XVI

Wszystkich ogarnęło podniecenie. Djamila, Hal i Gwen mieli powitać sekretarkę generalną i jej sztab i odprowadzić na miejsce obrad.

Ale nie to było najważniejsze. To był dopiero wstęp do największej sensacji stulecia: pierwszej rozmowy z maluchami.

Wbrew pozorom, największą przeszkodą był nie sprzęt techniczny, który modulował dźwięki, wzmacniał je lub osłabiał, ale uzgodnienie tekstów, a przede wszystkim wspólnej linii postępowania.

Nawet w ścisłym kręgu wtajemniczonych odezwały się już głosy wątpliwości. A może mali przybysze są dla ludzi niebezpieczni? Może lepiej pozostawić ich samym sobie? Nie wadziliby wtedy nikomu; stanowiliby coś w rodzaju rezerwatu z umieszczoną u góry dużą lupą – dla turystów. Był to wynik tendencji: sensacji nigdy nie jest za dużo… Oczywiście takie stanowisko reprezentowali tylko nieliczni, którzy zresztą szybko je zmienili. Ale że taki projekt znalazł w ogóle zwolenników…

Te i inne problemy Djamila przedstawiła sekretarce generalnej, znajdując w niej uważnego słuchacza. Nie przerywała Djamili, nie pytała o nic, tak że nie było w końcu wiadomo, jakie ma na ten temat zdanie.

Pierwszy kontakt został nawiązany za pośrednictwem tablic, “wynalazku” profesora Fontaine'a.

Świadomie zrezygnowano z wykrycia miejsca pobytu maluchów. Zresztą podrzucenie im jakiegoś mikro-nadajnika albo czegoś w tym rodzaju, co mogłoby wskazać drogę, nie sprawiłoby większych trudności.

Profesor Fontaine pokładał w swych tablicach wielkie nadzieje i nie przeliczył się.

Upłynęły dwa dni, zanim ukazała się odpowiedź: krótka i zwięzła. Na tablicy widniał napis:

Pozdrawiamy was, ludne! Przybyliśmy, aby nawiązać z wami kontakt. Słuchajcie nas w dniu dwudziestego trzeciego kwietnia o godzinie dziesiątej waszego czasu w paśmie 23,943. Wasze miejsce odbioru: polana leśna przy bazie. Noloc, kierownik ekspedycji.

Tablica została ustawiona błyskawicznie. Zanim obserwatorzy uruchomili pomost i włączyli kamery i aparaturę nasłuchową, helikopter już zniknął za wierzchołkami.

Wiadomość zaskoczyła wszystkich. Nie można było wątpić w to, że przybysze obserwują ich od dawna i znają ich, podczas gdy oni sami gubili się jeszcze w domysłach.

Natychmiast zrodziło się pytanie: w jakim stopniu przybysze przeniknęli już do ich sfery życia, jakie mieli możliwości – gdyby sprawdziły się owe niemiłe prognozy – aby im zaszkodzić?

Nie słyszeli jeszcze nawet ich oddechów, tamci natomiast byli w stanie nadawać na ich częstotliwości. To oznaczało, że potrafili prowadzić nasłuch ich audycji. Od jak dawna? Zastanawiano się, w jakim stopniu można poznać ich życie na podstawie wiadomości radiowych.

Hal zaczął tracić swoją pewność siebie. W obecności Djamili sypał coraz to nowszymi argumentami na poparcie swej tezy o pochodzeniu maluchów, ale w głębi duszy czuł coraz więcej wątpliwości. Jeżeli jego poglądy miały być słuszne, to rozwój społeczny tych drobnych istot znajdowałby się teraz na wyższym etapie, mimo że posługiwały się one antycznymi samolotami i meblami oraz innymi przeżytkami. Do wzniesionego na polanie obszernego pawilonu dotarli w różnych nastrojach. Djamila paplała, Hal był zatopiony w rozmyślaniach, Gwen starał się przez cały czas pełnić tak dobrze jak umiał obowiązki gospodarza, a sekretarka generalna milczała.

Hal rozglądał się dokoła ze smutkiem, wspominając chwile, które spędzili tu we dwoje, z dala od innych. Teraz to już należało do przeszłości. Nowa baza przybyszów mieściła się według ich obliczeń w odległości około ośmiu kilometrów od polany. Wywnioskowano to na podstawie zaproponowanej im częstotliwości radiowej.

Powołano już, o czym Hal dowiedział się od Gwena, służbę pelengową, której zadaniem było wykrycie miejsca pobytu maluchów. Należało działać niezwykle ostrożnie: nikt już nie wątpił, że maluchy obserwują ich przez cały czas.

Za dziesięć dziesiąta zajęli miejsca w pawilonie, urządzonym dosyć komfortowo jak na prowizoryczne pomieszczenie. Krąg wtajemniczonych nie poszerzył się i było tu niewiele osób: profesor Fontaine, Ewa, dwóch techników z zespołu Fontaine'a, trzech nie znanych Halowi członków komitetu oraz – ku zaskoczeniu Hala – Res Strogel. Skinęła mu głową na poły ironicznie, na poły łaskawie.

Zapadła pełna oczekiwania cisza. Technicy w napięciu czuwali przy odbiornikach, gotowi w każdej chwili regulować głos i uruchomić samonastawną antenę, aby zapewnić optymalną jakość odbioru.

Za trzy dziesiąta na ustalonym paśmie rozległ się nagle sygnał ciągły.

Już poprzednio zadbano o to, aby w promieniu dwudziestu kilometrów ustała na danej częstotliwości wszelka łączność radiowa. Dźwięk, który teraz usłyszeli, mógł więc pochodzić jedynie od maluchów.

Napięcie osiągnęło punkt kulminacyjny. Nawet małomówna sekretarka generalna nachyliła się do przodu.

Punktualnie o godzinie dziesiątej w pomieszczeniu zabrzmiał donośny, lekko zniekształcony głos, skorygowany momentalnie przez techników. Był to głos mężczyzny.

Hal drgnął gwałtownie, Djamila chwyciła go za rękę. Tym, co go przestraszyło, nie był okrzyk “Uwaga”, ale fakt, że był to głos męski, silny. Nie pasował jakoś do jego wyobrażeń o maluchach. Jednak już po chwili Hal zdał sobie sprawę z naiwności swojego rozumowania. Czego się spodziewał? Pisku? Jego zaskoczenie ustąpiło teraz miejsca świadomości, że oto dzieje się coś niezwykłego.

– Prosimy o próbę funkcjonowania aparatów – mówił dalej rzeczowy głos. – Po odebraniu naszego sygnału wyślijcie impuls.

Przerwa.

Ten całkiem oczywisty wstęp zaskoczył ich całkowicie. Przez chwilę odnosili wrażenie, niezbyt zresztą miłe, jakby działali pod przymusem.

Po chwili sygnał został wysłany. Znowu niepewność. Kto się odezwie? To nie było ustalone. Właściwie powinien był przemówić profesor, ale najwidoczniej poczuł wątpliwości, gdyż podał mikrofon sekretarce generalnej. Potrząsnęła odmownie głową. Fontaine odchrząknął, po czym odezwał się: – Odbiór bez zarzutu. Witajcie! Hal uświadomił sobie nagle, że pierwsze słowa wymieniono w języku niemieckim. A przecież do tej pory wszystko wskazywało na to, że tamci znają jedynie język antyczno-amerykański! Był to kolejny i istotny w odczuciu Hala cios wymierzony w jego tezę.

Po słowach Fontaine'a nastąpiła krótka przerwa. Potem rozległ się głos innego mężczyzny, jakby trochę młodszego.

– Witamy was!

Przerwa.

– Tu mówi Chris Noloc, kierownik drugiej wyprawy oceanicznej, wysłannik administracji Blessed Island.

Przerwa.

– Cieszymy się, że tak chętnie spełniliście nasze życzenie i nawiązaliście z nami kontakt.

Z głosu zniknęła nagle owa wyraźna rzeczowość, mówca przybrał teraz łagodny, cichy ton.

– Z prawdziwą radością witamy w was przedstawicieli wysoko rozwiniętej cywilizacji, społeczeństwa humanitarnego, łudzi ponad dwa tysiące razy większych od nas, ale jednak – ludzi.

Przerwa.

– Pragniemy nawiązać kontakt i współpracę z korzyścią dla obydwu stron.

Przerwa.

Hal odniósł wrażenie, że tamten umyślnie mówi z przerwami, aby dać im okazję do odpowiedzi. Dlatego też uporczywe milczenie profesora Fontaine'a zaczynało męczyć go coraz bardziej. Zerknął na Res. Ona też wierciła się na krześle. Wydało mu się, że jej ramiona drżą lekko.

– Tak jest naprawdę – mówił dalej głos – głównym celem naszej ekspedycji jest nawiązanie z wami kontaktu.

Fontaine poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć. On również zrozumiał, że nie można wystawiać cierpliwości ich rozmówcy na zbyt długą próbę.

– Pragnieniem każdej cywilizacji humanitarnej jest odszukanie we wszechświecie istot rozumnych – odezwał się wreszcie Fontaine. – Do tej pory to się nam nie udało. Dlatego możemy was zapewnić, że również naszym celem jest kontakt dla obopólnej korzyści. Sądzę – tu Fontaine wymienił spojrzenie z sekretarką generalną – że będę wyrazicielem całej ludzkości, jeżeli powiem, że chcemy nawiązać z wami kontakt możliwie jak najprędzej. – Profesor urwał.

Trochę drętwe to przemówienie, pomyślał Hal. Ponieważ strona przeciwna nie odzywała się, profesor mówił dalej.

– Prawdopodobnie zdołaliście poznać nas lepiej, niż my was. Sądzę, że myśleliście już o tym, w jaki sposób moglibyśmy nawiązać ten kontakt mimo… – Fontaine zawahał się – pewnych trudności natury biologicznej.

Zręcznie przekazana piłka, pomyślał Hal z uznaniem.

– Ze względów bezpieczeństwa ewakuowaliśmy naszą bazę, którą znacie. Nieco dalej założyliśmy nową, jak zapewne wiecie.

Sekretarka generalna, Gwen i profesor porozumieli się wzrokiem. Fontaine nerwowo wygrzebał z kieszeni ciasteczko i wsunął je do ust.

– Chętnie wrócilibyśmy do naszej dawnej bazy – mówił dalej ów Chris Noloc – a potem wysłali do was naszą delegację. Przy waszym poziomie techniki nie będziecie mieli trudności w zorganizowaniu rozmowy, przy»której partnerzy będą się mogli widzieć nawzajem. Niestety jesteśmy zmuszeni skorzystać z waszej pomocy, chociaż i my dysponujemy niezbędnymi do tego środkami. Nie możemy jednak nawiązać łączności z ojczyzną i sprowadzić stamtąd sprzętu. Proponujemy dostosować termin naszego spotkania do waszych możliwości.

Była to właściwie prośba, ale słowa brzmiały pewnie. To, co oni mają do zaoferowania, to nie tylko poziom techniczny helikopterów, pomyślał Hal.

Bp wyłączył mikrofon. Teraz porozumiewał się szeptem z sekretarką generalną i Gwenem. Hial siedział za daleko, aby móc coś zrozumieć. Widział tylko, że Res przysuwa się powoli w stronę nadajnika, jakby coś ważnego leżało jej na sercu.

Tamtych troje ustalało widocznie termin. Też mi problem, pomyślał Hal. Właściwie potrzebny nam jest jedynie sprzęt, jaki znajduje się na platformie, tylko że w podwójnej ilości. Wzruszył ramionami. Nie jest ważne: kiedy, tylko żeby to się wreszcie odbyło.

Z głośnika rozległ się znowu głos kierownika obcej – ekspedycji. Hal zaczął przysłuchiwać się uważnie.

Proponujemy od tego momentu porozumiewać się codziennie drogą radiową o jakiejś ustalonej porze, aby ustalić sprawy organizacyjne. Wydaje nam się, że godzina dziesiąta byłaby porą odpowiednią.

Nie ulegało wątpliwości, że przybysze przejęli całą inicjatywę w swoje ręce.

Profesor Fontaine zabrał głos. Zgodził się na propozycję i wyznaczył termin spotkania na ósmy dzień następnego miesiąca. A więc daje nam jeszcze ponad dwa tygodnie czasu, pomyślał Hal. Taka zwłoka! Widocznie istnieją jeszcze jakieś wątpliwości, o których nie wiem…

Odniósł wrażenie, że rozmowa się kończy.

Nagle do profesora podeszła Res i gestem poprosiła o przekazanie jej mikrofonu.

Hal obserwował z napięciem całą scenę.

Fontaine był jakby zaskoczony. Spojrzał na Res, na mikrofon, na Gwena, przeniósł wzrok na sekretarkę generalną. Przerwa zaczynała być kłopotliwa. Wreszcie podał jej mikrofon.

– Noloc – odezwała się Res – wspomniałeś o dwóch ekspedycjach. Kiedy odbyła się pierwsza?

Przerwa. Pytanie zaskoczyło widocznie drugą stronę. Również towarzysze Res spoglądali po sobie zdezorientowani.

Po chwili zabrzmiała odpowiedź:

– Wylądowała dwadzieścia jeden miesięcy temu zapewne uległa katastrofie.

Res uczyniła gest, jakby zamierzała zadać następne pytanie, ale profesor odebrał jej mikrofon.

Kontakt został również przerwany przez drugą stronę. Po zwięzłej odpowiedzi na pytanie Res, Noloc pożegnał się, przypominając tylko umowę.

Obecni spoglądali po sobie bezradnie. Oto rozmawiali z maluchami, nawet w swoim własnym języku, a mimo to nie wiedzieli ani kim tamci są, ani skąd przybyli. Przecież takie sprawy należało wyjaśnić od razu!

Hal wątpił, czy rozmowy dotyczące organizacji spotkań dostarczą informacji na ten temat. Wyglądało na to, że przybysze chcą na razie zachować swoje incognito. Nie był tym zachwycony. Zależało mu na potwierdzeniu swojej tezy, tym bardziej że sam zaczynał się już wahać.

Ale – tej myśli uczepił się mocno – do tej pory była to jedyną teoria, która jakoś wyjaśniała wszystkie zjawiska związane z przybyszami. Odczuwał satysfakcję, że wszelkie środki ostrożności, które zresztą wydały mu się nieco przesadzone, będą podjęte dzięki niemu.

Profesor Fontaine był skłonny widzieć w zachowaniu Res przyczyną nagłego zakończenia rozmowy. Powiedział jej wprost, że uważa tę samowolną ingerencję za niestosowną. Gwen i Ewa starali się go jakoś ułagodzić, sekretarka generalna nie zabierała głosu, a Res, nie próbując się nawet usprawiedliwić, powiedziała zamyślona:

– Drogi profesorze, wydaje mi się, że moje pytanie było istotne. Wcale nie żałuję, że je zadałam! – Odeszła jakby roztargniona, kiwnąwszy jeszcze Halowi ręką.

Ten Noloc nie powiedział wcale, iłu ich jest, pomyślał Hal. Przypomniał sobie nagle, że ostatnio śledził wzrokiem w domu najmniejsze poruszenie lub zmianę w otoczeniu, poświęcając im mimo woli więcej uwagi niż zazwyczaj, że studiował zachowanie każdego owada, dopóki nie był pewny, że ma do czynienia naprawdę z owadem. W każdej chwili spodziewał się spotkać maluchów. A może oni znajdują się już wśród nas, całe miliony? Może tkwią w najbardziej czułych mechanizmach naszego życia, okupując wszystkie punkty newralgiczne? Może czekają tylko na hasło, aby zrzucić ze swych helikopterów mikroby, a potem całe ich armie rozprzestrzeniłyby się na ziemi, jak tamten potok drobnoustrojów w Afryce Północnej… Może znają jeszcze inne sposoby?…

Hal nie był przekonany, czy w takiej sytuacji poradziliby sobie. Życie toczyło się teraz inaczej niż dawniej. Było z pewnością bardziej ustabilizowane, ale mniej bezpieczne.

Czym natomiast charakteryzowała się epoka, z której prawdopodobnie pochodzili mali przybysze? Wojny, morderstwa i inne przestępstwa kryminalne, wzajemna wrogość niemal wszystkich wobec wszystkich, szukanie własnej korzyści za wszelką cenę, chciwość, wyzysk, pośpiech oraz znieczulica – oto cechy tej epoki występujące w wielu krajach.

Hal odegnał od siebie te niezbyt przyjemne myśli i podał rękę Djamili. Wstali. Widocznie zbyt długa zajmowałem się tamtym okresem, pomyślał. Zresztą czy centrala encyklopedyczna jest zaprogramowana tak zupełnie obiektywnie? Czy ocena tej epoki nie jest za bardzo uproszczona? No nic, poczekajmy trochę. Najbliższe tygodnie przyniosą ostateczne rozwiązanie.

Sekretarka generalna poprosiła na naradę do dużego stołu umieszczonego w pawilonie. Nagle znów pojawiła się Res. Przechodząc obok Hala podsunęła mu pod nos mały pojemnik z odrobiną szarozielonej substancji.

– Z góry – wyjaśniła.

Dopiero po chwili Hal uświadomił sobie, że prawdopodobnie miała na myśli bazę maluchów.


Nic się nie zmieniło: do decydującego spotkania mieli się przygotować w ciągu dwóch tygodni. Obydwie strony uznały spotkanie za cel główny. Żadna ze stron nie wykorzystywała możliwości codziennego kontaktu. Bywały dni, kiedy technicy pozdrawiali się wzajemnie, ale po stwierdzeniu, że nie ma żadnych spraw do omówienia, przerywali łączność. Członkowie komisji uwzględnili prośbę maluchów, którzy chcieli przylecieć dużym samolotem, potrzebny był im jednak pas startowy. Obiecali udostępnić zarys swojego rozwoju, poprosili jednak o odpowiedni do ich aparatury filmowej powiększający układ optyczny.

Zanosiło się więc na sensację, wydarzenie szczególnej wagi, w miarę zaś upływu czasu rosło coraz bardziej podniecenie wszystkich zainteresowanych – oprócz profesora, który pozornie zachował spokój. Hal odnosił jednak wrażenie, że Fontaine zjada teraz więcej ciastek niż zwykle.

Odkrycie nowej bazy maluchów w ruinach starej leśniczówki przeszło niemal bez echa, tym bardziej że tamci przenieśli swoją bazę z powrotem na brzozę. Makrosi usunęli stamtąd aparaturę, aby nie wzbudzać podejrzeń swoich gości, którzy i tak mogli obserwować ich dokładniej.

Nie kryjąc się już, zamieszkali więc otwarcie na polanie i Hal z żalem spoglądał nieraz, przeważnie z rana, kiedy dla poprawy nastroju gimnastykowano się trochę, na ten piękny zakątek zeszpecony przenośnymi domkami, wszelkiego rodzaju sprzętem oraz pojazdami.

Nadciągał piękny, ciepły maj, ale nikt z grupy nie łudził się nadzieją, że skorzysta z pogody. Wystarczyło jednak pomyśleć o oczekującym ich wydarzeniu, aby żal szybko zniknął.

W tym czasie Hal został wezwany do kombinatu. Royl powitał go jowialnie, zapytał o zdrowie. Podczas rozmowy czuło się jednak wyraźnie, że według niego nadszedł już czas, aby Hal powrócił do swych obowiązków w zakładzie. Wreszcie zrzucił maskę. Zauważył jakby mimochodem:

– Wiem, Hal, nie chciałbym nalegać, jeżeli nie chcesz o tym mówić, dobrze, dobrze – tu uniósł ręce obronnym gestem – ale czy z tej sprawy w ogóle coś się wykluje? Wiesz, jak ważne dla produkcji są te katalizatory. A ty jesteś w końcu za nie odpowiedzialny. I nie miej mi tego za złe, twój zastępca… on nie bardzo się nadaje.

Royl stał się bardziej natarczywy, kiedy dowiedział się, że trudno teraz przewidzieć, jak długo potrwają jeszcze prace komisji.

Hal postanowił poprosić o pomoc Gwena, jednak ta sytuacja niepokoiła go trochę. Z drugiej strony miał nadzieję, że spotkanie z przybyszami pomoże mu rozwiązać ten problem szybciej i skuteczniej.

Tym razem panowało większe podniecenie niż przed pierwszą rozmową. Zresztą zaangażowano też więcej osób: w pawilonie zajęli miejsca w półkolu niemal wszyscy wtajemniczeni. Tylko nieliczni obserwowali urządzenia na zewnątrz.

Już na pół godziny przed wyznaczonym terminem większość uczestników zajęła miejsca. Wrzało jak w ulu, ludzie zachowywali się jak przed wielkim świętem.

Gwen, Ewa, Djamila i Hal siedzieli na skraju polany w skąpym cieniu młodego modrzewia, naprzeciwko brzozy, gdzie na wysokości pięciu metrów w miejscu obciętej gałęzi działo się z pewnością coś ciekawego. Zachowywali się tak, jakby to wszystko nie interesowało ich ani trochę. Jeżeli mogę ocenić resztę według siebie, pomyślał Hal, to nasza czwórka przypomina paczkę materiału wybuchowego, do której ktoś zbliża właśnie zapalony lont. Co chwila podnosił wzrok, zresztą nie tylko on jeden, spoglądając machinalnie na brzozę.

Nieco dalej rozłożył się na trawie Fontaine. Leżał oparty plecami o zmurszały pień i nie zwracając uwagi na to, że spróchniałe drzewo brudzi mu ubranie, medytował. Spoglądał to w górę, to znów na trawę, ale Hal był pewien, że profesor nie widzi niczego.

– Najbardziej ciekawi mnie, jak oni żyją – odezwał się Gwen. – Na pewno zaaklimatyzowanie się w tym środowisku – tu uniósł prawą rękę i wskazał nią na źdźbła trawy, trzęsawisko i leśne poszycie – jest dla nich bardzo trudne.

– Wydaje mi się, że stanowią przedziwną mieszaninę stagnacji i ewolucji – zauważył Hal, – Przypomnijcie sobie wydarzenie z mrówką i inne, z tym wszystkim muszą się przecież uporać.

– Nadal jesteś przekonany, że oni pochodzą… z tej starej księgi? – zapytała uszczypliwie Ewa.

– Nadal – potwierdził Hal niewzruszenie. Zresztą nie tylko ja – dodał tajemniczo, myśląc o Res.

– A twoja wersja o kosmosie? – nie dawała za wygraną Ewa, zwracając się tym razem do Djamili.

Ta uśmiechnęła się.

– Nie jestem pewna. Chociaż… od ostatniego dziesięciolecia rzadko kto wątpi w fakt, że Ziemia przeżyła w swych czasach prehistorycznych wizytę z kosmosu. Jeszcze do niedawna nikt nie chciał w to wierzyć, jako że takie teorie podkopywały podwaliny starożytnej wiedzy. Może więc oni odwiedzili nas ponownie? Pokryjomu dowiedzieli się wszystkiego, aby móc się łatwiej dopasować…

– A bogowie, którzy wtedy zstąpili na ziemię, byli mikroskopijnymi istotami, tak? – zapytał ironicznie Hal.

– Na tym właśnie polega dopasowanie – odparła z naciskiem Djamila. – W ten sposób mogą pozostać niewidzialni. – Roześmiała się swobodnie. – Uspokój się, to już niedługo! – Spojrzała na zegarek. – Możemy już wejść – powiedziała, wstając powoli.

Zaledwie zajęli miejsca w komfortowym i przestronnym pomieszczeniu z plastyku, pojawili się goście.

Wylądowali – prowadzeni przez radiolokacyjne ścianki kierujące – na stole konferencyjnym, na wyznaczonym miejscu, przed ustawionymi tam obiektywami i ekranami.

Tu także technicy dokonali rzeczy niezwykłej: na ekranach widać było obraz stereoskopowy makrosów, których wielkość nie przekraczała trzech milimetrów; w porównaniu z przybyszami byli nadal olbrzymami, ale już w rozsądnej proporcji.

Przybyła cała eskadra helikopterów – pięć, jak policzył Hal – tworząc szpaler. Kiedy silniki ucichły, przyrządy kontrolne zameldowały kolejny przylot. Tym razem była to duża maszyna, eskortowana przez dwa mniejsze samoloty w kształcie rakiet.

Hal spoglądał przez urządzenie optyczne na stół. Samolot miał dosyć pokaźną długość wynoszącą niemal cztery centymetry! Wbrew wyobrażeniom Hala z samolotu nie wysiadł żaden dostojny brodacz, ale młody, wysportowany mężczyzna, który przeskoczył kilka ostatnich stopni trapu. Za nim ukazali się młoda kobieta i kilku mężczyzn, w tym również starszych. Wszystko to Hal mógł obserwować wyłącznie dzięki urządzeniom optycznym.

Osobliwe ubrania i fryzury gości nie zdziwiły nikogo; wszyscy zdołali się już zapoznać z tamtą epoką.

Przybysze mieli na sobie solidne ubrania z antycznymi zamkami i naszytymi kieszeniami. W ogóle wszystko, co nosili, było uszyte z części. Widocznie nie znali jeszcze ubrań mono-częściowych.

Kobieta odziana była identycznie. Hal z trudem rozpoznał jej płeć. Pod grubym materiałem jej kształty odznaczały się raczej skromnie. Ubranie nie miało żadnego prześwitującego miejsca, nie widać było na nim żadnej gry kolorów, nie sprawiało też wrażenia wygodnego. Prawdopodobnie można było się w nim spocić.

Hal zerknął na siedzącą tuż obok Djamilę. W porównaniu z tamtą kobietą była odziana jedynie w mgiełkę. No cóż, to była nowoczesna tkanina z regulowaną temperaturą. Nawet ten szczegół prowokował do natrętnej myśli: w jakim stopniu będzie możliwe porozumienie? Nie porozumienie, ale wzajemne zrozumienie się?

Uwagę Hala zajęły znowu wydarzenia rozgrywające się na stole. Z helikopterów wysiedli już wszyscy, niektórzy nosili jakieś przyrządy. Teraz tworzyli grupę liczącą dwadzieścia pięć osób, wśród których Hal dostrzegł kilka kobiet.

Na ich czele szedł młody mężczyzna; Hal domyślał się, że jest to ów Chris Noloc, który zamienił z nimi pierwsze słowa.

Nagle przystanął z wahaniem, a za nim reszta.

No tak, nikt z makrosów nie mógł wyjść im naprzeciw, aby ich powitać. Nastała kłopotliwa przerwa. Zresztą jeszcze jedno niezręczne niedopatrzenie dało teraz o sobie znać: goście nie mieli na czym usiąść!

Sytuację uratował jeden z pomysłowych techników. Przeciągnął cienki, miedziany drut, który naprężył się, wyginając lekko. Tak zakrzywiony drut technik wsunął ostrożnie między samoloty.

Goście zrozumieli i usiedli.

Hal spróbował znaleźć się w sytuacji gości: Jak ja bym się czuł, rozmyślał, gdybym siedział na lotnisku przed całym szeregiem gigantycznych przyrządów technicznych, mając za sobą samoloty, a przed sobą, na ekranach, mimo wszystko olbrzymie, pokazane stereoskopowe istoty, wpatrzone we mnie jak w clowna. Wzdrygnął się.

Goście siedzieli stłoczeni w półkolu – tak jak uformował się drut. Część z nich krzątała się dokoła, ciągnąc za sobą kable i przyłączając je do przywiezionych przyrządów. Wreszcie można było zacząć.

Okazało się, że sekretarka generalna i profesor Fontaine studiowali między innymi historyczne języki świata, dzięki czemu znali język antyczno-angielski. Kierując się zasadami grzeczności – przestarzałymi, według Hala i Djamili – postanowili przeprowadzić rozmowę właśnie w tym języku. Reszta mogła korzystać z symultanki.

Halowi wydało się to dziwne, gdyż okazało się, że nie tylko ów Noloc, ale również technicy, z którymi prowadzono rozmowy przygotowawcze, znali język niemiecki i internacjonalny.

Dlatego też roześmiał się, kiedy Noloc zaczął mówić w języku, internacjonalnym.

To, co ujawniła rozmowa, było właściwie – pominąwszy niesamowite źródło – zakończeniem całego ciągu logicznych powiązań.

Goście okazali się ludźmi usuniętymi w osobliwy i tragiczny zarazem sposób z grona osobników dużych, pomniejszonymi do skali l: 2050 i cofniętymi w rozwoju – biorąc pod uwagę stan obecny – o ponad sto lat.

Po grzecznościowej wymianie słów Chris Noloc zaczął opowiadać brzmiące niemal niewiarygodnie dzieje własnego społeczeństwa:

– Przede wszystkim muszę wam coś wyznać – powiedział. Podniósł się i wyjął z kieszeni arkusz papieru. – Do niedawna, a ściślej mówiąc do śmierci naszego właściwego kierownika ekspedycji nie powiedziałbym nic o naszym pochodzeniu, bo… bo po prostu, tak jak większość z nas, sam nic o tym nie wiedziałem. Tocs wyjaśnił mi wszystko jako swojemu następcy tuż przed śmiercią. My – tu Chris powiódł ręką, wskazując siedzących współtowarzyszy – uwolniliśmy się wreszcie od klątwy, która ciążyła nad naszą przeszłością. W sprawę wtajemniczeni są wszyscy członkowie ekspedycji, ale nie nasz naród.

Hal spojrzał na Djamilę. Sytuacja stała się jasna. Oto, co nas czeka, pomyślał Hal. Czyżby słowa Chrisa oznaczały, że zostaliśmy wciągnięci w jakiś zatarg pomiędzy maluchami? Czy korpus ekspedycyjny odłączył się od tych, którzy ich wysłali? A może żywi teraz jakieś złe zamiary, chcąc wykorzystać fakt, że reszta narodu nie zna własnej przeszłości? Czyżby miało się okazać, że nasze środki ostrożności są konieczne, a nawet niewystarczające?

Z drugiej strony ani ten Chris, ani pozostali przybysze nie wyglądali na takich, którzy knują coś złego. Chociażby ta szczerość, która przebijała już z pierwszych słów…

Hal skoncentrował się ponownie na mówcy.

– Wy i my jesteśmy wytworami tej samej ewolucji! – Chris przerwał.

Djamila szturchnęła Hala w bok, a Gwen ściągnął kąciki ust i rzucił mu pełne uznania spojrzenie. Również Res zerknęła na niego, jakby chciała powiedzieć: “No, proszę!”

– Nasi przodkowie – mówił dalej Chris – byli jeszcze w roku 1980 normalnymi ludźmi, przynajmniej jeżeli chodzi o wzrost – uśmiechnął się. – Przed stu dziewięćdziesięciu laty utworzyli oni, a było ich dwa tysiące zdrowych ludzi, kobiet i mężczyzn, swoje państwo, Blessed Island, czyli Błogosławiona Wyspa, jak je nazwali. Tak, kraj ten powstał po kryjomu i w ten sposób zaczęła się cała tragedia.

Byli po prostu sektą, jedną z licznych, jakie istniały wówczas w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, marzyli jak wielu ich rodaków o lepszym świecie.

Ta sekta różniła się od innych jednym drobiazgiem, bardzo zresztą istotnym: byli w stanie realizować swoje plany! Część tych ludzi pochodziła z rodzin wielkich biznesmenów, dysponowała więc ogromnymi środkami finansowymi. Ich prorok, profesor Nhak, obiecał im…

Hal przypomniał sobie coś nagle: w centrali encyklopedycznej zakodowany był fakt zaginięcia tego profesora w roku 1981 jako wydarzenie niezwykłe. Nie przywiązywał do tego większej wagi, zdziwiło go tylko, że tego typu wypadek przeszedł aż do historii. -… piękny sielankowy świat zbytku i szczęścia. Jego nauka głosiła: Jedynym ratunkiem ludzkości przed groźbą śmierci głodowej i nuklearnym samounicestwieniem jest – Chris przerwał na chwilę, a potem dokończył podniesionym głosem – miniaturyzacja ludzi!

Nam samym trudno jest dziś zrozumieć naszych przodków. W każdym razie demagodzy pokroju Nhaka znaleźli posłuch i wpływy. Świat był wtedy podzielony na kraje socjalistyczne i kapitalistyczne. Ten drugi obóz rozpadał się, przeżywał kryzysy i wstrząsy. Nie dostrzegał alternatywy, jaką był dla niego socjalizm, system obcy jego istocie.

Nhak głosił następującą tezę: Jeżeli ludzie ulegną pomniejszeniu, zwiększy się niemal nieskończenie przestrzeń życiowa. A bezkresna przestrzeń życiowa oznacza likwidację przyczyn wojen, umożliwi nowe odkrycia, badania, produkcję – słowem, renesans okresu twórczego.

Nhak wybierał długo, aż wreszcie skupił wokół siebie oddaną gromadkę kobiet i mężczyzn w liczbie około pięćdziesięciu, więcej osób nie chciał wtajemniczać. Oni tworzyli jego sektę, byli władzą ustawodawczą i wykonawczą.

W ciągu zaledwie trzech lat zdołali pozyskać wielu. Dwa tysiące. Byli to młodzi ludzie, pełni zapału, gotowi oddać życie za sprawę.

Profesor dysponował wyspą, którą przekształcono, przygotowano do nowych, oczekujących ich warunków. Olbrzymi teren został zadaszony szkłem, po czym wyznawcy sekty przystąpili do tworzenia nowego świata. Jednocześnie zatroszczono się o to, aby nikomu niczego nie zabrakło.

Być może przyznacie mi rację, jeżeli powiem, że takie zadanie może wzbudzić entuzjazm. Nic dziwnego, skoro w krótkim czasie pod szklanymi dachami wyprodukowano odmiany roślin i zwierząt użytkowych, jak również duże ilości odpowiednio przetworzonych materiałów.

Kiedy urodził się pierwszy mutant ludzki, nastąpił z pewnością moment najwyższej euforii. Wydarzenie przybrało charakter publicznego, niemal sakralnego aktu! Aktu, który zapoczątkował ustawę regulującą przyrost naturalny według modelu: dwa plus co najmniej cztery! Ponieważ płód był mały, poród nie wymagał najmniejszego wysiłku. Pierwszy noworodek miał długość – Chris urwał, zastanowią! się przez chwilę – czternastu centymetrów, według waszej miary. – Tu skinął głową ku swoim współtowarzyszom. Kilku z nich właśnie przygotowywało aparaturę filmową.

Po chwili zademonstrowano widzom film, wprawdzie nieostry, gruboziarnisty, ale wstrząsający. Fragmenty owego święta. Euforia, uniesienie, ekstaza – nieprawdopodobne i odrażające. Widzowie patrzyli na ekrany zafascynowani. Oto mieli przed sobą fragment żywej przeszłości, coś, czego nie można było porównać z innymi dokumentami. To, co oglądali, było filmem nakręconym wyłącznie dla tajnego archiwum.

Teraz ukazał się kawałek materiału, trzymany w dwóch rękach, a na nim poruszało się maleństwo, pierwszy sukces: człowiek, który miał osiągnąć wzrost najwyżej czterdziestu centymetrów.

Widocznie rodziny zaczęły stawiać sobie za punkt honoru przekroczenie ustalonej liczby dzieci, tym bardziej że państwo włączyło się aktywnie w proces wychowania, począwszy już od wieku niemowlęcego. Na filmie widoczna była teraz klinika położnicza, promieniejące ze szczęścia rodziny, narodziny dziecka. Poród był sprawą prostą, opieka nad dzieckiem przypominała raczej zabawę, ludzie zaczęli żyć w zbytku. Musieli wprawdzie pracować ciężko, ale na tym właśnie polegał ich misja. Po projekcji Chris ponownie zabrał głos.

– Tylko nieliczni zaufani profesora mieli śledzić wydarzenia na świecie. W końcu w umysłach pozostałych zagnieździła się nieufność, tym bardziej że nie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Kolonia zasklepiła, się w sobie, zniszczono wszelką aparaturę radiową, a Nhak i jego grupa zaczęli usuwać systematycznie ślady przeszłości. Coraz więcej młodych wykazywało alarmujący zanik pamięci. Ogólny entuzjazm sprawił, że na pewien okres zdołano to zamaskować. Potem tłumaczono to jako los, nieuchronne następstwo procesu miniaturyzacji.

Zdaniem niektórych zanikowi pamięci nie przeciwdziałało się dlatego, że pomagał on wymazać przeszłość. Tych, którzy głosili ten pogląd, pozbyto się dyskretnie. Zostali, że tak powiem, wygnani z raju, przekonani, że nadszedł ich koniec. Potem właśnie oni z pomocą innych uratowali nas.

Zapowiadało się coś strasznego – wytyczono sobie cel: wzrost ludzi miał nie przekraczać dziesięciu centymetrów. Potem nastąpiło otrzeźwienie i fiasko: administracja straciła panowanie nad procesem miniaturyzacji. Profesor Nhak umarł. Nie było właściwie naukowej kadry następców. Nieufność sprawiła bowiem, że wtajemniczano tylko nielicznych. Życie zaczęło toczyć się szybciej. Spójrzcie na mnie! – Chris znowu podniósł głos. – Sądziliście, że przekroczyłem już trzydziestkę, prawda? Mam teraz dwanaście lat, a to oznacza prawie połowę życia!

Po raz pierwszy, odkąd Chris zabrał głos, podniósł się szmer. Halem również wstrząsnęło to wyznanie. Ich rozmówcą było dziecko! Ale już po chwili Hal uświadomił sobie bezsens tej myśli. Tamten kieruje przecież grupą ludzi w niezwykłej, skomplikowanej sytuacji i na pewno ponosi wielką odpowiedzialność, jak również musi podejmować doniosłe decyzje.

– Poza tym tego procesu miniaturyzacji nie można już było zatrzymać, nawet wtedy, kiedy przestano wreszcie oddziaływać na nas genetycznie. Zmniejszaliśmy się z pokolenia na pokolenie, aż do dziś.

Ludzie w pawilonie przysłuchiwali się jego słowom wstrzymując niemal oddech. Przytłoczył ich smutek zmieszany ze współczuciem…

Chris zaś opowiadał dalej.

Halowi nasunęło się nagle pytanie: dlaczego ów proces miniaturyzacji nie został odwrócony? Noloc, jakby czytając w jego myślach, powiedział:

– Pierwotnie było ich dwa tysiące, ale jeszcze za życia profesora Nhaka osiągnęli już liczbę ponad pięciu tysięcy. Każdy, kto wyraziłby chęć powrotu, byłby wyklęty. Powiedziałem już, co się stało z tymi, którzy odważyli się sprzeciwić.

Potem zaczęła się walka o życie. Musieli teraz stale dostosowywać otoczenie do swojego wzrostu. Do tego potrzeba było jednak umysłów badaczy, a administracja, bojąc się o własną egzystencję, wolała nie likwidować bariery pamięciowej, aby nie powiększać grona wtajemniczonych. O tym wiemy dopiero od kilkunastu lat. Wtedy nie byli w stanie prowadzić konsekwentnie badań, zmniejszać stale przyrządów i tak dalej… W pewnym sensie ten stan rzeczy przetrwał do dziś. Z biegiem czasu nasz zadaszony świat stykał się coraz częściej z waszym światem makro. Zaczęły się kłopoty. Raz był to deszcz, innym razem mrówki i inne groźne dla nas zwierzęta, ale nie chcę zanudzać was takimi sprawami.

Administracja dostrzegła niebezpieczeństwo grożące istnieniu narodu, a więc również jej samej. Czuła, że wzrasta buntownicze pragnienie powrotu, chociaż ostatnie metody zastraszenia były skuteczne. Zdecydowali się wtedy na jedyny właściwy – z ich punktu widzenia – krok: ogłosili sensacyjną wiadomość, że świat makro przestał istnieć. Nie zapominajmy bowiem, że żyli jeszcze nieliczni przedstawiciele tamtego pokolenia, które nie cierpiało na amnezję.

Mikrosi byli więc jakoby jedynymi istotami, które miały zapewnić przetrwanie gatunku ludzkiego. Do roku 2050 nie byli jednak w stanie prowadzić planowych badań nad genetyką. Całą ich zdolność pochłaniała walka o byt. Wynajdywali więc broń przeciw największym wówczas wrogom: owadom.

Są i inne kłopoty. Jeszcze trochę i siłą rzeczy dojdzie do rewolucji przemysłowej, osiągnięto już bowiem szczytowy poziom obrabiania różnych metali i tworzyw sztucznych. Dlatego też nawiązanie kontaktu z wami jest częścią naszej misji.

Hal przełknął ślinę. Zaczął teraz rozumieć lepiej położenie przybyszów. Noloc mówił dalej zmienionym tonem:

– Mieliśmy duże straty, kiedy zaczęliśmy odkrywać nasz świat, a odkryliśmy go na wyspie pośród nieprzebytego dla nas – jak to się wtedy wydawało – bezmiaru wód.

Mówiąc “my”, mam na myśli ówczesną elitę, kilkuset okrutnych, opętanych żądzą władzy ludzi, kierujących kilkutysięcznym narodem półidiotów. Ten stan rzeczy trwał długo, aż wreszcie, mniej więcej przed pięćdziesięcioma laty, władcy zaczęli prowadzić gorączkowe badania. Okazało się, że miniaturyzacja ludzi powoduje coraz większe obciążenie ludzkiego mózgu. Teraz, kiedy granica została już osiągnięta, zaczęli się obawiać o swój poziom umysłowy, zresztą całkiem słusznie. W tym czasie odnieśliśmy duże sukcesy w dziedzinie badania genów. Dziś możemy powiedzieć, że w dużym stopniu opanowaliśmy świat mikroorganizmów.

Naprzeciw niego powstało jakieś poruszenie. To Res zerwała się z miejsca, po chwili jednak nieco zakłopotana usiadła.

– A potem, w tajemnicy przed administracją, coś zaczęło się rozwijać. Przecież wśród uciskanych robotników też byli ludzie uświadomieni.

Impuls przybył z zewnątrz: ci wygnani przed laty nie zginęli. Wytrzymali niewymowne trudy, rozmnożyli się, bezpieczni nad zatoką na zbawczej wysepce, a więc w świecie makro.

Stamtąd przybyli do naszego odizolowanego świata, aby uświadomić nas. To właśnie oni, chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, skłonili tych robotników, których pamięć wykazywała mniejszy zanik niż innych, aby wychowywali dzieci zdrowe, nie rejestrując ich, a więc chroniąc je od samego początku przed machiną administracji. Oni roztaczali też wizje przeszłości, zniekształcone, pozbawione podstaw naukowych, niemal mityczne. Nie zapominajcie, że było to już dziesiąte pokolenie, a pierwsze zostało na samym początku przeniesione, jeżeli chodzi o środowisko, w warunki społeczeństwa pierwotnego. W każdym razie większość trzonu naszej ekspedycji, ja również, rekrutuje się spośród tamtych wygnanych.

Powstała klasa robotników uświadomionych, którzy zdołali się zorganizować, zanim o ich istnieniu dowiedziała się administracja. A potem wyszło na jaw, że robotnicy schronili się przed represjami w świecie makro. Poza granicami swojej ojczyzny nie musieli obawiać się prześladowań, tam też zbroili się.

W tym czasie przeszła na ich stronę znaczna część naukowców, niektórzy z własnej woli, innych udało się zaagitować. Badacze ci ujawnili swoje najnowsze odkrycia, dając tym samym broń do walki z elitą. Doszło do rozłamu, do zerwania z administracją, do jej zagłady.

Czy możecie sobie wyobrazić, co otrzymali w spadku robotnicy? Było ich około dwudziestu tysięcy; wobec dziesięciu tysięcy członków elity i ponad dwustu tysięcy ludzi ograniczonych.

Jest to proces, który do dziś nie został zakończony, ale z pewnością możecie sobie wyobrazić jego przebieg.

Kiedy zbadaliśmy już naszą wyspę i przystosowaliśmy ją lepiej do naszego życia, kiedy mogliśmy wreszcie odetchnąć i zająć się mniej palącymi sprawami, zaczęły nurtować nas pytania: jaki świat leży za oceanem? Czy istnieje jakiś gigantyczny świat, odpowiadający owym latającym, pełzającym i pływającym potworom, które widywano na peryferiach naszej wyspy? Na ten temat krążyły tylko podania, legendy i baśnie…

Przed trzema laty przygotowaliśmy ekspedycję. Olbrzymi statek pochłonął czterdzieści procent naszego dochodu narodowego. Przez pewien czas utrzymywaliśmy łączność radiową; sygnały nadeszły do nas po dłuższym czasie z jakiegoś odległego, bliżej nie określonego wybrzeża. Wtedy usłyszeliśmy po raz pierwszy o ogromnych istotach, mglistych w oddali, przypominających swym wyglądem ludzi. Urojenia? Nadmiar fantazji? Czy może jednak potwierdzenie wizji, jakie przekazali nam dawni wygnańcy? Nasze środowisko, wyspa, wąskie pasmo między wybrzeżem a naszym szklanym domem, metalowe druty, wypalane cegły – wszystko świadczyło o tym, że na tej planecie istniała kiedyś cywilizacja. Raport z “Oceanu I” pozwalał mieć nadzieję, że poza zasięgiem naszego bytu jest coś, co posiada cechy rozumne, dla nas, grzebiących się i żyjących wśród mchu, traw i brył kwarcu, które wy nazywacie piaskiem, pozostaje jednak nieosiągalne. “Ocean I” zamilkł, zaginął. To już właściwie wszystko. Nasz statek nosi nazwę “Ocean II”.

Chris powiódł wzrokiem po zebranych. Potem dodał:

– W naszym państwie żyje nas obecnie trochę ponad dwieście tysięcy. Nie ma już u nas właścicieli środków produkcji.

Halowi wydało się, że w pawilonie wszyscy razem z nim głośno odetchnęli.

– Co dwa lata naród wybiera rząd. Nasz naród jest zdrowy. Osiągnęliśmy już jednak granicę pojemności mózgu. Nie jesteśmy już w stanie dokonywać odkryć, powielamy jedynie stare. Czy wiecie, jak to jest, kiedy chce się wykonać jakąś logiczną czynność i nagle zabraknie programu? Nie można ustalić z góry gdzie, kiedy… Czy wiecie, jakie wiąże się z tym niebezpieczeństwo? To paraliżuje, stwarza psychozy. Jesteśmy wybrańcami, ale i nas to w końcu nie ominie. Naszym zadaniem jest nawiązanie z wami kontaktu, potrzebna nam jest wasza pomoc. Na razie nasz naród nie zna tego niebezpieczeństwa w całej rozciągłości, nie zna też jego źródła. Może to błąd, tak przynajmniej sądzimy my, na “Oceanie II”. Ale ten brak informacji jest oczywiście uzasadniony; przede wszystkim nie można rozbudzać fałszywych nadziei. Nazbyt liczą na nas inni.

Ostatnie słowa Chris wypowiedział ciszej. Usiadł.

Nastąpiła przerwa. Wszyscy byli wstrząśnięci tym, co usłyszeli przed chwilą i próbowali to wszystko zrozumieć.

Hal miał właściwie wszelkie powody ku temu, aby triumfować. Oto tamci potwierdzili jego główną myśl, a przynajmniej podali wersję bardzo zbliżoną do jego rozumowania. A jednak nie mógł się cieszyć. Los maluchów poruszył go. Potworne i nieprawdopodobne, że ludzie byli kiedyś zdolni do takich machinacji.

Oczywiście słyszało się o takich sprawach. Ale oto siedzieli poszkodowani, niewidzialni niemal gołym okiem, świadomi swego rychłego końca.

Spojrzał na Djamilę. Wstrząśnięta jak on, wpatrywała się nieruchomo przed siebie.

Sekretarka generalna wstała z miejsca. Nie mówiła dużo, ale za to konkretnie. Obiecała, że zrobią wszystko, co tylko możliwe, aby pomóc w spełnieniu misji “małych braci”, jak się wyraziła. Zaproponowała utworzenie w niedługim czasie wspólnego gremium, w celu omówienia następnych kroków.

Chris poprosił jeszcze o zbudowanie dachu nad bazą i ochronę przed owadami.

Jedno i drugie było drobnostką, zresztą pomoc dla maluchów nie była chyba skomplikowana.

Trudniejsze wydawało się Halowi włączenie ich do społeczeństwa ludzi dużych. Dzieli ich prawie półtora wieku. Na ten proces nie starczy życia jednego pokolenia. Oczywiście oni też nie stali w miejscu, musieli rozszerzać znacznie swój potencjał techniczny w porównaniu z rokiem 1990, ale tego postępu nie można chyba uznać za wystarczający? Z armatami na mrówki czy mechanicznymi nożycami do przecinania pajęczyn trudno coś zdziałać. Ale ich działalność w mikrokosmosie? Przypomniał mu się nagle potok drobnoustrojów, to straszne szare pasmo, nad którym znajdował się wtedy w szybowcu i w którym brodziła Res tkwiąca w zespawanym kombinezonie. Spojrzał na nią. Notowała coś pilnie, na twarzy widniały rumieńce.

Może odkryli również nowe materiały do obróbki… Jak powiedział Noloc? Opanowaliśmy mikrokosmos. Hal poczuł nagle, że krew uderza mu do głowy. Dopiero teraz uświadomił sobie, jakie to może mieć znaczenie na przykład dla medycyny. Poczekaj, Royl, pomyślał z zawziętością, niedługo podsuną ci pod nos takie katalizatory, że ci oko zbieleje.

Ustalili jeszcze stały kontakt radiowy i pożegnali się.

Halowi zrobiło się ich żal, kiedy śmiejąc się i machając rękami wsiadali do swych maszyn. Cieszyła go jednak perspektywa następnych spotkań: obiecali przywieźć ze sobą książki i inne filmy, które pokazałyby coś więcej z ich życia.

Gwen wypchnął ostrożnie na pas startowy większy samolot, a jeden z techników uczynił to samo z mniejszymi.

Najpierw uniosły się helikoptery i szumiąc cicho zawisły nad ich głowami. Potem wystartował duży samolot z eskortą.

Niczym nieduża, migotliwa ławica ryb, mini-eskadra leciała w stronę okna, prowadzona promieniem światła.

Загрузка...