VII

Nawet nieoczekiwany wybuch tuż obok nie wywołałby większego wrażenia: dziesięć osób stało na dnie kotliny przy swoim prowizorycznym obozowisku. Natychmiast rzucili się im naprzeciw. Każdy z nich pragnął uścisnąć Gelę i Karla.

Wkrótce triumfalny pochód schodził na dół, prowadząc dwójkę odzyskanych rozbitków, którzy musieli teraz podzielić się swoimi wrażeniami.

Kiedy wszyscy ochłonęli z podniecenia i zajęli się znowu swoimi obowiązkami, Chris podszedł do Geli.

– Jestem szczęśliwy – powiedział, ścisnąwszy przelotnie jej lewą dłoń. – Bardzo było ciężko?

Nie patrzyła na niego.

– Najgorsza była świadomość, że może już nigdy się z wami nie zobaczymy. Na pewno można by tu żyć, przystosować się do tego okropnego środowiska, ale w samotności byłoby to nie do zniesienia…

– Sądzisz, że można tu przeżyć? – Chris zadał to pytanie cicho, z wahaniem. – Czyżbyś odzyskała nadzieję…

– Nie! – przerwała mu Gela twardo, niemal gwałtownie. – Harold i jego współtowarzysze nie żyją!

Ze sposobu, w jaki to powiedziała, Chris wywnioskował, że Gela po intensywnych rozmyślaniach wyrobiła już sobie własną koncepcję na temat losu załogi “Oceanu I”. Chris nie śmiał nawet przypuszczać, że jego sobą miała wpływ na kierunek tych rozmyślań. Ale czy ona wierzy w to naprawdę – pytał sam siebie. I jak dalece można tę decyzję traktować poważnie?

Kontakt z “Oceanem I” urwał się raptownie, prawdopodobnie żadna ekspedycja nie została w tym czasie wysłana na ląd. Wszystko wskazywało na nagłą katastrofę.

Raz jeszcze Chris postanowił nie nalegać, dać Geli czas, aby doszła z samą sobą do ładu.

Stali obok siebie w milczeniu. Pierwszy odezwał się Chris:

– Jutro zbadamy odkryte przez was formacje.

– Ty też uważasz, że to są ich mieszkania – powiedziała Gela, zmieniając szybko i chętnie temat rozmowy. Potwierdzało to jego przypuszczenie, że Gela wbrew temu, co powiedziała, nie uporała się jeszcze ze swoim problemem.

– Widziałaś te budowle – odparł Chris.

– Czyżbyś w dalszym ciągu miał wątpliwości, że już wkrótce natkniemy się na tych synów niebios? A co było przedtem? Wydaje mi się, że Karl i ja siedzieliśmy na jednym z nich, na tym, który przeszedł nad wami. Według mnie tędy prowadzi jakiś szlak albo ścieżka. W końcu to już drugi, jakiego widzieliśmy.

– Może jutrzejszy dzień przyniesie rozwiązanie – odparł z namysłem Chris.

Następny dzień istotnie przyniósł rozwiązanie, i to pod dwoma Względami: z samego rana z “Oceanu II” nadano meldunek, że postępując zgodnie z projektem Ennila, za pomocą aparatury okrętowej odkryto całe morze fal radiowych, co rozwiało ostatnie wątpliwości na temat istnienia istot rozumnych. I okazało się, że Gela i Karl odkryli gigantyczne miasto.

Skoro świt wyruszyli w radosnym nastroju, do czego przyczyniła się wiadomość z “Oceanu II”. Tocs przysłał im duży helikopter i drugi mniejszy, którym poleciała grupa poszukiwaczy.

Załoga wyruszyła więc ze zwłoką zaledwie jednodniową, ale za to wzbogacona o nowe wiadomości i doświadczenia oraz mając przed sobą określony cel.

Już po kilku minutach ujrzeli na południu kompleks osobliwych formacji. Sprawiało to wrażenie całej masy prostopadłościanów, ustawionych wzwyż i obok siebie, z wieloma występami i otworami. Bryły znajdowały się pomiędzy zielenią a połyskującymi w słońcu masztami i błyszczącymi linami. Nic jednak nie zdradzało tam życia z wyjątkiem drobnych istot, przemykających w powietrzu.

Wywiązała się krótka dyskusja nad sposobem zbliżenia się do zabudowań. Chris zadecydował w końcu, wyrażając tym samym zdanie ogółu:

– Polecimy prosto do celu. Jeżeli oni rzeczywiście są tak olbrzymi, jak przypuszczamy, to wydaje mi się, że jesteśmy dla nich praktycznie niewidzialni. Niestety – mówił Chris z ubolewaniem – nie możemy się spodziewać, że tamci wiedzą o naszym istnieniu. Dlatego będziemy działać w ukryciu albo wśród nich, jeżeli to będzie konieczne. A więc Karl, pełen gaz, kierunek miasto!

Sprzeciw Ennila, który obawiał się związanych z tym krokiem niebezpieczeństw, odrzucono. Wydawało się, że całą załogę ogarnęła jakaś gorączka.

Słońce świeciło intensywnie na błękitnym niebie. Na przesuwających się tuż pod nimi wierzchołkach olbrzymich drzew błyszczały w odblaskach światła niezliczone krople wody. Przestrzeń wokół helikoptera tętniła znowu życiem, przetwornik Ennila rozbrzmiewał setkami głosów. Karl tym razem nie zmieniał ani na włos kursu lotu. Wypatrywali tylko bojaźliwie jaskółek, tych latających olbrzymów.

Im bardziej zbliżali się do zabudowań, które uważali za mieszkania synów niebios, tym wydawały im się one dziwniejsze. Niepostrzeżenie prędkość lotu zmalała. Karl zmniejszył obroty silnika w cichym porozumieniu z resztą załogi.

Mieli pod sobą bez wątpienia miasto. Można to było wywnioskować porównując je z rodzimymi skupiskami osiedli, chociaż to porównanie było tu zupełnie nie na miejscu.

Kiedy rozciągający się pod nimi las został już z tyłu, ustępując miejsca rozległej równinie, ujrzeli to wyraźnie: miasto składało się co najmniej z dwóch poziomów, różniących się od siebie zasadniczo. Poziom dolny, zrośnięty z ziemią, tworzyły przede wszystkim drzewa i bujna zieleń. Tylko nieliczne budynki stykały się z ziemią. Znacznie większa część unosiła się jakby nad roślinami.

Pomiędzy kompleksami budynków przechodziły jakieś rury. Nad całością, nie wyłączając nawet najwyższych budowli, wznosiły się smukłe wieże, które – jak raczej można się było domyślić, niż dostrzec z tej odległości – były połączone ze sobą siecią lin.

Sporo lśniących nici wychodziło stąd na dół, do poszczególnych budynków. Nad całym obszarem rozpościerał się słoneczny, nie zmącony niczym błękit nieba.

– Czy to wymarłe miasto? – zapytała Gela tak, jakby rozmawiała z sobą samą.

– A te istoty latające? – zaoponowała Carol.

– Może to automaty – odparła Gela z wahaniem.

– Skąd przyszedł ci do głowy ten absurdalny pomysł, że miasto jest wymarłe? – zapytał Ennil.

– Żadnej pary, żadnego dymu ani smogu. – Gela wzruszyła ramionami. – Dym jest od niepamiętnych czasów pewną oznaką ludzkich domostw, o tym wiedzieli już nasi przodkowie! – Ton głosu Geli był tylko częściowo poważny.

– Tak, jeszcze przed potopem – zauważył Ennil. – Ostatecznie my również staramy się od lat utrzymać nasze miasta w czystości!

– Ale bez rezultatu – dodała zjadliwie Carol. Zaczęła deklamować ironicznie: – Wymogi perspektywiczne ciągle jeszcze ustępują miejsca powszednim potrzebom. Karl przez swoją maszynę marnuje w ciągu jednej sekundy tyle tlenu, ile dziesięciu ludzi wdycha w ciągu kilku minut. Nie wspomnę już nawet o tych szkodliwych gazach, które helikopter zostawia za sobą. A ty, Charles, nawet palisz! Podczas gdy maszyna Karla jest niestety niezbędna, ty szkodzisz sam sobie, a nawet więcej, zarażasz też swoje otoczenie. Może spotkamy wreszcie istoty – tu Carol w komicznym błaganiu przewróciła oczyma i załamała ręce – które nie tylko dysponują techniką przyjazną naturze, ale są również wolne od takich wstrętnych nałogów!

– Wstrzymaj się – zawołał Ennil ubawiony i przerażony zarazem. – Żałuję tego. Nie wiedziałem wcale, że jestem takim złym człowiekiem. Obiecuję ci jednak…

– Coś zbliża się do nas – przerwał ich przekomarzania Chris. – Karl, opuść się trochę, żebyśmy mogli w razie konieczności skryć się w tamtych krzakach.

Równina, która początkowo wydawała się żółtawozielonym i dosyć monotonnym obszarem, w miarę zbliżania się do miasta przekształcała się w pas krzaków, przechodząc stopniowo od niższych zarośli do coraz wyższych i obejmując najwidoczniej całe osiedle. Karl skierował maszynę ku wysokiej grupie krzewów.

To, co Chris zauważył, zbliżało się szybko. Prawdopodobnie był to aparat lotniczy o olbrzymich rozmiarach. Połyskując metalicznie, nabierał wysokości. Wyglądał teraz jak rozciągnięty trójkąt równoramienny, lecący wierzchołkiem do przodu. Kadłub przechodzący wzdłuż całego trójkąta miał szpary w kształcie okien.

– Im nie chodzi o nas! – powiedział Karl.

– Przelecą nad nami, i to bardzo wysoko – dodał Ennil.

Maszyna rosła w oczach, wreszcie wypełniła sobą całe pole widzenia i przesłaniając niebo przemknęła nad nimi. Dopiero teraz dał się słyszeć ryk silników, które zagłuszyły lecący na niskich obrotach helikopter.

Maszyna dość szybko zniknęła w oddali, ale grzmot rozbrzmiewał jeszcze przez jakiś czas w powietrzu.

– O Boże – szepnęła Carol.

– Tak – powiedział Ennil – dym i wyziewy, które zostawił za sobą, są całkiem niezłe. – I Ennil pokiwał głową, jakby z uznaniem.

– Cicho bądź! – syknęła Carol.

– No, Chris, co powiesz o naszym mieście? Gela nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania.

Chris uśmiechnął się.

– Nie widziałem jeszcze ani jednego mieszkańca.

Gela dała mu po koleżeńsku kuksańca pod żebra.

– Uparciuch! – powiedziała.

Karl obrał właściwy kurs. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym więcej dostrzegali szczegółów, ale jednocześnie coraz mniej wyraźne stawały się budynki stojące z lewej i z prawej strony. Miasto rosło w oczach.

– Spróbujemy przelecieć górą – zawołał Chris. Stał z przygotowaną kamerą.

Znajdowali się już tak blisko, że najbliższy budynek wypełniał sobą całe pole widzenia, zasłaniając tło.

– Mam nadzieję, że się nam uda – zastanawiał się Karl. – Wieziemy duży ładunek paliwa.

Udało się. Kiedy z boku wyłoniła się przed nimi ogromna, porośnięta kępami roślin powierzchnia – widocznie dach budynku – Karl chciał wyrównać lot, ale Chris zawołał: – Spróbuj wznieść się jeszcze wyżej, teraz jeszcze za mało widać.

Maszyna wzbiła się o następne tysiąc stóp, ale potem odmówiła posłuszeństwa. Silnik pracował z wysiłkiem.

– To oni! – wykrzyknął pierwszy Charles z twarzą przyklejoną do okna i zastukał w szybę.

Istotnie, nie ulegało wątpliwości, że przed nimi, w odległości mniej więcej dziesięciu tysięcy stóp, znajdowali się ludzie, tacy jak oni, wprawdzie niewyraźni jak cienie, bo zbyt odlegli, ale jednak ludzie. Siedzieli przy stole, jeden z nich tyłem do helikoptera, dwaj profilem, ostatni przodem.

– Oni jedzą – szepnęła Carol. – Tak, oni jedzą!

Rzeczywiście, sprawiali wrażenie, jakby jedli śniadanie.

Helikopter, warcząc, wisiał w powietrzu.

Ludzie olbrzymy, synowie niebios, siedzieli za sztuczną, przezroczystą przegrodą ze śliskiego materiału. Nagrzane powietrze migotało w słońcu.

Chris wziął lornetkę i spoglądał przez nią długo. – Tak, to ludzie – orzekł wreszcie, oddając lornetkę Geli.

– Muszę zejść niżej – przypomniał im Karl.

– Jeszcze trochę – upierał się Chris.

Gela przyglądała się twarzom olbrzymów. Efekt falującego, zniekształcającego ruchu powietrza powiększało drżenie jej rąk. Ale w twarzach olbrzymów poruszało się coś jeszcze; oni żuli! Usta poruszały się po to, aby coś powiedzieć lub przełknąć i wypić.

– To ludzie – powtórzyła Gela szeptem. – Ludzie olbrzymy… – Podała lornetkę Karłowi.

Carol i Charles spoglądali na zmianę przez drugą lornetkę. W kabinie zapadło całkowite milczenie.

Po chwili pomiędzy nimi a olbrzymami znalazła się grupa krzewów. Karl utrzymywał nadal helikopter na nie zmienionym pułapie. Poprzez gałęzie widoczne były fragmenty całej scenerii.

– Możesz lądować – Chris powiedział to tonem, jakby przebywał w tej chwili myślami daleko. On również spoglądał na stół w oddali.

Silnik umilkł. Nagła cisza wzbudziła w nich niepokój.

Na lewo od krzewów, które nawet nie dawały się ogarnąć wzrokiem, można było dostrzec ludzi. Różnili się między sobą tylko kolorami, podobni do migocącego obrazu na ekranie telewizora.

Carol, która do tej pory opierała się o przednie okienko kabiny, opadła na fotel drugiego pilota. Przetarła dłońmi twarz, po czym spojrzała przed siebie w zamyśleniu.

– Co się stało, pani doktor? – zawołał Charles. – Nie cieszysz się? Mamy dużych, no, olbrzymich braci. Jedno z podań urzeczywistniło się, to wielkie wydarzenie w naszej historii! Oni tam siedzą i jedzą śniadanie!

– Oni są po prostu za ogromni, rozumiesz? Za ogromni! – Carol wykrzyknęła to tonem, który zwrócił uwagę innych. Jej głos wyrażał rozpacz albo bezsilną kapitulację przed zadaniem przewyższającym ludzkie siły.

– Co ci się stało, Carol? – zapytała Gela. – Charles ma rację. To jest chwila, jakiej nikt inny nie przeżył do tej pory, to jest… – przez chwilę szukała odpowiednich słów – to jest tak, jakby do naszych przodków zstąpił sam Bóg albo coś w tym rodzaju.

– Przecież wiem o tym i cieszę się tak samo jak wy. Tytko… – Carol mówiła z wahaniem – boję się, że to wszystko może skończyć się na samej radości, rozumiecie? Platoniczna radość, dla nas i dla naszych potomków. A może wiecie, w jaki sposób moglibyśmy nawiązać z nimi kontakt, porozmawiać, nauczyć się czegoś od nich? W jaki sposób? – Carol wzruszyła ramionami. – Spójrzcie tylko. Jesteśmy oddaleni od nich o wiele mil, a już wypełniają sobą całe nasze pole widzenia. Im bliżej podejdziemy, tym mniej będziemy właściwie widzieli. Wtedy nie będą to dla nas ludzie, tylko płaszczyzny o gruboziarnistej strukturze lub czarne, przesłaniające słońce plamy. Przypomnijcie sobie ich podeszwy! Możemy stać na ich dłoniach, nie wiedząc o tym. Możemy patrzeć na ich skórę, myśląc, że jest to, powiedzmy, krajobraz wulkaniczny czy też pustynia. A oni? Jeżeli nie zachowamy odpowiednich środków ostrożności, mogą wciągnąć nas do nosa przy oddychaniu i nawet przy tym nie kichnąć…

– Co ty opowiadasz! – przerwał jej Karl tonem, który zatarł wrażenie wywołane słowami Carol. Uderzył się w pierś. – Też coś! Połknąć mnie i nawet nie kichnąć!

– Wiesz – Gela podjęła ten kpiący ton – sama myśl o tym, że mogłabym znaleźć się w czyimś nosie, wcale mnie nie zachwyca! – Zaśmiała się.

– Masz rację – potwierdził Karl i pokiwał głową z pełną powagą. – Gdyby taki człowiek akurat wtedy wycierał na przykład nos… Na samą myśl o tym przechodzi mnie dreszcz.

– Karl! – zawołała z wyrzutem Gela, śmiejąc się.

Carol również roześmiała się.

– Naprawdę zastanawiam się, co zrobić, żeby oni nas mogli dostrzec – powiedziała.

– Przyjdzie pora, przyjdzie rada – mruknął Charles.

– Daj spokój z tym przysłowiami! – Carol wyglądała na rozzłoszczoną. Widocznie drażniło ją to, że inni nie traktowali jej poważnie.

Do rozmowy wmieszał się Chris.

– Carol ma jednak rację. Nie rozwiążemy tego z dnia na dzień, jeżeli nie pomoże nam przypadek. Ale na to liczyć nie można. Czeka nas systematyczna praca badawcza, przy czym jesteśmy w korzystnej sytuacji: możemy obserwować ich przynajmniej z daleka, patrzeć, jak się zachowują. Tylko w ten sposób możemy ustalić program nawiązania z nimi kontaktu. To oczywiście potrwa jakiś czas, ale chyba przez to nie stracisz odwagi, co?

– Odwagi nie stracę – powiedziała Carol bez większego przekonania – ale chciałabym dożyć tej chwili, wiesz? A to wydaje mi się nieco wątpliwe.

– Obym nigdy nie zachorował, będąc pod twoją opieką – zadrwił Karł. – Przy takim optymizmie moja choroba stałaby się nieuleczalna…

– Czekaj no, następny ząb wyrwę ci bez znieczulenia, zobaczysz! – zagroziła Carol, budząc powszechną wesołość. W końcu i ona się roześmiała.

Przez cały ten czas nie spuszczali z oczu tamtych ludzi. Jeden z nich, mniejszy, wstał. Wkrótce biegł za jakąś kulą czy piłką, która toczyła się w stronę helikoptera.

Karl chwycił nerwowo za rozrusznik.

– Spokojnie – powstrzymał go Chris – nic nam nie grozi!

Biegnący człowiek był jeszcze daleko, a jednak już teraz nie można go było widzieć w całości. Sterczał tak wysoko, że dach helikoptera zasłaniał widok. Za to poszczególne części jego ubrania można było dojrzeć dokładniej. Oto naszyte kieszenie, które swobodnie pomieściłyby średniej wielkości osiedle. Wyraźnie odróżniały się od siebie kolorowe pasma, biegnące poziomo i pionowo.

W pewnym momencie uchwycili wzrokiem jego twarz, parę roześmianych oczu, wpółotwarte z uciechy usta; nadal jeszcze niezbyt dokładnie, ale wyraźniej niż wtedy, kiedy patrzyli przez lornetkę. W następnej chwili człowiek podniósł piłkę, odwrócił się i pobiegł z powrotem do stołu.

– To było dziecko… – szepnęła Gela. – Dziecko z piłką.

– Potrzebne nam będzie urządzenie, przekształtnik, żeby przynajmniej trochę wyrównać różnicę w rozmiarach – rozmyślał głośno Charles.

– Karl – odezwał się Chris – nawiąż łączność z “Oceanem”.

Загрузка...