Spotkania następują, ale nigdy nie są do siebie podobne…
Dziewictwo straciłam 17 lipca 1984 roku o godzinie 02.46,50 nad ranem. Miałam wtedy piętnaście lat, takiej chwili nie można zapomnieć nigdy.
Stało się to podczas pewnych wakacji, które spędzałam w górskiej wiosce, w domu babci mojej przyjaciółki Emmy.
Od razu zachwyciło mnie to miejsce, dając poczucie nieśmiertelności, oraz grupa chłopaków, z którymi się prowadzałyśmy. Ale tylko jeden zwrócił moją uwagę: Edouard.
Dom babci, otoczony przez prześliczny ogród, stał na brzegu malutkiej rzeczki, przydającej świeżości letniemu powietrzu. Naprzeciwko znajdowała się łąka zarośnięta trawą ponadmetrowej wysokości, charakterystyczną dla miejsc, w których z reguły często pada deszcz. Emma i ja całe dnie spędzałyśmy ukryte w tych zaroślach, gadając z chłopakami i gniotąc trawę ciężarami naszych dojrzałych gorących ciał. Nocami przechodziłyśmy przez mur otaczający dom, żeby znów spotkać się z chłopakami i flirtować.
Nigdy nie opowiedziałam Emmie, co się stało. Pewnej nocy Edouard zabrał mnie do swojego domu. Pamiętam, że nie czułam nic poza potwornym wstydem, że nie krwawię, i przedziwnym wrażeniem, że zsikałam się do łóżka. Uciekłam z jego domu, kryjąc się za hałasem wywołanym przez pociągnięcie łańcuszka w ubikacji, a lecąca woda zagłuszyła moje kroki na schodach.
Edouarda spotkałam jedenaście lat później w Paryżu, na konferencji zorganizowanej w jednym z hoteli. Zamknęliśmy się w męskiej toalecie, próbując przeżyć ponownie uniesienie, jakie odczuliśmy ponad dekadę wcześniej. Może zrobiliśmy to ze strachu, że dorośliśmy, a może z nostalgii. Nie było to już jednak to samo, i znowu pociągnięcie za łańcuszek w publicznej toalecie stało się zapowiedzią mojego odejścia z jego życia, tym razem na zawsze.
Po moim pierwszym razie pojawiło się poczucie winy, o którym chciałam zapomnieć lub przynajmniej je zmniejszyć, powtarzając te doświadczenia aż do osiągnięcia pełnoletniości. Nie miałam jakiejś szczególnej ochoty na „te rzeczy”, a nowych doświadczeń pragnęłam raczej z czystej ciekawości.
Początkowo zrzucałam winę za swój pociąg do mężczyzn na matkę naturę, która obdarzyła mnie wyjątkową wrażliwością, z jaką reagowało moje ciało; działo się tak do momentu, gdy wstąpiłam na uniwersytet pod koniec lat osiemdziesiątych.
W czasie studiów byłam znacznie wstrzemięźliwsza, bardziej koncentrowałam się na karierze niż interesowałam chłopcami. Pragnęłam pracować jako dyplomata. W końcu jednak musiałam zmienić kierunek studiów i, bez większego wysiłku, magisterium zrobiłam na kierunku Zarządzania i Lingwistyki Stosowanej.
Rodzina bardzo starannie mnie wychowała i wpoiła dobre maniery. Odebrałam dość tradycyjne wychowanie, w całości przesiąknięte całkowitym brakiem porozumienia, co sprawiło, że w coraz większym stopniu stawałam się introwertyczką i ukrywałam swoje uczucia. Panienka z dobrego domu, taka jak ja, nie mogła opowiedzieć swoim rodzicom, że dużo za wcześnie zaczęła wchodzić w dorosłe życie.
Na ostatnim roku studiów ponownie rzuciłam się w wir życia seksualnego. Zdałam też sobie sprawę z tego, że mam w sobie coś szczególnego, co przyciągało do mnie ludzi podobnej konduity. Będąc wiedźmą, zaczęłam poszukiwać we wszystkich zakątkach miasta urzekających Merlinów, ludzi z biglem, kochanków, u których małe żyłki widoczne pod skórą wywoływały dreszcz podniecenia. Mężczyzn, u których zawsze można było wyczuć mocny puls w nadgarstku. Facetów zdolnych usłyszeć długopis piszący po papierze i zachwycać się wielkością plamy atramentu na białej kartce. Samców, tak jak ja dostrzegających cząsteczki, z których składa się powietrze, obdarzonych percepcją pozwalającą im dostrzec różnice kolorystyczne tych cząsteczek. Ludzi, którym smród zatkanego kibla w dyskotece o czwartej nad ranem przypominał o nietrwałości ludzkiego bytu.
Ci ludzie pozwalali mi czuć, że żyję.
Wiem, że w gruncie rzeczy to poszukiwanie było objawem straszliwej choroby wynikającej z: ciszy, samotności, braku zrozumienia. Dlatego właśnie postanowiłam przekazać swoje doświadczenia w pamiętniku. Wydaje mi się, że to była jedyna forma oddania się i komunikowania z innymi osobami. Próbowałam tego wielokrotnie w bardziej naturalny sposób – używając języka; było to jednak niezręczne, ponieważ wyrzucałam z siebie słowa, nieświadoma tego co powiem. To było coś niedopuszczalnego i wróżącego fatalny początek dla przyszłego dyplomaty!
Moje prawdziwe porozumienie z ludźmi rozpoczęło się za pośrednictwem ciała, ruchu bioder, spojrzenia… Kiedy odpowiedź brzmiała „tak”, była przekazywana poprzez zwilżenie warg językiem bądź spojrzenie, jeżeli „nie”, dany osobnik krzyżował ramiona – wtedy rozumiałam.
Niektórzy mężczyźni uwielbiają, kiedy podczas aktu miłosnego kobieta mówi. Nigdy nie umiałam tego dobrze robić i przeżyłam przez to wiele nieprzyjemnych sytuacji. Mężczyźni znikali z mojego życia po pierwszej randce, uznając, że pod każdym względem byłam dobrą kochanką – brakowało nam tylko nici porozumienia.
– Co ty wiesz o zrozumieniu? – mówiłam, każąc delikwentowi wyjść i zatrzaskując mu drzwi przed nosem.
Zrozumiałam, że ludzie potrzebują, chcą, nazywać rzeczy po imieniu, upraszczając je za pomocą słów. Mylili się, uważając, że dzięki temu sami będą mogli je zrozumieć. A ja, wprost przeciwnie, starałam się coraz rzadziej komunikować za pomocą słów i coraz bardziej liczyć na porozumienie ciał.
Jeśli chcecie mnie jakoś nazwać… bardzo proszę! Nieważne! Wiedzcie jednak, że tak naprawdę jestem nimfą. Nereidą, driadą. Po prostu nimfomanką.
20 marca 1997
Dzisiaj odebrałam w biurze telefon od Hassana. Hassan… Już od dwóch lat nie miałam od niego żadnej wiadomości.
„Ty łajzo” – to były pierwsze, słowa jakie od niego usłyszałam – ”zniknęłaś z mapy. Ale widzisz, umiem cię znaleźć. W tym tygodniu muszę jechać do Barcelony, w sprawach mojego czasopisma. Mam ochotę się z tobą spotkać”.
Hassan…
Byłam w związku z Hassanem przez dwa lata (ale nie z rzędu). Miał (może ma nadal?) szczególny zwyczaj wpychania mi do pochwy butelek po ćwierćlitrowej coca – coli. Najpierw kazał mi ją wypijać, a potem… Nie wiem skąd wzięła się ta obsesja coca – coli, a może lepiej – buteleczki. Sądzę, że Hassan cierpi na kompleks penisa, który, prawdę mówiąc, nie ma większych wartości ani czysto fizycznych, ani technicznych.
Poza uprawianiem seksu mało rozmawialiśmy, ale czytaliśmy razem „Małego Księcia” Saint – Exupéry'ego i dzieliliśmy marzenia o tym, czym jest prawdziwa historia miłosna, wzdychając jedno do drugiego. Zawsze jednak wiedziałam, że nie była to historia mojej miłości. On jest Marokańczykiem, a ja Francuzką. I w jakiś sposób dawało mu to poczucie, że mając mnie za kochankę, pieprzy całą Francję i jej kolonializm.
Zatem dzisiaj żadnego seksu, ale za to telefon i miłe perspektywy…
11 marca 1997
Dziś, kiedy wyszłam z domu, zobaczyłam na ulicy faceta i po tym, jak nasze spojrzenia się spotkały, postanowiliśmy się pieprzyć. W apartamencie hotelu Via Augusta wziął mnie na ręce i zaniósł do kuchni, gdzie bardzo ostrożnie położył na marmurowym blacie, jakbym była porcelanową laleczką. Na początku nie miał odwagi mnie dotknąć. Ale później ściągnął ze mnie bawełnianą, mokrą od potu koszulkę i zbliżył ją do swojej twarzy. Nagle zaczął bardzo głęboko oddychać i powoli obwąchiwać moją koszulkę, centymetr po centymetrze, milimetr po milimetrze, każdą nitkę. Napawał się moim zapachem. Nie mogłam przestać na niego patrzeć, rozbawił mnie ten jego fetyszyzm, którego się nie spodziewałam. Na czole ma kropelki potu – błyszczą jak perły i umierają w jego brwiach. Delikatnie zbliżam się do niego i równie delikatnie muskam każdą z nich językiem, spijam je z niego. Mogę czuć jego oddech na policzku; nie oddycha równo. Podniecenie uciska mi podbrzusze, a uda same się rozsuwają. Nie mam już władzy nad własnym ciałem. Nagle czuję dyskomfort, moje ciało krzyczy, prosząc, by rozedrzeć mu skórę, żeby mogło się rozpuścić w tym nieznajomym. Pochyla się lekko i rozpoczyna poszukiwania pod moją spódnicą, aż w końcu znajduje elastyczny materiał moich majteczek. Oczywiście jestem przekonana, że zaraz je ze mnie zdejmie. Ale nic takiego się nie dzieje. Podnosi spódnicę i przesuwa majteczki na jedną stronę. Tak mnie bierze, cały czas patrząc mi w oczy i analizując wszystkie reakcje widoczne na mojej twarzy.
Kiedy rozstajemy się na ulicy, nie chcę go prosić o numer telefonu. On też nie zamierza mi go dać. Nie mam zwyczaju zobowiązywać się do takich jak to spotkań obietnicami, że jeszcze je powtórzymy. Ponowne zrobienie tego samego z nim nie interesuje mnie. Wolę znaleźć innego na ulicy.
13 marca 1997
Dziś Hassan przyjeżdża do Barcelony. Umówiliśmy się w hotelu Majestic.
– Przyjdź o siódmej po południu. Poproś o klucz w recepcji i idź natychmiast do pokoju. Przyjadę trochę później. Proszę cię o zachowanie dyskrecji. Przyjdę ze swoimi ochroniarzami. No to w porządku, już wiesz co masz robić – powiedział mi przez telefon tego ranka.
Zjawiam się w hotelu za pięć siódma. Proszę o klucz i wjeżdżam na górę windą, w której paru zagranicznych otyłych biznesmenów tańczy ze mną tak długo, aż znajdują kącik, w którym prawie mnie miażdżą. Sam widok takiej ilości ciała przepełnionego cholesterolem doprowadza mnie niemal do mdłości. To pewne, że nie mogą mieć udanego życia seksualnego. Poza tym faceci tego typu zazwyczaj zostawiają kobietę mokrą od ich potu, bo pocą się jak świnie.
Kiedy drzwi otwierają się na moim piętrze, wysiadam z windy, wiedząc, że świnie dokładnie obserwują mnie od pasa w dół, szczególnie natrętnie przyglądając się mojemu tyłkowi. Jeśli nadal będą się tak zachowywać, zabiorę ich wszystkich do apartamentu, chociaż mam coś ciekawszego do roboty.
Otwieram drzwi pokoju, odsuwam zasłony, żeby wpuścić trochę światła, a w następnej chwili podchodzę do minibaru ze zdecydowanym postanowieniem, że wyrzucę stamtąd wszystkie ćwierćlitrowe butelki coca – coli. Nie mam dziś nastroju do kolejnej sesji sado – maso, nawet gdyby chodziło o wersję light. Wręcz przeciwnie, jestem gotowa wykonać mój najlepszy striptease, z wymyślnym tańcem brzucha, ale bez zasłon.
Zawsze tuż przed randką staję się bardzo nerwowa. Tym razem włączam telewizor i zaczynam wykonywać ćwiczenia oddechowe w rytm uderzeń serca, w końcu usypiam. Budzi mnie hałas przy drzwiach. To on. - Jeszcze się nie rozebrałaś? – pyta mnie z wyrzutem.
Striptease, który zaplanowałam, poszedł w diabły. Hassan uprawia ze mną miłość w ciszy, czego nigdy wcześniej nie robił, na dywanie apartamentu. Wielokrotnie zmieniamy pozycje, jakby dla zadośćuczynienia niewygodzie podłogi i łaskotkom wywoływanym przez włosie dywanu. Zastanawiam się, ile milionów roztoczy rozgnietliśmy; już sama ta myśl sprawia, że kicham przez kilka minut. Hassan wyciąga mnie z tego mikroskopijnego zoo, pieszcząc całe moje ciało, i zaskakuje mnie ilością czasu, jaką poświęca na sprawienie mi rozkoszy, całkowicie zapominając o sobie. To jego własna metoda na ponowne spotkanie, bez konieczności rozmowy, po tak długim rozstaniu. Zaczynam wierzyć, że pewne osoby, jak dobre wino, stają się coraz lepsze z biegiem lat.
– Przypominasz mi pewną przyjaciółkę, aktorkę, z którą byłem – mówi, głaszcząc moje włosy, po tym jak spuścił mi się na brzuch. – Zawsze powtarzała: „Nie zdajesz sobie nawet sprawy z tego, ile kilometrów musiałam przejechać, żeby stać się sławna!”.
Zaczyna się śmiać.
– To była marokańska aktorka?
Kiwa głową, zaciągając się dymem z papierosa, którego właśnie zapalił. Wsuwa mi go później do ust, chociaż nigdy nie lubiłam czuć na wargach smaku filtra zwilżonego przez kogoś innego. Mimo wszystko godzę się na to.
– Niesamowite! W Europie to byłoby normalne, ale w Maroku? A poza tym, co to wszystko ma wspólnego ze mną? – pytam trochę poważnie, a trochę rozbawiona, opierając się na lewym łokciu.
– Nic. Tylko tyle, że mi ją przypominasz.
Po zaimprowizowanym fellatio obliczam, że jeśli przeciętna długość męskiego członka wynosi dwanaście centymetrów, to, żeby przekroczyć kilometr i osiągnąć nędzne tysiąc dwieście metrów, będę musiała to zrobić z dziesięcioma tysiącami mężczyzn. A przynajmniej dziesięć tysięcy razy z jednym mężczyzną. Ta druga opcja nie wydaje mi się zbyt pociągająca. Lepiej byłoby to zrobić z dziesięcioma tysiącami mężczyzn. Pozostanę przy tym wariancie.
– Pieprzyć twoją przyjaciółkę, Hassan!
– I co z nią? – pyta, ciągle pochylony nade mną.
Wyzwalam się z jego ramion i wstaję, żeby pójść do toalety. Jestem lepka i chcę zetrzeć z siebie spermę papierem toaletowym, a potem wziąć prysznic.
Nie zamierzam spać z nim tej nocy. Muszę wstać wcześnie rano, ponieważ mam zaplanowane ważne spotkanie. Kiedy Hassan zasypia, wychodzę cicho z pokoju. Zawsze wychodzę jak kot.
Dziesięć tysięcy mężczyzn. Pewnego dnia wykonam swoje własne obliczenia.
25 marca 1997
– Jedziesz ze mną do Madrytu? – pyta mnie Hassan. – Nie mogę stracić tego spotkania w La Zarzuela. Chciałbym, żebyś mi pomogła, przynajmniej w tłumaczeniach periodyków dotyczących wypadków.
Z pewną dozą ostrożności postanowiłam się zgodzić. Zarezerwowałam apartament w hotelu Michała Anioła i wsiedliśmy do ostatniego samolotu tego popołudnia. W samym środku lotu zaczął bezwstydnie dotykać moich nóg, czytając w tym czasie gazetę. Zauważyłam, że siedzący obok nas ludzie czują się skrępowani, więc rozsunęłam nieco uda, tak żeby mógł swobodnie gładzić wewnętrzną stronę jednego z nich. Poruszeni skandalicznym zachowaniem ludzie odwracają głowy. Od czasu do czasu spoglądają na nas, nieznacznie, tak żeby ich nikt nie widział. Napotykają jednak mój wzrok i znów ze złością odwracają głowy. Zawsze hipokryzja ludzka budziła we mnie niesmak – niby zszokowani, zwracają oczy ku niebu, chociaż bezsprzecznie nie są w stanie pozbyć się żarłocznej ciekawości, co też wydarzy się dalej.
Kiedy przyjechaliśmy do hotelu, Hassan dał mi do zrozumienia, że chciałby wziąć mnie pod prysznicem. Bardzo spodobał mi się ten pomysł. W końcu w łazience, stojąc za moimi plecami w strugach wody płynącej po moim ciele i jego nogach, chwyta mydło i zaczyna pieścić moje łono. Następnie obejmuje mnie ramieniem, sięgając do moich piersi. Bawi się nimi, próbując okrężnymi ruchami narysować na nich Bóg wie co. Odświeżający dotyk wody i piany z mydła powodują natychmiastową reakcję mojego ciała. Hassan intensyfikuje działanie swoich dłoni, aż do momentu, kiedy sięgam ręką do tyłu i kieruję jego członek we właściwe miejsce. Penetruje mnie przez jakieś pięć minut, a potem oboje jednocześnie przeżywamy orgazm.
26 marca 1997
W czasie gdy Hassan spotykał się ze swoim następcą tronu, próbowałam zlokalizować Victora Lópeza pracującego w biurze niezbyt oddalonym od mojego hotelu. Poznaliśmy się z Victorem na Santo Domingo, gdzie kochaliśmy się na Playa Bávaro w każdy weekend, bez wstydu, dzięki bardzo rozległej i prawie pustej plaży. W tygodniu ja byłam na Santo Domingo, a on w Santiago de los Caballeros. Dzieliło nas czterysta kilometrów. Chciałabym teraz się z nim zobaczyć, siedzę bowiem sama w apartamencie i się nudzę.
– Kto mówi? – pyta mnie niegrzecznym tonem sekretarka. Z pewnością jest, jak wiele innych, zakochana w swoim szefie, i kiedy ma połączyć rozmowę z inną kobietą, staje się zazdrosna. A już szczególnie wtedy, gdy kobieta wydaje się sympatyczna.
– Jestem przyjaciółką Victora – odpowiadam słodko, żeby zrównoważyć jej zły humor.
– Teraz nie mogę połączyć, jest nieosiągalny. Proszę zostawić numer telefonu i oddzwonię, jak tylko szef będzie wolny.
Jeśli nie przekażesz mu mojej wiadomości, zabiję cię – myślę.
Po godzinie dzwoni do mnie Victor.
– Nie wierzę! W jakiej części świata teraz jesteś? – pyta mnie uradowany.
– Dałam numer swojej komórki twojej sekretarce, żeby cię zmylić, ale jestem bardzo blisko ciebie, Victorze. – Mój tajemniczy ton intryguje go.
– Ach, tak?
Po jego głosie poznaję, że jest zazdrosny, domyślając się, gdzie mogę teraz być.
– Powiedz, gdzie jesteś?
– W Madrycie. W hotelu Michał Anioł. Ale nie przyjechałam sama, więc mogę się z tobą umówić tylko na szybką kawę.
– Cholera! Nie rób mi tego! Zapraszam cię na kolację. Ty zawsze pojawiasz się i znikasz w taki sposób. Kiedy będę miał to szczęście, by mieć cię dłużej niż przez godzinę?
Victor jest wyraźnie zdesperowany.
– Może będę mogła zjeść z tobą kolację, ale to nie zależy ode mnie, tylko od tego, czy osoba, z którą jestem, będzie miała dziś wieczór służbowe spotkanie. Umówmy się na kawę, a potem zobaczymy, okej?
Odkładam słuchawkę i gnam do łazienki, żeby choć trochę się odświeżyć, zgarniam pod pachę żakiet i zapalam papierosa. Kiedy palę, siedząc na sofie – muszę odczekać trochę czasu, bo nienawidzę przychodzić pierwsza – zaczynam myśleć o „sprzęcie” Victora. Jak pachniał? Jak Victor uprawiał miłość? Przypominam sobie kilka scen z naszych spotkań i już wiem! Victor był misjonarzem! Uznałam, że to bardzo mało prawdopodobne, żebym mogła teraz pójść z nim do łóżka.
Kończę papierosa i schodzę do holu. Rozglądam się, sprawdzając, czy już przyjechał.
Nagle ktoś staje obok i łapie mnie wpół, nie pozwalając mi się odwrócić. Po chwili trzyma mnie w ramionach. Pozostajemy w tej pozycji przez kilka minut, pod zgorszonym wzrokiem recepcjonistek, które posyłają nam ukradkowe uśmiechy i spuszczają głowy, udając, że pracują. Victor unosi palcami mój podbródek i patrzy mi w oczy, po czym całuje mnie w policzki.
– Tak się cieszę, że cię widzę! Myślałem, że jesteś w jakimś dalekim kraju i podpisujesz kontrakty. Nadal pracujesz w tej samej firmie?
– Tak, ale zaszły korzystne dla mnie zmiany, więc raczej w najbliższej przyszłości mnie nie zwolnią. W każdym razie czekają mnie dwie ważne podróże służbowe. Na razie za tydzień jadę do Francji, żeby odwiedzić babcię. A potem wyjeżdżam służbowo do Meksyku i Peru. Nie przejmuję się zbytnio sprawami organizacyjnymi. Jadę. Zobaczymy, co będzie po moim powrocie!
– A co przywiodło cię do Madrytu? Sprawy zawodowe?
– Nie całkiem. Wzięłam kilka wolnych dni, żeby dotrzymać towarzystwa przyjacielowi, szefowi pewnego czasopisma, który ma tu spotkanie na szczeblu dyplomatycznym.
Widzę, że moja odpowiedź go nie przekonuje.
– Jest coś więcej. No już! Powiedz mi prawdę.
Wyjaśniam mu, na czym polega moja znajomość z Hassanem.
– Dobra, ten facet jest moim przyjacielem z prawem do ocieractwa. Ale to cię nie zaskakuje, prawda?
– To właśnie ta przyjaciółka, którą znam! Właśnie tak! To mi się podoba! Opowiadaj, opowiadaj dalej. Jesteś jedyną osobą, z którą mogę rozmawiać na te tematy bez skrępowania. Co u niego?
Victor był naprawdę zaciekawiony, a wiem, że Victor zachowuje się naturalnie tylko wówczas, gdy jest ze mną.
– Nie będę się wdawać w szczegóły. Powiem ci tylko, że jest fajnie, chociaż mogłoby być lepiej.
– Lepiej? Jak to? Dobra, chodź. Napijemy się czegoś w barze i wszystko mi opowiesz – mówi z taką miną, jakby chciał wiedzieć wszystko o moim związku z Hassanem.
Oczywiście, nic ze mnie nie wyciągnął. Nigdy nie lubiłam opowiadać o swoim życiu seksualnym, a już zwłaszcza o kimś takim jak Hassan. Opowiadałam, z detalami, o nieznajomych mężczyznach, ale nigdy o Hassanie.
Pożegnaliśmy się po dwóch godzinach, podczas których znalazłam wystarczająco dużo okazji, żeby rozmowa skupiła się na Victorze i jego życiu.
Byłam bardzo zaskoczona, kiedy po powrocie do pokoju zastałam w łazience kąpiącego się Hassana.
– Co ty tu robisz tak wcześnie? – spytałam.
Wyraźnie obrażony, odpowiedział mi pytaniem:
– A gdzie ty byłaś?
Tej nocy nie kochaliśmy się. Powiedział, że jest zmęczony, ale ja wiedziałam, że chciał mnie ukarać za skupienie uwagi na kimś innym.
27 marca 1997
Dzisiaj Hassan wyszedł wcześnie z hotelu, ponieważ w Pałacu Zarzuela odbywała się konferencja prasowa. Ubierając się, przeglądał listę pytań zapisaną na poskładanych kartkach. W tym czasie ja kombinowałam, jak powinnam zorganizować sobie ten dzień. Dziś miałam cztery kontakty seksualne. Dwa rano i dwa wieczorem. Doskonała równowaga.
Pierwszy raz zdarzył się w metrze. Jakiś facet dotknął mojego tyłka pod pretekstem, że wagon jest zatłoczony, a on nie ma co zrobić z rękami. Wysiedliśmy na następnej stacji i w automacie do robienia zdjęć, na poczekaniu, smakowałam łakomie jego gorący seks.
Drugi raz nastąpił około pierwszej po południu, po tym jak kupiłam sobie kanapkę. Jadłam ją właśnie za drzewem w parku Retiro, w pobliżu Kryształowego Pałacu. Wokół skakały wiewiórki, przywodzące mi na myśl maleńkich, włochatych, zalęknionych ludzików. W pewnej chwili podszedł do mnie jakiś typ i zapytał, czy nie przespałabym się z nim za pieniądze. Odrzuciłam propozycję dotyczącą pieniędzy, ale zgodziłam się z nim popieścić. Gówno mnie obchodzą pieniądze. Moja ciekawość nigdy nie pozwoliła mi przystać na tego typu układ handlowy. Poza tym uważam, że jestem bezcenna. Między nami nie doszło do zbliżenia. Mimo że bardzo koncentrowałam się na swoim zajęciu, musiałam uważać na spacerujących po parku ludzi. Nie chciałam wylądować na komisariacie eskortowana przez dwóch policjantów.
Po południu spotkałam się po raz drugi z Victorem, który przyszedł wprost do mojego apartamentu w hotelu. Wiedziałam, że Hassan wróci dopiero bardzo późnym wieczorem, poświęciłam więc trochę czasu, żeby skorzystać z towarzystwa mojego przyjaciela. Zaczęliśmy wspominać chwile z przeszłości, które spędziliśmy razem na Santo Domingo, gdy nagle, nie pytając o zgodę, Victor objął mnie i mocno przytulił, po czym zwarliśmy się w pocałunku, który był wielce obiecujący Zdjęłam mu koszulę, obnażając silny tors, cudownie owłosiony. Dowodem na to, jak bardzo mnie pragnął, był bijący od niego żar. Zdjął mi bluzkę, zbliżył dłonie do moich piersi, uwięzionych w zbyt małym staniku, który uwypuklał i podnosił je, a potem powolutku zaczął palcami rysować na moim ciele kształt kieliszka. Położył mnie delikatnie na łóżku, podtrzymując moją głowę jedną ręką. Całował moje nogi, skubiąc je delikatnie wilgotnymi wargami, a ciszę panującą w apartamencie wypełniły drobne dźwięki wydawane przez jego łakome usta smakujące moją skórę. Moje podniecenie sięgnęło szczytu, kiedy jego usta otoczyły mój seks i nie ustawały w pieszczocie. Gdy oboje osiągnęliśmy spełnienie, postanowiliśmy zrobić to jeszcze raz. Tym razem ja przejęłam inicjatywę. Wiedziałam, że to mu się spodoba.
Po powrocie, wieczorem, Hassan znajduje mnie wyciągniętą na łóżku i wpatrzoną w telewizor. Nie wygląda na to, żeby coś podejrzewał. Nadal jednak jest w nie najlepszym humorze. Informuje mnie, że następnego dnia rano musi jechać do Maroka i że pożegnamy się na lotnisku.
28 marca 1997
Wcześnie rano byliśmy już na Barajas. Hassan pożegnał się ze mną szybko i chłodno, ponieważ nie lubi publicznie okazywać uczuć. To kwestia wychowania. Nie wiem, kiedy znów go zobaczę. Zresztą nie pytam go o to. Łapię połączenie lotnicze, dzięki czemu rozpoczynam mój zaharowany dzień w Barcelonie. Później, w nocy, mam zaplanowaną randkę – pewien dyrektor banku, któremu swojego czasu dałam wizytówkę z ręcznie wypisanym z tyłu telefonem prywatnym, zaprosił mnie na kolację. Nigdy nie sądziłam, że do mnie zadzwoni, a jednak to zrobił. Tej nocy zatem będę musiała się wyjątkowo dobrze prezentować.
Po całym dniu pracy rozpoczynam rytuał poprzedzający każdą randkę i biorę kąpiel. Używam mojego żelu pod prysznic o zapachu drzewa sandałowego od Cabtree and Evelyn, doskonałego na tego rodzaju spotkania. Zachwyca mnie ten zapach, ponieważ powszechnie uważa się, że woń drzewa sandałowego pobudza żądze, to znaczy jest afrodyzjakiem. Delikatna woń hipnotyzuje mnie, a pożądanie wywołuje dreszcze. Wylewam żel na dłoń, by rozprowadzić go po stopach i nogach. Kiedy pokrywa już całe moje ciało, zapalam papierosa – przez ten czas zapach drzewa sandałowego wsiąknie w moją skórę. Po kąpieli perfumuję się tym samym zapachem.
Ubierając się – a na dzisiejszy wieczór wybrałam suknię wieczorową, przezroczyste pończochy i pantofle na wysokim obcasie – myślę o momentach poprzedzających spotkanie, pełnych emocji i pożądania, najlepszych. Dlatego dzisiaj nie mam najmniejszej ochoty oddać się zbyt łatwo. Chcę, żeby te chwile trwały. Najpierw pójdziemy na kolację, podczas której będę go prowokowała i podaruję mu moje majteczki i pończochy, żeby sobie wyobraził, co może zdarzyć się później. Niech myśli o każdym milimetrze mojego ciała, nie dotykając go. Niech poczuje woń mojego pożądania. Niech pomyśli, jak ja smakuję, przeżuwając kawałek antrykotu w papryce.
Zrobiłam makijaż, ale nie za mocny – nie chcę skończyć z różem spływającym mi z policzków już przy pierwszym zbliżeniu. Taki efekt może każdemu dać odczuć, że zadał się z tanią kurwą, i jest niesmaczny. Błyszczyk na wargi. Róż na policzki. Narysowałam sobie delikatną białą kreskę po wewnętrznej stronie dolnych powiek i uważam, że to wystarczy.
Dzwonek rozległ się o umówionej porze i po zejściu na dół ujrzałam rzeczywiście bardzo atrakcyjnego mężczyznę. Ciekawe, dlaczego go takim nie zapamiętałam. Ma jedwabny, granatowy krawat z lekkim odcieniem fioletu. W garniturze o klasycznym kroju, również granatowym, i nieskazitelnie białej koszuli jest tak elegancki, że wprost nie można mu się oprzeć. Zauważając kątem oka jego buty, domyślam się, że wyczyścił je tuż przed przyjściem na spotkanie ze mną. Ten drobiazg świadczy o tym, że bardzo mu zależy na osiągnięciu celu.
Cristián ma uśmiech amerykańskiego aktora z lat pięćdziesiątych z dwoma malutkimi dołeczkami w policzkach. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, wyczułam, że jest ogromnie wrażliwy. Uznałam, że musi być świetnym kochankiem.
Oczywiście tej nocy nie dochodzi do niczego między nami. Mimo że nie rozmawialiśmy zbyt wiele, nie odważyłam się zrealizować planu przewidzianego na ten wieczór, żeby przełamać ciszę. Żadnych pończoch podarowanych pod stołem, żadnych sugestii z mojej strony. Zaproponował mi ponowne spotkanie, i robiąc wyjątek w moim własnym kodeksie, zgodziłam się, mówiąc „tak”.
Noc 29 marca 1997
Pojechałam odwiedzić Franca, włoskiego przyjaciela, i jego rodzinę w ich wiejskim domu. Wieczorem szybko zasnęłam, odurzona świeżym powietrzem. Miałam ciekawy sen, z którego najlepiej sobie przypominam zmianę mojego wizerunku. We śnie miałam ufarbowane na czarno włosy, jak Japonka, przycięte trochę powyżej ramion, a na głowie jakąś ozdobę, której frędzle prawie całkiem zasłaniały mi oczy. To była peruka. Podeszłam do lustra, żeby się sobie przyjrzeć. Cały czas miałam wrażenie, że zmuszono mnie do takiego przebrania. Jednakże dla typu pracy, którą wykonywałam, było ono bardzo odpowiednie. Pamiętam, że byłam – z wieloma innymi dziewczynami – w jakiegoś rodzaju klasztorze. Nocami pracowałyśmy na pierwszym piętrze, na którym znajdował się, mówiąc otwarcie, lokal z gejszami. Obudziłam się cała spocona i zapaliłam pachnącą świecę, żeby się odprężyć. Odetchnęłam parę razy słodkim zapachem świecy i położyłam się na plecach, z rękami za głową wsuniętymi pod poduszki. Rozpoczęłam wtedy coś w rodzaju podróży w przestrzeni. To może wydawać się dziwne, ale widziałam wówczas swoją duszę unoszącą się i latającą nad moim ciałem. Nagle poczułam, że ktoś (wydaje mi się, że był to mężczyzna) chwycił moje ręce i pociągnął, chcąc zabrać mnie ze sobą. Szarpałam się, ale sposób, w jaki mnie trzymał, uniemożliwiał mi swobodę ruchów. Kiedy nie udało mu się powlec mnie ze sobą, podniósł się nagle i opadł na moje ciało, dążąc do zbliżenia. Pamiętam tylko, że miał na sobie ciemną tunikę. Żeby nie pozwolić mu na wejście we mnie, ponownie zapaliłam światło i przypaliłam sobie papierosa. Miałam wrażenie, że nie jestem sama w pokoju. Bałam się.
Moja przyjaciółka Sonia przedstawiła mi swoją interpretację tego snu, tłumacząc mi, że mężczyzna w czarnej tunice uosabia wszystkie moje fobie i negatywną energię, i że dobrym znakiem jest to, iż udało mi się od niego uwolnić.
– To wiadomość o początku nowego etapu w twoim życiu – powiedziała. Była dumna, że przez jeden dzień może uchodzić za jasnowidza.
30 marca 1997
W końcu wyjechałam do Francji do mojej babci, mojej ukochanej Mami. Po niekończących się poszturchiwaniach i wilgotnych całusach w obydwa policzki, idę rozpakować walizkę w pokoju, który tak starannie dla mnie przygotowała. Spokojnie jemy razem kolację, a później idę się powłóczyć po wsi i okolicach. Wczoraj mocno padało i tego wieczoru powietrze ma świeży zapach. Zdecydowałam się pójść na cmentarz. Jest to dla mnie szczególne miejsce, a już zwłaszcza wtedy, gdy wokół panuje półmrok i cisza. Muszę pomyśleć. Kiedy spaceruję alejkami, zapach ziemi wierci mnie w nosie, tak jakby wszyscy leżący tutaj nasycili ją swoimi ciałami i kośćmi, nadając jej w ten sposób specyficzny charakter. Nagle moją uwagę zwraca ogromny, wspaniały marmurowy grób i nie mogę się powstrzymać, żeby się do niego nie zbliżyć. Zaczynam pieścić zimny marmur. Ten kontakt jest jednostronny, ale przynosi mi natychmiast pocieszenie i spokój. Wyobrażam sobie, że najlepszym uwieńczeniem tej sytuacji byłoby roześmianie się śmierci w nos praktyką samego życia, czyli uprawianiem miłości na grobie.
Odgłos skrzypiących gałęzi albo czyichś kroków na opadłych liściach wyrywa mnie nagle z tego abstrakcyjnego zamyślenia. Być może to wyobraźnia bawi się ze mną w swoje gry, postanawiam więc nie niepokoić się, dopóki nie zobaczę światła. Jestem przestraszona, ale jednocześnie zaciekawiona, i idę w kierunku światła, które z każdym krokiem staje się coraz większe, tak wielkie jak księżyc, który spadł z nieba na ziemię. To chyba latarka. Świadomość, że nie jestem tu sama, sprawia, że drżę. Czuję, jak wilgotnieją mi dłonie, sama nie wiem, czy ze strachu, czy z podniecenia. Nagle dobiegają do mnie głosy. Widzę sylwetki dwóch mężczyzn, które z każdą chwilą stają się wyraźniejsze. Po chwili orientuję się, że kopią dół pośrodku cmentarza. Jeden z nich zauważa moją obecność.
– Czy ktoś tu jest?
Zbliżam się do nich i staję bezpośrednio przed strumieniem światła płynącego z latarki.
– Przepraszam, usłyszałam hałasy i przyszłam, żeby zobaczyć, co się dzieje.
– To nie jest odpowiednia pora na spacery po cmentarzu, panienko – zwraca mi uwagę jeden z nich, oglądając mnie od góry do dołu i oświetlając latarką. – Nie jest pani przesądna!
– Dlaczego pan tak mówi? Nie wierzę w żywe trupy, wie pan?
Mężczyźni wybuchają śmiechem.
– Jutro będzie pogrzeb i dlatego kopiemy grób o tej porze – mówi ten drugi.
Zerkam na jego spodnie i widzę, że się wybrzuszyły. Zauważywszy moje spojrzenie, mówi:
– Ludzka natura nigdy nie śpi, nawet w takich miejscach.
Przygląda mi się uważnie, a ponieważ moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, mogę dojrzeć, jak zmienia się wyraz jego twarzy, choć niezbyt wyraźnie dostrzegam rysy mężczyzny.
Mam na sobie długą, czarną spódnicę, dopasowany top z krótkimi rękawami i golfem, w tym samym kolorze, i sandały. Mimo że jestem całkowicie okryta, top jest bardzo cienki i odrobina ostrego powietrza sprawia, że moje ciało reaguje. Czuję, jak brodawki sztywnieją, i zaczynam coraz szybciej oddychać. W ciszy panującej w tym miejscu mam wrażenie, że obydwaj mężczyźni mogą usłyszeć mój oddech i że przyglądają się moim piersiom.
Jeden z nich nagle zbliża się do mnie. Zaczyna delikatnie dotykać moich włosów, pieści moją twarz i wkłada mi dwa palce do ust.
– Possij je! – szepce.
Jestem posłuszna. Drugi ustawił się za mną, dotykając pobrudzonymi błotem dłońmi mojego tyłka. Zadziera mi spódnicę i zrywa majteczki, po czym unosi je do twarzy, żeby powąchać.
– Kochanie, ty naprawdę pachniesz życiem – mówi podniecony.
Pochyla się i bierze w garść trochę świeżo wykopanej ziemi. Zaczyna wmasowywać ją w moją pupę. Ja nadal ssę palce jego kolegi, przesuwając po nich językiem. Jego ręce mają dziwny zapach, to ręce człowieka pracującego fizycznie – poznaję to po tym, jak twarda jest pokrywająca je skóra.
Ten drugi zdejmuje spodnie, chwyta swój penis w prawą rękę i zaczyna się onanizować, wpatrując się jednocześnie w mój tyłek w świetle latarki.
– Twoja dupcia jest grzechu warta, dziewczynko!
Mimo że nie widzę jego twarzy, mogę poczuć siłę, z jaką się pociera, i to podnieca mnie jeszcze bardziej. Po chwili wiążą mi ręce sznurem, jeden z nich przewraca mnie na ziemię, tuż obok dołu wykopanego na jutrzejszy pogrzeb, i moja głowa zwisa, tak że mogę zobaczyć dno grobu. Czuję, że jeden już wytrysnął, gdy nieprawdopodobne gorąco zalewa mój brzuch. Drugi latarką oświetla moją twarz, tak jakby zamierzał mnie przesłuchiwać.
– Na pewno jej się podoba!
Ten od latarki nagle gwałtownym ruchem chwyta moją głowę i wkłada mi członek do ust. Kontakt z moją śliną sprawia, że natychmiast ma wytrysk i zalewa moje podniebienie i dziąsła. Tracę przytomność.
Nie wiem ile czasu minęło – minuty, może godziny. Podnoszę się, jestem zupełnie sama i brudna, boli mnie całe ciało. Poza tym nie ma żadnych śladów, sznur też zniknął. Postanawiam wrócić do domu.
31 marca 1997
Spędzam cały dzień na rozmyślaniu o tym, co zdarzyło się wczoraj, podczas gdy Mami robi na drutach, raz po raz spoglądając na mnie, zaintrygowana poważną miną, jaką mam, pisząc dziennik. Siedzę w małym foteliku, przykrytym kocem, żeby nie zniszczyło się obicie, ponieważ Bigudí – kot – uwielbia się na nim kłaść i myć. Bigudí siedzi przede mną, przyglądając mi się z zazdrością, gdyż zajęłam jego ulubione miejsce. Biorę go na ręce, całuję w główkę i głaszczę, żeby zaśpiewał mi moją ulubioną piosenkę, pomruk świadczący o przyjemności i zadowoleniu. Zamykam dziennik, żeby kot mógł wygodniej ułożyć mi się na kolanach, ale Bigudí, który jest bardzo uparty, nadal siedzi, nie spuszczając mnie z oczu.
– Dzisiaj znów będzie padać – mówię po chwili do Mami, obserwując, jak kot myje sobie futerko za uszami.
– To dobrze dla ogrodu – odpowiada mi z lekkim uśmiechem na ustach.
Mami zawsze się uśmiecha. Jest przemiłą babcią. Ma około metra osiemdziesięciu wzrostu i podczas drugiej wojny światowej współpracowała z ruchem oporu, przemierzając lasy, żeby dostarczyć informacje ukryte w dziecięcym wózeczku. Uwielbiam ją za to.
Przyglądam się jej uważnie, podczas gdy przerabia jedno po drugim wełniane oczka. Nie znam Mami o innym wyrazie twarzy, niż ma teraz. To tak, jakby miała amnezję przez całe życie, albo jakbym to ja straciła pamięć.
– Miałaś jakiegoś kochanka, zanim poznałaś Papi?
Wydaje się, że moje pytanie jej nie zaskoczyło. Odpowiada mi spokojnie, nie przestając koncentrować się na drutach.
– Twój dziadek był jedynym mężczyzną w moim życiu. Wyszłam za niego, ponieważ musiałam. Ale nauczyłam się go kochać. Pamiętaj, że, tak jak mówili w jakimś filmie, kobieta bez wykształcenia ma do wyboru dwie drogi w życiu: małżeństwo albo prostytucję, co właściwie wychodzi na jedno, prawda? Nigdy nie miałam przygody z innym mężczyzną, jeśli o to ci chodzi, nawet zanim poznałam twojego dziadka.
– A gdybyś mogła zacząć od początku, co byś zrobiła?
– Zaliczałabym wszystkie przygody świata, córeczko – odpowiada, śmiejąc się.
Teraz już wiem skąd mam tak liberalny charakter. Wstaję i dwukrotnie ją całuję, jakby w nagrodę za szczerość i zwierzenie, którymi mnie właśnie obdarzyła.
– Ach! Możesz w listach do mnie opisywać mi z detalami swoje przygody, kochanie.
– Obiecuję.
1 kwietnia 1997
Esperanza, Esperanza, umie tylko tańczyć cha – chę.
Esperanza, Esperanza, umie tylko tańczyć cha – chę.
Radio w taksówce, którą złapałam na lotnisku w Barcelonie, jest nastawione na maksymalną głośność. Musiałam kilkakrotnie krzyczeć do taksówkarza, podając mu adres. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby ściszyć radio. W samochodzie jest pełno dewocjonaliów, a na lusterku wstecznym widnieje przyklejone zdjęcie jakiegoś świętego, nie mam pojęcia jakiego. Z tyłu nawet piesek produkowany w latach sześćdziesiątych, który porusza łebkiem i nieustannie pozdrawia wszystkie jadące za nami samochody, ma przyczepiony do obroży krzyżyk.
– Pani jest z France? Od razu zauważyłem, panienko. Co? Przyjechała pani tutaj na wakacje?
Nie mam ochoty z nim rozmawiać i odpowiadam tylko skinieniem głowy. Wygląda na to, że nie rozumie, i cały czas gada.
– Mówię un petit peu po francusku. Również speankin inglis.
– Speaking english – poprawiam go.
– Jak? No właśnie, speankin inglis – powtarza z dumą. – Kiedy byłem młody, pojechałam do Anglii pracować jako kucharz, wie pani?
I tam nauczyłem się trochę języka. Ale od tamtej pory minęło już wiele lat i mało co pamiętam. Ale nadal gotuję dla mojej żony, nie może narzekać. We wszystkie niedziele przygotowuję jej fideuá, wie pani? To wcale niełatwo zrobić dobrze, jak Pan Bóg przykazał.
Kiedy już taksówkarz opowiedział mi wszystko o kulinarnych gustach swojej żony, o pracy swoich dzieci, jakimi są dobrymi chłopcami – wie pani? – i o tym, jak to dobrze, że jego synowie znaleźli sobie żony we wsi, z której pochodzi, pożegnałam się z nim, dając mu duży napiwek.
Jest dość późno, ale może złapię jeszcze tego dyrektora banku, z którym się niedawno spotkałam. Mam ochotę go zobaczyć i zacząć to, czego nie zrobiłam podczas kolacji tamtego wieczora. Dzwonię do niego i zgłasza się poczta głosowa, więc zostawiam mu wiadomość:
– Zadzwoń do mnie na numer 644 44 44 42, o dowolnej porze. O każdej porze? Pomyśli, że coś mi się stało albo że jestem dziwką.
Wszystko mi jedno. W ten sposób przekonam się, czy naprawdę go interesuję.
Pierwsza nad ranem, nic. Druga, ciągle nic. Jest trzecia, już nie mogę, idę spać. Wpół do piątej wciąż wiercę się w łóżku, nie mogąc zmrużyć oka. Za piętnaście piąta idę zrobić siusiu. Piąta, na Boga! Nie mogę zasnąć. Kwadrans po piątej zjadam budyń czekoladowy. Dokładka? Nic z tego. Tej nocy nie mogłam spać, więc rano źle wyglądam i mam taką ochotę na seks, że nawet moja ręka nie jest w stanie jej dziś zaspokoić.
2 kwietnia 1997
Dzień mija mi dość kiepsko, ponieważ jestem zmęczona po tej nieprzespanej nocy. Rano byłam w złym humorze, a poza tym musiałam przygotować się do podróży do Peru i załatwić wszystkie związane z nią formalności. Koledzy o nic mnie nie pytali, nie odważyli się, ale byłam tak blada, że Marta, sekretarka, zapytała mnie, czy nie potrzebuję może trochę glukozy, na przykład coca – coli, żeby odzyskać siły.
– Nienawidzę jej! – powiedziałam, nie odwracając głowy od komputera.
Redaguję tekst faksu umawiającego mnie na spotkanie w pewnej peruwiańskiej firmie.
„W oczekiwaniu na naszą coca – colę, z wyrazami szacunku, pozdrawiam”. Po uważnym przeczytaniu zdaję sobie sprawę z tego, że trzeba to poprawić.
– Marto, proszę, nie przeszkadzaj mi, bo piszę głupstwa – mówię z wyrzutem do biednej Marty, która odchodzi, wzdychając, i cichutko zamyka drzwi mojego gabinetu.
Nie mogę wysłać faksu. Sprawdzam numery i próbuję wysłać go ponownie. W końcu mi się udaje. Liczę na szybką odpowiedź. Mam już przewidziane kilka spotkań, ale nie chcę wyjeżdżać z Hiszpanii bez konkretnego planu wizyty.
Po południu Andres, mój szef, wzywa mnie do swojego gabinetu, żeby przejrzeć mój planning.
– Jak się czujesz przed tą podróżą, córeczko?
Dlaczego upiera się, żeby mówić do mnie „córeczko”? Andres ma jakieś sześćdziesiąt lat, a ja o trzydzieści mniej, ale tylko pracujemy razem. Jego zachowanie w stosunku do mnie sprawia, że często czuję się jak mała dziewczynka. Ma dość długie włosy, gęsto poprzetykane siwizną, i wygląda na to, że parę lat temu był bardzo niebezpiecznym kobieciarzem. Teraz, to pewne, ślimak wrócił do swojej skorupy. Dlatego też zostaje mu tylko przyjęcie postawy ojcowskiej.
– Co się z tobą dzisiaj dzieje? – pyta mnie, zdejmując okulary i przymykając małe oczka.
– Nic się ze mną nie dzieje, Andres. Miałam fatalną noc, i nic poza tym. Dlaczego wy wszyscy uwzięliście się dzisiaj na mnie?
– Dobra, zostawmy to. Pamiętaj, córeczko, że oczekuję, że ze wszystkimi się tam spotkasz.
– Tak, tak. Nie martw się. Sprzedam duszę diabłu, jeśli to będzie konieczne. Przecież wiesz jaka jestem. – Próbuję go uspokoić słowami, w które sama nie wierzę.
– Jeżeli sprawy bardzo się skomplikują, wyślę ci kogoś do pomocy.
Wylatuję z jego gabinetu jak rakieta, ponieważ mam już dość tego popołudnia, a zostało mi bardzo dużo do zrobienia. Wychodząc, prawie wpadam na biurko Marty, zderzywszy się z kupą archiwów rzuconych na podłogę. W tej samej chwili dzwoni moja komórka.
Bez tchu i ze wściekłą miną – Marta to zauważyła, bo schowała się w swoich papierach, by nie napotkać mojego wzroku – biegnę do swojego gabinetu. Za późno. „Proszę zadzwonić pod numer 123 – otrzymane wiadomości: 1”, informuje mnie poczta głosowa mojej komórki. Potwornie zdenerwowana dzwonię pod numer swojej skrzynki pocztowej, za pierwszym razem mi się nie udaje. Jestem tak roztrzęsiona, że wielokrotnie wybieram złe numery. Uspokój się, mówię do siebie. Uspokój się, bo w tym stanie nic nie zdziałasz.
„Tu Cristián. Zostawiłaś mi wczoraj w nocy wiadomość na komórce, więc oddzwaniam”.
To mój dyrektor banku. Natychmiast zamykam drzwi gabinetu i wystukuję jego numer.
– Cześć, Cristián. To ja.
– Jak szybko! – odpowiada zaskoczony.
Gdybyś wiedział, jak bardzo chciałabym się z tobą potarzać, myślę.
– Widzisz, wczoraj wróciłam z Francji i chciałam się dowiedzieć, co u ciebie. Jak się masz?
– Dobrze, mam dużo pracy, ale wciąż jestem uprzywilejowany, kończę wczesnym popołudniem.
– Szczęściarz! A co robisz wieczorami? Masz chyba sporo wolnego czasu, prawda?
Chcę wiedzieć o nim jak najwięcej i sprawdzić, czy zmieszczę się w jego kalendarzu.
– Uprawiam sport. Chodzę na zakupy. A czasami, na przykład, wyskakuję na drinka do baru z jakąś ładną przyjaciółką. Co robisz jutro wieczorem?
Jest dobrze, myślę. Ma ochotę się ze mną spotkać.
– Jeśli chcesz, możemy się umówić. Nie wiem o której skończę, ale zadzwonię do ciebie, jak tylko wyjdę z pracy. W porządku? – pytam.
– Jasne. Do jutra.
Kiedy wychodzę z pracy, na miasto spada istny potop. Nie mam przy sobie parasola, ponieważ cały dzień była ładna pogoda. I właśnie, gdy wychodzę, muszę się zmienić w małego Noego bez arki. Zawsze mi się to zdarza. Wszyscy na ulicy biegną jak wariaci, przeskakując kałuże wody i błota, które zgromadziły się na chodniku. Postanawiam, że nie będę biec. Nie warto. Tak czy inaczej, zmoknę. Poza tym lubię mieć mokre włosy, kiedy jest gorąco, i chłonąć zapach wilgotnego asfaltu. Ten deszcz przypomina mi dzieciństwo i weekendy z dziadkami na wsi. A także tamte wakacje spędzone z przyjaciółką Emmą.
Jestem kompletnie przemoczona, gdy otwieram zamek swoich drzwi. Gorąca kąpiel, z dużą ilością soli zapachowych, tego potrzebuję.
W przedpokoju zdejmuję z siebie wszystko – woda kapie mi nawet ze stanika – następnie, naga, idę do salonu, żeby włączyć płytę CD – Loreeny McKennitt, The visit, biorę sobie kieliszek czerwonego wina i zapalam kilka wonnych świec rozstawionych w łazience. Podczas gdy dźwięczy jeden z szekspirowskich poematów, śpiewany przy akompaniamencie harfy, zanurzam się w godzinnej kąpieli, po której mam zupełnie pomarszczone stopy i dłonie. Cudownie! Chciałabym tak umrzeć. Zwierzę się, że wielokrotnie wyobrażałam sobie jak to będzie. Wydaje mi się, że przypomina to długi sen do wiecznej podróży naszej duszy. Bezsprzecznie ból jest tym czynnikiem, który przeraża ludzi. Śmierć nie może być bólem, ale jeśli ból jest fizyczny, to śmierć jest ostatecznym stanem, w którym tracimy nasze „opakowanie”. Mam własną teorię na temat tego, co się dzieje, kiedy człowiek umiera. Jesteśmy czystą energią i w chwili śmierci nasze atomy mieszają się z pozostałymi atomami uniwersum. Nasza własna energia miesza się z energią kosmiczną. Nie ma ani raju, ani piekła. Tak właśnie się czuję, kiedy uprawiam miłość. Czuję przemieszaną energię własną i innego człowieka, która pozwala mi podróżować i roztopić się w innym ciele. Energia mojego orgazmu jest cząstką mnie samej, na koniec odchodząc i mieszając się ze wszechświatem, a kiedy jestem zaspokojona, wracam do swojej ludzkiej postaci. To międzygwiezdna podróż moich komórek, rozdzielających się i uwięzionych przez energetyczną burzę, o którą nie mogę zabiegać, a która nazywa się wiecznością. Dlatego właśnie zawsze chcemy powtórzyć to doświadczenie. Żeby je lepiej zrozumieć. Oczywiście mnie nigdy nie udaje się zrozumieć niczego. To taka mała śmierć, którą za każdym razem usiłuję udomowić. Akt miłosny jest sposobem na zbliżenie się do tego stanu ekstazy. Nie mogę jednak go nigdy uchwycić i jestem skazana na powtarzanie go wielokrotnie, żeby lepiej go poznać. Innymi słowy, to jest góra, a obok niej rozciąga się ogromna przepaść, w którą nigdy nie wpadam – jedna noga na ziemi, druga w pustce. A moje ciało huśta się między człowieczeństwem i boskością, jak automat.
Jest jedenasta w nocy. Kiedy wychodzę z kąpieli, na komórce znajduję SMS – a od Cristiána.
„Deszcz, szampan, twoje ciało… dlaczego czuję się tak podniecony?”.
Bez wątpienia Cristián umie prowokować za pośrednictwem sugestywnych wiadomości.
„Mam niezachwiane pragnienie dowiedzenia się wszystkiego o wielokropkach, kiedy się spotkamy”, piszę mu w odpowiedzi.
„Dobranoc…”, odpowiada, używając znów wielokropka, żeby dać mi do myślenia.
To sprytny facet, bez wątpienia.
Kładę się i znów mam problemy z zaśnięciem. Jego wiadomości pobudziły wszystkie moje hormony i nie wiem czy wystarczy mi cierpliwości do jutra.
3 kwietnia 1997
Umówiłam się na wieczór z Cristiánem w barze, wiedząc już, że do niczego nie dojdzie, bo mam okres. Cholera. Zaczął się tego ranka, bez żadnych wcześniejszych sygnałów. Do tego przed terminem, jakby ciało chciało dać mi do zrozumienia, że potrzebuje odrobiny odpoczynku. Powinnam była odwołać nasze spotkanie z samego rana, ale nie mogłam tego zrobić. Zbyt mocno pragnę go zobaczyć.
Po interesującej dyskusji na temat francuskiego czerwonego wina i przekąsek Cristián zaprasza mnie do bardzo modnej dyskoteki. Kiedy widzę kogoś tańczącego, w ciągu minuty wyciągam wniosek, czy jest namiętny, czy nie. W przypadku Cristiána nie ma miejsca na wątpliwości. Świetnie tańczy I… Deszcz, szampan, twoje ciało… I znikam.
Znikam w podobnym miejscu, huit – clos bez snu, w którym moje ciało na wieki rozpuszcza się w okryciu trzeciej skóry, tam gdzie przyjemność przekracza granice tego co znośne i przekształca się w diamentowe kropelki w kącikach oczu. W miejscu, w którym dotyk jego rąk jest taki sam jak dotyk skrzydełek motyla, w którym wskazówki zegarka obracają się przez dwadzieścia cztery godziny do tyłu, a ja zostaję zawieszona między nimi.
Wszystko zaczyna się frenetycznym tańcem w towarzystwie przyjaciół, których spotkaliśmy w dyskotece. Drinki z rumu z coca – colą lub cytryną są mocniejsze niż muzyka wydobywająca się z głośników w lokalu. Tańczę na cienkiej jedwabnej nitce, jak maleńki linoskoczek, złapana pomiędzy ocierającą się o mnie męskość Cristiána, ukrytą pod majtkami i spodniami o włoskim kroju, a spojrzenie nieznajomego, przyglądającego się mojemu zbyt prowokującemu tańcowi. I padam. Tracę kontrolę nad sobą. Chcę czuć, że żyję.
„Zabierz mnie do domu!” – daję mu znak oczyma.
Ja, o ironio, poszukuję jakiejś specjalnej osoby, mężczyzny zdolnego okazać uczucia poprzez akt seksualny. W jego domu, przed wypiciem wywaru z tropikalnych roślin, tracę zmysły i kończę z rozwartymi nogami w obliczu jego członka, zbyt wielkiego jak na moje możliwości, ale znakomitego. Trzy długie godziny trzymam w ustach, poruszając się wzdłuż i wszerz, ten cielesny wibrator. Zamieniona w ducha komika, z prześcieradłami okrywającymi całe moje ciało, pozwalam mu mówić, że szaleje na moim punkcie, że sprawiam mu przyjemność i zjadam go, aż do momentu, gdy czuję, jak mnie kąpie każdy z jego wytrysków, które kolekcjonuję od dzieciństwa.
Moja ukryta namiętność ma dwie zasłony. Jedną usuwam momentalnie, zawstydzona, siedząc na bidecie, a drugą on zakłada mi swoją dłonią eksperta. Pozwalam mu robić ze sobą wszystko, jak niema lalka w obliczu wyższej siły, zbyt mocno podniecona.
Nie przeszkadza mi szorstkość jego zarostu, kiedy zsuwa się – w akcie łaski – do centrum grawitacji kobiecej przyjemności, zapominając, że intymność należy zdobyć, że nie można jej ukraść. Jednakże on posiada dar supernamiętności, co sprawia, że jest niebezpieczny, a ja mogę tylko to obserwować i pochwalać.
Jemu też nie przeszkadza moja niedoskonała depilacja, świadectwo tego, że nic nie zostało zaplanowane, że było spontaniczne. Zapachu, który wyczuwam w całym mieszkaniu, nie da się porównać z żadnym innym.
– To esencja różana – mówi Cristián, czytając w moich myślach.
Wszystko się miesza. Rum z poprzedniej nocy, wywar nad ranem, róże o świcie, czarna butelka Armaniego przy każdej mojej wizycie w łazience, próbka bagnoschiuma z hotelu we włoskiej Melii, którą przesiąknęło moje ciało podczas błyskawicznie wziętego prysznica, żeby nie stracić ani chwili jego obecności. Wszystkie te smaki – zapachy – mieszają się, płyną w moich żyłach i w tym samym czasie, z piekielną szybkością, rozmnażają się złośliwie leukocyty w mojej krwi.
Cristián, całując mnie, gryzie moje wargi, pozostawiając małą rankę po wewnętrznej stronie ust. Ssie je jak pies, który chce uczcić swojego właściciela, po tym jak go odnalazł i stwierdził, że jego pan o nim nie zapomniał. Gryzie mnie w szyję jak kot w rui, który wie tylko, że trzeba przedłużyć zwierzęcy gatunek poprzez ten rytualny koci akt. A ja mam gęsią skórkę. Mierzwione przez wiele godzin włosy są pogniecione przy samych cebulkach.
Rano budzę się wtulona w jego włosy, kontrastujące z bladością mojego ciała.
Cristián szybko odwiózł mnie do domu. Weszłam na górę jak zombi i nagle wszystko się zmieniło, mimowolnie stałam się zaimprowizowaną Duras, ogarniętą obsesją na temat życia z mężczyzną, który doprowadził ją do szaleństwa, gdy miała piętnaście lat. Została skazana na opisanie tej namiętności, i naznaczyła ją ona na zawsze, nawet gdy była już dorosła.
4 kwietnia 1997
Kochana Mami,
piszę ten list, żeby powiedzieć Ci, że wczoraj w nocy widziałam gwiazdy. Z bliska. Z bardzo bliska. Jednej nawet prawie dotknęłam ręką, ale to była spadająca gwiazda i odleciała. Wczoraj, Mami, miałam jeden z najfantastyczniejszych stosunków w moim życiu. Myślę, że chciałabyś o tym wiedzieć. Poszłam do łóżka z facetem, którego widziałam zaledwie dwa razy w życiu, a którego przypadkowo spotkałam w pewnym banku. Było cudownie. Za pierwszym razem do niczego nie doszło. Chyba dlatego, że żadne z nas tego nie chciało. I wreszcie zrobiliśmy to. Poszliśmy się czegoś napić, a potem się włóczyliśmy. Później zabrał mnie do swojego domu. Ma wspaniałe mieszkanie, attykę, z ogromnym otaczającym je tarasem. Brakowało tylko dobrze wypasionego kota, który przechadzałby się po pokojach, jak Bigudí. Uprzedziłam go, że nie jestem na to przygotowana tej nocy, ponieważ akurat mam miesiączkę. Było wszystko, poza higieną… Co za wstyd! Ale on powiedział mi, że czasami podniecenie jest silniejsze od okoliczności i należy dać mu się ponieść. No i zgodziłam się. Czy w czasach Twojej młodości też wyczynialiście takie świństwa? Złamał moje zasady. I od tamtej chwili nie mogę przestać o nim myśleć. Przy mojej frywolności, czy nie zakochuję się w facecie tylko dlatego, że cudownie się pieprzy? Tak naprawdę, Mami, nie podoba mi się ten pomysł. Co mam zrobić? A jeśli do mnie zadzwoni, to sądzisz, że powinnam się z nim znów zobaczyć? Podpowiedz mi coś, proszę. Potrzebuję Twojej rady.
Przesyłam gorącego buziaka. Uważaj na siebie
Twoja wnuczka
PS W przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Peru. Prześlę Ci faks z moimi danymi, jeśli chciałabyś do mnie napisać. Wyślę Ci również pocztówkę z Machu Picchu, bo wiem, że sprawi Ci ona dużą przyjemność.
6 kwietnia 1997
Jest czwarta po południu, a Cristián ani do mnie nie zadzwonił, ani nie przesłał żadnej wiadomości. Szlag by to trafił! Przez cały dzień nie mogę przestać o nim myśleć. Zakochuję się? Dlaczego on tak się zachowuje wobec mnie? I dlaczego powiedział, że było wspaniale? To tylko słowa…?
Mój mózg pracuje z prędkością tysiąca obrotów na godzinę i nie przestaję myśleć o tym, co on może robić w tak słoneczny dzień. Może jest na plaży w towarzystwie tych samych przyjaciół, których spotkaliśmy w dyskotece, wyśmiewając się ze sposobu, w jaki rozsuwam palce u nóg kiedy mam orgazm? Jak tylko o tym pomyślałam, mój szacunek do siebie legł w gruzach. Mógł do mnie zadzwonić, żeby jeszcze raz powiedzieć, że spędzona ze mną noc bardzo mu się podobała. Kobiety chcą, żeby takie rzeczy powtarzano im do znudzenia. A ja jestem kobietą. Cristián w ogóle nie zna się na psychologii i obraża mnie. Przecież nie proszę, żeby został ojcem moich dzieci, ale przynajmniej niech się wykaże i da znać. Zresztą nieważne. Skoro nie dzwoni, to znaczy, że nie było warto zawracać sobie nim głowy.
Na wszelki wypadek wyszukuję na regale w salonie książkę przydatną w tak nagłych wypadkach jak ten. Nosi tytuł Jak zerwać ze swoją skłonnością do jakiejś osoby, a napisał ją Howard M. Alpern. Czytam w spisie treści: „Niektórzy ludzie umierają z powodu toksycznego związku. Czy chcesz być jednym z nich?”
Co ja wyprawiam? Widziałam go przecież tylko dwa razy. Być może chciał się tylko z kimś przespać i pojawiłam się ja. Dlaczego tak się gryzę przez tego człowieka?
Ciężko mi to wyznać, ale mam ochotę po prostu znów pójść z nim do łóżka. Przeczytam tę książkę i będę powtarzać aforyzmy z ostatnich stron. Nie zakochuję się, nie jestem wcale zakochana, ani trochę.
O pierwszej nad ranem budzę się na sofie, z książkę na nosie. Zasnęłam w złej pozycji i boli mnie całe ciało. Wciskając stopy w kapcie, idę do łazienki; muszę umyć zęby. Strony książki mam dokładnie odciśnięte na prawym policzku. Kładę się do łóżka w bardzo złym nastroju, z zamiarem definitywnego wymazania jutro telefonu Cristiána z mojego notesu. Byłam dla niego tylko tym… spadającą gwiazdą.
10 kwietnia 1997
– Musisz już wyjeżdżać! Ale już! – krzyczy do mnie Andres, z okularami w ręku.
Mój szef, za każdym razem kiedy przybiera swoją nędzną, poważną postawę, zamyka oczy, tak jakby nie chciał mieć kontaktu wzrokowego z osobą, która przed nim stoi. Wrzeszczy, ale nie chce brać na siebie odpowiedzialności za wyraz oszołomienia na twarzy stojącego przed nim człowieka.
Dzisiaj siedzi na biurku w swoim gabinecie i bazgrze na rogach leżących przed nim papierów – spirale, trójwymiarowe sześciany i margerytki. W końcu kartki zostają w całości pokryte czernią, dlatego że jego długopis wielokrotnie przechodzi przez skrzyżowane linie. To byłoby bardzo interesujące dla psychologa! Tak sądzę.
– Ale nie odpowiedzieli mi nawet w sprawie tego spotkania, o które prosiłam – odpowiadam mu walecznym tonem.
– Wszystko mi jedno! Nieważne, czy masz już spakowaną walizkę ani czy masz skompletowany planning. A jeszcze mniej obchodzi mnie to, że masz okres. Przekładaliśmy tę podróż już wiele razy. Przyjmując posadę u nas, wiedziałaś, że będziesz musiała być przygotowana na improwizację. Po jaką cholerę zatrudniłem kobietę? Dlaczego? – pyta Martę, która właśnie weszła do gabinetu, żeby dać mi do podpisu kilka dokumentów.
Marta drży, nawet nie odważy się podejść do stołu. Andres jest strasznie wściekły, nie ma co do tego wątpliwości. Ma purpurową twarz ł przypomina smoka, który za chwilę zacznie ziać ogniem na nas dwie. Ja, oczywiście, chcę jak najszybciej zniknąć mu z oczu i robię maleńkie kroczki do tyłu, w stronę drzwi. Ale Andres ma ochotę zrobić mi awanturę mojego życia.
– Jeszcze z tobą nie skończyłem. Jak dojedziesz na miejsce, prześladuj Prinsę. Są powolni i jeśli nie będziesz do nich codziennie dzwoniła, zapomną o tobie. Nie przejmuj się, że będziesz upierdliwa, zrozumiałaś mnie, córeczko?
– Tak, Andres – szepcę, patrząc na jego długopis Bic, dzierżony w drżącej dłoni i zbliżający się do kartki papieru.
Długopis porusza się tak gwałtownie, że dziurawi kartkę.
– A teraz, biegiem! Spakuj walizkę i jedź na lotnisko. Wylatujesz o piątej po południu. Marta ma bilety. Jak dojedziesz, to wyślij mi faks. Powodzenia, córeczko!
Wychodzę z biura i z trudem łapię taksówkę, która zostawia mnie pod domem.
Przed drzwiami budynku stoją ludzie i wielokrotnie muszę przepraszać, żeby zrobić choć krok w tym dwunastoosobowym tłumie, który pilnuje schodów.
– Co tu się dzieje? – pytam tlenioną blondynkę z kolczykiem w nosie i ustami umalowanymi na kolor fuksji.
– Czekamy na Felipe z lokalu A. Ale jeszcze nie przyjechał, musimy więc czekać na niego na ulicy.
Felipe jest jednym z moich sąsiadów. Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, czym się zajmuje, ale właśnie w tym lokalu ma swoją firmę. Wielokrotnie go widziałam, ale tylko się pozdrawialiśmy. Wbiegam po schodach, pokonując po dwa stopnie na raz, gwałtownie otwieram drzwi swojego mieszkania i rzucam się do pakowania walizki. Jak ja tego nienawidzę! Jednocześnie wybieram numer telefonu do Taxi Mercedes, żeby przyjechali po mnie do domu, który właśnie przekształca się w źle zorganizowany sklep z markowymi ciuchami. Nie znoszę przygotowywań do podróży w ostatniej chwili. A żeby było zabawniej, chcąc zamknąć walizkę, muszę na niej usiąść. A szyfr? Jaki jest szyfr? Jaka jest kombinacja zamka? Nie pamiętam! Taksówkarz dzwoni do mnie przez domofon, kompletna porażka, wyciągam wszystkie rzeczy z walizki. Nie mam innego wyjścia, mogę tylko wziąć inną, dlatego że nie pamiętam tej przeklętej kombinacji cyfr. Jestem na siebie wściekła. W takich chwilach jestem chodzącym nieszczęściem i zawsze mi się to zdarza, kiedy się bardzo spieszę.
Zdenerwowana, staję przed lustrem w łazience i obserwując swoją twarz małego Buddy, staram się wykonać kilka ćwiczeń oddechowych, które, jak powiadają, mają zbawienny wpływ na zrelaksowanie się. Zazwyczaj to działa. Szukając prezerwatyw, znajduję faks od mojej przyjaciółki Soni, dotychczas nie miałam czasu go przeczytać. Zrobię to w samolocie. Zjeżdżam windą – wbieganie po schodach jest korzystne dla mięśni, ale schodzenie po nich nie ma żadnego sensu. Znowu zderzam się z grupą, którą widziałam wcześniej pod drzwiami. W czasie, gdy taksówkarz pakuje moje rzeczy do bagażnika, nie mogę się powstrzymać od zapytania tej samej blondynki:
– Macie spotkanie w sprawie pracy? Ze wszystkimi umówił się na tę samą godzinę? – Chcę wiedzieć więcej o Felipe.
– Nie, mamy tylko powtórkę, ale on ma klucze – tłumaczy mi.
Wypytuję ją nadal, wsiadając do taksówki:
– Czym się zajmujecie?
Twarz blondynki promienieje z radości. Jakiś bardzo wysoki chłopak z grupy zbliża się do nas, żeby przyłączyć się do rozmowy. Zamykam drzwi taksówki i otwieram okno.
– Jesteśmy zawodowymi aktorami – wyjaśnia blondynka, unosząc z dumą swój mały podbródek.
I dodaje, jakby dla zaspokojenia mojej ciekawości, której nie mogę już ukryć, albo żeby jeszcze bardziej mnie zainteresować:
– Felipe sprzedaje kawałki życia.
Taksówkarz rzuca mi niespokojne spojrzenie we wstecznym lusterku. Orientuję się, że zaparkował w niedozwolonym miejscu, i po chwili ruszamy z piskiem opon.
Tuż przed wylotem i dokładnie w chwili, gdy chciałam wyłączyć komórkę, otrzymuję wiadomość. To Cristián. „Masz ochotę zjeść ze mną kolację dziś wieczorem?”. Na miłość Boską! Wyjeżdżam z Hiszpanii z dwoma pytaniami: co miały znaczyć te słowa o kawałkach życia Felipe? I co mam teraz zrobić z Cristiánem? Przy mojej niecierpliwości i ciekawości nie wiem, czy na odpowiedzi na takie pytania będę umiała poczekać do powrotu.
Już od paru godzin lecimy, a ja grzebię w plastikowej torbie, przeglądając zakupy zrobione w duty – free. Muszę znosić chrapanie łysawego, gruboskórnego zwierzęcia siedzącego obok mnie. Z obrzydzeniem na twarzy odwracam się, żeby mu się przyjrzeć, i widzę, że jego głowa opada na moje ramię. Niech nawet nie przyjdzie mu do głowy opierać się o mnie!
Próbuję się czymś zająć, jak zawsze podczas lotu samolotem. Coraz bardziej boję się latać. Przypominam sobie o faksie od Soni i zaczynam go czytać.
Kochana Val,
to straszne i pospolite, ale przynajmniej wprawi Cię w dobry nastrój, dziś… Sonia.
Nigdy się nie zmieni. Sonia jest moją przyjaciółką od trzech lat i już się zdążyłam przyzwyczaić, że zawsze w odpowiednim momencie przesyła mi odpowiednią wiadomość. Pracuje jako szefowa produktu w jakichś laboratoriach farmaceutycznych i spędza życie, marząc o awansie. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, natychmiast przypomniałam sobie bohaterkę japońskich filmów animowanych, Candy, które puszczali we francuskiej telewizji kiedy byłam mała. Candy zawsze nosiła spódniczki mini i buty do kolan. Sonia jest taka sama. Ma skórę koloru porcelany, okolone nieskończenie długimi czarnymi rzęsami ogromne oczy, zadarty nos z tysiącami piegów. A do tego zupełnie gładką twarz, bez żadnej zmarszczki. Zawsze nosi spódniczki i pantofle na płaskim obcasie. Nadaje to jej sylwetce wygląd bezkształtnej wykałaczki. Ale we wnętrzu Soni płonie czysty ogień. I nie wiadomo od jak dawna bezskutecznie poszukuje miłości swojego życia. Jeśli jej nie znajdzie, od czasu do czasu popada w depresję. A kiedy ją zmęczy ten stan, poświęca się rozśmieszaniu ludzi, żeby ponownie popaść w depresję.
Zaczynam myśleć o prawie pięciu otrzymanych faksem stronach. Nie mogę sobie wyobrazić, żebym miała w biurze czas na napisanie tak długiego listu. Sonia przytacza wiele dowcipów o mężczyznach – jest to szczególny dekalog dotyczący podstawowych błędów popełnianych przez mężczyzn w łóżku. A skoro leje tyle wody, używam techniki szybkiego czytania, którą wpojono mi na uniwersytecie, żeby wychwycić to co najzabawniejsze.
Po paru minutach chowam faks do torebki. Sonia sama już nie wie, co wymyślić, żeby być zabawną. Ale przynajmniej dzięki niej zapomniałam o obecności grubasa u mojego boku. Nagle dostrzegłam, że się obudził i przez moje ramię przygląda się temu, co czytam. Nasze spojrzenia spotykają się i na jego ustach rysuje się uśmieszek wspólnika, którego nie odwzajemniam, bo nie mam na to ochoty.
Z dużą uwagą zaczynam śledzić informacje na monitorze ukazującym mapę świata i pozycję naszego samolotu. Jesteśmy już nad Ameryką Południową. Skupiając się na tej obserwacji, zapominam o przykrych wydarzeniach ostatnich dni, o nerwicy Andresa i mojej obsesji na punkcie Cristiána. Czekają na mnie inne przygody.
Lotnisko w Limie przypomina wielki bazar. Zaledwie postawiwszy stopę na peruwiańskiej ziemi, pogrążam się w chaosie. W końcu udaje mi się przebrnąć przez kontrolę paszportową, a nawet wywlec swój bagaż do wyjścia. Kiedy zamykają się za mną drzwi lotniska, zderzam się ze ścianą nieprzyjemnego wilgotnego upału, który zwiastuje mi duszne noce i choroby gastryczne. Dużo mnie kosztuje już samo oddychanie, a straszny zapach zgniłych owoców dodatkowo zatruwa powietrze. Zdesperowana, poszukuję taksówki z klimatyzacją. Zadowalam się w końcu samochodem z maleńkim kierowcą ubranym w koszulę z surowego lnu i zielone wojskowe spodnie. Ociera krople potu z czoła chusteczką i przygląda mi się bezustannie, jakbym była jakimś skarbem. Widząc mnie, daje mi znak ręką, że jest wolny. Ani przez chwilę się nie waham i podchodzę do niego.
– Jadę do hotelu Prado, w Miraflores. Czy w samochodzie ma pan klimatyzację?
– Oczywiście, panienko. Proszę wsiadać, zawiozę panią prędko – odpowiada, prawie wyrywając mi z rąk walizkę.
Klimatyzacja polega na kilku wiatraczkach umieszczonych w zagłówku siedzenia kierowcy, skierowanych na pasażerów, które nie przestają się z trudem obracać, produkując dźwięki przypominające brzęczenie osy. Powstrzymuję się od jakichkolwiek komentarzy, lepsze to niż nic.
Lima jest gigantycznym szałasowiskiem, gdzie wiele domów, znajdujących się w stanie ruiny, ma dachy pokryte foliowymi torebkami, udającymi zabezpieczenie przed opadami. Nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś podobnego. Pożądliwie poszukuję wzrokiem ładnego domu, jakiejś rezydencji, wychodzących ze szkoły dzieci, ubranych w granatowe mundurki i długie skarpety, ale ich nie widzę. Zamiast tego pojawiają się malutkie brudne twarzyczki z wysuszonymi smarkami. Taksówkarz wskazuje mi palcem morze i miejskie plaże. Po postoju przed światłami zawraca i mówi:
– Niech się pani tu nigdy nie kąpie, panienko. Wszystkie plaże w Limie są zanieczyszczone. Musi pani wyjechać z miasta, żeby móc wykąpać się bez ryzyka.
Przerażona, oglądam ogromne śmietniska pokrywające plażę i z obrzydzeniem dostrzegam tam ludzi z podwiniętymi do kolan nogawkami spodni, przeszukujących świństwa, które inni wyrzucili. Mam mdłości, muszę kilka razy potrząsnąć głową, żeby nie zwymiotować. Instynktownie poszukuję w torebce mojej międzynarodowej karty szczepień i sprawdzam wszystkie wypisane ręcznie nazwy i daty zastrzyków. Podróż taksówką wydaje mi się wiecznością i już nie odważam się patrzeć przez okno, nie chcąc oglądać tego horroru. W końcu dojeżdżamy do hotelu, którego fasada świadczy, że są w nim luksusowe pokoje. Wysiadam z taksówki i natychmiast podbiega do mnie hotelowy boy, ubrany w czerwono – czarny garnitur i błyszczące buty.
– Witamy w hotelu Prado, panienko.
W recepcji jest już zawiadomienie o moim przyjeździe i otrzymuję klucze do apartamentu, którego okna wychodzą na tyły budynku. Pokój jest dokładnie taki, o jaki prosiłam. Myślę, że w końcu odnalazłam spokój. Ściany mają beżowy kolor, a w kącie stoi brązowa skórzana sofa. Ogromne łóżko jest świeżo pościelone i kładę się na chwilę, żeby zregenerować siły stracone podczas podróży samolotem i niekończącej się przejażdżki taksówką. Ale nagle przypomina mi się pierwsze zadanie, które muszę wykonać: zadzwonić do Prinsy.
Nie udaje mi się odnaleźć mojego rozmówcy, zostawiam więc wiadomość. Postanawiam znów zejść do recepcji. Dziewczyna, która się mną zajmowała, gdy przyjechałam, przedstawia mi się, nie przestając się uśmiechać – ma na imię Eva – i oferuje możliwość wynajęcia przewodnika, który pokaże mi miasto.
– Mamy ich wielu i niedrogo kosztują.
Wyciąga listę przewodników, nie czekając na moją odpowiedź, i kładzie mi ją przed samymi oczyma. Wcale nie mam zamiaru zatrudniać przewodnika, ale jedno imię przykuwa moją uwagę. Mężczyzna nazywa się tak samo jak ten hiszpański pisarz:
Rafael Mendoza
Przewodnik turystyczny
Fotograf prasowy i filmowiec
Tel.: 58 58 63
Pager: 359357934
– Zna pani Rafaela Mendozę? – pytam Evę.
– Rafael jest świetnym profesjonalistą, a poza tym doskonałym fotografem. Może chciałaby pani mieć zdjęcia z Peru?
Jej twarz rozjaśniła się, kiedy Eva wymawiała jego imię, i znów, nie pytając mnie, zapisuje mi jego numer telefonu.
Słyszę, że zostawia wiadomość na automatycznej sekretarce.
– Rafa, to ja, Eva, z hotelu Prado, to pilne. Jest dla ciebie praca.
Żegnana obietnicą Evy, że poznam Rafę następnego dnia, wsiadam do windy z taką ochotą na seks, że nawet ja nie umiem wyjaśnić jej przyczyn. Może to wpływ ciśnienia podczas tylu godzin lotu? Gdy dojeżdżam na swoje piętro i poszukuję kluczy w torebce, słyszę męski głos.
– Dobry wieczór, panienko. Co za przypadek, że zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu!
Nawet nie zobaczywszy jego twarzy, tylko same usta, wiem z kim mam do czynienia. Natychmiast rozpoznałam ten cyniczny uśmieszek wspólnika na maleńkich ustach, które śliniły się parę godzin wcześniej na widok moich nóg, podczas lotu. Gruboskórny, łysawy facet włożył już klucze do zamka swojego pokoju. Zatrzymuję się na chwilę, żeby mu się przyjrzeć, a on korzysta z sytuacji i mówi:
– Może wejdzie pani na chwilę i napijemy się czegoś?
Sama się zdziwiłam, kiedy odpowiedziałam mu, że chętnie, to bardzo miłe z jego strony, i że to niezwykły zbieg okoliczności, że mieszkamy w tym samym hotelu, aż do chwili gdy drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami. Zaprosił mnie, żebym usiadła na sofie, która jest dokładnie taka sama, jak ta, którą mam w swoim pokoju. Tylko ściany różnią się kolorem, u niego są jasnożółte, a zasłony kolorowe.
– Czego się pani napije? Szampana, czerwonego wina…?
– Whisky – odpowiadam bezmyślnie.
– Czystej czy z lodem?
– Poproszę z lodem.
Grubas zamawia przez telefon lód i nalewając sobie szampana, zaczyna przesłuchanie na temat przyczyn mojej obecności w Peru.
– Pracuję w agencji reklamowej – tłumaczę mu, usiłując przybrać przyjemny wyraz twarzy.
W gruncie rzeczy wydaje się miłym facetem; to jego otyłość sprawiła, że skreśliłam go od pierwszego wejrzenia. Przez chwilę czuję się winna.
– A pan?
– Pracuję dla spółki telefonicznej. Jestem informatykiem i przyjechałem doprowadzić do porządku oprogramowanie w naszej peruwiańskiej filii. Wie pani, że nasze towarzystwo zainwestowało dwa miliardy peset w Peru? – Pyta mnie jak profesor sprawdzający, czy jego uczeń dobrze przygotował się do egzaminu.
– Tak, oczywiście. Od kiedy zniknęła organizacja Sednero Luminoso, coraz więcej zagranicznych firm tu inwestuje. To bardzo dobre dla kraju. Sądzę, że sama inwestycja pańskiej spółki stanowi pięćdziesiąt procent całości inwestycji zagranicznych, jeżeli można wierzyć statystykom.
Jego spojrzenie powiedziało mi, że zdałam na piątkę. Ktoś puka do drzwi. Grubas odbiera wiaderko z rąk kelnera i kopniakiem lewej nogi zamyka drzwi. Mimo swojej nadwagi wydaje się kruchy.
Podaje mi szklankę whisky, wpatrując się w moje oczy.
– Jak długo się pani tu zatrzyma? – Chce wszystko wiedzieć.
– Myślę, że około piętnastu dni. To zależy od tego, ile czasu mi zajmie odwiedzenie wszystkich naszych klientów. Niektórzy czasami odwołują spotkania i przesuwają je, przez co cały mój planning się rozwala.
Proszę o następną whisky. Grubas, który ma na imię Roberto – przynajmniej tak jest napisane na jego wizytówce, którą ofiarowuje mi jak najcenniejszy skarb – przygotowuje mi drugiego drinka, którego szybko wypijam, małymi łyczkami.
Druga szklaneczka zaczyna na mnie działać i czuję mrowienie w nogach, przesuwające się w górę i koncentrujące na wysokości wzgórka łonowego. Czuję gorąco wspinające się po kręgosłupie, aż do ciemienia. Podczas gdy on do mnie mówi, zdejmuję top i stanik. Roberto natychmiast wstrzymuje swój monolog, wyraźnie zaskoczony. Bez uprzedzenia rzuca się do moich sutków i uciska je tak, jakby chciał wypuścić powietrze z balonu. Nagle czuję, że zmieniam się w gumową kość dla szczeniaków. Następnie, zaśliniony, chwyta mój sutek pomiędzy kciuk i palec, i zaczyna nim poruszać jak ktoś poszukujący w radiu jednej z czterdziestu głównych stacji. Nie znoszę tego, ale mu na to pozwalam. Będę szczera, chciałam tego już w chwili, gdy wyraziłam zgodę na wejście do jego pokoju.
Jego niezręczne zabiegi w rejonie mojego wzgórka łonowego kończą się wplątaniem grubych palców w elastyczny materiał moich majteczek. Pomagam mu i sama je zdejmuję. Uznając to za zaproszenie do bezpośredniego kontaktu z moją waginą, wkłada mi rękę między nogi i usiłuje wepchnąć do mojej pochwy wszystkie pięć palców, tak jakby chował w kominie skradziony w banku worek. Naprawdę jest bardzo niezręczny, a jego twarz pokrywa się potem. Nie mam już nadziei na niezapomnianą przygodę. W końcu rozbiera się. I jak przystało na nowicjusza, zdejmuje wszystko poza skarpetkami. Już samo to powoduje, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem, ale się powstrzymuję. Zrezygnowana, poszukuję jego penisa, ale tony ciała okalające jego brzuszysko dokładnie zakrywają tę część anatomii. Powinien unieść tłuszcz, żeby odbyć stosunek, inaczej cała sprawa przedstawia się fatalnie. Bez żadnych gier wstępnych ładuje we mnie swój mały narząd, który zasłaniały dotąd zbyt obszerne slipy w kolorze wątpliwej bieli, wchodzi we mnie i zaczyna poruszać się jak tłok. Mimo, że jest potwornie niezgrabny, muszę mu dać jakąś szansę. Twarz ukrył w poduszce, a ręce trzyma pod moimi pośladkami. Moje ciało drga, ale jednocześnie boję się zostać przygnieciona przez taki ciężar.
Postanawiam przejąć inicjatywę. Wydostaję się spod niego, podpierając się rękoma, a on rzuca mi spojrzenie, jakie widziałam niewiele razy. Spojrzenie płatnego mordercy. Nawet nie pyta, co się ze mną dzieje.
– Co robisz? Właśnie dochodziłem – mówi z wyrzutem.
– Połóż się na plecach – rozkazuję.
Odnoszę wrażenie, że nie podoba się mu mój ton, ale posłusznie kładzie się z rozłożonymi, lekko ugiętymi w kolanach nogami, jak zwierzątko merdające ogonem w oczekiwaniu na pieszczotę.
Widzę, że lubisz słuchać poleceń, mój grubasku, myślę z uśmiechem na ustach. Udajesz macho, ale to, co naprawdę cię rusza, to dominujące kobiety. Wystarczyło, żebyś mnie o to poprosił.
Staję na łóżku, odwracam się, żeby mógł dobrze przyjrzeć się mojemu tyłkowi, i siadam na jego maleńkim wykrzykniku. Zaczyna krzyczeć, żeby mnie zmotywować, jak trener piłki nożnej na stadionie.
– Taak! Rób tak dalej! Jak dobrze! – wrzeszczy mój grubasek.
– Dowiesz się, ile jest warta Francuzka – odpowiadam mu, odwracając twarz, żeby zobaczył jej wyraz.
– Taak! Tak, tak! – Grymas, który pojawił się na jego twarzy, świadczy o tym, że już ma wytrysk.
Po chwili ja też dochodzę.
Natychmiast wyskakuję z łóżka, idę do łazienki, żeby sprawdzić, w jakim stanie są moje włosy i makijaż, a potem wracam do pokoju. Mój grubasek leży bez sił na łóżku. Myślę, że nie było warto. Ubrana, szukam w torebce papierosów i zapalam, przyglądając mu się. Zastanawiam się, w jaki sposób ten mężczyzna mógł sprawić mi przyjemność.
– Jak cudownie! – jęczy Roberto.
Ma włoski po każdej stronie głowy, a te które mu naprawdę zostały, są zupełnie mokre.
– Mam nadzieję, że to powtórzymy.
Zamiast odpowiedzieć, uśmiecham się tylko i wychodzę z jego pokoju. Oczywiście ciało mówi samo za siebie. A to mój sposób na porozumiewanie się z ludźmi. Poza tym zrobiłam dziś dobry uczynek. Ten pan z pewnością właśnie stracił piętnaście gramów, a ja wciąż zbliżam się do mety wraz ze zwycięzcami maratonu.
12 kwietnia 1997
Kiedy otwieram drzwi swojego pokoju, widzę go w koszuli w białe i czarne kwadraty, podróbce firmy Faconnalble. Pragnę zamienić się w malutki żeton do gry, żeby przemierzyć cały jego tors i plecy. Natychmiast inspiruje mnie do gry z regułami, które można łamać, jedne bardziej od drugich.
Rafael jest piękny jak bożek. Ma czarne, długie i aksamitne włosy, które ściągnął gumką w kucyk, i nie przestaje zakładać za uszy zbuntowanych kosmyków, kiedy mówi. Jego skóra ma oliwkową barwę, która mogłaby wzbudzić zazdrość w każdej czterdziestoletniej kobiecie spędzającej czas na słońcu plaż połowy świata.
Dla Rafy nie ma znaczenia kolor skóry. Dla mnie też nie. Dopuszczam nawet myśl, że wprost przeciwnie, pociąga mnie jego indiański rodowód. Jego zęby wyglądają jak zrobione z kości słoniowej i natychmiast czuję się tak, jakbym brała udział w safari i natknęła się na afrykańskiego słonia.
Po omówieniu kwestii kosztorysu jego kilkugodzinnej pracy jako przewodnika i zrobienia kilku zdjęć najbardziej interesujących obiektów w kraju, zapraszam go na szalony weekend, podczas którego jego fizyczność będzie narażona na wielkie niebezpieczeństwo. Wie o tym, ale wydaje mi się, że chce podjąć to ryzyko. Nie potrzebuję żadnego przewodnika, ale mimo to go zatrudniłam.
14 kwietnia 1997
Zachwycam się intensywnością naszych spotkań. Rafael daje mi tyle szczęścia, że sam chyba tego nie podejrzewa. Motywuje mnie i inspiruje.
Za pierwszym razem, gdy się spotkaliśmy, zastanawiałam się, czy jego skóra jest słonawa, czy nie. Później odkryłam, że pachnie jak laska wanilii, taka której używa się do aromatyzowania potraw.
Tego ranka, gdy uprawialiśmy seks, mówił do mnie po hiszpańsku, a nie w quechua. Ten detal sprawił, że odkryłam pewną nieśmiałość, jaką żywi do samego siebie, wypowiadając słowa w obcym języku, mające zaprzeczyć wściekłej chęci posiąścia mnie. Jego głos odbija się od ścian pokoju, a słowa atakują moje ciało, które gwałtownie na nie reaguje. Powoli mnie osłabia. Nigdy nie potrafię mu odmówić. Po stosunku zawsze jestem przesiąknięta słowami, moje usta smakują liśćmi koki przeżutymi przez nas oboje, a nasze włosy lśnią. Kiedy się kochamy, Rafael ma zawsze rozpuszczone włosy, które są jak delikatna ircha nasączona organicznymi proteinami, badawczo przesuwająca się po moim ciele.
Lubię namiętność jego ust i gdy ssę duży palec stopy Rafaela, obserwuję, rozbawiona, jak po jego ciele przebiega dreszcz przyjemności, półuśmiech i jak rozciąga się na łóżku, na pogniecionych prześcieradłach. Obgryzam jego pięty, jak szczeniak. Delikatne skrzypienie drewna, z którego jest zrobione łóżko, musi wywoływać u sąsiada za ścianą wrażenie, że wokół niego wiele par zajmuje się działalnością poświęconą reprodukcji. Ale nie chodzi tu o głośny dźwięk gwałtownego posiąścia samicy, jak w przypadku człowieka z Cro Magnon, tylko o coś bardziej delikatnego, co przyprawia o gęsią skórkę. W takich chwilach myślę o Roberto, moim grubasku.
Rafa wielokrotnie zabawiał się, nakładając na moje ciało dżem z gorzkich pomarańczy, który został ze śniadania – nigdy go nie lubiłam, więc był schowany w lodówce minibaru. Najpierw oblizał mnie swoim małym szpiczastym języczkiem, a następnie wsunął mi go do ust. Gorąco jego języka kontrastuje z temperaturą dżemu. Skóra Rafaela jest gładsza od włoskiego marmuru i pierwszy raz w życiu spotykam się z ciałem całkowicie pozbawionym owłosienia. Czuję dumę, mając w swoim łóżku taki specjał.
Po wielu pieszczotach i chwilach przyjemności Rafa zdejmuje prezerwatywę, która prawie eksploduje, gdyż jest tak pełna, i zostawia ją przy łóżku. Przypominam sobie nagle błąd popełniany przez wielu mężczyzn, którzy zostawiają swój zużyty kondom na widoku, ale tym razem mu to wybaczam. A nawet radosnym wzrokiem dziękuję za pozostawienie mi w darze swojego krystalicznego nasienia. Podnoszę kondom dwoma palcami i przysuwam go do nosa, poszukując zapachu morskiej wody zmieszanego z wonią białka z jajka, jednak jedyny zapach, jaki odnajduję, to woń lateksu zmieszana z substancją zwaną SK70, która – zgodnie z informacją na pudełku – zwiększa zmysłowość.
Kiedy wychodzę spod prysznica, zawinięta w jaskrawoniebieski, świeżo uprany ręcznik, który pozostawia na całym ciele maleńkie kłaczki, i staję przed lustrem, dostrzegam, że niektóre z nich ukryły się w moich najintymniejszych częściach ciała. Widząc mnie w takim stanie, Rafa, uśmiechając się, wprowadza, z dużą pewnością siebie, swoje palce we wszystkie ukryte zakamarki, jak chirurg plastyczny, który postanowił całkowicie mnie przemodelować, i delikatnie obiera mnie z tych meszków, jakby wyciągał ciernie z mojej skóry. Dzisiaj czuję się jak cały Fort Apache stojący w obliczu wodza Indian, nazywanego przez nich Siedzącym Bykiem.
– Jesteś świetna, szefowo – mówi do mnie czule.
A ty jesteś moim totemem, myślę sobie.
18 kwietnia 1997
Jest już wieczór i Rafa wiezie nas do najbardziej zakazanych miejsc Limy. Kiedy poprosiłam go, żeby mnie tam zabrał, przyjrzał mi się uważnie i powiedział:
– Dobra, szefowo, ale pod warunkiem, że zwiążesz sobie włosy i schowasz je, żeby nikt nie widział, że jesteś cudzoziemką. Poza tym będę miał przy sobie broń, na wszelki wypadek, i zamkniemy dokładnie drzwi. I żeby nie przyszło ci do głowy wysiadać z samochodu. To jasne?
– Zrozumiałam – odpowiadam bardzo poważnie.
Nie lubię mieć związanych włosów, nigdy nie lubiłam kucyków ani warkoczy. Mam kompleks dotyczący uszu. W szkole wołali na mnie Jumbo, ponieważ wyłaziły spod moich pięknych, długich włosów. Na szczęście mama zdała sobie z tego sprawę i kazała mi je zoperować, kiedy miałam dziesięć lat. Spędziłam całe lato na Lazurowym Wybrzeżu z zabandażowaną głową. A ludzie pytali moją matkę, czy miałam jakiś wypadek albo czy jestem chora na raka. Mama przez cały czas krzyżowała palce, jakby chciała wyegzorcyzmować mnie ze wszystkich tych chorób. Sadzę, że chirurg nie był zbyt dobry, ponieważ moje uszy nadal przypominają liście kapusty i cały czas mam na tym punkcie kompleksy.
Szosa – jeśli można to tak nazwać – składa się z terenu pokrytego ziemią przypominającą piasek. Nasz samochód porusza się jak statek podczas burzy, ale ja, co ciekawe, nie bardzo się boję. Poza tym podnieca mnie świadomość, że siedzę obok uzbrojonego mężczyzny.
W oddali widzimy nieliczne światła, które pochodzą z domów osiadłych na wzgórzu.
– Zatrzymaj samochód! – mówię do Rafy.
– Słucham? – Zwalnia i odwraca się w moją stronę.
– Natychmiast zatrzymaj samochód! – Prawie krzyczę i w ciemności nie mogę dostrzec jego zakłopotanej miny, ale ją sobie wyobrażam.
– Jeśli się teraz zatrzymam, samochód nie zapali, szefowo. – Rafa próbuje mówić rozzłoszczonym tonem.
– Więc go popchniemy.
Moje rozwiązanie problemu chyba go nie przekonuje i Rafa nie zwraca na mnie uwagi.
Chwytam więc za hamulec ręczny i pewnym ruchem zaciągam go, nie zastanawiając się, jakie konsekwencje może mieć moje wywołane strachem zachowanie.
– Jesteś szalona, szefowo, mogłaś spowodować wypadek! – krzyczy na mnie.
Odpycha mnie ramieniem, uniemożliwiając zaciągnięcie hamulca do końca.
Samochód zatrzymuje się gwałtownie.
– Co się z tobą dzieje? – Jest niemal obrażony na mnie za moje zachowanie.
– Chcę, żebyś się ze mną kochał tu i teraz.
– Co? – Z trudem powstrzymuje uśmiech.
Widzę, że zrozumiał o co mi chodzi, ale nie odważa się myśleć, że jestem tak bezczelna.
– Kochaj mnie w tej chwili, tutaj, na środku drogi – mówię, usiłując otworzyć drzwi samochodu.
Sprawia mi to trudność, ponieważ wóz zablokował się na pochyłym terenie. Pcham z całej siły i za trzecim razem mi się udaje. Wyskakuję z samochodu, jakby nie istniała grawitacja, i staję pomiędzy reflektorami, żeby Rafa mógł mnie lepiej widzieć. Być może i w nim rozbudziło się libido. Otoczenie jest dość surowe, a poza tym wokół panuje głęboka cisza. Ani dźwięku. Ani śpiewu ptaków. Po jakimś czasie Rafa również opuszcza samochód i staje za mną. Jedną ręką popycha mnie na maskę i podnosi moją bluzkę. Zaczynam czuć wilgoć na czubkach jego palców, rysujących na moich plecach małe ósemki. Znak nieskończoności. Tak komunikują się ze sobą pszczoły. Czasami oblizuje sobie palec i znów rysuje te znaczki, aż dociera do moich pośladków. Niecierpliwie odpina guzik moich spodni, które opadają i przykrywają buty. Oburącz unosi moje pośladki, żeby moja wygłodniała wagina znalazła się na wysokości jego penisa, który momentalnie mu twardnieje. W tej samej chwili przelatują mi przez głowę obrazy horroru, jaki oglądałam z przyjaciółmi, kiedy studiowałam na uniwersytecie. Nosił tytuł Mit Kazulu. Przerażający! Była to historia potwora, który miał członek nieprawdopodobnej wielkości i gwałcił wszystkie napotkane dziewice. Potem umierały nabite na jego ogromny pal. Zazwyczaj oglądaliśmy horrory przed egzaminami semestralnymi, żeby uwolnić się od napięcia. Tej nocy też jestem zdenerwowana i wystraszona, i dlatego chcę sprowokować Rafę.
Rafa zaczyna swój wahadłowy ruch i, jęcząc, czuję, że zaraz będzie szczytował. Nie przeszkadzam mu w tym. Bardzo mi się podoba to, że nie może się powstrzymać. Wytryskuje. Po chwili ja również zaczynam dochodzić. Przypomina mi się spadająca gwiazda, w jaką zmienił się Cristián i inni mężczyźni, którzy przewinęli się przez moje życie, myślę nawet o tych, którzy dopiero się pojawią. Nigdy nie miałam aż tak jasnego umysłu. Krzyczę głośno i na pewno słychać mnie w chałupach stojących na wzgórzu.
– Rób mi zdjęcia, takie z opuszczonymi spodniami.
Rafa nie każe się prosić i uzbrojony w ogromny flesz celuje swoim trzecim okiem w moją sylwetkę.
– Uśmiechnij się – prosi i podchodzi do mnie trochę bliżej.
– Jedziemy, ale już! – rozkazuję mu, już trochę zmęczona.
Obydwoje wsiadamy do samochodu i po wielokrotnym naciśnięciu pedału gazu udaje się nam ruszyć w dalszą drogę. Kiedy wjeżdżamy na malutkie wzgórze, roztacza się przed nami widok Limy, którego nie da się z niczym porównać. Tłum dzieci oblega samochód i biegnie za nami. Zatrzymujemy się na chwilę.
– Zrób zdjęcia miasta – proszę Rafę. – I dzieciaków, dobrze?
– Tak, szefowo. Ale uspokój się, proszę! Nie chcę mieć kłopotów z tymi ludźmi. Spójrz, jak na nas patrzą!
Coraz więcej ludzi wychodzi z bud skleconych z kartonów i drewna. Są zaciekawieni, kto odważył się wjechać na terytorium zarezerwowane tyko dla najbiedniejszych, dla tych którzy nie mają nic.
Na dachach chałup widzę anteny satelitarne.
– Jak mogą mieć anteny satelitarne? Nawet ja nie mam takiej w swoim domu w Hiszpanii! – pytam kompletnie zaskoczona.
– Rząd doprowadził im elektryczność i wodę. To wydaje się niewiarygodne, ale tak jest. Są nawet autobusy, które dojeżdżają aż tutaj. To prywatne linie. Za pół sola mogą pojechać do miasta. Wielu z nich handluje w dzień owocami w centrum miasta, a potem wraca do swoich domów – wyjaśnia mi Rafa, próbując zrobić zdjęcia dzieciom.
Te świetnie się bawią, robiąc różne miny i pokazując nam języki.
– Rafa, zrób zdjęcie.
– Właśnie usiłuję.
W tej samej chwili zdaję sobie sprawę z tego, że mam rozpięty rozporek, i chcę go zapiąć, ale uniemożliwiają mi to silne uderzenia w samochód. Kiedy unoszę głowę, widzę mało przyjaźnie nastawionych ludzi usiłujących przewrócić samochód.
– Trzymaj się, szefowo, zwiewamy stąd z piskiem opon – krzyczy do mnie Rafa.
Ciska aparat na moje kolana i bardzo nerwowo wrzuca pierwszy bieg.
Ludzie się powoli rozchodzą i jedyne, co udaje nam się dostrzec, to pył, który się za nami unosi.
– Udało ci się zrobić zdjęcia? – pytam dopiero, gdy stajemy przed hotelem.
– Tak, szefowo, ale powinnaś wiedzieć, że wycieczka w takie miejsce była szaleństwem. Mogło się to dla nas źle skończyć.
– Tak, Rafa, mogło.
19 kwietnia 1997
Pomimo ogromnego strachu, który przeżyliśmy wczoraj, dziś jestem ożywiona i w dobrym humorze… i mam skurcze żołądka. Telefon z jednej ze spółek, w której miałam umówione spotkanie, całkowicie zmienił mój plan dnia, a dyrektor do spraw marketingu czeka na mnie w Trujillo – mieście oddalonym o jakieś pięćset kilometrów od Limy. Żeby się tam dostać, muszę polecieć samolotem.
– Pan dyrektor przyjmie panią o piątej – powiedziała mi sekretarka.
Ledwie mam czas dojechać na lotnisko i wejść do samolotu, żeby punktualnie pojawić się na spotkaniu.
Chcę zabrać ze sobą Rafę, ale on bardzo nie lubi wcześnie wstawać. Po kilku kuksańcach zmuszających go, żeby się podniósł, i trwającym wieki prysznicu niemal lecimy taksówką na lotnisko. Taksówkarz jest przestraszony i chyba sądzi, że oszalałam, kiedy mówię mu, że bardzo się spieszę. Dla niego czas ma inną wartość.
– Nic mnie nie obchodzi, że przed nami są inne samochody. Niech pan jedzie po chodniku. Niech się pan nie martwi policją. Wszystko jest pod kontrolą. Tak więc… niech pan leci!
Na lotnisku musimy stać w kolejce i wpadam w panikę, że nie uda nam się wylecieć o czasie. W końcu łapiemy właściwy lot i się uspokajam.
Po starcie podchodzi do nas stewardesa i proponuje posiłek, którego ani Rafa, ani ja nie jesteśmy w stanie zjeść.
– Czy mógłbyś zrobić kilka zdjęć w samolocie? – pytam Rafę.
– Pan jest fotografem? – pyta go stewardesa, podjeżdżając do nas z wózkiem, żeby zabrać tacki, których zawartości nawet nie tknęliśmy.
– Tak.
Stewardesa uśmiecha się do niego nieśmiało.
– Podobasz się jej – szepcę Rafie na ucho.
– Skąd wiesz?
Ma minę, jakby mu to przeszkadzało. To normalne, że Rafa podoba się kobietom. Jest bardzo przystojnym mężczyzną, choć trochę nieśmiałym.
– Kobieca intuicja.
– Nie przeszkadza ci to?
A dlaczego miałoby przeszkadzać? Nie należę do zazdrosnych kobiet. Wprost przeciwnie. Uważam za pochwałę fakt, że inną kobietę pociąga mężczyzna, który jest ze mną. A poza tym, jak mogę wymagać od mężczyzny, żeby był mi wierny, jeśli sama sypiam z każdym, na którego mam ochotę? Korci mnie, żeby opowiedzieć mu o tym, do czego doszło pomiędzy mną a Roberto w dniu mojego przyjazdu do Limy. Ale nie robię tego, z szacunku. Nie wiem, jak by to przyjął, i boję się jego reakcji. Rozumiem też, że nie wszyscy są przygotowani na wysłuchiwanie wykładu z mojej własnej filozofii życiowej.
– Wcale! Nie jestem zazdrosna, przecież wiesz. – To jedyne wyjaśnienie jakiego mu udzielam.
Do Trujillo docieramy po trwającym ponad godzinę locie. Rafa i stewardesa wymienili się w końcu telefonami, ponieważ ona, jak twierdziła, poszukuje zawodowego fotografa na komunię swojego siostrzeńca.
Pierwsze, co odczytujemy na afiszach umieszczonych na lotnisku, to informacja, że panuje epidemia cholery. Ten wirus prześladuje mnie wszędzie, gdzie się udaję, ale, według mojego lekarza – specjalisty od chorób tropikalnych – nie może on zaatakować Europejczyków, ponieważ jesteśmy dobrze odżywieni, a nasze soki żołądkowe zabijają bakterie cholery. Lepiej jednak unikać picia wody z kranu czy napojów z lodem.
Udajemy się bezpośrednio na moje spotkanie, które nie wypada tak dobrze, jak się tego spodziewałam. Później, żeby spróbować uspokoić nerwy, zwiedzamy miasto. Odkrywam, że okolice Trujillo to pustynia pełna pól szparagów. Większość z nich eksportuje się do Hiszpanii. Przyglądając się tym żyznym wydmom, czuję złość i smutek Wiem, że spotkanie z dyrektorem do spraw marketingu Prinsy skróci mój pobyt w Peru. Te rozmowy były dla mojej agencji najważniejsze i dłuższy pobyt tutaj nie ma teraz najmniejszego sensu. Rafa jednak ciągle nic o tym nie wie. Boję się mu powiedzieć. Zawsze bierze górę moja straszna wada – odkładam na później sprawy ważne. Oczywiście nie jestem zakochana w Rafie, ale mam dla niego dużo czułości.
Noc 21 kwietnia 1997
– Jest tam kto? Proszę, niech ktoś mnie stąd wyciągnie! Duszę się. W całkowitych ciemnościach, zdesperowana, poszukuję jakiegoś źródła światła, żeby się zorientować gdzie jestem. Boli mnie całe ciało, a zwłaszcza nogi. Nie mogę wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Mam szeroko rozwarte i sparaliżowane szczęki.
– Niech ktoś mi pomoże!
Nie mogę się ruszyć. Teraz nie czuję własnych członków. Wydaje się, że zakopali mnie w grobie, ale nie jestem martwa.
A może to porwanie i wsadzili mnie do jakiejś skrzyni, jak ci z ETA? Dlaczego? To nie może być prawda. Nie mam nic wspólnego z problemem baskijskim. Co za cholera! Jestem w Peru, nie w Hiszpanii. Właśnie miałam spotkanie z dyrektorem do spraw marketingu spółki Prinsa S.A. Co się więc stało? A może to Sendero Luminoso?
– Jestem francuską obywatelką i mieszkam w Hiszpanii.
Przypominam sobie: Guzman siedzi w więzieniu, inni liderzy organizacji też wpadli, od jakiegoś czasu nie było żadnych zamachów. Zatem to niemożliwe. Bez sensu. A może to te dzieci ze wzgórza trzymają mnie jako zakładnika? Ale przecież, jeśli pamięć mnie nie zawodzi, wyszliśmy stamtąd cało. Tak więc z pewnością jest to kara boska za wszystkie grzechy, które popełniłam w życiu. Tylko że ja nie zrobiłam nikomu nic złego. Po prostu poszukiwałam przyjemności.
– Wyciągnijcie mnie stąd! Zrobicie to, jeśli się uspokoję? Niech mi ktoś odpowie, ja już nie mogę.
Brakuje mi powietrza, mam atak klaustrofobii i bardzo źle się czuję. Na pewno podali mi narkotyki, bo jestem bardzo słaba. Chcę podrapać się w nos, ale nie mogę ruszyć nawet małym palcem. Próbuję poruszyć oczami, ale przypominam starego, ślepego konia.
Usłyszałam jakiś hałas. Kroki, głosy. Czuję się tak źle, że sama już nie wiem, czy to moja wyobraźnia, czy naprawdę ktoś się zbliża.
– Jestem tutaj!
Przez chwilę wydaje mi się, że ktoś zwrócił na mnie uwagę. Ale… co się dzieje? Słyszę jakiś straszny hałas i czuję wstrząsy, których pochodzenia nie umiem wyjaśnić. Trzęsienie ziemi? Znalazłam wyjaśnienie. Jestem ukryta w ruinach budynku, który się zawalił podczas trzęsienia ziemi.
– Ratunku!
Na pewno wiedzą, że ktoś przeżył. I pewnie mają ekipę ratunkową z psami. Z pewnością, w Peru bowiem trzęsienia ziemi nie należą do rzadkości.
Próbuję się uspokoić. Ale znów odczuwam powracającą falę strachu. A jeśli jestem sparaliżowana? Zaczynam się modlić.
– Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. Przyjdź królestwo Twoje. Bądź wola Twoja tako w niebie, jak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy…
Światło! Już je widzę. Moja modlitwa poskutkowała. Światło razi mnie w oczy, ale kogoś widzę. Kogoś?
To Roberto, mój grubasek!
– Roberto! Tu jestem! Proszę, pomóż mi! Jak się cieszę, że cię widzę! Co z tobą? Masz minę łajdaka.
Roberto zbliża się do mnie ze strasznym wyrazem twarzy, którego przyczynę próbuję zrozumieć. Oburącz gwałtownie chwyta mnie za głowę i opuszcza ją do swojego rozpiętego rozporka. Nie mam czasu nawet westchnąć.
– Masz, masz, ty pieprzona dziwko! – mówi mój grubasek, wpychając do moich kauczukowych ust swój syfilityczny członek.
22 kwietnia 1997
Budzę się z gorączką, rzucając się w łóżku w hotelu Prado i zadając sobie pytanie: Czy mam syndrom sztokholmski wobec mojego porywacza z sex – shopu?
Ten koszmar prześladuje mnie przez większą część poranka, gorączka też. Muszę się jednak skoncentrować, ponieważ mam dziś dużo spraw do załatwienia. Między innymi znalezienie jakiegoś lotu do Hiszpanii i kupno pocztówki ze zdjęciem Machu Picchu dla Mami, obiecałam jej.
W biurze Iberii udaje mi się uzyskać to co niemożliwe, czyli miejsce w samolocie następnego dnia wieczorem. Tak więc zostają mi jeszcze dwadzieścia cztery godziny. W centrum miasta znajduję wędrownego sprzedawcę książek i pocztówek. Jest bardzo sympatyczny i bawi mnie przyglądanie mu się, jak trzyma kukurydzianego papierosa w ustach, który powoli się spala, bez żadnego pociągania. Wygląda na to, że przypali mu wargi, ale staruszek się tym nie przejmuje. Kiedy pytam go o Machu Picchu, wyciąga tony wizerunków sławnej góry, kolorowe, czarno – białe, w wielu ujęciach i opisane we wszystkich językach. Tutaj na pewno znajdę to, czego szukam. Wydaje mi się, że musiał kolekcjonować je od urodzenia, ponieważ wiele z nich pożółkło i ma charakterystyczny zapach starej biblioteki. Decyduję się na kolorową pocztówkę i płacę mu podwójną cenę – współczuję temu biednemu człowiekowi, poza tym to, co mu płacę w solach, to grosze – i zadowolona z zakupu, po jego podziękowaniach i rewerencjach, które przypominają zachowanie japońskiego dyplomaty, wracam do hotelu.
Kochana Mami,
przesyłam Ci pocztówkę, tak jak obiecałam, ale muszę Ci się zwierzyć, że nie widziałam Machu Piechu. Nie było na to czasu. Miałam już spotkanie w tej firmie i jutro w nocy wracam do Hiszpanii. Zadzwonię, jak tylko dotrę do domu. Gorące całusy.
Twoja wnuczka.
Zostawiam pocztówkę w recepcji, prosząc, by jak najszybciej ją wysłano. Eva mówi, żebym się tym nie martwiła. Dotrze na miejsce, ale ostrzega mnie, że to może trochę potrwać.
Następnie dzwonię do Rafy, który codziennie rano kręci na plaży program o aerobiku dla peruwiańskiej telewizji, i umawiam się z nim w południe w barze Mojito. Tego ranka wyszedł dość wcześnie, żegnając się ze mną niewinnym pocałunkiem w usta, i pognał do pracy bardzo przejęty stanem mojego zdrowia. Mam trochę czasu, żeby się zastanowić, w jaki sposób poinformować go o moim jutrzejszym wyjeździe.
Ponownie mierzę sobie temperaturę: 37,7. Trochę spadła, ale wciąż źle się czuję.
Co powiem Rafie? Jak to przyjmie? Będzie mi wyrzucał, że nie powiedziałam mu wcześniej i że czekają go dwa pożegnalne pocałunki w policzek, bez możliwości ponownego spotkania? Myślę o tym przez cały ranek i kiedy zbliża się pora posiłku, wstaję i poprawiam sobie delikatny makijaż, żeby ukryć sine worki, które pojawiły mi się pod oczami. Oczywiście i tak kiepsko wyglądam. Biorę żakiet i szybko wychodzę.
Mojito jest pełne beautiful people i jet – set mieszkających w Limie. To bardzo modne miejsce, w którym można coś zjeść i się napić. Restauracja jest dwupiętrowa. Na dole stoły i krzesła mają kolor ogrodowej zieleni i na górne piętro wchodzi się stąd po drewnianych schodach, jak w barach w amerykańskich westernach, w których zawsze pojawia się jakaś kurtyzana, ubrana w spódnicę do kankana, swawolna i z ogromną ilością piór na głowie, rzucająca groźne spojrzenia na wszystkich kowbojów opartych o bar. Drugie piętro w Mojito jest otwierane tylko wieczorami. Składa się z części wewnętrznej i kilku tarasów połączonych pojedynczym stołem, przy którym można się czegoś napić, słuchając muzyki. Szukam Rafy i znajduję go pijącego Coronę, w taki sposób jak się to robi w Meksyku. Pogryza kawałek cytryny, przyglądając się śladom swoich zębów pozostawionym w miąższu.
– Nie wyglądasz najlepiej, szefowo! – mówi i wstaje, żeby podsunąć mi krzesło.
– Myślę, że nie posłużyła mi podróż do Trujillo – odpowiadam, unikając jego wzroku.
Przywołuję gestem kelnera.
– Jesteś pewna, że nie ma innego powodu?
Widzę, że coś podejrzewa. Jest bardzo zdenerwowany, nie przestaje zrywać wilgotnej etykietki piwa i tak długo zdrapuje resztki, aż butelka jest zupełnie czysta.
– Kartę i jeszcze jedną Coronę – proszę kelnera.
Zapalam papierosa i zaczynam drżeć. Rafa to zauważa, ale nie komentuje.
Prosimy o enchiladas z serem, burritos, ale dla mnie nie ostre, i butelkę czerwonego wina. Bardzo peruwiańskie jedzenie!
– Nie jestem pewien, czy powinnaś pić alkohol.
Teraz Rafa jest bardzo poważny.
– Wypiję tylko troszeczkę. Myślę, że nie czuję się dobrze po tak ciężkim dniu, jaki miałam wczoraj. Jestem bardzo zdenerwowana i zdegustowana tymi afiszami zawiadamiającymi o cholerze w Trujillo. Mam lekkie mdłości, ale nie straciłam apetytu, wydaje mi się, że to dobry znak, prawda?
Nie udaje mi się go przekonać. Jemy w ciszy, przerywanej czasami tylko potajemnymi spojrzeniami, którymi obrzuca mnie Rafa, i urywanymi zdaniami, o tym jak mu poszło w pracy, o zdjęciach, które zrobiliśmy i które mi dał, i o okropnym kelnerze, przynoszącym nam dania jakby odmierzone kroplomierzem.
Kiedy kończymy jeść, wstajemy i informuję Rafę, że wracam do hotelu. Chcę być sama, a jeśli nie spadnie mi gorączka, zamierzam wezwać lekarza. Pochyla głowę, zgadzając się z moją decyzją, i kiedy już wsiadam do taksówki, wrzuca do mojej torebki małą tekturową, żółtą kopertę.
– Obiecaj mi, że będziesz przestrzegać wskazówek zapisanych w tej kopercie.
Jestem bardzo zaskoczona, ale mój stan nie pozwala mi zareagować i spytać, co to wszystko ma znaczyć. Kiwam głową i zatrzaskuję drzwiczki. Na światłach odwracam się i widzę Rafę z daleka, ze smutną miną. Unosi rękę w geście pożegnania. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że już nigdy się nie zobaczymy, i on też o tym wie.
23 kwietnia 1997
Wczoraj przyszedł lekarz i postawił diagnozę, że cierpię na zapalenie żołądka i jelit. Poradził mi również, żebym po powrocie do Hiszpanii udała się do szpitala i zrobiła badania, by wyeliminować zagrożenie salmonellą. Później przespałam całe popołudnie, a po przebudzeniu usiłowałam nawiązać kontakt z Rafą, ale jego komórka przez cały czas była poza zasięgiem. Wielokrotnie wstawałam w nocy, żeby się wypróżnić, i bardzo się pociłam. Do głowy przyszło mi wspomnienie o moim spotkaniu z Roberto i koszmaru, jaki miałam ubiegłej nocy. Powietrze stało się strasznie ciężkie, naciskało na moje ciało do tego stopnia, że wydało mi się, że skończę pogrzebana żywcem. W całym pokoju panował zapach zgniłych jaj, było to ni mniej, ni więcej tylko efektem koloru ścian.
Dziś rano czuję się bez wątpienia lepiej. Gorączka zniknęła w tym samym tempie, w jakim się pojawiła, i mam ochotę na śniadanie i spakowanie walizki. Próbuję, raz jeszcze, zadzwonić do Rafy, bez skutku. Albo się na mnie obraził, albo wie, że wyjeżdżam, i chce sobie oszczędzić dramatycznych pożegnań. Nie mam mu tego za złe. Spędzam cały dzień na sporządzaniu raportów na temat klientów, z którymi się spotkałam, żeby nie rozmyślać.
Taksówka czeka na mnie przy wejściu do hotelu, żegnam się z Evą, która od pierwszej chwili bardzo przypadła mi do gustu. Będzie mi jej brakowało. Nie potrafię ukryć smutku i chce mi się płakać. Już w taksówce nie mogę się powstrzymać i pod spojrzeniem taksówkarza we wstecznym lusterku nie przestaję szlochać z kawałkiem papieru toaletowego, znalezionym w torebce, przy twarzy. Kiedy nie mam kleenexów, zawsze mam przy sobie kawałek papieru toaletowego z publicznych łazienek, którego używam do otarcia przychodzących nie w porę łez, tak jak teraz, albo żeby usunąć nadmiar tłustego potu z czoła i nosa.
Przy okienku Iberii, poszukując biletu i paszportu, znajduję malutką prostokątną kopertę, którą dał mi Rafa. Jest zamknięta pieczęcią z czerwonego wosku z inicjałem R. M. Poznaję pismo Rafy, przekazuje mi następującą wskazówkę: „Otworzyć dopiero podczas lotu”. Dotykam pieczęci, żeby dowiedzieć się czegoś o zawartości. Jest bardzo twarda. Otwieram kopertę w samolocie, nie wcześniej, mimo że umieram z ciekawości. Obiecałam mu to.
Tej nocy jest dość dużo turbulencji, dużo więcej niż podczas lotu do Limy. Zdarza się to zawsze, gdy stewardesy podają posiłek. Pilnuję szklanki z sokiem, która cały czas przesuwa się z prawej strony na lewą i z powrotem, jak podczas seansu spirytystycznego.
Nagle zapala się sygnał pasów bezpieczeństwa, a moje serce zaczyna bić mocniej niż zazwyczaj. Coraz gorzej znoszę podróże samolotem. Żeby się uspokoić, muszę zapalić papierosa, ale boję się potwornej awantury, jaką zrobią mi stewardesy i inni pasażerowie.
Jestem tak sfrustrowana, że udaje mi się zaciągnąć tylko dwa razy. Ile bym dała za jeszcze dwa machy! Właśnie wtedy przypominam sobie o kopercie od Rafy i wyciągam ją tak delikatnie, jakbym trzymała w dłoni diament wart milion dolarów.
Po otwarciu koperty znajduję śliczne opakowanie z karteczką w środku. Przekaz jest bardzo krótki, ale miażdżący:
Kochana szefowo,
cały skarb miłości mieści się w maleńkich paczuszkach.
Rafa
Rafa, dlaczego napisałeś taką krótką wiadomość? Jestem głodna twoich słów, nie miałeś mi nic więcej do powiedzenia? Wielokrotnie czytam wiadomość i zdaję sobie sprawę z jej głębi. Łzy płynące z moich oczu nie mają nic wspólnego z wylanymi w taksówce wiozącej mnie na lotnisko. To łzy przerywane cichym szlochem, które w końcu przeradzają się w szalejący potok. To łzy płynące prosto z serca pogrążonego w zbyt głębokim smutku. Nie pamiętam, żebym tak płakała przez jakiegokolwiek mężczyznę w moim życiu. Ale czy płaczę przez niego, czy za tymi szczęśliwymi chwilami, które były wyjątkowe i nigdy się nie powtórzą?
24 kwietnia 1997
Nikt nie czekał na mnie na lotnisku. Jest jeszcze za wcześnie. Doleciałam na miejsce z nosem kompletnie zatkanym przez to, że płakałam przez siedem z dwunastu godzin lotu, i z podpuchniętymi oczami, tak jakby w powieki ugryzły mnie dwie pszczoły. Pocieszam się myślą, że zostawiłam Rafę w dobrych rękach. Bez wątpienia spotka się ze stewardesą, którą poznaliśmy podczas lotu do Trujillo. Już sama myśl o tym sprawia, że się uśmiecham.
Pierwsze, co robię, to zapalam papierosa. Czekając na taksówkę przy wyjściu z lotniska, wprowadzam kartę SIM do mojej komórki, tę którą wyjęłam przed wyjazdem do Peru. Moja skrzynka musi być pełna wiadomości, ale będę miała czas na przesłuchanie ich, jak już dojadę do domu.
Z Andresem umówiłam się na popołudnie, żeby streścić mu efekty mojej pracy. Najpierw pojadę do domu, położę się na chwilę i wczesnym popołudniem wpadnę do biura.
Po drodze odkrywam cywilizację, którą zostawiłam za sobą kilka dni wcześniej, i przyglądam się ruchowi w mieście. Kiedy zatrzymujemy się na światłach, widzę mężczyznę stojącego przed witryną sklepu Gucciego, przyglądającego się długo cenie pantofli na bardzo wysokim obcasie. Mówi sam do siebie i ma nerwowy tik. W salonie herbaty jakiś urzędnik wskazuje sprzedawczyni palcem ogromne ciasto z bitą śmietaną, która wychodzi ze wszystkich stron. Zwilża sobie lewy kącik ust czubkiem języka. Czuję się dobrze. Wszystko dzieje się bardzo szybko, a ja z łatwością chwytam rytm.
Nigdy w takim tempie nie dojechałam z lotniska do domu, miasto jeszcze całkiem się nie rozbudziło. Oczywiście z każdą chwilą atmosfera zagęszcza się dzięki szarawemu, ciężkiemu smogowi, który podnosi się wcześniej niż wszystkie dźwięki miasta, a wilgotność powietrza już teraz grozi osiągnięciem najwyższego poziomu. Syrena ambulansu przypomina mi, że znowu jestem w Hiszpanii. W każdym kraju te syreny mają odmienny dźwięk i brzmią obco dla tych, którzy ich jeszcze nie znają. I dziś czuję się dobrze, ale obco.
Moja skrzynka pocztowa jest pełna przesyłek. Dwie z nich rzucają mi się w oczy, jedna z moim adresem napisanym ręcznie, a druga to awizo z niebieską karteczką, na której napisano, że ponieważ byłam nieobecna, zostawiają przesyłkę w lokalu A. I powinnam ją odebrać.
Otwieram kopertę i bacznie się przyglądam, kto ją podpisał. To Cristián. Co to ma znaczyć, że Cristián przysyła mi listy? Nie mam ochoty teraz tego czytać. Poza tym, po tym jak się ze mną obszedł wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałam, żywię do niego urazę.
Cieszę się, że wreszcie wróciłam do domu. Witam się ze wszystkimi meblami. Uważam, że żyją własnym życiem. Nie ma ich wiele, ale mają dla mnie wielką wartość uczuciową. Zwłaszcza jeden obraz, który jest reprodukcją portretu namalowanego przez Modiglianiego. Wszyscy, którzy mnie odwiedzili, pytali, czy to mój portret.
– Ja? – spytałam kiedyś zaskoczona, ze zdegustowaną miną.
– Tak! Zapewniam cię, że jesteś bardzo podobna do tej kobiety o jasnobrązowych włosach, delikatnych, różowych ustach, o których nie wiadomo, czy się uśmiechają, czy nie, o długim wyrazistym nosie, bardzo długiej szyi i oczach, patrzących na człowieka bez względu na to, gdzie się znajduje.
Dziewczyna z obrazu nie jest piękna, ale za to tajemnicza.
– Jest jak Gioconda! – wykrzyknęła Sonia, widząc go po raz pierwszy.
Opadam na sofę, stawiając walizkę obok niej, i przeglądam wszystkie rachunki, które do mnie przyszły: telefoniczny, z Fecsy, reklamę nowego salonu piękności, który robi tipsy… Wracam do listu od Cristiána.
Kochana Val,
wielokrotnie dzwoniłem do Ciebie na komórkę, ale jest wyłączona. Nie wiem jak Cię znaleźć. Dlatego pozwalam sobie do Ciebie napisać. Proszę Cię, odezwij się do mnie, choćby po to żeby mnie posłać do diabła. W przeciwieństwie do Ciebie, mam wielką ochotę się z Tobą spotkać.
CRISTIÁN
Niech cierpi! Energicznie gniotę kartkę w dłoniach i postanawiam natychmiast wrzucić ją do śmieci. Nie mam ochoty po powrocie do Hiszpanii znów zawracać sobie nim głowy. Instynktownie, żeby przezwyciężyć bolesne wspomnienie Cristiána, schodzę na dół do lokalu Felipe i dzwonię do drzwi. Otwiera mi natychmiast.
– Cześć! Jestem twoją sąsiadką z pierwszego piętra. Przypominasz mnie sobie? – pytam go, szeroko się uśmiechając.
Jeszcze nie wiem, że moje spotkanie z Felipe okaże się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. O ironio, spotykamy się w momencie, gdy przeznaczenie zmieni bieg mojego życia, tak jak on zmienia bieg życia swoich klientów.
Felipe to dziwny typ – niziutki i krótkonogi. Jeśli chodzi o jego nogi, to przypominają literę O. Ma długie paznokcie, jak muzyk grający na gitarze klasycznej, tłuste, kręcone włosy i hiszpańską bródkę, której umyślnie pozwala rosnąć, żeby nadać sobie interesujący wygląd. Zawsze ubiera się na czarno lub szaro i nosi stare, białe buty. Na pierwszy rzut oka jest to przygaszony facet, o bladej twarzy, trochę nieśmiały i niezdolny do wypowiedzenia jednego zdania bez powtarzania „jasne, jasne” i zacinania się przynajmniej raz przy każdym słowie. Ma bardzo ciemne, małe oczka i przypomina małego liska. Właściwie to jest potwornie brzydki.
– Jasne, jasne! Mieli dla ciebie paczkę, a ponieważ cię nie było, odebrałem ją. Poczekaj, już po nią idę. Wejdź, wejdź! Nie stój w drzwiach – zaprasza mnie nieśmiało.
Podchodzi do stołu, z szuflady którego wyciąga paczkę.
– Nie wiem jak mam ci dziękować. Gdybyś jej nie odebrał, z pewnością odesłaliby ją z powrotem do nadawcy i musiałabym bardzo długo czekać, żeby do mnie wróciła.
Dziękuję mu, czytając jednocześnie, co jest w środku.
– Sąsiedzi powinni sobie pomagać. Poza tym już przecież się znamy. Parę razy na siebie wpadliśmy. Jesteś Francuzką, prawda?
Jestem zaskoczona, że ani razu nie powiedział „jasne, jasne”.
– Tak, jestem Francuzką, ale już od kilku lat mieszkam tutaj – odpowiadam mu, zadowolona, że wreszcie przysłali mi sprzęt do pasywnej gimnastyki, który kupiłam w sklepie wysyłkowym pewnej nocy, gdy nie mogłam zasnąć. Następnie pytam go: – A ty jesteś czystej krwi Katalończykiem, jak sądzę?
– Tak. Jasne, jasne. To można poznać po akcencie, prawda? – mówi, spuszczając wzrok.
Zaciekawiona, też patrzę na podłogę, ale nie zauważam tam nic interesującego.
– A co tu robisz? – pyta, szurając prawą stopą tak, jakby chciał zgasić papierosa.
– Pracuję w agencji reklamowej – odpowiadam, patrząc mu prosto w oczy i oczekując jakiejś reakcji.
Felipe nie zaniemówił.
– Agencja reklamowa, jasne, jasne. To musi być fascynujące, nie?
Chowa ręce do kieszeni spodni. Odnoszę wrażenie, że jest skrępowany, ponieważ cały czas wbija wzrok w podłogę.
– Tak, czasami jest, ale wydaje mi się, że twoje zajęcie jest dużo bardziej interesujące.
Gwałtownie unosi głowę.
– Dziesięć dni temu, kiedy wyjeżdżałam, spotkałam grupę ludzi przed twoją firmą i jakaś dziewczyna powiedziała mi, że są aktorami i że sprzedajesz kawałki życia. To prawda?
Jestem zdecydowana wyciągnąć z niego informacje i zrozumieć o co chodzi z tymi kawałkami życia.
Felipe odpowiada mi bardzo poważnie:
– Jasne, jasne. Moja praca jest bardzo ciekawa, prawda? Tak jak słyszysz, sprzedaję kawałki życia. To nowatorskie. Wymyślam historie i sprzedaję postaci. To taka gra. Ludzie dużo marzą. Chcieliby być szpiegami, gwiazdami pop, modelami albo zakładnikami.
– Zakładnikami? – pytam zaskoczona.
– Tak. A ja czynię te marzenia realnymi. Kreuję sytuacje, postaci. Mam bardzo dobrych aktorów; scenariusz i cała reszta wydają się prawdziwe. Jak samo życie!
– To bardzo interesujące! – wykrzykuję. – A jak to działa?
– Mógłbym ci wytłumaczyć, ale potrzebowałbym na to trochę czasu. A może wpadłabyś jutro po południu i omówilibyśmy to spokojnie?
– Okej! Przyjdę około ósmej, wcześniej nie mogę, bo pracuję. Pasuje ci ta godzina? – pytam podniecona, z nadzieją że się zgodzi.
– Jasne, jasne, że mi odpowiada. Jutro, próbujemy przez całe popołudnie. Jeśli skończymy wcześniej, niż przewiduję, poczekam na ciebie.
Żegnamy się i wracam do swojego mieszkania. Jestem zmęczona po podróży, ale jednocześnie poziom adrenaliny podnosi mi się do maksimum. Felipe mnie zaciekawił i swego rodzaju euforia wypełnia całe moje ciało.
Próbuję trochę odpocząć i po południu udaję się do biura z ochotą pożarcia całego świata.
Andres już na mnie czeka, siedząc na swoim królewskim tronie, żądny wiedzy na temat szczegółów moich spotkań. Przez chwilę rozmawiam z kolegami, z entuzjazmem oczekując na spotkanie z szefem, którego mimo wszystko lubię. Energicznie pukam do drzwi jego gabinetu.
– Wejdź, córeczko!
Zawsze gdy wracam z podróży Andres podnosi się i dwukrotnie mnie całuje. To już zwyczaj, a jednocześnie jedyna okazja, przy której mogę dostrzec w nim pewną delikatność, na ogół skrzętnie ukrywaną. W pozostałych przypadkach jest najbardziej chłodnym człowiekiem, jakiego znam. Tym razem mnie nie obejmuje, a ja wyglądam śmiesznie, odruchowo nadstawiając policzek. Atmosfera jest ciężka, pomimo że Andres jest w oczywisty sposób zadowolony z tego, że mnie widzi.
– Cześć, Andres! – mówię, zamierzając usiąść. – Już jestem, z kilkoma podpisanymi kontraktami, tylko Prinsa musi jeszcze przemyśleć sprawę.
– Wyglądasz na zmęczoną, córeczko. Miałaś dobrą podróż? – pyta mnie z przejęciem, kartkując informacje, które właśnie mu wręczyłam.
– Taką sobie. Tyle godzin w samolocie, poza tym jet lag każdego by wykończyły. Ale nie martw się, świetnie się czuję. Jak oceniasz moją pracę?
– W porządku, córeczko. Będziemy naciskać Prinsę stąd.
– A kiedy następny wyjazd? – Zadając to pytanie, zdaję sobie sprawę, że właśnie włożyłam palec między drzwi.
Andres odkłada papiery, bierze swój blok z neurotycznymi rysunkami i zaczyna szkicować trójwymiarowe sześciany, kolorując ich ścianki ołówkiem. Zdejmuje okulary i nie wiem dlaczego ten tak zwyczajny gest podsuwa mi myśl, że zakomunikuje mi coś złego. Ma bardzo zmęczone oczy, a pod nimi ogromne wory.
Całe biuro już o tym wie, ale nikt nic mi nie powiedział. Nagle poczułam się jak żona, której mąż przyprawia rogi, a która zawsze dowiaduje się o tym ostatnia. Machinalnie unoszę rękę i przygładzam włosy, w rzeczywistości sprawdzam jednak, czy moje niewidzialne rogi mają już czubki. Nagle rozbolała mnie głowa, a poranna euforia zmienia się niebezpiecznie w serię mdłości atakujących żołądek i gardło. Mój wzrok przykuwają drżące wargi niespokojnego, ale wciąż milczącego Andresa.
– No już! Powiedz mi! – prawie na niego krzyczę.
Andres musi głęboko zaczerpnąć tchu, żeby wymówić to, czego już się boję. Siedzimy twarzą w twarz, ja bez tchu, a on w widoczny sposób zakłopotany tym co ma mi powiedzieć.
– Bardzo mi przykro, córeczko, ale jesteś zwolniona.
Już wcześniej wiedziałam, że nastąpiła restrukturyzacja firmy, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że zwolnią mnie w ten sposób, bez słowa. Nie proszę Andresa o wyjaśnienia, bo jestem zbyt zmęczona i nie mam siły wdawać się w dyskusje. Umawiamy się na inny dzień, żeby podpisać świadectwo pracy, dwukrotnie całuje mnie na pożegnanie i jak zahipnotyzowana wychodzę z jego gabinetu. Idę pozbierać swoje rzeczy. Pomaga mi Marta, która nie przestaje wzdychać, powtarzając, jaka to jest niesprawiedliwość i że powinnam zaskarżyć firmę o bezprawne zwolnienie z pracy. Wszyscy wiemy, że poleci jeszcze wiele głów, ale moja była pierwsza, i to właśnie boli mnie najbardziej.
Wracam do domu jak narkomanka, nie uświadamiając sobie jeszcze, co tak naprawdę mnie spotkało. Muszę to spisać, gdyż wciąż jeszcze odczuwam skutki trujących słów Andresa. Biorę mój dziennik, żeby opisać i zrozumieć tę sytuację. Ale nie mogę. Teraz mam straszną ochotę być z Cristiánem, by odnaleźć natchnienie, którego mi brakuje.
Pamiętam, jak po naszym pierwszym razie czułam potrzebę przeniesienia na papier szelestu zsuwających się z nas ubrań, opisania drogi, którą jego język pokonywał, przesuwając się po moim ciele, tego jak jego ręce bawiły się moimi piersiami, delikatności z jaką pieścił mój brzuch, zapachu jego oddechu na mojej twarzy, zwykłego delikatnego wietrzyka pojawiającego się zawsze wtedy, gdy ciało ogarnia gorączka lubieżności, wspólnej radości naszych orgazmów, odpoczynku splecionych ciał, delikatnych uderzeń palców jego stóp o moje, kiedy próbowaliśmy zasnąć, i sposobu w jaki mnie obejmował, żebym nie mogła uciec mu na drugi koniec łóżka. Próbowałam przypomnieć sobie wszystko, co sobie myślałam, kiedy po raz pierwszy we mnie wszedł. Ale już nie pamiętam. W mojej głowie tańczą fałszywe obrazy. Jestem zmęczona, a moje życie właśnie dokonało zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni.
25 kwietnia 1997
Ranek spędziłam, paląc papierosa za papierosem – całe mieszkanie śmierdzi nikotyną, moje włosy również, ale nie mam ochoty na prysznic, przeglądam jakieś papiery, czekając na spotkanie z Felipe. Mogłabym je przyspieszyć, ale nie chcę mu się tłumaczyć. Dzisiaj to on będzie musiał mówić. Chcę wiedzieć wszystko o kawałkach życia, a jeżeli powiem mu, że właśnie straciłam pracę, może mi nic nie opowiedzieć.
Na godzinę przed spotkaniem wskakuję pod prysznic i pozwalam wodzie spływać po mojej twarzy, tak jak to robię w deszczowe dni, przeskakując kałuże. Żegnajcie kałuże w drodze do biura; żegnaj, Marto; żegnaj, Andresie. Będzie mi was brakowało.
Muszę odzyskać siły. Po pierwsze, pójdę zobaczyć się z Felipe. Następnie zadzwonię do Soni, żeby zorganizować szaloną babską imprezę w ten weekend. A na koniec spróbuję znaleźć Cristiána i spędzić z nim noc.
Kiedy idę do lokalu A, wydaje mi się, że jestem w lepszym nastroju. Felipe okazuje radość na mój widok. Wpuszcza mnie do środka i rozmawiamy, stojąc na środku mieszkania.
– Myślę, że najlepiej będzie, jak najpierw zwiedzimy lokal, a później wszystko ci wytłumaczę. Chodź za mną.
Lokal jest trzypoziomowy, piętra łączą kręcone schody. Na parterze, gdzie się znajdujemy, stoi stolik komputerowy, pokój jest gabinetem, w którym przyjmuje się klientów. Jest bardzo ładny, z wiklinowymi meblami, a na ścianach wiszą egzotyczne obrazy i fotografie ludzi siedzących na fotelach, związanych sznurami, obrazy z cmentarzy zamieszkanych przez zombi… dostrzegam także afisz zapowiadający film z Michaelem Douglasem: The Game.
– Uwielbiam Michaela Douglasa! – wykrzykuję.
– Podobał ci się film? – pyta mnie z uśmiechem Felipe.
– Nie widziałam go – odpowiadam ze smutkiem.
– Więc musisz zobaczyć. Osiem lat przed wejściem tego filmu na ekrany ja już naszkicowałem kawałki życia. Teraz ludzie myślą, że ten film zainspirował mnie do rozkręcenia interesu, a tak nie jest. Wprost przeciwnie – zapewnia mnie Felipe, trochę rozzłoszczony. – Film tylko pokazuje to, co ja robię. The Game jest historią znudzonego milionera, który ma już wszystko. Jego brat nie wie, co podarować mu na urodziny. Postanawia więc zatrudnić firmę kreującą sytuacje, której bohaterem będzie Michael Douglas. Ten oczywiście o niczym nie wie. W końcu jednak zabawa okazuje się niebezpieczna. Ja robię dokładnie to samo, nie narażając jednak na niebezpieczeństwo moich klientów. Rozumiesz?
Ta historia rzeczywiście mnie podnieca. Schodzimy do piwnicy, gdzie odkrywam ogromne, dość ponure pomieszczenie bez okien – wygląda jak bunkier, w którym są zamknięte historie, z których nikt się nie zwierza. W pokoju znajduje się tylko gigantyczny stół konferencyjny otoczony dwudziestoma krzesłami i plastikowy manekin odziany w wojskowy mundur i maskę gazową. To miejsce wywołuje dreszcze, widać kamienie i cement ścian. Przypomina dziurę pod podłogą, grożącą w każdej chwili zawaleniem się na nasze głowy.
– To właśnie tutaj zbieram wszystkich aktorów, żeby powtarzali każdą scenę. Dlatego jest taki wielki. Potrzebujemy przestrzeni, przestrzeni. – Echo powtarza jego słowo.
– Jasne, jasne – odpowiadam, zdając sobie sprawę, że teraz ja używam jego powiedzonka.
Felipe nie zwraca na to uwagi i kontynuuje swoje wyjaśnienia.
– Wymyślam historie każdego typu: szpiegowskie, horrory, miłosne… o wielu poziomach niebezpieczeństwa, zdumiewające i o strachu. Ludzie wybierają taki scenariusz, jaki im odpowiada, i stają się jego bohaterami na kilka godzin, dwadzieścia cztery, czasem czterdzieści osiem, to zależy od nich. Wszyscy moi aktorzy noszą blaszki z nazwą firmy, po to by w razie, gdyby historia wymknęła się spod kontroli, klient mógł w jakiś sposób wrócić do rzeczywistości. Wystarczy, że rzuci okiem na tabliczkę i od razu się uspokaja, wiedząc, że to tylko gra. Gdyby klient chciał przerwać grę, podaje mu się specjalny kod, którego może użyć w każdej chwili. Zanim gra się rozpocznie, klient musi spotkać się z psychologiem, żebyśmy wiedzieli, w jakim stanie ducha się znajduje, poza tym radzę mu wykonać badania lekarskie. Osoby chore na serce nie mogą brać udziału w grze. Nie chcę przyjmować na siebie takiej odpowiedzialności. Jesteśmy bardzo poważną firmą organizującą wypoczynek. Jak widzisz, pomyślałem o wszystkim.
– Rozumiem – mówię zaintrygowana. Opowiedz mi trochę więcej na temat klientów, którzy kupują ten typ usług, o cenach, scenariuszach…
– Jasne, jasne! Klientami są ludzie z wyższych klas społecznych. Ceny zależą od stopnia skomplikowania i czasu trwania historii, ale jest to dość droga impreza. Przygotowuję awangardowy wypoczynek. A jeśli chodzi o historie, to są każdego typu, niektórzy klienci proszą nawet, żeby wymyślić im osobowość.
– Ach tak?
– Jasne, jasne. Pomyśl tylko, mój ostatni klient był adwokatem, który chciał zostać porwany przez dwie kobiety na czterdzieści osiem godzin i przetrzymywany pod ziemią. Scenariusz został napisany specjalnie dla niego. Był zachwycony.
– W podziemiach. To jasne, że ludzie są nienormalni. Przy tych wszystkich porwaniach, o których się słyszy, przychodzi sobie koleś i prosi, żeby go porwano. Aż trudno mi w to uwierzyć! – mówię z lekkim oburzeniem.
– Nie powiedziałem ci jeszcze, że chciał, by porwały go dwie lesbijki, które kochałyby się na jego oczach. Musiałem zatrudnić dwie prostytutki, ponieważ żadna z moich aktorek nie chciała zagrać takiej roli.
W jego uśmiechu pojawia się nagle coś diabolicznego i perwersyjnego, co bardzo mnie pociąga. Felipe nie wydaje mi się już delikatną i nieśmiałą osobą, którą poznałam wczoraj.
– Rany, dwie lesbijki. – To jedyne, co mogę w tym momencie powiedzieć.
Przygląda mi się przez chwilę i nagle zaczyna kontynuować swoje wyjaśnienia, tak jakby nic się nie stało.
– Kiedyś przygotowaliśmy dla czteroosobowej grupy średniowieczny weekend w zamku, w którym nocami pojawiał się hrabia Drakula. Prawie poumierali ze strachu – mówi, wybuchając śmiechem.
– Naprawdę chciałabym przeżyć taką historię. To musi być wspaniałe. Ale z pewnością jest zbyt drogie – stwierdzam.
– Rzeczywiście byś chciała?
Przygląda mi się uważnie, z perwersyjnym uśmieszkiem na ustach. Znów wydaje mi się bardzo atrakcyjny.
– Tak, oczywiście. To musi być bardzo podniecające!
– Nie przejmuj się, przyjdzie czas, że zorganizuję kawałek życia dla ciebie, i zrobię to bezpłatnie. Zapamiętaj sobie dobrze, co ci mówię: jeśli klient wyrazi już zgodę, nigdy nie wie, w którym momencie zacznie przeżywać swoją historię. Zgadzasz się na takie warunki?
– Tak – mówię, niezbyt poważnie traktując jego słowa.
Co ja do cholery wyprawiam? Nie znam tego faceta i już się zgadzam, nie wiedząc nawet o co chodzi. Chociaż spodziewam się, że będzie to zwykła historyjka, którą wymyśla się dla rozrywki.
– Pamiętaj więc, w najmniej spodziewanym momencie… – powtarza, odprowadzając mnie do drzwi.
– Okej! Na razie, Felipe – żegnam się z nim i biegiem wracam do swojego mieszkania. Ta rozmowa podnieciła mnie i jestem zaskoczona, że taki niezauważalny człowieczek stał się dla mnie nagle tak atrakcyjny.
Moje ciało płonie i muszę ugasić ogarniający je żar. Wybieram numer telefonu Cristiána, ale nie odpowiada, zostawiam mu więc wiadomość, wyjaśniając przyczynę mojej dziesięciodniowej nieobecności. Oddzwania do mnie w ciągu dwudziestu minut i umawiamy się bezpośrednio w jego domu.
Natychmiast idziemy do łóżka. Ujmuje moją głowę w ręce i oblizuje moje usta, nos, oczy, szyję. Uczucie przyjemności jest jak uderzenia w twarz zadawane przez serce, które bije zbyt mocno. Od czasu do czasu schodzi niżej, a potem unosi się, częstując mnie moim własnym nektarem, całując i podgryzając.
– Smakuje ci? – pyta, bardzo podniecony.
– Tak, lubię to. A ty?
– Uwielbiam. Ma taki delikatnie słodkawy smak. Jak letni deszcz.
Znów opadam, pokonana przez rozkosz, i obejmuję dłonią jego wilgotną żołądź, przesuwam po niej w górę i w dół, podczas gdy Cristián penetruje palcem mój odbyt. Podoba mi się to i jemu też. Przeżywamy orgazm jednocześnie, wycieńczeni przez przyjęte pozycje, jakby to od nich zależała intensywność naszego pożądania.
Minęło parę godzin – nie wiem, czy to była rzeczywistość, czy sen – i, gdy się obudziłam, dostrzegłam pośladki Cristiána na mojej twarzy; leżąc nieruchomo, obserwowałam jak otwiera się niewidoczny dotąd otwór. Usłyszałam lubieżny szept:
– Teraz ty mnie spenetruj.
Jestem tak zaskoczona, że nie mogę się ruszyć, jak sparaliżowana. Cristián odwraca się i dodaje:
– Męskie hormony pozwalają czasami zachować się jak świni komuś, kto nią nie jest.
Wspomnienie wrażeń przeżytych podczas spotkania z Felipe sprawia, że przychodzi mi do głowy dowcip w bardzo złym guście.
6 czerwca 1997
Bigudí krąży po mieszkaniu, poznając swój nowy dom. Mami umarła. Miała zawał i nie udało się jej uratować. Czuję, że straciłam jakąś część siebie, i to właśnie w chwili, kiedy coś bardzo ładnego rodziło się między nami. Odeszła, nie otrzymawszy nawet mojej kartki z Peru. Czuję, że życie jest bardzo niesprawiedliwe, i nie mogę przestać rozmyślać, czym zasłużyłam sobie na taki cios. Śmierć jest straszna, ale nie dla tych, którzy odchodzą, tylko dla tych, którzy zostają.
10 lipca 1997
– W twoim biurze pracują sami nieudacznicy! – krzyczał Hassan do telefonu, zupełnie jakby miał zakłócenia na linii i rozmawiał z Chinami. – Jakaś panienka, zapewne praktykantka, powiedziała mi, że żadna Val tu nie pracuje.
Zapomniałam, jak autorytarny charakter ma Hassan. Lubi otrzymywać natychmiast to, czego sobie zażyczy, jak rozkapryszone dziecko. Dlatego ciągle jesteśmy w kontakcie. Dlatego właśnie że daję mu wszystko, czego chce od kobiety, przede wszystkim seks, młodość, i zadaję niewiele pytań.
Kiedy go poznałam, od razu poczułam do niego wiele szacunku, czułość i ogromną chęć, żeby zaeksperymentować z mężczyzną dużo starszym od siebie. Siedział na sofie w barze Hyatt, a ja w hotelowej restauracji jadłam kolację ze swoim współpracownikiem; nie czułam się najlepiej, cały czas usiłując uniknąć bezczelnych spojrzeń kucharza – Luci – który miał na mnie ochotę. Luca wyglądał jak marynarz narkoman, który właśnie wyszedł z więzienia, a na obydwu ramionach miał wytatuowane imiona kobiet, z którymi był. Każdej nocy przychodził po pracy pod moje drzwi, prosząc, żebym go wpuściła, wysyłał mi pełne błędów ortograficznych wiersze napisane wulgarnym francuskim, którego z pewnością nauczył się w galijskich aresztach. W ogóle mi się nie podobał. Tamtej nocy Hassan natychmiast zorientował się, co się dzieje, i przyszedł mi na ratunek, zapraszając mnie na drinka. W tamtych czasach wyglądał jak minister, nosił eleganckie garnitury od Yvesa Saint – Laurenta i miał w kieszeni pół hotelu. Za każdym razem, kiedy kelnerzy przechodzili obok niego, kłaniali mu się z taką rewerencją, jakby był głową państwa. Czułam się jak w niebie z tym mężczyzną u boku i właśnie wtedy zrozumiałam znaczenie tego, co nazywamy „erotyką władzy”. Chciałam spróbować tego, co wiele kobiet doprowadza do szaleństwa: być u boku mężczyzny bogatego i znajdującego się u władzy. Tak naprawdę muszę stwierdzić, że nie jest specjalnie piękny. Ale dla mnie to akurat nie ma żadnego znaczenia. Hassan od razu mi się spodobał, ponieważ, poza wszystkim innym, ma wysuniętą szczękę, tak jak Klaus Kinsky. Ta drobna cecha obrazuje całą jego charyzmę. Poza tym jego elokwencja połączona z aparycją zniewoliła mnie od pierwszej chwili.
Uwiódł mnie spokój, z jakim mówił, zmieszany z porywczością, którą czasami okazywał, kiedy wydawał polecenia swoim podwładnym. Aż do chwili, gdy stanęliśmy przed drzwiami do mojego pokoju, nie mieliśmy problemów, i to w państwie, w którym mężczyźnie nie wolno towarzyszyć kobiecie do pokoju, jeżeli jest samotna. W rezultacie nasz związek rozpoczął się po tym, jak pewnej nocy odważył się, ukryty za bukietem róż, schować w moim pokoju. W końcu przezwyciężył wszystkie przeszkody żeby uzyskać dostęp do mnie, i poczynał sobie coraz śmielej, robił ogromne kroki.
– Posłuchaj, Hassan, jestem zaskoczona, że w moim biurze o niczym cię nie poinformowali. W zeszłym miesiącu dostałam wymówienie – tłumaczę mu w nieco kiepskim nastroju wywołanym jego tonem i ze wstydu, że jestem na liście bezrobotnych.
– Zrobiłaś coś takiego, żeby wyrzucili cię z pracy z dnia na dzień? – pyta.
– Oczywiście, że nie! – krzyczę trochę obrażona, a trochę urażona. – Po prostu przeprowadzali redukcję personelu i byłam pierwsza, którą wyrzucili. Co ty sobie myślisz? Ze to ja sprowokowałam ich do wyrzucenia mnie na ulicę, kiedy miałam mniej więcej ułożone i spokojne życie?
Hassan, który zawsze chełpi się swoją postawą liberalnego muzułmanina, wychowanego na zachodnią modłę, nie chce nawet dopuścić takiej myśli, ale już sam fakt bycia z kobietą stanowi dla niego poważny problem.
– Dobrze, uspokój się! – mówi nieco łagodniej, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma żadnego powodu do takiego zachowania. – Co masz zamiar teraz zrobić?
Ostatnie zdanie wypowiada z czułością i odnoszę wrażenie, że ma jakiś pomysł.
– Szukać pracy? A jak myślisz, co powinnam zrobić?
– Dlaczego nie przyjedziesz na jakiś czas do Maroka? Moglibyśmy o tym pogadać. Potrzebuję kobiety znającej francuski w mowie i piśmie, do czasopisma, takiej jak ty. A poza tym trochę odpoczniesz od tego szalonego, europejskiego życia.
Prosty pomysł Hassana pociąga mnie i odrzuca zarazem. Nie zgadzam się na wyjazd do Maroka, mimo że jestem bardzo zdesperowana, pozostając w domu z założonymi rękami. Nagła bezczynność przeszkadza mi bardziej niż racje stricte ekonomiczne, ponieważ podczas lat przepracowanych z Andresem zarobiłam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby odłożyć okrągłą sumę, która pozwoli mi żyć spokojnie przez dość długi czas. Ale zawsze byłam raczej mrówką niż leniwcem.
– Przemyśl to dobrze, zgoda?
– Zgoda, Hassan, i bardzo ci dziękuję.
– Nie dziękuj mi – mówi, kończąc rozmowę.
Odkładamy słuchawki niemal jednocześnie.
25 lipca 1997
Jest jedenasta w nocy. Do baru, w którym umówiłam się z Sonią na kielicha, przyszłam pierwsza. Kiedy się pojawia z piętnastominutowym opóźnieniem, widzę, że wygląda kiepsko, choć z włosami rozwiewanymi przez wiatr i swym drobnym ciałem Sonia porusza się z wdziękiem tancerki baletu klasycznego.
– Myślę, żeby dać ogłoszenie. Chcę znaleźć jakiegoś narzeczonego. Zwróć uwagę na to, co mówię! – mówi, płacząc.
– Ty? Ogłoszenie? Mam wrażenie, że trochę przesadzasz, Soniu. Nie mów mi, że nie możesz znaleźć mężczyzny bez przechodzenia przez tych już zaklasyfikowanych? Gdybyś miała sześćdziesiąt lat i była sama, zrozumiałabym, ale w twoim wieku!
– Wcale się nie domagam, żebyś mnie zrozumiała. Ale przysięgam ci, że jestem kompletnie zdołowana. Po raz kolejny czuję się odrzucona. Mam zaburzenia pracy serca i nie mogę spać po nocach.
– Przestań! Nie gryź się tak tym, że nie masz narzeczonego. Pojawi się. Ale tylko wtedy, gdy pozbędziesz się obsesji. Poza tym nigdzie nie wychodzisz. Jak chcesz spotkać bliźniaczą duszę, jeśli nie pokazujesz się nawet na ulicy?
– Wiem, ale nigdy nie lubiłam wypuszczać się na polowania.
– Nie namawiam cię na polowanie, tylko na to, żebyś wyszła i miło spędziła czas, po prostu.
– Ale przy tym, jak teraz wyglądam, nikt nie zwróci na mnie uwagi.
– Czy to nie ty przed chwilą powiedziałaś, że nie masz ochoty na polowanie? Soniu, proszę cię, głowa do góry! Nie chcę, żebyś była taka, kiedy się spotykamy.
– Poza tym nie udaje mi się nawiązać kontaktu nawet na jedną noc – kontynuowała Sonia.
– A kto mówi o kontaktach na jedną noc? Powtarzaj to z tą samą osobą prze wiele nocy z rzędu, jeśli chcesz!
– Chodzi o to, że nie chcesz zrozumieć tego, co do ciebie mówię. Ja nie uznaję seksu bez miłości.
– Ależ jesteś upierdliwa z tym seksem bez miłości! Zanim się zakochasz, powinnaś spróbować, tak ci radzę. Odstaw zasady i nie będziesz miała problemu, kiedy pójdziesz już pierwszej nocy do łóżka z kimś, kto ci się spodoba.
Miałyśmy odmienne opinie na temat seksu i miłości. W zasadzie nie wiem, co znaczy zakochać się, i mało mnie to obchodzi. Uważam, że jestem uprzywilejowana, mogąc korzystać ze swojego zwierzęcego pożądania i nie wiążąc się z nikim. Próbuję wytłumaczyć to Soni, ale ona zaprzecza, kręcąc głową. Mówi, że ona tak nie może, bo wychowano ją starymi metodami.
– Mnie też – odpowiadam, usiłując uświadomić jej, że to nie ma żadnego znaczenia. Jednocześnie myślę o ogłoszeniach w gazecie. Sonia właśnie podsunęła mi pomysł.
– Dobra, zostaw. Ta sprawa ogłoszeń to jedna wielka głupota, naprawdę – mówi, kończąc drinka.
Odprowadzam ją aż do domu i udaje mi się ją trochę pocieszyć. Sonia znika na schodach jak cień, bardziej delikatna niż włókienko bawełny. Już wiem co zrobić, we wrześniu dam ogłoszenie, że szukam pracy. Jeśli Mahomet nie chce przyjść do Góry, Góra przyjdzie do Mahometa.
28 lipca 1997
Po południu dzwoni do mnie Cristián. Chce mi opowiedzieć o tym, że ma narzeczoną.
– I co z tego? Nie jestem zazdrosna.
Milknie, słysząc moją spokojną odpowiedź. W rezultacie muszę spytać, czy nadal jest przy telefonie.
– Tak, jestem tutaj – odpowiada cicho. – Nie sądziłem, że tak zareagujesz.
– Dlaczego nie? A spodziewałeś się, że zacznę krzyczeć i płakać? I prosić cię, żebyś zostawił dla mnie narzeczoną?
– No właśnie czegoś takiego. Wszystkiego poza twoją reakcją sprzed chwili.
Jest rozczarowany. Każdy lubi wiedzieć, że ktoś się w nim zakochał, nawet jeśli bez wzajemności, ale moja reakcja nie była charakterystyczna dla kobiety szalonej z miłości.
– Ja tego nie zrobię. Nigdy cię nie pytałam, czy jesteś wolny, czy nie. To twój problem, a nie mój.
– Chodzi o to, że nie chcę być od nikogo uzależniony seksualnie, i boję się za każdym razem, kiedy się widzimy. Jestem zakochany w swojej narzeczonej i nie chcę jej stracić.
Nie mogę powstrzymać śmiechu.
– Jesteś zakochany, ale pieprzysz się z inną.
– Tak, wiem, wiem! Dlatego źle się z tym czuję i wolę to skończyć. Poza wszystkim innym boję się ciebie.
Właśnie powiedział, że zadecydował, że nie chce mnie więcej widzieć. Rozumiem, że nie boi się mnie, tylko swoich własnych reakcji. Nie chce stawić czoła temu, jaki jest w rzeczywistości, i po krótkim czasie spędzonym ze mną dokonał wyboru.
Szanuję jego decyzję, nie aprobuję jedynie sposobu, w jaki mnie o tym poinformował. To wstrętne mówić takie rzeczy przez telefon.
30 czerwca 1997
Nie myślę już o Cristiánie, ponieważ zwróciłam uwagę na policjanta, który trzyma straż przed komisariatem znajdującym się obok mojego domu. Już podarował mi najlepszy ze swoich uśmiechów i za każdym razem, kiedy przechodzę, przygląda mi się. Jest taki elegancki w swoim mundurze, z kołnierzykiem zapiętym pod szyją na dwa guziki przyciasnej koszuli. Mam wrażenie, że mu się podobam i budzę jego pożądanie. Ma na imię Toni, jest ode mnie niższy i ma krótko przystrzyżone ciemne włosy. Zawsze stoi wyprostowany przed drzwiami, a jego klatka piersiowa wydaje się rzeźbiona pod mundurem, ciało mocne i sprężyste. Jedynym znakiem słabości Toniego jest zabawny pieg nad prawą górną wargą.
Kiedy podaję mu swój numer telefonu, pieg unosi się w uśmiechu.
8 sierpnia 1997
Tej nocy zabieram policjanta do łóżka. Spędzam z nim całą noc, kochamy się wielokrotnie, w jego małym pokoiku pozbawionym mebli, ale zaopatrzonym we wspaniały dywan. Około piątej rano budzi mnie odgłos wody płynącej z kranu w łazience. Odwracam się na łóżku i stwierdzając, że jestem sama, odnajduję wzrokiem światło przebijające spod drzwi łazienki i cień Toniego zamkniętego w środku. Nie ruszam się. Wychodzi, próbując nie hałasować, i kiedy znów kładzie się koło mnie, wyczuwam zapach spermy, którą rozlał na prześcieradłach. Tego intensywnego zapachu próbowałam końcem języka. Ten sam zapach pali moje wnętrzności. Przeszkadza mi wewnętrzny, powtarzający się wstyd, którego nie umiem udawać, i zaczynam oddychać pod prześcieradłami, jakbym nurkowała, aż do chwili kiedy budzę się rano w końcu łóżka, zwinięta jak kiełbaska.
10 września 1997
Całe lato spędziłam z Tonim, ale nasza przygoda już się skończyła, bo przenieśli go do Malagi. Złożył podanie kilka miesięcy wcześniej, żeby być bliżej rodziny, która pochodzi z Andaluzji, i zostało przyjęte. Bardzo się z tego cieszę, ze względu na niego. Znalazłam już pracę, trochę nudną, tłumaczki free lance, za sprawą ogłoszenia, które dałam, co pozwala mi żyć, nie uszczuplając oszczędności. To lepsze niż nic, ale wolałabym znaleźć coś innego. Mam ochotę trochę się rozruszać.
20 września 1997
Dziś, wychodząc z domu, spotkałam Felipe, który przyjechał na motorze do swojego biura. Dawno się nie widzieliśmy i bardzo się cieszę z tego spotkania, choć nie robi już na mnie wrażenia atrakcyjnego faceta, jakie odniosłam za pierwszym razem kiedy się spotkaliśmy. W moich oczach Felipe zmienił się w nic nie znaczącego chłopca i w dodatku wstydliwego, jakim był zawsze.
– Cześć – mówi, parkując motor. – Ileż to czasu cię nie widziałem!
– Cześć, Felipe! Tak, byłam dość zajęta. Jak ci leci?
– Mogłoby być lepiej. Przygotowuję materiał dla prasy zagranicznej. Dzwonili do mnie nawet z jednego magazynu z Afryki Południowej.
Oooo! Będziesz bardzo sławny.
– Mam tylko nadzieję, że ta kampania zakończy się wreszcie sukcesem.
– Jestem pewna, że wszystko się uda. Zobaczysz.
– Wierzysz w to? – Nie wygląda na zbyt pewnego siebie.
– Oczywiście, że tak. Jeśli potrzebujesz pomocy, możesz zwrócić się do mnie. Może mogę coś dla ciebie zrobić? Nikt się o tym nie dowie.
– Jasne, jasne! Dzięki za propozycję – odpowiada.
Żegnamy się i Felipe odchodzi z kaskiem przewieszonym przez rękę. Tymczasem ja usiłuję przejść przez ulicę. Po chwili dobiega mnie jego głos:
– Słuchaj Val! Znasz obce języki, prawda?
– Tak, a o co chodzi?
– Mówisz po angielsku?
– Tak, dość dobrze.
– Potrzebowałbym twojej pomocy. Muszę coś napisać po angielsku, a nie znam zbyt dobrze tego języka. Mogłabyś rzucić okiem, jak będziesz miała czas?
– Oczywiście. Wpadnę do twojego biura, zgoda?
– Jasne. Jeszcze raz dziękuję.
Wreszcie udało mi się przejść przez ulicę.
25 września 1997
Zajrzałam do biura Felipe, żeby przejrzeć notki dla prasy. Tekst, który napisał po angielsku, był tak kiepski, że należało wrócić do początku i napisać go od nowa. Powiedziałam mu o tym bez ogródek.
– Musisz zacząć od początku. Napiszę ci to, bo tego nie możesz wysłać. Jest naszpikowany złymi określeniami i błędami ortograficznymi.
Felipe się przejął. Muszę dodać, że uświadamiałam mu to bez białych rękawiczek.
Poszłam sobie po tym, jak Felipe powiedział mi, co o mnie myśli. Sprawa skończyła się kłótnią i przysięgłam sobie, że więcej się nie spotkam z tym niewdzięcznikiem.
Po południu zadzwoniła Sonia, zapewniając mnie, że spotkała pokrewną duszę: przystojnego, dwudziestotrzyletniego muzyka, na którego natknęła się w metrze, kiedy wychodziła z pracy. Skrzypce upadły mu na ziemię, prosto na jej stopy, i ona pomogła mu je podnieść. Potem zaczęli rozmawiać o muzyce i dał jej parę wejściówek na swój koncert.
– Widzisz? Mówiłam ci już, że to przyjdzie, kiedy najmniej się będziesz spodziewała. Ale tak się dzieje tylko wtedy, gdy nie poszukujesz tego kogoś desperacko. Kiedy jak wariatka chodzisz i prosisz mężczyzn, żeby się w tobie zakochali, uciekają.
Przyznała mi rację. Ale teraz to ja nie mam kochanka, ani przyjaciółki, ponieważ Sonia postanowiła spędzać czas głównie na gruchaniu. A ja jestem skazana na spędzanie swojego czasu na sporadycznych spotkaniach.