CZĘŚĆ PIERWSZA. KRYPTA

1

Morten wyszedł z publicznej toalety na lotnisku w Gardermoen z długim paskiem toaletowego papieru ciągnącego się za butem.

– Pojęcia nie mam, co się stało z Sissi – narzekał. – Jej samolot wylądował, powinna już tu być!

– Uwolnij się od tego welonu, Morten – powiedziała Unni dobrotliwie, pokazując kompromitujący papier. – Może cię już zobaczyła i trzyma się na odległość ze strachu, że masz wobec niej poważne zamiary.

Morten wyrzucił papier z pełnym zażenowania uśmiechem. Wszyscy byli gotowi wyruszyć do północnej Hiszpanii na swoją ostatnią, wielką ekspedycję, czekali tylko na Sissi. Bracia Antonio i Jordi, poza tym Unni i Morten oraz Gudrun i Pedro, którzy przyjechali z Madrytu.

Czworo z zebranych to skazani przez los, mieli umrzeć w ciągu najbliższych trzech lat, trzech i pół roku, jeśli nie zdołają rozwiązać tajemnicy czarnych rycerzy.

Był październik, a więc ostatnia szansa na wyjazd przed nadejściem zimy. Wyruszali zatem, choć jeszcze nie wszystkie pionki zostały ustawione na szachownicy. Nie chcieli czekać na zimę, gdy może trzeba by było brodzić w głębokim śniegu, pokrywającym Kordyliery Kantabryjskie. Zresztą Antonio chciał jechać teraz, gdy do rozwiązania Vesli pozostało jeszcze trochę czasu. Ona sama musiała zostać w domu, co czyniła i chętnie, i niechętnie. Bardzo by chciała pojechać z całą grupą, ale to już siódmy miesiąc ciąży i nie budziła w niej szczególnie radosnych uczuć myśl o wspinaniu się w górach lub marszu przez pustkowia, a zwłaszcza o spotkaniu ze ścigającymi ich łobuzami z jednej czy drugiej paczki. Antonio obiecał, że wróci do domu i spędzi z nią ostatnie tygodnie oczekiwania, niezależnie do tego jak się sytuacja w Hiszpanii ułoży.

Vesla starała się nie pamiętać przepowiedni Urraci: „Dwaj bracia mają dojść do celu. Ale tylko jeden z nich wróci”.

Życzyłaby sobie, by Antonio został w domu. Wtedy nie byłoby mowy o dwóch braciach. Tylko że w tej sytuacji zapomniana dolina nigdy by pewnie nie została odnaleziona.

Odprowadziła przyjaciół do Gardermoen, ale nie chciała patrzeć, jak samolot wznosi się w niebo.

Kiedy tak stali czekając na Sissi, wyglądali jak spragniony walki gang. Unni jednak wiedziała, że z tą odwagą to różnie bywa. Ona sama była skrajnie napięta. Wiedziała też, jak reaguje Jordi. Zdarzało się, że budził się w nocy zlany potem po koszmarnym śnie, w którym widział siebie w trumnie lub prześladowały go jakieś niewyraźnie widoczne stworzenia. „Umarłem, Unni” – mówił szeptem i dzwonił zębami, kiedy ona starała się go uspokajać. „Próbowałem się do ciebie dostać, ale ty należałaś do świata żywych, w którym ja nie miałem prawa przebywać”. W takich momentach długo potem leżeli, obejmując się mocno, bez ruchu, przepełnieni trudnym do opanowania strachem.

Antonio był rozdarty między pragnieniem zostania z Veslą a poczuciem obowiązku wobec rycerzy. Gudrun zadręczała się myślą, że później ma do nich dołączyć Flavia. Nie było między nimi wrogości, co to, to nie, Flavia to osoba wielkiego formatu, ale przecież jeszcze niedawno traktowała Pedra jako swego przyszłego męża, a tymczasem Pedro wybrał Gudrun zamiast niej. Poza tym Gudrun martwiła się o wnuka, Mortena, którego charakter wciąż jeszcze był chwiejny. Nie podobało jej się, że on też weźmie udział w wyprawie, był bowiem urodzoną niezdarą, ale tak bardzo prosił, a ponadto przecież od tego wyjazdu miał też w dużej mierze zależeć jego los, więc Gudrun nie mogła się przeciwstawiać.

Rodzice Unni natomiast, Inger i Atle Karlsrud zostawali w domu. Stanowić mieli bezpieczne oparcie, gdyby w Hiszpanii coś się stało. I przede wszystkim mieli być oparciem dla Vesli.

Jørn stanowił komputerowy punkt kontaktowy zarówno u siebie w domu, jak i w pracy. Dwaj muskularni Szwedzi, Hassę i Nisse, czekali gotowi w Skanii. Straszyli, że wskoczą do pierwszego samolotu i przyjadą do Hiszpanii, gdyby grupa potrzebowała siły fizycznej. Mieli cichą nadzieję, że tak będzie.

Elio i jego niewielka rodzina na tym etapie zdawali się całkiem nieciekawi dla szukających skarbu łobuzów, tak przynajmniej sprawy wyglądały z zewnątrz, mogli więc wrócić do Hiszpanii, do domu w Granadzie, o czym Pedro dowiedział się od Flavii. Jordi i Unni pozostawali w stałym kontakcie z Juana. Tak więc posiłki i odsiecz na wszelki wypadek też zostały przygotowane.

Gudrun i Pedro, oczekując przybycia Sissi, usiedli na niewygodnej ławce. Po chwili przyłączyła się do nich Unni z Jordim.

– Cóż, emeryci, siedzicie tu sobie i rozkoszujecie się wolnością? – spytała.

Gudrun odpowiedziała z uśmiechem:

– Jaką wolnością, skoro akurat wyjeżdżamy? Aż mnie ssie w żołądku z podniecenia. Unni, nie masz czasem papierowej chusteczki do nosa? Zapomniałam kupić.

– Oczywiście, że mam – odparła Unni uczynnie. – Ale nie musisz się spieszyć z kupowaniem, mam ich pod dostatkiem.

Otworzyła swoją sporą torbę podróżną, a Jordi przyglądał jej się z surową miną.

– Kochana Unni, pamiętaj, żeby nigdy przyborów toaletowych nie wkładać do walizki, którą nadajesz na bagaż! Powinnaś je trzymać w podręcznej torbie. Mamy przecież międzylądowanie i krótki postój, łatwo może się tak zdarzyć, że twoja walizka gdzieś się zawieruszy i przybędzie z opóźnieniem. Przybory toaletowe powinnaś mieć zawsze dostępne.

Unni zaczęła się gorączkowo przepakowywać.

– Dziękuję! Świetna rada. Proszę, Gudrun, masz tu paczkę chusteczek!

– Idzie Sissi! – zawołał Morten radośnie i przerwał swój nerwowy spacer. – Czyż to nie typowe dla niej? Odebrać bagaż jako absolutnie ostatnia osoba!

Obejmował Sissi, długo nie pozwalał się nikomu z nią przywitać.

Nadszedł czas załatwiania formalności. Antonio długo i czule żegnał się z Veslą.

– Tylko wróć – szeptała przytulona do jego policzka.

Unni stała w kolejce tuż za nimi. Vesla nie powiedziała „Wróć jak najszybciej”, pomyślała. Prosiła „Tylko wróć”. To mi sprawia ból i naprawdę nie wiem, co powinnam odczuwać. Bo jeśli Antonio wróci, to Jordi będzie musiał tam pozostać. Zginąć.

Nie jestem w stanie o tym myśleć.

Pożegnali się z Veslą i było to trudne rozstanie. Panował nastrój głębokiej powagi, wszyscy wiedzieli, że tym razem to naprawdę wielka ekspedycja i nikt nie miał pojęcia, czym się skończy.

Potem przeszli do hali tranzytowej.

– Unni, gdzie twój ręczny bagaż? – spytał Jordi.

– Ech, torba była taka ciężka, nadałam ją razem z walizką.

– Rany boskie! – jęknął Jordi. Reszta wybuchnęła śmiechem, jedni bardziej złośliwie, inni raczej dobrotliwie, w końcu Unni pojęła, co zrobiła.

– Pracownicy lotniska, postarajcie się, żeby moje walizki trafiły do właściwego samolotu – bąknęła przez zaciśnięte zęby. – Żebym nie musiała myć zębów frotowym ręcznikiem, jak to Hemingway miał w zwyczaju.

– On miał mnóstwo dziwnych zwyczajów – powiedział Morten. – Uwodził kobiety, łamał obietnice…

– Jesteś pewien, że nie było na odwrót? – syknęła Unni.

W końcu znaleźli się w przejściu, gotowi ruszać. Ale nazwa miejsca ich przeznaczenia brzmiała złowieszczo.

2

Jeszcze raz siedzieli w samolocie, jeszcze raz znajdowali się w drodze do północnej Hiszpanii.

Napięci do tego stopnia, że czuli, jak mięśnie prężą się im pod skórą, przestraszeni, że nie zaplanowali wszystkiego dostatecznie dokładnie. To oczywiste, że tego nie zrobili, musieli przecież zostawić sobie jakieś pole manewru, pozostawało tylko mieć nadzieję, że sprawy są na tyle pod kontrolą, iż wszystko się uda.

Problemy wydawały się teraz jakieś niewiarygodnie ostateczne.

Każdy z obecnych miał przy sobie zwięzłe resume wszystkiego, co zdołali ustalić. Vesla starannie wypisała dla każdego ten sam tekst:

„W roku 1481 pięciu hiszpańskich rycerzy don Federico de Galicia, don Galindo de Asturias, don Garcia de Cantabria, don Sebastian de Vasconia i don Ramiro de Navarra było gotowych ogłosić bunt przeciwko nowo utworzonemu wielkiemu królestwu Hiszpanii. Wybrali dwoje młodziutkich przedstawicieli książęcych rodów, infanta Rodrigueza de Cantabria oraz infantkę Elvirę de Asturias, jako przyszłą królewską parę planowanego nowego państwa. Miało ono obejmować pod wspólnymi rządami pięć autonomicznych prowincji północnej Hiszpanii. By móc dokonać przewrotu za pomocą licznych najemnych oddziałów, rycerze zebrali w owych pięciu prowincjach ogromny skarb.

Plany jednak zostały ujawnione przed czasem, dwoje młodych pojmano i przewieziono do miasta Leon w Kastylii. Z Santiago de Compostela sprowadzono trzynastu najstraszniejszych katów inkwizycji i książęce dzieci zostały ścięte. Rycerze oraz ich przyjaciółka, czarownica Urraca, przetransportowali potajemnie ciała zamordowanych do zapomnianej doliny, tam również ukryto wcześniej skarb.

Później jednak rycerze też dostali się do niewoli. Tak zwani mnisi z Santiago de Compostela torturami zamęczyli ich na śmierć. Katom pomagał czarownik Wamba, który rzucił straszne przekleństwo na całe potomstwo wszystkich rycerzy: otóż pierworodni w każdym pokoleniu mieli od tej pory umierać w wieku dwudziestu pięciu lat. Urraca zdołała przekleństwo złagodzić, ale całkiem przełamać go nie była w stanie.

Współczesnymi pierworodnymi potomkami z dwóch linii rodu don Ramireza są Morten i Jordi. Obaj mają umrzeć drugiego lutego przyszłego roku. Jordi będzie miał wówczas trzydzieści lat, bowiem otrzymał pięcioletnie odroczenie po to, by mógł pomóc rycerzom. Sissi, która jest następczynią don Garcii, ma przed sobą jeszcze niecałe dwa lata, a jedyna krewniaczka don Sebastiana, Unni, trzy i pół roku. Jeśli nie uda im się rozwiązać tajemnicy, to nienarodzone jeszcze dziecko Vesli i Antonia będzie następnym, i umrze w wieku dwudziestu pięciu lat. Pedro, krewny don Federica, jest młodszym bratem w swojej generacji i dlatego nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo”.

To główne zarysy sprawy. Na początku w ogóle nie wiedzieli o istnieniu zagadki. A jak można rozwiązać tajemnicę, o której się nie wie?

Teraz przynajmniej odkryli już niektóre jej elementy, ale wcale się z tego powodu nie przybliżyli do poznania jakiejś prawdy.

Do tej pory ustalili, co następuje:

Pięć amuletów w formie gryfa to najwyraźniej klucz. Wszystkim gryfom towarzyszyło pisemne przesłanie.

1. Gryf Galicii oznacza Dobrobyt, a jego przesłanie brzmi:

„Rzymianie ochrzcili krainę, ale nic nie wiedzieli o istnieniu Veigas. Orły przybywają ostatnie”.

2. Asturia – Siła magiczna.

„PTAKI Z PRZESZŁOŚCI: Gryfy są kluczem. Zbierają się tam, gdzie czekają orły. Sroka ochrania gile przed wronami. Wędrówka mojego sąsiada zaczyna się w miejscu, gdzie orły będą małe. Ja sam przybywam z malej wioski nad strumieniem, bardzo blisko kraju mojego drugiego sąsiada. Z tej wioski przybywa jego serce”.

3. Kantabria – Sukces.

„Moja jest kraina, szara i górzysta, gdzie zbierają się orły. Ze wschodu na zachód. Z północy na prawo”.

4. Vasconia – Miłość.

„Zostali obciążeni przekleństwem tak, że musieli pozostać rozłączeni aż do śmierci, ale słowa połączą ich znowu. Mroczny cień czai się za nimi wszędzie”.

5. Nawarra – Zdrowie.

„Gryfy są kluczem. Nieśliśmy ze sobą nasz łańcuch ze złota. Spotkaliśmy naszego sąsiada z gwiazdą i szliśmy razem do małego pustkowia, gdzie czekają dwa ptaki. Przybyli dwaj ostatni. Ciężkie były brzemiona wszystkich”.

To są właśnie gryfy i zaszyfrowane wiadomości, które im towarzyszyły.

Innym ważnym elementem układanki jest tekst, który młody mnich Jorge mozolnie wyhaftował na swoim zakonnym habicie. Znalezienie go posunęło poszukiwania znacznie do przodu.

„GRANICE. Nie można podążać śladami rycerzy. Idź śladem innych ze wschodu na zachód na zachód – z zachodu na wschód.

Wioska pustkowie chleb przełęcz puchary groty, groty.

Niezbędnych jest pięć gryfów. Każdy ród swój wkład. Nasz największy.

Połącz z baśniami i wiedzą każdego rodu”.

Na habicie została też wyhaftowana heraldyczna róża, która jedynie wprowadziła zamieszanie. Pominąwszy to, że znajduje się również na tarczach rycerzy, co wcale nie czyni obecności róży bardziej zrozumiałym.

No i jest jeszcze krótkie omówienie słów don Bartolomea pozostawione przez Estellę:

„Zacznij od Veigas, gdzie śpiewa gaita”.

A poza tym legendy. Legenda Urraci, czy może raczej zagadka. Nasi poszukiwacze zdołali w skrócie przetłumaczyć jej treść:

„W pewnej zaczarowanej dolinie znajdował się las z bardzo dziwnymi drzewami. Dolinę otaczały góry, ona sama zaś rozciągała się wokół wysokiego szczytu, który miał kształt skulonego zwierzęcia. Na szczycie siedział troll, gotowy zabijać, i pilnował skarbu. Od dawna już nie prowadzi tam żadna droga, ale dwaj bracia mają przyjść z miejsca, nad którym krążą sępy. Tylko jeden z braci wróci do domu. AMOR ILIMITADO SOLAMENTE.

Trzy orły wskazują drogę do szczytu. Trzech krewnych może pomóc. Rycerze przybędą z miasta Leon, ale to nie ich śladem należy podążać. Trzeba iść śladami innych.

Podążaj śladami najmniej znaczącego pośród mało znaczących!”

Wiele pozostawało jeszcze do wyjaśnienia, ale nie można już było dłużej czekać, nikt też zresztą nie wiedział, gdzie mieliby szukać dalszych informacji. Nie było sensu siedzieć w Norwegii i raz po raz od nowa roztrząsać szczegóły. Musieli jechać do północnej Hiszpanii, zdając się na los szczęścia.

I wtedy przeżyli szok.

Na dwa tygodnie przed wyjazdem Unni i Jordi otrzymali telefon od młodej uczonej, Juany, swojej znajomej i współpracownicy z Asturii, która w starych drukach znalazła budzącą uwagę informację:

Rozdział, z którego zaczerpnęła tekst, był zatytułowany „Serce Galicii”.

„Anno Domini 1480 ze swego miejsca w krypcie San Garaldo w Santiago de Compostela zniknął największy skarb Galicii, zwany Święte Serce. Legenda głosi, że dokonało się to za wiedzą i przyzwoleniem ludności i że serce, które według podań pochodzi z czasów Wizygotów, miało być użyte dla wzniecenia buntu, do którego jednak nigdy nie doszło. Klejnot ważył wiele funtów i zawierał ogromny rubin otoczony diamentami, a wszystko to umieszczono na podstawie w litego złota w kształcie serca. Trzeba było co najmniej dwóch ludzi, żeby go udźwignąć.

Czy Serce Galicii istniało naprawdę, czy też jest to tylko legenda, nie wie nikt. Tradycja głosi, że w dawnych czasach w krypcie San Garaldo znajdowała się ukryta informacja, w jaki sposób serce zostało wyprowadzone. W którym miejscu krypty mogłaby się ta informacja znajdować, trudno powiedzieć, bowiem nie ma tam żadnych kryjówek”.

Kiedy grupa dowiedziała się o odkryciu Juany, wszystkich przeniknął lodowaty dreszcz. Albowiem jedyne miejsce na ziemi, którego nie wolno nikomu z nich odwiedzić to właśnie Santiago de Compostela, owo miasto przez wszystkich innych uznane za wyjątkowo spokojne i święte. Pomocnikom rycerzy groziło tam śmiertelne niebezpieczeństwo. Tam, i tylko tam, kaci inkwizycji mogli uzyskać nad nimi władzę i unicestwić ich.

Nawet duchy rycerzy nie ważyły się tam pojawić.

Teraz jednak dla Unni i jej przyjaciół było jasne, że właśnie w tym mieście znajduje się coś, co może ich poszukiwania posunąć daleko naprzód.

Dlatego tym razem miejscem ich przeznaczenia było Santiago de Compostela.

Wyjście z ciemności

Zaczynało świtać, na wschodzie, ponad horyzontem pojawił się mdły blask, poza tym jednak wzniesienia trwały w nocnych ciemnościach.

W zagłębieniu między dwoma szczytami, z dala od wszystkiego, co można określić mianem ludzkiego społeczeństwa, daleko od wszystkich kościołów, z głębokiej szczeliny wydobywał się dym, czarny niczym sadza.

Był to bardzo dziwny dym, gdyby nie ta barwa, mógłby przywodzić na myśl mgłę. Paskudną mgłę. Snujący się, jakby poszukujący, kłębiący i ścigający wznosił się i jakby węszył między skąpą, wyschniętą roślinnością w rozpadlinie.

Może wysoko w górach wiał lodowaty wiatr, jednak tutaj, w zagłębieniu, panowała absolutna cisza, więc dym powinien iść w górę. Tymczasem nie.

Na krawędzi szczeliny siedziało sześć skulonych cieni i spoglądało na dół. Raz po raz przenikał je lodowaty dreszcz, radość pomieszana z lękiem.

„Idą! Nasi niewolnicy z głębokiej otchłani idą do nas, by nam służyć!”

„Tak! Ale pamiętajcie: To my jesteśmy panami!”

„Tak, tak, my jesteśmy ich panami, my rozkazujemy, oni słuchają!”

Z podziwem i zaciekawieniem, przede wszystkim jednak w pełnym podniecenia oczekiwaniu obserwowali, co się dzieje w mrocznej pustce pod nimi. Niewiele dało się wypatrzeć, bo ta wczesna poranna chwila nadal tonęła w ciemnościach, a czarny mglisty dym rozprzestrzeniał się coraz bardziej i przesłaniał dno rozpadliny. Kaci wiercili się niecierpliwie, złościli się urażeni, że pozbawiono ich radości odkrywania i porównywania, który z nich zobaczy coś jako pierwszy. Pierwszy, największy, najlepiej, najwięcej, nieustannie te kryteria zawistników.

Przesycone złem oczy katów uporczywie wpatrywały się w otchłań.

W licznych skalnych szczelinach coś poświstywało z cicha, a mgła, czarniejsza niż noc, krążyła w koło i gęstniała pośrodku, aż wyłoniła się z niej jakaś obrzydliwa istota… i jeszcze jedna, zanim mnisi zdążyli się zorientować, o co chodzi.

Te dwa stwory z dołu to nie były dusze ludzi, którzy pobłądzili i trafili za karę do Gehenny. To demony, których domem są piekielne otchłanie, to istoty z ciemnej strony świata.

Wciąż niewidzialne rozpościerały ogromne nietoperzowe skrzydła, pojawiły się długie ogony o trójkątnych zakończeniach, spiczaste zielone uszy i również spiczaste brody, wielkie szpony i przy rękach, i przy nogach, skóra obrzydliwie zielona. Różnica między obojgiem rzucała się w oczy, jedno było rodzaju męskiego, drugie żeńskiego. Różniły ich też oczy. Kobieta miała wąskie, pionowo ułożone źrenice niczym kot, źrenice istoty męskiej były poziome, jak u kozła. Kobiece atrybuty samicy mogły przyprawić każdego chirurga plastycznego o zawrót głowy, z atrybutów męskich samca też nie można żartować.

Gdy proces materializacji obojga dobiegł końca, przyjrzeli się sobie nawzajem z paskudnymi uśmiechami. W ich przesyconych złem duszach pojawiła się radość. Z tego, że oto będą teraz na ziemi siać postrach i rozpacz, że będą czynić ludziom zło. To marzenie wielu potworów zamieszkujących ciemności.

Przedstawiciel płci męskiej krótko skinął głową i oboje rozpoczęli niezbędne przemiany. Skrzydła, ogony i pazury oraz wszystko inne, co mogło rzucać się w oczy, zostało wessane do wnętrza ciał i po chwili oboje stali się ludźmi. O gładkich, bezosobowych twarzach, na których rysy szczególne miały się pojawiać zależnie od okoliczności. Mężczyzna uczynił krótki, jakby odpychający ruch ręką i ciemna mgła zniknęła.

W końcu mnisi mogli ich zobaczyć; wszyscy, jak ich było sześciu, zerwali się z radosnymi okrzykami i rzucili się w głąb rozpadliny ku nowo przybyłym. Wirując opadali w dół niczym czarne, zniszczone papierowe latawce.

Gdy wylądowali, stali długo w milczeniu, przyglądając się swoim, jak sądzili, niewolnikom.

Ci zaś niczym szczególnym się nie wyróżniali! Zwyczajni ludzie. Bardzo zwyczajni, absolutnie pozbawieni jakiejkolwiek wyjątkowości. Co też tacy będą w stanie zdziałać na ziemi?

Jeden z „niewolników” mnichów rzekł krótko:

„Ubrania!”

„Posłuchajcie no – oznajmił jeden z katów stanowczo. – Tutaj my rozkazujemy!”

Zirytowana kobieta wykonała ledwo dostrzegalny ruch, a mnich odczuł to tak, jakby go trafiły tysiące noży, co go całkowicie uwolniło od poczucia wyższości.

Leżał skulony na ziemi i wił się z bólu.

Pozostali kaci inkwizycji wydali z siebie pełen przerażenia jęk.

„Ubrania!” – powtórzył ów zwyczajny człowiek, tym razem głosem ostrym niczym stal.

Właściwie to kaci mieli zamiar upokorzyć nowo przybyłych, zmuszając ich do chodzenia nago, ale to najwyraźniej nie był dobry pomysł.

Wszystko poszło nie tak. Dwoje zwyczajnych ludzi. Łatwo nad nimi zapanować?

Oczywiście!

„I mają to być prawdziwe ubrania – powiedziała kobieta łagodnie, a mnisi mieli wrażenie, że słyszą syk węża w jej głosie. – Nie jakieś rzucające się w oczy kostiumy sprzed stu lat. Musimy wyglądać jak współcześni ludzie. No, jazda do roboty! Później opowiecie nam więcej o naszym zadaniu”.

Wściekli i rozczarowani mnisi pobiegli przed siebie i wkrótce zniknęli.

Demony patrzyły na siebie oczyma bez wyrazu. Właściwie nienawidzili się nawzajem. Pojęcia takie jak miłość czy przyjaźń w świecie demonów nie egzystują, teraz jednak będą musieli ze sobą współpracować i szczerze mówiąc cieszyli się z powierzonego im zadania. Ale działać razem nie chcieli i powiedzieli to wyraźnie swemu mocodawcy. Wspólne zadanie, proszę bardzo, ale każdy pracuje dla siebie!

Wiatr pogwizdywał w górze nad krawędzią rozpadliny. Czaiły się w jego zawodzeniu strach, niepewność i trwoga.

3

Przyjaciele mieli zamiar pojechać do Brukseli i dopiero tam podzielić się na mniejsze grupy. Najpierw myśleli o kilku, po jednej dla każdej prowincji północno – hiszpańskiej. Ale tych prowincji jest pięć, ich zaś ośmioro, co by oznaczało, że „grupy” składałyby się z jednej lub dwóch osób, czyli w gruncie rzeczy niemal każdy musiałby pracować w samotności. By rzecz uprościć postanowili, że stworzą dwa zespoły. Jeden miał wystartować w Galicii, drugi pojechać najpierw do Nawarry z nadzieją, że spotkają się wszyscy u celu podróży, w miejscu rozwiązania tajemnicy.

Chodziło przede wszystkim o to, by znaleźć te miejsca, z których w piętnastym wieku rozpoczynano tajemnicze podróże ze skarbami do nieznanej doliny. Niektóre z nich zostały już nazwane, na przykład dla skarbu Galicii Santiago de Compostela. Dla Asturii i również Galicii tajemnicze Veigas. No i dolina Carranza na granicy Vasconii i Kantabrii. Chętnie nazywali Kraj Basków Vasconią, bo to była dawna rycerska nazwa prowincji.

Ale gdzie znajdował się ten punkt wyjściowy dla Vasconii i Nawarry? Młody Jorge pisał coś o „grotach grotach”.

Przed podróżą długo siedzieli w willi wokół wielkiego stołu, przy którym jadali posiłki, wszyscy jak jeden mąż, roztrząsali tę sprawę. Jorge przekazał tyle trudnych do pojęcia słów. „Wioska pustkowie chleb przełęcz puchary groty groty”.

– Może Santiago de Compostela było w tamtych czasach wioską? – zastanawiała się Unni.

Antonio natychmiast wyprowadził ją z błędu.

– Nie, miasto zostało założone w ósmym wieku wokół grobu apostoła Jakuba. Katedrę wzniesiono w wieku jedenastym.

– No to się nie zgadza – rzekła Unni w zamyśleniu. – Ale gdyby tak Veigas było wsią, to co wtedy?

– Machnij ręką na to, co jest w środku – powiedziała Gudrun. – Myślę, Unni, że jesteś na właściwym tropie. Że cała ta sentencja Jorgego ma charakter geograficzny, od wschodu do zachodu. W takim razie zaś groty leżą na wschodzie. Vasconia i Nawarra.

Jordi podążał za tokiem jej rozumowania.

– Nie, ja uważam, że wszystkie te słowa, wioska, pustkowie i tak dalej, odnoszą się do granic. Tytuł całego przekazu Jorgego brzmi przecież właśnie LAS FRONTERAS – granice.

– A czy w dolinie Carranza są jakieś groty? – spytała Unni z ożywieniem.

– Wielkie groty – przytaknął Jordi. – Cuevas de Covalanas. Część systemu górskiego. Pireneje i Kordyliery Kantabryjskie wraz z rozgałęzieniami są pocięte korytarzami grot.

– A czy istnieją groty na granicy między Vasconią i Nawarrą?

– Tego nie wiem. Musimy sprawdzić. Zastanawiałem się sporo nad początkami tajnych dróg, które przemierzali dźwigający skarby. Myślę, że to jest bardzo ważne. Czy pamiętasz Unni, jak byliśmy w Nawarrze, w starej królewskiej twierdzy Olite, która teraz jest hotelem turystycznym?

– Och, jak to było dawno!

– Tak, tak się wydaje – przytaknął z uśmiechem. – A właściwie minęło ledwie parę miesięcy. Pamiętasz, jak spotkałem tam mojego przodka, don Ramira?

– Pamiętam. Zaskoczyłam was w jednej z sal pogrążonych w rozmowie. On na mój widok natychmiast zniknął.

– Otóż to. Długo się zastanawiałem, czego ode mnie chciał. Spytałem go, czy tam mieszkał, ale on odparł „tylko jako rycerz na służbie”. Potem przestrzegł nas przed mnichami, no a kiedy weszłaś ty, rozpłynął się w powietrzu.

– Ze też ja zawsze muszę przyjść nie w porę i coś zepsuć!

– Nie, to nie była twoja wina. Ale co byście powiedzieli na hipotezę, iż twierdza w Olite była punktem wyjścia dla dźwigających skarb z Nawarry?

Zebrani zastanawiali się przez chwilę.

– Możliwe – powiedziała w końcu Vesla. – Brzmi rozsądnie. I nie denerwuj się, Unni, don Ramiro i tak nie miał prawa nic wam powiedzieć o tym, co się tam działo. Ale początek drogi z Kraju Basków? To znaczy, chciałam powiedzieć z Vasconii?

– W tej sprawie mam zupełnie inną teorię – powiedział Jordi. – Czy pamiętacie pierwszy raz kiedy spotkałem wszystkich rycerzy?

– Ja pamiętam – potwierdził Antonio. – To było w podziemiach zrujnowanego zamku w Vasconii. W krypcie, do której wszedłeś z płonącą pochodnią.

– No właśnie. Ale dlaczego akurat tam, na pustkowiu? Nie wolno mi było dotknąć herbu na ścianie.

W ogóle nie miałem prawa dotykać czegokolwiek.

– To jest start – oznajmił Morten stanowczo.

– Znakomicie – ucieszył się Antonio. – To już wiemy, czego się trzymać.

Czy naprawdę wiedzieli? Takie to było żałośnie niepewne, takie niejasne i zagadkowe to wskazanie, za którym mieli podążać.

Spotkanie przerwano, bo wszyscy powinni zacząć się pakować. Antonio natomiast musiał się zająć jeszcze inną sprawą, zanim będzie mógł wyjechać do Hiszpanii…

Chodziło mianowicie o niejakiego „pastora” Schwartza. Tego, który doprowadził Veslę do płaczu z rozpaczy i bezsilności. To prawda, że matka Vesli bardzo się też do tego przyczyniła, ale po niej akurat niczego innego Antonio się nie spodziewał.

Akcje, które przed wieloma laty Vesla dostała od ojca, nigdy nie zostały naruszone. Vesla uważała, że dobrze mieć coś na tak zwaną czarną godzinę, gdyby kiedyś znalazła się w prawdziwych kłopotach. A komu prędzej czy później coś takiego się nie przytrafi?

Teraz, kiedy nie pracowała, potrzebowała właśnie jakiegoś wsparcia. Antonio naturalnie wszystko, co zarabiał wydawał na swoją małą rodzinę i w ogóle nie należał do ludzi, którzy gonią za pieniędzmi, ale oboje z Veslą postanowili kupić tę willę, w której wszyscy tak się dobrze czuli, no i akcje Vesli miały pokryć główną część należności.

Jak matka mogła, nikogo nie pytając o zdanie, sprzedać akcje, a pieniądze ulokować u pastora Schwartza?

Z matką Vesli trudno się było porozumieć. Ależ skąd, majątek jest dużo bezpieczniejszy u pastora, a on sam był taki miły i sympatyczny, kiedy przyniosła pieniądze, uściskał ją serdecznie. I tak dalej w tym samym stylu. Wyjawiła jednak pewną tajemnicę… Właściwie Antonio nie miał czasu zajmować się teraz tą aferą, miał zamiar wrócić do sprawy po powrocie z Hiszpanii, okazało się jednak, że pastor zamierza wyjechać do USA i to na czas nieokreślony. Matka Vesli opowiadała o tym w triumfalnym tonie, że oto pastor zwierzył się jej, a potem wróci i znowu wyjadą razem.

Antonio nie musiał słuchać niczego więcej. Nie ma chwili do stracenia. Najpierw porozmawiał ze swoim przyjacielem, pastorem szpitalnym. Chciał wiedzieć, jakie jest jego zdanie na temat tych niewielkich sekt, które rozkwitają na krótko, a potem znowu znikają.

Pastor wyjaśnił mu, że niektóre z nich mają czyste intencje, z powagą odnoszą się do swoich członków i oparte są na prawdziwej wierze. Większość jednak powstaje wyłącznie po to, by oddawać cześć przywódcy zainteresowanemu głownie pieniędzmi swoich wyznawców.

A co to za zgromadzenie ów „Jedyny kościół w Duchu Niebiańskim?”

Pastor skrzywił się, nie chciał mówić zbyt wiele, zalecał jednak daleko posuniętą ostrożność.

Antonio wyjaśnił, o co chodzi, pastor uznał, że sytuacja jest poważna. Obiecał, że pomoże, bo czas nagli. Antonio niezwłocznie zatelefonował do swego innego przyjaciela, dziennikarza, który już raz wyświadczył mu przysługę. Wtedy chodziło o Emmę. Pastor natomiast miał znajomego w urzędzie skarbowym, zwrócił się też do wyższego oficera policji. Matka Vesli, niczego nie podejrzewając, powiedziała córce, w jakim banku pastor ma konto, poinformowała przy tym, że planuje podróż do Stanów za dwa dni.

Wszyscy powiadomieni o sprawie byli zgodni, że czas najwyższy bliżej ją zbadać. Matka Vesli z pewnością nie jest jedyną panią posiadającą oszczędności, której czarujący pastor zawrócił w głowie do tego stopnia, że zdecydowały się ulokować swoje pieniądze w „kościelnej” kasie. Poinformowano o wszystkim prokuratora.

Policja powiadomiła dyrektora banku, ustalono, że w takich przypadkach prawo jednak zezwala na wgląd w konto kogoś takiego jak pastor Schwartz.

Zaraz się też okazało, że on sam już przybył do kasy…

– Zatrzymajcie go! – polecił komisarz policji krótko. – Zaraz tam będziemy.

Nasz dobry pastor odegrał żałosny spektakl.

Antonio, który wściekał się na oszusta, wcale nie złagodniał na jego widok. Zaskoczyło go natomiast to, że to człowiek stosunkowo młody, nie więcej niż 35 lat, ze swoimi półdługimi blond włosami, z lokami okalającymi pulchną twarz mógł robić wrażenie na podstarzałych paniach. Obleśny uśmieszek i fałszywe niebieskie oczka sprawiły, że Antonio zaciskał pięści.

Pastor był bardzo oburzony, gdy go wezwano do gabinetu dyrektora. Znalazł się w otoczeniu wielu poważnych osób, których nie znał, bo niezbyt długo przebywał w tym mieście. On z zasady nigdy długo w jednym miejscu nie zostaje.

Obecni przedstawili się. Pastor złagodniał i odpowiadał jednym ze swoich czarujących uśmiechów, które zawsze robiły wrażenie, w każdym razie na paniach. Ale, o Boże, czyż jeden z obecnych nie powiedział że jest policjantem? A jeden adwokatem? Jeszcze inny przedstawicielem prokuratury? I ktoś z gazety? Niedobrze! Uśmiech stawał się jeszcze bardziej czarujący, i taki szeroki, że nieszczęsny pastor czuł skórcze mięśni twarzy.

Jeden z panów zapytał uprzejmie, czy to piękne ferrari na ulicy to jego.

– Ale co się stało? Czyżby jechał za szybko? Mogło się przecież i tak zdarzyć, ale… tak, tak, zgadza się, to mój samochód. Czasem trzeba się spieszyć, jeśli jeździ się tyle, co ja, między kilkoma zborami.

– No tak, ale mamy tu w Norwegii, ograniczenia prędkości – mamrotał inspektor policji.

– Ma pan u nas dwa konta – zaczął dyrektor banku.

– Tak, to prawda. Jedno kościelne i drugie osobiste.

– Dziwne, że pańskie osobiste konto jest większe niż kościelne…

Zaczynało się robić nieprzyjemnie.

– Sprawa ma swoje całkiem naturalne wytłumaczenie – zaczął tym aksamitnym głosem, którym posługiwał się w krytycznych sytuacjach. – Właśnie przekazuję większe sumy do USA, bo zakładam tam mój kościół, a w takich sytuacjach lepiej działać jako osoba fizyczna niż prawna. Administracja sporo kosztuje!

Ciekawe, czy ktoś zauważył, że z przejęcia powiedział „mój kościół?” Ufał, że nie. Odmawiał w duchu pospieszne modlitwy.

– Ale zamierza pan wrócić?

– Naturalnie. Nigdy bym nie zdradził swojej ziemi!

– W takim razie pewnie pan posiada bilet powrotny?

– Nie, nie mam. Nie wiem przecież, ile czasu będę tam musiał zabawić.

Teraz wtrącił się adwokat:

– Moja klientka, Vesla Ødegard Vargas, założyła przeciwko panu sprawę sądową. Oskarża pana o przejęcie pieniędzy, które do pana nie należały, o czym pan zresztą wiedział.

– Nie rozumiem…

– Zdawał pan sobie sprawę, że jej matka przekazała panu pieniądze Vesli, nie informując jej o tym. Nie, proszę nie robić takich min, to się na nic nie zda, mamy wszystko na piśmie. W liście matki do córki.

W ostatnich dniach matka Vesli napisała do córki gniewny list o tym, że pastor Schwartz zgadza się z nią, iż to ona, matka, ma pełne prawo dysponować pieniędzmi Vesli. No i teraz Antonio położył ten list na biurku dyrektora banku, tuż przed oczyma pastora.

– Ale to nieporozumienie – usiłował się bronić pastor. – Taki pogląd na sytuację ma ta starsza, nie bardzo się orientująca w sprawach współczesnego świata kobieta. Drodzy panowie, ja mam bardzo mało czasu, muszę już jechać. Poza tym transakcja została dokonana, pieniądze wkrótce wpłyną na moje konto w Kaliforni.

– Bardzo mi przykro – przerwał mu dyrektor banku i w jego głosie naprawdę brzmiał żal. – Poleciłem wstrzymać operację w kasie. I nie zostanie ponownie uruchomiona, dopóki pan nie udowodni, że przekazy od pańskich współwyznawców znajdują się w bezpiecznych rękach. Bo jak słyszałem, obiecał im pan wielkie zyski z ich akcji.

Antonio wykrzyknął wzburzony:

– Obiecałeś też matce Vesli, że ją zabierzesz do USA. Dlaczego zaraz nie miałbyś z nią wyjechać?

Pastor najwyraźniej zbladł.

Antonio pozostawił innym zajmowanie się teraz już nie takim pewnym siebie pastorem. Adwokat obiecał, że Vesla i prawdopodobnie wiele jeszcze naiwnych pań, odzyska swoje akcje.

A co na to powie jej matka, Antonio miał naprawdę w nosie. Zresztą już dawno ma tej swojej teściowej powyżej uszu.

Teraz uznał, że jego wyjazd nie jest w żadnej mierze zdradą wobec Vesli, choć ona nigdy tak nie myślała. Nie mógł zrobić nic innego, musiał jechać, ale mimo wszystko miał wyrzuty sumienia. Obiecali sobie codziennie się ze sobą porozumiewać i że Vesla powie szczerze, gdyby go potrzebowała, a wtedy on natychmiast przyjedzie.

Jeśli chodzi o zdrowie, Vesla czuła się dobrze, ginekolog zapewniał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Vesla kupiła kolejny telefon komórkowy, żeby matka nie mogła jej dręczyć. No i pod nieobecność grupy mieli się nią opiekować rodzice Unni, lecz Antonio, mimo wszystko był bardzo niespokojny.

4

Podzielili się zatem na dwie grupy.

Morten i Sissi mieli zacząć pracę w niebezpiecznej Nawarze, ponieważ jednak żadne z nich nie znało hiszpańskiego, przyłączył się do nich Antonio.

Jordi i Unni wzięli na siebie najtrudniejsze zadanie: podróż do Santiago de Compostela. Chcieli zabrać z sobą Pedra, który tak wiele wiedział o historii i kulturze Hiszpanii, a poza tym pochodził z rodu don Federica de Galicia.

I tu pojawił się dylemat: Gudrun czy Flavia? Pedro sam musiał zaproponować rozwiązanie.

Flavia mogła stanowe wielkie wsparcie dla grupy udającej do Santiago de Compostela, to jednak oznaczało, że Gudrun musiałaby pojechać do Nawarry, co z kolei dla niej byłoby psychiczną torturą. Nikt nie chciał rozdzielać jej z Pedrem na dodatek w sytuacji, gdyby to Flavia miała z nim jechać.

W końcu sama Włoszka zaproponowała wyjście, była to osoba bardzo uwrażliwiona na nastroje.

– Ostatnio mam pewne problemy z sercem – oznajmiła, ale kłamała tak nieudolnie, że wszyscy to odkryli. – Nic poważnego, ale wolałabym pojechać z Antoniem. Zawsze to lekarz i czułabym się bezpieczniejsza.

Dotychczas rozmawiali z nią tylko telefonicznie, spotkają się dopiero w Hiszpanii.

Tak więc Unni, Jordi, Pedro i Gudrun mieli jechać do Santiago de Compostela, zaś Morten, Sissi, Antonio i Flavia do Olite w Nawarze.

Wiedzieli, że jest co najmniej kilka grup, które ich ścigają, a wszystkie pragną posiąść ich wiedzę.

Emmę i Alonza oraz ich towarzystwo można było uznać za stosunkowo mało groźnych przeciwników. Leon przepadł jak kamień w wodę, nie mieli pewności, co im z jego strony zagraża.

Gorszy był jednak ów chudy mężczyzna, jego asystent oraz Thore Andersen. Thore jest ze wszystkich najbrutalniejszy, chudy bez wątpienia dowodzi grupą, asystent natomiast pozostawał irytująco anonimowy.

No i jeszcze mnisi, których liczba wciąż się kurczyła.

Wszyscy podróżnicy zostali wyposażenie w znaki rycerzy – wymalowano je niczym ozdobę na plecach ubrań. Właściwie byli więc chronieni przed bezpośrednim atakiem katów inkwizycji.

Pojęcia natomiast nie mieli, że oto ich prześladowcy otrzymali w ostatnich dniach wsparcie z tamtego świata.

Santiago de Compostela…

Miasto pokazało im ponurą, deszczową stronę Galicii. Woda lała się z nieba, równo i nieprzerwanie, jakby tak miało być wiecznie. Miejscowi ludzie sprawiali wrażenie przyzwyczajonych, ale Unni i Gudrun dygotały z obrzydzenia. Płaszcze przeciwdeszczowe zostały, rzecz jasna, w walizkach. To znaczy w jej walizce, na którą musieli czekać, bo poza tym to wszystko bardzo szybko znalazło się przed nimi na taśmie bagażowej.

Deszcz i deszcz, włosy lepiły się do głowy, woda ściekała za kołnierz.

– Dziękujemy, na razie wystarczy! – pokrzykiwała Unni w stronę chmur. – Już dosyć, serdecznie dziękujemy!

Jordi był zdenerwowany, nie lubił tego miejsca.

– Bądźcie ostrożni – prosił. – Mam nadzieję, że wszyscy mają znaki na plecach?

Pedro uśmiechał się cierpko.

– Czuję się jak jakiś piętnastolatek z tą dziwaczną dekoracją, ale niech tam, będę to nosił. Vesla wymalowała mi znak bardzo starannie.

Jordiego to nie uspokajało. Nie wiedział, jaką siłę znaki zachowują tutaj, w Santiago de Compostela, w rodzinnym gnieździe katów w tamtych czasach, kiedy najwyższe władze pozwalały im grasować po okolicy i rozprawiać się ze zdrajcami.

Współczesne Santiago jest miastem fantastycznym, przesyconym szczerą wiarą pielgrzymów i czcią dla świętego Jakuba. Jordiemu było przykro, że kaci inkwizycji tak zbrukali przeszłość, chociaż inni ludzie nigdy o nich nie myśleli, ani nie nawiązali kontaktu z upiorami fanatycznych potworów.

Udali się prosto do dobrego hotelu, żeby wypocząć przed startem. W centrum miasta prawie się nie widziało samochodów.

Jakimś cudem przestało padać, wszyscy dziękowali za to Unni, i z nowymi siłami wyruszyli z miasta. Ich celem była krypta grobowa San Garaldo, ale kiedy zaczęli pytać o drogę, ze zdziwieniem przekonywali się, że nikt o niej nie słyszał. Niczego takiego nie znaleźli też na turystycznej mapie zaopatrzonej w rejestr wartych zwiedzania miejsc.

Trzeba było pójść do biura turystycznego. Tam jednak pracowało kilka młodych dziewcząt, z których żadna nie słyszała o krypcie. San Garaldo? Czy to imię jakiegoś świętego? Rzadkie imię, nie brzmi z hiszpańska.

Mogło tutaj być znane w piętnastym wieku. Jordi i Pedro zgadzali się z dziewczętami z biura turystycznego, że nazwa brzmi obco.

– Dlaczego wszystko musi być takie trudne? – skarżyła się Unni? – Musimy szukać nawet najprostszych rzeczy. Czy książę nie mógł się nazywać San Antonio albo San Pedro czy coś w tym rodzaju?

– Wtedy dopiero byśmy mieli problemy – roześmiał się Pedro. – Bo w Hiszpanii jest bardzo wielu takich, co nazywają się San Pedro lub San Antonio.

– No to podlegacie inflacji – prychnęła Unni ze złością, ale w jej oczach dostrzegli błysk.

– Potrzeba nam jakiegoś spisu świętych – rzekł Jordi.

– Zobacz, czy nie ma tam również jakiejś Santa Unni!

– Mogę cię zapewnić, że nie ma – roześmiał się Jordi – Ale będzie, będzie – obiecywała Unni. – Pracuję nad tym.

– To musisz się trochę pospieszyć – uśmiechnęła się Gudrun.

W księgarni kupili spis hiszpańskich świętych, ale żadnego San Garaldo nie znaleźli.

– A może on nosił jakieś inne imię? – zastanawiała się Gudrun.

– Chyba nie – cedziła Unni w zamyśleniu. – A pamiętacie taki film a Klausem Kinski, którego akcja toczy się w dżungli południowoamerykańskiej? Ten film miał tytuł „Fitzgaraldo”.

– Tak, to odmiana Fitzgerald, angielskiego nazwiska. Ale Garaldo? Może to to samo co niemieckie Gerhard?

Usiedli na parkowej ławce. Jordi wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do swojej doradczyni Juany. Wytłumaczył jej, o co chodzi.

– Zaczekaj, ja mam dużą księgę o wszystkich naszych świętych – odparła. – Żeby mi się tylko udało ją znaleźć. Jak wiesz, nie jestem zbytnią pedantką.

– Tak, widziałem twoje miejsce pracy – uśmiechnął się Jordi.

Odniósł wrażenie, że Juana się nad czymś zastanawia. Potem zapytała, jakoś nieśmiało:

– Czy to by wam przeszkadzało, gdybym się przyłączyła? Osobiście.

– Nic nie sprawiłoby nam większej radości! – odparł Jordi zachwycony. Inną drogą ruszyli do hotelu. Nieoczekiwanie znaleźli się na bardzo rozległym placu, którego jedną część zajmowała ogromna katedra o dwóch wieżach. Unni o mało nie złamała karku, kiedy próbowała dojrzeć iglice i wszystkie ornamenty wspaniałej fasady.

– Katedra pielgrzymów – tłumaczył Jordi cicho. – W jej wnętrzu są przechowywane szczątki świętego Jakuba. Ale my nie powinniśmy do niej wchodzić.

– Myślisz, że kaci świętują tam swoje sukcesy i odprawiają orgie z torturami?

– Nie, trudno w to uwierzyć. Ale rycerze ostrzegali mnie, byśmy się nawet nie zbliżali do tej świątyni.

– Szkoda! Byłoby ciekawie obejrzeć katedrę od środka.

– Będziemy mogli to zrobić, kiedy już znajdziemy rozwiązanie zagadki – rzekł Jordi spokojnie.

Tego już Unni nie skomentowała.

Tymczasem w Oviedo Juana odszukała spis hiszpańskich świętych. W gorączkowym pospiechu szykowała się do podróży. Od ostatniego spotkania z Unni i Jordim załatwiła sobie soczewki kontaktowe, jeszcze się do siebie nawzajem, ona i te soczewki, nie przyzwyczaiły; trwała wojna pozycyjna, ale Juana nie rezygnowała, poza tym obcięła włosy, nie za bardzo, ale na tyle, że mogła zrezygnować z gumki, którą dotychczas je wiązała. W ogóle zaczęła się trochę zajmować swoim wyglądem.

Kiedy więc jeszcze tego samego wieczora ukazała się w hotelu w Santiago, Unni i Jordi powitali ją jednogłośnym okrzykiem: „O rany!”

Juana przyjęła to jako komplement, zresztą zgodnie z ich intencją.

Pedro i Gudrun też byli przyjemnie zaskoczeni.

Dziewczyna jest śliczna! Nie, no raczej ładna. Ale z jakąś niepewnością we wzroku, nie wiadomo czy z powodu nieśmiałości czy też to te problematyczne soczewki, zresztą wszystko jedno. Juana nie przywykła, by okazywano jej podziw z jakiegoś innego powodu niż bystry umysł. Ta sytuacja była więc dla niej całkowicie nowym i bardzo mocnym przeżyciem.

Unni odrobinę się niepokoiła. Juana zawsze odnosiła się do Jordiego z psim uwielbieniem. Jak ktoś, kto wie, że przedmiot jego uwielbienia jest nieosiągalny.

– Znalazłam San Garaldo – oznajmiła Juana z przejęciem. – Myślę jednak, że to nie był człowiek godzien szczególnej uwagi. Pochodził z rodu wizygockiego, jego imię brzmiało początkowo Gerhard, co zmieniono na hiszpańskie Garaldo. Przypadkiem w czternastym wieku uratował życie jakiemuś biskupowi i w tych samych okolicznościach stracił własne. Biskup postarał się więc, by został obwołany świętym, i był nim do czasu, gdy wyszło na jaw, że nasz Garaldo znalazł się w katedrze z zamiarem ogołocenia jej z wartościowych przedmiotów, gdy nieoczekiwanie wpadł tam biskup, uciekający przed jakąś bandą, która próbowała go zamordować. Kiedy poznano prawdę, Garaldo był już od dawna świętym i spoczywał w specjalnej krypcie. Rzecz jasna krypta została oczyszczona ze wszystkich kosztowności. Zebrani roztrząsali uzyskane informacje.

– Wspaniale, Juano – pochwalił Pedro, a młoda uczona zaczerwieniła się po korzonki włosów. Bardzo dobrze wiedziała, kim jest Pedro de Verin i tak dalej. On pytał: – Więc gdzie się znajduje krypta tego wątpliwego świętego?

– Wydaje mi się, że wiem, gdzie powinniśmy szukać. Garaldo został ogłoszony za świętego około roku tysiąc czterechsetnego. Zdetronizowano go w sto lat później. W tym czasie Święte Serce było przechowywane w jego krypcie i zabrali je stamtąd w roku tysiąc czterysta osiemdziesiątym ludzie rycerzy. Krypta znajdowała się w bardzo starej świątyni, która została zburzona, ponieważ groziła zawaleniem, a na jej miejsce zbudowano coś w rodzaju pałacu. Czy krypta nadal istnieje, tego nie wiem.

– Zbadamy sprawę – obiecał Pedro, a reszta przytakiwała. Raz jeszcze dziękowali Juanie za nieocenioną pomoc, najpierw Unni i Jordiemu, a teraz tutaj, w Santiago de Compostela.

Siedzieli w dużym salonie hotelowym, z daleka od pozostałych, zresztą nielicznych, gości tak, żeby ich nikt nie słyszał. Unni raz po raz rozglądała się po sali. Jakaś angielska, głośno rozmawiająca para, grupka młodych ludzi najwyraźniej z wyższych sfer i w kącie jakiś mężczyzna o nic nie mówiącym wyglądzie. Unni uśmiechnęła się sama do siebie, bo przed chwilą mogłaby przysiąc, że ten mężczyzna porusza uszami, tak jak to niektórzy robią, kiedy chcą rozbawić towarzystwo, ale raczej nie w hotelu, w samotności, gdzie nikt nawet na nich nie patrzy.

Otrząsnęła się z zamyślenia, bo reszta towarzystwa zaczynała się żegnać. Należało iść spać, jutro wcześnie rano rozpocznie się poszukiwanie krypty „świętego” Garalda.

Nocturne

Nadeszła noc. Na niebie ponad Galicią pozapalały się gwiazdy.

Mężczyzna z salonu niezauważony opuścił hotel. Był do tego stopnia anonimowy, że przypuszczalnie nikt nie zwrócił uwagi, iż w ogóle się w tym hotelu pojawił.

Jego imię brzmiało Tabris i był jednym z demonów szóstej godziny w Nuctemeron, co oznacza „noc rozświetlona przez dzień”. Był demonem wolnej woli i został rozdzielony ze swoją koleżanką Zareną, demonem zemsty, należącą do cieszącej się wielkim poważaniem klasy demonów. Teraz Zarena znajdowała się na terytorium Nawarry, on zaś miał kontrolować grupę w Santiago.

Tabris kierował się ku wzniesieniom.

Gdy w nocnej ciszy stał między jakimiś wzgórzami, rysował się niczym odrobinę ciemniejsza plama na tle nieba, był jak element natury. Wiatr szeleścił delikatnie w zaroślach pięciornika. Gdyby się wsłuchać, można by z pewnością rozróżnić w jego szumie stłumioną żałosną skargę, nokturnową melodię. Horyzont był wciąż jeszcze wyraźny – ciemna linia na tle jaśniejszego nocnego nieba.

Sześć czarnych, machających skrzydłami ptaków odcinało się ostro na tym niebie, po chwili kaci inkwizycji z wielkim szumem wylądowali wokół Tabrisa.

„I jak idzie, co się dzieje, co się dzieje? Znalazłeś ich?” – syczeli jeden przez drugiego.

– Wszystko jest pod kontrolą – odparł Tabris chłodno. Nie było mu w smak, że musi współpracować i z tymi niżej postawionymi istotami.

„Ale oni są nasi – upierał się jeden z nietoperzy. – To my mamy ich dręczyć, dźgać, torturować, w końcu zabijać!”

Tabris spojrzał na niego z obrzydzeniem.

– Ich los mnie nie obchodzi. Ja jestem tu po to, by się zemścić na czarownicy imieniem Urraca. I żeby wam pomóc zagarnąć w niewolę te małe ludzkie potworki, skoro już odkryliśmy, czym się zajmują.

„Spiesz się, spiesz się, wszystkie narzędzia są gotowe – skrzeczał jeden z mnichów z błyskiem podniecenia w oczach. – Żelazna dziewica, ława, na której będziemy ich żywcem odzierać ze skóry, hiszpańskie buty… „

„Żelazna dziewica, żelazna dziewica – powtarzali inni. – Ze wszystkimi ostrymi szpikulcami! Oni są teraz w naszym mieście, tutaj my jesteśmy silni!”

Zirytowany Tabris przerwał te ich sadystyczne wizje.

– Znajdźcie mi bardziej młodzieżowe ubranie! Czarny, prosty podkoszulek z krótkimi rękawami i z białym napisem na piersiach, obcisłe spodnie, skarpetki, sandały. Wszystko czarne.

Bo tak ubierał się Jordi.

Tabris uważnie przyjrzał się grupie. Bardzo uważnie. Studiował też ich uczucia.

Kaci mieli skwaszone miny. „Czy to wszystko, co wolno nam zrobić? Szukać ubrań? Pamiętaj, że pracujesz dla…”

Mnich już miał powiedzieć „dla nas”, nagle jednak przypomniał sobie, jak to było z jego krnąbrnym kompanem.

„Oczywiście! Zdobędziemy wszystko, czego sobie życzysz, panie – zakończył przymilnie. – Czy coś jeszcze?

– Tak. Pokażcie mi drogę do tego domu, gdzie niegdyś znajdowała się krypta San Garaldo!

„Świetnie! Znamy bardzo dobrze ten dom. On istniał w naszych czasach. Mamy się tam udać zaraz?” Tabris zastanowił się.

– Dlaczego nie?

Zdjął kurtkę i koszulę, które wcześniej dostał od mnichów, zdjął też buty i skarpetki. Spodnie zostawił. Znajdował się przecież w świecie ludzi i tak było mu wygodniej.

Kaci nie widzieli dotychczas nic poza raczej pozbawionym cech charakterystycznych mężczyzną. Jęknęli chórem i o mało się nie podusili własnymi oddechami na widok tego, co się teraz ukazało ich oczom.

Nietoperzowe skrzydła rozpostarły się z trzaskiem. Zielona poświata mieniła się wokół budzącej grozę postaci, która rosła i rosła, aż rysy twarzy, uszy i szpony rozciągnęły się groteskowo.

„Mój pp – pannnie – wyjąkał jeden z mnichów, zasłaniając się rękami. – My jesteśmy pokornymi sługami Nieba i nie możemy zawiązywać sojuszy z siłami ciemności!”

Demon wpadł w złość, chwycił najbliższego z katów za kark i szarpnął go z taką siłą, że biedak mało się nie udusił.

– Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Wszyscy, we wszystkich trzech sferach, niebiańskiej, ziemskiej i piekielnej wiedzą, gdzie jest wasze miejsce!

Puścił mnicha, który runął ciężko na ziemię, ale zerwał się natychmiast przestraszony i upokorzony. Tabris wykonał dłonią władczy gest i wzleciał w niebo razem ze stadem wron, jak nazywał mnichów.

Nizina była pusta. Tylko małe zwierzątka w zaroślach kuliły się ze strachu i zdumienia. Wsłuchiwały się w nokturn wiatru wygrywany na drżących liściach, po czym znikały w swoich dobrze pochowanych norkach.

Deszczowe chmury zasnuwały niebo, skrywając gwiazdy.

Galicia drzemała spokojnie w nocnej ciszy, nie przeczuwając nawet, co się niebawem stanie pośród tych wszystkich niewinnych ludzi, zamieszkujących zapomniane doliny oraz w ich świętym mieście, Santiago de Compostela.

5

Antonio zadzwonił w środku śniadania. Jordi odpowiadał mu z wahaniem, uważał bowiem, że niegrzecznie jest rozmawiać przez telefon przy stole. Reszta jednak zapewniała go, że tym razem na pewno nie.

No tak, Antonio, Sissi i Morten spotkali się z Flavią i koło północy przybyli do starej królewskiej twierdzy w Olite. Teraz gotowi są zacząć poszukiwania, nie wiedzą tylko, ani gdzie, ani czego mają szukać.

Jordi zastanawiał się przez chwilę.

– A dlaczego by nie zacząć od sali, w której czekał na mnie don Ramiro?

Antonio zainteresował się tą propozycją, więc Jordi wytłumaczył mu, w której części twierdzy znajduje się owa sala.

– No to już wiem, co mam robić – zakończył Antonio. – Dziękuję za radę. Gości jest tu teraz niewielu, będziemy mogli spokojnie powęszyć.

W tle słychać było głos Mortena, który wykrzykiwał coś podniecony.

– Co on mówi? – spytał Jordi.

– Ech, jak to on. Opowiada ci, że spotkał właśnie na korytarzu wspaniałą blondynę, która uśmiechała się do niego zachęcająco.

– Czy ten chłopak nigdy nie przestanie? – zirytował się Jordi. – Może by się teraz zająć Sissi? Jej też musi sprawiać przykrość?

– Sissi jeszcze nie zeszła na dół. Ale ja go przypilnuję. A jak wam idzie?

Jordi poinformował brata, że wszystko jest w porządku i że zaczną działać, jak tylko zjedzą śniadanie. Juana przeprowadziła poszukiwania na własną rękę i już wie, dokąd trzeba pojechać. Ona ma swój samochód, drugi wypożyczył Pedro, w ogóle to zawsze jest lepiej, kiedy Pedro zajmuje się tego rodzaju sprawami. Dom, do którego muszą dotrzeć, leży na tyle daleko od ścisłego centrum miasta, że można tam pojechać samochodem. Bo poza tym to centrum jest w ogóle nieprzejezdne i zresztą zamknięte dla ruchu kołowego.

Juana miała jechać pierwsza, by wskazywać drogę i Jordi wsiadł do jej samochodu, na co Unni zareagowała bolesnym skurczem serca, ale zdusiła to w sobie. On powiedział, że musi o czymś porozmawiać z Juana.

Zaczął, gdy tylko ruszyli.

– Juano, wydaje mi się, że ty byś chciała towarzyszyć nam do samego końca. To the bitter end.

Przeciągłe westchnienie dziewczyny było dostateczną odpowiedzią. Jordi mówił więc dalej:

– Bo ten koniec może być naprawdę bardzo gorzki. Gorszy niż mogłabyś przypuszczać.

– Ja przecież wiem dosyć dużo o waszej krucjacie – zaczęła niepewnie. – A strachliwa nie jestem. – Jej głos przybierał na sile. – Jordi, w moim życiu nic się nie dzieje, spędzam dni z nosem w książkach, które cuchną pleśnią i kurzem, zawsze byłam taka, nigdy nie potrafiłam stworzyć sobie towarzystwa, moja egzystencja jest taka uboga.

Miał wrażenie, jakby wróciło do niego echo skarg Unni, dawno temu, kiedy ją prosili, by opuściła grupę ze względu na zagrażające jej niebezpieczeństwo.

Juana żaliła się dalej:

– Dni po prostu mijają, Jordi.

– „Ile już tych dni przyszło i minęło, a ja nie wiedziałem, że to życie właśnie” – zacytował, choć pewnie niedokładnie.

– Jakie to ładne. I jakie prawdziwe, pełne smutku.

– To szwedzki poeta, nie pamiętam, jak się nazywa. Juano, ja cię rozumiem. Ale śmiertelnie się o ciebie boję. Ta sprawa może cię wiele kosztować, utratę zmysłów, a może nawet życia.

– Mój drogi, za nikogo na tym świecie nie odpowiadam, jedynie za siebie. Nieliczni krewni, jakich mam, przypominają sobie o mnie rzadko, kiedy czegoś potrzebują, albo jak zdam ważny egzamin i można się mną pochwalić. Poza tym jestem dla nich szara mysz.

– Dobrze wiesz, że nie jesteś szarą myszą, Juano. Zawsze byłaś interesująca, a teraz po prostu promieniejesz!

Siedziała przez chwilę milcząca, ale ze szczęśliwym uśmiechem na wargach. W końcu rzekła:

– Nie masz jakiegoś brata, albo co?

– Mam, przecież wiesz. Antonia.

– No tak, ale jeszcze jednego.

– Nie, niestety, jesteśmy tylko my dwaj. Szkoda, pomyślała, ale głośno nie chciała tego mówić.

– Teraz w prawo i tamtą uliczką w lewo – podpowiadała sama sobie.

– Wiesz co! – zawołał Jordi zaskoczony. – Zobacz, jesteśmy właśnie koło tego klasztoru, wiesz, który znalazłem wtedy, gdy byłem w Santiago sam, wiele lat temu. Klasztor został zbudowany na miejscu starego kościoła.

– Naprawdę? Tak, przypominam sobie, że o czymś takim opowiadałeś.

– No właśnie. Teraz znaleźliśmy się nieprzyjemnie blisko tego miejsca. To chyba po tamtej stronie tamtego kwartału.

– Masz na myśli tamte przeżycia, kiedy zstąpiłeś w miniony czas i mogłeś zobaczyć katów torturujących ludzi na śmierć? Byłeś w miejscu, w którym również rycerze zostali zabici?

– Tak właśnie – potwierdził Jordi. – I Urraca także została zamordowana. Przez Wambę.

– To wtedy czarownik Wamba rzucił przekleństwo na całe przyszłe potomstwo rycerzy, a czarownica Urraca starała się je złagodzić – stwierdziła Juana. – Zatem znajdujemy się jakby u początków nieszczęścia. Ale czy myślisz, że dwa kościoły mogły stać tak blisko siebie?

– Ha! Różne zbory, odmienne sekty. We wszystkich starych miastach świata znajdują się ulice, na których kościoły stoją przy sobie ściana w ścianę. Maleńka wioska na wyspie Santorini w Grecji ma ledwie dwustu czterdziestu mieszkańców i czterdzieści trzy kościoły. Na Islandii każda chłopska zagroda posiada własny kościół, tak więc dwa sąsiadujące ze sobą kościoły to naprawdę nic dziwnego. Tym bardziej, że były czynne w różnych epokach.

– Nie, no oczywiście masz rację. Ten, w którym byłeś, to z pewnością najstarszy. Na jego miejscu zbudowano klasztor, a potem to, do czego teraz zmierzamy, czyli willę, pałac, jak to nazwać. Boże drogi, jak tu ciasno, utknęliśmy na dobre!

Przez jakiś czas rzeczywiście nie mogli się ruszyć. Juana była znakomitym kierowcą i potrafiła się prześlizgiwać w naprawdę trudnych miejscach, jednak tutaj miała problemy. Ale w końcu udało im się wyrwać z korka.

Jordi stwierdził, że znajdują się w dzielnicy z zabudową chyba osiemnastowieczną, która pewnie zostałaby zburzona, gdyby nie to, że jest na to za ładna. Uliczki były zbyt wąskie, by dwa samochody mogły się wyminąć, musieli zaparkować kawałek dalej na otwartym placu. Wszędzie panował nieznośny tłok, jak to w większości południowych miast, wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca parkingowe były pozajmowane. Przyjaciele mieli jednak niewiarygodne szczęście, dwa samochody równocześnie wyjeżdżały z parkingu, i po dość bezpardonowej walce z innym automobilistą Pedro uzyskał miejsce dla swojego auta. Tamten drugi, rozczarowany, powlókł się dalej.

– Kolana i łokcie, ani chwili wahania – skomentował całe zajście Pedro, kiedy już wszyscy wysiedli. – No, Juano, gdzie masz ten dom?

Dziewczyna patrzyła na rzędy kamienic.

– To powinno być tam – stwierdziła.

– Uff, tam chyba straszy! – zawołała Unni.

– Głupstwo – roześmiała się Gudrun. – Chociaż dom rzeczywiście wygląda na mocno podupadły. Jakby od dawna nikt w nim nie mieszkał.

Przy patrycjuszowskich siedzibach nie było też ogródków, stały bezpośrednio przy ulicy, Unni jednak wiedziała, że we wnętrzu każdego z nich znajduje się duże patio z drzewami, kwiatami, a jeśli ma być naprawdę elegancko to i z niewielką fontanną.

Za nic na świecie nie chciała się okazać zazdrosna ani podejrzliwa, poza tym całkowicie ufała Jordiemu, kiedy jednak stwierdziła, że on na nią czeka i potem dotrzymuje jej towarzystwa, odetchnęła z ulgą.

Tyle jej chyba wolno?

Na ulicy nie było żywego ducha, tylko samochody, zajmujące połowę chodnika. Przyjaciele podeszli do domu i zadzwonili.

Z wnętrza nie dotarł do nich dźwięk dzwonka, wobec tego Jordi zastukał głośno, wiele razy. Czekali.

Nad drzwiami widniał napis: „Palacio del…”

Resztę zatarł czas.

Gudrun, najbardziej praktyczna z nich wszystkich, ujęła klamkę.

– Drzwi są otwarte! Spoglądali po sobie zdumieni.

W domu były wewnętrzne drzwi, one również otwarte, za nimi natomiast znajdował się ogromny hall z mnóstwem malowideł na szkle oraz niezwykłymi ornamentami w stylu Jugend.

– Ktoś tu jednak musiał mieszkać około roku 1900 – stwierdził Pedro. – Ale dlaczego tak wiele dzieł sztuki zostawiają przy otwartych drzwiach? Bo sam dom rzeczywiście wygląda na opuszczony.

Kurz na ciemnych wazach, zeszłoroczne liście na marmurowej posadzce.

– Oj – jęknęła nagle Gudrun.

Wszyscy spojrzeli tam gdzie ona. Po wspaniałych marmurowych schodach szedł na dół młody mężczyzna z pytającym wyrazem twarzy.

Jaki przystojny, pomyślała Unni. Naprawdę piękny! I w jakiś sposób przypomina Jordiego.

Juana patrzyła na niego jak zaczarowana. To mógłby być ten brat, którego Jordi nie ma. Mężczyzna był bardzo czarny, lśniące czarne oczy zdawały się połyskiwać zielonkawo, kiedy padało na nie światło. Lekko kręcone włosy przypominały włosy Jordiego, ale jeśli chodzi o rysy twarzy, to panowie raczej nie byli do siebie podobni. Ten miał bardziej klasyczną urodę, delikatniejszą niż Jordi, w którego wyglądzie było przecież coś szczególnego.

A na dodatek do wszystkiego, idący im na spotkanie mężczyzna był ubrany tak samo jak Jordi, cały na czarno, z zabawnym tekstem na podkoszulku: „Nie jestem stary, jestem nastolatkiem po recyklingu”, co może bardziej by pasowało jakiemuś zadowolonemu z życia emerytowi. (Mnichom nie udało się zdobyć nic innego, zresztą nie rozumieli współczesnych napisów).

– Proszę mi wybaczyć – zaczął mężczyzna melodyjnym głosem. – Byłem na strychu i nie słyszałem, kiedy państwo weszli. Nadzoruję ten dom i właśnie przyszedłem na, że tak powiem, inspekcję.

No i dlatego drzwi były otwarte. Jakie proste wytłumaczenie.

Zszedł na dół i wyciągnął rękę do Gudrun. Powiedział przy tym jakieś bardzo długie nazwisko, ale dodał:

– Proszę mnie nazywać po prostu Miguel!

Rękę Juany trzymał najdłużej sprawiając, że twarz dziewczyny się rozpromieniła.

Kiedy Unni ujęła jego dłoń, doznała dziwnie przykrego uczucia. Mimo woli cofnęła się, patrząc w jego ciemne, przyglądające się jej uważnie oczy. Nieprzyjemnie badawcze.

Nie mogłaby oczywiście powiedzieć, że jego rękę odczuła jakby dotknął jej pazur smoka. Nie, nie, była to dłoń niebywale urodziwa. Wypowiedziała tylko pół prawdy:

– Nie, nic się nie stało. Przez moment miałam wrażenie, że zrobiło się ciemno i chłodno. Ale to nic, tylko powiew wiatru. Chmura przesłoniła słońce.

Nie przestawał patrzeć jej w oczy. Jordi przyglądał im się zamyślony.

Pedro powiedział uprzejmie:

– Przepraszamy, żeśmy się tak tu wdarli. Ale może pan mógłby nam udzielić paru informacji odnośnie tego domu?

– Jestem do usług – odparł tamten elegancko.

– Wie pan może czy kiedyś, dawno temu, w tym miejscu znajdował się kościół? Bo podobno w tym właśnie kościele miała się mieścić krypta San Garaldo.

Miguel milczał przez chwilę, jakby starał się odszukać w pamięci potrzebne informacje. Milczenie stawało się dręczące, gdy w końcu oznajmił:

– To prawda.

Pedro spytał, starając się ukryć podniecenie:

– Czy ta krypta nadal istnieje?

– Krypta świętego Garalda? Owszem, istnieje, ale jest zupełnie pusta.

– Słyszeliśmy o tym, tak. Mimo to jednak chętnie byśmy ją obejrzeli, jeśli to możliwe.

– Naturalnie, proszę bardzo. Zaraz przyniosę świecę.

– Mamy latarki – oznajmił Jordi. Miguel spojrzał na niego badawczo.

Ten człowiek z jakiegoś powodu stara się nie zbliżać za bardzo do mnie i Jordiego, pomyślała Unni. Natomiast podoba mu się Juana. Zresztą z wzajemnością. No i dobrze. Życzę jej niewielkiego flirtu, zasłużyła na to. A ja bez przeszkód będę się cieszyć Jordim.

Przeniknął ją dreszcz.

Nie lubię tego domu. Jakby się tu czaiło coś podstępnego, coś nieoczekiwanego, nie mogę określić co to, ale nie jest to nic przyjemnego, myślała.

Zauważyła, że Jordi podziela jej uczucia. Podszedł do niej i objął ją ramieniem. Unni przytuliła się. Jak rozkosznie jest mieć go tak blisko. I jak bezpiecznie.

Właśnie, bo ten patrycjuszowski budynek raczej poczucia bezpieczeństwa w niej nie budził.

Nie opuszczaj mnie, Jordi. Dobrze wiesz, że balansujemy na ostrzu noża, i to bardziej niż kiedykolwiek. Ciemne moce chcą nas ściągnąć do otchłani, trzymaj mnie mocno i zostań w tym życiu, mój najdroższy, bo ja się boję, naprawdę się boję.

Skąd, na Boga, wzięły się jej te ponure przeczucia?

Stoi przecież przytulona do Jordiego, otoczona swoimi dobrymi, wiernymi przyjaciółmi, naprzeciwko życzliwego młodego mężczyzny, który nie ma złych zamiarów…

Nagle jakby straciła dech, nie mogła złapać powietrza. Nastrój, jakieś ponure ciśnienie w tym pięknym hallu w stylu Jugend dławiło ją niczym cmentarna ziemia.

– Duszno mi – mruknęła i otworzyła drzwi wejściowe. Stała na progu i łapczywie, ze świstem wciągała w siebie świeże powietrze, dopóki Jordi spokojnie nie wprowadził jej znowu do środka.

– To co, możemy iść? – spytał z pozoru lekko i zwyczajnie.

Ty czujesz to samo co ja, myślała Unni. Tylko że ty potrafisz nad tym zapanować.

Z niepewnym uśmiechem wróciła do swoich przyjaciół i do zdumionego Miguela.

– Po prostu zakręciło mi się w głowie – wyjaśniła. – Niedocukrzenie krwi. Może ktoś ma kawałek czekolady albo coś w tym rodzaju?

Bezradność

Pięciu czarnych rycerzy siedziało na koniach w galicyjskim deszczu, nie zauważając nawet, że ulewa przenika na wylot ich transparentne postaci.

Rycerzami targały mieszane uczucia, pełne napięcia oczekiwanie i głęboki smutek.

„Teraz nasi przyjaciele zaszli tak daleko, że nie jesteśmy w stanie im pomóc – rzekł don Federico z ponurym westchnieniem. – Nie mamy ani mocy, ani prawa interweniować w tym stadium”.

Przez chwilę milczeli.

„Jak dotychczas radzą sobie znakomicie” – stwierdził don Galindo.

„Wyjątkowo – odparł don Federico. – No i teraz są na właściwej drodze. A jak z twoimi, którzy udali się do Nawarry, don Ramiro?”

„Trzymają się rady, jaką dostali od przyjaciół. Ale jest coś, co mnie niepokoi…”

Pozostali rycerze zgadzali się z nim. Oni też wyczuwali coś niedobrego.

„Nie powinni włączać do sprawy tak wielu z zewnątrz – rzekł don Federico. – I Urraca prosiła, byśmy przesłali naszym pomocnikom stanowcze ostrzeżenie. Ale przecież nie możemy. Teraz już nie mamy do nich przystępu. A czarni kaci triumfują!”

„Pojęcia nie mam, co się dzieje – powiedział don Galindo. – Ale włączyły się do sprawy elementy, które boleśnie szarpią we mnie jakąś strunę. Boję się. Okropnie się boję!”

„Nie jesteś sam, jeśli o to chodzi – odparł don Sebastian. – Niech wszystkie dobre siły towarzyszą teraz naszym przyjaciołom!”

6

– No to co, możemy obejrzeć kryptę? – spytał Miguel z czarującym uśmiechem.

On jest naprawdę sympatyczny, pomyślała Unni, a Juana była oszołomiona.

Przyjaciele gotowi byli ruszać, Miguel wciąż jednak stał.

– Muszę państwu wytłumaczyć… otóż tutaj znajduje się zejście do piwnicy, ale wiedzie ono tylko do zwyczajnej jadalni. Natomiast… Ruszył przed siebie. Znaleźli się w pięknym pokoju, urządzonym w tym samym stylu Jugend czy też Art Nouveau, jak to się inaczej nazywa. Pokój był jedynie w części umeblowany, choć zakurzony i opuszczony. Można było stąd zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia i goście odnieśli wrażenie, że dałoby się tak obejść cały dom, przechodząc przez ciąg pokoi, zwracających się w stronę patio, pokryte zwiędłymi liśćmi.

Sprzątanie najwyraźniej nie było częścią obowiązków Miguela. Nie, zresztą jest na to zbyt elegancki.

Miguel zatrzymał się w oddalonym pokoju na tyłach domostwa. Leżał tam na podłodze bardzo piękny, szlachetny dywan i Miguel poprosił, by panowie pomogli mu go zwinąć.

Pomagali wszyscy, przesuwali meble i rolowali dywan, wzbijając tumany kurzu.

W podłodze ukazała się ledwie widoczna pokrywa.

Mężczyźni unieśli ją w górę i odsunęli. Jordi podał swoją latarkę Miguelowi, który przez chwilę się z nią mocował, jakby nie umiał jej zapalić. W dół do piwnicy wiodła stroma drabina. Miguel wszedł na nią, skrzypnęła, ale udźwignęła go, wobec czego reszta też zaczęła powoli schodzić. Znaleźli się w mrocznym korytarzu.

Unni również miała małą latarkę, liczyli się bowiem z tym, że w grobowej krypcie może być dość ciemno. Podała ją teraz Jordiemu.

– Znajdujemy się pod starym kościołem – tłumaczył Miguel, a jego głos dudnił głucho i jakoś martwo pod kamiennym sklepieniem i gęstymi pajęczynami zwisającymi zewsząd. – Proszę za mną.


Posuwali się długim i krętym korytarzem, po nierównym gruncie, po obu stronach mijali otwory drzwiowe pozbawione jednak drzwi. Niektóre z nich miały jeszcze zardzewiałe żelazne sztaby i skoble od zewnętrznej strony. Unni dostrzegła jakąś nagą czaszkę i zrozumiała, że idą przez sklepione grobowce. Katakumby!

W końcu weszli pod wysoki strop i zatrzymali się. Unni dygotała. Na dole było zimno i wilgotno. Wszyscy mniej lub bardziej dyskretnie ocierali z twarzy i ubrań pajęczynę. Unni musiała ją zdmuchiwać z warg.

Miguel przesuwając latarkę oświetlał pomieszczenie. Również stąd rozchodziły się w różnych kierunkach korytarze, ale uwaga wszystkich koncentrowała się na tej krypcie z kamieniami i żelaznymi kratami, zawalającymi wejście.

– Krypta San Garaldo – oznajmił Miguel. – To tutaj było przechowywane Święte Serce Galicii.

– No właśnie, jak to brzmiała ta historia? – spytała Unni mając nadzieję, że jej głos jest mniej agresywny niż uczucia, jakie ją przepełniały w atmosferze panującej pod tymi ponurymi sklepieniami.

Ponownie wyglądało na to, jakby Miguel szukał w pamięci w taki sam dziwny jak poprzednio sposób. Jakby zbierał informacje dawno zapomniane w jakiejś mózgowej niszy. A potem powiedział, że Serce zostało ukryte w największej tajemnicy, żeby nikomu nawet do głowy nie przyszło go szukać. Wydobywano je tylko na wielkie uroczystości kościelne i w procesji niesiono przez miasto do katedry. Około roku 1480 odkryto jednak, że San Garaldo nie był żadnym świętym, ale po prostu zwyczajnym złodziejem i oszustem, nikt więc nie chciał, by Serce przebywało w takim zbrukanym miejscu. I właśnie z tego powodu przekazano klejnot buntownikom, za plecami władzy ale z przyzwoleniem ludu. Od tej pory, przez ponad pięćset lat nikt go nie widział.

– A krypta została rzecz jasna uprzątnięta – zauważył Pedro.

– Oczywiście! Wyrzucono Garalda, wyrzucono wszelkie świętokradztwo.

Pedro wahał się przed zadaniem kolejnego pytania:

– Miguel… Bardzo… Bardzo nam pomogłeś, jesteśmy ci za to serdecznie wdzięczni… Ale, czy moglibyśmy wejść na chwilę do krypty sami? Chętnie byśmy się jej przyjrzeli i porozmawiali o pewnej sprawie. Prywatnie.

– Naturalnie – odparł z największą uprzejmością. – Zaczekam na górze.

– Bardzo dziękuję – rzekł Pedro pospiesznie. – Wolałbym jednak, żebyś czekał tu, na dole, nie jestem pewien, czy sami znajdziemy drogę powrotną.

Miguel skinął ze zrozumieniem.

– Zaczekam w tamtym korytarzu – powiedział i odszedł. Reszta wdrapała się na zwały gruzu i żelastwa, by wejść do krypty.

Pedro powiedział cicho, ostrzegawczym tonem:

– Głos niesie się daleko w tych katakumbach. Jeśli ktoś chciałby powiedzieć coś szczególnie ważnego, niech mówi po norwesku!

Rozumieli go. Juana obiecała, że nie będzie przekazywać żadnych ważnych informacji. Co najwyżej, dopóki nie wyjdą na zewnątrz, będzie się z nimi porozumiewać na migi.

Krypta Garalda była, jak się już wcześniej dowiedzieli, kompletnie pusta. Gnieździły się tu jedynie pająki, za to w potwornych ilościach. Kamienna trumna z podniesionym wiekiem wskazywała, gdzie w swoim czasie leżały mało święte szczątki, zaś mniejsza szkatuła ustawiona na postumencie musiała być schronieniem Świętego Serca. Wewnątrz wciąż jeszcze znajdowały się resztki drewnianej skrzynki i strzępy jakiegoś materiału, aksamitu lub sukna, trudno teraz rozstrzygnąć tak bardzo były zakurzone. Przypuszczalnie myszy triumfalnie wyniosły większość i wyścieliły sobie gniazda.

– No tak, stąd niewiele dałoby się zabrać – powiedziała Unni po norwesku, kiedy obejrzeli dokładnie cale pomieszczenie i przeszukali kąty.

Gudrun odpowiedziała w tym samym języku:

– Ale w dokumentach, które znalazła Juana zostało napisane, że właśnie tutaj, w krypcie San Garalda, powinna znajdować się informacja, dokąd zostało przeniesione Święte Serce.

– A myślisz, że przed nami nikt krypty nie przeszukiwał? – mruknął Jordi. Niechętnie, jakby wbrew sobie odgarnął ze ściany gęstą pajęczynę i…

– Jordi – szepnęła Unni.

Pozostali natychmiast spojrzeli w tamtą stronę.

– Co się stało? – spytał Jordi, niczego nierozumiejąc.

– Nie widzisz?

Wszyscy patrzyli na ścianę za postumentem, na którym kiedyś stało Święte Serce.

– Nie, a co?

– Spójrzcie w górę. A potem niżej, w dół – szeptała Unni, chyba niepotrzebnie, skoro i tak rozmawiali po norwesku.

Ponieważ nadal nikt nic nie widział, Unni zaczęła przesuwać palec po licznych pęknięciach w murze. W pokrywającym ścianę kurzu jej palec kreślił jakiś skomplikowany wzór w miejscu, które Jordi uwolnił spod pajęczyny.

Skończyła.

Wyraźny ślad znaczył drogę jej palca.

Teraz zebrani spoglądali po sobie. W grubym murze było oczywiście mnóstwo pęknięć i szczelin, biegnących wzdłuż i wszerz, ale Unni wyznaczyła wyraźny wzór, całkiem wyjątkowy.

– Róża! – wyszeptała Gudrun. – Róża z herbu. I habitu Jorgego.

– Nigdy nie zdołaliśmy pojąć jej znaczenia – rzekł Pedro po hiszpańsku, bowiem akurat te słowa brzmiały najzupełniej obojętnie. – A więc i tutaj ją mamy!

7

W największym zdumieniu przyglądali się swojemu znalezisku – róży.

– Ale jaka wielka – powiedziała Gudrun.

– To dlatego, żeby trudniej ją było odkryć – wyjaśnił Jordi. – Dla kogoś, kto nie zna znaków rycerzy ten rysunek jest nie do pojęcia.

„Bloczek muru pośrodku”, zasygnalizowała Juana na migi.

Jordi i Pedro natychmiast tam podbiegli. Opukiwali brzegi, starali się podważyć kamień, ale nic się nie działo.

Gudrun położyła dłoń na środku tego bloku i przycisnęła, wsunął się trochę do środka, ale w tej pozycji wcale nie byłoby łatwiej go wyjąć. Wręcz przeciwnie.

Dopóki nie dostrzegli czegoś jeszcze. Kiedy Gudrun naciskała blok, poruszał się nieco mniejszy kamień z boku. Nacisnęła więc jeszcze raz mocniej i boczny kamień wysunął się do przodu. Pedro i Jordi natychmiast go wyciągnęli.

Ukazał się czarny otwór.

Pusty?

Może ktoś już tu przed nimi był? Rozczarowanie sprawiło, że Unni głośno przełykała ślinę.

Jordi się jednak nie poddawał. Skierował światło latarki w otwór.

– Jest zdaje się głęboko. – Wsunął rękę do środka. – Jeśli teraz ugryzie mnie jakiś szczur, to…

Łokciem opierał się o krawędź otworu i przeszukiwał jego wnętrze, po czym bardzo wolno wyjął rękę. Twarz mu jaśniała, w dłoni trzymał kawałek skóry. Taki jak ten, który sprowadzał na Unni makabryczne wizje.

– Za nic na świecie tego nie dotknę! – zawołała Unni stanowczo. – Ale jest tam jakiś zapis?

– Mamy za słabe światło, żeby coś wyczytać – rzekł Jordi. – Ciekaw jestem, czy można stąd zatelefonować.

– Spróbuj – doradził Pedro. Jordi wykręcił numer Antonia. Czekali.

– Sygnał dociera – poinformował Jordi. – Ale jakoś słabo słychać.

W końcu odezwał się głos Antonia, chrypiące stakkato, dochodzące z bardzo daleka.

Jordi starał się wytłumaczyć jak najszybciej, zanim połączenie zostanie przerwane:

– Antonio, znaleźliśmy to, czego mieliśmy szukać. A co u was?

– Nadal szukamy.

– Rozglądajcie się za różą heraldyczną!

– Co takiego? Za jaką różą?

Dźwięk zanikł. Jordi skinął głową swoim towarzyszom.

– No to teraz powinniśmy stąd wyjść.

Schował telefon razem z kawałkiem skóry i zaczęli się wdrapywać na kupę gruzu w przejściu. Zawołali Miguela, który też zjawił się natychmiast.

– Niezbyt wiele do oglądania, co?

– Tak, wszędzie pusto – potwierdził Jordi. – Oj, moja latarka zgasła, Unni, chyba zapomnieliśmy zmienić baterie.

Stali w kompletnych ciemnościach.

– No właśnie, moja zgasła już przedtem – potwierdził Miguel pełnym skruchy tonem, jakby to była jego wina. – Upuściłem ją na podłogę, bardzo mi przykro! Ale ja znam drogę do wyjścia, idźcie po prostu za mną.

Unni odszukała po omacku rękę Jordiego i chwyciła mocno.

– Nie zostawiaj mnie – poprosiła, a on uspokajająco uścisnął jej dłoń.

– Chodźcie za mną – powtórzył Miguel. – Wszystko się ułoży.

Było ciemno jak w worku.

Powlekli się za młodym Hiszpanem. Jedyne co było słychać, to szuranie kroków na kamiennej posadzce. Ktoś z tyłu za Unni jakby się spieszył i potknął się na jakiejś nierówności Unni usłyszała żałosny głos Juany, oboje z Jordim zatrzymali się, by pomóc poszkodowanej.

Kroki pozostałych oddalały się.

– Zaczekajcie na nas! – krzyknął Jordi. Juana stłukła sobie kolano.

– To głupie, że wpadłam w panikę – roześmiała się nerwowo. – Ale wyobraziłam sobie, że ktoś za mną idzie.

Na stłuczonej nodze nie mogła stać. Unni i Jordi musieli ją podtrzymywać.

Daleko przed sobą usłyszeli głos Miguela:

– Idziecie?

– Pedro! – krzyknęła Gudrun. – Gdzie ty jesteś?

– Tutaj – rozległo się przed nią.

– Pedro, ja zabłądziłam – skarżyła się Gudrun. – Znalazłam się w jakiejś niszy grobowej.

Tym razem Pedro nie odpowiedział.

– Idę jej pomóc – zdecydował Jordi. – A wy trzymajcie się razem i wolno idźcie za mną. Będziemy na was czekać.

– Nie odchodź – myślała Unni rozpaczliwie. Nie mogła jednak zostawić Juany.

Obie dziewczyny marzły w wilgotnych ciemnościach. Na zewnątrz trwał upalny dzień, więc kurtki i swetry zostawiły w samochodzie, teraz tego gorzko żałowały. Ciemność była niczym okropna, wroga ściana, otaczał je wilgotny chłód z liczących sobie setki lat murów. Unni próbowała przyspieszać, ciągnęła za sobą Juanę, bo również ona, Unni, wyobraziła sobie, że ktoś się za nimi skrada.

– Jordi! – krzyknęła.

– Jestem tutaj. – Jego głos docierał z bardzo daleka. – Ale Gudrun nie znalazłem.

– Miguel! – wrzasnęła Unni ile tchu w płucach. – Wróć tutaj i pozbieraj swoje zbłąkane owieczki. Nie pędź tak do przodu, niczym uczniak, któremu chce się siusiu!

Juana zachichotała histerycznie, ale Unni nie żartowała. Była wściekła i przestraszona.

Głos Miguela zadudnił pod sklepieniami. Brzmiał tak, jakby dochodził z innego korytarza, biegnącego równolegle z tym, na którym oni się znajdowali, Miguel jednak musiał być za nimi.

– Czekam na was tutaj.

– Czy jest jakieś boczne przejście do ciebie?

– Nie, niczego takiego nie ma. Musicie iść do przodu, później korytarz skręca w prawo i tutaj.

– No dobrze.

Nagle usłyszała, że kulejące kroki Juany oddalają się bardzo szybko. Widocznie młoda Hiszpanka postanowiła dogonić resztę, w szczególności Miguela.

– Juana, nie wpadaj w panikę. Musimy iść razem!

Unni zdała sobie sprawę z tego, że idzie jako ostatnia. Było to tak zaskakująco nieprzyjemne uczucie, że rzuciła się naprzód, jak do ucieczki, i teraz ona się potknęła.

Doznała szoku, mogłaby przysiąc, że ktoś jej podciął nogi.

Kiedy się pozbierała i po omacku, trzymając się ściany, ruszyła przed siebie, usłyszała rozpaczliwy szloch Juany jakby w bocznym korytarzu, czyli tam, gdzie nie powinna była iść. Zaraz jednak zaległa cisza – Jordi? – zawołała Unni. Bez odpowiedzi.

– Juana! Gudrun! Pedro! Cisza jak makiem zasiał.

– Miguel, ty przeklęty idioto, gdzie się wszyscy podziali?

– Ja jestem tutaj – odparł spokojnie mniej więcej z tego samego miejsca, co poprzednio. – Czekam.

– To nie stój tam bezczynnie! Musisz odszukać nas wszystkich, czy ty tego nie rozumiesz?

Na jej gniewne zarzuty nie odpowiedział.

Unni bała się tak strasznie, że kręciło jej się w głowie. Przy upadku otarła sobie skórę na dłoniach. Nie wiedziała, czy ma szukać Juany, która wyraźnie skręciła w niewłaściwą stronę, czy starać się iść prosto i dojść do Jordiego. A zresztą, czy w ogóle istnieje jakieś „prosto”?

Zdecydowała się ratować Juanę.

Kiedy pod jej stopami coś zaczęło pękać z trzaskiem, zdała sobie sprawę, że jest w grobowej krypcie i depcze po ludzkich kościach. W tej samej chwili usłyszała tuż obok szloch Juany.

No, nareszcie jakiś człowiek!

Śmiertelnie przerażona dziewczyna siedziała w kącie krypty.

– Nie byłam w stanie wołać – wykrztusiła. – To jest straszne, wszystko jest takie straszne!

Unni pomogła jej się podnieść i wolno wyprowadziła na korytarz.

Szły przed siebie, trzymając się ścian, kompletnie oblepione pajęczynami, i w równych odstępach czasu krzyczały do swoich towarzyszy. Od czasu do czasu otrzymywały też coś w rodzaju odpowiedzi, ale echo przetaczało się pod sklepieniami i trudno było się zorientować, kto woła i skąd. Cała dzielnica musiała być pocięta krzyżującymi się podziemnymi przejściami. Rozległe cmentarne lochy należące niegdyś do starego kościoła.

Juana całkiem utraciła odwagę i kurczowo trzymała się Unni, która ani trochę dzielniejsza nie była. A powtarzane nieustannie przez Juanę przepowiednie „nigdy stąd nie wyjdziemy” wcale nie dodawały jej optymizmu zwłaszcza, że i ona myślała podobnie.

Raz miały wrażenie, że słyszą głos Jordiego, wskazujący im, dokąd powinny się kierować. Ale co konkretnie chciał im przekazać, nie potrafiły rozróżnić. Beznadziejna sprawa.

I nagle rozległ się głos Miguela:

– Gdzie wy jesteście?

Unni ze strachu była zła jak osa.

– Skąd, do cholery mam to wiedzieć? A gdzie ty jesteś?

Odpowiedź zabrzmiała jakoś żałośnie:

– Nie wiem. Wszystko się poplątało.

Już miała wybuchnąć oskarżeniami, że jest nieudolny, bo zgubił latarkę, ale przypomniała sobie, że przecież to ona zapomniała zmienić baterie w swojej, i że to ona go prosiła, nie, rozkazała mu, by ich szukał.

Teraz przydałaby nam się Vesla ze swoimi papierosami i zapalniczką, pomyślała. Ale przecież Vesla rzuciła palenie, kiedy się zorientowała, że jest w ciąży. Zresztą Vesla tutaj nie przyjechała.

– Tutaj? Do tych groteskowych, ciemnych korytarzy, w których człowiek traci orientację. I w których ludzie giną.

Zatrzymała się.

– Juana, jesteśmy pod jakimś wyższym sklepieniem, czuję to.

– Tak. Ja też.

Unni wyciągała przed siebie ręce, szukała, potknęła się na zwałowisku gruzu i żelastwa.

– O rany, Juana! Błądzimy w kółko! Jesteśmy znowu w krypcie Garaldo!

Nie powinna była tego mówić. Dziewczyna wrzasnęła „Nie!” i zaczęła głośno płakać.

– Jordi! – zawyła Unni zrozpaczona. Nareszcie konkretna odpowiedź. Ale głos należał do Pedra i docierał z oddali.

– Jordi jest tutaj. Słyszę, że woła, iż znalazł jakieś schody.

O Boże, Boże, może to prawda? Unni zagryzała swoje poocierane do krwi palce.

– A gdzie ty jesteś, Pedro?

– Tutaj.

– No, dziękuję – syknęła cierpko pod nosem, a głośno zawołała: – Świetnie, że mnie poinformowałeś, Pedro. Tylko mi znowu nie zniknij, my z Juana trafiłyśmy ponownie do krypty Garaldo. Powiedz, jak mamy do was dojść?

– Naprawdę tam jesteście? – zdziwił się Pedro. – To dobrze. Stań twarzą w stronę wnętrza krypty, a potem idź w prawo, do najbliższego korytarza! Posuwaj się nim prosto, nie skręcaj! Czekam tutaj, dojdziesz do mnie.

Unni chwyciła Juanę za rękę i postępowała zgodnie z instrukcjami Pedra.

– Gdzie jest Gudrun? – zawołała.

– Z Jordim. On szukał ciebie, długo i rozpaczliwie, przy okazji natrafił na te schody i teraz oboje tam na nas czekają. A gdzie Miguel?

Lost in space - odparła Unni i dodała cicho: – I to naprawdę nie ma znaczenia.

– Ale on był taki fantastyczny – zawodziła Juana. – Nie możemy go tak po prostu zostawić.

Unni zawołała go po imieniu. Juana poszła za jej przykładem.

Tym razem jednak otrzymały słabą odpowiedź z tak daleka, że w żadnym razie nie można jej było zlokalizować.

– Pedro! – krzyknęła znowu Unni.

– Jestem tutaj – odparł spokojny głos tak blisko, że obie podskoczyły z radości, a Juana zapiszczała przeciągle.

– Tutaj jest moja ręka – rzekł Pedro. – Chwyć ją. O, tak!

– O, Pedro, jak cudownie znowu cię widzieć – powiedziała Unni płaczliwie, bo to ona przez cały czas musiała zachowywać spokój i czasem bardzo trudno było jej powstrzymać łzy. Juana rzuciła się Pedrowi na szyję.

– Wybacz mi, jeśli poczynam sobie zbyt śmiało – poprosiła. – Ale to jakaś piekielna konstrukcja, te wszystkie korytarze i katakumby w podziemiach zniszczonego kościoła. Nic dziwnego, że ludzie uciekają z tego pięknego domu w stylu art nouveao. Nie zostawiajcie mnie teraz ani na sekundę!

Szły obok Pedra niczym małe dziewczynki, każda kurczowo ściskała jedną jego dłoń.

Pedro zawołał i teraz Unni usłyszała nareszcie głos Jordiego. Ze szczęścia wybuchnęła głośnym śmiechem.

Kierowali się w stronę tego głosu. To znaczy Jordi i Gudrun stali nieruchomo przy schodach i udzielali im wskazówek.

Tym razem się udało. Jordi był blisko, jego ramię spoczywało na barku Unni, dając poczucie bezpieczeństwa.

– Szukałem – powiedział jej szeptem. – Ale wszystko jest jakby zaczarowane, odmienione.

– Tak – potwierdziła Gudrun, przytulając się do Pedra. – Myślę, że każde z nas będzie miało do opowiedzenia własną historię.

– No właśnie, a co się stało z tobą? – spytała Unni. – W pewnej chwili zniknęłaś.

Ramiona Jordiego były dość szczodre, by objąć również Juanę.

– Gudrun trafiła do jakiejś bocznej krypty, potknęła się i wpadła do dziury. Uderzyła się tak mocno, że nie mogła odpowiadać na wołania moje i Pedra, w końcu jednak udało mi się ją znaleźć. Tylko że z wami już się rozdzieliła.

– A ja kręciłem się w kółko – wyjaśnił Pedro. – Nigdy w życiu nie czułem się taki samotny.

– O tak, ja znam to uczucie – westchnęła Unni z drżeniem. – To co, wychodzimy na górę?

– No a Miguel? – spytała Juana.

Zawołali go chórem i Miguel odpowiedział, tym razem był jakby nieco bliżej.

– Natrafiliśmy na schody! – zawołał Jordi. – Znajdziesz drogę do nich?

– Spróbuję! A wy wejdźcie na górę, może uda wam się wpuścić tu trochę dziennego światła!

Dobry pomysł. Zaczęli badać te stare, skrzypiące schody, Jordi, najcięższy ze wszystkich, przeczołgał się na kolanach, na szczęście nikt nic sobie nie zrobił. Chociaż Unni, rzecz jasna, nie mogła się powstrzymać od swoich przycinków.

– Wychodź pierwszy, to zdążę odskoczyć, gdybyś miał spaść.

U szczytu schodów znajdowało się coś w rodzaju podestu, powoli i uważnie badali ściany, aż natrafili na drzwi.

Klamka? Tak, tutaj…

– Chyba znajdujemy się na poziomie ulicy – westchnęła Gudrun. – Bogu dzięki!

Drzwi otworzyły się bezszelestnie i wędrowcy stanęli rozczarowani. Ciemności były równie gęste jak przedtem.

– Muszą być jeszcze jedne drzwi – mruknął Pedro. Ale nie, jednak nie było tak strasznie ciemno. Z wolna na górze rozrastała się plama czerwonawego światła.

I wtedy drzwi za nimi zatrzasnęły się z głuchym grzmotem.

– Miguel został po tamtej stronie! – krzyknęła Juana, która nie zrozumiała, co się dzieje.

Jordi natomiast rozumiał.

– Poznaję to miejsce – powiedział cichym, niemal złowieszczym głosem. – Weszliśmy na górę, do drugiego kościoła. Tego, który później został zmieniony w klasztor. Znajdujemy się w kościele z piętnastego, wieku, czyli na terytorium mnichów! Dokładnie tak samo było wtedy ze mną. Tam dalej jest krata na całą ścianę, przy której się ukryłem.

Przedmioty, detale, wszystko stawało się coraz wyraźniejsze. Palenisko, na którym leżały rozpalone miecze i narzędzia do tortur. Ława z kręcącymi się zębami do odzierania ciała ze skóry. Obręcz, która powoli dusiła torturowanego nieszczęśnika, potworne narzędzie zwane miedzianym bykiem. Zawieszone pod sufitem klatki, w których ofiary konały z głodu oraz mnóstwo diabelnie wyrafinowanych instrumentów.

W chybotliwym, czerwonym blasku ognia pojawiły się pełne oczekiwania gęby sześciu katów inkwizycji. Zrozpaczona Unni zdała sobie sprawę, że bluzy ze znakami rycerzy zostały w samochodach. Nikt przecież nie przypuszczał, że stary dom patrycjuszowski może kryć w swoich murach taką grozę!

Tym, co najbardziej rzucało się w oczy, była wysoka skrzynia, podobna do tych, jakie w starożytnym Egipcie służyły do składania mumii w grobach. Wieko było podniesione, mogli więc bez trudu zauważyć długie, ostre gwoździe, jakimi było naszpikowane wnętrze.

La virgen de hierro.

Żelazna dziewica.

Загрузка...