Res Strogel była rozgniewana. Zarzucała Gwenowi nadmierny pośpiech, z jakim obiecał maluchom odwieźć ich do domu. Obawiała się, że goście będą teraz myśleli tylko o tym, zamiast pomóc w rozwiązaniu innych problemów.
Swej prywatnej wizycie nadała teraz charakter oficjalny, tłumacząc jednoznacznie, że według niej przybysze są w stanie zniszczyć potok drobnoustrojów, który najprawdopodobniej, i to podkreślała z naciskiem, wziął swój początek właśnie u nich.
Hal tylko częściowo zgadzał się z jej wywodami. Jeżeli chodziło o to ostatnie, przychylał się do argumentów Gwena, które Res, choć z oporami, w końcu zaakceptowała: bez dowodów czy uzasadnionego przypuszczenia takie bezpośrednie pytanie mogłoby ich obrazić i wzbudzić nieufność. A tego typu podejrzenie mogłoby wywołać panikę, stworzyć dystans pomiędzy nimi a gośćmi.
Ze swej strony Gwen zaproponował, żeby Res wraz z grupą swoich współpracowników, o ile będzie chciała, wzięła udział w ekspedycji towarzyszącej przybyszom w drodze powrotnej. Gdyby wynikły tam jakieś punkty zapalne, można by było przedsięwziąć odpowiednie kroki.
To wyjście odpowiadało Res, tym bardziej że obecnie potok parł – naprzód pod ich kontrolą i w wytyczonych granicach.
Po długich rozważaniach postanowiono odbyć podróż do Wysp Podwietrznych nie drogą lotniczą, lecz jednym z nowoczesnych katamaranów i zabrać ze sobą trzy samoloty.
Wszystkim marzyło się dotarcie do Antiguy i wypłynięcie tam na morze, ale właśnie ta wyspa cieszyła się szczególnym uznaniem turystów i stanowiła ośrodek wypoczynkowy. Dopóki zaś nie były znane zamiary rządu maluchów, należało działać dyskretnie. Hal głosował za statkiem powietrznym. Ich pojęcie o ukształtowaniu i wielkości wyspy było jednak zbyt mgliste, a goście znali swoją ojczyznę oczywiście z innej perspektywy. Na przykład przeliczenie jednostek miary, a co za tym idzie ustalenie proporcji wielkości nie wypadły zadowalająco. Nie udało się również określić, o którą z licznych sąsiadujących z Antiguą wysepek chodzi, przy czym nikt nie mógł zagwarantować, że głównym punktem rozpoznawczym jest istotnie Antiguą. Wreszcie wyznaczono trzy wyspy, które ewentualnie mogły wchodzić w rachubę.
Gwen i profesor Fontaine, którzy przygotowywali ekspedycję, wysłali samolot rozpoznawczy i zgodnie z teorią prawdopodobieństwa, na podstawie zdjęć lotniczych ustalili kolejność badań. Wyspy leżały zresztą obok siebie, w kierunku północnowschodnim od Antiguy: Gujana, North Sound i Long Island. Na wszystkich trzech wyspach były resztki budowli o wspólnych cechach, które jednoznacznie świadczyły o pochodzeniu makro, wszystkie trzy były też uważane za bezludne i niedostępne. Ponieważ za czasów Nhaka wyspy te znajdowały się pod panowaniem Wielkiej Brytanii, Gwen zmobilizował za pośrednictwem sekretarki generalnej Radę Koordynacyjną wysp brytyjskich. Po stosunkowo długim okresie czterech dni nadeszła wiadomość, że w wyniku uporczywych starań odnaleziono dokumenty archiwalne, z których wynika, iż wymienione wyspy należały wówczas do “terytorium nadzwyczajnego”, ale są nadal bezludne.
Informacja wydała się Gwenowi niejasna. Co to za “terytorium nadzwyczajne”? W odpowiedzi na powtórne pytanie okazało się, że chodziło o obiekt wojskowy.
Ponownie skorzystano z usług centrum encyklopedycznego. W końcu uformował się pewien obraz całości: bazy wojskowe nie były wprawdzie dostępne dla osób cywilnych, musiały jednak być przez kogoś, zaopatrywane, w związku z czym nie można było utrzymać ścisłej tajemnicy. Poza tym tego typu jednostki wojskowe pędziły w pobliżu szalone “dolce vita”, czemu psychostratedzy nie sprzeciwiali się zupełnie.
Biorąc to pod uwagę, Gwen nie rozumiał ostrożnego tonu w przekazywanych im wiadomościach. Pertraktacje za pośrednictwem wizji nie dałyby niczego. W związku z tym Gwen, Djamila i Hal zdecydowali się na wizytę w centralnym archiwum. Nie znając Londynu, kierowali się promieniem wiodącym, i w ten sposób doszli do samego archiwum, posępnego, ciemnego budynku w nieprzytulnym rzędzie ulic. Wizyta miała być możliwie jak najkrótsza. Z promienia wiodącego mogły wprawdzie korzystać jedynie najwyższe czynniki administracji, ale Gwen wykorzystał swoją aktualną funkcję.
W archiwum przyjął ich naczelny archiwariusz, mężczyzna w podeszłym wieku. Wyglądał tak, jak zwykło się wyobrażać archiwariuszy.
Hal na jego widok nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, za co otrzymał od Djamili dosyć mocnego kuksańca w bok.
Archiwariusz sprawiał wrażenie, jakby ostatnie sto lat nie pozostawiło na nim śladu. Chodził pochylony, nosił przedpotopowe okulary, a łysinę okalały mu szare kosmyki. Miał chytre, rozbiegane oczy, wąskie jak kreska usta i Hal nie zdziwiłby się wcale, gdyby po każdym jego ruchu z ciała wznosiły się kłęby kurzu.
Ten właśnie człowiek usiłował niedługo potem, kiedy zajęli już miejsca w ciemnym, przeładowanym meblami pokoju, odprawić ich zręcznie z kwitkiem. Wypytywał długo o ich życzenia, mimo że już wcześniej złożyli szczegółowy meldunek, wreszcie wyciągnął dwa pliki o grubości około dziesięciu centymetrów, owiązane i zabezpieczone tekturowymi okładkami. Były to luźne kartki, mocno już sfatygowane i pożółkłe. Widocznie związano je już dawno i przenoszono często z miejsca na miejsce.
Hal wyciągnął szyję, aby odczytać wyblakłe litery na okładce. Wydawało mu się, że było tam napisane: “ściśle tajne”. Aha, pomyślał ubawiony.
Na razie stary nie przekazywał im papierów. – To było laboratorium wojskowe – powiedział. – Wtedy chodziło o to, aby mieć stale coś w zanadrzu, dla uniknięcia równowagi sił. – Uśmiechnął się, zadowolony widocznie ze swego sformułowania. – A Wyspy Podwietrzne miały korzystne położenie, niedaleko od kontynentu amerykańskiego, w pobliżu Kuby, która wyłamała się pierwsza.
Hal zastanawiał się nad nim. Jego słowa brzmiały tak, jakby żałował tego stanu rzeczy, a przecież fakt ten mógł mieć jakieś znaczenie najwyżej dla jego pradziadka.
– Pozwoli pan? – zapytał Gwen, sięgając szybko po leżącą na wierzchu księgę.
Nie pozwolił. Nawet przesunął ją niby przypadkowo dalej, poza zasięg jego ręki. Po chwili zapytał:
– Dlaczego tak bardzo zależy panu na odkryciu celu, jakiemu służyły te wyspy?
– A dlaczego panu zależy tak bardzo, żebyśmy się o tym nie dowiedzieli? – odparował ostro Gwen.
W przeciwieństwie do Hala, który był już gotów przeboleć czterogodzinną podróż do Londynu i wrócić nie wskórawszy niczego, Gwen chciał widocznie przeprowadzić próbę sił. Wyciągnął swoją legitymację członkowską ONZ i podsunął ją pod nos parna McOld, jak przedstawił się archiwariusz. Tamten oglądał ją na wszystkie strony, aż Gwen zniecierpliwiony chwycił za telefon.
– Chciałbym połączyć się z kancelarią waszego premiera. Pan pozwoli!
Dopiero teraz McOld się ożywił. Skrzywił się, jakby poczuł niemiły zapach, posunął księgę ku Gwenowi, po czym powiedział układnym tonem:
– Mogą państwo udać się do czytelni. – Co też bez zbędnych rozmów uczynili.
Mimo dziwnego zachowania się tego żywego zabytku, jakim był McOld, Hala nie interesowała zbytnio treść ksiąg. Ostatecznie to, czym zajmowała się angielska armia na Wyspach Podwietrznych, miało wspólnego z ich misją tyle co nic. Dlatego też bez zapału kartkował z Djamilą pierwszy foliał, przeglądając stare szkice, rachunki za dostarczony prowiant, plany służbowe i inne papierzyska. Zapach był trudny do zniesienia.
Wreszcie Gwen znalazł chyba coś interesującego, bo zatrzymał się dłużej, zagwizdał kilka razy przez zęby i zawołał:
– Aha!
Hal i Djamilą spojrzeli na niego.
– Hm? – zapytał Hal.
– To była wytwórnia trucizn! – wyjaśnił Gwen. – Zajmowano się tu udoskonaleniem i produkcją gazów, gazów psychicznych i innego świństwa. Tfu!
Hal zaczął rozumieć wahanie archiwariusza przed udostępnieniem im tych staroci. On się wstydzi, pomyślał, wstydzi się za swoich przodków! Na pewno odgrywał tu też rolę tak pielęgnowany przez Anglików konserwatyzm. Mimo woli uśmiechnął się.
– Nie widzę w tym nic śmiesznego – powiedział szorstko Gwen. – To jest bezprzykładne świństwo!
– Tak, tak – zgodził się Hal. – Ale po co rozpamiętywać sprawy, które należą już do przeszłości. Również wśród Anglików, i to na zawsze. – Zamknął gwałtownie książkę. Kurz podrażniał mu gardło. – Powinniśmy raczej szukać odpowiedzi na bardziej istotne pytanie: W jaki sposób udało się maluchom pozostawać tak długo w ukryciu?
– Właśnie – ton głosu Gwena nadal nie był uprzejmy. – A klucz do tej zagadki może leżeć w księdze.
Znaleźli jednak tylko informację, na której mogli oprzeć przypuszczenia: końcowa część drugiego tomu zawierała dokumenty na temat likwidacji bazy. Z godną podziwu dokładnością wpięte tu były pokwitowania i raporty, zapiski i rachunki za sprzedaż lub kasację urządzeń i maszyn. Tu i ówdzie widniały nawet liczby dotyczące wartości produkcji. Hal obliczył w przybliżeniu, że produkcja z jednego miesiąca mogłaby zniszczyć całą ludzkość. Wynalazki stanowiły poważną groźbę, nawet jeżeli pomijało się hodowlę niebezpiecznych dla życia bakterii. Poprzez rzeczowy ton raportów przebijała duma z odkrycia nowych środków zagłady.
Znaleźli to dopiero na końcu: akt kupna. Za dosyć zawrotną kwotę dolarów Zjednoczone Królestwo oddawało bezludne wyspy należące do archipelagu Wysp Podwietrznych – tu następowały dokładne dane geograficzne – wraz z ruinami niejakiemu panu Gladford. Umowa była podpisana przez lorda strażnika pieczęci Jej Królewskiej Mości Elżbiety królowej Anglii oraz przez jakiegoś amerykańskiego adwokata. Stosownie do tego, tym bardziej że następna strona zawierała pokwitowanie, umowa nabierała mocy prawnej.
– To na pewno te trzy wyspy, o których oni mówili.
Hal wiedział, że Gwen ma na myśli maluchów.
– Owszem – potwierdził – ale o którą chodzi, nadal nie wiemy. Nie sądzę, aby osiedlili się na wszystkich trzech wyspach. Musimy to wyjaśnić na miejscu. Rozumiemy już wprawdzie niektóre powiązania, ale moglibyśmy dowiedzieć się o tym również później. Ten Gladford to na pewno ktoś podstawiony. Zresztą wydaje mi się, że pójście tym tropem to strata czasu. Podobno w Stanach Zjednoczonych istnieje do tej pory prywatna własność gruntu?
– Tak, z pewnym ograniczeniem! – Gwen zmarszczył brwi. – W przeciwnym razie musielibyśmy starać się o zgodę rządu.
– Kto za wiele pyta… Zresztą misja będzie przebiegała pod patronatem ONZ.
Hal stał na pokładzie rufówki katamaranu. W górze furkotała flaga ONZ. Widok szalejącej na horyzoncie kipieli przywiódł mu na myśl różne wspomnienia, również o archiwariuszu, którego foliały rzuciły nieco światła na tajemnicę wysp.
Statek płynął na najniższych obrotach. Nad wodą wisiała mgła, fale przed ciemnym pasmem rozbijały się wysoko i groźnie, mapy wskazywały lokalne mielizny. Nie prowadziła tędy żadna regularna linia żeglugi. Katamaran miał wprawdzie minimalne zanurzenie, ale należało wystrzegać się wszelkiego ryzyka.
Pochmurna pogoda powstrzymała ich również przed wysłaniem samolotu rozpoznawczego bliskiego zasięgu. Musieliby lecieć zbyt nisko, a mali pasażerowie odradzili im to. Bali się, że samolot mógłby przy locie koszącym uszkodzić zadaszenie wyspy.
Tuż po uzyskaniu łączności radiowej poczyniono przygotowania do wizyty makrosów w Blessed Island – z mieszanymi uczuciami, jak zauważyła poprzedniego dnia Gela w rozmowie z Halem.
Na samo wspomnienie o tym Hal spojrzał mimo woli w górę na mostek kapitański. Z lewej strony wystawał szklany pojemnik, nie większy od przeciętnej walizki. Tam znajdowali się wszyscy członkowie ekspedycji maluchów. Jeżeli chodzi o środowisko naturalne, mieli nawet lepiej niż makrosi, gdyż w pojemniku mieścił się prawdziwy modelowy krajobraz z roślinami i niedużym jeziorem. Za mieszkanie posłużył im ich pojazd specjalny “Ocean II”.
Hal uśmiechnął się mimo woli na wspomnienie “Oceanu II”. Karl mówił o nim zawsze jak o cudzie techniki, co sprawiło, że wszyscy zapragnęli go zobaczyć. Zresztą pojazd nie mógł leżeć tak bez końca na wybrzeżu. W związku z tym Gwen zobowiązał Hala do sprowadzenia go.
Hal poleciał samolotem dalekiego zasięgu. Z przodu u góry, jak teraz na mostku katamaranu,, umieszczona była mała skrzyneczka, w której znajdowali się Karl i Chris. Zainstalowano również transopter, a kurs wytyczał im promień wiodący, wysłany z “Oceanu II”.
No, a potem ujrzeli to cudo w małym zagłębieniu nadbrzeżnej skarpy.
Widok tej zabawki przypomniał Halowi czasy dziecięce, kiedy u babci natknął się ha model samochodu leżący w jakiejś szufladzie. Babcia nie chciała mu go dać; była to ulubiona pamiątka dziadka, kiedy jeszcze żył, gdyż stanowiła kopię samochodu, który kupił sobie z oszczędności. Hal uśmiechnął się ponownie, kiedy przypomniał sobie, jak to go wtedy zasmuciło. Zaraz, jak się nazywała ta seria modeli? Matchbox. Pewnie dlatego, że modele były rozmiarów pudełka od zapałek. Hal niejednokrotnie zastanawiał się, co to takiego “zapałki”.
Ten doskonały technicznie, dumny “Ocean II” przypomniał mu teraz tamten model samochodu. Co prawda pojazd miał długość niemal pięciu centymetrów, był więc kolosem, biorąc pod uwagę wielkość pasażerów. “Ocean II” miał kształt pontonu, z dwoma niezwykle giętkimi łańcuchami gąsienicowymi, przechodzącymi przez całą długość.
Na życzenie Hala wszyscy członkowie ekspedycji mieli znajdować się we wnętrzu statku, zamkniętego hermetycznie. Chris postanowił udać się na pokład, a Karl nie odstępował Hala.
Wreszcie Hal wyjął skrzyneczkę. Transopter musiał oczywiście zostać na swoim miejscu. Na Hala uderzyły siódme poty. Na szczęście utrzymywał z maluchami łączność radiową, w przeciwnym razie całe przedsięwzięcie zakończyłoby się fiaskiem.
Skrzyneczkę przesunął jak najbliżej “Oceanu II”. Żałował, że nie wzięli ze sobą helikoptera. Skrzyneczkę trzymał według wskazówek otrzymywanych drogą radiową.
– Co tak drżysz! – zawołał z żartobliwą ironią Karl. – W końcu to Chris ma przeskoczyć na pokład!
Hal starał się trzymać skrzyneczkę spokojnie i zachować możliwie jak najmniejszy, a zarazem stały odstąp od statku, nie mógł więc obserwować, co się dzieje dokoła. Nie widział też maluchów, krzątających się na pokładzie rufówki, ani tego, który przeskoczył. Zdziwił się, ale jednocześnie odetchnął z ulgą, kiedy Karl zauważył ironicznie:
– No, możesz się już odprężyć.
– Już wszystko załatwione? – zapytał z lekkim niedowierzaniem i właściwie zbytecznie Hal.
Czubkami palców ujął ostrożnie “Ocean II”, ale okazało się, że źle ocenił jego ciężar. Pojazd zachwiał się między kciukiem a palcem wskazującym. Aby ująć go obydwiema rękami, odstawił na piasek skrzyneczkę z Karlem, uczynił to jednak zbyt raptownie. Ciekawe, co oni sobie o mnie pomyślą, przemknęło mu przez głowę.
Natychmiast rozległ się w słuchawkach głos:
– Byliśmy już wtedy w niebezpieczeństwie, kiedy nie wiedząc nic o nas, nie uważaliście zbyt dobrze. Ale teraz zdaje mi się, że jest jeszcze gorzej! – Karl zachichotał przy ostatnich słowach, a Hal poczuł że krew uderza mu do głowy. Pomyślał o pasażerach “Oceanu II”, skazanych z jego winy na gwałtowne wstrząsy.
– Przepraszam – powiedział. Pragnąc się zrehabilitować, dodał: – Uważaj, włożę teraz statek do skrzyneczki.
Reszta czynności odbyła się już zgodnie z planem.
Hal przyłapał się na tym, że przekrzywiając głowę spoglądał ciągle w górę na mostek, gdzie stała skrzynka. Potem powoli przeszedł do przodu, na dziób.
Również na prawej burcie stali ludzie. Czerwona kontrolka sondy akustycznej świeciła się na znak, że urządzenie jest włączone.
Hal zajął miejsce za Djamilą, tuż obok nich stali Ewa i Gwen.
Mimo ograniczonej do minimum prędkości od czasu do czasu przelatywały przed nimi bryzgi. Morze kłębiło się, tworząc niezbyt wysokie fale. Dziób statku zakreślał jednak według wyrażenia Hala rozległe amplitudy, o których wiedział, że mimo pastylek, które zażył, nie wyjdą na dobre pracy jego układu trawiennego.
To jednak nie mogło już trwać długo. Kipiel zbliżyła się znacznie. Hal odniósł wrażenie, że pomiędzy kolejnymi plaśnięciami zanurzającego się dziobu, w powietrzu słychać jednostajny szum.
Wyspa odcinała się we mgle ciemną plamą od białego muru kipieli. Już teraz można było zauważyć, że jest bardzo mała. Z lewej i prawej strony rozciągał się graniczący z nią ocean. Na południu widniały wątłe, wysokie palmy, a teren wznosił się ku środkowi wyspy. Z pokładu nadeszło polecenie:
– Hal Reon, profesor Fontaine, Djamilą Buchay, proszę na pokład samolotu.
Hal nie ukrywał zaskoczenia.
– Wydawało mi się, że o locie nie ma mowy? – zapytał niepewnie.
– Na razie macie się tylko tam udać – odparła drwiącym tonem Ewa.
Hal spojrzał w górę. – Zobaczcie – trącił innych – jeden z techników majstruje – tam, coś wyciąga!
– W każdym razie coś się wreszcie dzieje – zawołał w ślad za nimi Gwen.
Machinalnie zwiększyli tempo, jakby się bali, że dojdą za późno. Musieli przedostać się jeszcze przez łącznik na prawej burcie.
Kiedy nieco zadyszani dobiegli do samolotu, stał tam już Fontaine. Samolot znajdował się na platformie startowej.
Po raz pierwszy Hal widział profesora wytrąconego z równowagi, można też było zauważyć, że Fontaine je coraz więcej ciastek. Jego ręka wędrowała stałe do kieszeni, a szczęka poruszała się nieprzerwanie.
– Lecimy – powiedział.
Uwagę, którą Hal niezbyt fortunnie zaczął od “Wydawało mi się”, zbył energicznym ruchem ręki.
Od strony łącznika zbliżał się do nich technik, który poprzednio majstrował przy skrzynce. Przed sobą dźwigał pojemnik, starając się łagodzić wstrząsy wywołane lekkim kołysaniem katamaranu. Wcisnął Halowi skrzynkę do ręki, ostrzegając go jednocześnie:
– Uważaj! Karl i Gela są na zewnątrz!
Hal zajrzał do pojemnika: obok “Oceanu II” stał minihelikopter.
Zanim jednak zdołał rozeznać się w sytuacji, profesor zniecierpliwił się:
– Szybko, szybko, daj mi tę skrzynkę! – Sam siedział już w fotelu drugiego pilota.
Hal podał mu machinalnie skrzynkę, którą profesor postawił na półce nad tablicą rozdzielczą.
Djamilą wsiadła do środka. Hal ruszył za nią, ale zanim podszedł do samolotu, technik podał mu coś o wyglądzie klipsów. – Oni chcą zachować łączność radiową – wyjaśnił.
Z mieszanymi uczuciami Hal opadł na fotel. Zazwyczaj nie czuł niechęci do lotów, wprost przeciwnie, zawsze upajał go ten cichy lot nad rozciągającym się w dole krajobrazem. Ale tu, teraz? Stawka była duża. Jeszcze raz zapytał:
– Ale dlaczego zmieniono plan?
– Startuj wreszcie! – nalegał profesor. Raptem Hal poczuł narastający w nim gniew. Po co ten pośpiech? Przecież godzina wcześniej czy później nie miała już znaczenia. Wszystkiemu winna jest zrozumiała wprawdzie, ale całkowicie niestosowna niecierpliwość profesora! W lusterku wstecznym Hal dojrzał jego szczęki poruszające się jak zwykle żującym ruchem. Hal wystartował posłusznie, po chwili jednak zatrzymał samolot nad katamaranem i spojrzał wyzywająco na profesora.
Tamten, nieco niechętnie, zdecydował się wreszcie na wyjaśnienie:
– Przeszukaliśmy cały brzeg, oczywiście za pomocą radaru i optycznie; nie ma tam żadnych urządzeń, które moglibyśmy zniszczyć, a więc możemy na niej wylądować! Nasi współpasażerowie ze zrozumiałych względów nie znają tak dobrze stosunków wielkości na wyspie. Kierujemy się do brzegu! Wskazówek udzielą nam Karl i Gela. W odpowiednim miejscu spuścimy na wodę ich statek.
– Uważam też, że oni powinni nas zapowiedzieć – zauważyła Djamila. – Tak będzie lepiej niż drogą radiową. Oni mają ze sobą dużo materiałów na nasz temat.
Fontaine nie zwracał uwagi na jej słowa. Z wyciągniętą szyją siedział pochylony do przodu i obserwował zbliżającą się powoli wyspę.
Nagle odezwała się Gela:
– Hal, słyszysz mnie?
– Słyszę – odparł, poprawiając sobie laryngofon.
– Mógłbyś nastawić dla nas transopter? Spróbują was pokierować.
Hal przesunął okular przyrządu na wysokość tablicy rozdzielczej. W ten sposób mieszkańcy małej skrzyneczki mogli przez niego patrzeć.
– W porządku – rozległ się głos w słuchawkach.
– Wolałbym jeszcze okrążyć wyspą – poprosił Hal.
– Zgoda – odpowiedziała natychmiast Gela. Trzymaj się linii brzegu.
– Po co to! – syknął gniewnie profesor. – Zbyteczna strata czasu!
– Wyspa chyba nie jest aż tak duża – odparł zuchwale Hal, dodając uszczypliwie: – Trzeba było wziąć innego pilota. Ja muszę wyszukać sobie lądowisko.
– Hm – mruknął profesor i sięgnął do kieszeni.
Gryząc, zerkał na Hala z boku i uśmiechał się.
– Nerwy, co? – zapytał.
Chcąc nie chcąc Hal odpowiedział uśmiechem. Dotarli nad pas kipieli. Hal zadrżał na widok fal, które nadciągały spiętrzone, aby po chwili wchłonąwszy wszystko po drodze, opaść. Grzmot dobiegał aż do samolotu, przenikał poprzez szczelnie zamkniętą kabinę. W miejscach odsłanianych przez cofającą się wodę sterczały z piany skały. Hala przerażała również myśl o statku wielkości pudełka od zapałek, który leżał teraz w skrzynce, o którym wiedział jednak, że już raz przedostał się przez tę kipiel.
Z góry widać też było miejsca o mniej groźnym wyglądzie, ale w jaki sposób tamci na nie trafili? A zresztą woda nawet tam nie była spokojna.
Pasmo przyboju łączyło się ze stosunkowo cichą strefą oceanu, który w miejscach wolnych od kipieli odsłaniał barwny świat podwodny, pełen lśniących ryb. Właściwy brzeg tworzył wąski pas piachu, który przechodził nieco dalej w gruby żwir i plątaninę spiętrzonych skał.
Lecąc nad wyspą zdołali stwierdzić, że trzy czwarte wybrzeża to podmyte przez fale urwiska.
Hal wzbił się nieco wyżej. Teraz mógł ogarnąć wzrokiem całą wyspę. Miała kształt elipsoidalny, o średnicy nie większej chyba niż kilometr. Jej wnętrze usiane było wybujałymi krzewami i ruinami.
– Tam, tam – zawołała nagle Gela podnieconym głosem – ta matowa powierzchnia, chyba to tu! Istotnie, z daleka ujrzeli coś, co przypominało zaniedbany zakład ogrodniczy utrzymany w dawnym stylu. Był to cały kompleks otoczony krzewami, roślinami pnącymi i rozpadającym się murem.
Hal dostrzegł przez lornetkę, że większość dachów pokryta była niemal całkowicie mchem, zaroślami i białym ptasim kałem.
Jeszcze jedną rzecz wykryli z góry, rozszyfrowując ją po długim namyśle: wokół wyspy ciągnęła się formacja, która mogła być potężnym parkanem, a raczej jego resztkami. W dziwny sposób przechodziła przez ostre skały i piargi urwistego wybrzeża, nie odcinała więc górnego, względnie równego płaskowyżu od stromego stoku. Poza tym został ustawiony w ten sposób, żeby nie widziano go od strony morza.
Wyspę okrążyli w ciągu kilku minut. Jedynym pewnym lądowiskiem okazało się piaszczyste pasmo wybrzeża. Hal podzielił się swoim spostrzeżeniem z Gelą, zyskując jej aprobatę. Według niej tam właśnie powinno było znajdować się miejsce, skąd wyruszyli na wyprawę.
Mimo stałej łączności radiowej pomiędzy “Oceanem II” a centralą na wyspie i ujawnieniem przybycia makrosów, Hal starał się wylądować jak najostrożniej, aby strumień gorącego powietrza z dysz samolotu owionął możliwie jak najmniejszą powierzchnię.
Wylądowali w miejscu, gdzie nie mogły ich już dosięgnąć lekkie, wybiegające na ląd fale. Piaszczyste podłoże usiane było żwirem. Tu i ówdzie rósł pojedynczo oset. Dopiero po chwili dostrzegli grupy mew i innych ptaków morskich, przyglądających im się z zaciekawieniem ze wszystkich stron, również z raf, dokąd schroniły się, spłoszone pojawieniem się samolotu.
Z lewej strony, nieco dalej, plaża się rozszerzała. Przed laty merze wdarło się bardziej w głąb wyspy, podmywając ją i tworząc wśród skał piaszczystą zatokę. Stało tam kilka najeżonych palm, a z góry po skałach wiodło coś, co przed laty mogło służyć za schody. Widoczne też były resztki ogrodzenia. Hal powiódł po nim wzrokiem i odkrył je również na rafach w pobliżu miejsca lądowania. Budowa tego ogrodzenia kosztowała z pewnością wiele wysiłku.
Hal spojrzał przez lornetkę i zawołał ze zdumieniem:
– Ogrodzenie jest w zupełnie dobrym stanie, z nierdzewnego drutu kolczastego. Czekajcie, tam są jakieś tabliczki! – Zaczął sylabizować, odganiając ruchem ręki Djamilę, która chciała odebrać mu lornetkę.
– Uwaga – zaczął tłumaczyć po chwili. – Wstęp grozi śmiercią. Cały obszar wyspy jest skażony bronią chemiczno-bakteriologiczną… Aha – mruknął po chwili, po czym wyjaśnił: – Co pięćdziesiąt do stu metrów stoi taka tabliczka.
– Wydaje mi się, że gdybym niespodziewanie natknął się na coś takiego, uciekłbym stąd jak najdalej – powiedział profesor.
– Taki był też chyba cel tych napisów – odparła zamyślona Djamila.
– Właśnie – pokiwał głową Hal.
Żadne z nich nawet przez chwilę nie pomyślało o realnym niebezpieczeństwie. Po prostu był to straszak, który miał utrzymać z dala od wyspy przypadkowych gości. Mieszkańców nie było tu z pewnością od dawna. O prowadzonych tu kiedyś badaniach wojskowych wiedziano wtedy przynajmniej na Antigui, mimo ścisłej tajemnicy. A naczelny prorok Nhak uczynił na pewno wszystko, aby jeszcze bardziej podkreślić niedostępny charakter wyspy. Bez wątpienia ogrodzenie i tabliczki były jego dziełem: Użycie na pokaz tak trwałego, nierdzewnego drutu nie dopuszczało innych wniosków. r Może spróbujemy tamtędy? – Hal wskazał na schody.
Nikt się nie sprzeciwił. Dopiero teraz Halowi przyszło coś do głowy.
– Gela – powiedział do mikrofonu – w jaki sposób znieśliście “Ocean” po tej stromej skale? – Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Wydaje mi się, że mimo stosunku masy do oporu powietrza statek zostałby uszkodzony, gdybyście po prostu go zepchnęli.
Gela roześmiała się.
– Statek powietrzny – wyjaśniła po chwili. – Zbudowaliśmy specjalnie w tym celu olbrzymi sterowiec, który przeniósł nas nad kipielą.
– Tak, ale… – w głosie Hala brzmiało zdumienie. – Dlaczego w takim razie od razu nie…
– Statek powietrzny może coś zdziałać jedynie podczas pogody bezwietrznej – przerwała mu. – Musielibyśmy mieć niezwykle silne maszyny, żeby zachować zdolność manewrowania podczas wiatru. Czy wiesz, ile byśmy czekali, aż on ustanie?
Hal dał za wygraną.
– Czy znacie te schody, które prowadzą pod górę?
Gela nie odpowiadała. Dopiero po chwili zapytała:
– Co masz na myśli?
Dopiero teraz Hal uświadomił sobie, jak niedorzeczne było jego pytanie. Skąd tamci mogli wiedzieć, że to schody? Transoptery wynaleźli dopiero niedawno. Dlatego wyjaśnił:
– Tędy wiodą schody wykute w skale. Może w ten sposób uda nam się wydostać pieszo na górę i tam puścić “Ocean” na wodę.
– Poczekaj – powiedziała Gela i zamyśliła się. – Mówisz: schody? Może to właśnie nazywamy Wielką Kaskadą? Podczas ulewnych deszczy tworzy się tu schodkowy wodospad. Tak przynajmniej twierdzili śmiałkowie, którzy odważyli się wyjść na zewnątrz tuż po deszczu. Dawniej zginęło tu wielu naszych, wielu wygnańców. Jeżeli to jest ta kaskada, to na górze prowadzi aż do jej źródła żeglowny szlak. Chwileczkę, pomówię z Chrisem.
Wkrótce Gela odezwała się ponownie:
– Jest tak, jak mówiłam. Spróbujemy. Na górze “Ocean II” może dopłynąć do domu o własnych siłach.
– Dobrze – powiedział Hal, po czym zwrócił się do pozostałych, przysłuchujących się uważnie całej rozmowie. – Oni chyba znają te schody. Idziemy! Uwaga! – odezwał się znowu do Geli. – Wyjmę was teraz z samolotu. Trzymajcie się mocno!
Wolałby, żeby skrzyneczkę niósł kto inny, ale rozmowa, którą przeprowadził, sprawiła, że postanowił zrobić to sam. Przypomniał mu się moment, kiedy tak niezręcznie podniósł “Ocean”, i oblał go pot.
W miarę zbliżania się do schodów, plaża sprawiała wrażenie bardziej uporządkowanej. Dokoła leżało mniej żwiru, wał, raczej sztucznego pochodzenia, ciągnął się na kształt tamy aż do wody. Gaj palmowy był nieco zaniedbany, ale wykazywał pewien określony układ. U podnóża schodów stały parami betonowe słupy, niewątpliwie pozostałości po ławkach.
– Tu zabawiali się mikserzy Jej Królewskiej Mości od gazów i bakterii – powiedziała drwiącym tonem Djamila. – To plaża.
W miejscu, gdzie zaczynały się schody – z bliska ten pofalowany tor żwiru o szerokości jednego metra nie przypominał już schodów – widniała również tabliczka ze znanym obwieszczeniem. Zatknięta na palu i osłonięta plastykiem przetrwała do dziś.
Profesor Fontaine poświęcił jej więcej uwagi. Kilkakrotnie zagwizdał z uznaniem przez zęby.
– Mieli w tym swój cel – powiedział wreszcie. – Napis zabezpieczono dodatkowo, umieszczając go między dwiema płytkami ze szkła organicznego, a więc miał służyć nie tylko ludziom współczesnym Nhakowi.
– Wchodzimy? – zapytała Djamila.
– Czy twoje wahanie oznacza, że napis na tabliczce działa jeszcze do dziś? Gdyby było tu napisane: “Miny”, nie miałabyś chyba tyle obiekcji, co? – zadrwił Hal. – W każdym razie mewy nic sobie z tego nie robią.
– Przecież oni wynaleźli to świństwo nie przeciw mewom, a przeciw ludziom.
– Nie słyszałem też jeszcze nigdy, aby mewy zachorowały na grypę, cholerę albo jak to się tam nazywało – Hal nie ustępował.
– To wszystko bzdury – wtrącił niecierpliwie profesor Fontaine. – Przecież oni nie narażaliby siebie samych!
– Może nastąpiła jakaś awaria – upierała się przy swoim Djamila.
– A pochwały, jakie zebrali, to za co? – Profesor machnął ręką. Dla niego sprawa była jasna. – Chodźcie – dodał i zaczął wspinać się po schodach na górę.
W połowie wysokości, zadyszani – zwłaszcza Hal, który musiał dodatkowo uważać na skrzynkę – natknęli się na ogrodzenie. Drut nie był bardzo zniszczony, tylko od spodu przetarty o skały.
Tam, gdzie schody stykały się z ogrodzeniem, nie znaleźli żadnego otworu.
– A więc założyli to później. W głębi wyspy musi jeszcze być lądowisko – rozumował logicznie profesor.
Ogrodzenie miało wysokość około dwóch i pół metra, a u góry wygięte było na zewnątrz. Słupy, zespolone ze skalnym podłożem, miały taką samą osłonę, jak tamten u podnóża schodów. Tablica ostrzegawcza rzucała się w oczy z daleka.
– I co teraz? – zapytała Djamila.
Ale Fontaine szedł już dalej. W odległości kilku metrów od schodów utworzyła się rynna erozyjna, czego nie mogli przewidzieć budowniczowie. Ogrodzenie było podmyte w tym miejscu przez wodę i żwir.
Fontaine niczym kozica skakał i wspinał się do góry, po czym przecisnął się przez otwór. W chwilę potem, już po drugiej stronie ogrodzenia, niezmordowany biegł w stronę schodów.
Hal musiał głośno krzyczeć, aby go zatrzymać, ł podał mu przez mniejszy otwór skrzyneczkę.
– Nie macie zamiaru dojść wreszcie na samą górę? – zapytała ubawiona Gela. – W ciągu całej ekspedycji nie przeżyliśmy tylu wstrząsów, co teraz. Spokojniej było nawet w żołądkach ryb.
– Zaraz będziemy na miejscu – dyszał Hal. – Ja też bym wolał znajdować się teraz w statku powietrznym. – Przecisnął się przez otwór w parkanie. Na schodach czekał już zniecierpliwiony profesor ze skrzynką w ręku. Nie wyglądało na to, aby zamierzał wyręczyć Hala w dźwiganiu jej.
– Nieźle was tu umieścili – odezwał się Hal do Geli. – Wcale się nie dziwię, że przez tyle czasu nikt was nie odkrył. Te chytre tablice…
– Jakie tablice? – zapytała Gela.
Hal uświadomił sobie, że tamci nie znają w ogóle tych napisów ostrzegawczych, a przynajmniej nie wiedzą nic o ich przeznaczeniu. Wspinając się dalej i dysząc ciężko, zaczął opowiadać jej o wszystkim, co dotychczas odkryli na wyspie. Przysłuchiwała się uważnie, nie przerywając mu ani na chwilę. Jedynie na samym początku wtrąciła, że wywoła również radiostację na “Oceanie”, aby cała załoga mogła wysłuchać interesujących wieści.
Wkrótce znaleźli się na górnej krawędzi skał. Stali na lekko spadzistej platformie, pokrytej zaroślami i ptasim kałem. Przed nimi widniała rozległa, wznosząca się łagodnie równina, porosła karłowatymi, tuż na urwiskiem nawet poszarpanymi krzewami i ułomnymi, przeważnie kolczastymi drzewami. W wielu miejscach sterczały z ziemi zwietrzałe, czerwonobrunatne skały koralowe. Pomiędzy nimi, na skąpych, wypłukanych warstwach osadowych, rosła gdzieniegdzie trawa, oraz mech i oset. Chmara różnorodnego ptactwa gnieździła się w zaroślach, hałasując przeraźliwie, ale bez przesadnej trwogi. Od czasu do czasu jakaś zielona, połyskliwa jaszczurka przemykała do swej kryjówki.
Trójka podróżników zapuszczała się coraz bardziej w głąb wyspy.
– Jeszcze trochę i możecie spuścić na wodę “Ocean II” – odezwała się znowu Gela. – Niedługo nadlecą tu nasze helikoptery, który będą nam towarzyszyły. Ale nie weźcie ich za muchy, zresztą tych już raczej nie ma. Wytępiliśmy je chyba skutecznie. Dlatego też nie obawiamy się już tak bardzo ptaków, które musiały przestawić się na inne pożywienie. Wiecie przecież, jak bardzo jesteśmy zależni od naszych samolotów, bez nich bylibyśmy strasznie nieporadni.
– Przejdźmy jeszcze kawałek – powiedział Fontaine, kiedy Hal chciał już zdjąć skrzynkę.
Łatwo mu mówić, pomyślał Hal, w końcu to nie on ją dźwiga.
Tuż za pobliską grupą krzaków zaczynały się ruiny. Tutaj również teren przypominał raczej twierdzę.
Kolczasty drut, który niegdyś wieńczył tu mury, był już od dawna skruszały. Widocznie nie wykonano go z tego samego trwałego materiału, co ogrodzenie. tym, że kiedyś istniał, pozwalały jedynie przypuszczać brunatne ślady na przeżartym, pokrytym algami betonie.
W wielu miejscach natykali się na szerokie wyłomy w murach. Za nimi widniały ruiny niskich domków, z których wnętrz wystawały korony wspaniale rozwiniętych, bo osłoniętych tu od wiatru krzewów drzew. Za tym dosyć rozległym kompleksem błyszczało coś jasnego.
Z tego właśnie kierunku rozległo się brzęczenie, które nagle zabrzmiało wokół nich. Odgłos wydał się Halowi i Djamili znajomy.
– Są już twoi ludzie – poinformował Gelę.
– To dobrze – szepnęła. – Jestem naprawdę podniecona! Żałuję prawie, że obiecałam towarzyszyć wam przez najbliższy czas.
– Coś podobnego! – udał oburzenie Hal.
– Chyba to, rozumiesz, prawda? – zapytała.
– Oczywiście. Zresztą mamy czas, tak że możesz wziąć sobie trochę urlopu. Musicie nam tylko powiedzieć, gdzie możemy się zatrzymać, nie stwarzając dla was niebezpieczeństwa.
– Poczekaj, nasi coś nadają – przerwała mu Gela. Po chwili powiedziała: – To dla was. Kilka metrów dalej zobaczycie otwartą przestrzeń. Tam zostawcie “Ocean” i poczekajcie na wiadomość ode mnie. Możecie poruszać się bez obawy. Nikt z naszych nie znajduje się poza zadaszeniem.
Hal przekazał instrukcję Geli, Djamili i profesorowi. Fontaine mruknął coś pod nosem, ale skinął na znak zgody głową.
Tymczasem doszli do niemal całkowicie wolnego od rumowiska miejsca, skąd roztaczał się widok na szczytowy front pokaźnych szklarni.
Hal postawił skrzynkę ostrożnie na ziemi, obracając ją stroną wejściową ku szklarniom, po czym otworzył klapę. I oto znajdujący się wewnątrz “Ocean II” ruszył do przodu gwałtownie, nawet jak na pojęcie makrosów.
Poprzedzały go trzy helikoptery wysłane jako eskorta. Pozostałe cztery lub pięć wzbiły się już nad ziemię.
“Ocean II” lawirował zręcznie po nagich miejscach nierównej ziemi, prześlizgiwał się między liśćmi ostu, zdążał najkrótszą drogą do następnego nie porosłego odcinka, zahamował ostro, kiedy drogę przebiegła mu jaszczurka, po czym wjechał do najbliższej szklarni. Helikoptery wzleciały wyżej, a po chwili spuściły się do wystającego ucha, pełniącego najwidoczniej rolę wywietrznika.
– Uff! – jęknął Fontaine. – Odpocznijmy. – To mówiąc przetarł sobie czoło chusteczką odświeżającą.
Pozostałym było również gorąco, ale w tym podnieceniu nie zdawali sobie nawet z – tego sprawy. Twarz Djamili błyszczała od potu. Kiedy nie było wiatru, bliskość równika dawała się we znaki.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – profesor, płonąc z niecierpliwości, kontynuował swój monolog. – Ale i tak nie posiadamy uprawnień do prowadzenia rozmów! Wezwijmy Gwena – zaproponował, zwracając się do Hala.
– Przecież Gela wie, że nie jesteśmy kompetentni – odparła Djamila. – Jakoś to będzie! A z Gwenem możemy porozmawiać.
Profesor połączył się z nim. Wspólnie doszli do przekonania, że mimo najlepszych chęci maluchów upłynie i tak sporo czasu, może nawet kilka dni, zanim dojdzie do oficjalnych rozmów. Gdyby jednak sprawę przyśpieszono, można było powiadomić szybko sekretarkę generalną, która w takim wypadku przeprowadziłaby oczywiście wszystkie rozmowy. Tak ustaliła z Gwenem.
Zresztą Gela, która razem z Karlem miała utrzymywać z nimi łączność, zarezerwowała dla siebie trochę czasu. Ostatecznie nie widziała się ze swoimi bliskimi od kilku lat.
Na katamaranie zaroiło się od ciekawskich. Chcieli przynajmniej być jak najbliżej ekranów. Czas wykorzystano na przygotowania. Lądowanie musiało odbyć się na szczytowej platformie schodów, bez narażania na niebezpieczeństwo samolotu lub szklarni. Pilotowania podjęła się Djamila.
Profesor i Hal podeszli do szklarni. Nie mogli przeboleć faktu, że tak blisko celu są zmuszeni do bezczynności.
Pierwsze wrażenie, jakie odnieśli na widok szklarni, potwierdziło w pełni obawy maluchów: nie przetrzymaliby kolejnej burzy.
Trudno było ocenić teraz stan dachu, ale ramy szczytowe i krokwie były całkowicie przegniłe. Szyby były jednak z małymi wyjątkami całe.
Jedno nie ulegało wątpliwości: gdyby obiekt nie był tak osłonięty, jakby w martwym zakątku raf, za murami i gęstymi zaroślami, katastrofa nastąpiłaby już dawno. A maluchy – i to właśnie przejmowało grozą obydwu mężczyzn – nie byli nawet w stanie ani rozpoznać niebezpieczeństwa, ani mu zaradzić.
Hal uświadomił sobie, że pod tymi dachami, które pierwszy silny wiatr zerwałby w jednej chwili, żyje ponad dwieście tysięcy ludzi. Połowa z nich nie przeżyłaby takiego kataklizmu. Ile ofiar spowodowałyby same odłamki szkła! Teraz, kiedy niebezpieczeństwo było znane, ale nie można było mu zapobiec, pozostawało tylko jedno wyjście: ewakuacja.
– No dobrze – zauważył Fontaine, który widocznie rozmyślał nad tym samym. – Jedna taka krokiew to dla nich wysokość naszych dziesięciu wieżowców ustawionych jeden na drugim. Trzeba najpierw opanować technologię! Wydaje mi się, że nie dadzą sobie rady.
– Wtedy pozostanie ewakuacja – upierał się Hal przy swoim wniosku. – W przeciwnym razie nie można za nic ręczyć.
Profesor wzruszył ramionami.
– Dla mnie istotna jest rozbieżność między ich wielkością a prędkościami, jakie osiągają. Swoimi helikopterami potrafią w ciągu kilku minut przelecieć nad obszarem, który zamieszkuje sto tysięcy ludzi. Wydaje mi się, że tylko dzięki temu udało im się przekroczyć ocean. – Po tym spostrzeżeniu profesor sięgnął do kieszeni po kolejne ciasteczko.
Po raz pierwszy Hal zauważył, że składają się one z białej masy, która, sądząc po zjadanych przez profesora ilościach, rozpływała się chyba bardzo szybko w ustach. Od dalszych rozważań został nagle uwolniony.
Brzęcząc, nadleciał minihelikopter Geli. Natychmiast wznowiono łączność radiową. Gela podnieconym głosem mówiła:
Nasz rząd prosi o krótkie spotkanie jutro o dziesiątej waszego czasu. Jednocześnie chcielibyśmy prosić o wykorzystanie w tym celu waszej techniki. Wybierzcie miejsce spotkania. Niestety, ze względów bezpieczeństwa nie może się ono odbyć pod naszym zadaszeniem.
– Ach – westchnął rozczarowany profesor, kiedy Hal przekazał mu słowa Geli. – Zapytaj ją o transoptery.
Hal powtórzył to pytanie.
– Ależ oczywiście – odparła Gela. – Możecie zainstalować transoptery i nawet wchodzić tam po kolei, ale po odpowiednim przygotowaniu.
Profesor skinął głową. Obliczał coś w myślach, po czym odparł:
– Rozmiar buta czterdzieści dwa to około dwudziestu tysięcy milimetrów kwadratowych. Na każdym z nich mógłby znajdować się jeden mikroczłowiek, nie mówiąc już o innych istotach i rzeczach. W porównaniu z tym nawet ruch wielkomiejski u nas może wydać się niczym. A więc bardzo mi przykro, ale ja tam nie wejdą.
Hal skinął głową na znak zgody. Jemu również te wszystkie przygotowania wydały się zbyt skomplikowane.
Gela wzbiła się wyżej i zawołała po chwili:
– Wasi ludzie już są!
Pierwszy przedarł się przez zarośla, niczym słoń, Gwen. Za nim biegły spocone Ewa i Res, taszcząc części przyrządów. Z tyłu nadbiegło jeszcze dwóch techników z resztą aparatury.
Gwen ogarnął sceptycznym spojrzeniem szklarnię, wybrał z jednego z nośników kawałek rdzy, zamyślił się, po czym spróbował zajrzeć do wnętrza domu. Ślepe okna uniemożliwiły mu ten zamiar. Hal i profesor zdążyli się już o tym przekonać.
– Dajcie tu transopter z obiektywem o zmiennej ogniskowej! – zawołał tuż obok nich jeden z techników, uderzając przy tym pięścią w krokiew. Budowla zadygotała, posypała się rdza.
– Człowieku, uważaj! – zawołał Fontaine. Gela słyszała widocznie wszystko dzięki mikrofonowi Hala. Roześmiała się.
– To nie takie straszne – powiedziała. – Znamy już sytuację i pomyśleliśmy o środkach zaradczych. Zobaczycie sami! Jedynie siła powierzchniowa lub nacisk na dach mogą być groźne. Inna sprawa, że to nie będzie się trzymało wiecznie! – Gela spoważniała. – To był jeden z powodów, dla których chcieliśmy się z wami skontaktować.
– Odbudować coś takiego byłoby drobnostką – zauważył Gwen. – Pytanie tylko, czy oni tego chcą?
– Rozejrzyjcie się po zachodniej części wyspy, za szklanymi budowlami; znajduje się tam jakieś podupadłe osiedle, którego przeznaczenie było dla nas prawdziwą zagadką. Ale coś takiego przydałoby się nam.
Podczas gdy technicy zajęli się montowaniem transoptera na ścianie, w miejscu wskazanym przez Gelę, reszta, z profesorem na czele, podążała w ślad za wolno lecącym przed nimi helikopterem Geli.
Nie było to wcale łatwe, śledzić wzrokiem tak mikroskopijny punkt. Kilkakrotnie profesor potykał się o leżące wokoło kamienie. Klął cicho, ale robił wszystko, aby nie stracić kontaktu.
Gela prowadziła ich wokół kompleksu szklarni. Cierpliwie czekała, aż z trudem przedostaną się przez krzaki i gruzy. Kiedy dotarli na tyły szklarni, znaleźli się na górnej krawędzi kotliny o spadzistych zboczach. Ruiny udostępniały widok na morze. Według Hala znajdowali się teraz mniej więcej w środku wyspy.
– To wygląda na jakieś historyczne budowle – zawołała Djamila na widok ruin, ciągnących się przed nimi w dół zbocza. – Tam z tyłu… zupełnie jak dla siedmiu krasnoludków!
– Tylko że tu było ich trochę więcej niż siedmiu – zauważył Hal. – To te maluchy – zamyślił się. – Kiedy mieszkania stały się dla nich za duże…
– Nie – przerwała mu Djamila. – Kiedy oni stali się za mali do tych mieszkań, do stworzonych przez siebie środowisk.
– Tak, tak – przyznał szorstko Hal. – W każdym razie po przygotowaniu nowego, jeszcze mniejszego środowiska, musiał przeprowadzić się cały naród. Tyle wysiłku! I to – zaczął obliczać – raz, dwa… pięć razy, o ile można tu mieć pewność!
Przed nimi rozciągało się rumowisko, zajmujące większą powierzchnię niż cały kompleks szklarni. Tu i ówdzie wznosiły się resztki murów i filary, delikatniejsze od tych, jakie Hal widział u swojego syna w modelu starodawnego pociągu.
– Wygląda na to, że te domy ze szkła to ich najnowsze mieszkanie – stwierdził Fontaine. – Ostatnie schronienie, jeżeli to tak można nazwać.
– Owszem – potwierdziła Gela, która przysłuchiwała się rozmowie. – Ale jednocześnie jest to nasz najdłużej trwający etap: trzy razy dłuższy niż wszystkie poprzednie okresy razem wzięte.
– A domy? – zapytała Djamila.
– One już stały gotowe do zasiedlenia. Zobaczycie potem trzy segmenty, różniące się od siebie przeznaczeniem, taki układ zastaliśmy już tutaj, a wszystko z najlepszego materiału, odpornego na korozję Jedno musieliśmy zrobić: domy zamieszkiwały dzikie szczepy groźnych mikrobów. Trzeba je było zniszczyć.
– Nieprawdopodobny wysiłek, budowa tych formacji – stwierdził Gwen.
Gela wyjaśniała dalej:
– Związek pomiędzy istnieniem tych ruin a rozwojem naszego narodu zrozumieliśmy dopiero po przejrzeniu dokumentów, tak długo dla nas niedostępnych, i oczywiście po nawiązaniu kontaktu z wami. Na pewno trudno wam będzie wyobrazić sobie, jak zareagował naród na odkrycie prawdy. Bez wątpienia przeważająca większość jest za odwróceniem kierunku rozwoju. Ale są i inni, którym taka perspektywa nie trafia do przekonania.
Są też wśród nas grupy radykalne, które domagają się, aby zaniechać wszystkiego, czym zajmowano się do tej pory, i natychmiast przystąpić z waszą pomocą do procesu powiększania. Inni znowu żądają więcej informacji na wasz temat, aby móc podjąć ostateczną decyzję: czy warto wrosnąć w wasz świat tak gwałtownie.
– Gela – przerwał jej łagodnym tonem Gwen. – Chciałbym, żebyś wiedziała: ten proces nie odbędzie się gwałtownie. Bezpieczniejszą metodą jest stopniowe przekształcanie kolejnych pokoleń. Całą tę zmianę można więc traktować jedynie perspektywicznie. Gela przez pewien czas milczała. – Szkoda – powiedziała po chwili cicho, jakby zrezygnowana. – A tak marzyłam o tym.
Makrosi poczuli się nagle nieswojo. Gwen naruszył tym wyjaśnieniem swoje kompetencje, ale Hal rozumiał go. Gela jest naszym przyjacielem, pomyślał, nawet czymś więcej, jest nam bliska, chociaż właściwie znamy ją od niedawna. Polubiliśmy ją i dlatego teraz współczujemy jej i podziwiamy zarazem.
Gela zwierzyła się przed chwilą ze swoich najskrytszych marzeń. Gdyby chociaż można było wreszcie wypowiedzieć walkę tej okropnej chorobie, amnezji. A przecież zdanie Gwena nie musiało być wcale miarodajne. Komisja Naukowców rozważa jeszcze rozmaite warianty. Hal wiedział też, że niektórzy członkowie komisji reprezentują pogląd, iż pomoc udzielona maluchom ma ograniczyć się do wyleczenia ich z tej choroby.
Gwen miał zakłopotaną minę. Był zły na siebie, że nie potrafi trzymać języka za zębami.
Nie wątpili wprawdzie, że Gela zachowa dla siebie to, co usłyszała, ale wiedzieli też, jak to na nią podziałało.
Gela odezwała się znowu swoim zwykłym głosem: – Tym bardziej stanie się nam potrzebna budowla podobna do tej. Myślałam, że jest to tylko rodzaj kwarantanny, do czasu…
Zrozumieli, że chodzi jej o ruiny i konieczność wybudowania od nowa czegoś w tym rodzaju, odpowiednio do procesu powiększania.
Gela dała swym gościom pełną swobodę poruszania się po wyspie, po czym pożegnała się z nimi. Z naciskiem podkreśliła jednak, że jest upoważniona, aby umożliwić im wgląd w życie maluchów. Jeszcze raz zaznaczyła, że nikt z jej ziomków nie przebywa teraz poza zadaszeniem.
Zamyśleni wrócili na plac przed frontem szklarni. Gwen nawiązał łączność z katamaranem i wydał polecenie, aby przygotować na następny dzień naradę.
– Gotowe – zameldował po chwili jeden z techników. W ciągu tak krótkiego czasu dokonano niemal cudu: zainstalowano centralny transopter z niezależnym sprzężeniem, tak że zbyteczne stały się ekrany i okular. Dzięki temu mogło z niego skorzystać więcej widzów. Pomyślano też o transmisji z pamięcią, przeznaczonej dla załogi katamaranu.
Z pewną dumą Fontaine rozdał hełmy sondujące, co nasunęło Halowi podejrzenie, że profesor przygotował ten brawurowy wyczyn techniczny z góry, prawdopodobnie z pomocą maluchów.
W jego przypuszczeniach utwierdziła go kolejna czynność profesora: Fontaine nawiązał łączność z nie znaną im do tej pory centralą maluchów, która widocznie miała bezpośredni kontakt z transopterem. – Jeżeli są jakieś pytania – powiedział swobodnym tonem – to naciśnijcie tylko klawisz i pytajcie.
Rozkoszował się zdumieniem pozostałych, nakładając sobie na głowę z nieprzeniknioną miną, ale bez pośpiechu, hełm sondujący.
Teraz Hal już wiedział, o czym profesor rozmawiał stale na pokładzie katamaranu z małymi pasażerami. Wszystko inne, nawet centrala i przygotowania drogą radiową, było już drobnostką.
W każdym razie z jego zdolności przewidywania korzystali teraz wszyscy. Hal zaczął podziwiać profesora, mimo że tamten wkładał sobie akurat do ust jedno z tych dziwnych ciastek.
Hal usiadł między Djamilą a Res na nadmuchiwanym krześle, wcisnął sobie głęboko na czoło hełm sondujący, odchylił się do tyłu i z zamkniętymi oczyma zaczął oczekiwać wydarzeń, które miały nastąpić.