pewno wypożyczysz mi ją na kilka dni – dodał z uśmiechem.
Arsienow zmarszczył czoło, zerknął na Zinę, która – jak na bystrą kobietę przystało – odpowiedziała mu obojętnym spojrzeniem, i kiwnął głową.
– Oczywiście, jak sobie życzysz, Szejku.
Spalko skłamał i Zina stwierdziła, że to ją interesuje. Wciągnął ją do swego małego spisku, dlatego była podniecona i zdenerwowana. Widziała minę Hasana i przez chwilę miała wyrzuty sumienia, ale zaraz potem pomyślała o czekającej ją tajemnicy i o słodkim jak miód głosie Szejka. "Za kilka godzin lecę na Kretę. Chcę, żebyś poleciała ze mną".
Spalko wyciągnął rękę i Arsienow uścisnął ją jak rzymski wojownik.
– La illaha Allah.
– La illaha Allah – odrzekł Hasan, lekko pochylając głowę.
– Przed hangarem czeka limuzyna. Odwiezie cię do terminalu. Do zobaczenia w Reykjaviku, przyjacielu. – Spalko odszedł, żeby porozmawiać z pilotem; Zina musiała się pożegnać ze swoim aktualnym kochankiem.
Chanem miotały zupełnie nieznane emocje. Czekał na lotnisku już od czterdziestu minut, mimo to wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku, jaki przeżył na wieść, że Bourne żyje. Z twarzą ukrytą w dłoniach na próżno próbował doszukać się w świecie jakiegoś sensu. Ktoś taki jak on, człowiek, którego przeszłość nieustannie mieszała się z teraźniejszością, nie potrafił ująć go w żaden sensowny wzór. Przeszłość była tajemnicą, a jego pamięć dziwką podświadomości, ladacznicą, która zniekształcała fakty i wydarzenia lub całkowicie je pomijała, wiernie służąc wezbranemu jadem wrzodowi, który w nim rósł.
Ale te emocje były jeszcze gwałtowniejsze i bardziej niszczące. O tym, że Bourne żyje, dowiedział się od Spalki, i to doprowadzało go do furii., Co się stało z jego wyostrzonymi zmysłami? Dlaczego niczego nie sprawdził? Czy ktoś tak dobrze wyszkolony jak Bourne wpadłby motocyklem na ciężarówkę? I gdzie były zwłoki? Czy je zidentyfikowano? Rzecznik powiedział, że wciąż przeszukują rozbity samochód: eksplozja i ogień dokonały tak wielkich zniszczeń, że znalezienie czegokolwiek w poskręcanym i całkowicie wypalonym wraku może potrwać wiele godzin, a nawet dni, i że nawet wtedy może nie wystarczyć im materiału do przeprowadzenia stuprocentowo pewnej identyfikacji. Zderzenie – na jego miejscu zrobiłby to samo; przed trzema laty opracował nawet identyczny wariant ucieczki podczas akcji w dokach Singapuru.
Ale wciąż nie dawało mu spokoju inne pytanie i chociaż próbował o nim zapomnieć, uporczywie powracało. Co poczuł w chwili, gdy dowiedział się, że Bourne żyje? Radość? Strach? Gniew? Rozpacz? Czy może wszystko to naraz, mdlącą mieszaninę nieokiełznanych emocji, gamę odczuć na klawiaturze podświadomości?
Wywołano jego lot i wciąż oszołomiony stanął w kolejce do odprawy.
Zamyślony Spalko minął wejście do kliniki Eurocenter Bio- I przy Hattyu utca 75. Wyglądało na to, że ma problem: Chana. Chan był pożyteczny, owszem. Nie ulegało wątpliwości, że jako znakomicie wyszkolony zabójca eliminował wyznaczone cele sprawniej od innych, ale nawet ten wyjątkowy talent bladł w porównaniu z zagrożeniem, jakie teraz stwarzał. Nie dawało mu to spokoju od chwili, gdy Chan po raz pierwszy zawiódł, pozwalając Bourne'owi uciec. Było w tym coś nieprawidłowego, obcego, coś, co tkwiło mu w gardle jak ość. Próbował ją odkrztusić, próbował przełknąć, ale nie mógł. Podczas ostatniej rozmowy z Chanem uzmysłowił sobie, że trzeba go niezwłocznie zlikwidować. Nie mógł dopuścić, żeby któryś z nich przeszkodził mu w akcji w Reykjaviku. Bourne czy Chan, teraz to już wszystko jedno. Obaj byli równie niebezpieczni.
Wszedł do kawiarni za rogiem brzydkiego nowoczesnego gmachu kliniki i uśmiechnął się do mężczyzny, który powitał go lekkim skinieniem głowy.
– Przepraszam, Peter. – Usiadł przy stoliku.
Doktor Peter Sido uspokoił go gestem ręki.
– Nie ma za co, Stiepanie. Wiem, że jesteś bardzo zajęty.
– Ale nie na tyle, żeby zrezygnować z poszukiwań doktora Schiffera. – I dzięki Bogu! – Sido dodał śmietanki do kawy. – Naprawdę nie wiem,
co bym zrobił bez ciebie i twoich kontaktów. Kiedy odkryłem, że zniknął, omal nie postradałem zmysłów!
– Spokojnie, z każdym dniem jesteśmy coraz bliżej. Zaufaj mi.
– Ufam ci całkowicie. – Sido miał nijaką twarz i w ogóle był nijaki. Średniego wzrostu i wagi, miał powiększone przez okulary oczy koloru błota i krótkie brązowe włosy, które układały mu się na głowie, jak chciały. Był w tweedowym garniturze w jodełkę, lekko przetartym na rękawach, w białej koszuli i brązowo- czarnym krawacie, który wyszedł z mody co najmniej przed dziesięciu laty. Wyglądał jak komiwojażer albo przedsiębiorca pogrzebowy, ale
pod tą nieciekawą powierzchownością krył się niezwykły umysł.
– A teraz chcę cię spytać, czy zdążyłeś – powiedział Spalko.
Sido musiał się tego pytania spodziewać, bo odpowiedział bez wahania:
– Wszystko jest zsyntetyzowane i gotowe do użycia.
– Masz to tutaj?
– Tylko próbkę. Reszta czeka w chłodni, pod kluczem. A o próbkę się nie martw. Jest tu, w pojemniku mojej własnej konstrukcji. Produkt końcowy jest bardzo wrażliwy. Do chwili użycia musi być przechowywany w temperaturze minus trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Pojemnik ma integralny system chłodzący, który utrzyma tę temperaturę przez czterdzieści osiem godzin. – Sięgnął pod stolik i wyjął małe metalowe pudełko wielkości grubej książki. – Dwie doby. Wystarczy?
– Na pewno, bardzo ci dziękuję. – Spalko wziął pudełko. Było cięższe, niż myślał, pewnie ze względu na wewnętrzny układ chłodzenia. – Jest w fiolce? Dokładnie według moich wskazówek?
– Naturalnie. – Sido westchnął. – Ale wciąż nie rozumiem, po co ci tak groźne zarazki.
Spalko przyglądał mu się przez chwilę. Zapalił papierosa. Wiedział, że zbyt szybka odpowiedź zepsułaby cały efekt, a podczas rozmowy z Sidem efekt był wszystkim. Sido był genialnym mikrobiologiem i specjalistą od zarazków przenoszonych drogą powietrzną, lecz jego znajomość natury ludzkiej pozostawiała wiele do życzenia. Nie różnił się bardzo od innych zapatrzonych w siebie naukowców, ale w tym przypadku jego naiwność doskonale odpowiadała potrzebom Spalki. Sido chciał odzyskać przyjaciela i nie liczyło się nic więcej, dlatego słuchał go tylko jednym uchem. Chciał mieć czyste, spokojne sumienie, to wszystko.
– Jak już wspomniałem – powiedział w końcu Spalko – skontaktowało się ze mną dowództwo amerykańsko- brytyjskiej jednostki antyterrorystycznej.
– Będą na tym szczycie?
– Oczywiście – zełgał Spalko; amerykańsko- brytyjska jednostka antyterrorystyczna istniała tylko w jego wyobraźni. – Są u progu przełomowego odkrycia. Chodzi o zagrożenie bioterroryzmem, a jak dobrze wiesz, bioterroryzm to nie tylko substancje chemiczne, ale i zarazki przenoszone drogą powietrzną. Muszą to coś wypróbować, dlatego skontaktowali
się ze mną i dlatego zawarliśmy tę umowę. Ja znajdę doktora Schiffera, ty dasz im to, czego chcą.
– Tak, wiem, już mi to tłumaczyłeś… – Sido umilkł i zaczął nerwowo postukiwać łyżeczką w serwetkę, aż Spalko kazał mu przestać.
– Przepraszam – mruknął Sido, poprawiając okulary. – Ale wciąż nie rozumiem, co oni chcą z tym zrobić. Mówiłeś, że jakieś testy, ale…
Spalko pochylił się do przodu. Nadeszła decydująca chwila: musiał mu to sprzedać. Rozejrzał się ukradkiem i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.
– Posłuchaj uważnie, Peter. Powiedziałem ci więcej, niż powinienem. To ściśle tajne, rozumiesz?
Sido też się nachylił i bez słowa kiwnął głową.
– Mówiąc ci to, co powiedziałem, naruszyłem już warunki umowy, którą podpisałem z nimi.
– Boże! – szepnął żałośnie naukowiec. – Naraziłem cię na ryzyko…
– Spokojnie, nie martw się, nic mi nie grozi. Chyba że komuś o tym powiesz…
– Coś ty, nigdy.
– Wiem. – Spalko uśmiechnął się. – Wierzę ci.
– Dziękuję, Stiepanie. Jestem ci bardzo wdzięczny.
Spalko musiał zagryźć wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Co za komedia! Brnął dalej:
– Nie wiem, na czym polega ten test, bo tego mi nie powiedzieli – szepnął tak cicho, że Sido musiał nachylić się jeszcze bardziej i prawie stykali się teraz nosami. – A ja nawet nie pytałem.
– Oczywiście.
– Ale wierzę, i ty też musisz w to wierzyć, że ci ludzie robią co w ich mocy, żeby żyło nam się bezpieczniej na tym coraz bardziej niebezpiecznym świecie. – Spalko uważał, że jak zawsze sprowadzało się to do zaufania. Ale żeby ryba, w tym wypadku Sido, połknęła przynętę, musiała uwierzyć, że wędkarz też darzy ją zaufaniem. Potem można było wyciągnąć ją z wody, a ona nie wiedziała nawet, kim jest wędkarz. – Moim zdaniem, bez względu na to, co chcą zrobić i po co, trzeba im pomóc. Powiedziałem im tak, gdy tylko się ze mną skontaktowali.
– Ja też bym tak powiedział. – Sido wytarł spoconą wargę. – Wierz mi, jeśli możesz na coś liczyć, to na to na pewno.
Obserwatorium Astronomiczne Amerykańskiej Marynarki Wojennej na skrzyżowaniu Massachusetts Avenue i Trzydziestej Czwartej ulicy jest oficjalnym źródłem czasu dla wszystkich stref czasowych w Stanach Zjednoczonych i jednym z nielicznych miejsc, gdzie nieustannie obserwuje się księżyc, gwiazdy i planety. Największy zamontowany tam teleskop ma ponad sto lat i nadal jest wciąż używany. To właśnie dzięki niemu doktor Asaph Hall odkrył księżyce Marsa. Ujrzał je po raz pierwszy w 1877 roku i nadał im imiona Deimos (Lęk) i Phobos (Strach). Stary nie miał pojęcia, dlaczego akurat tak je nazwano, wiedział jednak, że ilekroć dopada go melancholia, tylekroć ciągnie go do obserwatorium. Właśnie dlatego kazał tam sobie urządzić biuro, ukryte w głębi gmachu, niedaleko teleskopu Halla.
Właśnie rozmawiał przez wideotelefon z Jamiem Hullem, szefem ochrony w Reykjaviku, gdy odwiedził go Martin Lindros.
– Tymi z Fejd al- Saud się nie martwię – mówił Hull z wyższością w głosie. – Dzisiejsze systemy ochrony to dla Arabów ciemna magia, więc chętnie nas słuchają. – Pokręcił głową. – Drażni mnie tylko Rusek, Borys Iljicz Karpow. Szlag by to, wszystko kwestionuje. Mówię białe, on czarne. Co za skurwiel. Lubi się kłócić.
– Nie umiesz sobie poradzić z jednym głupim analitykiem, w dodatku Rosjaninem?
– Słucham?! – Zaskoczony Hull wytrzeszczył oczy; rude wąsy pod skoczyły mu do góry i opadły. – Nie, panie dyrektorze, wcale nie…
– Bo jeśli nie umiesz, w każdej chwili mogę wysłać tam kogoś innego – dodał Stary z nutką okrucieństwa w głosie.
– Nie, nie…
– I wierz mi, że to zrobię. Nie jestem w nastroju do…
– To nie będzie konieczne, panie dyrektorze. Poradzę sobie z Karpowem.
– Oby. – Starego ogarnęło znużenie i Lindros miał nadzieję, że Jamie widzi to na ekranie swego odbiornika. – Musimy stworzyć zwarty front przed, podczas i po wizycie prezydenta. Jasne?
– Tak jest.
– A Bourne? Rozumiem, że się nie pokazał.
– Nie, panie dyrektorze. Byliśmy i jesteśmy wyjątkowo czujni.
Widząc, że Stary dowiedział się już wszystkiego, czego chciał, Lindros
dyskretnie odchrząknął.
– Mam spotkanie, Jamie – powiedział dyrektor, nie odwracając głowy. – Porozmawiamy jutro. – Pstryknął przełącznikiem, zetknął dłonie czubkami palców i spojrzał na duże zdjęcie Marsa i jego dwóch nienadających się do zamieszkania księżyców.
Lindros zdjął płaszcz i usiadł obok szefa. Gabinet był ciasny i przegrzany nawet teraz, w samym środku zimy. Na ścianie wisiał portret prezydenta. Po przeciwnej stronie było pojedyncze okno, a za oknem wysokie sosny, czarno- białe w jaskrawym świetle otaczających gmach reflektorów systemu bezpieczeństwa.
– Dobre wiadomości z Paryża. Bourne nie żyje.
Stary podniósł głowę i jego martwa przed chwilą twarz lekko się ożywiła.
– Dopadli go? Mam nadzieję, że zdychał w bólu.
– Prawdopodobnie tak. Zginął na autostradzie Al na północny zachód od miasta. Wpadł motocyklem na osiemnastokołową ciężarówkę. Widziała to agentka Quai d'Orsay.
– Mój Boże – sapnął Stary. – Została z niego mokra plama… – Zmarszczył brwi. – Na pewno?
– Dopóki go nie zidentyfikują, zawsze istnieje cień wątpliwości – odparł Lindros. – Wysłaliśmy im rentgen jego zębów i próbkę DNA, ale Francuzi mówią, że to był straszny wybuch, ogień mógł strawić nawet kości. Przekopanie zgliszcz zajmie im co najmniej dwa dni. Obiecali, że jak tylko coś znajdą, natychmiast nas powiadomią.
Dyrektor kiwnął głową.
– Robbinet wyszedł z tego cało – dodał Lindros. – Jest bezpieczny.
– Kto?
– Jacques Robbinet, francuski minister kultury, przyjaciel i współpracownik Conklina. Baliśmy się, że może być następnym celem Bourne'a.
Umilkli i długo siedzieli w ciszy. Stary się zamyślił. Może o Conklinie, a może zastanawiał się, jaką rolę odgrywa we współczesnym świecie lęk i strach, i podziwiał Hulla za jego umiejętność przewidywania. Pracę w tajnych służbach wywiadowczych rozpoczynał z mylnym przekonaniem, że pomoże ten strach złagodzić, tymczasem jeszcze bardziej go podsycił. Mimo to nigdy nie pomyślał o odejściu z firmy. Nie potrafił sobie wyobrazić innego życia. To, kim był i czego dokonał w tym niewidzialnym dla cywili światku, określało jego istotę.
– Panie dyrektorze, już późno.
Stary westchnął.
– Co ty powiesz, Martin, co ty powiesz…
– Pora wracać do domu, do Madeleine – dodał cicho Lindros.
Dyrektor przetarł ręką twarz. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.
– Maddy pojechała do siostry do Phoenix. Dom jest dziś ciemny.
– Mimo to.
Lindros wstał.
– Martin. – Stary odwrócił głowę. – Ta sprawa z Bourne'em… To jeszcze nie koniec.
Lindros zamarł z płaszczem w ręku.
– Nie rozumiem.
– Bourne nie żyje, ale przed śmiercią zdążył zrobić z nas durniów.
– Panie dyrektorze…
– Wystawił nas na pośmiewisko, nie możemy na to pozwolić. Jesteśmy na świeczniku. Zadają nam trudne pytania i jeśli je zignorujemy, będą poważne konsekwencje. – Staremu zabłysły oczy. – Trzeba zamknąć tę przykrą sprawę; niech trafi do lamusa historii. Brakuje nam tylko jednego elementu.
– To znaczy?
– Kozła ofiarnego, Martin, kogoś, kogo wysmarują gównem, podczas gdy my będziemy pachnieć jak róże w maju. – Przeszył Lindrosa ostrym spojrzeniem. – Znasz kogoś takiego?
Lindros poczuł, że w żołądku narasta mu zimna gula lęku.
– No, Martin? – rzucił szorstko Stary. – Mów coś.
Lindros patrzył na niego bez słowa. Zdawało się, że nie może rozewrzeć szczęk.
– Znasz – warknął Stary. – Oczywiście, że znasz.
– Pan to uwielbia, prawda?
Lindros oskarżał go, dyrektor wzdrygnął się w duchu. Nie pierwszy raz cieszył się, że jego ludzie nie mogą wejść mu w drogę, bo gdyby weszli, musiałby ich zniszczyć. Nie, nikt go nie przerośnie, dobrze o to dbał.
– Nie znasz? To ci go przedstawię: detektyw Harris.
– Nie możemy tego zrobić – odparł Lindros. Gniew wzbierał w nim jak cola w otwartej puszce.
– My? A kto tu mówi o nas? To było twoje zadanie. Od samego początku stawiałem sprawę jasno: za wszystko odpowiadasz ty i tylko ty. Dlatego teraz musisz zrzucić na niego winę.
– Harris nie zrobił nic złego.
Stary uniósł brwi.
– Wątpię, ale nawet jeśli, kogo to obchodzi?
– Mnie.
– Dobrze, Martin. W takim razie to ty weźmiesz na siebie winę za wpadkę na starym mieście i pod rondem Waszyngtona.
Lindros zacisnął zęby.
– Mam wybierać?
– A kto? Ta zdzira pożre mnie żywcem tak czy inaczej, więc jeśli muszę kogoś poświęcić, wolę, żeby to był podstarzały detektyw z policji stanowej niż mój zastępca. Wiesz, jak bym wyglądał, gdybyś wpakował sobie w brzuch własny miecz?
– Chryste! – syknął Lindros, kipiąc gniewem. – Kłębowisko żmij. Jak pan to wytrzymuje?
Stary wstał i wziął płaszcz.
– A kto powiedział, że wytrzymuję?
Kamienny gotycki gmach: kościół Świętego Macieja. Bourne dotarł tam o jedenastej czterdzieści i przez dwadzieścia minut uważnie obserwował okolicę. Niebo było czyste, powietrze chłodne i rześkie, ale tuż nad horyzontem zbierały się gęste chmury i odświeżający wiatr niósł wilgotny zapach deszczu. Nocne odgłosy i widok kościoła uwolniły okruchy pamięci: już tu był, na pewno był, ale kiedy i po co, tego nie wiedział. Zajrzawszy w otchłań straty i tęsknoty, znowu pomyślał o Aleksie i Mo, pomyślał tak intensywnie, że jeszcze chwila i mógłby ich zmaterializować.
Zacisnął usta i potrząsnął głową. Musiał sprawdzić, czy teren jest czysty, czy nikt go nie obserwuje.
Punktualnie o północy ruszył w stronę kościoła zwieńczonego osiemdziesięciometrową kamienną wieżą najeżoną gargulcami. Na najniższym stopniu schodów stała młoda, najwyżej trzydziestopięcioletnia kobieta, wysoka, szczupła i uderzająco piękna. Jej długie rude włosy lśniły w świetle latarni. Za nią, nad głównymi drzwiami, widniała czternastowieczna płaskorzeźba Marii Dziewicy. Kobieta spytała go o nazwisko.
– Alex Conklin.
– Paszport poproszę – rzuciła oschłym głosem urzędniczki z lotniska.
Podał jej paszport. Obejrzała go dokładnie i pomacała. Miała interesujące palce, szczupłe, długie i silne, o krótko obciętych paznokciach. Palce pianistki.
– Skąd mam wiedzieć, że jest pan tym, za kogo się pan podaje? – spytała.
– Znikąd – odparł. – Czasem wystarczy wiara.
Prychnęła pogardliwie.
– Pana imię?
– Tam jest napisane.
Spiorunowała go wzrokiem.
– Prawdziwe. To, z którym się pan urodził.
– Aleksiej. – W ostatniej chwili przypomniał sobie, że Conklin był rosyjskim emigrantem.
Kiwnęła głową. Pięknie rzeźbione rysy twarzy, węgierskie oczy, duże, zielone, przesłonięte długimi rzęsami, i szerokie, wydatne usta – miała w sobie coś poważnego i oficjalnego, ale i też coś staromodnie zmysłowego, co w zakamuflowany sposób mówiło o czasach bardziej niewinnych, gdy ważniejsze od słów często bywało to, co niewypowiedziane.
– Witamy w Budapeszcie. Nazywam się Annaka Vadas. – Podniosła kształtną rękę. – Proszę tędy.
Przeszli przez placyk i skręcili w ciemną uliczkę tuż za kościołem. Były tam ledwo widoczne drzwi, małe, drewniane, ze starymi żelaznymi okuciami. Kobieta zapaliła latarkę i wyjęła z torebki starodawny klucz. Włożyła go do zamka, przekręciła w prawo, potem w lewo. Drzwi się otworzyły.
– Ojciec czeka w środku – powiedziała. Weszli do kościoła i silne światło latarki zatańczyło na ozdobionych kolorowymi malowidłami ścianach. Freski węgierskich świętych. – W tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym Buda wpadła w ręce Turków i na sto pięćdziesiąt lat kościół stał się głównym meczetem miasta. – Poświeciła wyżej, potem w bok. – Turcy wy
rzucili całe wyposażenie, zamalowali wapnem freski. Ale teraz wszystko wygląda tak jak w trzynastym wieku.
W głębi kościoła paliło się mdłe światło. Poszli dalej, mijając po drodze kilka kaplic. W kaplicy tuż przy prezbiterium na kamiennych sarkofagach spoczywały w upiornym bezruchu posągi króla Węgier Beli III i jego żony Anny z Chatillon. W mrocznej krypcie za rzędem średniowiecznych figur ktoś stał. Janos Vadas.
Wyciągnął rękę i gdy Bourne chciał ją uścisnąć, z cienia wyszło trzech ponuro spoglądających mężczyzn. Jason sięgnął po pistolet, lecz Vadas tylko się uśmiechnął.
– Niech pan spojrzy na iglicę, panie Bourne. Myśli pan, że dałbym panu sprawną broń?
Annaka wymierzyła do niego z pistoletu.
– Aleksiej był moim starym przyjacielem – mówił dalej Vadas. – Poza tym piszą o panu w gazetach. – Miał zimną, wyrachowaną twarz, groźnie zmarszczone ciemne brwi, ostro zarysowaną szczękę i błyszczące oczy. Dawno już przekroczył sześćdziesiątkę i pośrodku głowy zamiast włosów miał teraz błyszczącą trójkątną plamę. – Zamordował pan Aleksiej a
i tego drugiego, Panova. Już za samego Aleksieja mógłbym kazać pana zabić, tu i teraz.
– Alex był i moim przyjacielem. Przyjacielem i nauczycielem.
Vadas westchnął ze smutną, zrezygnowaną miną.
– A pan go zdradził, bo tak jak tamci, chce pan pewnie wyciągnąć wszystko z Schiffera.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Oczywiście – odparł sceptycznie Vadas. – Oczywiście…
–
– Skąd bym znał jego prawdziwe imię? Alex i Mo Panov byli moimi przyjaciółmi.
– W takim razie zabicie ich byłoby aktem czystego szaleństwa.
– Właśnie.
– Hazas uważa, że jest pan obłąkany – powiedział spokojnie Vadas. – Pamięta go pan, dyrektora hotelu, którego omal pan nie pobił? Mówi, że zachowywał się pan jak wariat.
– Więc to on zawiadomił pana, że przyjechałem. Fakt, może trochę przesadziłem, ale wiedziałem, że kłamie.
– Kłamał dla mnie – odrzekł z dumą Vadas.
Pod czujnym wzrokiem Annaki i trzech goryli z obstawy Bourne podszedł krok bliżej i podał Vadasowi bezużyteczny pistolet. Gdy mężczyzna wyciągnął rękę, Jason objął go mocno, błyskawicznie obrócił, wyszarpnął zza paska ceramiczny pistolet Derona i przytknął mu lufę do skroni.
– Naprawdę myślał pan, że użyłbym obcego pistoletu, nie rozebrawszy go przedtem na części? – Spojrzał na Annakę. – Rzuć to – powiedział spokojnie. – Inaczej mózg twojego ojca zbryzga pięć wieków waszej historii. Nie patrz na niego! Rób, co mówię!
Annaka położyła pistolet na podłodze.
– Kopnij go w moją stronę.
Kopnęła.
Goryle nie ruszyli się i chociaż teraz na pewno nie wykonaliby żadnego ruchu, Jason cały czas miał ich na oku. Zabrał pistolet i puścił Vadasa.
– Mógłbym pana zabić.
– Ale wtedy ja zabiłabym ciebie – syknęła Annaka.
– Na pewno byś próbowała – odparł Bourne. Podniósł do góry broń, pokazując im, że nie ma zamiaru jej użyć. – Ale musielibyśmy być wrogami, bo zabijanie jest aktem nienawiści. – Podniósł z podłogi pistolet i rękojeścią do przodu podał Annace.
Wzięła broń bez słowa i ponownie wymierzyła.
– Co pan z niej zrobił, panie Vadas? – odezwał się Bourne. – Zabiłaby dla pana, tak, ale za szybko i bez powodu.
Vadas stanął między nimi, spojrzał na córkę i popchnął w dół jej uzbrojoną rękę.
– Dość już mam wrogów – szepnął.
Annaka opuściła broń, lecz w jej błyszczących oczach wciąż czaił się gniew.
– Jak już mówiłem, zabicie Aleksieja byłoby aktem szaleństwa, a pan nie wygląda na obłąkanego. Wprost przeciwnie.
– Wrobiono mnie – oparł Bourne. – Żeby odwrócić uwagę od prawdziwych morderców.
– Ciekawe. Dlaczego?
– Przyjechałem się tego dowiedzieć.
Vadas długo przyglądał mu się bez słowa, potem popatrzył wokoło i podniósł ręce.
– Gdyby żył, spotkalibyśmy się tutaj, w tym kościele. Widzi pan, to bardzo ważne miejsce. Tu u progu czternastego wieku stanął pierwszy kościół parafialny w Budzie. Te wielkie organy, które widzi pan na chórze, grały na ślubie króla Macieja. Tu koronowano dwóch ostatnich królów Węgier, Franciszka Józefa I i Karola IV. Tak, otacza nas historia, a my chcieliśmy ją zmienić.
– Wy i doktor Schiffer, tak?
Vadas nie zdążył odpowiedzieć. W kościele zadudniło echo i runął do tyłu z rozpostartymi rękami. Z dziury na jego czole popłynęła krew. Bourne pchnął Annakę na podłogę. Ochroniarze rozpierzchli się na wszystkie strony, szukając schronienia i odpowiadając ogniem. Jeden oberwał natychmiast: potknął się i runął na gładki marmur. Drugi był już przy ławkach i rozpaczliwie próbował się za nimi ukryć, ale upadł ze strzaskanym kulą kręgosłupem. Wygiął się w łuk; pistolet zaklekotał na podłodze.
Bourne zerknął na trzeciego ochroniarza i przeniósł wzrok na Vadasa leżącego na brzuchu w kałuży krwi. Nie poruszał się i chyba nie oddychał. Znowu huknęły strzały. Jason spojrzał na ochroniarza, który prostował się właśnie, mierząc w górę, w kierunku organów na chórze. Wypalił kilka razy, szeroko rozrzucił ramiona i na jego koszuli wykwitła czarna plama. Chciał przytknąć tam rękę, lecz nie zdążył; przewrócił oczami i upadł.
Jason spojrzał w stronę tonących w mroku organów, dostrzegł tam niewyraźny cień, wycelował i pociągnął za spust. Trysnęła fontanna kamiennych odłamków. Chwycił latarkę Annaki, oświetlił balkon i pobiegł do spiralnych schodów. Annaka, która dopiero teraz doszła do siebie, zobaczyła ojca i krzyknęła przeraźliwie.
– Wracaj! – ryknął Bourne. – On tam jest!
Nie zważając na ostrzeżenie, Annaka uklękła przy ojcu.
Bourne chciał ją osłonić i kilka razy wypalił w stronę chóru, lecz snajper nie odpowiadał ogniem na ogień. Nic dziwnego, osiągnął swój cel i pewnie już uciekał.
Nie tracąc czasu, Jason wskoczył na schody. Zobaczył łuskę – jedną, drugą- i popędził dalej. Balkon. Nikogo. Kamienna podłoga, wyłożona rzeźbioną boazerią ściana. Zajrzał za organy, ale tam też było pusto. Uważnie obejrzał posadzkę, potem ścianę. Krawędź jednej ze starych rzeźbionych desek różniła się nieco od pozostałych, a sama deska była kilka milimetrów szersza…
Pomacał opuszkami palców i odkrył, że to nie ściana, tylko zamaskowane drzwiczki. Otworzył je i znalazł się na wąskich, krętych schodach. Z gotowym do strzału pistoletem pokonał kilkanaście stopni i stanął przed kolejnymi drzwiami. Pchnął je – wychodziły na dach. Wystawił głowę i w tym samym momencie padł strzał. Jason cofnął się, lecz tuż przedtem zobaczył sylwetkę biegnącego po dachu człowieka. Dach był bardzo stromy, a że właśnie zaczął padać deszcz, snajper niebezpiecznie ślizgał się po dachówkach. To dobrze; był zbyt zajęty, żeby strzelać.
Bourne natychmiast stwierdził, że zelówki jego nowych butów są do niczego. Zdjął buty, rzucił za parapet i na czworakach wszedł na dach. Trzydzieści metrów niżej, na dnie przepastnej otchłani, w świetle starych latarni lśnił placyk przed kościołem. Przytrzymując się palcami i stopami, Jason powoli sunął za snajperem. Nie wiedzieć czemu podejrzewał, że ściga Chana, ale jakim cudem Chan mógłby przyjechać do Budapesztu przed nim i dlaczego miałby strzelać do Vadasa, a nie do niego?
Podniósł głowę – tamten zmierzał do południowej wieży – i przyspieszył, żeby go nie zgubić. Dachówki były bardzo stare i zmurszałe. Jedna z nich pękła na pół, wyślizgując mu się z ręki, i przez chwilę balansował niebezpiecznie w prawo i w lewo. Odzyskał równowagę i odrzucił dachówkę na bok. Roztrzaskała się na płaskim dachu kaplicy trzy metry niżej.
Starał się planować naprzód. Wiedział, że będzie mu grozić poważne niebezpieczeństwo, gdy snajper dotrze do wieży, bo jeśli nie zdąży zejść z dachu, tamten zdejmie go jednym strzałem. Padało coraz mocniej. Ręce ześlizgiwały się z dachówek, oczy zalewała woda. Wieża majaczyła piętnaście metrów dalej.
Pokonał już trzy czwarte drogi, gdy wtem usłyszał brzęk metalu o kamień. Momentalnie rozpłaszczył się na dachu. Kula świsnęła mu tuż koło ucha i roztrzaskała dachówkę, o którą opierał się prawym kolanem. Zaczął zsuwać się w dół, prosto na dach kaplicy.
Odruchowo rozluźnił mięśnie, spadł na prawe ramię i zwinięty w kłębek, przetoczył się po dachu, rozpraszając energię uderzenia. Wstał i całym ciałem przywarł do okna witrażowego, schodząc z linii strzału.
Zadarł głowę. Południowa wieża była niedaleko. Kilkadziesiąt kroków w prawo strzelała w niebo druga, nieco niższa od tamtej. Miała wąskie, typowo średniowieczne okna bez szyb. Nie tracąc ani chwili, przecisnął się przez najbliższe, wszedł na dach i stanął przed kamiennym parapetem prowadzącym do południowej wieży.
Musiał dostać się na drugą stronę i nie wiedział, czy snajper go zauważy. Zauważy czy nie? Wziął głęboki oddech i wbiegł na parapet. Dostrzegł jakiś ruch w mroku, kilkanaście metrów dalej i w chwili gdy huknął strzał, upadł na prawe ramię, przetoczył się, wstał i głową naprzód dał nura w otwarte okno wieży.
Drugi strzał, trzeci – posypały się kamienne odpryski. Bourne wpadł na kręte schody i popędził na górę. Znów usłyszał metaliczny szczęk – snajperowi skończyła się amunicja. Biegł, pokonywał po trzy stopnie naraz, żeby wykorzystać tę chwilową przewagę. Nagłe usłyszał kolejny szczęk i zobaczył staczającą się po schodach łuskę. Ugiął nogi w kolanach, jeszcze mocniej pochylił głowę. Strzały nie padły, co zwiększyło jego szanse.
Ale szanse to za mało – musiał mieć pewność. Podniósł latarkę, pstryknął włącznikiem i natychmiast dostrzegł niewyraźny cień na schodach, cień, który momentalnie skoczył w bok. Zgasił latarkę i przyspieszył kroku, żeby tamten nie zdążył go namierzyć.
Byli prawie na samym szczycie wieży, osiemdziesiąt metrów nad ziemią. Snajper nie miał dokąd uciec. Żeby wydostać się z pułapki, musiał go zabić. Będzie zdesperowany, więc nieostrożny i niebezpieczny. Bourne musi to wykorzystać.
Schody kończyły się kilkadziesiąt stopni wyżej okrągłym podestem pod arkadami, w których hulał deszcz i wiatr. Wiedział, że jeśli pójdzie dalej, zasypie go grad kul. Ale tu też nie mógł zostać. Położył latarkę kilka stopni wyżej, ustawił ją pod kątem, przywarł do schodów, opuścił głowę i maksymalnie wyciągnąwszy rękę, pstryknął włącznikiem.
Ogłuszający huk, grad kul, dudniące echo. Zerwał się na równe nogi i popędził na górę, ryzykownie zakładając, że desperat opróżnił cały magazynek.
Wypadł z kłębów kamiennego pyłu, uderzył go w brzuch i razem runęli na ścianę. Snajper zadał mu cios w krzyż i Jason upadł na kolana, opuszczając głowę i odsłaniając kark – cel aż nazbyt kuszący – lecz gdy tamten wziął zamach, Bourne zrobił unik, chwycił go za rękę i wykorzystując impet napastnika, mocno szarpnął. Zabójca upadł, ale tuż przedtem Jason zdążył zadać mu cios w nerki.
Snajper błyskawicznie wyprostował nogi, zahaczył kostkami o jego kostki, gwałtownie rzucił w prawo i gdy Bourne upadł na plecy, runął na niego jak kafar. Mocowali się w migotliwym świetle latarki i kłębach pyłu. Zabójca miał szczupłą, pociągłą twarz, jasne włosy i jasne oczy. Jason zdębiał. Cały czas myślał, że to Chan.
Nie chciał go zabić; chciał zadać mu kilka pytań. Chciał – musiał! – się dowiedzieć, kim ten człowiek jest, kto go nasłał i dlaczego chce zabić Vadasa. Ale zabójca walczył z desperacją straceńca. Zadał mu potężny cios w prawe ramię, które momentalnie zwiotczało, i zanim Bourne zdążył zmienić pozycję, rzucił się do ataku. Jeden cios, drugi, trzeci – ciśnięty siłą uderzenia Jason wpadł między filary kamiennego łuku i oparł się plecami o balustradę. Tamten zrobił krok do przodu. W dłoni ściskał nienabity pistolet.
Próbując zapomnieć o bolącym ramieniu, Bourne potrząsnął głową. Zabójca stał tuż przed nim, już brał zamach – w słabym świetle latarni lśniła ciężka rękojeść. Miał minę mordercy, odsłonięte jak zwierzę zęby. Zamach był krótki i płytki, lecz silny i nie ulegało wątpliwości, że pistolet ma roztrzaskać Jasonowi czaszkę. Teraz! W ostatniej chwili Bourne odsunął się na bok i pociągnięty siłą rozpędu snajper przeleciał przez barierkę.
Bourne odruchowo sięgnął w dół i chwycił go za rękę, lecz mokra od deszczu skóra była śliska jak mydło i palce Jasona nie wytrzymały. Snajper krzyknął przeraźliwie i runął w osiemdziesięciometrową przepaść.
Przybył do Budapesztu późnym wieczorem. Złapał taksówkę, pojechał do hotelu Dunabius Grand i zameldował się jako Heng Raffarin, reporter paryskiego "Le Monde". Pod tym nazwiskiem przekroczył granicę, lecz miał też przy sobie dokumenty inspektora Interpolu, które kupił, podobne jak tamte.
– Przyleciałem z Paryża na wywiad z panem Conklinem – powiedział. – Jestem strasznie spóźniony. Mógłby mu pan przekazać, że wreszcie jestem? Obaj mamy bardzo napięty plan dnia.
Zgodnie z przewidywaniami, recepcjonista odruchowo zerknął przez ramię na przegródki na korespondencję oznaczone złotymi numerami pokojów.
– Pana Conklina w tej chwili nie ma. Chce pan zostawić wiadomość?
– Chyba nie mam wyboru. Cóż, zaczniemy jutro z samego rana. – Udał, że coś pisze, zakleił kopertę i podał ją recepcjoniście. Biorąc klucz, kątem oka zobaczył, jak ten wkłada ją do przegródki z napisem: APARTAMENT 3. O to mu właśnie chodziło. Wsiadł do windy. Miał pokój na przedostatnim piętrze, bezpośrednio pod apartamentami.
Umył się, z małej torby wyjął narzędzia i wszedł schodami piętro wyżej. Długo stał w korytarzu, nasłuchując i przyzwyczajając się do odgłosów hotelu. Znieruchomiał jak kamienny posąg i czekał na coś, co powiedziałoby mu, czy iść dalej, czy się wycofać, na jakiś dźwięk, wibrację, podszept zmysłów.
Ale nie usłyszał i nie wyczuł nic, więc ostrożnie ruszył przed siebie, nieustannie wypatrując w korytarzu czegoś, co mogłoby mu zagrozić, upewniając się, że przynajmniej chwilowo jest bezpieczny. W końcu stanął przed błyszczącymi drzwiami z tekowego drewna. Apartament numer trzy. Wyjął wytrych i chwilę później drzwi były otwarte.
Ponownie zamarł, wdychając zapach pokoju. Instynkt mówił mu, że nikogo w nim nie ma. Mimo to bał się zasadzki. Chwiejąc się lekko z niewyspania i wzbierających w nim emocji, rozejrzał się wokoło, lecz oprócz otwartej paczki na łóżku nic nie wskazywało na to, że ktoś tu mieszka. A samo łóżko? Zasłane, nikt w nim nie spał. Gdzie Bourne? Dokąd poszedł?
Wszedł do łazienki i zapalił światło. Plastikowy grzebień, pasta w tubce, szczoteczka do zębów, buteleczka płynu do płukania ust, hotelowe mydło, szampon i krem do rąk. Odkręcił tubkę, wycisnął do umywalki trochę pasty i zmył ją wodą. Wyjął z kieszeni spinacz do papieru i małe srebrzyste pudełko. W pudełeczku były dwie kapsułki powleczone szybko rozpuszczającą się żelatyną, jedna czarna, druga biała.
– Po jednej serduszko ci pika, po drugiej przestaje; pigułki tatusia na wszystkie chorób rodzaje… – zanucił, wyjmując z pudełka białą kapsułkę.
Już miał włożyć ją do otworu tubki i wepchnąć głębiej spinaczem, gdy nagle coś go powstrzymało. Odliczył do dziesięciu, zakręcił tubkę i położył ją na umywalce dokładnie tak, jak leżała.
Stał przez chwilę skonsternowany, patrząc na kapsułki, które sam przygotował w oczekiwaniu na lot do Budapesztu. Wtedy nie miał żadnych wątpliwości: czarna, napełniona jadem kraita, miała Bourne'a sparaliżować, nie pozbawiając go świadomości. Bourne wiedział o planach Spalki więcej niż Chan – musiał, przecież dotarł aż do kwatery Spalki w Budapeszcie. Dlatego Chan chciał, żeby przed śmiercią wszystko wyśpiewał. Przynajmniej tak to sobie wtedy wyobrażał.
Ale nie mógł już dłużej zaprzeczać, że w jego umyśle, od dawna trawionym żądzą zemsty, zalęgły się również inne myśli. Zalęgły się i chociaż próbował je odpędzić, uporczywie wracały. Ba! im gwałtowniej je odpędzał, tym gwałtowniej atakowały.
Czuł się jak ostatni głupiec: stał w pokoju swojego wroga i nie mógł zrealizować planu, który tak starannie opracował. Zamiast działać, cały czas miał przed oczami wyraz jego twarzy w chwili, gdy pokazał mu posążek Buddy na złotym łańcuszku. Dotknął go i teraz: jego gładkość i nie- ' zwykły kształt jak zawsze przyniosły mu ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Co się z nim dzieje?
Mruknął gniewnie i ruszył do drzwi. Na korytarzu wyjął telefon i wybrał numer. Dwa sygnały i głos:
– Tak? – Ethan Hearn.
– No i jak tam? – rzucił Chan.
– Nawet mi się podoba.
– A nie mówiłem?
– Skąd dzwonisz?
– Stąd, z Budapesztu.
– Cóż za niespodzianka! Myślałem, że jesteś w Afryce.
– Nie, odrzuciłem zlecenie. – Chan był już w holu; szedł do głównych drzwi. – Właściwie to na jakiś czas się wycofałem.
– Musiało cię tu przygnać coś ważnego.
– Twój szef. Masz coś dla mnie?
– Nic konkretnego, ale coś się święci, i to dużego.
– Tak myślisz? Dlaczego?
– Po pierwsze, gości u siebie dwoje Czeczenów. Pozornie wszystko jest cacy, bo ruszamy w Czeczenii z dużą akcją pomocy. Ale to dziwne, cholernie dziwne, bo chociaż ubierają się po europejsku – on jest bez brody, ona bez chusty na głowie – rozpoznałem ich, a przynajmniej jego. To Hasan Arsienow, przywódca czeczeńskich rebeliantów.
– Mów dalej – ponaglił go Chan, dochodząc do wniosku, że wydatek opłacił się po stokroć: tak dobrego kreta jeszcze nie miał.
– Dwa dni temu kazał mi iść do opery i nawiązać kontakt z potencjalnym klientem, niejakim Laszlo Molnarem.
– Co w tym dziwnego?
– Po pierwsze, w połowie wieczoru Spalko go przejął. Osobiście. I kazał mi wziąć wolny dzień. Po drugie, Molnar zniknął.
– Zniknął?
– Dosłownie. Wyparował, przepadł jak kamień w wodę. Spalko ma mnie za naiwniaka i myśli, że tego nie sprawdziłem. – Hearn roześmiał się cicho.
– Nie bądź zbyt pewny siebie, nie popełnij błędu. I pamiętaj, co ci powiedziałem: nie lekceważ go. Zlekceważysz, i już po tobie.
– Wiem, nie jestem głupi.
– Gdybyś był, nie zapłaciłbym ci ani centa. Wiesz, gdzie mieszka ten Molnar?
Hearn podał mu adres.
– Dobrze. Pamiętaj, głowa opuszczona, oczy i uszy szeroko otwarte.
Melduj o wszystkim, co tylko wykopiesz.
Patrzył, jak Annaka wychodzi z kostnicy, gdzie policja zawiozła ją, by zidentyfikowała zwłoki ojca i trzech zastrzelonych w kościele mężczyzn. Ponieważ snajper spadł na twarz, identyfikacja na podstawie rentgena zębów nie wchodziła w grę. Pewnie policja przepuściła jego odciski palców przez europejską bazę danych. Z tego, co zdołał podsłuchać w kościele, zrozumiał, że zastanawiali się – i słusznie – dlaczego zawodowy zabójca polował na Janosa Vadasa, ale ponieważ Annaka nie potrafiła tego wyjaśnić, w końcu ją wypuścili. Oczywiście nie mieli pojęcia, że maczał w tym palce Bourne. Trzymał się od nich z daleka – ostatecznie ścigano go międzynarodowym listem gończym – mimo to trochę się obawiał. Nie wiedział – bo skąd miał wiedzieć? – czy może zaufać córce Vadasa, zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno chciała wpakować mu kulę w łeb. Miał jednak nadzieję, że to, co zrobił potem, przekonało ją o jego dobrych zamiarach.
Chyba tak, bo nie wspomniała o nim policji. Znalazł swoje buty w kapliczce, którą mu wskazała; leżały między sarkofagiem króla Beli III i Anny z Chatillon. Potem dał suty napiwek taksówkarzowi, pojechał za nią na posterunek, a z posterunku do kostnicy. Teraz patrzył, jak mundurowi salutują jej na pożegnanie. Zaproponowali, że podrzucają do domu, ale podziękowała i wyjęła komórkę, pewnie żeby zadzwonić po taksówkę.
Upewniwszy się, że jest sama, wysunął się z cienia i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Zobaczyła go i schowała telefon. Jej przerażona mina osadziła go w miejscu.
– Jak pan mnie znalazł? – Rozejrzała się wokoło z paniką w oczach. – Śledził mnie pan?
– Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– W porządku? Zastrzelono mojego ojca, a pan pyta, czy wszystko w porządku?
Stali pod latarnią. Cel i bezpieczeństwo – nocą zawsze myślał tymi kategoriami, nie potrafił inaczej.
– Tutejsza policja bywa trudna.
– Naprawdę? Skąd pan wie? – Odpowiedź najwyraźniej jej nie interesowała, bo ruszyła przed siebie, postukując obcasami po bruku.
– Annaka, potrzebujemy siebie nawzajem.
Miała sztywno wyprostowane plecy i wysoko podniesioną głowę.
– To bzdura.
– Nie, to prawda.
Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.
– Prawda jest taka, że przez pana zginął mój ojciec.
– I pani twierdzi, że to ja mówię bzdury? – Pokręcił głową. – Nie. Pani ojciec zginął dlatego, że współpracował z Alexandrem Conklinem. Conklina zamordowano w jego własnym domu, dlatego tu jestem.
Prychnęła pogardliwie. Była opryskliwa, lecz Bourne ją rozumiał. Ktoś, być może ojciec, wypchnął ją na scenę zdominowaną przez mężczyzn i teraz prowadziła swoistą wojnę, a przynajmniej próbowała się bronić.
– Nie chce pani wiedzieć, kto go zabił?
– Szczerze? Nie. – Oparła rękę na biodrze i zacisnęła pięść. – Chcę go pochować i zapomnieć, że kiedykolwiek słyszałam o Conklinie i Schifferze.
– Nie mówi pani tego poważnie!
– Skąd pan to wie, panie Bourne? Słyszał pan o mnie cokolwiek? – Lekko przekrzywiła głowę i uważnie mu się przyjrzała. – Chyba nie. Błądzi pan jak ślepiec. Dlatego przyjechał pan tutaj, udając Conklina. Głupi podstęp, prymitywna sztuczka. Zawalił pan, polała się krew, więc uznał pan, że pora się dowiedzieć, co zamierzali, mój ojciec i Aleksiej, że to pański obowiązek.
– Tak dobrze mnie pani zna?
Uśmiechnęła się szyderczo i podeszła krok bliżej.
– O tak, znam pana doskonale. Widziałam wielu takich jak pan. Pojawiali się i znikali, a na chwilę przed śmiercią każdy z nich myślał, że jest lepszy i sprytniejszy od swego poprzednika.
– W takim razie kim jestem?
– Myśli pan, że nie wiem? Wiem aż za dobrze. Jest pan kotem z kłębkiem wełny w pazurach i chce pan tylko jednego: rozsupłać ten kłębek za wszelką cenę, nawet po trupach. Nic innego się nie liczy. Określa pana tajemnica, którą próbuje pan rozwikłać. Bez niej byłby pan nikim.
– Myli się pani.
– Nie, nie mylę się – odparła z jeszcze szerszym uśmiechem. – Właśnie dlatego nie może pan pojąć, czemu nie chcę mieć z tym nic wspólnego, nie chcę z panem współpracować ani dowiedzieć się, kto zabił mojego ojca. Po co? Czy to go przywróci do życia? On nie żyje, panie Bourne. Jest tylko trupem, który czeka, aż czas skończy to, co zaczął. – Odwróciła się. Zastukały obcasy.
– Annako…
– Niech pan mi da święty spokój. Nie interesuje mnie pańskie zdanie.
Przyspieszył kroku.
– Jak pani może tak mówić? Zamordowano sześciu ludzi, a pani…
Spojrzała na niego i zobaczył, że ma łzy w oczach.
– Błagałam ojca, żeby się w to nie mieszał, ale wie pan, jak to jest: starzy przyjaciele, urok tajemnicy. Ostrzegałam go, że to się źle skończy, ale on zbywał mnie śmiechem, tak, śmiechem. Mówił, że jako jego córka na pewno tego nie zrozumiem. Cóż, pokazał mi, gdzie moje miejsce, prawda?
– Annako, poszukują mnie za podwójne morderstwo, którego nie popełniłem. Zastrzelono moich dwóch najlepszych przyjaciół, a winę zrzucono na mnie. Nie rozumie pani, że…
– Chryste, nie słyszał pan, co powiedziałam? Wpadło jednym uchem, wypadło drugim.
– Sam nie dam rady. Potrzebują pani pomocy. Nie mam się do kogo zwrócić. Moje życie jest w pani rękach. Proszę opowiedzieć mi o Schifferze. Opowie mi pani i przysięgam, że już nigdy mnie pani nie zobaczy.
Mieszkała przy Fo utca 106/108 w Vizivaros, małej dzielnicy wzgórz i zastępujących ulice schodów, wciśniętej między Wzgórze Zamkowe a Dunaj. Z jej okien widać było plac Bema. To tam na kilka godzin przed wybuchem powstania w 1956 roku zebrały się tłumy ludzi wymachujących narodowymi flagami, z których powycinano sierpy i młoty, to stamtąd powstańcy ruszyli na Parlament.
Mieszkanie było ciasne, głównie dlatego, że prawie połowę saloniku zajmował wielki fortepian. Sięgające sufitu półki uginały się pod ciężarem książek, czasopism muzycznych, biografii kompozytorów, dyrygentów i artystów.
Usiadł i spojrzał na nuty rozłożone na fortepianie. Chopin, pierwszy nokturn b- moll z opusu dziewiątego. Musi być dobra, pomyślał.
Okno wykuszowe w saloniku wychodziło na bulwar i domy naprzeciwko. Prawie wszystkie okna były ciemne. Słychać było jazz z lat pięćdziesiątych – Thelonious Monk. W ciemności zaszczekał pies. Od czasu do czasu uliczką przejeżdżał z hurkotem samochód.
Zapaliła światło i poszła do kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę. Z żółto- złotego kredensu wyjęła naczynia, wlała trochę wódki do filiżanek.
Otworzyła lodówkę.
– Chce pan coś zjeść? Mam ser i kiełbasę. – Powiedziała to jak do starego przyjaciela.
– Nie, nie jestem głodny.
– Ja też nie. – Westchnęła i zamknęła drzwiczki. Zachowywała się, jakby zdecydowawszy się zaprosić go do siebie, straciła całą zadziorność. Nie wspominali już o jej ojcu ani o jego bezowocnym pościgu za snajperem. Tak było lepiej.
Podała mu herbatę, przeszli do saloniku i usiedli na starej sofie.
– Ojciec współpracował z zawodowym negocjatorem Laszlo Molnarem – zaczęła bez wstępów. – To on ukrył pańskiego Schiffera.
– Ukrył? – Bourne pokręcił głową. – Nie rozumiem.
– Schiffera uprowadzono.
Jason zrobił się czujny.
– Kto go uprowadził?
Pokręciła głową.
– Ojciec wiedział, ja nie. – Zmarszczyła brwi. – Dlatego skontaktował się z nim Aleksiej. Chciał, żeby ojciec pomógł mu wywieźć Schiffera i schować go w bezpiecznym miejscu.
Bourne'owi przypomniały się słowa Mylene Dutronc: "Tego dnia, w ciągu ledwie paru godzin, otrzymał i wykonał mnóstwo telefonów. Był zdenerwowany i domyśliłam się, że ma w terenie ludzi, że prowadzą jakąś operację. Kilka razy wymienił nazwisko Schiffera. Przypuszczam, że to on był celem akcji".
– I udało mu się.
Annaka kiwnęła głową. W świetle lampki jej włosy lśniły jak miedź. Oczy i połowa twarzy ginęły w mroku. Siedziała ze złączonymi nogami, lekko pochylona, ogrzewając dłonie filiżanką herbaty.
– Natychmiast przekazał go Molnarowi. Zrobił to ze względów bezpieczeństwa. On i Aleksiej bardzo bali się ludzi, którzy go uprowadzili.
To pasuje do tego, co mówiła Mylene, pomyślał Bourne, że tamtego dnia się bał.
– Annako, żeby to wszystko nabrało sensu, musi pani zrozumieć, że ojca wystawiono na odstrzał. Gdy przyszliśmy do kościoła, snajper już czekał. Znał jego zamiary.
– Jak to?
– Zabił go, żeby pani ojciec nie zdążył mi nic powiedzieć. Ktoś bardzo nie chce, żebym znalazł tego Schiffera, i jest dla mnie oczywiste, że pani ojciec i Alex bali się tych samych, którzy uprowadzili doktora.
– W takim razie Molnarowi grozi niebezpieczeństwo.
– Czy ci tajemniczy ludzie mogli wiedzieć, że pani ojciec z nim współpracował?
– Wątpię. Ojciec był niezwykle czujny, zawsze pamiętał o ostrożności… – Spojrzała na Jasona wystraszonymi oczami. – Ale z drugiej strony ktoś wiedział o spotkaniu w kościele.
Bourne pokiwał głową.
– Wie pani, gdzie ten Molnar mieszka?
Zawiozła go na Różane Wzgórze. Budapeszt ukazał się mu jako urokliwe zbiorowisko kamienic przypominających tort urodzinowy, z pięknie rzeźbionymi nadprożami i gzymsami, brukowanych uliczek, kwiatów na balkonach z ręcznie kutego żelaza, kawiarenek z kunsztownymi żyrandolami i ich cytrynowym światłem, z czerwonawą boazerią na ścianach, jaskrawych rozbłysków w oknach, zwykłych, witrażowych i wytrawionych w secesyjne wzory. Ale Budapeszt to, podobnie jak Paryż, przede wszystkim kręta rzeka, która dzieli miasto na połowy, i spinające jej brzegi mosty. To miasto rzeźbionego kamienia, gotyckich wież, szerokich schodów, oświetlonych latarniami wałów obronnych, miedzianych kopuł, porośniętych dzikim winem murów, monumentalnych pomników i błyszczących mozaik. I miasto parasoli, bo gdy padał deszcz, rozkwitały nad Dunajem tysiącami, jak żagle.
Bourne był głęboko poruszony. Czuł się, jakby wrócił do miasta zapamiętanego z kolorowego snu, snu, który z niezwykłą, właściwą snom jasnością wypływał z jego podświadomości. Pamięć zalewała go strzępami wspomnień, ale nie potrafił wychwycić z nich niczego konkretnego.
Annaka musiała to wyczuć, bo spytała:
– Co się stało?
– Już tu byłem- odparł. – Pamięta pani? Powiedziałem, że tutejsza policja bywa trudna.
– Co do tego ma pan całkowitą rację. I nie wie pan, skąd pan o tym… wie?
Oparł głowę o zagłówek.
– Wiele lat temu miałem straszny wypadek. Nie, właściwie to nie był wypadek. Strzelano do mnie na trawlerze, wypadłem za burtę. Omal nie umarłem z szoku, utraty krwi i z zimna. Zaopiekował się mną pewien francuski lekarz. Wyjął kulę, opatrzył mnie… Wróciłem do zdrowia, ale tylko fizycznego. Przez jakiś czas straciłem pamięć, a potem powoli, żmudnie, krok po kroku zacząłem ją odzyskiwać. Ale nie całkowicie i chyba jej już nie odzyskam. Muszę żyć, jak żyję.
Annaka patrzyła prosto przed siebie, wyraźnie poruszona.
– Nie wiem, kim jestem – dodał. – Trudno to sobie wyobrazić, nie można wytłumaczyć. Człowiek czuje się wtedy jak…
– Dryfująca łódź.
Aż zadrżał.
– Tak.
– Wokoło morze, ani śladu lądu. Nie ma gwiazd, księżyca ani słońca, które wskazałoby drogę do domu.
– Tak, coś w tym rodzaju. – Był zaskoczony. Chciał spytać, skąd o tym wie, ale parkowali już przed dużą, bogato zdobioną kamienicą.
Wysiedli i weszli do przedsionka. Annaka pomacała ręką po ścianie i zapłonęło słabe światło. Mozaikowa podłoga, rząd przycisków, pod przyciskami nazwiska lokatorów, w tym Molnara. Zadzwoniła. Odpowiedziała im cisza.
– To nic nie znaczy. – Annaka pokręciła głową. – Pewnie jest u Schiffera.
Bourne podszedł do szerokich, w połowie przeszklonych drzwi.
– Zaraz się przekonamy.
Pochylił się, pomajstrował przy zamku i drzwi puściły. Annaka zapaliła światło. Paliło się przez trzydzieści sekund, w tym czasie krętymi schodami weszli na pierwsze piętro.
Mieszkanie Molnara. Zamek w końcu ustąpił, choć tym razem trwało to dłużej. Annaka chciała wejść do środka, lecz Bourne powstrzymał ją gestem ręki. Wyjął pistolet i lekko pchnął drzwi. Światło. W mieszkaniu paliło się światło, lecz panowała w nim głucha cisza. Salon, sypialnia, łazienka, kuchnia – wszędzie idealny porządek, ani śladu walki. I ani śladu Molnara.
– Niepokoi mnie to światło. – Bourne schował pistolet. – Nie, nie mógł wyjść do Schiffera.
– W takim razie zaraz wróci. Zaczekajmy.
Na półce w salonie stało kilka oprawionych w ramki zdjęć.
– To on? – spytał Jason, wskazując krępego mężczyznę z zaczesanymi do góry gęstymi czarnymi włosami.
– Tak, on. – Annaka rozejrzała się wokoło. – W tym domu mieszkali moi dziadkowie i jako dziecko często bawiłam się tu z koleżankami. Znałyśmy wszystkie przejścia i kryjówki…
Bourne powiódł palcami po grzbietach starych płyt gramofonowych w stojaku obok kosztownej aparatury stereo.
– Miłośnik opery i audiofil.
– Nie ma kompaktu?
– Ludzie tacy jak on uważają, że muzyka cyfrowa pozbawia nagranie ciepła i subtelności.
Na biurku stał laptop, podłączony do prądu i do zewnętrznego modemu. Ekran był czarny, lecz obudowa ciepła. Bourne wcisnął klawisz i komputer natychmiast ożył; był tylko w trybie uśpienia – nikt go nie wyłączył.
Annaka zajrzała mu przez ramię.
– Wąglik, argentyńska gorączka krwotoczna, kryptokok, dżuma płuc na… Boże święty, co on robił na tej stronie? Skutki działania… Czego? Patogenów?
– Zarazków. Nie wiem. Wiem tylko, że kluczem do tajemnicy jest Schiffer. Najpierw pracował w Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych Pentagonu; wtedy skontaktował się z nim Alex. Rok później przeszedł do Wydziału Taktycznych Broni Obezwładniających. Zaraz potem zniknął. Nie wiem, nad czym pracował, ale to coś spowodowało, że Conklin go ukrył, nie zważając na szefów CIA, wściekłych, że stracili wybitnego naukowca.
– Może Schiffer jest bakteriologiem albo epidemiologiem. – Annaka zadrżała. – Ta strona jest… okropna.
Poszła do kuchni napić się wody. Bourne przejrzał stronę z nadzieją, że znajdzie tam coś, co mu powie, czego Molnar szukał. Nie znalazł nic. Otworzył pasek adresu, żeby sprawdzić, jakie strony odwiedzał, i kliknął na adres ostatniej. Czat forum naukowego. Wszedł do archiwum i okazało się, że Laszlo 1647M załogował się mniej więcej przed czterdziestoma ośmioma godzinami. Z mocno bijącym sercem przez kilka minut czytał jego ostatnią rozmowę.
– Niech pani spojrzy! – zawołał. – Wygląda na to, że Schiffer nie jest ani bakteriologiem, ani epidemiologiem. Jest specjalistą w dziedzinie badania zachowań nietrwałych kolonii bakteryjnych.
– Panie Bourne? Niech pan lepiej tu przyjdzie – odparła. – Szybko.
Powiedziała to tak dziwnym głosem, że wprost wymiotło go z pokoju.
Jak zahipnotyzowana stała przed umywalką. Rękę ze szklanką zatrzymała w połowie drogi do ust. Była bardzo blada i gdy go zobaczyła, nerwowo oblizała wargi.
– Co się stało?
Wskazała siedem czy osiem powleczonych plastikiem płytek ze zbrojonego szkła, starannie ułożonych między kuchennym blatem i lodówką.
– Co to, u diabła, jest? – spytał.
– Półki. Ktoś wyjął je z lodówki. Po co?
– Może Molnar czeka na nową lodówkę.
– Przecież ta jest nowa.
Jason podszedł bliżej.
– Jest podłączona, sprężarka pracuje. Nie zaglądała pani do środka
– Nie.
Pociągnął za uchwyt, otworzył drzwiczki. Annaka głośno sapnęła.
– Chryste – mruknął.
Patrzyły na nich martwe, niewidzące oczy. W lodówce leżały zwinięte w kłębek zwłoki Laszlo Molnara.
Z szoku wyrwało ich zawodzenie syren. Bourne podbiegł do okna, spojrzał w dół i zobaczył pięć czy sześć opli astra i skód felicii z migającymi kogutami na dachu. Z samochodów wysypali się policjanci. Znowu! Znowu go wrobiono! Scenariusz wyda zeń był identyczny jak w domu Conklina i nie ulegało już wątpliwości, że stoi za tym ta sama osoba. Powiedziało mu to dwie ważne rzeczy: po pierwsze, ktoś obserwował jego i Annakę. Tylko kto? Chan? Raczej nie. Chan zmierzał do konfrontacji, tak, ale do konfrontacji bezpośredniej. Po drugie, prawdopodobnie Chan mówił prawdę, twierdząc, że to nie on zamordował Aleksa i Mo. Teraz Bourne nie widział już żadnych powodów, dla których Azjata miałby kłamać. Pozostawał więc ów tajemniczy ktoś, kto wezwał policję do domu Conklina. Czyżby wykonywał rozka2y przychodzące stąd, z Budapesztu? Wiele za tym przemawiało. Do Budapesztu wybierał się Alex. W Budapeszcie bywał Schiffer, mieszkali tu Vadas i Molnar. Wszystkie drogi prowadziły właśnie tu, do stolicy Węgier.
Gorączkowo myśląc, krzyknął do Annaki. żeby wytarła szklankę i kran. Chwycił komputer Molnara, przetarł adapter i klamkę u drzwi, i wybiegli z mieszkania.
Na schodach tupotały już buty policjantów. Na pewno byli też w windzie, więc ta droga odpadała.
– Nie mamy wyboru – rzucił. – Musimy iść na górę.
– Ale dlaczego przyjechali właśnie teraz? Skąd mogli wiedzieć, że tu jesteśmy?
– Nie mogli. – Wpadli na schody. – Chyba że cały czas nas obserwowali. – Na górę Wcale mu się to nie podobało. Aż za dobrze pamiętał, jak skończył snajper z kościoła Świętego Macieja. Ten, kto wejdzie za wysoko, często spada, i to z tragicznym skutkiem.
Byli na przedostatnim piętrze, gdy Annaka pociągnęła go z;. rękę.
– Tędy!
Skręcili w korytarz. Kroki na schodach dudniły coraz głośniej – policjanci deptali im po piętach z zawziętością ludzi ścigających odrażającego mordercę. Pokonali trzy czwarte długości korytarza i stanęli przed drzwiami, które wyglądały jak zwykle drzwi na schody ewakuacyjne. Annaka nacisnęła klamkę i znaleźli się w krótkim, najwyżej trzymetrowym korytarzyku z poobijanymi metalowymi drzwiczkami na końcu. Bourne ruszył przodem.
Drzwiczki, na drzwiczkach dwie zasuwy, jedna na górze, druga na dole. Otworzył obie, pociągnął za klamkę i zobaczył… zimną jak grób ceglaną ścianę.
– Coś takiego! – powiedział detektyw Csilla, nie zwracając uwagi na młodego policjanta, który właśnie zwymiotował na jego wypolerowane buty. Słabo ich szkolą, to nie to, co kiedyś, pomyślał, przyglądając się stężałej ofierze.
– W mieszkaniu nie ma nikogo – zameldował jeden z policjantów. Csilla, krzepki jasnowłosy mężczyzna o inteligentnych oczach i złamanym nosie, wciąż patrzył na otwartą lodówkę.
– Nie szkodzi – rzucił. – Poszukajcie odcisków palców. Wątpię, czy sprawca był na tyle głupi, żeby je zostawić, ale nigdy nie wiadomo. – Wyciągnął rękę. – Widzisz te ślady? Przypalano go. I te nakłucia. Są bardzo głębokie.
– Ktoś go torturował – odrzekł sierżant, młody mężczyzna o wąskich, chłopięcych biodrach. – Zawodowiec.
– Nie tylko – mruknął Csilla, nachylając się i wąchając ofiarę, jakby była nadpsutą tuszą wołową. – On to lubi.
– Informator twierdził, że morderca jest w mieszkaniu. Csilla podniósł głowę.
– Jeśli tu go nie ma, musi być w budynku. – Odszedł na bok, ustępując miejsca członkom ekipy daktyloskopowej, którzy weszli do kuchni z walizeczkami i aparatami. – Niech nasi przeczeszą dom.
– Już to robią- odparł sierżant, delikatnie dając mu do zrozumienia, że nie chce do końca życia pozostać sierżantem.
– Nic tu po nas – mruknął Csilla. – Chodźmy do nich.
Gdy szli korytarzem, sierżant dodał, że winda i piętra poniżej są już zabezpieczone.
– Może uciekać tylko do góry.
– Poślij snajperów na dach – rzucił Csilla.
– Już tam są. Pojechali windą, gdy tylko rozpoczęliśmy akcję. Csilla kiwnął głową.
– Ile to pięter? Trzy?
– Nad nami? Tak, trzy.
Pokonywali po dwa stopnie naraz.
– Jeśli dach jest obstawiony, nie musimy się spieszyć.
Wkrótce stanęli przed drzwiami do krótkiego korytarzyka.
– Dokąd prowadzi to przejście?
– Nie wiem – odparł sierżant, zły, że nie zna odpowiedzi.
Weszli do środka i zobaczyli zniszczone metalowe drzwiczki.
– I co? – rzucił Csilla. – Ślepy zaułek? – Pochylił się nad dolną zasuwą. – Ktoś je niedawno otwierał, metal błyszczy… – Wyjął pistolet, pociągnął za klamkę i zobaczył nagą ścianę.
– Facet musiał się ostro wkurzyć – mruknął sierżant.
Csilla przyjrzał się cegłom, sprawdzając, czy któraś nie jest przypadkiem świeżo położona. Potem zaczął ich kolejno dotykać. Szósta od góry lekko drgnęła. Sierżant już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Csilla zatkał mu usta ręką i przeszył ostrzegawczym spojrzeniem.
– Weź trzech ludzi i przeczeszcie sąsiedni budynek – szepnął mu do ucha.
Bourne wytężył słuch, żeby wychwycić najcichszy odgłos w wilgotnej, gęstej jak smoła ciemności, którą dzielili jedynie ze szczurami. Cichy chrobot cegły o cegłę. Po chwili znowu. I znowu.
– Znaleźli naszą kryjówkę – szepnął, chwytając Annakę za rękę. – Idziemy.
Przejście między ścianami miało nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów szerokości, od góry ograniczała je nieskończona ciemność. Stali na metalowych rurach. Tego rodzaju podłoże nie należało do najbezpieczniejszych i Bourne wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby rury nie wytrzymały, i jaka rozwarłaby się pod nimi otchłań.
– Wie pani, jak stąd wyjść? – szepnął.
– Chyba tak.
Ruszyła przed siebie, wodząc po ścianie obiema rękami. Potknęła się i zachwiała.
– To gdzieś tutaj…
Szli powoli, stopa za stopą. Nagle jedna z rur pękła i lewa noga Bourne'a utknęła w głębokiej dziurze. Stracił równowagę i uderzył ramieniem w ścianę, wypuszczając laptop Molnara. Próbował go złapać, lecz komputer trafił kantem w rurę, wpadł w szczelinę i zniknął w czeluści.
Annaka pomogła Jasonowi wyciągnąć nogę.
– Nic się panu nie stało?
– Nie, nic – mruknął ponuro. – Ale nie mamy już laptopa…
Nagle zamarł. Oddech. Usłyszał czyjś oddech. Ktoś za nimi szedł. Latarka. Położył palec na włączniku i przytknął usta do ucha Annaki.
– Już tu są. Od tej chwili ani słowa. – Poczuł zapach jej skóry, cytrusy i piżmo. Kiwnęła głową.
Cichy brzęk. Ten, kto za nimi szedł, potknął się o rury, o gruby łącznik. Znieruchomieli. Bourne słyszał tylko bicie swego serca. Kilka sekund później ręka Annaki odnalazła jego rękę i przytknęła ją do ściany w miejscu, gdzie tynk nagle się kończył, jakby odpadł albo jakby celowo go odłupano.
Teraz wyniknął kolejny problem. Gdyby wypchnęli fragment ściany, do środka wpadłaby smuga światła i nawet gdyby było słabe, idący za nimi policjant natychmiast by ich zobaczył. Zobaczył i odkrył, dokąd idą. Bourne postanowił zaryzykować. Przyłożył usta do ucha Annaki i szepnął:
– Uprzedź mnie, kiedy pchniesz.
Ścisnęła go za rękę. Gdy ścisnęła po raz drugi, wycelował latarkę za siebie, pstryknął włącznikiem i z nadzieją, że rozbłysk jaskrawego światła oślepi policjanta, naparł na ścianę.
Ustąpiła, lecz w tym samym momencie rury zadygotały, a sekundę później policjant zadał mu potężny cios w brzuch.
Oślepiony Csilla zmrużył oczy i potrząsnął głową. Tamten kompletnie go zaskoczył, co doprowadziło go do wściekłości, bo uważał, że jest przygotowany na wszystko. Potrząsnął głową jeszcze raz, lecz ślepota nie ustąpiła. Wiedział, że jeśli będzie czekał, aż światło zgaśnie, morderca zdąży uciec, dlatego wykorzystując element zaskoczenia, postanowił zaatakować mimo to. Stęknął z wysiłku, rzucił się głową naprzód i uderzył w brzuch.
W ciasnej, ciemnej przestrzeni wzrok na nic się nie przydaje, dlatego – jak uczono go w szkole policyjnej – uderzał pięściami, kantem dłoni i obcasami twardych butów. Zawsze wierzył w skuteczność ataku z zaskoczenia. Wiedział, że zabójca się tego nie spodziewa, dlatego żeby wykorzystać zaskoczenie, zadał mu tyle ciosów, ile tylko zdołał.
Tamten był silny, dobrze zbudowany. Co gorsze, znakomicie się bił i Csilla natychmiast zdał sobie sprawę, że w dłuższej walce na pewno by z nim przegrał. Dlatego próbował zakończyć starcie jak najszybciej i najskuteczniej. Niestety, popełnił fatalny błąd, odsłaniając szyję. To dziwne, lecz zamiast bólu poczuł jedynie silny ucisk. Gdy ugięły się pod nim nogi, był już nieprzytomny.
Bourne przeszedł otworem na drugą stronę i pomógł Annace zasunąć fragment ściany.
– Co się tam stało?
– Nic. Gliniarz był bystrzejszy, niż myślałem.
Krótki korytarzyk. Zza drzwi, z holu sąsiedniego budynku sączyło się ciepłe światło ze szklanych kinkietów na ścianach oklejonych kwiecistymi tapetami. Tu i tam stały ciemne drewniane ławki.
Annaka wcisnęła już przycisk windy, lecz gdy kabina podjechała wyżej, zobaczyli w niej dwóch policjantów z bronią gotową do strzału,
– Cholera jasna! – Bourne pociągnął ją w stronę schodów, lecz na schodach dudniły już ciężkie kroki: tamtędy też nie mogli uciec. Policjanci otworzyli drzwi windy. Byli w holu, już ku nim biegli. Jason i Annaka popędzili na górę. Bourne wyjął wytrych, jednym ruchem otworzył pierwsze drzwi po lewej stronie i zamknął je, zanim policjanci zdążyli skręcić w korytarz.
W mieszkaniu panowała ciemność i cisza. Nie wiedzieli, czy ktoś w nim jest. Bourne podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na wąski zaułek z dwoma wielkimi pojemnikami na śmiecie pod ścianą domu. Zaułek, rozmyte światło odległej latarni i metalowe schody przeciwpożarowe trzy okna dalej.
– Chodź – rzucił, wchodząc na parapet.
Annaka wytrzeszczyła oczy.
– Zwariowałeś?
– Chcesz, żeby cię złapali? – Popatrzył na nią spokojnie. – To nasza jedyna szansa.
Annaka głośno przełknęła ślinę.
– Mam lęk wysokości.
– Tu nie jest wysoko. – Wyciągnął do niej rękę i pokiwał palcem. – Chodź, nie ma czasu.
Wzięła głęboki oddech, stanęła na parapecie, zamknęła okno, spojrzała w dół i byłaby spadła, gdyby jej nie przytrzymał, przyciskając do ściany budynku.
– Chryste, to ma być niewysoko?
– Bo nie jest.
Zagryzła wargę.
– Zabiję cię za to, zobaczysz.
– Już próbowałaś. – Ścisnął ją za rękę. – Idź za mną, a nic ci się nie stanie, obiecuję.
Powolutku przesuwali się wąską ceglaną półką. Nie chciał jej popędzać, ale powodów do pośpiechu było aż nadto wiele. W domu roiło się od policjantów, którzy lada chwila mogli obstawić uliczkę.
– Musisz puścić moją rękę – powiedział i zobaczywszy, co Annaka chce zrobić, szybko dodał: – Nie, nie patrz w dół! – Mówił ostrym, surowym tonem, żeby przykuć jej uwagę. – Jeśli zakręci ci się w głowie, popatrz na ścianę. Skup wzrok na czymś małym, na cegle, jakimś pęknięciu, wszystko jedno. Zajmij czymś myśli, wtedy strach minie.
Kiwnęła głową. Bourne stanął na końcu parapetu, prawą ręką chwycił się okapu nad sąsiednim oknem i przeniósłszy ciężar ciała z lewej nogi na prawą, zwinnie przeskoczył na parapet półtora metra dalej. Odwrócił się, uśmiechnął i wyciągnął ręką.
– Teraz ty.
– Nie. – Blada jak śmierć Annaka gwałtownie pokręciła głową. – Nie dam rady.
– Dasz. Zrób tylko pierwszy krok, reszta pójdzie jak z płatka. Po prostu przenieś ciężar ciała z lewej nogi na prawą.
Milczała, uparcie kręcąc głową.
Bourne nie przestawał się uśmiechać, chociaż zaczynał ogarniać go strach. Tu, na ścianie domu, byli całkowicie odsłonięci i gdyby teraz zobaczyli ich policjanci, to po nich. Musieli dotrzeć do schodów, i to szybko.
– Jedna noga. Wystaw prawą nogę.
– Chryste. – Stała na skraju parapetu. – A jak spadnę?
– Nie spadniesz.
– Ale…
– Złapię cię, przytrzymam. – Uśmiechnął się. – No chodź.
Gdy postawiła nogę na sąsiednim parapecie, pokazał jej okap, a ona bez wahania go chwyciła.
– Teraz przenieś ciężar ciała na prawą nogę i podnieś lewą.
– Nie mogę się ruszyć.
Wiedział, że zaraz spojrzy w dół.
– Zamknij oczy – rzucił. – Trzymam cię. Czujesz moją rękę? – Kiwnęła głową, jakby się bała, że straci równowagę od dźwięku własnego głosu. – Przenieś ciężar ciała na prawą nogę, wystarczy jeden ruch… O tak, dobrze. Teraz podnieś lewą…
– Nie.
Objął ją wpół.
– W takim razie tylko podnieś nogę.
Gdy to zrobiła, mocno szarpnął i przyciągnął ją ku sobie. Przywarła do niego całym ciałem, drżąc ze strachu i ulgi.
Jeszcze tylko dwa okna. Stanął na końcu parapetu i wszystko zaczęło się od nowa- wiedział, że im szybciej przejdą dalej, tym lepiej. Drugi i trzeci parapet Annaka pokonała sprawniej, może dlatego, że nabrała odwagi, a może zupełnie się wyłączyła, ślepo wykonując jego rozkazy.
Wreszcie schody – ruszyli na dół. Dochodziło tu światło ulicznej latarni i w zaułku zalegały długie cienie. Jason miał ochotę roztrzaskać latarnię kulą, ale nie śmiał. Nie, wystarczy, że się pospieszą.
Byli już na podeście prowadzącym do drabinki kończącej się kilkadziesiąt centymetrów nad poziomem jezdni, gdy wtem kątem oka dostrzegł zmianę w grze światła. W zaułku coś się poruszyło, drgnął jakiś cień. Dwóch policjantów. Jeden z lewej, drugi z prawej strony.
Gdy tylko namierzyli uciekiniera, sierżant wysłał na ulicę jednego ze swoich. Wiedział już, że bandyta jest w sąsiednim budynku. Udało mu się zbiec z miejsca zbrodni i było bardzo wątpliwe, żeby dał się zaskoczyć na klatce schodowej. Oznaczało to, że musi wyjść z budynku, więc sierżant postanowił obstawić wszystkie możliwe punkty ewakuacji. Na dachu miał snajperów, od frontu i od tyłu. Pozostawał zatem zaułek. Nie przypuszczał, żeby zbieg mógł tam dotrzeć, ale nie chciał ryzykować.
Miał szczęście, bo skręcając z ulicy, zobaczył na schodach przeciwpożarowych zarys ciemnej sylwetki, a w świetle latarni dostrzegł podwładnego, który wchodził do zaułka z przeciwnej strony. Sierżant podniósł rękę, wskazując schody. Wyjął pistolet i właśnie ruszył do drabinki, gdy wtem sylwetka drgnęła i jakby się… rozdwoiła! Sierżant zdębiał. Na podeście schodów było dwóch ludzi. Nie jeden, tylko dwóch!
Wycelował i pociągnął za spust. Huk, brzęk rykoszetującej kuli i snop iskier. Jeden z cieni na podeście odbił się, skoczył, wylądował, zwinął w kłębek i zniknął między pojemnikami na śmierci. Policjant puścił się biegiem, dopadł pojemnika, przykucnął i powoli ruszył w jego stronę.
Sierżant czekał. Podniósł głowę i poszukał wzrokiem drugiego cienia, ale chociaż w słabym świetle trudno było dostrzec szczegóły, szybko stwierdził, że podest jest pusty. Gdzie się sukinsyn podział?
Popatrzył na policjanta, lecz policjant też zniknął. Podszedł trochę bliżej i zawołał go po nazwisku. Cisza. Wyjął walkie- talkie, żeby wezwać posiłki, i w tym samym momencie coś na niego spadło. Zachwiał się, upadł, ukląkł na jedno kolano i oszołomiony potrząsnął głową. Wtedy spomiędzy pojemników coś wyszło. Coś czy ktoś? Zanim zdał sobie sprawę, że to jednak nie policjant, otrzymał silny cios i stracił przytomność.
– To było głupie. – Jason nachylił się, żeby pomóc wstać Annace. Odtrąciła jego rękę i wstała o własnych siłach.
– Myślałem, że masz lęk wysokości.
– Jeszcze bardziej boję się śmierci – warknęła.
– Zwiewajmy stąd, zanim się zbiegną. Ty prowadzisz.
W oczach tańczyło mu światło latarni. Wybiegli z zaułka i chociaż nie widział twarzy, momentalnie rozpoznał sylwetkę i sposób chodzenia Bourne'a. Obecność towarzyszącej mu kobiety tylko odnotował. Jego też uderzyło podobieństwo wydarzeń, jakie tu zaszły, do sytuacji w domu Conklina w Manassas. Spalko. To jego robota. Sęk w tym, że w przeciwieństwie do Manassas, gdzie od razu namierzył jego człowieka, podczas starannego przeszukania okolic domu Molnara nikogo takiego nie zauważył. W takim razie kto wezwał policję? Ktoś musiał tu być, ktoś musiał widzieć, jak Bourne wchodzi z kobietą do budynku.
Odpalił silnik wypożyczonego samochodu i pojechał za nimi. Bourne wsiadł do taksówki, kobieta poszła dalej. Znał Bourne'a i wiedział, że będzie kluczył, zmieniał taksówki, dlatego jechał za nim jak po sznurku.
Minęli Fo utca. Cztery ulice za wspaniałymi kopułami Łaźni Kiralya Bourne wysiadł i wszedł do domu oznaczonego numerem 106/108.
Chan zwolnił i zaparkował naprzeciwko domu, kilkadziesiąt metrów przed wejściem. Wyłączył silnik i zgasił światła. Alex Conklin, Jason Bourne, Laszló Molnar, Hasan Arsienow… I Spalko. Ciekawe, pomyślał, ludzie pozornie ze sobą niezwiązani, a jednak związani. Była w tym pewna logika, jak zawsze, jeśli tylko umiało się ją dostrzec.
Pięć czy sześć minut później przed dom zajechała taksówka i wysiadła z niej młoda kobieta. Wytężył wzrok, lecz zanim zniknęła za ciężkimi drzwiami, zdołał dostrzec tylko jej rude włosy. Czekał, obserwując fasadę budynku. Od odjazdu pierwszej taksówki w oknach nie zapaliło się ani jedno światło, co oznaczało, że Bourne czeka na nią w holu, że tu jest jej mieszkanie. Istotnie, niecałe trzy minuty później w oknie na trzecim, najwyższym piętrze zapłonęło światło.
Wiedział już, gdzie są, i chciał zapaść w zazen, lecz po godzinie bezowocnych prób oczyszczenia umysłu zrezygnował. Siedział po ciemku, dotykając swego Buddy. I niemal natychmiast głęboko zasnął, spadł jak kamień w koszmar powracającego snu.
Błękitno- czarna woda burzy się i wiruje, jakby drzemała w niej zła energia. Próbuje wypłynąć na powierzchnię, wyciąga się tak mocno, że trzeszczą mu kości. Mimo to wciąż tonie, wciąż pogrąża się w mrocznej otchłani ze sznurem u nogi. Zaczynają palić go płuca. Brakuje mu tchu, ale wie, że gdy tylko otworzy usta, wpadnie do nich woda i zabije go.
Sięga w dół, chce rozwiązać więzy, lecz sznur jest śliski, a on nie może go chwycić. Wie, że w otchłani czeka na niego coś przerażającego, i czuje się tak, jakby poraził go prąd. Kleszcze strachu zaciskają się coraz mocniej, robi wszystko, żeby nie zacząć bełkotać. Nagle słyszy dochodzący z głębiny dźwięk, pobrzękiwanie dzwonków, monotonne głosy mnichów zawodzących jakąś pieśń na oczach Czerwonych Khmerów, którzy szykują się do masakry. Dźwięk przechodzi w końcu w pojedynczy głos, w czysty tenor, który rytmicznie skanduje jakieś słowa – brzmi to jak modlitwa.
I wtedy, patrząc w głębinę, dostrzega przywiązany do sznura kształt, to co wciąga go w otchłań. Widzi swoje fatum i czuje, że ta modlitwa, ta pieśń dobywa się właśnie stamtąd. Bo on ten kształt dobrze zna, dobrze wie, kto wiruje w potężnym prądzie wody – przecież zna go jak swoją własną twarz i ciało. Ale zaraz potem doznaje potwornego wstrząsu, gdyż zdaje sobie sprawę, że jednak nie, że ów dźwięk dochodzi skądś indziej, bo to, co wciąga go w otchłań, nie żyje, jest martwe.
Pieśń narasta, jest coraz głośniejsza i czystsza, i wtedy uświadamia sobie, że to jego głos, że dobywa się z jego piersi. Ta modlitwa, ta pieśń porusza każdą cząstkę jego ciała.
– Lee- Lee! Lee- Lee! – woła i chwilę później… umiera.
Spalko i Zina przybyli na Kretę przed wschodem słońca. Wylądowali na lotnisku Kazantzakis, na przedmieściach Iraklionu. Towarzyszył im chirurg i trzech innych mężczyzn, którym Zina zdążyła się przyjrzeć dokładnie podczas lotu. Spalko nie wybrał szczególnie postawnych – chyba po to, by nie wyróżniali się z tłumu. Kiedy – tak jak teraz – nie występował jako Stiepan Spalko, prezes Humanistas Ltd., lecz jako Szejk, zachowywał nadzwyczajną ostrożność. Tego samego wymagał od swego personelu. Już sam bezruch mężczyzn dawał Zinie pojęcie o ich sile. Doskonale panowali nad swoimi ciałami, kiedy się poruszali, robili to z gracją i pewnością siebie joginów. W ich ciemnych oczach widziała ten rodzaj koncentracji, jakiej nabywa się po latach ciężkiego treningu. Nawet gdy uśmiechali się do niej z szacunkiem, wyczuwała czającą się groźbę, która niczym ściśnięta ostra sprężyna cierpliwie czeka na uwolnienie.
Kreta, największa wyspa Morza Śródziemnego, stanowi bramę między Europą a Afryką. Przez stulecia wygrzewała się w śródziemnomorskim słońcu południowym wybrzeżem zwrócone ku Aleksandrii w Egipcie i Benghazi w Libii. To dogodne położenie czyniło z niej oczywiście łakomy kąsek. Historia leżącej na skrzyżowaniu kultur wyspy musiała być krwawa. Jej brzegi omywały nie tylko wody morza, ale fale kolejnych najeźdźców z różnych krain, którzy lądowali na kreteńskich plażach i skałach, przywożąc ze sobą własną kulturę, język, architekturę i religię.
Starożytny Heraklejon założyli Arabowie w 824 roku n.e. Miasto nazwane Chandax, co stanowiło zniekształconą wersję arabskiego słowa kandak, a oznaczało wykopaną wokół grodu fosę. Arabscy piraci rządzili miastem przez sto czterdzieści lat, w końcu przegrywając walkę o władzę z Bizantyjczykami. Wcześniej korsarze zdążyli jednak odnieść tak oszałamiające sukcesy, że trzeba było trzystu statków, by wywieźć zgromadzone przez nich łupy do Bizancjum.
Podczas okupacji weneckiej miasto nosiło miano Kandia. Pod rządami Wenecjan stało się centrum kulturalnym wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Położyła temu kres pierwsza inwazja Turków.
Gdziekolwiek spojrzeć, widać było ślady tej burzliwej historii: masywną bryłę weneckiej fortecy chroniącej port przed inwazjami, ratusz w weneckiej loggii, turecką fontannę- kawiarnię w pobliżu dawnego kościoła Zbawiciela, przekształconego przez Turków w meczet…
W gwarnym, nowoczesnym mieście nie pozostało niestety nic z kultury minojskiej – pierwszej i z punktu widzenia archeologów najważniejszej z kreteńskich cywilizacji. Poza miastem wznosiły się ruiny pałacu w Knossos, ale tylko historycy zwracali uwagę na fakt, że Arabowie wybrali to miejsce na założenie Chandax, gdyż właśnie tu tysiące lat wcześniej znajdował się główny port Krety.
Kreta pozostała jednak wyspą owianą mitem. Nie można było postawić stopy na lądzie, nie przypominając sobie jego legendarnych początków. Wieki przed pojawieniem się Arabów, Wenecjan czy Turków Kreta wyłoniła się z mgieł legendy. Minos, pierwszy kreteński król, był półbogiem. Jego ojciec, Zeus, przybrawszy postać byka, porwał jego matkę, Europę – i w ten sposób byk stał się symbolem wyspy.
Tocząc bój o panowanie nad Kretą z dwoma braćmi, Minos zaniósł modły do Posejdona, obiecując władcy mórz wieczne poddaństwo w zamian za pomoc. Posejdon wysłuchał jego modlitw i z morskiej piany wyłonił się śnieżnobiały byk. Zwierzę miało zostać złożone przez Minosa w ofierze, w dowód jego oddania Posejdonowi, jednak chciwy król zatrzymał byka dla siebie. Rozwścieczony Posejdon sprawił, że żona Minosa zakochała się w zwierzęciu. W tajemnicy poleciła Dedalowi, ulubionemu architektowi Minosa, by zbudował pustą w środku krowę, w której ukryła się, aby odbyć miłosny akt z bykiem. Owocem tego zbliżenia był Minotaur – potwór o ludzkim ciele, z głową i ogonem byka – siejący na wyspie taką grozę, że Minos rozkazał Dedalowi wznieść ogromny labirynt, tak zagmatwany, by Minotaur nie mógł się z niego wydostać.
Stiepan Spalko rozmyślał o tej legendzie, jadąc ze swymi ludźmi stromymi ulicami miasta. Pociągały go greckie mity, mówiące o gwałtach, kazirodztwie i rozlewie krwi. W wielu z ich bohaterów widział odbicie własnej osobowości, bez trudu mógł więc uwierzyć, że sam jest półbogiem.
Jak wiele śródziemnomorskich wyspiarskich miast, Iraklion został wybudowany na zboczu góry, kamienne mury domów wznosiły się przy stromych ulicach, po których pracowicie pięły się taksówki i autobusy. Wzdłuż całej wyspy ciągnął się łańcuch górski, zwany Białymi Górami.
Dom pod adresem, który Spalko uzyskał od przesłuchiwanego Laszló Molnara, stał w połowie zbocza. Był własnością architekta, niejakiego Istosa Dedaliki, który, jak się okazało, był postacią równie mityczną jak jego imiennik. Ludzie Spalki ustalili, że dom został wydzierżawiony przez przedsiębiorstwo związane z Molnarem. Dotarli na miejsce, nim nocne niebo rozwarło się niczym łupina orzecha, z której wyłania się krwawe jądro śródziemnomorskiego słońca.
Po krótkim rekonesansie założyli maleńkie słuchawki, łącząc się przez sieć bezprzewodową. Sprawdzili broń – kompozytowe kusze snajperskie, pozwalające zachować idealną ciszę. Spalko zsynchronizował zegarki ź dwoma spośród swych ludzi, po czym kazał im obstawić tylne wyjście, w czasie gdy on z Zina podejdą do frontowych drzwi. Ostatni ochroniarz miał stać na warcie, by ich ostrzec, gdyby działo się coś podejrzanego – lub gdyby zjawiła się policja.
Ulica była pusta i cicha, ani żywego ducha. Dom stał nieoświetlony, jednak Spalko niczego innego się nie spodziewał. Zerknął na zegarek i zaczął odliczać do mikrofonu, podczas gdy wskazówka sekundnika sunęła ku pełnej minucie.
W domu panowało zamieszanie, najemnicy krzątali się, szykując do wyprowadzki. Za kilka godzin znów zmienią miejsce pobytu. Co trzy dni przenosili doktora Schiffera w inne miejsce na Krecie – szybko i dyskretnie, w ostatniej chwili decydując dokąd. Względy bezpieczeństwa wymagały, by kilku z nich zostało i upewniło się, że wszelkie dowody ich obecności zostały zabrane lub zniszczone.
W tym momencie najemnicy byli rozproszeni po całym domu. Jeden przyrządzał sobie w kuchni mocną turecką kawę, drugi był w łazience, trzeci włączył telewizor. Przez chwilę gapił się bezmyślnie na ekran, potem podszedł do frontowego okna, odsunął zasłonę i wyjrzał na ulicę. Wszystko wydawało się w porządku. Przeciągnął się niczym kot, wyginając ciało w jedną i drugą stronę. Wreszcie przypiął do ramienia kaburę i ruszył na poranny obchód.
Odryglował frontowe drzwi, otworzył – i natychmiast dosięgnęła go strzała Spalki, wystrzelona prosto w serce. Runął do tyłu z rozpostartymi ramionami i spojrzeniem utkwionym w suficie, martwy, zanim upadł na podłogę.
Spalko i Zina weszli do holu, a w tej samej chwili ludzie Spalki wdarli się do domu przez tylne drzwi. Najemnik w kuchni upuścił kubek z kawą, sięgnął po broń i zdążył zranić jednego z ludzi Spalki, nim sam został zastrzelony.
Spalko skinął głową Zinie i pobiegł do góry, przeskakując po trzy stopnie.
Na odgłos strzałów dobiegających z łazienki Zina wysyłała jednego z ich ludzi na podwórze z tyłu domu. Kolejnemu kazała wyłamać drzwi do łazienki. Zrobił to cicho i skutecznie. Ale strzały umilkły i łazienka była okazała się pusta. Zobaczyli tylko otwarte okno, przez które wydostał się najemnik. Zina przewidziała taką możliwość i dlatego wysłała człowieka na tył domu.
Chwilę później usłyszała świst wystrzeliwanego bełtu, a po nim ciężkie stęknięcie, jakby ktoś upadł.
Spalko, pochylony, przeszukiwał kolejne pokoje na piętrze. Pierwsza sypialnia była pusta, ruszył więc do drugiej. Kiedy mijał łóżko, dostrzegł jakiś ruch w lustrze nad toaletką po lewej. Coś poruszyło się pod łóżkiem. Ukląkł i wystrzelił. Strzała wzbiła pokład kurzu i łóżko uniosło się do góry. Ktoś zaczął rzucać się po podłodze, jęcząc.
Nadal klęcząc, Spalko założył kolejny bełt i właśnie celował z kuszy, gdy ktoś zwalił go z nóg. Coś uderzyło go w głowę, usłyszał rykoszetujący pocisk i poczuł walący się na niego ciężar. Rzucił kuszę, wydobył nóż myśliwski i pchnął w górę. Wbił ostrze po rękojeść i przekręcił, zgrzytając zębami z wysiłku, póki nie zalała go krew przeciwnika.
Z wysiłkiem zrzucił z siebie ciało zabitego, wyszarpnął nóż i wytarł ostrze o łóżko. Podniósł kuszę i wystrzelił w łóżko drugą strzałę. W powietrze poleciały kawałki materaca. Walenie o podłogę gwałtownie ustało.
Sprawdził pozostałe pokoje i zszedł na dół, do pokoju gościnnego cuchnącego kordytem. Jeden z jego ludzi wchodził właśnie przez otwarte tylne drzwi, taszcząc ostatniego z najemników, którego poważnie ranił. Szturm trwał niecałe trzy minuty, dokładnie tyle, ile Spalko zaplanował; im mniej uwagi ściągną na dom, tym lepiej.
Ani śladu doktora Feliksa Schiffera. A jednak Spalko wiedział, że Laszló Molnar go nie okłamał. Najemnicy należeli do oddziału wynajętego przez Molnara, gdy wraz z Conklinem opracowywali ucieczkę Schiffera.
– Jakieś ofiary? – zapytał swoich ludzi.
– Marco jest lekko ranny. Kula przeszła mu na wylot przez lewe ramię – oznajmił jeden z nich. – Dwóch przeciwników nie żyje, jeden jest poważnie ranny.
Spalko kiwnął głową.
– I dwa trupy na górze.
– Ten tutaj długo nie pociągnie bez lekarza – dodał podwładny Spalki, wskazując lufą pistoletu maszynowego ostatniego żywego najemnika.
Spalko spojrzał na Zinę. Podeszła do rannego, uklękła i odwróciła go na plecy. Jęknął, gdy ruch wywołał upływ krwi.
– Jak się nazywasz? – spytała po węgiersku.
Spojrzał na nią oczami zamroczonymi bólem i świadomością nadchodzącej śmierci. Wyjęła pudełko zapałek.
– Jak się nazywasz? – powtórzyła, tym razem po grecku. Nie doczekawszy się odpowiedzi, rzuciła do ludzi Spalki:
– Przytrzymajcie go.
Dwóch mężczyzn wykonało rozkaz. Najemnik walczył przez chwilę, lecz wkrótce uległ. Patrzył na nią obojętnie – w końcu był zawodowym żołnierzem.
Zapaliła zapałkę. Płomień wzbudził ostry zapach siarki. Kciukiem i palcem wskazującym rozchyliła mu powieki jednego oka i zbliżyła płomień do gałki ocznej.
Drugie oko najemnika zamrugało w panice, oddech stał się chrapliwy. Płomień, odbity w szklistej krzywiźnie, zbliżał się coraz bardziej. Zina widziała, że mężczyzna boi się, choć do końca nie wierzy, że ona spełni swą niemą groźbę. Żałosne, ale dla niej nie robiło to żadnej różnicy.
Najemnik zawył i jego ciało wygięło się w łuk mimo wysiłków przytrzymujących go mężczyzn. Zwijał się i wył z bólu nawet wówczas, gdy wypalona, dymiąca zapałka upadła na jego pierś. Zdrowe oko obracało się w oczodole, jakby szukając kryjówki.
Zina spokojnie zapaliła kolejną zapałkę i wtedy najemnik momentalnie zwymiotował. Nie zniechęciło to jej. Najważniejsze było to, by zrozumiał, że powstrzyma ją tylko jedna odpowiedź. Nie był głupi, wiedział, jaka to odpowiedź. Żadne pieniądze nie zrekompensują mu tych tortur. Przez łzy w jego zdrowym oku dojrzała chęć kapitulacji, mimo to nie zamierzała pozwolić mu wstać, póki nie powie, dokąd zabrali Schiffera.
Obserwujący całą scenę Stiepan Spalko musiał przyznać, że zrobiła na nim wrażenie. Nie miał pojęcia, jak zareaguje Zina na wyznaczone jej zadanie przesłuchania. Na swój sposób było sprawdzianem, ale i czymś więcej – chciał poznać ją w ten intymny sposób, który tak lubił.
Jako człowiek, który każdego dnia używał słów do manipulowania ludźmi i zdarzeniami, Spalko żywił do nich wrodzoną nieufność. To oczywiste, że ludzie kłamią. Niektórzy, aby coś zyskać, inni nieświadomie, chroniąc się przed dociekliwością, jeszcze inni okłamują samych siebie. Tylko w działaniu, zwłaszcza w ekstremalnych okolicznościach lub pod przymusem, ujawnia się prawdziwa ludzka natura, wtedy nie da się kłamać, można spokojnie wierzyć w to, co rozgrywa się przed oczami.
Teraz znał prawdę o Zinie, o tym, czego nie mógł wiedzieć przedtem. Wątpił, czy wiedział to Hasan Arsienow, wątpił nawet, czy uwierzyłby, gdyby mu powiedziano. W głębi duszy Zina była twarda niczym skała, twardsza niż sam Arsienow. Patrząc, jak wydobywa informacje od bezbronnego najemnika, zrozumiał, że mogłaby żyć bez Arsienowa, choć Arsienow nie mógł żyć bez niej.
Bourne'a obudził dźwięk gam i zapach kawy. Przez moment zawisł między snem a jawą. Wiedział, że leży na sofie Annaki Vadas, przykryty puchową pikowaną kołdrą, z poduszką z pierza pod głową. Natychmiast rozbudził się zupełnie w słonecznym mieszkaniu Annaki. Odwróciwszy się, zobaczył ją siedzącą przy lśniącym fortepianie, obok którego parował duży kubek kawy.
– Która godzina?
Dalej grała, nie unosząc głowy.
– Minęło południe.
– Chryste!
– Tak, to czas moich ćwiczeń i twojej pobudki. – Zaczęła grać melodię, której nie potrafił rozpoznać. – Myślałam, że wróciłeś do hotelu, zanim się obudziłam, ale potem weszłam tu – i znalazłam cię śpiącego słodko jak dziecko. Więc zrobiłam kawę. Chcesz?
– No jasne.
– Wiesz, gdzie jest.
Podniosła głowę i, nie odwracając jej, obserwowała, jak odkrywa kołdrę i wkłada sztruksy i koszulkę. Poszedł do łazienki, a po skończeniu toalety do kuchni. Kiedy nalewał sobie kawę, oznajmiła:
– Masz ładne ciało, choć pełne blizn.
Bezskutecznie szukał śmietanki – najwyraźniej wolała pić czarną.
– Blizny dodają mi uroku.
– Nawet ta na szyi?
Zajęty szperaniem w lodówce, nie znalazł odpowiedzi. Zamiast tego odruchowo przycisnął dłoń do rany i znów poczuł współczujący dotyk Mylene Dutronc.
– Ta jest nowa – zawyrokowała. – Co ci się stało?
– Spotkałem pewnego postawnego i bardzo zagniewanego osobnika.
Nagle zaczęła sprawiać wrażenie niespokojnej.
– Kto próbował cię udusić?
W końcu znalazł śmietankę. Wlał trochę do kawy, wsypał dwie łyżeczki cukru i upił łyk. Wrócił do salonu.
– W gniewie wiele można, nie wiedziałaś?
– Skąd miałabym wiedzieć? Nie należę do twojego okrutnego świata.
Popatrzył na nią spokojnie.
– Ale próbowałaś mnie zastrzelić, nie pamiętasz?
– Niczego nie zapominam – ucięła.
Coś, co powiedział, zaniepokoiło ją, choć nie umiał wskazać co. Chyba puszczały jej nerwy. Może to tylko szok spowodowany gwałtowną śmiercią ojca. W każdym razie zdecydował się zmienić taktykę.
– W twojej lodówce nie ma nic jadalnego.
– Zazwyczaj jem na mieście. Pięć przecznic stąd jest sympatyczna kafejka.
– Sądzisz, że moglibyśmy tam pójść? Umieram z głodu.
– Jak tylko skończę. Nasza nocna przygoda wszystko opóźniła.
Przysunęła się do fortepianu, szurając stołkiem po podłodze. Wkrótce przez pokój popłynęły pierwsze dźwięki nokturnu b- moll Chopina, wirując niczym złote jesienne liście. Z zaskoczeniem stwierdził, że słuchanie muzyki sprawia mu przyjemność. Po chwili wstał, podszedł do sekretarzyka i włączył jej komputer.
– Nie ruszaj, proszę – zaprotestowała Annaka, nie spuszczając oczu z nut. – To mnie rozprasza.
Bourne wrócił na miejsce i spróbował się odprężyć przy dźwiękach wspaniałej muzyki.
Zanim przebrzmiały ostatnie dźwięki nokturnu, Annaka wstała i poszła do kuchni. Usłyszał wodę uderzającą o dno zlewu. Dziewczyna odkręciła kran i czekała, aż woda się ochłodzi. Wydawało się, że płynie tak dłuższy czas. Wreszcie wróciła ze szklanką wody, którą wypiła duszkiem. Bourne obserwował jej smukłą białą szyję, na którą opadały pojedyncze miedziane kędziory.
– Dobrze się spisałaś zeszłej nocy – powiedział.
– Dzięki za pomoc w zejściu z gzymsu. – Odwróciła wzrok, jakby niechętna komplementom. – Nigdy w życiu tak się nie bałam.
Siedzieli w kawiarni, pod żyrandolami z rżniętego szkła, na wyściełanych aksamitem krzesłach, przy kinkietach z mlecznego szkła wiszących na ścianach obitych wiśniową boazerią. Zajmowali miejsca po przeciwnych stronach stołu przy oknie wychodzącym na pusty ogródek kawiarni; widać było jeszcze za chłodno, by wysiadywać w bladym blasku słońca.
– Martwi mnie to, że mieszkanie Molnara było pod obserwacją – zauważył Bourne. – Inaczej nie da się wyjaśnić, dlaczego policja przybyła tak szybko.
– Ale po co ktoś miałby je obserwować?
– Żeby się przekonać, czy przyjdziemy. Odkąd przyjechałem do Budapesztu, ktoś przeszkadza mi w moim dochodzeniu.
Annaka zerknęła nerwowo za okno.
– A teraz? Ciarki przechodzą mnie na myśl, że ktoś obserwuje moje mieszkanie… i nas.
– Upewniłem się, że nikt nas nie śledził po drodze z twojego mieszkania. – Urwał, bo podano im jedzenie. Kiedy kelner odszedł, podjął wątek: – Pamiętasz, jakie środki ostrożności podjąłem zeszłej nocy, kiedy uciekliśmy policji? Wzięliśmy dwie różne taksówki, dwa razy je zmienialiśmy, kluczyliśmy…
Kiwnęła głową.
– Byłam zbyt zmęczona, by kwestionować te twoje dziwaczne instrukcje.
– Nikt nie wie, dokąd żeśmy pojechali… ani nawet, że teraz jesteśmy razem.
– Tak, to wielka ulga! – westchnęła.
Kiedy Chan zobaczył Bourne'a i kobietę wychodzących z budynku, w którym mieszkała, przemknęła mu przez głowę tylko jedna myśl: mimo zapewnień Spalki, że Bourne go nie znajdzie, facet zataczał wokół niego coraz ciaśniejszy krąg. W jakiś sposób dowiedział się o Laszló Molnarze – człowieku, którym interesował się Spalko. Co więcej, ustalił adres Molnara i prawdopodobnie to on był w jego mieszkaniu, gdy zjawiła się policja. Dlaczego Bourne interesował się Molnarem? Chan musiał się tego dowiedzieć.
Obserwował, jak Bourae'a oddala się wraz z kobietą. Potem wysiadł z wynajętego samochodu i ruszył do bramy domu przy Fo utca 106/108. Otworzył wytrychem zamek i wszedł do holu. Wjechał windą na ostatnie piętro, znalazł schody prowadzące na dach. Drzwi były zabezpieczone alarmem, ale dla niego była to tylko kwestia wywołania spięcia w obwodzie. Wyłączył alarm, wydostał się na dach i od razu pobiegł do krawędzi od frontu.
Trzymając się kamiennego parapetu, wychylił się i natychmiast zobaczył łuk okna wykuszowego na trzecim piętrze, tuż pod nim. Przeskoczył przez parapet i opuścił się na gzyms pod oknem. Pierwsze okno było zamknięte, ale kolejne – już nie. Otworzył je i wszedł do mieszkania.
Z przyjemnością rozejrzałby się po nim, nie wiedział jednak, kiedy wrócą, nie mógł więc ryzykować. Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Rozejrzał się za odpowiednim miejscem, uniósł wzrok i zobaczył lampą z przydymionego szkła zwisającą ze środka sufitu. Nie najgorsze miejsce,… a nawet jedno z lepszych, ocenił.
Przyciągnął stołek od fortepianu pod lampę i wspiął się na niego. Wyjął z kieszeni miniaturową elektroniczną pluskwę i upuścił ją do misy z przydymionego szkła. Potem zeskoczył ze stołka, włożył do ucha słuchawkę i aktywował pluskwę.
Słyszał odgłos przesuwania stołka na miejsce i własne kroki rozbrzmiewające na lśniącej podłodze, kiedy podchodził do sofy, gdzie leżała poduszka i kołdra. Wziął do rąk poduszkę, powąchał. Pachniała Bourne'em, a ten zapach rozbudził pogrzebane w umyśle wspomnienie. Gdy wróciło do życia, rzucił poduszkę, jakby rozgorzała płomieniem. Opuścił szybko mieszkanie tą samą drogą, ale tym razem z holu przeszedł na tył budynku i skorzystał z tylnego wyjścia. Nigdy za wiele ostrożności.
Annaka zabrała się do śniadania. Wpadające przez okno promienie słońca oświetlały jej cudowne palce. Jadła tak, jak grała – trzymała sztućce tak, jakby były instrumentem
– Gdzie się nauczyłaś grać na fortepianie? – zagadnął.
– Podobało ci się?
– O tak. Bardzo.
– Czemu?
Spojrzał na nią pytająco.
– Jak to, czemu?
Pokiwała głową.
– Tak. Czemu ci się podobało, co takiego w tym usłyszałeś?
Bourne zastanowił się przez chwilę.
– Chyba jakąś żałobną nutę.
Odłożyła nóż i zanuciła fragment nokturnu.
– Widzisz, to nierozwiązane dominanty septymowe. Dzięki nim Chopin mógł przekroczyć ogólnie przyjęte granice w zakresie dysonansu i tonacji. – Znów zanuciła dźwięcznie. – Taka muzyka jest jednocześnie zwycięska i żałobna – wszystko za sprawą nierozwiązanych dominant septymowych.
Urwała, piękne białe dłonie zawisły nad stołem, długie palce wygięły się w delikatne łuki, jakby wciąż przesycone energią kompozytora.
– Coś jeszcze?
Zastanowił się chwilę, po czym potrząsnął głową.
Wzięła nóż i widelec i wróciła do jedzenia.
– Matka nauczyła mnie grać. Byłą nauczycielką gry na pianinie. Nauczyła mnie grać Chopina, gdy tylko poczuła, że jestem gotowa. Był jej ulubionym kompozytorem, ale jego muzykę bardzo trudno grać – nie tylko ze względów technicznych. Trzeba oddać właściwe emocje.
– Czy twoja matka nadal gra?
Annaka potrząsnęła głową.
– Była chorowita, jak Chopin. Umarła na gruźlicę, gdy miałam osiemnaście lat.
– Niedobrze jest stracić matkę w tym wieku.
– To na zawsze zmieniło moje życie. Oczywiście byłam zrozpaczona, ale też, ku własnemu zaskoczeniu i zawstydzeniu, wściekła na nią.
– Wściekła?
Kiwnęła głową.
– Czułam się opuszczona, jak statek pozbawiony kompasu na pełnym morzu, który nie może znaleźć drogi do domu.
Nagle Bourne pojął, dlaczego potrafiła zrozumieć, jak trudny jest dla niego brak pamięci.
– Ale najbardziej żałuję tego, jak podle ją traktowałam. Kiedy zaproponowała mi lekcje gry, najpierw się zbuntowałam.
– Oczywiście – powiedział łagodnie. – W końcu to była jej chęć. Więcej, to był jej zawód. – Poczuł jakieś wewnętrzne drżenie, jakby właśnie zagrała jeden ze słynnych dysonansów Chopina. – Kiedy namawiałem syna do gry w bejsbol, nie chciał i wybrał piłkę nożną. – Zawsze kiedy wspominał Joshuę, jego oczy umykały w głąb. – Wszyscy jego koledzy grali w nogę, ale było jeszcze coś. Jego matka była Tajką i od małego wychowywaliśmy go w buddyzmie, zgodnie z jej życzeniem. To, że jest w połowie Amerykaninem, go nie interesowało.
Annaka skończyła posiłek i odsunęła talerz.
– A ja sądzę przeciwnie, że ta amerykańskość cały czas tkwiła mu w głowie – powiedziała. – Jakżeby inaczej? Nie uważasz, że przypominanomu o tym codziennie w szkole?
Nie wiadomo skąd pojawił się obraz Joshui w bandażach, z podbitym okiem. Kiedy spytał o to Dao, powiedziała mu, że upadł w domu, lecz następnego dnia odprowadziła Joshuę do szkoły i została tam przez kilka godzin. Więcej jej o to nie pytał – a jednocześnie był zbyt zajęty pracą, żeby to poważnie przemyśleć.
– Nigdy mi to nie przyszło do głowy – odparł.
Annaka wzruszyła ramionami.
– A czemu miałoby przyjść? Jesteś Amerykaninem. Cały świat należy do ciebie – oznajmiła nie bez ironii.
Skąd ta nagła niechęć? Czy to po prostu niedawno wskrzeszony powszechny strach przed paskudnymi Amerykanami? Zamówiła u kelnera drugą kawę.
– Ty przynajmniej możesz to wynagrodzić swemu synowi – stwierdziła. – A moja matka… – Wzruszyła ramionami.
– Mój syn nie żyje – uciął Bourne. – Jego siostra i matka też. Zabili ich w Phnom Penh, dawno temu.
– O. – Chyba w końcu naruszył puklerz jej pozornej obojętności i chłodu. – Przykro mi.
Odwrócił wzrok. Każda rozmowa o Joshui była jak sól sypana na ranę.
– Na pewno pogodziłaś się z matką, zanim umarła.
– Mam nadzieję. – Annaka wpatrywała się w kawę ze skupieniem. – Dopiero kiedy nauczyła mnie grać Chopina, zrozumiałam w pełni, jaki otrzymałam dar. Uwielbiałam grać nokturny, nawet gdy jeszcze nie byłam w tym dobra.
– Nie powiedziałaś jej tego?
– Byłam nastolatką… właściwie nie rozmawiałyśmy. – Oczy pociemniały jej ze smutku. – Teraz, gdy jej nie ma, żałuję tego.
– Miałaś ojca.
– Oczywiście. Miałam.
Siedziba Wydziału Taktycznych Broni Obezwładniających mieściła się w kilku niepozornych budynkach z czerwonej cegły porośniętych bluszczem, niegdyś należących do żeńskiej szkoły z internatem. Agencja uznała, że bezpieczniej będzie przejąć już istniejący budynek, niż budować nowy gmach. Dzięki temu mogli całkowicie przekształcić wewnętrzną strukturę i stworzyć labirynt potrzebnych laboratoriów, pokojów konferencyjnych i pomieszczeń doświadczalnych, korzystając z pomocy własnego wykwalifikowanego personelu, a nie zewnętrznych podwykonawców.
Chociaż Lindros okazał identyfikator, zaprowadzono go do białego, pozbawionego okien pokoju, gdzie go sfotografowano, zdjęto mu odciski palców i zeskanowano siatkówkę. Potem czekał w samotności. W końcu, po jakichś piętnastu minutach, wszedł ubrany w garnitur agent CIA.
– Panie Lindros, dyrektor Driver oczekuje pana – powiedział.
Lindros bez słowa wyszedł za nim z pokoju. Kolejne pięć minut szli niczym nie różniącymi się od siebie korytarzami, w których nie można było zlokalizować źródła światła. Miał wrażenie, że chodzą w kółko.
Wreszcie zatrzymali się przed drzwiami, które wydały się Lindrosowi identyczne z wszystkimi, które mijali. Podobnie jak inne drzwi, nie były niczym oznaczone. Ani na nich, ani obok nich nie było żadnego znaku rozpoznawczego prócz dwóch żaróweczek. Jedna z nich świeciła głęboką czerwienią. Agent zastukał trzy razy. Chwilę później czerwona lampka zgasła, a druga zaświeciła się na zielono. Agent otworzył drzwi i cofnął się, przepuszczając Lindrosa.
Po drugiej stronie pokoju rezydował dyrektor Randy Driver. Był to mężczyzna o jasnych włosach, obciętych po żołniersku, prostym nosie i wąsko osadzonych niebieskich oczach, które nadawały mu wygląd podejrzliwego. Miał muskularny tors i szerokie bary, którymi nieco za bardzo lubił się popisywać. Siedział na nowoczesnym obrotowym krześle, za biurkiem z przydymionego szkła i nierdzewnej stali. Ściany z białego metalu zdobiły reprodukcje obrazów Marka Rothko, przedstawiających coś na kształt zwojów kolorowych bandaży na otwartej ranie.
– Cóż za niespodzianka – powitał go Driver z lekkim uśmiechem, który przeczył jego słowom. – Przyznaję, że nie nawykłem do niespodziewanych inspekcji. Wolałbym, żeby raczył mnie pan uprzedzić.
– Proszę wybaczyć – odparł Lindros – to nie jest inspekcja. Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa.
– Morderstwa Alexandra Conklina, jak sądzę.
– Istotnie. Muszę przesłuchać jednego z waszych ludzi. Niejakiego doktora Feliksa Schiffera.
Wydawało się, jakby Lindros odpalił pocisk z gazem paraliżującym. Driver z zastygłym na twarzy uśmiechem zamarł za biurkiem. W końcu odzyskał mowę.
– Ale po co?
– Właśnie panu powiedziałem – odparł Lindros. – To część toczącego się właśnie śledztwa.
Driver rozłożył ręce.
– Nie rozumiem, jaki to ma związek.
– Nie musi pan – uciął Lindros. Przez Drivera musiał czekać jak uczeń w oślej ławce, teraz więc mógł się odegrać. Nie będzie się z nim patyczkował. – Musi mi pan tylko powiedzieć, gdzie jest doktor Schiffer.
Uśmiech na dobre znikł z twarzy Drivera.
– Od chwili, w której przekroczył pan ten próg, jest pan na moim terytorium. – Wstał. – Kiedy dopełniał pan naszych procedur identyfikacyjnych, pozwoliłem sobie zadzwonić do dyrektora CIA. W jego biurze nie mają pojęcia, czemu pan tu jest.
– Oczywiście, że nie – powiedział Lindros, wiedząc, że już przegrał potyczkę. – Składam raport dyrektorowi na koniec dnia.
– Nie obchodzi mnie pański sposób działania, panie dyrektorze, ale nikt nie może przesłuchiwać moich pracowników bez wyraźnego pisemnego upoważnienia dyrektora CIA.
– Dyrektor upoważnił mnie do prowadzenia tego dochodzenia w sposób, jaki uznam za konieczny.
– Mam na to tylko pańskie słowo. – Driver wzruszył ramionami. – Chyba pan rozumie mój punkt widze…
– Prawdę powiedziawszy, nie – przerwał Lindros. Wiedział, że dalsza rozmowa nic mu nie da. Co gorsza, była nierozważna, ale Randy Driver wkurzył go i nie mógł się powstrzymać. – Z mojego punktu widzenia utrudnia mi pan śledztwo swoim uporem.
Driver pochylił się i uderzył kłykciami palców o biurko.
– Pański punkt widzenia jest tu bez znaczenia. Ponieważ nie dysponuje pan oficjalnymi podpisanymi dokumentami nie mam panu nic więcej do powiedzenia. Żegnam.
Agent musiał podsłuchiwać rozmowę, bo w tej samej chwili otworzył drzwi, gotów odprowadzić gościa.
Detektyw Harris doznał olśnienia podczas pościgu za przestępcą. Odebrał zgłoszenie wysłane do wszystkich radiowozów. Dotyczyło białego mężczyzny w nowym czarnym pontiacu GTO na numerach rejestracyjnych z Wirginii, który przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle na przedmieściach Falls Church i kierował się na południe drogą 649. Harris, który z niewyjaśnionych powodów został odsunięty przez Martina Lindrosa od sprawy morderstw Conklina i Panova, był właśnie w Sleepy Hollow, kiedy dostał wezwanie, i badał okoliczności napadu i morderstwa w sklepie całodobowym. Właśnie przy drodze 649.
Zawrócił gwałtownie radiowóz, włączył koguta i syrenę i ruszył na północ. Niemal za chwilę ujrzał czarnego GTO ściganego przez trzy radiowozy policjantów stanowych z Wirginii.
Przeciął pas zieleni przy akompaniamencie klaksonów i pisku opon nadjeżdżających z drugiego pasa samochodów i ruszył prosto na pontiaca. Kierowca spostrzegł go, zmienił pas, a kiedy Harris ruszył w jego kierunku przez labirynt samochodów, zjechał na pobocze.
Harris wyliczył tor, tak by przeciąć drogę umykającemu GTO i zmusić go do skrętu na podjazd stacji benzynowej. Gdyby się nie zatrzymał, uderzyłby w dystrybutory.
Kiedy GTO zahamował z piskiem opon, kołysząc się na wielgachnych resorach, Harris wypadł się z samochodu z rewolwerem w dłoni i ruszył ku kierowcy.
– Wysiądź z wozu z rękami do góry! – rozkazał.
– Panie oficerze…!
– Stul pysk i rób, co mówię! – ryknął Harris i zbliżył się powoli, pilnie wypatrując jakiejkolwiek broni.
Kierowca wysiadł z samochodu w chwili, gdy nadjechały pozostałe radiowozy. Miał nie więcej niż dwadzieścia dwa lata i był chudy jak szczapa. W samochodzie znaleźli flaszkę alkoholu i pistolet pod przednim siedzeniem.
– Mam na niego pozwolenie! – powiedział chłopak. – Sprawdźcie w schowku!
Faktycznie, broń była legalna. Młody człowiek był przewoźnikiem diamentów. Inna sprawa, czemu pił – ale tym Harris nie był szczególnie zainteresowany.
Po powrocie na posterunek postanowił przyjrzeć się bliżej pozwoleniu na broń. Coś mu w nim nie pasowało. Zadzwonił do sklepu, który jakoby sprzedał młodzieńcowi pistolet. Usłyszał mężczyznę z cudzoziemskim akcentem, który przyznał, że sprzedał taką broń, Harrisowi jednak nie spodobał się jego głos. Przejechał się więc do sklepu – i stwierdził, że takowy nie istnieje. Na miejscu znalazł tylko Rosjanina przy komputerze. Aresztował go i skonfiskował serwer.
Kiedy wrócił na posterunek, wyszukał w bazie danych pozwolenia na broń za ostatnie pół roku. Wpisał nazwę lipnego sklepu z bronią i ku swemu zdumieniu odkrył trzysta fałszywych transakcji, na których podstawie wydawano pozwolenia. Jeszcze większa niespodzianka czekała wśród plików na skonfiskowanym serwerze. Gdy zobaczył ten wpis, chwycił telefon i zadzwonił na komórkę Lindrosa.
– Cześć, tu Harry.
– O… cześć – odezwał się Lindros z roztargnieniem.
– Co jest? – spytał Harris.
– Rzucają mi kłody pod nogi, gorzej, dostałem kopa w dupę i teraz zastanawiam się, czy mam z czym iść do Starego.
– Słuchaj, Martin, wiem, że oficjalnie zabrano mi tę sprawę…
– Jezu, Harry, miałem o tym z tobą pomówić.
– Mniejsza o to – przerwał mu Harris. Pokrótce opisał pościg za kierowcą GTO, sprawę jego pistoletu oraz szwindel z pozwoleniami na broń. – Rozumiesz, jak to działa – ciągnął. – Goście mogą mieć broń z dowolnego źródła.
– No i…? – Lindros nie wykazywał specjalnego entuzjazmu.
– Mogą wpisać na pozwoleniu dowolne imię i nazwisko. Na przykład David Webb.
– Niezła teoria, ale…
– To nie teoria! – Harris niemal krzyknął do słuchawki. Wszyscy wokół oderwali się od zajęć, zaskoczeni jego podniesionym głosem. – To fakt!
– Co?!
– A tak. Ta sama szajka "sprzedała" pistolet niejakiemu Davidowi Webbowi… tyle że Webb wcale go nie kupił, bo figurujący na pozwoleniu sklep nie istnieje.
– No dobra, ale skąd wiemy, że Webb nie skorzystał z usług tej szajki, żeby nielegalnie zdobyć broń?
– Właśnie to jest najlepsze – oznajmił Harris. – Mam ich elektroniczną księgę rachunkową. Każda sprzedaż została skrupulatnie odnotowana. Należność za broń, którą rzekomo kupił Webb, została przelana z Budapesztu.
Klasztor zawisł na szczycie górskiego grzbietu. Na stromych tarasach u jego stóp rosły pomarańcze i oliwki, ale tu, na górze, opodal budynku wrośniętego w skałę, znaleźć można było tylko oset i męczennicę. Kri- kri, wszędobylskie kreteńskie kozy, były jedynymi stworzeniami zdolnymi przetrwać na tej wysokości.
Starodawna budowla z kamienia od dawna stała zapomniana. Laikowi trudno było powiedzieć, którzy mieszkańcy wyspy go wybudowali. Tak jak i sama Kreta, przechodził z rąk do rąk, będąc niemym świadkiem modłów, ofiar i rozlewu krwi. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest wiekowy.
Od zarania dziejów kwestia bezpieczeństwa stanowiła główny przedmiot troski zarówno wojowników, jak i mnichów, dlatego też klasztor umiejscowiono na szczycie góry. Na jednym zboczu przycupnęły tarasy z gajami owocowymi, w drugie wżynał się głęboko wąwóz, jakby wycięty saraceńską szablą.
Po tym jak napotkali opór ze strony zawodowców podczas ataku na dom w Iraklionie, Spalko zaplanował szturm klasztoru z wielką starannością. Atak za dnia był wykluczony. Bez względu na to, z której strony by uderzyli, na pewno zostaliby strąceni w dół na długo przedtem, nim zdołaliby dojść do grubych, zwieńczonych blankami murów klasztoru. Toteż kiedy ludzie Spalki zabrali rannego towarzysza do odrzutowca, by zajął się nim chirurg, sam Spalko wraz z Zina wypożyczyli motocykle i wybrali się na rekonesans okolic klasztoru.
U wlotu wąwozu porzucili jednoślady i pieszo zeszli na dół. Niebo miało kolor głębokiego błękitu, który zdawał się przesycać wszystkie inne kolory. Ptaki krążyły wysoko, a bryza przyniosła ze sobą słodki zapach kwiatów pomarańczy. Zina od czasu, gdy wsiadła na pokład prywatnego odrzutowca Spalki, cierpliwie oczekiwała momentu, gdy dowie się, dlaczego chciał zostać z nią sam na sam.
– Do klasztoru prowadzi podziemne przejście – oznajmił Spalko, kiedy schodzili skalistym osypiskiem ku wylotowi wąwozu, leżącemu najbliżej budowli. Rosnące na krawędzi kasztanowce ustąpiły miejsca po skręcanym cyprysom. Idąc po stromiźnie, chwytali się ich giętkich gałęzi.
Zina mogła się tylko domyślać, skąd Szejk miał takie informacje. Było oczywiste, że miał ogólnoświatową siatkę współpracowników, mogących uzyskać niemal każdą informację, której potrzebował.
Zatrzymali się i oparli o głaz, by odpocząć. Minęło południe. Zjedli posiłek złożony z oliwek, pity i niewielkiej porcji ośmiornicy, marynowanej z czosnkiem w oliwie i occie winnym.
– Powiedz mi, Zino – odezwał się Spalko – brakuje ci Chalida Murata?
– Bardzo. – Zina otarła usta wierzchem dłoni i odgryzła kawałek pity. – Ale teraz naszym przywódcą jest Hasan. Wszystko się zmieniało. To, co go spotkało, to tragedia, ale można było się tego spodziewać. Wszyscy jesteśmy celem bestialskiego rosyjskiego reżimu…, i musimy z tym żyć.
– A gdybym ci powiedział, że Rosjanie nie mieli nic wspólnego ze śmiercią Chalida Murata? – spytał Spalko.
Zina przestała jeść.
– Nie rozumiem. Wiem, co się wydarzyło. Każdy to wie.
– Nie – łagodnie zaprotestował Spalko – wiesz tylko to, co powiedział ci Hasan Arsienow.
Spojrzała na niego i zrozumiała. Poczuła, jak uginają się pod nią kolana.
– Ale skąd…? – Z emocji głos odmówił jej posłuszeństwa. Odchrząknęła i zaczęła raz jeszcze, mimo że nie chciała znać odpowiedzi na pytanie, które zadaje: – Skąd o tym wiesz?
– Wiem o tym – oznajmił spokojnie Spalko – gdyż Arsienow skontaktował się ze mną, by zlecić zabójstwo Chalida Murata.
– Ale dlaczego?
Spalko przeszył ją spojrzeniem.
– Ależ ty to wiesz, Zino, ze wszystkich ludzi ty właśnie, jego kochanka, ty, która znasz go lepiej niż ktokolwiek inny, wiesz to dobrze.
Taka też była prawda – Zina wiedziała, w końcu Hasan mówił jej o tym wiele razy. Chalid Murat był częścią starego porządku. Według Hasana nie wybiegał myślami poza granice Czeczenii, obawiał się wystąpić przeciw reszcie świata, nie widział sposobu na powstrzymanie rosyjskich niewiernych.
– Niczego nie podejrzewałaś?
Pomyślała, że najbardziej irytujące jest to, że istotnie tego nie podejrzewała – ani przez chwilę. Wierzyła w każde słowo Hasana. Chciała okłamać Szejka, aby lepiej wypaść w jego oczach, ale pod jego spojrzeniem zrozumiała, że przejrzy jej kłamstwa, uzna, iż nie można jej ufać – i skończy z nią.
Upokorzona, potrząsnęła głową.
– Zwiódł mnie.
– Jak i wszystkich innych odparł obojętnie. – Mniejsza o to. – Uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Jednak teraz znasz prawdę i widzisz, jaką ona daje ci moc.
Stała przez moment, opierając się plecami o rozgrzany słońcem głaz, ocierając dłonie o uda.
– Nie rozumiem jednak – odezwała się – dlaczego wybrałeś mnie na swoją powierniczkę.
Spalko usłyszał w jej głosie strach i niepewność. Uznał, że odpowiada to jego oczekiwaniom, wiedziała bowiem, że stoi na skraju przepaści. Wedle jego oceny, podejrzewała już coś od momentu, kiedy zaproponował jej, by pojechała z nim na Kretę, a już na pewno od chwili, w której poparła go, gdy okłamał Arsienowa.
– Tak – rzekł – zostałaś wybrana.
– Ale w jakim celu? – spytała z drżeniem.
Zbliżył się do niej. Zasłaniając słońce, obdarzył ją promiennym uśmiechem. Czuła jego zapach, tak jak wtedy w hangarze. Męski zapach sprawił, że poczuła, jak robi jej się mokro.
– Zostałaś wybrana, by dokonać wielkich rzeczy. – Gdy się zbliżył, jego głos przycichł, lecz zyskał na intensywności. – Zino – wyszeptał – Hasan Arsienow jest słaby. Wiem o tym od chwili, w której przyszedł do mnie z tym swoim planem zabójstwa. Zastanowiło mnie, po co mu byłem potrzebny. Mocarny wojownik, który uważa, że jego przywódca nie może już przewodzić, sam go morduje, a nie wynajmuje kogoś sprytnego i cierpliwego, kto któregoś dnia wykorzysta jego słabość przeciw niemu.
Zina zadrżała pod wpływem jego słów oraz bliskości. Poczuła, że skóra ją piecze. W ustach jej wyschło, gardło miała ściśnięte.
– Skoro Hasan Arsienow jest słaby, jaki mogę mieć z niego pożytek? – Spalko położył dłoń na jej piersi, a Zinie rozszerzyły się nozdrza. – Powiem ci. – Zina zamknęła oczy. – Misja, którą wkrótce rozpoczniemy, jest najeżona niebezpieczeństwami. – Delikatnie ścisnął jej pierś, nieskończenie wolno prąc w górą. – Na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak, rozsądnie byłoby mieć przywódcę, który niczym magnes przyciągnie uwagę wrogów, ściągnie ich na siebie, by nie przeszkodzili w wykonywaniu zadania. – Przycisnął ciało do jej ciała i poczuł, jak wzbiera w niej spazm, którego nie była w stanie powstrzymać. – Rozumiesz, co mam na myśli?
– Tak – wyszeptała.
– To ty jesteś silna, Zino. Gdybyś chciała obalić Chalida Murata, nie przyszłabyś z tym do mnie. Sama odebrałabyś mu życie, uważając to za błogosławieństwo dla siebie samej i dla swego ludu. – Drugą rękę zbliżył do jej krocza. – Prawda?
– Tak – westchnęła. – Ale mój lud nigdy nie zaakceptowałby przywódczyni. To nie do pomyślenia.
– Dla nich, lecz nie dla nas. – Przesunął jej nogę. – Pomyśl, Zino. Jak tego dokonać?
Trudno jasno myśleć, czując napływ hormonów. Zdała sobie sprawę, że o to chodzi. Nie tylko o to, że chciał wziąć ją tu, na nagiej skale, pod otwartym niebem, ale jak wcześniej w domu architekta, poddawał ją testowi. Jeśli się teraz całkiem zatraci, jeśli się nie skupi, jeśli pożądanie zaćmi jej umysł tak, że nie będzie mogła odpowiedzieć na pytania – wówczas skończy z nią i znajdzie kogoś innego na jej miejsce.
Nawet wtedy, gdy rozpiął jej bluzkę i dotknął rozpalonej skóry, zmusiła się do przypomnienia sobie, jak to było z Chalidem Muratem, jak po wyjściu doradców słuchał tego, co ona miała do powiedzenia – i często szedł za jej radą. Nigdy nie ośmieliła się powiedzieć Hasanowi, jaką odgrywała rolę, obawiając się, że padnie ofiarą jego brutalnej zazdrości.
Jednak teraz, rozpłaszczona na skale pod naporem ciała Szejka, postanowiła znów się uciec do tego sposobu. Chwyciła Szejka za szyję, przyciągnęła do siebie i wyszeptała prosto do ucha:
– Znajdę kogoś, kogoś budzącego respekt, kogoś, czyja miłość do mnie uczyni uległym. Będę władać za jego pośrednictwem. Czeczeni ujrzą jego twarz i usłyszą głos, ale on będzie robić tylko to, co mu rozkażę.
Odchylił się od niej na chwilę. Spojrzała mu w oczy i ujrzała w nich podziw, równie intensywny, jak pożądanie. Przeszył ją dreszcz ekstazy. Wiedziała już, że przeszła drugi test. Uległa mu, a on natychmiast w nią wszedł, aż wydała z siebie długi, pełen rozkoszy pomruk.
Zapach kawy wciąż unosił się w mieszkaniu. Wrócili zaraz po posiłku, nie tracąc czasu na kawę i deser, jak nakazywałaby tradycja. Bourne miał za dużo na głowie, ale chwila wytchnienia, choć krótka, nieco go ożywiła. Podświadomość zaczęła przetwarzać uzyskane informacje.
Weszli do mieszkania, trzymając się blisko siebie. Aromat cytrusów i piżma otaczał Annakę niczym mgła i Bourne nie mógł się powstrzymać przed wdychaniem go głęboko. Chcąc się skupić, skierował myśli na bardziej przyziemne kwestie.
– Zwróciłaś uwagę na oparzenia i rany na ciele Laszló Molnara?
Wzdrygnęła się.
– Nie przypominaj mi tego.
– Torturowano go przez wiele godzin… może nawet kilka dni.
Spojrzała na niego pytająco spod zmarszczonych brwi.
– A to znaczy – wyjaśnił – że mógł zdradzić kryjówkę doktora Schiffera.
– Mógł też nie zdradzić – zaoponowała. – To też byłby powód, by go zabić.
– Nie sądzę, byśmy mogli sobie pozwolić na takie założenie.
– Co masz na myśli, mówiąc "my"?
– Tak, wiem, od teraz jestem zdany tylko na siebie.
– Próbujesz wzbudzić we mnie poczucie winy? Zapomnij o tym, nie interesuje mnie odnalezienie doktora Schiffera.
– …Nawet gdyby to, że wpadnę w niewłaściwe ręce, groziło ogólno światową katastrofą?
– O co ci chodzi?
Siedzący w wynajętym samochodzie Chan wcisnął słuchawkę głębiej do ucha. Słyszał wyraźnie każde słowo.
– Alex Conklin był świetnym fachowcem. W planowaniu i realizowaniu skomplikowanych misji był chyba najlepszy ze wszystkich ludzi, których znałem. Jak już ci mówiłem, tak bardzo potrzebował doktora Schiffera, że wyłowił go ze ściśle tajnego programu Departamentu Obrony, przeniósł do CIA, a zaraz potem sprawił, że zniknął. Zatem to, nad czym pracował Schiffer, było tak istotne, że Aleksowi zależało na jego ukryciu. I słusznie, jak się okazało, bo Schiffera ktoś porwał. W wyniku operacji, którą przeprowadził dla Aleksa twój ojciec, udało się go odbić i ukryć w jakimś miejscu znanym tylko Laszló Molnarowi. Teraz twój ojciec nie żyje – tak jak Molnar. Jedyną różnicą jest to, że Molnara torturowano, a dopiero potem zabito.
Chan wyprostował się na siedzeniu, serce biło mu szybko. "Twój ojciec?" Czy to możliwe, żeby kobietą, z którą był Bourne – tą, na którą do tej pory nie zwracał uwagi – była Annaka?
Annaka stała w smudze słonecznego światła padającego przez wykuszowe okno.,
– Jak sądzisz, nad czym pracował doktor Schiffer, że interesuje to wszystkich tych ludzi?
– Myślałem, że ciebie nie interesuje Schiffer – odparł Bourne.
– Daruj sobie. Po prostu odpowiedz na pytanie.
– Schiffer jest światowej klasy ekspertem w dziedzinie badania zachowania nietrwałych kolonii bakteryjnych. Tyle się dowiedziałem z serwisu www, który odwiedzał Molnar. Mówiłem ci o tym, ale byłaś zbyt zajęta znajdowaniem ciała biedaka.
– Niewiele mi to mówi.
– Pamiętasz, co było w tym serwisie?
– Wąglik, argentyńska gorączka krwotoczna…
– Kryptokokoza, dżuma płucna… Myślę, że nasz doktorek mógł pracować nad tymi – lub jeszcze gorszymi – śmiercionośnymi zarazkami.
Annaka przyglądała mu się przez chwilę, po czym potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
– Sądzę – ciągnął Bourne – że Alex był tak podekscytowany – i wystraszony – bo ten cały Schiffer wynalazł urządzenie, którego można użyć jako broni biologicznej. Jeśli tak, to ma w rękach Świętego Graala terrorystów.
– O Boże! Ale… to tylko twoje domysły. Jak możesz się upewnić, że się nie mylisz?
– Muszę po prostu dalej szperać. Nadal jest ci obojętne, gdzie znajduje się doktor Schiffer?
– A jak my mielibyśmy go znaleźć? – Odwróciła się i podeszła do fortepianu, jakby był amuletem, który ochroni ją przed złem.
– Czyżbyś powiedziała "my"?
– To przejęzyczenie.
– Najwyraźniej Freudowskie przejęzyczenie.
– Przestań! – rzuciła ostro.
Poznał ją już na tyle, by wiedzieć, że mówi poważnie. Podszedł do sekretarzyka i usiadł przed komputerem. Spostrzegł kabel sieciowy łączący laptop z Internetem.
– Mam pomysł – zaczął, lecz właśnie wtedy ujrzał zadrapania. Słońce padało na wypolerowaną powierzchnią stołka od fortepianu, ujawniając świeże ślady. Ktoś był w mieszkaniu podczas ich nieobecności. Ale po co? Rozejrzał się za innymi oznakami czyjejś bytności.
– Co jest? – spytała Annaka. – Co się stało?
– Nic – odparł. Zauważył jednak, że poduszka leży w nieco innej pozycji, niż ją zostawił, trochę przesunięta w prawo.
– Jaki masz pomysł? – nalegała, wsparłszy rękę na biodrze.
– Najpierw muszę coś zabrać z hotelu – zaimprowizował. Nie chciał jej zaalarmować, ale musiał zrobić możliwie dyskretne rozpoznanie. Bardzo prawdopodobne, że ktoś, kto tu był, nadal kręci się w pobliżu. W końcu ktoś ich śledził w mieszkaniu Laszló Molnara. Ale jak, u licha, trafił tutaj za nimi? Przecież zachował najwyższą ostrożność. Istniała jedna prosta
odpowiedź: to Chan go znalazł.
Bourne złapał skórzaną kurtkę i ruszył do wyjścia.
– Zaraz wracam, słowo. Jeśli chcesz mi pomóc, wejdź tymczasem na tę stronę www, może odkryjesz coś więcej.
Jamie Hull, szef amerykańskiej ochrony szczytu antyterrorystycznego w Reykjaviku, miał obsesję na punkcie Arabów. Nie lubił ich i nie ufał im. Oni nawet nie wierzą w Boga – przynajmniej w tego właściwego – a co dopiero w Chrystusa Zbawiciela, myślał cierpko, przemierzając hol ogromnego hotelu Oskjuhlid.
Był jeszcze jeden powód, by ich nie lubić: kontrolowali trzy czwarte światowych złóż ropy. Bo w końcu gdyby nie to, nikt nie zwracałby na nich uwagi, a oni sami wyrżnęliby się nawzajem w rozmaitych wojnach plemiennych. Nic dziwnego, że powołano odrębne zespoły ochrony dla delegacji każdego z obecnych na szczycie krajów arabskich. Na szczęście pracę wszystkich koordynował Fejd al- Saud.
Jak na Araba Fejd al- Saud nie był taki zły. Był Saudyjczykiem… czy może sunnitą? Hull potrząsnął z rezygnacją głową. Nie miał pojęcia. No proszę, kolejny powód, by ich nie lubić, nigdy nie wiadomo, kim, do diabła, są i komu odrąbaliby rękę, gdyby dać im sposobność. Jednak Fejd al- Saud odebrał nawet zachodnią edukację – gdzieś w Londynie, w Oksfordzie… a może w Cambridge? Zresztą bez różnicy! Rzecz w tym, że można z nim było rozmawiać po angielsku, a on nie patrzył na człowieka, jakby mu właśnie wyrosła druga głowa.
I wydawał się Hullowi rozsądny – ktoś, kto zna swoje miejsce. Kiedy szło o potrzeby i zachcianki prezydenta, prawie we wszystkim ustępował Hullowi, czego nie można było powiedzieć o tym komunistycznym sukinsynu Borysie Iljiczu Karpowie. Gorzko żałował, że poskarżył się na niego Staremu i został złajany, ale Karpow był najbardziej irytującym skurwielem, z jakim Hull miał nieszczęście pracować.
Wszedł do sali konferencyjnej, w której miał odbyć się szczyt. Pomieszczenie było idealnie owalne, sufit pokrywały niebieskie faliste panele stanowiące ekran akustyczny. Za panelami znajdowały się ogromne przewody wentylacyjne, doprowadzające powietrze przefiltrowane przez skomplikowany system klimatyzacji, całkowicie niezależny od klimatyzacji hotelu. Ściany wykonano z polerowanego drzewa tekowego, fotele miały niebieską tapicerkę, a blaty wykonano albo z brązu, albo z przydymionego szkła.
To tu właśnie każdego ranka spotykał się ze swymi dwoma partnerami w celu omówienia szczegółów organizacyjnych ochrony szczytu. Po południu zaś każdy z nich spotykał się z kolei na odprawie ze swym personelem i przekazywał mu informacje o najnowszych procedurach. Odkąd przybyli, hotel był zamknięty dla gości, by można było go przeszukać i upewnić się, że jest odpluskwiony i całkowicie bezpieczny.
Kiedy wszedł do jasno oświetlonego forum, ujrzał swoich odpowiedników: Fejda al- Sauda, szczupłego i ciemnookiego, z orlim nosem, o niemal królewskiej postawie, i Borysa Iljicza Karpowa, szefa elitarnej jednostki Alfa należącej do KGB, krzepkiego niczym byczek, o szerokich ramionach i wąskiej talii. Jego płaska tatarska twarz pod grubymi brwiami i gęstymi ciemnymi włosami emanowała brutalną siłą. Hull nigdy nie widział, żeby Karpow się uśmiechał, a jeśli chodzi o Fejda al- Sauda, to chyba nie wiedział nawet, jak to się robi.
– Dzień dobry, koledzy – odezwał się Borys Iljicz Karpow ze śmiertelną powagą, przywodzącą Hullowi na myśl spikera z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. – Zostały zaledwie trzy dni do rozpoczęcia szczytu, a przed nami jeszcze wiele pracy. Możemy zaczynać?
– Jak najbardziej – odparł Fejd al- Saud, zajmując swoje zwykłe miejsce na podwyższeniu, gdzie już niedługo przywódcy czołowych państw arabskich mieli zasiąść ramię w ramię z mieszkańcami Stanów Zjednoczonych i Rosji, aby wypracować pierwszą wspólną arabsko- zachodnią inicjatywę przeciwdziałania międzynarodowemu terroryzmowi. – Otrzymałem instrukcje od moich kolegów reprezentujących pozostałe narody islamskie i z przyjemnością wam je przedstawię.
– Chyba żądania – warknął Karpow. Wciąż nie mógł się pogodzić z decyzją, by spotkania prowadzić po angielsku, ale został w tej kwestii prze głosowany dwa do jednego.
– Dlaczego masz do wszystkiego takie negatywne podejście? – zaprotestował Hull.
Karpow się najeżył. Hull wiedział, że Rosjanin nie znosi amerykańskiej bezpośredniości.
– Żądania mają charakterystyczny smród, panie Hull- oznajmił, znacząco stukając palcem w czubek czerwonego nochala. – I właśnie go czują.
– Dziwi mnie, że możesz cokolwiek wyczuć po tylu latach picia wódki.
– Picie wódki robi z nas prawdziwych mężczyzn! – Karpow drwiąco skrzywił usta. – Nie takich jak wy, Amerykanie.
– Myślisz, że będę cię słuchał, Borys? Ciebie, Rosjanina? Twój kraj to obraz nędzy i rozpaczy. Komunizm okazał się tak przeżarty korupcją, że wasze imperium zawaliło się pod własnym ciężarem. Jesteście duchowy mi bankrutami!
Karpow poderwał się z miejsca z policzkami płonącymi czerwienią równie intensywną jak nos i usta.
– Mam dość twoich obelg!
– Szkoda. – Hull wstał gwałtownie, przewracając krzesło i całkiem zapominając o przestrogach dyrektora CIA. – Bo ja się dopiero rozgrzewam.
– Panowie, panowie! – Fejd al- Saud rozdzielił przeciwników, przemawiając spokojnym, wyważonym głosem. – Kłócicie się jak dzieci. To nam nie pomoże wykonać powierzonych zadań – strofował ich, spoglądając to na jednego, to na drugiego. – Każdy z nas wiernie służy głowie swojego państwa, prawda? Musimy służyć im najlepiej, jak potrafimy. – Nie odpuścił, póki obaj nie przyznali mu racji.
Karpow usiadł i założył ręce na piersi. Hull uniósł krzesło, przystawił je oparciem do stołu i opadł na nie z cierpkim wyrazem twarzy.
– Możemy się nie lubić, ale musimy nauczyć się współpracować – oznajmił Fejd al- Saud.
Hull niejasno zdawał sobie sprawę, że prócz agresywnego nieprzejednania coś jeszcze drażniło go w Karpowie. Musiał się chwilę zastanowić, aby odkryć źródło tej irytacji, ale w końcu zrozumiał. Karpow, ze swym bezczelnym samozadowoleniem, przypominał mu Davida Webba – albo raczej Jasona Bourne'a, jak kazano go nazywać wszystkim pracownikom agencji. To Bourne stał się chłoptasiem Aleksa Conklina, mimo wszystkich demagogicznych sztuczek i subtelnych intryg, których próbował Hull, nim wreszcie dał sobie spokój i przeszedł do Centrum Antyterrorystycznego. Na swoim nowym stanowisku bez wątpienia odniósł sukces, nigdy jednak nie zapomniał, co stracił przez Bourne'a. Conklin był w agencji legendą. Praca z nim stanowiła jedyne marzenie Hulla, od kiedy wstąpił do CIA dwadzieścia lat temu. Dziecięce marzenia łatwo porzucić. Ale marzenia dorosłego to całkiem inna sprawa. Dla Hulla gorycz niespełnienia nigdy nie minęła.
Prawdę powiedziawszy, ucieszył się, kiedy Stary go poinformował, że zdrajca mógł dążyć do Reykjaviku. Na myśl, że Bourne zwrócił się przeciw swemu mentorowi i wszedł na drogę zbrodni, aż krew mu zawrzała. Gdyby Conklin wybrał mnie, pomyślał, żyłby do dziś. Świadomość, że to on mógłby wykonać wydany przez agencję wyrok na Bourne'a, dodawała mu sił. Ale wkrótce otrzymał wiadomość o śmierci Bourne'a i jego euforia zmieniła się w rozczarowanie. Stał się niezwykle drażliwy, irytowali go nawet agenci operacyjni Secret Service, z którymi musiał utrzymywać bliskie relacje. Teraz, z braku innego celu, wbił mordercze spojrzenie w Karpowa, a Rosjanin odpowiedział mu tym samym.
Wyszedłszy z mieszkania Annaki, Bourne nie wsiadł do windy, tylko wspiął się po krótkich schodach awaryjnych prowadzących na dach. Dotarł na górę i szybko i skutecznie poradził sobie z systemem alarmowym.
Silny wiatr przygnał ciemnoszare chmury, przysłaniając popołudniowe słońce. Bourne popatrzył na południe, ku czterem kopułom tureckiej Łaźni Kiralya. Podszedł do parapetu i wychylił się niemal w tym samym miejscu, które niecałą godzinę wcześniej zajmował Chan.
Ze swego punktu obserwacyjnego przepatrywał ulicę, sprawdził, czy ktoś nie stoi w podcieniu bramy i czy któryś z przechodniów nie porusza się zbyt powoli albo nie stoi. Zauważył spacerujące razem dwie młode kobiety, matkę z wózkiem oraz starca, któremu przyjrzał się szczególnie uważnie, pamiętając, że Chan to prawdziwy mistrz kamuflażu.
Nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, skupił uwagę na zaparkowanych samochodach, szukając czegokolwiek niezwykłego. Wszystkie samochody wypożyczane na Węgrzech muszą mieć nalepkę identyfikacyjną. W dzielnicy takiej jak ta wynajęty samochód byłby czymś podejrzanym.
I rzeczywiście – czarna wypożyczona skoda stała przecznicę dalej, po drugiej stronie ulicy. Dokładnie przyjrzał się jej pozycji. Osoba siedząca za kierownicą miałaby dobry widok na bramę domu pod numerem 106/ 108. Jednak w tej chwili ani za kierownicą, ani na innym siedzeniu samochodu nie było nikogo.
Odwrócił się i ruszył z powrotem przez dach.
Chan, przyczajony na klatce schodowej, obserwował, jak Bourne zbliża się do niego. Wiedział, że teraz ma szansę. Jego przeciwnik, bez wątpienia zajęty sprawdzaniem okolicy, niczego nie podejrzewał. Niczym we śnie – we śnie, który śnił przez dziesiątki lat – zobaczył, jak zamyślony Bourne idzie prosto w jego kierunku. Chana ogarnął gniew. Oto człowiek, który siedział obok niego i nie rozpoznał go, który nawet wówczas, gdy Chan powiedział mu, kim jest, nie chciał w to uwierzyć. To tylko umocniło w nim przekonanie, że Bourne nigdy go nie chciał, umiałby uciec i zostawić go na pastwę losu.
Dlatego gdy poderwał się z miejsca, wezbrała w nim furia. Kiedy Bourne wszedł w podcień bramy, Chan uderzył czołem w grzbiet jego nosa. Popłynęła krew. Zaatakowany zatoczył się do tyłu. Chan, wykorzystując swą przewagę, ruszył na niego, lecz Bourne odpowiedział kopniakiem.
– Cze- sa! – wydyszał.
Chan sparował uderzenie i przycisnął lewe ramię do jego tułowia, zamykając w kleszczach kostkę Bourne'a. I wtedy Bourne go zaskoczył. Zamiast stracić równowagę, zaparł się plecami i pośladkami o stalowe drzwi i boleśnie kopnął prawą stopą w prawy bark Chana, zmuszając go do puszczenia kostki.
– Mi- sa! – krzyknął cicho.
Ruszył na Chana, który udał, że zwija się z bólu, by po sekundzie wyprowadzić cios wyprostowaną dłonią w splot słoneczny Bourne'a. Natychmiast chwycił głowę Jasona i uderzył nią o drzwi na dach. Bourne'owi oczy zaszły mgłą.
– Co kombinuje Spalko? – rzucił ostro Chan. – Wiesz, prawda? Bourne'owi od bólu i szoku zakręciło się w głowie. Próbował jednocześnie skupić wzrok i oczyścić umysł.
– Kim jest… Spalko? – Zdawało mu się, że jego głos dobiega gdzieś z oddali.
– Przecież wiesz.
Bourne potrząsnął głową i poczuł, jak przenikają ją sztylety bólu. Pod jego wpływem zacisnął powieki.
– Myślałem… myślałem, że chcesz mnie zabić.
– Słuchaj mnie!
– Kim jesteś? – wyszeptał ochryple Bourne. – Skąd wiesz o moim synu? Skąd wiesz o Joshui?
– Słuchaj mnie! – Chan zbliżył głowę do głowy Bourne'a. – Stiepan Spalko to facet, który zlecił zabójstwo Aleksa Conklina, facet, który cię wrobił… który wrobił nas obu. Czemu to zrobił, Bourne? Ty to wiesz, a ja się muszę dowiedzieć!
Bourne poczuł się, jakby uwiązł między krami lodu. Wszystko wokół poruszało się nieskończenie powoli. Nie mógł zebrać myśli. Nagle coś zobaczył. Zaskakujący widok wyrwał go z bezwładu. Coś tkwiło w prawym uchu Chana. Co to jest? Udając straszliwy ból, przechylił lekko głową i dostrzegł miniaturową słuchawkę.
– Kim jesteś? – wykrztusił. – Kim jesteś, do cholery?!
Wydawało się, że prowadzą jednocześnie dwie rozmowy, niczym ludzie z dwóch różnych światów, żyjący odrębnym życiem. Mówili coraz głośniej, krzyczeli pod wpływem emocji – a im bardziej krzyczeli, tym bardziej się od siebie oddalali.
– Przecież ci powiedziałem! – Ręce Chana pokryte były krwią z nosa Bourne'a, która już krzepła mu w nozdrzach. – Jestem twoim synem!
Te słowa przełamały impas i ich światy znów się zderzyły. Wściekłość, podobna do tej, jaką Bourne poczuł podczas rozmowy z dyrektorem hotelu, sprawiła, że krew znów zadudniła mu w uszach. Z krzykiem rzucił się na Chana, spychając go ku drzwiom i dalej na dach.
Nie bacząc na przeraźliwy ból głowy, zahaczył Chana nogą i podciął go. Chan padając, pociągnął go za sobą. Uderzając plecami o dach, uniósł stopy, ściął z nóg Bourne'a i mocnym kopniakiem odrzucił go od siebie.
Bourne zwinął się i przetoczył przez bark, tłumiąc impet uderzenia. Obaj jednocześnie zerwali się i wyciągnęli przed siebie rozczapierzone dłonie. Bourne błyskawicznie opuścił ręce i uderzył Chana w nadgarstki, wytrącając go z równowagi. Potem rąbnął go czołem w splot nerwowy pod uchem. Lewa strona ciała Chana zwiotczała. Korzystając z chwilowej przewagi, Bourne wtłoczył mu pięść w twarz.
Pod Chanem ugięły się kolana, ale jak bokser zamroczony ciosem, starał się nie upaść. Bourne, niczym rozjuszony byk, zasypywał go uderzeniami, coraz bardziej spychając na krawędź dachu. W zapamiętałej furii popełnił jednak błąd, dopuścił Chana zbyt blisko i przeciwnik zaskoczył go, gdy zamiast cofnąć się pod kolejnym ciosem, zaatakował, rzucając się do przodu i w pół drogi przenosząc cały ciężar ciała na drugą nogę. Uderzył Bourne'a tak mocno, że zadzwoniły mu zęby i stracił grunt pod nogami.
Jason padł na kolana, a Chan walnął go nad żebrami. Przewróciłby się, ale Chan złapał go za gardło i ścisnął.
– Gadaj – warknął. – Gadaj, co wiesz.
– Idź do diabła! – wydyszał Bourne.
Chan uderzył go w szczękę kantem dłoni.
– Czemu mnie nie słuchasz?
– Spróbuj bić trochę mocniej – powiedział Bourne.
– Oszalałeś!
– To jest twój plan, prawda? – Bourne z niedowierzaniem pokręcił głową. – Ta chora historia, że jesteś Joshuą…
– Jestem twoim synem!
– Posłuchaj siebie samego – nie potrafisz nawet wymówić jego imienia. Daruj sobie tę farsę, już nic w ten sposób nie osiągniesz. Jesteś światowej klasy zabójcą nazwiskiem Chan. Nie chcę cię zaprowadzić do tego Spalki, czy kogo tam chcesz dorwać. Nie chcę, żeby ktokolwiek mną manipulował.
– Nie wiesz, co robisz. Nie wiesz… – Chan urwał, gwałtownie potrząsając głową i zmienił taktykę. Wolną ręką podsunął Bourne'owi przed nos mały posążek Buddy wyrzeźbiony w kamieniu. – Spójrz na to! – Wy pluwał słowa, jakby były zatrute. – Spójrz!
– Każdy może kupić taki talizman w południowo- wschodniej Azji…
– Ale nie ten. Ty mi go dałeś. Tak, ty. – W oczach Chana rozgorzały płomienie, a w głosie dało się słyszeć drżenie, którego nie potrafił opanować. – A potem mnie porzuciłeś, żebym zginął w dżungli…
Kula z pistoletu odbiła się rykoszetem od dachówek, tuż obok jego prawej nogi. Chan puścił Bourne'a i odskoczył. Druga kula niemal trafiła go w bark, ale zdołał się ukryć za ceglaną ścianą szybu windy.
Bourne odwrócił głowę i zobaczył Annakę, która przykucnęła u szczytu schodów, ściskając oburącz broń. Ostrożnie ruszyła do przodu, rzucając przelotne spojrzenie w kierunku Bourne'a.
– Wszystko w porządku? – spytała.
Kiwnął głową, ale w tym samym momencie Chan, dojrzawszy dogodną sposobność, wyskoczył z kryjówki, podbiegł do krawędzi dachu i przeskoczył na dach sąsiedniego budynku. Zamiast strzelać, Annaka opuściła broń i odwróciła się do Bourne'a.
– Jak to wszystko w porządku, skoro jesteś cały we krwi?! – spytała.
– To tylko rozbity nos. – Usiadł, ale poczuł silny zawrót głowy, i jakby w odpowiedzi na jej powątpiewające spojrzenie, dodał: – Wygląda okropnie, ale to nic takiego.
Znów zaczął krwawić, więc przyłożyła mu do nosa zwitek chusteczek.
– Dziękuję.
– Mówiłeś, że potrzebujesz czegoś z hotelu – przerwała mu ostro. – Po co tu przyszedłeś?
Powoli wstał z jej pomocą.
– Zaraz, zaraz… – Spojrzała w kierunku, w którym uciekł Chan, i znów odwróciła się do Bourne'a, jakby ją olśniło. – To ten, który nas obserwował, prawda? To on zadzwonił na policję, kiedy byliśmy w mieszkaniu Laszló Molnara.
– Nie wiem.
Potrząsnęła głową.
– Nie wierzę ci. To jedyne rozsądne wytłumaczenie tego, że mnie okłamałeś. Nie chciałeś mnie zaalarmować i powiedziałeś, że tu jesteśmy bezpieczni. Co się stało?
Zawahał się, ale wiedział, że nie ma wyboru – musi powiedzieć prawdę.
– Kiedy wróciliśmy z kawiarni, zauważyłem świeże zadrapania na stołku od fortepianu.
– Nie rozumiem? – Otworzyła szeroko oczy i pokręciła głową.
Bourne przypomniał sobie o słuchawce w uchu Chana.
– Chodź do mieszkania. Pokażę ci.
Ruszył ku otwartym drzwiom, ale Annaka się zawahała.
– No nie wiem…
Odwrócił się.
– Czego nie wiesz? – zapytał znużonym głosem.
Jej twarz stężała i pojawił się na niej wyraz rezygnacji.
– Okłamałeś mnie.
– Chciałem cię chronić, Annako.
Ogromne oczy dziewczyny nabiegły łzami.
– Jak mogę ci teraz zaufać?
– Annako…
– Powiedz mi, naprawdę chcę to wiedzieć. – Nie ruszyła się z miejsca, a on wiedział, że nie zrobi nawet kroku w kierunku schodów. – Potrzebuję odpowiedzi, w którą mogłabym uwierzyć.
– Ale co mam powiedzieć?
Uniosła ramiona i pozwoliła im opaść w geście rezygnacji.
– Widzisz, co robisz? Przez cały czas odwracasz sens tego, co mówię. – Potrząsnęła głową. – Gdzie się tego nauczyłeś? Sprawiasz, że człowiek czuje się jak śmieć.
– Nie chciałem, żeby ci się coś stało – powtórzył. Głęboko go zraniła i podejrzewał, że choć stara się zachować kamienną twarz, wiedziała o tym. – Myślałem, że postępuję właściwie. Nadal tak uważam, choćby to oznaczało, że muszę na chwilę ukryć przed tobą prawdę.
Przyglądała mu się w milczeniu. Wiatr rozwiał jej miedziane włosy na podobieństwo ptasiego skrzydła. Z ulicy dały się słyszeć głosy ludzi, którzy chcieli wiedzieć, co to za hałasy – strzelający gaźnik czy coś innego? Nie otrzymawszy odpowiedzi, ucichli i w końcu słychać było tylko szczekanie psa.
– Myślałeś, że sobie poradzisz ze wszystkim… że poradzisz sobie z nim.
Bourne na sztywnych nogach podszedł do parapetu i wychylił się, by spojrzeć w dół. Wypożyczony samochód nadal stał pusty. Może nie należał do Chana, a może Chan go porzucił. Bourne wyprostował się z trudem. Ból przeszywał go falami, coraz mocniej wbijając się w świadomość, w miarę jak mijało działanie endorfin uwolnionych przez szok. Zdawało mu się, że boli go każda kostka, ale najbardziej szczęka i żebra.
W końcu odpowiedział szczerze:
Myślę, że tak.
Odgarnęła włosy z policzka. – Kto to jest, Jasonie?
Pierwszy raz wymówiła jego imię, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Bezskutecznie próbował znaleźć odpowiedź, która i jego by zadowoliła.
Chan rozpłaszczył się na schodach budynku, na którego dach przeskoczył, i bezmyślnie wpatrywał się w sufit klatki schodowej. Czekał, aż Bourne po niego przyjdzie. Jego myśli błądziły bezładnie. A może, zastanawiał się, czekam, aż Annaka Vadas wyceluje we mnie pistolet i pociągnie za spust? Powinienem już być w samochodzie i odjeżdżać – a jednak tkwię tu, jak mucha w sieci pająka.
W głowie huczało mu echo straconych szans. Powinien zabić Bourne'a, gdy ten po raz pierwszy znalazł się w zasięgu jego wzroku, ale wówczas miał plan, sensowny plan, skrupulatnie ułożony, by wywrzeć – tak wtedy uważał! – najokrutniejszą z zemst. Powinien zabić Bourne'a w ładowni samolotu lecącego do Paryża. Przecież chciał to zrobić, tak jak teraz.
Łatwo było powiedzieć sobie, że przeszkodziła mu Annaka Vadas, ale prawda była inna, miał sposobność to zrobić, zanim pojawiła się scenie, to on sam postanowił nie wywierać zemsty.
Dlaczego? Nie miał zielonego pojęcia.
Jego myśli, zwykle spokojne jak tafla jeziora, błądziły wśród wspomnień, jakby teraźniejszość była nie do zniesienia. Przypomniał sobie norę, w którym trzymał go wietnamski przemytnik broni, i krótkie chwile na swobodzie, zanim przygarnął go Richard Wick, misjonarz. Pamiętał dom Wicka i poczucie wolności, które z wolna tracił, wraz z okropnościami, jakie niósł czas Czerwonych Khmerów.
Najgorsze – wciąż próbował o tym zapomnieć – że początkowo pociągała go ich filozofia. Jak na ironię, ruch założyła grupka młodych kambodżańskich radykałów wykształconych w Paryżu, a jego etos oparty był na francuskim nihilizmie. "Przeszłość umarła! Zniszczyć wszystko, by stworzyć nową przyszłość!" – to była mantra Czerwonych Khmerów, powtarzana tak długo, póki nie stłamsiła wszystkich innych punktów widzenia i poglądów.
Trudno się dziwić, że ich światopogląd początkowo przyciągał Chana – w końcu sam był niedobrowolnym uchodźcą, porzuconym i zmargi- nalizowanym, wyrzutkiem z przypadku, nie z wyboru. Dla Chana przeszłość istotnie była martwa – jak w jego powracającym koszmarze. Ale jeśli nauczył się od nich niszczenia, to tylko dlatego, że najpierw oni zniszczyli jego.
Nie chcieli uwierzyć w jego opowieść, jak został porzucony. Powoli wyssali z niego energię życiową, pozwalając mu się wykrwawiać dzień po dniu. Chcieli, jak powiedział jeden z nich, całkowicie opróżnić jego umysł, pozostawiając czystą kartę, na której zamierzali zapisać radykalną wersję przyszłości, jaka czekała ich wszystkich. Wykrwawiają go, oznajmił z uśmiechem jego rozmówca, dla jego własnego dobra, by oczyścić go z toksyn przeszłości. Każdego dnia odczytywał mu ich manifest, po czym recytował imiona i nazwiska tych, którzy sprzeciwiali się rebelianckiemu reżimowi i zostali zgładzeni. Większość z nich była Chanowi obca. Kilku jednak znał, choćby z widzenia – głównie mnichów i chłopców w swoim wieku. Niektórzy z tych chłopców dokuczali mu, obciążając jego dziecięce barki brzemieniem wyrzutka.
Po jakimś czasie w programie dnia pojawił się nowy element. Po odczytaniu fragmentu manifestu Chan musiał go powtórzyć. Robił to z coraz większym przekonaniem.
Któregoś dnia, po obowiązkowej recytacji i powtarzaniu, jego rozmówca odczytał listę nowych ofiar rewolucji. Zamykał ją Richard Wick, misjonarz, który go przygarnął, zamierzając przywrócić cywilizacji i Bogu. Nie sposób wyrazić wszystkich emocji, jakie wywołała w Chanie ta wiadomość, ale dominujące było poczucie oderwania. Znikło ostatnie ogniwo łączące go ze światem zewnętrznym. Był sam jak palec. We względnej intymności latryny począł szlochać, sam nie wiedząc czemu. Jeśli kiedykolwiek kogoś nienawidził, to człowieka, który wykorzystał go, po czym porzucił emocjonalnie. Teraz zaś, nie wiedzieć czemu, opłakiwał jego śmierć.
Tego samego dnia wyprowadzono go z betonowego bunkra, w którym przebywał od chwili wzięcia w niewolę. Mimo że z nisko wiszących chmur lał się deszcz, on mrużył oczy w świetle dnia. Minęło wiele czasu i zaczęła się pora deszczowa.
Leżąc więc na klatce schodowej, zdał sobie sprawę, że dorastając, nigdy nie kierował sam własnym życiem. Najbardziej deprymujące było to, że działo się tak nadal. Żył w złudzeniu, że jest wolnym strzelcem, wiele trudu kosztowało go zdobycie pozycji w biznesie, który – jak naiwnie wierzył – jest rajem dla wolnych strzelców. Teraz zrozumiał, że z chwilą, gdy wziął pierwsze zlecenie od Spalki, ten manipulował nim, a teraz posunął się najdalej.
Jeśli ma się kiedykolwiek wyzwolić z okowów, musi coś zrobić ze Stiepanem Spalka. Wiedział, że go poniosło podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, i teraz tego żałował. Chwilowym atakiem gniewu, tak dla niego niezwykłym, osiągnął tylko tyle, że Spalko będzie się mieć na baczności. Zdał sobie sprawę, że gdy Bourne usiadł obok niego na ławce w parku w Alexandrii, jego dotychczasowy lodowaty spokój zniknął, a w świadomości pojawiły się emocje, których nie potrafił ani nazwać, ani tym bardziej zrozumieć. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że już nie wie, czego chce od Jasona Bourne'a.
Usiadł i rozejrzał się. Był pewien, że coś usłyszał. Wstał i położył dłoń na poręczy. Napiął mięśnie, gotowy do walki. O, znowu. Odwrócił głowę. Co to za dźwięk? Gdzie go już słyszał?
Serce zaczęło bić szybciej, podeszło do gardła. Dźwięk rozbrzmiewał już w całej klatce schodowej, odbijając się echem w jego głowie, bo to on wołał:
– Lee- Lee! Lee- Lee!
Ale Lee- Lee nie mogła mu odpowiedzieć. Lee- Lee nie żyła.
Podziemne wejście do klasztoru skryło się w cieniu najgłębszej szczeliny w północnej ścianie wąwozu. W świetle zachodzącego słońca widać było, z szczelina jest w istocie jaskinią, wiekami temu służyła mnichom, którzy wybrali to miejsce na swój dobrze strzeżony dom. Może byli to mnisi- wojownicy, bo rozbudowane fortyfikacje świadczyły, że rozegrano tu wiele bitew i przelano niemało krwi.
Ekipa cicho podążyła śladem słońca, kryjąc się w przejściu. Spalko i Zina nie mieli już czasu na intymne rozmowy. Nie dawali po sobie poznać, co między nimi zaszło, mimo iż było to pamiętne zdarzenie. Nastąpiła zmiana w sferze lojalności i władzy – a potajemność i milczenie tylko potęgowały efekt. Jakby Spalko wrzucił kamyk do cichego jeziora i patrzył na rozchodzące się fale burzące spokój wody i żyjących w niej stworzeń.
Zostawiwszy za sobą skąpane w słońcu głazy, zanurzyli się w cień. Włączyli latarki. Spalce i Zinie towarzyszyło dwóch mężczyzn – trzeciego zabrano do odrzutowca czekającego na lotnisku Kazantzakisa, gdzie dyżurował chirurg. Mieli lekkie nylonowe plecaki wypełnione różnymi przyrządami, od puszek z gazem łzawiącym po motki szpagatu. Spalko nie wiedział, co ich czeka, a nie zwykł pozwalać sobie na ryzyko.
Pierwsi szli mężczyźni z odbezpieczonymi półautomatycznymi pistoletami zwisającymi na szerokich pasach przewieszonych przez ramię. Przejście zwęziło się tak, że musieli iść gęsiego. Wkrótce niebo znikło zakryte skalną ścianą i znaleźli się w jaskini. Była wilgotna, zatęchła i wypełniona odorem rozkładu.
– Cuchnie jak z otwartego grobu – zauważył jeden z mężczyzn.
– Patrzcie! – krzyknął drugi. – Kości!
Przystanęli, oświetlając wyschnięty szkielet jakiegoś gryzonia, ale niecałe sto metrów dalej napotkali kość udową znacznie większego ssaka. Zina przykucnęła i ujęła kość w dłoń.
– Zostaw! – ostrzegł ją jeden z nich. Dotykanie ludzkich kości przynosi pecha.
– Co ty mówisz? Archeolodzy ciągle to robią – roześmiała się Zina. – Poza tym to wcale nie musi być człowiek. – Mimo wszystko rzuciła kość na ziemię.
Pięć minut później stanęli nad czymś, co bez wątpienia było ludzką czaszką. W świetle latarek z oczodołów wpatrywała się w nich ciemność.
– Jak myślisz, co mogło go zabić? – spytała Zina.
– Pewnie wychłodzenie – odparł Spalko. – Albo pragnienie.
– Biedak.
Szli dalej, coraz bardziej zagłębiając się w skałę, na której zbudowano klasztor. Im dalej, tym więcej było kości, teraz już tylko ludzkich i w większości złamanych lub pękniętych.
– Nie sądzę, żeby tych ludzi zabiło zimno czy pragnienie – odezwała się Zina.
– A co? – spytał jeden z mężczyzn. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Spalko szybko przywołał ich do porządku. Wedle jego obliczeń niemal osiągnęli punkt pod blankami klasztoru. Tymczasem światła latarek wydobyły z mroku zaskakującą formację skalną.
– Jaskinia się rozwidla – oznajmił jeden z mężczyzn, świecąc latarką najpierw w lewą, potem w prawą odnogę.
– Jaskinie się nie rozwidlają- zauważył Spalko. Wyszedł przed pozom stałych i wetknął głowę w lewą odnogę. – Ślepa uliczka – oznajmił. Prze sunął ręką po krawędziach wylotów korytarzy. – To robota ludzi. Stara, może jeszcze z czasów budowy klasztoru. – Wszedł w prawą odnogę, jego głos odbijał się w niej dziwnym echem. – Ta prowadzi dalej, ale jest kręta.
Kiedy wrócił, miał nietęgą minę.
– To wcale nie jest przejście – orzekł. – Nic dziwnego, że Molnar wybrał to miejsce na kryjówkę doktora Schiffera. Sądzę, że wchodzimy do labiryntu.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
– Jak znajdziemy drogę powrotną? – chciała wiedzieć Zina.
– Nie wiadomo, co tam jest, ale… – Spalko wyjął mały przedmiot, nie większy niż pudełko do kart. Z uśmiechem zademonstrował im, jak działa. – GPS. Właśnie zaznaczyłem punkt, z którego wyruszamy. – Skinął głową. – Idziemy.
Już po chwili zrozumieli, że błądzą. Nie minęło pięć minut, a znaleźli się w punkcie wyjścia. – Co się stało? – zapytała Zina. Spalko zmarszczył brwi.
– GPS tu nie działa.
Potrząsnęła głową.
– Czemu?
– Najwyraźniej jakiś minerał blokuje sygnał z satelity. – Nie mógł im przecież powiedzieć, że nie wie, dlaczego GPS nie działa w labiryncie. Otworzył plecak i wyjął szpagat. – Postąpimy jak Tezeusz. Idąc, będzie my odwijać sznurek.
Zina spoglądała na motek z powątpiewaniem.
– A jeśli sznurka zabraknie?
– Tezeuszowi się to nie przytrafiło – odrzekł Spalko. – A my jesteśmy prawie za murami klasztoru, więc miejmy nadzieję, że nam też nie.
Doktor Felix Schiffer się nudził. Od wielu dni, odkąd jego protektorzy najpierw pod osłoną nocy przewieźli go samolotem na Kretę, potem zaś regularnie przenosili z miejsca na miejsce, tylko wykonywał polecenia. Nigdzie nie przebywali dłużej niż trzy dni. Podobał mu się dom w Ira- klionie, ale i on w końcu mu się znudził. Doktor nie miał nic do roboty. Odmówili przyniesienia mu gazety, nie pozwolili włączyć radia… Telewizora w ogóle nie było, ale zakładał, że i tak nie pozwoliliby mu go oglądać. Ale i tak, pomyślał smętnie, było to lepsze niż zapleśniała kupa kamieni, gdzie mógł spać jedynie na połówce, a ogrzewać się tylko przy ogniu. Jedynym umeblowaniem były ciężkie skrzynie i kredensy, choć strażnicy przynieśli składane krzesła, łóżka polowe i pościel. Nie było kanalizacji, wygódkę urządzili na dziedzińcu i jej smród czuć było w całym klasztorze. Budynek był ponury i zawilgocony, nawet w pełnym słońcu – a co dopiero po zmroku. Nie było nawet światła, żeby czytać – choć i tak nie miał nic do czytania.
Tęsknił za swobodą. Gdyby był wierzący, modliłby się o wyzwolenie. Tyle dni minęło od czasu, gdy widział się z Laszló Molnarem i rozmawiał z Aleksem Conklinem! Kiedy pytał o nich strażników, przywoływali najświętsze dla nich słowo: bezpieczeństwo; wszelkie kontakty były po prostu niebezpieczne. Zapewniali go solennie, że wkrótce dołączy do przyjaciela i swego dobroczyńcy. Kiedy jednak pytał o termin, wzruszali tylko ramionami i wracali do niekończącej się gry w karty. Wyczuwał, że również są znudzeni – przynajmniej ci, którzy akurat nie pełnili warty.
Strażników było siedmiu. Początkowo więcej, ale reszta została w Ira- klionie. Z tego, co zdołał się dowiedzieć, wnioskował, że powinni już się tu zjawić. W związku z tym nie grano dziś w karty – wszyscy członkowie drużyny wyszli na patrol. W powietrzu wyczuwało się napięcie.
Schiffer był dość wysokim mężczyzną o przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, orlim nosie i szpakowatych włosach. Zanim został zwerbowany przez Agencję Projektów i częściej pokazywał się w miejscach publicznych, zdarzało się, że brano go za Burta Bacharacha. Ponieważ niezbyt dobrze radził sobie w kontaktach z ludźmi, nigdy nie wiedział, jak na to zareagować. Mamrotał coś niewyraźnie i odwracał się na pięcie, a jego oczywiste zakłopotanie tylko utwierdzało ludzi w błędnym mniemaniu.
Wstał i wolno podszedł do okna, lecz nim tam dotarł, zatrzymał go jeden ze strażników.
– Względy bezpieczeństwa – szepnął, choć starał się nie okazywać napięcia.
– Bezpieczeństwo! Bezpieczeństwo! Zamęczycie mnie tym słowem! – zawołał Schiffer.
Na nic się to jednak zdało. Zagoniono go z powrotem na krzesło, z dala od okien i drzwi. Zadrżał w wilgotnym półmroku.
– Brakuje mi mojego laboratorium i pracy! – oznajmił, patrząc w ciemne oczy najemnika. – Czuję się jak w więzieniu, rozumiesz?
Przywódca grupy, Sean Keegan, widząc, że jego autorytet jest zagrożony, podszedł do Schiffera.
– Proszę usiąść, doktorze.
– Ale ja…
– To dla pańskiego dobra – wyjaśnił Keegan, czarnowłosy i czarnooki Irlandczyk o grubo ciosanych rysach wyrażających ponurą determinację. Przypominał zadziornych uliczników. – Zostaliśmy wynajęci, by pana chronić, i podchodzimy do tego bardzo poważnie.
Schiffer posłusznie usiadł.
– Czy ktoś może mi przynajmniej powiedzieć, co się dzieje?
Przez chwilę Keegan patrzył na niego w milczeniu. Wreszcie przykucnął obok krzesła i stłumionym głosem wyjaśnił:
– Nie chciałem o tym mówić, ale sądzę, że lepiej, aby pan się dowiedział.
– O czym? – spytał Schiffer ze zmartwiałą twarzą. – Co się stało?
– Alex Conklin nie żyje.
– O Boże, nie. – Schiffer otarł czoło, nagle pokryte potem.
– Również od Laszló Molnara od dwóch dni nie mamy wiadomości.
– Chryste!
– Spokojnie, doktorze. Możliwe, że Molnar nie utrzymuje z nami kontaktów przez wzgląd na bezpieczeństwo. – Keegan spojrzał mu prosto w oczy. – Chociaż z drugiej strony ludzie, których zostawiliśmy w Iraklionie, jeszcze się nie pokazali.
– Tego się domyśliłem – odparł Schiffer. – Sądzi pan, że przytrafiło im się coś… złego?
– Muszę zakładać najgorsze.
Po twarzy Schiffera zaczęły spływać strużki lśniącego potu.
– Czyli Spalko mógł się dowiedzieć, gdzie jestem… i jest tu, na Krecie.
Keegan zachował kamienną twarz.
– Tak właśnie myślimy.
Ze strachu Schiffer zrobił się agresywny.
– I co macie zamiar z tym zrobić?
– Obsadziliśmy mury ludźmi z pistoletami maszynowymi, ale wątpię, by Spalko był na tyle głupi, żeby atakować na otwartym terenie. – Keegan potrząsnął głową. – Jeśli tu jest, jeśli po pana idzie, doktorze, nie będzie miał wyboru. – Wstał, przewieszając pistolet maszynowy przez ramię. – Będzie musiał przejść przez labirynt.
Wędrując przez labirynt ze swą drużyną, Spalko z każdym mijanym zakrętem stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Labirynt był jedyną logiczną drogą ataku na klasztor – czyli równie dobrze mogli właśnie wchodzić w pułapkę.
Spojrzał na trzymany w dłoni motek szpagatu. Odwinął już dwie trzecie sznurka. Najpewniej znajdowali się już pod klasztorem. Ciągnący się za nimi ślad upewniał go, że nie chodzą w kółko. Wierzył, że wybiera właściwą drogę.
– Boję się zasadzki. Zostań z tyłu – szepnął do Ziny. Poklepał jej plecak. – Wiesz, co robić, jeśli wpadniemy w kłopoty.
Zina kiwnęła głową. Mężczyźni ruszyli przed siebie na ugiętych kolanach. Ledwie znikli za zakrętem, gdy usłyszała strzały z pistoletu maszynowego. Szybko otworzyła plecak, wyciągnęła pojemnik z gazem łzawiącym i ruszyła ich śladem, wyznaczonym przez rozwinięty sznurek.
Poczuła zapach kordytu, zanim minęła drugi zakręt. Wyjrzała zza występu skały i zobaczyła jednego ze swych towarzyszy leżącego na ziemi w kałuży krwi. Spalko i drugi mężczyzna zostali wzięci w krzyżowy ogień.
Pociągnęła za zawleczkę pojemnika i przerzuciła go nad głową Spalki. Puszka uderzyła o ziemię, z sykiem potoczyła się w lewo. Spalko klepnął towarzysza w plecy i wycofali się przed rozprzestrzeniającym się gazem.
Usłyszeli kaszel i odgłos torsji. W tym czasie założyli maski przeciwgazowe, szykując się do przypuszczenia drugiego ataku. Spalko rzucił kolejny pojemnik z gazem w prawo, przerywając ogień skierowany na nich z drugiej strony. Niestety, trzy kule zdążyły wcześniej dosięgnąć drugiego z jego ludzi, trafiając w klatkę piersiową i szyję. Padł na ziemię, tocząc z ust krwawą pianę.
Spalko i Zina uciekli, on w prawo, ona w lewo, po drodze zabijając po dwóch obezwładnionych najemników strzałami z pistoletów maszynowych. Oboje jednocześnie zobaczyli schody i ruszyli w ich kierunku.
Sean Keegan pociągnął Feliksa Schiffera, krzyknąwszy do swoich ludzi na murach, aby porzucili stanowiska i wrócili na dziedziniec klasztoru, dokąd wlókł teraz przerażonego doktora.
Zaczął działać, gdy tylko poczuł zapach gazu łzawiącego dobywający się z labiryntu. Kilka chwil później usłyszał strzały z broni maszynowej, po których zaległa martwa cisza. Wbiegli dwaj jego ludzie, a on posłał ich kamiennymi schodami w dół, w ślad za resztą, która miała zastawić pułapkę na Spalkę.
Keegan, zanim stał się najemnikiem, przez wiele lat pracował dla IRA i dobrze sobie radził w sytuacjach, gdy przeciwnik ma przewagę liczebną i ogniową. Prawdę powiedziawszy, delektował się nimi, traktując je jak wyzwanie.
Teraz jednak wnętrze klasztoru wypełniły kłęby dymu, zza których zaczęły dobiegać strzały z broni maszynowej. Ludzie Keegana nie mieli szansy – zginęli, zanim zdołali choćby zobaczyć swoich zabójców.
Keegan też nie miał ochoty ich zobaczyć. Wlokąc za sobą doktora Schiffera, przedzierał się przez labirynt ciemnych, dusznych cel w poszukiwaniu wyjścia.
Zgodnie z planem Spalko i Zina rozdzielili się po wydostaniu z gęstej chmury wywołanej przez wybuch bomby dymnej, którą rzucili na podłogę u szczytu schodów. Spalko metodycznie przeszukiwał pomieszczenia, Zina zaś szukała wyjścia.
To Spalko pierwszy zobaczył Schiffera i Keegana i krzyknął do nich, ale Keegan odpowiedział mu tylko strzałami, zmuszając do ukrycia się za ciężką drewnianą skrzynią.
– Nie masz szans wydostać się stąd żywy! – krzyknął Spalko. – Nie chodzi mi o ciebie. Chcę Schiffera.
– To jedno i to samo! – odkrzyknął Keegan. – Dano mi zadanie, które mam zamiar wykonać.
– W jakim celu? Twój pracodawca, Laszló Molnar, nie żyje. Janos Vadas też.
– Nie wierzę ci – powiedział Keegan. Schifferem wstrząsnęło łkanie i Keegan uciszył go.
– A jak cię znalazłem? – ciągnął Spalko. – Wydusiłem to z Molnara. Daj spokój. Przecież zdajesz sobie sprawę, że tylko on wiedział, gdzie jesteście.
Cisza.
– Wszyscy nie żyją – oznajmił Spalko, posuwając się o pół kroku do przodu. – Kto ci teraz zapłaci? Oddaj mi Schiffera, a ja ci wypłacę, ile ci się należy… i premię! No i jak?
Keegan już miał odpowiedzieć, gdy Zina, zaszedłszy go od tyłu, wpakowała mu kulę w tył głowy.
Ochlapany krwią doktor Schiffer zaskomlał jak zbity pies. Pozbawiony ostatniego z obrońców, zobaczył, jak zbliża się do niego Stiepan Spalko. Odwrócił się i pobiegł prosto w ramiona Ziny.
– Nie masz dokąd uciekać, Feliksie – odezwał się Spalko. – Rozumiesz to, prawda?
Schiffer szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Zinę. Zaczął coś bełkotać, a ona przyłożyła dłoń do jego zroszonego potem czoła, odgarniając z niego włosy, jakby był chorym dzieckiem w gorączce.
– Kiedyś byłeś mój – oznajmił Spalko, przekręcając ciało Keegana. – I znowu jesteś mój. – Wyjął z jego plecaka dwa przedmioty ze stali chirurgicznej, szkła i tytanu.
– O Boże! – wyrwało się Schifferowi.
Zina uśmiechnęła się do niego i ucałowała go w oba policzki, jakby byli przyjaciółmi witającymi się po długiej rozłące. Doktor wybuchnął płaczem.
– Tak się to składa, prawda, Feliksie? – drwił Spalko, zadowolony z efektu, jaki na swoim wynalazcy wywarł rozpylacz NX 20. – A w ten sposób należy je złożyć, prawda, Feliksie? – Po złożeniu NX 20 był nie większy od automatu zwisającego z ramienia Spalki. – Teraz, kiedy mam odpowiedni ładunek, nauczysz mnie, jak tego używać.
– Nie – zaprotestował Schiffer drżącym głosem. – Nie, nie, nie!
– O nic się nie martw – szepnęła Zina, kiedy Spalko chwycił doktora za kark, powodując kolejny spazm przerażenia. – Jesteś w dobrych rękach.
Schody nie miały wielu stopni, jednak zejście po nich było dla Bourne'a bardziej bolesne, niż tego oczekiwał. Z każdym krokiem obolałe żebra sprawiały mu rwący ból. Potrzebował gorącej kąpieli i snu – a nie mógł sobie jeszcze pozwolić ani na jedno, ani na drugie.
Kiedy wrócili do mieszkania, pokazał Annace ślady na stołku do fortepianu. Zaklęła cicho. Wspólnymi siłami przesunęli stołek pod lampę, a Bourne wspiął się na niego.
– Rozumiesz?
Pokręciła głową.
– Nie mam zielonego pojęcia, co się tutaj stało. Podszedł do sekretarzyka i napisał na kartce: Masz drabinę? Popatrzyła na niego dziwnie, ale kiwnęła głową. Przynieś ją, napisał.
Kiedy wróciła z drabiną do salonu, wspiął się na tyle wysoko, by zajrzeć do płytkiej misy z mlecznego szkła. Znalazł w niej to, czego szukał. Ostrożnie sięgnął ręką i ujął w palce maleńki przedmiot. Zszedł z drabiny i pokazał jej go na wyciągniętej dłoni.
– Co, do…? – urwała, potrząsnąwszy głową.
– Masz szczypce? – spytał.
Otworzyła drzwi płytkiej szafy, znów spoglądając na Bourne'a z zaciekawieniem. Podała mu szczypce. Umieścił malutki prostopadłościan między żebrowanymi końcami i ścisnął, gruchocząc go.
– To miniaturowy nadajnik – wyjaśnił.
– Jak to? – Jej ciekawość zmieniła się w zdumienie.
– Po to włamał się tutaj ten człowiek z dachu. Włożył go do lampy. Nie tylko obserwował nas, ale i podsłuchiwał.
Rozejrzała się po pokoju i zadrżała.
– Boże, to mieszkanie już nigdy nie będzie takie samo. – Odwróciła się do Bourne'a. – Czego on chce? Czemu śledzi każdy nasz ruch? Chodzi o doktora Schiffera, prawda?
– Być może – odparł Bourne – ale nie wiem tego na pewno. – Nagle zakręciło mu się w głowie. Starając się nie zemdleć, opadł na sofę.
Annaka pobiegła do łazienki po środek dezynfekujący i bandaże, a on wsparł głowę na poduszkach i spróbował nie myśleć o minionych wydarzeniach. Musiał się skoncentrować na tym, co trzeba zrobić teraz.
Annaka przyniosła tacę z porcelanową miską z gorącą wodą, gąbkę, ręcznik, worek z lodem, buteleczkę jodyny i szklankę wody.
– Jasonie?
Otworzył oczy.
Podała mu szklankę wody, a kiedy wypił, worek z lodem.
– Policzek zaczyna ci puchnąć – ostrzegła.
Przyłożył okład do twarzy i ból z wolna zmieniał się w odrętwienie. Ale kiedy odwrócił się, by odstawić pustą szklankę na stół i odetchnął głębiej, poczuł ostre ukłucie w boku. Wolno odwrócił zesztywniałe ciało do poprzedniej pozycji. Myślał o Joshui, który zmartwychwstał w jego głowie – jeśli nie w rzeczywistości. Może dlatego zaślepiał go gniew na Chana – ponieważ tamten wywołał widmo jego potwornej przeszłości, przywołując w blasku dnia ducha tak drogiego Davidowi Webbowi, że nawiedzał też jego drugą osobowość.
Patrząc, jak Annaka zmywa mu z twarzy zaschniętą krew, przypomniał sobie ich krótką wymianę zdań w kawiarni, gdy załamała się po tym, jak wspomniał o jej ojcu. Wiedział jednak, że musi drążyć ten temat. Sam był ojcem, który w tragicznych okolicznościach stracił rodzinę, ona zaś – córką, która w równie strasznych okolicznościach utraciła ojca.
– Annako – zaczął delikatnie – wiem, że to dla ciebie bolesny temat, ale chciałbym dowiedzieć się czegoś o twoim ojcu. – Poczuł, jak dziewczyna sztywnieje, ale brnął dalej: – Możemy o nim porozmawiać?
– Pewnie chcesz wiedzieć, gdzie i kiedy poznał Aleksieja.
Wydawało się, że jest bez reszty zajęta wykonywanymi czynnościami, ale
Bourne podejrzewał, że celowo unika jego wzroku.
– Zastanawiałem się raczej nad tym, jakie były wasze wzajemne relacje.
Przez jej twarz przemknął cień.
– Dziwnie osobiste pytanie.
– Widzisz, to przez moją przeszłość… – urwał, nie mogąc ani skłamać, ani powiedzieć jej całej prawdy.
– Którą pamiętasz tylko fragmentarycznie – dokończyła. – Rozumiem. – Wyżęła gąbkę. Woda w misce zabarwiła się na różowo. – No cóż, Janos Vadas był idealnym ojcem. Przewijał mnie, gdy byłam niemowlakiem, czytał mi do poduszki, śpiewał kołysanki, gdy byłam chora. Zawsze pamiętał o moich urodzinach i był ze mną, gdy go potrzebowałam. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, jak dawał sobie z tym wszystkim radę. – Powtórnie wyżęła gąbkę, bo Jason znów zaczął krwawić. – Zawsze byłam na pierwszym miejscu. I nigdy nie przestawał mi mówić, jak bardzo mnie kocha.
– Byłaś szczęśliwym dzieckiem.
– Szczęśliwszym niż ktokolwiek z moich przyjaciół, niż ktokolwiek, kogo znam. – Starała się zatamować krew.
Bourne jakby wpadł w trans. Myślał o Joshui i o pozostałych członkach swojej rodziny – o wszystkich rzeczach, których nigdy z nimi nie robił… wszystkich ulotnych chwilach, które zapamiętuje się, gdy dziecko rośnie.
Annace w końcu udało się powstrzymać krwawienie. Zajrzała pod worek z lodem, ale jej twarz nie wyrażała niczego. Usiadła w kucki, z rękami na podołku.
– Zdejmij kurtkę i koszulę. Muszę się przyjrzeć twoim żebrom. Widziałam, jak krzywisz się z bólu, kiedy chciałeś odstawić szklankę.
Wyciągnęła rękę, a on oddał jej worek z lodem. Zważyła go w dłoni.
– Pójdę po więcej lodu.
Nim wróciła, rozebrał się do pasa. Wielka czerwona pręga na lewym boku już napuchła. Ostrożnie badał ją palcami.
– O Boże, trzeba by cię obłożyć lodem całego!
– Przynajmniej niczego sobie nie złamałem.
Znowu podała mu worek ze świeżym lodem. Syknął z bólu, przykładając go do opuchlizny. Annaka znów usiadła w kucki, lustrując go spojrzeniem. Szkoda, że nie wiedział, o czym ona tak rozmyśla.
– Pewnie nie możesz uwolnić się od myśli o synu, który zginął tak młodo.
Zagryzł zęby.
– Rzecz w tym, że… Człowiek na dachu – ten który nas śledził – przybył za mną aż ze Stanów. Powiedział, że chce mnie zabić, ale wiem, że kłamie. Raczej chce, żebym go do kogoś doprowadził, dlatego nas szpiegował.
– Do kogo? – zaniepokoiła się Annaka.
– Do człowieka nazwiskiem Spalko.
– Stiepan Spalko? – spytała zaskoczona.
– Tak. Znasz go?
– Oczywiście, że go znam. Jak każdy na Węgrzech. To szef Humanistas Ltd., międzynarodowej organizacji charytatywnej. – Zachmurzyła się. – Teraz naprawdę mnie zaniepokoiłeś, Jasonie. Ten człowiek jest niebezpieczny. Jeśli chce dostać się do pana Spalki, powinniśmy skontaktować się z władzami.
Potrząsnął głową.
– I co im powiemy? Że uważamy, że człowiek, którego znamy jedynie jako Chana, chce skontaktować się ze Stiepanem Spalka? Nawet nie wiemy po co. Jak myślisz, co na to powiedzą? Dlaczego ten wasz Chan po prostu do niego nie zadzwoni?
– W takim razie powinniśmy przynajmniej skontaktować się z kimś z Humanistas.
– Dopóki nie wiem, co tu jest grane, dopóty nie chcę się z nikim kontaktować. To tylko skomplikuje sprawy, a i tak mam już za dużo pytań, na które nie znam odpowiedzi.
Podniósł się, podszedł do sekretarzyka i usiadł przed laptopem Annaki.
– Mówiłem ci, że mam pewien pomysł. Mogę skorzystać z twojego komputera?
– Oczywiście – powiedziała, wstając.
Zabrała miskę, gąbkę i inne przybory i wyszła z nimi do kuchni. Bourne włączył laptopa. Otworzył przeglądarkę, słysząc wodę płynącą z kranu. Wszedł do amerykańskiej sieci rządowej i zaczął przeszukiwać serwisy. Nim wróciła, znalazł ten, którego szukał.
Agencja miała wiele serwisów, dostępnych dla każdego użytkownika Internetu, ale też wiele innych, zaszyfrowanych, chronionych hasłem, stanowiących elementy osławionego intranetu CIA.
Annaka zauważyła, że Bourne jest bardzo skrzywiony.
– Co się stało? – zapytała, stając za jego plecami. Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia. – Co ty, u diabła, robisz?
– To co widać – odparował Bourne. – Hakuję główną bazę danych CIA.
– Jak?
– Nie pytaj. – Palce Bourne'a śmigały po klawiaturze. – Wierz mi, nie chcesz tego wiedzieć.
Alex Conklin znał tylko wejście od frontu, pewnie dlatego, dostarczano mu aktualne szyfry w każdy poniedziałek o szóstej rano. Deron, artysta wśród fałszerzy, nauczył Bourne'a, jak włamywać się do rządowych baz danych. W jego zawodzie taka umiejętność była nieodzowna.
Rzecz w tym, że należący do CIA firewall – program zabezpieczający dostęp do danych – był szczególnie kłopotliwy. Nie tylko co tydzień zmieniano hasło, ale także powiązany z hasłem zmienny algorytm. Deron jednak pokazał Bourne'owi, jak oszukać system, by sądził, że znasz hasło, i sam je podał.
Sposobem na ominięcie firewalla był algorytm stanowiący pochodną głównego algorytmu szyfrującego pliki CIA. Bourne znał tę formułę, ponieważ Deron kazał mu wykuć ją na pamięć.
Jason wszedł na stronę CIA, gdzie wyświetlone zostało okno z pytaniem o aktualne hasło. W jego miejsce wpisał algorytm zawierający o wiele dłuższy łańcuch znaków alfanumerycznych, niż mieściło się w oknie. Po odczytaniu pierwszych trzech zestawów znaków program rozpoznawał, czym są, i zawieszał się na chwilę. Sztuka, mówił Deron, polega na tym, by zakończyć algorytm, zanim program się zorientuje, co jest grane i odmówi dostępu. Łańcuch znaków był niezwykle długi i nie pozostawiał czasu na błędy ani choćby chwilowe wahanie. Boume zaczął się denerwować. Nie sądził, by oprogramowanie zawiesiło się na tak długo.
W końcu skończył wklepywać algorytm. Okno znikło i wyświetliła się inna strona.
– Jestem w środku – oznajmił Bourne.
– Czysta alchemia – szepnęła zafascynowana Annaka.
Bourne przeszedł do serwisu Wydziału Taktycznych Broni Obezwładniających. Wpisał nazwisko Schiffera, ale czekało go rozczarowanie – nie znalazł wielu materiałów na jego temat. Nie można było się dowiedzieć, czym zajmował się Schiffer ani też skąd się wziął. Gdyby Bourne nie znał prawdy, mógłby uwierzyć, że doktor Felix Schiffer jest drugorzędnym pracownikiem naukowym, który nie przedstawia szczególnej wartości dla WTBO.
Była jeszcze jedna możliwość. Skorzystał z furtki, którą kazał mu zapamiętać Deron, tej samej, z której korzystał Conklin, by mieć oko na wydarzenia rozgrywające się za kulisami Departamentu Obrony. Wszedł do serwisu Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych i odszukał archiwa. Na szczęście rządowi informatycy niespiesznie usuwali stare pliki. Znalazł akta Schiffera, z których mógł się dowiedzieć nieco więcej. Był absolwentem MIT. Zaraz po dyplomie jedna z dużych firm farmaceutycznych powierzyła mu własne laboratorium. Pracował tam niecały rok, ale odchodząc, zabrał ze sobą innego naukowca, doktora Petera Sido, z którym współpracował przez pięć lat, zanim zwerbował go rząd i zaczął pracę w AZPO. Nie wyjaśniono, dlaczego przeszedł do sektora państwowego, ale wielu naukowców tak robi. Są nieprzystosowani do życia społecznego, podobnie jak niektórzy więźniowie, którzy po odsiadce popełniają kolejne przestępstwo tylko po to, by znów znaleźć się w dobrze zdefiniowanym świecie, gdzie nie trzeba o nic się troszczyć.
Bourne odkrył, że Schiffera przydzielono do Biura Nauk Obronnych, które zajmowało się systemami broni biologicznej. W AZPO doktor Schiffer pracował nad sposobem biologicznego "oczyszczania" pomieszczenia, w którym umieszczono zarazki wąglika.
Na kolejnych stronach nie było nic ciekawego. Bourne'owi nie dawał spokoju fakt, że informacje, które uzyskał, w ogóle nie tłumaczyły szczególnego zainteresowania Conklina.
Annaka spojrzała mu przez ramię.
– Czy jest tu jakaś wskazówka, która pozwoli nam odkryć, gdzie może się ukrywać doktor Schiffer?
– Raczej nie.
– No dobra. – Położyła mu ręce na ramionach. – W spiżarni pusto, a my musimy coś zjeść.
– Zostanę tu, jeśli nie masz nic przeciwko temu, i trochę odpocznę.
– Słusznie, nie powinieneś wychodzić w takim stanie. – Uśmiechnęła się, wkładając płaszcz. – Skoczę do sklepu na rogu i przyniosę nam coś do jedzenia. Masz jakieś szczególne życzenia?
Potrząsnął głową i odprowadził ją wzrokiem do drzwi.
– Bądź ostrożna.
Odwróciła się i wysunęła z torebki pistolet.
– Nie martw się o mnie, dam sobie radę. – Otworzyła drzwi. – Do zobaczenia za kilka minut.
Słyszał, jak wychodzi, ale jego uwagę znów pochłonął ekran komputera. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej, i bezskutecznie próbował je uspokoić. Wciąż się wahał. Wiedział, że musi to zrobić, ale czuł, że go to przeraża.
Jego dłonie, jakby należały do kogoś innego, przez kolejne pięć minut przechodziły przez firewalla armii amerykańskiej. Tu pojawił się pewien problem. Wojskowi informatycy niedawno zaktualizowali firewalla, dodając trzecią warstwę zabezpieczeń, o której Deron nic mu nie powiedział – może sam o niej nie wiedział. Palce Bourne'a uniosły się niczym palce Annaki nad klawiaturą fortepianu i przez chwilę zawahały. Jeszcze mogę się wycofać, pomyślał, to żaden wstyd. Przez całe lata sądził, że nie może patrzeć na nic, co dotyczy jego pierwszej rodziny, w tym na dane z wojskowych baz danych. I tak dręczyła go ich śmierć, nawiedzało poczucie winy, że ich nie uratował, że spokojnie siedział na naradzie, gdy myśliwiec zasypał ich gradem pocisków. Wciąż od nowa zadręczał się wyobrażeniem ostatnich minut ich życia. Dao, dziecko wojny, na pewno rozpoznała leniwy pomruk silników nadlatującego samolotu pod gorącym letnim niebem. Z początku mogła go nie zobaczyć, ponieważ nadlatywał od strony słońca, lecz kiedy ryk silników zbliżył się, gdy metalowy kadłub przysłonił słońce – zrozumiała. Nawet gdy strach chwycił ją za serce, z pewnością na próżno próbowała osłonić sobą dzieci przed pociskami, które już przebijały powierzchnię mulistej rzeki. "Joshua! Alyssa! Chodźcie do mnie!", wołała, jakby mogła ich ocalić przed tym, co nieuniknione…
Siedzący przy komputerze Annaki Bourne zdał sobie nagle sprawę, że płacze. Łzy płynęły mu z oczu strumieniem, na co od wielu lat sobie nie pozwalał. Otrząsnął się, otarł policzki rękawem i czym prędzej zajął swoim zadaniem, z obawy że się rozmyśli.
Znalazł sposób na obejście ostatniego poziomu zabezpieczeń. Po pięciu minutach od rozpoczęcia tej żmudnej pracy był już zalogowany. Nie czekając, aż znów zawiodą go nerwy, przeszedł do archiwów rejestru zgonów, w polach przeznaczonych na dane wpisał: Dao Webb, Alyssa Webb, Joshua Webb oraz daty śmierci. To moja rodzina, myślał, wpatrując się w te imiona. Prawdziwi, żywi ludzie, którzy śmiali się i płakali, którzy przytulali się i mówili do mnie "kochanie" i "tato". Gdzie są teraz? Zostały tylko imiona na ekranie komputera. Rekordy w bazie danych.
Serce mu się krajało i poczuł, jak powraca szaleństwo, które opanowało go na wiadomość o ich śmierci. Nie mogą sobie teraz na to pozwolić, pomyślał, to mnie rozprasza. Owładnięty bólem nie do zniesienia, nacisnął w końcu klawisz "Enter". Teraz nie mógł się już wycofać. "Nigdy się nie wycofuj" – to było jego motto od chwili, gdy zwerbował go Alex Conklin. Zwerbował, by zmienić w innego Davida Webba, a w końcu w Jasona Bourne'a. Więc dlaczego wciąż słyszał ich głosy? "Kochanie, tęskniłam!" "Tato, wróciłeś!"
Pogrążony we wspomnieniach, nie od razu zareagował na to, co zobaczył na ekranie. Gapił się na informację przez kilka minut, nie zdając sobie sprawy z jej potworności.
W końcu ze wszystkimi przerażającymi szczegółami zobaczył to, czego miał nadzieję nigdy nie oglądać. Zdjęcia poszarpanego pociskami ciała ukochanej Dao z groteskowo zniekształconą twarzą. Na drugiej stronie – zdjęcia ciałka i główki maleńkiej Alyssy jeszcze bardziej zniekształconych z powodu kruchości dziecka. Bourne siedział przed komputerem, sparaliżowany przerażeniem i rozpaczą. Ale musiał pójść dalej. Jeszcze jedna strona. Jeszcze jeden zestaw zdjęć, by dopełniła się jego tragedia.
Przeszedł na trzecią stronę, przygotowując się na widok zdjęć Joshui. Ale żadnych zdjęć nie było.
Zamarł na moment. Najpierw pomyślał, że to błąd komputera, że trafił na inną stronę archiwów. Ale nie, dane się zgadzały: Joshua Webb. Poniżej zobaczył słowa, które wbiły się w jego głowę niczym rozżarzone ostrze. Trzy sztuki odzieży, wymienione poniżej, część jednego buta (bez podeszwy i obcasa) znaleziono dziesięć metrów od ciał Dao i Alyssy Webb. Po godzinie poszukiwań Joshua Webb został uznany za zmarłego. NZC.
NZC. Akronim wojskowy. Nie znaleziono ciała! Bourne'a przeszedł dreszcz. Szukali go przez godzinę – tylko przez godzinę? Czemu mu o tym nie powiedzieli? Złożył w ziemi trzy trumny, rozdarty bólem, żalem i poczuciem winy. A ci skurwiele przez cały czas wiedzieli! Odchylił się na krześle z pobladłą twarzą i drżącymi dłońmi. Ogarnął go niepohamowany gniew.
Pomyślał o Joshui… pomyślał o Chanie.
W głowie zapłonęła mu potworna myśl, którą starał się zdusić od momentu, gdy ujrzał posążek Buddy na szyi Chana: a jeśli Chan to naprawdę Joshua? Jeśli jego syn stał się maszyną do zabijania… potworem! Bourne aż za dobrze wiedział, jak łatwo popaść w szaleństwo zabijania w azjatyckiej dżungli. Istniała jednak inna możliwość i tę oczywiście by wolał: spisek mający na celu przekonanie go, że to Joshua, był zakrojony na o wiele szerszą skalę i bardziej skomplikowany, niż Bourne początkowo przypuszczał. A jeśli tak, jeśli rejestr został sfałszowany, wówczas należało przyjąć, że został zorganizowany na najwyższych szczeblach amerykańskich instytucji rządowych. Dziwne, ale głowienie się nad tak dla niego zwyczajnymi teoriami spiskowymi tylko zwiększyło jego poczucie oderwania.
Oczami duszy ujrzał, jak Chan pokazuje posążek Buddy, mówiąc: "Ty mi go dałeś – tak, ty. A potem mnie porzuciłeś, żebym zginął".
Bourne poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Zerwał się z sofy, przebiegł przez pokój i ignorując ból, wpadł do łazienki, gdzie zwymiotował.
W pomieszczeniu operacyjnym skrytym we wnętrzu centrali CIA oficer dyżurny przed ekranem komputera chwycił za telefon i wykręcił numer. Poczekał chwilę, by usłyszeć mechanicznym głosem wypowiedzianą komendę: "Mów". Poprosił o połączenie z dyrektorem. Głos dzwoniącego został zanalizowany. Sprawdzono, że odpowiada wzorcowi z listy oficerów dyżurnych. Przełączono rozmowę. Męski głos poprosił go, by zaczekał. W chwilę potem w słuchawce dało się słyszeć mocny baryton Starego.
– Pomyślałem, że powinien pan wiedzieć, że ktoś uruchomił alarm wewnętrzny. Przeszedł przez wojskowego firewalla i uzyskał dostęp do zapisów rejestru zgonów dotyczących następujących osób: Dao Webb, Alyssa Webb, Joshua Webb.
Krótka, nieprzyjemna chwila ciszy.
– Webb, synu? Jesteś pewien, że Webb?
Nagły niepokój w głosie dyrektora sprawił, że młody oficer aż się spocił z nerwów.
– Tak jest.
– Gdzie znajduje się ten haker?
– W Budapeszcie.
– Alarm zadziałał? Mamy adres IP?
– Tak. Jest. Fo utca numer 106/108.
Dyrektor CIA uśmiechnął się ponuro w swoim biurze. Tak się przypadkiem złożyło, że właśnie przeglądał najnowszy raport Martina Lindrosa. Żabojady przejrzały już wszystko, co pozostało po wypadku, w którym miał zginąć Jason Bourne, i nie znalazły ani śladu ludzkich szczątków. Ani kawałeczka. Nie było zatem dowodu, że Bourne faktycznie nie żyje, mimo naocznego świadectwa oficera Quai d'Orsay. Stary zacisnął pięść i gniewnie uderzył nią w stół. Bourne znów ich zwiódł. A jednakjakoś wcale go to nie zdziwiło. W końcu Bourne'a szkolił najlepszy szpieg, jakiego kiedykolwiek wydała agencja. Ileż to razy Alex Conklin aranżował własną śmierć w terenie… choć chyba nigdy w tak spektakularny sposób.
Oczywiście, myślał Stary, możliwe, że to ktoś inny przeszedł przez fi- rewalla armii amerykańskiej, by dostać się do starych wpisów dotyczących pewnej kobiety i jej dzieci, którzy nie należeli nawet do rodzin wojskowego i których znała tylko mała grupka żyjących osób. Ale czy to prawdopodobne?
Nie, pomyślał z rosnącym podekscytowaniem, Bourne nie zginął w tej eksplozji cysterny na przedmieściach Paryża; przebywał w Budapeszcie – tylko dlaczego właśnie tam? – i w końcu popełnił błąd, który mogli wykorzystać. Dyrektor nie miał pojęcia, czemu Bourne interesował się rejestrem zgonów swoich bliskich, ale też i nie obchodziło go to, poza faktem, że poszukiwania Bourne'a otworzyły furtkę do jego eliminacji.
Chwycił za telefon. Mógłby przydzielić to zadanie podwładnemu, chciał jednak poczuć satysfakcję z osobiście wydanego rozkazu tej eliminacji. Mam cię, sukinsynu, myślał, wybierając numer za oceanem.
Jak na miasto założone pod koniec XIX wieku na trasie brytyjskiej linii kolejowej z Mombasy do Ugandy, Nairobi miało przygnębiająco banalną architekturę, złożoną w dużej mierze z wysmukłych nowoczesnych wysokościowców. Miasto leżało na płaskiej równinie sawanny, która przez wiele lat była domem Masajów, zanim przybyła tu zachodnia cywilizacja. Obecnie było to najszybciej rozwijające się miasto w Afryce Wschodniej, co wiązało się ze zwyczajnymi problemami wzrostu: starym i nowym myśleniem, bogactwem i ubóstwem, rozdzielającymi społeczeństwo tak, że aż leciały skry i wszyscy z utęsknieniem wyczekiwali spokoju. Przy wysokim bezrobociu często dochodziło do zamieszek, a po zmroku lepiej było nie wychodzić z domu, zwłaszcza w okolicy parku Uhuru, na zachód od centrum.
Żadna z tych niedogodności nie obchodziła grupy, która właśnie wyjechała z lotniska Wilsona w dwóch opancerzonych limuzynach, mimo że pasażerowie dostrzegali oznaki świadczące o przemocy, widzieli prywatnych strażników patrolujących centrum miasta i obszary położone na zachód od niego, gdzie znajdowały się ministerstwa i ambasady, Latema Road i River Road. Minęli bazar, gdzie obok tanich bawełnianych sukienek i materiałów w plemienne wzory można było kupić każdy rodzaj ekwipunku wojskowego, od miotaczy ognia poprzez czołgi aż po ręczne wyrzutnie rakiet ziemia- powietrze.
Spalko siedział w pierwszej limuzynie, wraz z Hasanem Arsienowem. Za nimi w drugiej jechali Zina oraz Mahomet i Ahmed, dwaj najbardziej doświadczeni przyboczni Arsienowa. Obaj nie zatroszczyli się, by ogolić gęste, kręcone brody. Nosili tradycyjne czarne szaty i ze zdumieniem spoglądali na zachodnie ubranie Ziny. Uśmiechała się do nich, ciekawa, czy w wyrazie ich twarzy nie nastąpi jakaś zmiana.
– Wszystko gotowe, Szejku – oznajmił Arsienow. – Moi ludzie zostali dokładnie przeszkoleni i przygotowani. Mówią płynnie po islandzku, wykuli na pamięć rozkład pomieszczeń w hotelu i procedury, które przedstawiłeś. Czekają tylko na mój ostateczny rozkaz.
Spalko, patrząc przez okno na tłumy tubylców i cudzoziemców, których zachodzące słońce malowało na czerwono, uśmiechnął się do własnych myśli.
– Czyżbym wyczuwał w twoim głosie nutę sceptycyzmu?
– Jeśli tak – zaoponował szybko Arsienow – to tylko dlatego, że bardzo na to czekamy. Całe życie czekałem na sposobność uwolnienia się spod rosyjskiego jarzma. Mój lud zbyt długo był wyrzutkiem, od stuleci oczekiwał, że zostanie przyjęty do wspólnoty islamskiej.
Spalko obojętnie skinął głową. Dla niego opinia Arsienowa przestała się liczyć, podobnie jak sam Arsienow.
Tego wieczora cała piątka zebrała się w wynajętej przez Spalkę jadalni na najwyższym piętrze hotelu 360 na Kenyatta Avenue. Stamtąd, tak samo jak i z ich pokoi, rozciągał się widok na miasto i Park Narodowy Nairobi, pełen żyraf, antylop gnu, gazel Thompsona, bawołów, nosorożców, lwów i lampartów. Przy jedzeniu nie rozmawiali o interesach i nikt nie mógłby się domyślić, w jakim celu się tu spotkali.
Scena zmieniła się, gdy sprzątnięto po posiłku. Zespół z Humanistas Ltd., który przybył do Nairobi przed nimi, wtoczył do pomieszczenia zestaw komputerowy. Ustawiono ekran i Spalko uruchomił prezentację w programie Powerpoint, ukazującą wybrzeże Islandii, Reykjavik i jego okolice, widok z lotu ptaka na hotel Oskjuhlid oraz zdjęcia hotelu z zewnątrz i od wewnątrz.
– System klimatyzacji, jak widzicie tu i tu, został wyposażony w najnowocześniejsze czujniki ruchu oraz wykrywacze ciepła działające w podczerwieni – powiedział. – Tu mamy panel sterowania, który, jak każdy system w hotelu, wyposażono w odrębny obwód elektryczny i zabezpieczenie zasilane bateriami.
Następnie szczegółowo omówił plan, od momentu przybycia do hotelu, do chwili opuszczenia budynku. Wszystko było zaplanowane, wszystko gotowe.
– Jutro o wschodzie słońca- oznajmił, wstając. Inni też wstali. – La illaha ill Allah.
– La illaha ill Allah – odpowiedzieli poważnym chórem pozostali.
Tej samej nocy Spalko leżał w łóżko i palił papierosa. Mimo iż w pokoju paliła się jedna lampa, widział mieniące się światła miasta i drzewiastą ciemność położonego dalej parku safari. Można by sądzić, że rozmyślał, w rzeczywistości jednak tylko oczyszczał umysł. Czekał.
Ahmed słyszał odległe ryki zwierząt. Usiadł na łóżku, przecierając oczy. Zwykle spał twardym snem i teraz nie bardzo wiedział, co robić. Znów się położył i leżał nieruchomo przez jakiś czas, ale bicie serca nie dawało mu zasnąć i nie pozwalało zmrużyć oczu.
Przez jakiś czas myślał o nadchodzącym dniu i obietnicy, jaką niósł ze sobą ten dzień. Niech będzie wolą Allaha, by był to dla nas nowy początek, modlił się.
Westchnął, znów usiadł na łóżku, zwiesiwszy nogi nad podłogą, wreszcie wstał. Włożył dżinsy i koszulkę, zastanawiając się, czy kiedyś do nich przywyknie. Da Allah, że nie.
Otworzył drzwi pokoju i zobaczył w korytarzu Zinę. Szła z dziwną gracją, bezszelestnie, prowokująco kołysząc biodrami. Kiedy przeszła obok niego, oblizał wargi i wciągnął w nozdrza jej zapach.
Wyjrzał zza drzwi. Zastanawiał się, dokąd zmierza – szła w kierunku przeciwnym niż jej pokój. Po chwili znał już odpowiedź. Otworzył szeroko oczy, widząc, jak cicho puka do drzwi pokoju Szejka, które otwierają się natychmiast. Może Szejk wezwał ją, by ukarać za brak dyscypliny, który umknął uwagi Ahmeda?
Potem jednak usłyszał, jak Zina mówi tonem, którego nigdy u niej nie słyszał: "Hasan śpi". Wtedy zrozumiał wszystko.
Spalko usłyszał ciche pukanie, odwrócił się, by zgasić papierosa, po czym wstał, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi. W korytarzu stała Zina.
– Hasan śpi – oznajmiła, jakby musiała wyjaśniać swoją obecność.
Bez słowa cofnął się, żeby weszła. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Chwycił ją i rzucił na łóżko. Kilka chwil później krzyczała już z rozkoszy, oddając mu swe nagie ciało. Uprawiali miłość z taką dzikością, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. A kiedy zdawało się, że już jest po wszystkim, położyła się u jego boku, głaszcząc go, pieszcząc i szepcząc mu do ucha najskrytsze pragnienia w tak wyrazistych słowach, aż w końcu, rozpalony, wziął ją znowu.
Później położyła się w jego objęciach, z jej półotwartych ust unosił się dym papierosa. Było ciemno, oświetlały ich tylko światła mrugające w nocnym Nairobi, i Zina zaczęła szeptać. Od kiedy dotknął jej po raz pierwszy, pragnęła go poznać. Nic nie wiedziała o jego przeszłości – chyba nikt o niej nie wiedział. Gdyby z nią porozmawiał, gdyby odkrył przed nią swe sekrety, wiedziałaby, że związał się z nią równie mocno, jak ona z nim.
Powiodła opuszkiem palca od jego ucha do nienaturalnie gładkiej skóry policzka.
– Powiedz mi, co się stało.
Spojrzenie Spalki z wolna odzyskiwało ostrość.
– To było dawno.
– Więc tym bardziej powinieneś mi opowiedzieć.
Odwrócił głowę i popatrzył jej w oczy.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Tak, bardzo.
Westchnął.
– Mieszkałem wtedy z moim młodszym bratem w Moskwie. Zawsze pakował się w kłopoty przez swój nałóg.
– Narkotyki?
– Chwała Allahowi, nie. Po prostu był hazardzistą. Nie mógł się po wstrzymać przed robieniem zakładów, nawet wówczas, gdy skończyły mu się pieniądze. Pożyczał je ode mnie, a ja oczywiście zawsze mu coś dawałem, bo wymyślał różne historyjki, a ja bardzo chciałem w nie wierzyć. Obrócił się na bok, wyjął papierosa i zapalił.
– W końcu nadszedł czas, kiedy jego opowieści stały się mniej wiarygodne, a może to ja przestałem mu wierzyć. W każdym razie powiedziałem "dość", wierząc naiwnie, jak się później okazało, że przestanie. – Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym. – Ale nie przestał. Jak myślisz, co zrobił? Zwrócił się do ludzi, do których za żadne skarby nie powinien się zwracać, bo tylko oni chcieli pożyczać mu pieniądze.
– Mafia.
– Oczywiście – potaknął. – Wziął od nich pieniądze, wiedząc, że jeśli przegra, nigdy im nic nie odda. Wiedział, co mu zrobią, ale nie mógł się powstrzymać. Postawił i, jak niemal zawsze, przegrał.
– No i…?
– Czekali, aż im odda, a gdy tego nie zrobił, przyszli po niego.
Spalko zapatrzył się w żar papierosa. Okna były otwarte. Pośród dalekich odgłosów ulicy i szelestu palmowych liści od czasu do czasu dały się słyszeć ryki zwierząt.
– Na początku tylko go pobili – powiedział niemal szeptem. – Nie byli zbyt groźni, bo wierzyli jeszcze, że przyniesie im tę forsę. Kiedy przekonali się, że nie ma nic, zastrzelili go na ulicy jak psa.
Skończył papierosa, ale niedopałek dalej żarzył mu się w palcach. Wydawało się, że o nim zapomniał. Zina milczała, czekała na dalszy ciąg.
– Minęło pół roku – podjął Spalko, rzucając niedopałek za okno. – Zrobiłem, co do mnie należało, opłaciłem, kogo trzeba, i w końcu dostałem swoją szansę. Mafioso, który rozkazał zabić mego brata, co tydzień chodził do fryzjera w hotelu Metropol.
– Nie mów mi – przerwała Zina – że przebrałeś się za fryzjera i gdy usiadł w fotelu, podciąłeś mu gardło brzytwą.
Patrzył na nią przez chwilę i w końcu wybuchnął śmiechem.
– Dobre! Jak w filmie. – Potrząsnął głową – W rzeczywistości nie mogłoby się udać. Facet korzystał z usług tego samego fryzjera od piętnastu lat i w życiu nie zgodziłby się na nikogo innego. – Pochylił się i pocałował ją w usta. – Nie bądź rozczarowana, tylko wyciągnij z tego naukę. – Przytulił ją mocniej do siebie. Gdzieś w parku zaryczał lampart. – Nie, poczekałem, aż go ogolą i ostrzygą, aż się odpręży pod czułą opieką. Czekałem na ulicy przed hotelem, w miejscu tak zatłoczonego, że wybrałby je tylko szaleniec. Kiedy nadszedł, zastrzeliłem i jego, i jego goryli.
– A potem udało ci się uciec.
– W pewnym sensie. Wtedy tak, ale sześć miesięcy później, w innym mieście… w innym państwie rzucono we mnie z przejeżdżającego samochodu koktajlem Mołotowa.
Dotknęła palcami zrekonstruowanej skóry jego twarzy.
– Podobasz mi się taki niedoskonały. Ból, jaki zniosłeś, czyni cię… heroicznym.
Spalko nie odpowiedział, a po pewnym czasie usłyszał, jak jej oddech staje się głębszy. Zapadła w sen. Oczywiście nie powiedział ani słowa prawdy, ale musiał przyznać, że wymyślił niezłą historię – rzeczywiście jak w kinie! A prawda? Niemal jej już nie pamiętał – tyle czasu poświęcił na konstruowanie swojej legendy, że czasem sam się w niej gubił. Nigdy nikomu nie wyjawi prawdy, bo utraciłby wówczas przewagę. Gdy ludzie cię znają, myślą, że jesteś ich własnością, że prawda, którą podzieliłeś się w chwili słabości, zwanej intymnością, zwiąże cię z nimi.
Pod tym względem Zina nie różniła się od reszty; poczuł w ustach gorzki smak rozczarowania. Ale w końcu inni ludzie zawsze go rozczarowywali. Po prostu nie należeli do jego sfery, nie pojmowali niuansów tego świata tak jak on.
Bywali zabawni – lecz tylko przez chwilę. Z tą myślą zapadł w otchłań głębokiego, spokojnego snu. Kiedy się obudził, Ziny już nie było, wróciła do niczego niepodejrzewającego Hasana Arsienowa.
O świcie, po lekkim śniadaniu, wsiedli w piątkę do range- roverów dostarczonych i kierowanych przez członków zespołu Humanistas, i pojechali na południe, ku brudnym slumsom rosnącym niczym ropiejący wrzód na ciele Nairobi. Nikt się nie odzywał, jakby przygniotło ich, nawet Spalkę, rosnące napięcie.
Choć ranek był pogodny, nad slumsami zawisła mgła toksycznych oparów, stanowiąca wyraźny dowód braku urządzeń sanitarnych i wciąż krążącego widma cholery. Stały tu rozklekotane chatynki z blachy i kartonu, drewniane szopy i betonowe bloki, które można by wziąć za bunkry, gdyby nie wywieszone na sznurkach pranie, łopoczące na wietrze. Były też hałdy świeżej ziemi, których zagadka wyjaśniła się dopiero, gdy ujrzeli zwęglone szczątki domostw strawionych przez ogień, buty ze spalonymi podeszwami i strzępy błękitnej sukienki. Tych kilka przedmiotów było świadectwem żałosnego ubóstwa doskwierającego ludziom. Życie tu – czy raczej wegetacja – było niewyobrażalnie chaotyczne i ponure. Nawet w świetle poranka w slumsach zdaje się panować mrok. Wisi nad nimi jakieś fatum, przywodzące na myśl bazar, czaraorynkowa natura ekonomii miasta, która w jakiś sposób odpowiadała za ponury krajobraz przesuwający się za oknami wolno jadących samochodów. Spowalniały ich tłumy ludzi wylewające się z wyboistych przejść i chodników na żłobione koleinami jezdnie. Nie było tu sygnalizacji świetlnej – a nawet gdyby była, i tak nie ominęliby hord cuchnących żebraków i handlarzy oferujących swoje żałosne towary.
Wreszcie znaleźli się mniej więcej w środku slumsów i weszli do cuchnących jeszcze dymem zgliszczy piętrowego domu. Podłogę pokrywał popiół, biały niczym zmielone na proszek kości. Kierowcy wnieśli dwa kufry ze sprzętem.
W kufrach znaleźli wyposażone w aparaty tlenowe srebrzyste kombinezony, które Spalko kazał im włożyć. Następnie wyjął NX 20 z futerału znajdującego się w jednej ze skrzyń i starannie złożył urządzenie. Czeczeni przypatrywali się uważnie. Podał je Hasanowi Arsienowowi, a sam wydobył małe, ale ciężkie pudełko, które dał mu doktor Peter Sido. Otworzył je ostrożnie. Wszyscy zobaczyli fiolkę z gazem, małą, a jednak tak zabójczą. Zwolnili oddech, jakby już bojąc się zaczerpnąć powietrza.
Spalko kazał Arsienowowi trzymać NX 20 na wyciągnięcie ręki. Otworzył tytanowy panel u góry urządzenia i umieścił fiolkę w komorze ładowniczej. Wyjaśnił, że z NX 20 nie można jeszcze strzelać. Doktor Schiffer wbudował w urządzenie szereg zabezpieczeń chroniących przed przypadkowym lub przedwczesnym rozpyleniem. Pokazał im uszczelniającą blokadę, która uruchomi się po zamknięciu i zabezpieczeniu górnego panelu. Mówiąc to, zamknął go, odebrał NX 20 Arsienowowi i poprowadził ich na schody, które oparły się działaniu ognia tylko dlatego, że odlano je z betonu.
Weszli na piętro i zgromadzili się przy oknie. Szyby, jak cały budynek, uległy zniszczeniu, została tylko rama. Przez nią widzieli głodnych i chorych ludzi. Bzyczały muchy, kulawy pies przysiadł na tylnych łapach i załatwiał się na środku targowiska, gdzie w pyle i brudzie rozkładano używane rzeczy. Nagie dziecko z płaczem biegło po ulicy. Zgarbiona stara kobieta chrząknęła i splunęła na chodnik.
Wszystko to umykało uwagi ludzi zgromadzonych przy oknie. Śledzili każdy ruch Spalki, chłonęli każde jego słowo. Matematyczna precyzja, z jaką działała broń, była jak magiczne zaklęcie rozpraszające ich obawy.
Spalko pokazał im dwa spusty, w jakie wyposażono NX 20. Mniejszy umieszczony tuż przed większym. Mniejszy, jak objaśnił, wyrzucał ładunek z komory ładowniczej do strzelniczej. Następnie uszczelniało się ją, naciskając przycisk z lewej strony broni – i NX 20 był gotowy do strzału. Spalko nacisnął mały spust, potem przycisk i poczuł, jak broń lekko drży, jakby zwiastując nadchodzącą śmierć.
Tępo zakończona lufa urządzenia była nieestetyczna, ale praktyczna. W odróżnieniu od broni konwencjonalnych, NX 20 nie wymagał starannego celowania. Spalko wystawił lufę przez okno. Wstrzymali oddechy, patrząc, jak kładzie palec na większym spuście.
Życie na zewnątrz biegło na swój chaotyczny sposób. Młody człowiek trzymał pod brodą miskę z kleikiem kukurydzianym, wybierając papkę dwoma palcami na oczach śledzącej każdy jego ruch grupy wygłodniałych ludzi. Przejechała niesamowicie chuda dziewczyna na rowerze. Kilku bezzębnych mężczyzn gapiło się na kupę ziemi, jakby próbując z niej odczytać smutną historię swego życia.
Bezpieczni w swoich skafandrach, usłyszeli tylko cichy syk. Nic innego nie świadczyło o rozpyleniu substancji, dokładnie tak, jak to opisał doktor Schiffer.
W napięciu obserwowali ulicę, sekundy wlokły się niemiłosiernie. Każdy zmysł był wyczulony. Słyszeli, jak puls dudni im w uszach, czuli ciężkie bicie serca. Wstrzymali oddech.
Według doktora Schiffera pierwsze oznaki działania rozpylacza powinno się zauważyć w ciągu trzech minut. Była to jedna z ostatnich rzeczy, jakie powiedział, nim Spalko i Zina rzucili jego ciało, z którego już niemal uszło życie, w głąb labiryntu.
Spalko, który do tej pory śledził wskazówkę sekundnika na zegarku, po trzech minutach podniósł wzrok. Zdębiał. Kilkunastu ludzi padło na ziemię, nim zabrzmiał pierwszy krzyk. Szybko zresztą ucichł, ale inne głosy podjęły zawodzenie, zanim ci, co je wydali, upadli na ulicę, wijąc się z bólu. Śmierć rozprzestrzeniała się jakby po spirali, niosąc ze sobą chaos i ciszę. Nie było przed nią kryjówki, nie było ucieczki, nie umknął jej nikt, nawet ci, którzy zerwali się do ucieczki.
Spalko skinął na Czeczenów, żeby zeszli za nim po betonowych schodach. Kierowcy czekali w pogotowiu. Spalko rozłożył NX 20. Schował rozpylacz, zamknęli kufry i zanieśli je do range- roverów.
Cała drużyna przeszła się po okolicy- cztery przecznice w każdą stronę. Wszędzie było tak samo, martwi i umierający. Wrócili do pojazdów z poczuciem triumfu. Kierowcy ruszyli, gdy tylko wszyscy wsiedli. Objechali obszar o promieniu kilometra – doktor Schiffer powiedział Spalce, że taki właśnie jest zasięg rozpylacza NX 20 – i Spalko z zadowoleniem stwierdził, że nie kłamał.
Zastanawiał się, ilu ludzi umrze w ciągu godziny, zanim ładunek przestanie działać. Przestał liczyć ciała, gdy doszedł do tysiąca, ale przypuszczał, że ostatecznie będzie ich trzykrotnie więcej – może nawet pięciokrotnie.
Przed opuszczeniem umarłego miasta kazał kierowcom wzniecić pożar. Płomienie szybko wspięły się pod niebo.
Ogień zniszczy ślady wydarzeń dzisiejszego ranka. Nikt nie może się o nich dowiedzieć, przynajmniej dopóki nie zakończą misji w Reykjaviku.
Zostało tylko czterdzieści osiem godzin, myślał uradowany Spalko. Już nic nas nie powstrzyma.
Teraz świat należy do mnie.