CZĘŚĆ CZWARTA. PONAD GRANICAMI

14

Jordi i Unni leżeli w hotelowym łóżku, rozdygotani, przytuleni mocno do siebie. On wsunął rękę pod jej głowę, spoczywającą na jego ramieniu. Unni obejmowała jego piersi w taki sposób, jakby się bała, że lada chwila zjawią się mnisi, by go jej odebrać, więc musi go bronić. Jordi tulił ją niemal kurczowo.

– Ja tego nie rozumiem – powtórzył po raz chyba dwudziesty. – Nie rozumiem, jak iluzja mogła być aż taka silna. To prawda, że mnisi znajdowali się na własnym terenie, ale przecież aż tacy wyjątkowi nie są.

Unni drżała jak w gorączce.

– Ciągle nie mogę się pozbyć wrażenia, że tam było coś jeszcze.

– Tak, coś, czego oni się bali, bo może jest od nich silniejsze.

Nawet nie zwrócili uwagi, że nie mówią „ktoś”, ale „cos. Jordi mówił dalej w zamyśleniu:

– Myślę, że to od tego czegoś pochodziła siła. Bo przecież to jednak niezupełnie była iluzja. To wyglądało na rzeczywistość.

– Ja też tak myślę.

Jordi pogłaskał Unni po policzku. Ona starała się przytulić do niego jeszcze bardziej.

– Prawie natychmiast straciłam cię z oczu, Jordi.

Tak strasznie mi ciebie brakowało, tak strasznie się o ciebie bałam.

– A ja o ciebie. Byłem śmiertelnie przerażony, bo nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Ja zostałem ciśnięty na kamienną posadzkę, Unni, wiesz, te rozpalone miecze były prawdziwe. My naprawdę znajdowaliśmy się w izbie tortur z piętnastego wieku. Czy mogliśmy wszyscy śnić ten sam „sen”? Czy można zemdleć, jeśli się przeżywa iluzję? Może ktoś jeden, bardziej wrażliwy, ale przecież nie wszyscy. Ta izba była równie prawdziwa jak wtedy, kiedy rycerze mnie naznaczyli.

– Nie, to niemożliwe. Znak rycerzy nadal masz na skórze, ale przecież nie został ci żaden ślad po tej straszliwej torturze, jakiej zostałeś poddany dzisiaj.

– To prawda. I właśnie tego nie mogę pojąć.

– Otóż to, Jordi. Ja też czułam jak gwoździe dziewicy wbijają się w moje ciało, najpierw w plecy a potem, po zamknięciu, wszędzie, nawet w twarz… w oczy… och, jak mnie to bolało!

Łzy znowu popłynęły jej z oczu i wybuchnęła rozpaczliwym szlochem.

Jordi dał jej tabletkę nasenną, którą przedtem dostał od Antonia. Sam zażył drugą.

Trzymał Unni mocno przy sobie.

– Unni, a tamto, o czym rozmawialiśmy mniej więcej dobę temu?

– Wiem, o czym mówisz? Czy mamy prawo się cieszyć?

– No pewnie! I pamiętaj, że mamy czas, nie musimy robić niczego pospiesznie.

Odwróciła się ku niemu gwałtownie.

– Masz na myśli aborcję? – spytała. – To w ogóle nie wchodzi w rachubę!

– No ale jeśli ja umrę? A przecież musimy się z tym liczyć!

– Czy w takim razie miałabym utracić jeszcze to jedyne, co mi po tobie pozostanie?

– Unni, najdroższa, jeśli ja umrę, to i ty zejdziesz z tego świata najpóźniej w trzy lata po mnie.

No tak, nie pomyślała o tym. Wtedy dziecko zostanie sierotą, w dodatku będzie musiało żyć z tym mieczem Damoklesa nad głową, że umrze w wieku dwudziestu pięciu lat.

– Wiele się nauczyliśmy – rzekła z uporem. – Zaszliśmy naprawdę daleko i możemy z tą wiedzą posunąć się jeszcze dalej. Tak, by dziecko mogło podjąć dalszą walkę w lepszych warunkach. Nie będzie musiało zaczynać od zera tak jak my.

Jordi westchnął. Zgadzał się z nią pod wieloma względami, ale żeby pozostawiać takie dziedzictwo maleńkiemu dziecku…?

– Antonio i Vesla z pewnością zechcą się nim zająć na wypadek, gdyby… – zaczął wolno. – Ale…

Głośno wciągnął powietrze.

– My musimy wygrać tę walkę, Unni, musimy zwyciężyć! Ja chcę zobaczyć moje dziecko, chcę widzieć, jak dorasta, żyć dla niego.

– Ja także, Jordi, ja także chcę tego samego. Ale mamy bardzo silnych przeciwników. A w dodatku wciąż ich jakby przybywa i są wciąż silniejsi.

– No właśnie.

Jordi uniósł rękę i palcem rysował w powietrzu jakieś znaki. – Przedtem właściwie nie miałem życia. Owszem, był przy mnie Antonio, żyłem jego życiem. Potem spotkałem ciebie i miałem już dla kogo żyć. A teraz tym bardziej. Ja muszę żyć, Unni!

Po to, byś i ty mogła żyć. I dziecko. My wszyscy troje.

– Myślę podobnie jak ty, ale chyba nie we wszystkim masz rację. Trzeba żyć nie tylko dla innych, Jordi. Musisz też myśleć o swoim własnym życiu. Pomyśl o tych setkach tysięcy ludzi samotnych, czy ich życie nie jest wartością samą w sobie? Chociaż nie są z nikim bezpośrednio związani?

– Tak, masz oczywiście rację. Człowiek jest odpowiedzialny także za własne życie. Powinien się cieszyć ze względu na siebie i martwić też ze swojego powodu. To jest prawo, a nawet powinność każdego z nas. Często jesteśmy tak bardzo skoncentrowani na sobie… To prawda. Ale… Unni jedź do domu! Zaraz! Boję się o ciebie i o nasze dziecko. Sytuacja tutaj zaczyna być niebezpieczna, a ja nie chciałbym się martwić o nikogo prócz siebie teraz, kiedy zbliżamy się powoli do końca naszej strasznej wędrówki.

– Zapomnij o tym! – zaprotestowała Unni stanowczo. – Uważasz, że dla dziecka będzie lepiej, kiedy ja będę siedziała w domu i umierała ze strachu o ciebie? Że być może cierpisz, albo konasz gdzieś, a mnie przy tobie nie ma? Nie, nie będziemy więcej o tym rozmawiać!

Jordi zrezygnował. Tabletki zaczynały działać.

– Powinniśmy zadzwonić do Vesli. I do Antonia – rzekła Unni sennie.

– Teraz? Kwadrans po czwartej nad ranem? Chyba by się specjalnie nie ucieszyli – odparł Jordi z ironią.

– Ale przecież mamy radosne nowiny! Poza tym zastanawiam się, co z tamtymi, czego dokonali od naszej ostatniej rozmowy, kiedy to znaleźli różę.

– Zadzwonimy wcześnie rano, zaraz po przebudzeniu – obiecał Jordi. – Wierz mi, będą wdzięczni, że zaczekaliśmy.

Tu, niestety, Jordi się mylił. Ale przytulił Unni mocno i nareszcie mogli zasnąć.

Sen mieli jednak pełen koszmarów.


Pedro i Gudrun leżeli trzymając się za ręce i wpatrywali się w ciemność.

– Teraz widzę, że przeszłam przez to stosunkowo lekko – powiedziała Gudrun. – Mimo wszystko było to trudne do zniesienia. Ale myślę sobie, że ta obręcz musiała być dla ciebie straszna.

– I była… Nie, nie jestem w stanie o tym mówić, dostaję mdłości. Wiesz, przez chwilę myślałem, że to jest kara. Za grzechy.

– Ja też tak myślałam – przytaknęła Gudrun. – Za to, co zrobiliśmy Flavii. Bo chyba oboje mamy takie same wyrzuty sumienia.

– To wszystko dlatego, że ani ty, ani ja nie umiemy nikogo ranić. A to, co się stało, to nie była żadna osobista kara dla nas, wszyscy członkowie grupy przeszli przez tortury.

– No właśnie. Zupełnie nic z tego nie rozumiem!

– Dziękuję Bogu, że mam ciebie, Gudrun. W najstraszniejszych chwilach myślałem o tobie. A kiedy wszystko się skończyło, dziękowałem Najświętszej Dziewicy i mojemu świętemu opiekunowi, że ty zostałaś uratowana.

Gudrun pomyślała, że jej zdaniem owi święci powinni być przy nich od początku, to uniknęliby tej grozy, która z pewnością wryje się w ich dusze na zawsze. Gudrun już bardzo dawno temu utraciła wiarę w Boga, który chce tylko najlepszego dla swoich dzieci i który nieustannie nad nimi czuwa. Ona sama straciła wszystkich najbliższych, ale nie zauważyła, aby ktokolwiek chociaż palcem kiwnął, by w tym przeszkodzić albo chociaż złagodzić jej ból.

– Podziękuj także w moim imieniu – poprosiła Pedra. Uważała, że jego wiara jest piękna, wzruszało ją to. Przekleństwo odebrało mu ojca i matkę a także brata, a on wierzył mimo wszystko. Głęboko i pokornie.

Gudrun bardzo by chciała, żeby i jej była dana taka wiara. Zwłaszcza teraz bardzo tego potrzebowała. Walczą oto ze złym losem o przyszłość jedynego krewnego, jaki jej został, wnuka Mortena.

Przytuliła się do Pedra i myślała o tych długich, samotnych latach, które przeżyła jako wdowa. Nigdy by jej nawet przez głowę nie przeszło, że pewien wielki arystokrata hiszpański będzie kiedyś tyle dla niej znaczył. I że na dodatek będzie ją najwyraźniej wielbił. Ją, kobietę z lodowatych krańców zimnej Norwegii, on, taki światowiec… To naprawdę niepojęte. Ale jakie cudowne, rozkoszne i jakie bezpieczne!

Pedro chyba przeczuwał, o czym Gudrun myśli, bo wyszeptał:

– Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś takiego jak ty, Gudrun. Taką prostolinijną, taką silną, a mimo to kobietę, którą mogę się opiekować.

Przysunęli się pod kołdrą jeszcze odrobinę bliżej i próbowali wymazać pamięć niedawnych przeżyć w izbie tortur. Szukali u siebie nawzajem pociechy.

Niełatwo było jednak zapomnieć.


Juana siedziała w swoim pokoju na łóżku. Jordi i Unni zaproponowali, by spała u nich, ale zapewniała, że znakomicie da sobie radę sama.

Juana zawsze była realistką. Dzisiaj jednak jej świadomość została wstrząśnięta do głębi. Wiedziała, że naprawdę leżała rozpięta na urządzeniu do straszliwych tortur i czuła, że jej członki są wyrywane ze stawów, a zęby piły wbijają się w ciało. I że z bólu straciła przytomność. To naprawdę nie był sen.

Przeniknął ją gwałtowny dreszcz. Chociaż z drugiej strony, w całej tej grozie były też sympatyczniejsze punkty.

Twarz Juany rozjaśniła się w łagodnym uśmiechu na to rozkoszne wspomnienie.

Miguel.

Obiecał, że następnego dnia będzie im towarzyszył w podróży. Jordi najwyraźniej odnosił się do tego sceptycznie, uważał, że nie powinno się dopuszczać zbyt wielu nowych do tajemnicy. Ale to przecież jest Miguel! Najwspanialszy mężczyzna jakiego spotkała. Miguel w jakiś sposób przypominał Jordiego. Nie w szczegółach, ale jego styl, sposób chodzenia, gesty, uśmiech…

Miguel był jakby bardziej chłopięcy, młodzieńczy. Mimo to coś w jego oczach wskazywało, że taki młody już nie jest, no w każdym razie nie jest chłopcem. To coś wydawało jej się… prastare?

Nie no to brzmi tak głupio, Juana musiała się roześmiać. Ale oczy to jednak ma dziwne. Niby całkiem zwyczajne, ale czasami pojawia się w nich jakiś zielonkawy błysk, a czasami żółty, coś przeźroczystego, jakby się zaglądało w tysiącletnią otchłań…

No, proszę, ona znowu ze swoimi idiotycznymi sformułowaniami.

Zdawała sobie sprawę z tego, że może zbyt mocno nalegała na Jordiego, by Miguel mógł im towarzyszyć. W końcu jednak, ku jej niewypowiedzianej radości, Jordi się zgodził. Nie mieli przecież nikogo innego, kto mógłby im pokazać drogę do następnego punktu.

Dokładnie studiowali mapę na kawałku skóry. Była dość zniszczona, ale znajdowało się na niej tylko jedno jedyne słowo, w końcu nabrali pewności, że słowo to brzmi: VEIGAS.

Nikogo to specjalnie nie zdziwiło. Tylko że nikt nie wiedział, gdzie się to znajduje. Nawet Juana musiała się z wielką niechęcią poddać. Wyglądało na to, że miejscowość jest maleńka i trudno ją znaleźć na jakiejkolwiek mapie.

Tymczasem Miguel wiedział. Obiecał pojawić się w hotelu o dziesiątej. Przedtem miał jeszcze coś do załatwienia.

Och, żeby już jak najprędzej nastał dzień!

Jordi i Unni ocknęli się po stanowczo zbyt krótkim śnie na dźwięk telefonu komórkowego.

Było dopiero wpół do siódmej. Dwie godziny snu z koszmarnymi wizjami o zamknięciu w żelaznej dziewicy najeżonej gwoździami, o mieczu przypiekającym nagą skórę.

Właściwie to miło było się obudzić.

Telefonował Antonio, w jego głosie słychać było ogromną ulgę:

– Bogu dzięki, nareszcie ktoś odpowiada! Dzwoniliśmy do was niezliczoną ilość razy. Co się z wami działo?

Jordi wahał się przez chwilę, jakby nagle zajrzał w nieskończoność.

– Byliśmy daleko. Bardzo, bardzo daleko! Dziesięć tysięcy mil od tej październikowej nocy.

Na tym połączenie zostało przerwane. To wina wysokich gór w Kraju Basków. No ale przynajmniej nawiązali jakiś kontakt. Zawsze to pociecha.

15

To prawda, Tabris miał tego ranka wiele do załatwienia. Jako Miguel biegał po Santiago de Compostela i szukał po biurach turystycznych oraz księgarniach kartograficznych.

W końcu gotowy do podróży przyszedł do hotelu i spotkał się grupą.

Juana nie potrafiła ukryć rumieńca radości na jego widok. Nerwowo dotykała rękami to obrusa, to włosów, to znowu notatnika, co widząc Unni, nie mogła opanować zatroskania. Pamiętała jednak, jak ona sama się czuła w pierwszych dniach znajomości z Jordim, więc świetnie rozumiała Juanę. Miguel był i przystojnym, i bardzo sympatycznym młodym człowiekiem, było w nim jednak coś, czego nie potrafiła zdefiniować. A Unni miała bardzo czujne anteny, jeśli chodzi o ludzi. Wciąż się zastanawiała, co to może być.

– Jest tak, jak powiedziano – rzekł Jordi: – „Rzymianie ochrzcili okolicę, ale nie wiedzieli nic o Veigas”. To właśnie już dawniej przeczytaliśmy o tej małej, zapomnianej wiosce.

– Chyba nie mówimy teraz o owej zapomnianej wsi, która miała być samym celem? – wykrzyknęła Gudrun.

– Nie, to by było za wiele szczęścia. Teraz chodzi tylko o etap w drodze. Przypuszczalnie jest to stacja graniczna, jeśli nasze wyliczenia są właściwe. Przypomnijcie sobie napis na habicie Jorgego: „Las fronteras – granice. – Podążajcie śladem innych – znaczy innych niosących skarby – ze wschodu na zachód – z zachodu na wschód. Wieś pustkowie chleb przełęcz puchary groty groty”. Znajdujemy się teraz najdalej na wschód i mamy podążać na zachód. Tam jest, o ile dobrze rozumiem, „wioska” podobna do Veigas. O którym Rzymianie nic nie wiedzieli. Miguel, powiadasz, że znasz Veigas. Powiedz nam teraz, gdzie ono leży!

– Chętnie – zgodził się Miguel i zasiadł nad mapą. – Ja sam nigdy tam nie byłem, ale miejscowość jest obecnie znana. Chociaż dopiero w ostatnich dziesięcioleciach. Jest to miejsce, że tak powiem, nowo odkryte.

Jego kształtne palce przesuwały się po mapie.

– Rzymianie, o których wspomniałeś, ochrzcili okolicę nazwą Taramundi…

– Owszem – przytaknął Jordi. – Mundi to słowo łacińskie i dokładnie znaczy: świata. O to, co znaczy tara, będziemy musieli spytać Flavię.

Palec Miguela szukał. Juana wpatrywała się weń jak zaczarowana.

– Tutaj – powiedział. – Między Lugo i Ribadeo, na wybrzeżu. Tam, na zupełnych pustkowiach… leży Taramundi.

Wszyscy mogli to zobaczyć.

– A Veigas?

– Veigas jest za małe, żeby je umieszczać na mapach. Cała okolica wokół Taramundi była bardzo biedna aż do czasów, gdy władze zwróciły uwagę na ten zapomniany dystrykt. I odnaleziono tam wówczas, w głębokich dolinach, kilka wiosek. Na przykład Veigas, które nie zmieniło się od osiemnastego wieku.

– Ale ludzie tam mieszkali? – spytała Unni.

– Oczywiście. Tylko że trzeba tam iść piechotą jakieś trzy godziny z Taramundi.

– I nikt o nich nie wiedział?

– Owszem! W Taramundi znali wszystkie okoliczne wioski. Latem mieszkańcy mogli iść brzegiem strumienia do Taramundi, by tam prowadzić handel wymienny. W głębi doliny mieszkali na przykład znamienici kowale. W okresie zimy byli absolutnie odcięci od świata.

– A czy teraz ktoś tam mieszka?

– Tego nie wiem.

– Tylko spójrzcie! – zawołała nagle Gudrun. – Taramundi leży dokładnie na granicy między Galicią i Asturią!

– Wspaniale! – ucieszył się Jordi. – Musiało to być ich miejsce graniczne. Trzeba tam jechać. Natychmiast!

Podróżnych było tak wielu, że należało wyruszyć w dwa samochody. Juana najchętniej zabrałaby do swojego wozu tylko Miguela, ale to jej się nie udało. Przeciwstawili się temu i Jordi, i Unni, choć powodu Juana nie rozumiała. Oni wzięli jej samochód i pojechali nim sami, ona zaś z Miguelem, musiała zając tylne siedzenia w dużym, wynajętym wozie, który prowadził Pedro, a obok niego siedziała Gudrun.

No trudno, pogodziła się Juana z losem. Przynajmniej mogę siedzieć obok niego.

Opuścili Santiago de Compostela i jechali El Camino, drogą pielgrzymów, w stronę Lugo.

Juana siedziała napięta niczym struna, zafascynowana swoim sąsiadem do granic przytomności.

Przypominała sobie swoje drobne miłostki i zadurzenia w kolegach klasowych, w nauczycielach, potem kolegach ze studiów… Za każdym razem była absolutnie przekonana, że właśnie ta miłość przetrwa całe życie. Nic innego nie mogło wchodzić w rachubę.

Te uczucia wypalały się jednak bardzo szybko, umierały często z braku pożywienia. Juana miała pewne bardzo wysokie wyobrażenie na temat sympatii dusz, uważała, że poważna, głęboka rozmowa i rozległa wiedza, to najlepsi budowniczowie mostów między dwojgiem ludzi. Patrzyła z wyższością na swoje lekkomyślne koleżanki i sądziła, że chłopcy powinni dostrzegać ich duchową pustkę. Ona sama lubiła opowiadać chłopcom, jak jej ciężko, jak ponuro – patrzy na świat, i o swoich studiach.

Ale te głupie chłopaki niczego nie rozumiały. Przeciwnie, śmiali się i flirtowali z mało poważnymi dziewczynami, Juana zaś niemal zawsze musiała do domu wracać sama, z raną w duszy, bo na przykład wyznała uczucia jakiemuś niewdzięcznikowi, albo co gorsza – o wstydzie! – wysłała do niego z takim wyznaniem list.

Kiedy teraz siedziała w samochodzie i patrzyła na boleśnie piękny krajobraz Galicii, taki pusty i wymarły, wszystko zdawało się odmienione. Bliskość Miguela, choć siedział w drugim kącie, była przytłaczająca, wsysająca, Juana mogłaby powiedzieć: manipulująca, ale tak myśleć nie chciała. To, rzecz jasna, określenie niewłaściwe. Czuła się jak zaczarowana. Po prostu.

Piękna przygoda z Unni i Jordim oraz rycerzami otworzyła jej oczy na nowy świat, w którym śmiech i humor są ważnym elementem bliskości z innymi ludźmi. Juana trochę… no cóż, trochę kokietowała Jordiego. Szybko jednak zdała sobie sprawę z tego, że on należy do Unni i nikt inny się nie liczy. Ale wspólnota z nimi i ta próba uwodzenia Jordiego coś w niej poruszyły.

Teraz się z tego cieszyła. Cieszyła się ze swoich modnie ostrzyżonych włosów, z nowych strojów i nowej twarzy. Z tego całego sprzątania, jak to nazywała. Starannie wyskubanych brwi, usunięcia tego, co zbędne, oraz, że zdecydowała się na dobre kremy, soczewki kontaktowe, odpowiedni makijaż. Wyglądała teraz naprawdę interesująco, co ze zdziwieniem stwierdziła patrząc w lustro. Nauczyła się też uśmiechać, a nawet śmiać. Właściwie nie było nikogo, kto chciałby słuchać ponurych opowieści o jej zmaganiach z życiem, znacznie łatwiej nawiązywała kontakt z ludźmi dzięki poczuciu humoru i pogody ducha.

Spotkanie z Miguelem odmieniło wszystko. Wyczuwała jego bliskość każdym nerwem, każdą cząsteczką skóry.

Pedro przez cały czas gadał. Dyskutował z Gudrun i Miguelem, komentował to, co mijali po drodze, raz po raz starał się też wciągać do rozmowy Juanę, ona zaś starała się odpowiadać jako tako rozsądnie, w gruncie rzeczy jednak była ogłuszona niebywale silną osobowością Miguela. Był dla niej niczym Anioł Stróż, tak jej się zdawało. Widziała to także w jego oczach oraz w chwili, gdy chciał położyć rękę na jej dłoni. Doznała wtedy jakiegoś dziwnego, rozkosznego oszołomienia i bliska desperacji zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby w przyszłości kontynuować znajomość z nim. Wkrótce dotrą do Taramundi, a potem. – wszystko się skończy?


Jordi dostał telefon od Antonia.

– Jordi, nie mogę się porozumieć z Veslą. nie odpowiada.

– No właśnie, my też próbowaliśmy się z nią skontaktować. Widocznie poszła na zakupy.

– Zwykle wszędzie zabiera komórkę. Czy mógłbym porozmawiać z Unni?

Unni przejęła telefon.

– Słuchaj, czy ty masz ze sobą telefon do swojej mamy do pracy? Może ona coś wie.

– No jasne, zaczekaj, znajdę w notatniku… Połączyli się z matką Unni, Inger Karisrud, ale ona nie wiedziała, co się stało z Veslą. Miała natychmiast pójść do niej i sprawdzić.

Unni i Jordi siedzieli w samochodzie w milczeniu, Wszelkie możliwe myśli na temat losu Vesli samej w Norwegii cisnęły im się do głów.

W ukryciu

Tommy, Kenny i Roger przyjechali do Bilbao, Alonzo wyszedł z aresztu i był przyjmowany przez Emmę. Siedzieli wszyscy razem w małym mieszkanku należącym do jednego z ludzi Alonza. Pokój był czarny od dymu, cuchnęło resztkami jedzenia z ostatniego tygodnia. Emma czuła się tu potwornie nie na miejscu.

Ale czego się nie robi dla skarbu?

– Oni się rozdzielili – powiedział Alonzo, ów piękniś i uwodziciel o bardzo małym rozumku, żeby się posłużyć określeniem Kubusia Puchatka. – Moi ludzie ich tropią. Jedna grupa jedzie samochodem tutaj, w głąb kraju. Druga poleciała samolotem do Santiago de Compostela. Mój chłopak też poleciał, ale mówi, że trudno ich śledzić tak, żeby nie być widzianym.

– Trafna obserwacja – prychnęła Emma ze złością. Nie cierpiała tych pomocników Alonza. Rozbierają ją oczyma, ale to bez znaczenia. Cieszyła się, że tutaj żadnego nie ma.

– Wczoraj na chwilę stracił ich z oczu – musiał przyznać Alonzo, zaraz jednak dodał pospiesznie: – Ale dzisiaj ich znajdzie, chyba wrócili na noc do hotelu.

– Byłoby dla niego najlepiej, żeby ich znalazł – stwierdziła Emma cierpko.

– Czy te wszystkie rozjazdy mają naprawdę takie znaczenie?

– Człowieku, ty nie wiesz, o czym gadasz! Pominąwszy już różne drobne kosztowności, które same w sobie warte są oszałamiająco wielki majątek, to każda prowincja miała swój specjalny skarb. Leon dowiedział się tego od moich przodków. Teraz chodzi o miliardy.

– Jakie to na przykład skarby? – spytał Roger, który był w grupie stosunkowo nowy.

Emma posłała mu spojrzenie, które zdawało się mówić: „Ty nie masz tu nic do szukania”, i zaczęła wyliczać na palcach:

– Galicia miała swoje Święte Serce. Nawet nie mam odwagi pomyśleć, ile milionów jest warte. Początkowo należało do Wizygotów i było ogromne. Masywne złoto wysadzane diamentami i niebywale wielkim rubinem. Asturia miała złotego ptaka z Ofir, zdobytego na Maurach bardzo, bardzo dawno temu. Skarb Kantabrii był mniejszy, już nawet nie pamiętam, co to takiego, w końcu Kantabria nigdy nie była królestwem. Darem Vasconii były dwie korony z czystego złota, wysadzane szlachetnymi kamieniami, przeznaczone dla młodej pary królewskiej…

Emma umilkła.

– No a Nawarra? – spytał Kenny, który najwyraźniej dobrze się przygotował.

Na twarzy Emmy pojawił się wyraz irytacji.

– To miał być dar najwspanialszy, nikt jednak nie wie, co to takiego było.

Emma nie lubiła czegoś nie wiedzieć, chciała mieć przewagę we wszystkim.

– Coś magicznego, otoczonego mistyczną sławą – próbowała ratować sytuację.

Odezwał się telefon. To Hiszpan Manuelito. Chciał, by go nazywano Manolete, jak legendarnego torreadora Hiszpanii, ale nikt nie chciał tego czynić. To by było świętokradztwo, uważało jego otoczenie.

Manolete raportował, że grupa zachodnia opuściła Santiago de Compostela i że jest cholernie trudno ich śledzić. Zatrzymali się w Lugo i poszli do restauracji na lunch, potem jechali przez jakiś czas na północ, ku morzu. Manolete nie mógł im siedzieć przez cały czas na kole, więc w końcu stracił ich z oczu. Ale spokojnie, zapewniał, zaraz ich znowu znajdzie, jest urodzonym psem tropiącym. Zna wzór ich opon, wszystko pójdzie dobrze.

Emma i Alonzo byli raczej umiarkowanie zadowoleni z raportu.

– Nie siedź przy mnie tak blisko, Tommy – syknęła Emma. – Może mi jeszcze usiądziesz na kolanach?

– Nigdy by mi to nie przyszło do głowy – burknął urażony Tommy, który właśnie o czymś takim fantazjował w nocy i za dnia. – Tu jest tak cholernie ciasno!

– Tak? A myślałam, że zdążyłeś się przyzwyczaić do celi – mruknęła. – A jak tam Pepito?

Obaj pomocnicy Alonza byli mężczyznami wyjątkowo niskiego wzrostu, stąd te zdrobnienia imion, kończące się na – ito.

Odpowiedź, jaką miał Alonzo, była tak mało satysfakcjonująca, że ją prawie wyszeptał:

– Pepito stracił ze swoimi kontakt zaraz za Bernedo. Ma dać znać, jak ich znowu odnajdzie.

– Bernedo? W Bernedo to oni byli wczoraj!

– Wiem, ale znajdzie ich na pewno.

– Czego oni do cholery szukają? – denerwował się Roger. – I każda grupa w innym miejscu? Co to za przeklęty ślad, który tropią?

– Właśnie tego mają się dowiedzieć moi ludzie – rzucił niecierpliwie Alonzo. – A kiedy już to zrobią, wtedy uderzymy, przejmiemy całą koncepcję.

Najlepiej, żeby doszło do tego jak najszybciej, pomyślała Emma. Bo to wszystko zaczyna być nie do zniesienia. Jak długo jeszcze wytrzymam z tymi neandertalczykami? Chyba muszę znowu pogadać Z moimi drogimi, cuchnącymi, czarnymi upiorami.

Tommy był wciąż naburmuszony, że go odepchnęła. Alonzo mówił o niej żelazna dziewica i Tommy gotów był mu przyznać rację.


W głębi kraju, daleko od Bilbao, jechał wielki, kosztowny samochód.

– Teraz już wiemy, gdzie oni się podziewają – powiedział wysoki, chudy mężczyzna o bardzo wyrazistych rysach. – Zaraz ich dopadniemy! Są w drodze do celu, obie grupy, każda zbliża się do niego od swojej strony.

– Tak jest – potwierdził Thore Andersen. – I co wtedy z nimi zrobimy, szefie? Chudy nienawidził, żeby go nazywali szefem. Uważał, że jest na to za elegancki.

– Nic – odparł krótko. – Zostaw to mojemu asystentowi! My nie musimy nawet palcem kiwnąć. Wiemy wszystko o dolinie, mamy pisma i dokumenty, których oni nie znają. Chodzi tylko o to, żeby tam dotrzeć, a wtedy już wszystko będzie nasze, cały problem, że nie wiemy, gdzie ta dolina leży. To była zagadka przez ostatnie pięćset lat.

– Więc musimy im pozwolić, żeby odnaleźli dolinę – roześmiał się Thore zadowolony. – A wtedy… będę mógł użyć żelazo, prawda?

– Wtedy będziesz miał prawo zrobić z nimi, co zechcesz. Nic już dla nas nie będą warci. A świadkowie chyba nie są nam potrzebni, nie?

Obaj byli zadowoleni z obrotu spraw.

W swoim świecie zła i małości pięciu pozostałych jeszcze katów inkwizycji siedziało i gapiło się gdzieś ponad krajobrazem, którego nie dostrzegali.

Wszystko poszło nie tak, ten głupi demon, którego im dano jako „pomoc”, zniszczył ich wspaniałą izbę tortur. Jak on mógł coś takiego zrobić? Odebrać im radość patrzenia na umieranie znienawidzonych ofiar? To straszne, od znacznie mniejszych rozczarowań można dostać wrzodu żołądka. Pod warunkiem, że się ma żołądek. Ale oni, tak, oni mieli żołądki. W pewnym sensie mnisi funkcjonowali tak, jakby nadal byli istotami żyjącymi. Ale mieli też inne zdolności. Potrafili na przykład znikać – wzbić się w powietrze i przepaść nie wiadomo gdzie.

Teraz jednak trzymali się na uboczu. Z minami cierpkimi, jakby napili się octu.

Świetnie zakamuflowany, pod postacią sympatycznego, przyjaznego Miguela, Tabris siedział w samochodzie i z całego serca nienawidził łudzi, z którymi przyszło mu się spotykać. Nienawidził zadania, jakie mu przydzielono. Czekał tylko na moment, kiedy skończy już z tą sprawą i będzie mógł wycisnąć życie z tych śmiesznych kreatur, otaczających go w samochodzie.

A także z dwojga pozostałych, w drugim samochodzie. Tamtych jednak nie był całkiem pewien. Nie bał się ich, to jasne, ale widział, że oni trzymają się od niego z daleka.

Czyżby mogli się czegoś domyślać?


Zarena uczepiła się swoich ludzi. Tylko że teraz była nieco ostrożniej sza. Uważała, żeby jej nie zobaczyli. Mogła zmieniać postać, jak tylko chciała, było jednak oczywiste, że zdradzają ją oczy, te jej kocie oczy.

Koniecznie musi zdobyć takie czarne ochraniacze na oczy, jakie widziała u niektórych ludzi.

Ale nudne zadanie przypadło jej w udziale! Nie dano jej prawa zrobienia czegokolwiek z tymi ludźmi. A byłoby przecież zabawne przeżyć małą przygodę w ludzkim świecie. Tylko że oni do niczego się nie nadają. Jak mogłaby się zabawić z takimi sierotami?

Z Tabrisem też zadawać się nie mogła. Należał do zupełnie innej klasy demonów niż ona i nigdy nie było zwyczaju, by obie grupy miały ze sobą coś wspólnego. Krewniacy Tabrisa byli na to zbyt wytworni, zbyt wielcy. Tyle tylko że w królestwie Ciemności nie mieli za dobrej pozycji, Zarena dobrze o tym wiedziała. Uważano ich za przesadnie „czystych”.

Natomiast ona w domu zajmowała dobre miejsce. Tęskniła, by tam wrócić. Niechby już jak najszybciej uporać się z tym zadaniem tutaj, na górze.

Gówniane ludziki!

W górach, w gęstym lesie siedział Leon – Wamba, a może raczej Wamba – Leon, bo z tego ostatniego niewiele już zostało. Siedział przed swoją grotą, niedaleko skarbu, choć akurat o tym nie wiedział, i czekał.

Kiedyś przecież przyjdą.

A wtedy on powinien być gotowy.

Tak więc grupa poszukiwaczy zapomnianej doliny miała licznych przeciwników. I bardzo różnych, działających z odmiennych motywów. Wszyscy jednak byli tak samo wrogo nastawieni do tych dziewięciorga, którzy próbowali znaleźć ratunek dla rycerzy oraz ich potomków.

Zarena odszukała mnichów. Ściśle biorąc to ich do siebie wezwała, a oni przybyli.

Nie lubili oglądać jej pod postacią demona, nie mieli wtedy odwagi się do niej zbliżać, wobec tego zmieniła się w piękną i pociągającą kobietę.

Wtedy podeszli. Oblizywali się obleśnie swoimi czarnymi jęzorami, a oczy im błyszczały tak, jak w żadnym razie nie powinny u mnichów zobowiązanych do celibatu.

Zarena była zirytowana.

– Ja wiem – powiedziała – wiem, że musimy się włóczyć za tym robactwem, aż doprowadzą nas do celu. Takie jest życzenie naszego Pana i Mistrza. Ale czy oni wszyscy muszą nas do tego celu prowadzić? Czy nie można by grupy odrobinę ograniczyć?

Jeden z mnichów, wyłamując ręce o długich, czarnych paznokciach, powiedział przypochlebnie:

– No właśnie to usiłujemy przez cały czas zrobić! Ale oni trzymają się siebie niczym rzepy. Oczywiście, że popieramy propozycję waszej wysokości.

– Świetnie! Oni mnie okropnie irytują. Zaczniemy od tych całkiem zbędnych. Komu musimy towarzyszyć przez całą drogę?

Kaci mieli teraz rozbiegane oczy.

– Wasza wysokość nie powinna tykać tych dwojga znających się na czarach.

– W mojej grupie nie ma żadnych czarowników – prychnęła Zarena.

– To prawda. Oni są w grupie kolegi waszej wysokości. Ściśle biorąc to nikt z grupy waszej wysokości nie jest niezbędny. No nie, jeden jest. Brat. Powiedziano bowiem, że dwóch braci odnajdzie skarb.

Przez twarz Zareny przemknął złowrogi cień.

– Czy oni naprawdę szukają tylko zwyczajnego skarbu?

– Nn – nie – odparł kat – Nie, mają inne cele Nieznane. Nie chciał się wdawać w historię rycerzy. Była ona pełna zbyt kompromitujących szczegółów jeśli chodzi o wkład katów inkwizycji.

– Brat? – powtórzyła Zarena. – To ten przystojny mężczyzna, prawda? Antonio ma na imię?

– Zgadza się. Zastanawiała się przez chwilę.

– W takim razie ja ich rozdzielę. Będę usuwać jedno po drugim, a ten cały Antonio zostanie pozbawiony wszelkiej pomocy. Najpierw trzeba im odebrać owe małe zabaweczki, do których oni mówią. Rozmawiają ze sobą na bardzo duże odległości. To dla nas niebezpieczne.

– A druga grupa? – spytał mnich z nadzieją w głosie. Teraz z kolei Zarena odwróciła wzrok.

– To jest problem Tabrisa – prychnęła. – Ale porozmawiam z nim, powiem mu, żeby zrobił to samo co ja. Zachował najważniejszych, a odrzucił śmieci.

Potem, wciąż zirytowana, popatrzyła na swoich rozmówców.

– No, teraz już nie mam dla was więcej czasu. Jazda stąd!

A ponieważ nie od razu posłuchali, tylko wciąż się gapili na jej wspaniałe ciało, osłonięte tylko lekką szatą, Zarena ponownie zmieniła się w demona i wstrząśnięci mnisi zaczęli uciekać, potykając się jeden o drugiego. Przewracali się i z trudem podnosili z ziemi.

Zarena uśmiechała się nienawistnie.

Ale nie miała zamiaru słuchać ich rady. Przynajmniej nie w całości. Owszem, oszczędzi Antonia, zostawi go na koniec, ale to przede wszystkim z nim pragnęła się rozprawić. Bo jest taki cholernie podejrzliwy.

16

Jakieś rozproszone, zielonkawe światło, nie wiadomo skąd…

Wielka cisza. Ale z tej ciszy docierają tykające, stukające dźwięki. Rytmiczne, usypiające.

Vesla odwraca lekko głowę. Nie jest w swoim domu. Nie jest też u Karlsrudów. To zielonkawe światło to z nocnej lampki.

Zapach? Bardzo dobrze znany. Szpital.

Nie!

Dziecko?

Dzięki ci, dobry Boże, dziecko jest jeszcze w niej!

Wróciła pamięć. Vesla wybrała się do ośrodka zdrowia. I tam, podczas badania poczuła, że traci świadomość.

Bardzo praktyczne miejsce, żeby zemdleć!

No a teraz się ocknęła na szpitalnym łóżku. Była noc, a może wieczór, lub wczesny poranek, październikowe noce są takie długie.

Widziała teraz coraz więcej. W pokoju było kilka łóżek. Na jednym z nich ktoś leżał, słyszała spokojny oddech.

Coś przez cały czas pikało i błyskało w aparaturze obok niej. Na nadgarstku miała bandaż. Spod niego wystawała kaniula, a długi wąż łączył ją z czymś, czego nie mogła zobaczyć.

Co jej dolega?

Czy to może palec losu? Może właśnie los ją ostrzega: „Pozbądźcie się tego dziecka! Nie bądźcie egoistami. Czy naprawdę chcecie sprowadzić na świat istotę, którą czeka taka przyszłość? Ze będzie musiało umrzeć w wieku dwudziestu pięciu lat?”

Znowu pojawiło się uczucie bezradności, które tak dobrze znała. Czy oni naprawdę pragną tego dziecka? Czy nie byłoby dla niego lepiej, gdyby w ogóle nie ujrzało tego świata? Może jej choroba to właśnie znak?

Vesla skuliła się. Tak strasznie pragnęła urodzić dziecko Antonia. Musi z nim jak najszybciej porozmawiać, dowiedzieć się, jak daleko zaszli w poszukiwaniach i czy można mieć nadzieję na rozwiązanie zagadki.

Po omacku szukała torebki, ale nie było jej w pobliżu. Szuflada nocnej szafki? Tam też nic. Żadnej komórki, normalnego telefonu na ścianie w sali też nie zauważyła. Tylko dzwonek do pielęgniarki.

Czy powinna zadzwonić?

Nie musiała, bo nocna pielęgniarka sprawdzała właśnie, czy wszystko w porządku.

– Nie śpisz? – spytała Veslę szeptem. – No i jak się czujesz? Wszystko w porządku?

– Tak, ale dlaczego ja tutaj leżę? I od kiedy? Która godzina?

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

– Szósta rano. Przywieźli cię wczoraj po południu, z bardzo wysokim ciśnieniem i groźbą poronienia. Ale jeśli zachowasz spokój, wszystko będzie dobrze. Masz jeszcze siedem tygodni, prawda?

– Tak, coś koło tego. Ale myślałam, że jestem zdrowa. To miała być ostatnia kontrola.

Pielęgniarka przyglądała jej się przez chwilę.

– Miałaś ostatnio dużo stresów?

– Stresów? Fizycznych nie, ale to prawda, że żyję pod wielką presją.

Przez cały czas rozmawiały szeptem, żeby nie budzić drugiej pacjentki.

– Czy mogłabym zadzwonić do męża? – spytała Vesla. – Jest w Hiszpanii i nie wie, co się ze mną dzieje.

– Za parę godzin będziesz mogła się z nim skontaktować.

Ale za parę godzin Vesla spała. Lekarze, którzy przyszli na obchód nie kazali jej budzić, wyglądała na bardzo zmęczoną. Jakby przez wiele tygodni żyła w strasznym napięciu, zastanawiali się z jakiego powodu.

Kiedy Inger Karlsrud przyszła do Vesli, w domu nie było nikogo. Inger na wszelki wypadek zabrała klucze, więc mogła wejść do środka. Stwierdziła, że wierzchniego okrycia Vesli też nie ma, więc chyba wyszła sama, nie została na przykład uprowadzona albo coś w tym rodzaju.

Inger zastanawiała się. Matka Vesli? Nie, musiałoby się stać coś naprawdę niezwykłego, żeby Vesla do niej poszła. Matka tylekroć krzyczała, że atakuje ją wilk, iż nikt już nie był w stanie uwierzyć, że naprawdę coś jej grozi.

Na chybił trafił wybrała ośrodek zdrowia jako pierwsze miejsce, dokąd należy zadzwonić, i dowiedziała się wszystkiego.

Pospiesznie wybrała numer Antonia, ale on najwyraźniej znajdował się daleko od swojego telefonu. Wobec tego Inger skontaktowała się ze swoją córką. Dlatego właśnie Unni mogła jako pierwsza porozmawiać z Veslą.

Kiedy ta ostatnia dowiedziała się, że jej dziecku już nic nie grozi, że żadne przekleństwo nie obciąży jego życia, najpierw podskoczyła z radości, ale zaraz się uspokoiła. Przez dłuższą chwilę nie mówiła nic.

Miała gratulować przyjaciółce, czy wyrażać ubolewanie?

Ani jedno, ani drugie. Powiedziała tylko:

– Na Boga, Unni, rozwiążcie tę zagadkę, bo w przeciwnym razie nigdy nie zaznamy spokoju! Ani Antonio, ani ja.

Unni doskonale wiedziała, dlaczego Vesla wymienia tylko ich dwoje. Jeśli bowiem zagadka nie zostanie rozwiązana, to Unni i Jordi długo żyć nie będą.

Vesla wpatrywała się w biały szpitalny sufit. Prawie nie miała odwagi się poruszać, leżała spokojnie, bardzo spokojnie.

– Będziesz żyć, moje maleństwo, będziesz żyć. Miecz Damoklesa wychylił się w inną stronę. Nie chcę się nad tym zastanawiać akurat teraz, nie potrafię, teraz pragnę myśleć jedynie o tobie, o tym, że jednak możesz bezpiecznie przyjść na świat. Teraz jesteś moim największym obowiązkiem, muszę uczynić wszystko, wszystko, co tylko możliwe, by zachować cię przy życiu do czasu, aż będziesz gotów ujrzeć światło dnia po raz pierwszy.

Bardzo chciała zatelefonować do Antonia, ale używanie komórek w szpitalu było zabronione. Mogłyby zakłócać działanie wrażliwych aparatur, dokładnie tak, jak to jest na pokładach samolotów. A Vesla nie chciała prosić, by jej natychmiast przyniesiono telefon stacjonarny.

Miło było porozmawiać z Unni, lecz ona nie należy do grupy Antonia. Kiedy Vesla dostała telefon do dyspozycji i zadzwoniła, Antonio się nie odezwał.

Przeraziła się, że coś mu się stało. Mój Boże, dlaczego akurat teraz, kiedy musiała pilnie z nim porozmawiać? O tym, że leży w szpitalu, że przez chwilę jej stan był krytyczny, ale teraz znowu jest dobrze. I o tej zaskakującej wiadomości od Unni. Wiedziała, że Antonio jeszcze o tym nie słyszał, Unni powiedziała, że wie tylko Jordi.

Vesla czuła, jak bardzo kocha Antonia i jak bardzo go jej brakuje. Uczucie było tak silne, że bała się, iż serce jej pęknie.

Powinna się uspokoić, nie wolno jej się stresować, bo znowu ciśnienie podskoczy!

Dlaczego on nie dzwoni? Unni nie powiedziała, że próbowała z nim nawiązać kontakt, Vesla musi zrobić to sama. Boże, dlaczego on nie dzwoni?

17

Unni wzdychała niecierpliwie, kiedy jechali drogą łączącą Lugo z wybrzeżem.

– No to przynajmniej z Veslą udało się nawiązać kontakt. Ale nadal nic nie wiemy na temat Antonia i jego grupy. Czy mamy machnąć ręką na producentów telefonów komórkowych, wypowiedzieć abonament i wyrzucić te nieprzydatne do niczego pudełka na śmietnik?

– Popatrz – przerwał jej narzekania Jordi. – Pedro zwolnił przy jakimś znaku drogowym.

– Tak! Taramundi! Tutaj skręcamy.

Nic dziwnego, że Manuelito stracił ich z oczu. Kiedy bowiem on dojechał do znaku drogowego, śledzone samochody już dawno zniknęły w gęstym liściastym lesie.

– Przeraża mnie, że trzeba będzie iść trzy godziny – westchnęła Gudrun w dużym samochodzie.

Juana ją pocieszała.

– Myślę, że nie będzie tak źle. Moim zdaniem te trzy godziny to na drogę tam i z powrotem.

Gudrun uważała, że półtoragodzinny marsz w jedną stronę ze świadomością, że trzeba będzie jeszcze wrócić, to wystarczająco nieciekawa perspektywa. I nic nie pomogło to, że Pedro z entuzjazmem odkrywał, iż okolice Taramundi są piękne i pagórkowate.

Wysokie wzgórza na przemian z głębokimi dolinami jak okiem sięgnąć.

Wszyscy czuli się tak, jakby opuścili zamieszkane części świata i przenieśli się do zapomnianej przez Boga i ludzi krainy. Wokół widzieli lasy w jesiennej szacie, ale nigdzie śladu ludzkich domostw. Nawet Unni siedziała milcząca.

Nagle jednak krajobraz się przed nimi otworzył i na zboczu wzgórza zobaczyli śliczną maleńką wioskę z kościołem i leżącymi bardzo blisko siebie zabudowaniami.

– Taramundi! – wykrzykiwali jedno przez drugie.

Przez wiele długich lat kościelna wioska pozostawiona była sama sobie. Ludzie żyli tu w skrajnej nędzy, na granicy tego, co człowiek może znieść.

W końcu jednak sposób rządzenia krajem się zmienił i Taramundi zostało „odkryte”. Świat dowiedział się ponadto, że również w odległych dolinach poza Taramundi znajdują się jeszcze inne ukryte wioski, w których ludzie żyją dokładnie tak samo jak w osiemnastym wieku. Wśród nich Veigas.

W kościelnej wsi Taramundi czekały ich dwie niespodzianki.

Jedna to nowa zabudowa. Miejscowość otrzymała bardzo nowoczesny ratusz, hotel z barem oraz biuro obsługi turystów, wszystko pięknie wkomponowane w krajobraz na zboczu najbardziej stromego wzgórza. W pełnej zgodzie z tutejszą naturą. Drugim zaskoczeniem okazały się informacje w biurze turystycznym. Otóż została zbudowana szosa do niektórych z wiosek położonych na pustkowiach, jak Veigas oraz Teixois i kilka innych tak, że turyści mogą tam pojechać i zobaczyć, jak żyli ludzie w okresie izolacji.

Gudrun odetchnęła z ulgą.

Otrzymali małą mapkę oraz wyjaśnienia, jak dojechać do Veigas. Pracownik biura przekonywał ich jednak, że przede wszystkim powinni odwiedzić Tebtois. Znajduje się tam młyn z olbrzymim kołem, miejscowej roboty generator elektryczny z dziewiętnastego wieku, a także niebywałej wielkości kuźnia, która była znana co najmniej od siedemnastego wieku. Podobno w Teixois ludzie mieszkali od czasów rzymskich.

– Ale Rzymianie o tym nie wiedzieli – wtrąciła Gudrun. – Tak napisano w dokumentach, które odnaleźliśmy.

– Chodzi tylko o to – powiedział Jordi, kiedy stali przed mapą i słuchali informacji – że my nie chcemy jechać do tego miejsca, którego nazwy nawet wypowiedzieć nie potrafimy. Musimy dotrzeć jedynie do Veigas.

– Mimo wszystko ciekawie było posłuchać – złagodziła jego słowa Gudrun.

Wszyscy podzielali jej zdanie. Unni z uporem ćwiczyła się w wymowie trudnej nazwy, która w jej wykonaniu brzmiała mniej więcej jak „Teiczojsz”, wszyscy jednak zgadzali się z Jordim, że jechać tam nie powinni.

W chwilę potem opuścili miasteczko Taramundi i wjechali na nową, wąską drogę przez pustkowia.

– I tędy mielibyśmy iść? – zadrżała Gudrun, kiedy samochód wspinał się po zboczu po to, by zaraz potem stoczyć się w kolejną dolinę. Na szczycie zobaczyli gromadkę domów na sąsiednim wzgórzu, oszałamiająco wysoko ponad doliną, w którą mieli właśnie zjechać. Droga, jak powiedzieliśmy, była bardzo wąska, Gudrun i Juana trzymały się kurczowo oparć. Unni robiła to samo w swoim samochodzie, ani razu nie odważyła się wychylić przez okno.

– Żebyśmy tylko nikogo tu nie spotkali – jęknęła cicho. – Bo byłyby problemy.

– Wielkiego ryzyka nie ma, sezon turystyczny się skończył.

Unni siedziała i myślała o zachowaniu Miguela w Taramundi. Przedtem przez okno samochodu widziała, że śmiał się i rozmawiał z Juana, z Gudrun i Pedrem. W Taramundi jednak nie odezwał się ani słowem, najwyraźniej trzymał się z daleka od Unni i Jordiego, towarzyszył natomiast Juanie, która promieniała ze szczęścia i nie zwracała uwagi na próbę sił, dokonującą się w milczeniu.

Pedro i Gudrun absolutnie niczego nie pojmowali.

Minęli wyjątkowo mały drogowskaz z napisem „Teixois”, kierowali się konsekwentnie ku Veigas. Dawno opuścili zamieszkane tereny.

– I co ty o nim myślisz? – spytała nieoczekiwanie Unni, ale Jordi nie miał najmniejszych wątpliwości, o kogo chodzi.

– To samo co ty. Trzymam się od niego na dystans.

– No i ja. Nie jest to przyjemne uczucie. Jordi machnął ręką.

– Absolutnie nie. Wiesz, co ja sądzę?

– Nie.

– Że on się nas boi.

– I to przez cały czas. Mam nadzieję, że nie dopuściliśmy do towarzystwa jakiegoś przestępcy.

Na to Jordi nie odpowiedział. Twarz miał nieprzeniknioną.

I właśnie to przerażało Unni.

Zapuszczali się coraz bardziej i bardziej na pustkowia. I oto, kiedy mozolnie pokonali kolejne wzgórze i mieli zjeżdżać w dół, pojawił się ostry zakręt. Oba samochody zwolniły i zatrzymały się. Pasażerowie wysiedli.

Mieli przed sobą jeszcze jedną, porośniętą lasem dolinę, wijącą się między wzniesieniami i ginącą w oddali.

W głębi tej doliny, u stóp jednego ze wzniesień, mieniła się niewielka, jasna plama, niewiarygodnie samotna pośrodku dzikich pustkowi.

– Veigas – stwierdziła Juana. Wszyscy poczuli ucisk w piersiach.

– Właściwie to nic niezwykłego – wyjaśnił Pedro. – Galicia jest pełna takich leżących na uboczu wiosek. Znajdują się dosłownie wszędzie. Zawsze były budowane nad rzekami i strumieniami. Bo tam, gdzie jest płynąca woda, tam jest też chleb.

Akurat on, pan Verin i Galicii, coś na ten temat wie.

– To prawda – potwierdziła Juana. – Z jedną małą poprawką, mianowicie nie jesteśmy już w Galicii. Okolice Taramundi należą do Asturii.

– Ale leżą nad granicą?

– Nawet bardzo blisko. Akurat tutaj linia graniczna się wykrzywia, więc sama dokładnie nie wiem, którędy przebiega.

Pedro spojrzał na zegarek.

– W Veigas istnieje możliwość noclegu, miejscowość jest przecież otwarta na turystykę. Co prawda sezon się skończył, ale podobno mieszka tu jeden strażnik z psami. W Taramundi byli pewni, że jest w domu. A nam miejsce do spania będzie potrzebne, bo dzień ma się ku końcowi.

Unni spojrzała na maleńką wioskę w oddali i przeniknął ją dreszcz.

Veigas wydało jej się tak straszliwie samotne na rozległych pustkowiach.

Kiedy pomyślała sobie o tych pokoleniach ludzi, którzy tutaj mieszkali, żyli i umierali, ogarnęło ją wielkie przygnębienie. Zimne, pewnie śnieżne zimy, dni pełne deszczu, głód, choroby, izolacja…

Bała się znaleźć w miejscowości, gdzie pamięć tych wszystkich ludzi nadal trwała w ścianach domów.

Na szczęście jest z nią Jordi i przyjaciele.

Zerknęła z boku na Miguela. Jego dłoń spoczywała na ramieniu Juany.

Unni poczuła, że ściska jej się żołądek. Przepełniał ją strach. Co jest w tym człowieku, że wprawia ją w tak wielkie wzburzenie?

Nie, to głupota z jej strony. Po prostu wiąże z jego osobą wspomnienie żelaznej dziewicy i wczorajszego przerażenia w podziemiach kościoła. Właśnie wyszła z potwornego urządzenia, kiedy on stanął w drzwiach. Wciąż dygotała z bólu i strachu, gdy go zobaczyła.

Ale to żelazna dziewica jest winna, nie sympatyczny Miguel.

18

Tego przedpołudnia grupa Antonia miała opuścić małe miasteczko w Kraju Basków, by udać się na poszukiwanie ruin, w których Jordi po raz pierwszy spotkał rycerzy.

Poranek był bardzo stresujący. Antonio telefonował i telefonował do Vesli, ale nie otrzymał odpowiedzi. Jego twarz zdawała się sztywna z niepokoju.

I oto po śniadaniu, które się przeciągnęło ponad miarę, bowiem Flavia zeszła zbyt późno, stało się coś niepojętego.

Antonio chciał przed wyjazdem zadzwonić jeszcze raz, włożył rękę do kieszeni i… nie znalazł tam komórki.

– Gdzieś zostawiłem telefon – powiedział. – Morten, możesz mi pożyczyć swój?

Ale Morten też telefonu nie miał. Flavia i Sissi chwyciły swoje torebki. Wszystkie telefony zniknęły.

– To nie może być przypadek – rzekł Antonio zgnębiony. – Co to za cholerny idiota, który kradnie ludziom komórki? Czy komuś zginęło coś poza tym?

Zatrzymali się, by sprawdzić. Ale nie, wszystko było na miejscu.

– Mój był prawie wyładowany, złodziej niewiele z nim zdziała – rzekła Flavia lakonicznie.

– Mój też – roześmiała się Sissi.

– To nie do wytrzymania – denerwował się Antonio. – Muszę koniecznie zatelefonować do Vesli, ale jak mam to zrobić bez komórki? I w jaki sposób będziemy utrzymywać kontakt z tamtą grupą?

– Ale jak się to złodziejowi udało? – zastanawiał się Morten. – Sissi i Flavia miały swoje komórki w torebkach, to stosunkowo łatwo dostępne, ale przecież nasze były w kieszeniach. Naprawdę nic nie rozumiem.

Antonio podjął decyzję.

– Jesteśmy już za daleko, żeby zawracać. Później będziemy się zastanawiać nad tą tajemnicą. A teraz do ruin!

Otrzymali bardzo szczegółowe opisy od Jordiego, wiele też wyjaśniła skórzana mapa, bez problemu więc odnaleźli ścieżkę wiodącą do celu.

Flavia i Sissi poszły razem.

– Jak ci się układa z moim pasierbem? – spytała Flavia przyjaźnie. – W dalszym ciągu tak nazywam Mortena, uważam, że mogę sobie na to pozwolić.

– No cóż – odparła Sissi. – Na anielskich skrzydłach pojawiło się wprawdzie trochę plam i aureola bohatera też jakby się przekrzywiła. Sic transit gloria mundi. Ale też dzięki temu on stał się jakby bardziej ludzki.

Flavia roześmiała się i przetłumaczyła: Tak przemija sława świata. Masz świetną wymowę. Słyszę to, kiedy rozmawiasz z Hiszpanami. Jak na tak słabą znajomość języka, to…

– Tak, rzeczywiście, mam dobry słuch językowy. Ale chyba jesteśmy na miejscu. Patrz, nasi panowie stoją i przyglądają się czemuś w największej pokorze.

Wkrótce one też znalazły się w pobliżu i zobaczyły coś, co mogło być ruinami dawnej twierdzy. Teraz była to po prostu wielka dziura w ziemi.

– Tutaj Jordi odważył się zejść na dół? – zawołał Morten odskakując mimo woli w tył.

– Został do tego zmuszony – wyjaśnił Antonio. – Przez rycerzy. No a teraz nasza kolej.

Morten rozejrzał się dookoła, ale nigdzie żadnego rycerza nie dostrzegł.

– Nie, oni już nie uczestniczą w naszych poszukiwaniach – uspokoił go Antonio. – Jesteśmy za blisko rozwiązania zagadki. Tak powiedzieli Jordiemu.

– Za blisko? Coś takiego! – prychnął Morten i ciągnął sceptycznie:

– Zmieścimy się tam wszyscy?

– No to zostań na górze. Ja schodzę na dół.

– Ja też – oznajmiła Sissi.

Flavia wahała się. To chyba nie jest najodpowiedniejsze miejsce dla takiej światowej damy jak ona. Kiedy jednak Morten zdecydował się ofiarować życie, to i ona postanowiła zejść.

Kieszonkowe latarki oświetliły schody, na których Jordi znalazł pochodnię. Podłogę pokrywały kamienie, które spadły z góry. Instynktownie spojrzeli na sufit i zadrżeli. Opuściła ich ochota do dalszych poszukiwań.

Dostrzegli jednak ów wielki kamień, który został odsunięty przez Jordiego na bok i posuwając się ostrożnie, gęsiego, między leżącymi blokami, pokonali pomieszczenie i weszli do drugiej, otwartej sali z pustymi kamiennymi katafalkami.

Tutaj w dole trudno było oddychać.

Antonio wolno oświetlał ściany.

– Tam! – zawołała Flavia.

To herb, którego Jordiemu nie wolno było dotknąć.

Teraz zaczynali się domyślać dlaczego. Róża.

– Ty – zwrócił się Morten do tego, kto chciał go, słuchać. – Patrz na gryfa! Ten tutaj jest podwójny, ‘ z ogonem i lwimi łapami. Jordi źle go narysował.

– Niełatwo jest zapamiętać wszystkie szczegóły – wtrąciła Flavia usprawiedliwiająco.

Możliwe, że zwierzę, które otaczało sam herb, zostało przez Jordiego narysowane zupełnie błędnie. Ale herb był poprawny. Była tam sroka, która reprezentowała Urracę, i róża w prawym rogu.

Heraldyczna róża.

Której sensu nikt nie rozumiał. Wyglądała na umieszczoną tu przez nieporozumienie, trochę irracjonalna, jak na początku sroka.

Teraz wszystko znalazło się na miejscu.

Badali różę dokładnie, bo oni mogli jej dotykać. Właściwie jednak wyglądała niebywale prosto. Niewielkie przesunięcie…

Antonio je wykonał. Obrócił różę o sto osiemdziesiąt stopni. Róża oddzieliła się od herbu i Antonio ją usunął.

Wewnątrz znajdował się kawałek skóry.

– To ciekawe, że żaden z kawałków tej skóry nie zaginął – powiedziała Flavia.

– Niebo na to nie pozwoliło – westchnął Antonio. – W przeciwnym razie mielibyśmy problemy.

Tym razem nie zwlekali i zaczęli na miejscu badać znalezisko.

Rysunek. Duży ptak w locie, charakterystyczny styl.

– Sęp – stwierdził Antonio. – Jest tak jak Jordi zgadywał: Tam gdzie orły będą małe.

– Dolina Carranza – rzekł Morten. – Granica między Krajem Basków i Kantabrią.

– Jak to brzmiała ta strofka młodego mnicha Jorgego? – spytała Flavia. – Ta o granicach. Wioska pustkowie chleb przełęcz puchary groty groty.

Popatrzyła na swoich towarzyszy i westchnęła:

– Znowu groty! Wiecie co, powoli zaczynam nienawidzić grot i krypt.

Trudno się chyba dziwić, że reszta zgadzała się z nią co do joty. Trzeba jednak pomyśleć o sytuacji tych, którzy w odległych czasach nieśli skarby. Chodziło o to, by ukrywać i te skarby, i siebie samych. Przez cały czas. Kluczyć, chodzić krętymi drogami, jak najdalej od niepowołanych oczu.

Kiedy nasi poszukiwacze już mieli wyjść, doszło do katastrofy, która mogła się skończyć tragicznie dla całej ekspedycji.

Morten posuwał się jako pierwszy^ bo bardzo mu się spieszyło do wyjścia. Za nim Antonio. Następnie Flavia miała się wyczołgać spod na wpół zawalonego sklepienia, kiedy jednak dotknęła ręką jakiegoś kamienia, ten oderwał się i potoczył za Antoniem. Flavia krzyknęła, Antonio odwrócił się i zdołał ją wyciągnąć w ostatnim momencie, zanim wszystko się zawaliło, bo obluzowany kamień wywołał reakcję łańcuchową. Osypujące się kamienie porwały ze sobą sufit nad wejściem i duży fragment sklepienia.

– Sissi! – wrzasnął Antonio.

W ruinach nikt się nie odezwał. A wejście zostało zawalone. Gdyby próbowali usunąć kamienie, spowodowaliby osunięcie się dalszych fragmentów sklepienia.

Antonio starał się ogarnąć sytuację. Trzeba myśleć tylko o jednej rzeczy na raz. Vesla… zapomnij o niej teraz…

– Uciekaj! Szybko! – zawołał do Flavii, bo sufit zaczynał trzeszczeć i skrzypieć, a w głębi wciąż było słychać spadające kamienie.

Nic nie mógł zrobić poza tym, żeby jak najprędzej wyprowadzić stąd Flavię.

– Uderzyłaś się? – spytał na schodach. Zanim odpowiedziała, rozległ się huk i wszystko za nimi ostatecznie runęło.

Flavia była już na dworze, ale jej twarz wykrzywiał ból. Pokazywała mu nadgarstek, mocno pokaleczony, krwawiący.

– Nic mi nie będzie. Ale Sissi?

– Zejdę na dół, jak tylko kamienie przestaną się sypać – odparł Antonio, przerażony losem Sissi. – O Boże, Boże drogi – modlił się w duchu.

– Morten! – krzyknął, bo kurz przesłaniał mu widok. – Morten, gdzie jesteś? Musimy zejść na dół, jak tylko…

Huk ustał, tylko od czasu do czasu słychać było pojedyncze uderzenia.

– Morten! – zawołali Antonio i Flavia chórem.

– Tutaj – odpowiedział. – Chodźcie mi pomóc!

– Chodźcie mi pomóc? Czy on też jest ranny? Kurz powoli opadał, zobaczyli Mortena niemal obok siebie.

– Stoję na fragmencie ściany – poinformował. – Sissi jest dokładnie pode mną, musimy ją uwolnić.

– O, rany boskie! – zawołał Antonio i puścił się biegiem, a Flavia za nim.

– Czy ona żyje? – krzyczała.

– No jasne! – odparł Morten. – Skuliła się pod ścianą, jak sufit się zawalał. Znalazła ochronę pod jakimś gzymsem, ale sama stąd nie wyjdzie.

– Dzięki ci, dobry Boże – odetchnął Antonio. – Widział Sissi pokrytą warstwą kurzu tak grubą, że kiedy się uśmiechała, widać było tylko białe zęby. Szczerze powiedziawszy prezentowała raczej grymas niż uśmiech.

Trudno było wydostać ją ze zrujnowanej piwnicy. Nogi miała poocierane i posiniaczone, ale poważniejszych obrażeń nie odniosła. Flavia znalazła w pobliżu strumyk, przy którym wyczyścili i jako tako umyli Sissi. Nie chcieli bowiem tracić czasu i wracać do miasteczka, pragnęli jak najszybciej ruszyć w stronę doliny Carranza zwłaszcza, że zostało im jeszcze trochę dnia. Żadne nie wierzyło, że w miasteczku odnajdą swoje komórkowe telefony, albo i samego złodzieja, a bagaże zabrali i tak. Z pewnością wkrótce dotrą do jakiejś większej miejscowości, gdzie kupią nowe telefony i Antonio będzie mógł zadzwonić do Vesli.

Tak więc najpierw wzięli kurs na Vitorią/Gasteiz, by w jakiś czas później skierować się na zachód.

Triumf

Kaci inkwizycji odszukali Zarenę.

Ta wcieliła się w postać wampa, przyjęła ich łaskawie, ale słuchała niecierpliwie.

No więc chodzi o to, że ich osoba kontaktowa w ludzkim świecie, owa piękna Emma, która jednak „w żadnym razie nie jest tak piękna, jak wasza wysokość, o nie!”, wyraziła życzenie, by móc sobie wypożyczyć jednego ze ściganych, a to w celu wyciśnięcia z niego potrzebnych informacji. Czy wasza piękna wysokość zechciałaby na to przystać?

Czy to możliwe? Przekrzywili swoje obrzydliwe główki i wpatrywali się wiernopoddańczo w Zarenę.

Ta zaś pospiesznie rozważała sprawę. Przecież właśnie czegoś takiego jej potrzeba. Ów kłopotliwy Antonio… jego mogą sobie wziąć. A wtedy pozostałych troje z jego grupy łatwiej będzie omamić. Będzie mogła się do nich przyłączyć. Tak samo jak Tabris do swoich. Dzięki temu i on nie będzie już miał powodu, by nad nią triumfować, taki pospolity cham.

– Ta pozbawiona jakiejkolwiek wartości Emma i jej goryle mogą sobie wziąć jednego – rzekła chłodno. – Ale on jest bardzo podejrzliwy. Jak mam go wam przekazać? I przede wszystkim jak go zwabić?

To nic, Emma i na to miała radę. Co prawda myślała, że kaci sami dokonają kidnapingu, bo przecież o istnieniu Zareny nic nie wiedziała. A mnisi woleli nie mówić.

Mając rady Emmy w myślach, Zarena ruszyła w drogę. Przybrała znowu ludzką postać i zdobyła niezbędne wyposażenie w pewnym sklepiku – nie płacąc za nie, rzecz jasna – po czym zrobiła to, co Emma wymyśliła.

Zarena od dawna tęsknie spoglądała na ludzi w szybko się posuwających powozach. Teraz wynalazła piękny egzemplarz, włamała się do niego bez problemów i usiadła za kierownicą, tak jak robią to ludzie.

Ruszyć jednak nie potrafiła!

Phi! Takie szczegóły to dla Zareny naprawdę nic wielkiego.

Antonio i jego przyjaciele nie ujechali daleko, gdy rozległ się za nimi odgłos szybko zbliżającego się samochodu, który dawał im znaki, by się zatrzymali.

Spełnili polecenie.

Podszedł do nich młody mężczyzna w bardzo ciemnych przeciwsłonecznych okularach.

– Antonio Vargas? – spytał z przyjaznym, jakby trochę kobiecym ruchem ręki.

W pierwszej chwili pomyśleli, że to ktoś, kto znalazł ich telefony.

Ale tak nie było.

Młody człowiek wyjaśnił, że szukał Antonia w hotelu, w którym spędzili noc, i tam powiedziano mu, że pojechali właśnie w tę stronę. Ma bowiem wiadomość dla Antonia Vargasa. Otóż pewna pani nazwiskiem Vesla Ødegard jest w drodze do Hiszpanii i za kilka godzin wyląduje na lotnisku w San Sebastian.

– Vesla? W San Sebastian? Teraz? – bąkał Antonio niezbyt inteligentnie, ale był kompletnie oszołomiony.

– Tak, wszystko się zgadza – potwierdził młody mężczyzna, który przedstawił się tak szybko, że nikt nie zrozumiał jego nazwiska. Otóż biuro podróży, w którym jest zatrudniony, wysłało go na poszukiwanie podróżnych, bowiem nie można się było z nimi skontaktować przez telefon. Gotów był zawieźć Antonia na lotnisko i później odstawić jego i Veslę, dokąd będą chcieli.

– Ale my jedziemy aż do doliny Carranza.

– To zawiozę państwa tam. Będziecie mogli spotkać swoich przyjaciół w Ramales de la Victoria.

Vesla tutaj? Czy to dlatego nie mogli się do niej dodzwonić?

Dość zakłopotany poprosił Flavię, by usiadła za kierownicą, on zaś poszedł za obcym Hiszpanem do jego samochodu.

– Zobaczymy się w Ramales de la Victoria! – zawołał, machając im na pożegnanie. Oni też mu pomachali, zaskoczeni tak samo jak on.

Antonio nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, siedział w samochodzie, który młody mężczyzna o lekko kobiecych rysach prowadził bardzo pewnie i niebezpiecznie szybko.

Co się stało, że Vesla zdecydowała się tu przyjechać, skoro do rozwiązania zostało jej już tak niewiele czasu? Co się stało? Czy ona przed czymś ucieka? Pełen był jak najgorszych przeczuć i żałował, że zostawił ją w domu samą.

Chciał prosić szofera, by szybciej jechał na lotnisko, ale szybciej by już nikt jeździć nie powinien.

I chyba by nie mógł.

Dotarli do dużego skrzyżowania. Kierowca elegancko skręcił w jedną z dróg, nie przejmując się zbytnio zasadami ruchu. Antonio zmarszczył brwi.

– Ale… to chyba nie tak? Nie powinniśmy byli skręcić w prawo?

– Tamta droga jest akurat zamknięta. Ale to tylko maleńki objazd.

Antonio zesztywniał. Przeczuwał, że coś jest nie tak. I to bardzo.

– Czy mógłby mi pan pożyczyć swój telefon komórkowy? – spytał. Chciał o tej całej sprawie z Veslą porozmawiać z Jordim lub chociaż z rodzicami Unni.

Hiszpan zrobił niepewną minę.

– Komórka… Ale ja nie mam.

A gdy Antonio zdziwił się jeszcze bardziej, że pracownik biura podróży nie ma telefonu, pospiesznie dodał:

– Nie mam przy sobie.

Te słoneczne okulary. W bardzo dobrym gatunku. Markowe.

Ciemne, ale nie całkiem. Czasami Antonio miał możność dostrzec oczy tego człowieka.

Czy Vesla naprawdę by chciała…?

Jechali z oszałamiającą prędkością, ale też Antonio miał wyjątkowo zdolnego kierowcę.

– W San Sebastian to chyba nie ma normalnego lotniska cywilnego – zaczął Antonio ostrożnie. – Dlaczego ona nie leci do Bilbao?

– To było jedyne możliwe połączenie.

Glos był łagodny, niemal przymilny. Ubranie…?

Antonio chciał się przyjrzeć ubraniu swojego towarzysza i wtedy jego dłonie mimo woli zacisnęły się na krawędzi obitego skórą siedzenia.

Kierowca ów nie trzymał stóp na pedałach. A kiedy przed chwilą skręcał… no tak, to właśnie to było nie tak: kierowca nie trzymał kierownicy!

Vesla nigdy w życiu nie wybrałaby się w swoim stanie w taką długą podróż!

Antonio wciągnął powietrze ze świstem. Jeszcze raz dał się podejść magicznej sile.

Kierowca usłyszał jego oddech. Wolno odwrócił się do Antonia, a samochód jechał sobie sam.

Antonio spojrzał w roześmianą, teraz już wyraźnie kobiecą twarz. I zobaczył dwoje triumfujących kocich oczu za słonecznymi okularami, po czym wszystko zniknęło, a on pogrążył się w mroku.

Zarena zatrzymała samochód, zdjęła okulary i wybuchnęła głośnym śmiechem.

W oddali dało się słyszeć zwycięskie wycie katów inkwizycji.

19

Oba samochody wolno toczyły się po ostatnim zboczu w dół do Veigas. Jordi i jego grupa znajdowali się bardzo daleko od Antonia i jego nad wyraz przykrej sytuacji.

Nad rzeką, w miejscu gdzie droga się kończyła, stał mały czerwony samochód. Zaparkowali obok niego, a potem poszli przez drewniany most ze zwyczajną poręczą, nie spuszczając oczu ze znajdującej się przed nimi, prastarej miejscowości.

Veigas przycupnęło u stóp stromego zbocza, w najszerszej części doliny. W górze, na stokach, i w dole, nad rzeką, wciąż jeszcze było widać małe poletka, teraz pożółkłe.

Dwa wielkie psy, najwyraźniej zaciekawione, ujadały głośno, na widok zbliżających się podróżnych. Strumień, bo to był raczej strumień niż rzeka, szumiał poniżej, szeroko tocząc swoje wody. Poza tym panowała cisza. Wielka cisza wieczności.

Przejęci goście chłonęli szczegóły. Domy zostały zbudowane z szarych i brunatnych kamieni, również dachy wykonano z kamiennych płyt. Były starannie obrobione, ale mech i rośliny zdołały się wcisnąć w szczeliny, porastały również ściany domów i małe podwórka. Tu i ówdzie otwory okienne i drzwi ziały pustką dawno opuszczonych siedzib. Pewna część wsi była jednak najwyraźniej zamieszkana aż do naszych czasów, a ostatnio została odrestaurowana. W tej części też znajdował się najwyższy we wsi budynek i przybyli zastanawiali się, czy to nie właśnie tam są pokoje dla turystów.

To, że nowoczesność dotarła do wsi widać było też po obecności ładnego, zielonego pojemnika na śmieci oraz przezroczystej plastikowej osłony wokół jednego z kominów.

Gudrun bardzo cieszyła ta modernizacja, a już zwłaszcza nowa droga do wsi.

Unni szła za Miguelem pod niewielką nadbudówką między dwoma domami. Uliczki zostały wyłożone płytami kamiennymi w dekoracyjne wzory. Veigas musiało być bardzo sympatycznym miejscem do mieszkania w czasach, kiedy w tutejszych domach żyli jeszcze ludzie.

Przyjrzała się Miguelowi. Od tyłu właściwie można go było pomylić z Jordim. Ta sama sylwetka, włosy podobnej długości i tak samo szerokie barki.

Unni zastanawiała się, dlaczego tak naprawdę on tu z nimi przyjechał. Chciał im służyć za przewodnika do Veigas? Owszem, ale po tym jak pokazał im na mapie Taramundi, sami mogli znaleźć dalszą drogę. Nie wiedział o Veigas więcej niż oni, odkąd opuścili Lugo nie podał ani jednej informacji.

Czy towarzyszy im ze względu na Juanę?

Odnosił się do niej wprawdzie bardzo przyjaźnie, ale mimo to w jego stosunku była wyraźna rezerwa, a zainteresowanie wydawało się powierzchowne. I naprawdę trudno powiedzieć, że szczere.

W tej chwili Miguel odwrócił się, jakby zrozumiał jej myśli.

Ich oczy spotkały się na dłuższą chwilę. To było bardzo dziwne spojrzenie. Unni zdawało się, że coś czyta w jego wzroku. Ale co? Był to właściwie tylko błysk, ta jakaś naga otwartość, i trwał bardzo krótko, a potem znowu pojawiła się przesłona, jakby chciał się ukryć przed światem.

I Miguel się odwrócił.

Unni nie do końca to rozumiała. Dlaczego nagle oczyma duszy zobaczyła górską halę w Norwegii, na której stała otoczona stadem kóz? Znajdował się tam. też kozioł o wielkich rogach. Minęły lata od czasu, kiedy tam była, ale obraz pojawił się teraz, kompletnie irracjonalny.

No a ten wyraz oczu Miguela, co mógłby znaczyć? Nadużycie? Przestrach?

Nie, nie umiała sobie tego wytłumaczyć.

Wyszła im na spotkanie bardzo sympatyczna, życzliwa pani. Wyjaśniła, że to nie ona tu pracuje, teraz tylko pilnuje psów swojego szwagra. Właściwie sezon został już zamknięty, ale pokoje są gotowe, gdyby chcieli przenocować. Jest też bar i mała restauracja, więc jeśli są głodni, nie będzie problemów…

Przedyskutowali sprawę. Zrobiło się już późne popołudnie, a oni przyjechali przecież, by odszukać różę tych, którzy przenosili skarby, więc wszyscy uznali, że należy przenocować.

Wszyscy z wyjątkiem Gudrun. Ona czuła się jakoś niepewnie w tej dolinie, całe mile od innych ludzi. A już zwłaszcza w opuszczonej wsi z jej nieznaną historią, otoczoną przez pustkowia. Zastanawiała się, jakiego rodzaju ludźmi byli ci, którzy mieli odwagę mieszkać tu, w całkowitej izolacji. Jeśli jednak sądziła, że to jakaś zacofana grupa, to musiała ze wstydem zmienić zdanie. Pani opowiedziała bowiem, że jej szwagier tu się urodził i wychował, a teraz jest wykładowcą szkoły wyższej w stolicy Galicii, La Corunii.

Tak więc Gudrun musiała zmienić poglądy, inni być może też, ale tego nie wiedziała.

Stanęło na tym, że jednak przenocują. Poszukiwania będzie można rozpocząć następnego dnia rano. Rozważali, czy by nie zapytać gospodyni o różę, ona jednak najwyraźniej włączyła się w historię tej miejscowości stosunkowo niedawno.

Wiedziała natomiast sporo o wszystkich starych narzędziach, pokazała im też wnętrza kilku budynków. Pokoje sypialne okazały się po prostu czarujące. Olśniewająco czyste, wyposażone w prysznice i toalety, ale utrzymane w starym stylu. Wszyscy się po prostu ucieszyli, że będą mogli w nich zamieszkać.

No, może Unni nie cieszyła się aż tak bardzo. Ona w ogóle nie chciała iść spać, w żadnym miejscu, nawet w najbardziej luksusowym hotelu w eleganckim mieście. Wiedziała bowiem, iż żelazna dziewica znowu ją nawiedzi we śnie. Wielka, budząca grozę beczka z kobiecą twarzą wyciętą w pociemniałym drewnie górnej części.

Na wspomnienie tego urządzenia przenikał ją lodowaty strach i ukradkiem dotykała małego amuletu, który nosiła na szyi. Gryfa.

Powiedziała do Jordiego:

– Rozdzieliliśmy gryfy tak, żeby w razie czego nie zginęły wszystkie na raz. Ja, oczywiście, dostałam gryf Vasconii. Pedro Galicii, a Sissi Kantabrii. No ale wy? Jest was przecież trzech z Nawarry, natomiast nie ma nikogo z Asturii. Wiem, że gryf Nawarry przypadł tobie, a kto dostał amulet Asturii? Morten?

– Nie, Morten uznał, że noszenie amuletu jest za bardzo kobiece. A teraz, przy Sissi, chce się wydawać bardzo męski. Tak więc gryf dostał Antonio.

Unni skinęła głową. Kupili wszyscy cienkie łańcuszki i mogli nosić amulety na szyi, tuż przy ciele.


Podczas kiedy gospodyni szykowała posiłek, a panie z grupy jej pomagały, Miguel otrzymał wezwanie od Zareny. Chciała z nim pilnie rozmawiać.

Miguel się skrzywił. Tutaj wprawdzie nie działo się nic specjalnie zabawnego, ale Zarena była jeszcze gorsza.

– Pójdę i rozejrzę się trochę po okolicy – powiedział w kuchni i wyszedł. Juana długo patrzyła w ślad za nim, próbując przy tym krajać warzywa. Nie mogła tak po prostu za nim wyjść. Zresztą on też chyba nie pragnął towarzystwa.

Poszedł starą drogą z tyłu za domami. Wieś ciągnęła się jakieś kilkaset metrów w głąb doliny. Miguel szedł, dopóki mógł być widziany z głównego budynku.

Słońce zachodziło, pewnie jeszcze nie nad całym Taramundi, ale tutaj dolina leżała w przedwieczornym cieniu.

Na drugim brzegu strumienia, po tej stronie gdzie stały samochody, zobaczył stary kościół, na którego dzwonnicy nadal wisiały dzwony. Jeden większy i jeden całkiem mały, z pewnością służyły i dzisiaj podczas kościelnych ceremonii. Nieco dalej widać też było niewielki cmentarz.

Nie mógł zbyt długo pozostawać poza domem, trzeba się pospieszyć!

Miguel przemienił się w Tabrisa. Rozpostarł skrzydła i zniknął w tym samym momencie, gdy oderwał się od ziemi.

Marcia Funebre:

Tabris był ponury niczym marsz żałobny, marcia funebre, kiedy szedł przez płaskowyż ku czekającej na niego Zarenie.

– Czego chcesz?

– No, no, nie tak ostro! Zdobyłam wejście do mojej grupy.

To była tylko połowa prawdy. Usunęła Antonia, ale wejść do grupy jeszcze nie próbowała.

– No to świetnie – skomentował Tabris obojętnie, a Zarena znowu poczuła ochotę, by się na niego rzucić.

– Uwięziłam jednego z nich. Najniebezpieczniejszego. I przez to zdobyłam do nich dojście.

– Uwięziłaś? Co chcesz przez to powiedzieć? To brzmi ryzykownie.

Zarena wzruszyła swoimi zielonkawymi ramionami.

– Potraktował mnie niewybaczalnie. A ja jestem demonem zemsty, prawda? Nie, nie chodziło mi o zemstę, ale ludzcy współpracownicy naszych mocodawców chcieli dostać jednego z nich, by wydobyć z niego potrzebne informacje. I ciebie zachęcam, byś zrobił to samo. To ludzie mieliby informacje od obu grup.

– My nie potrzebujemy służyć ludziom – zaprotestował Tabris gwałtownie.

– Ale jeśli to odpowiada również naszym interesom? – powiedziała głosem słodziutkim jak miód. – Możemy się pozbyć tych najbardziej kłopotliwych.

Tabris zastanawiał się nad tym, obserwując jednocześnie Zarenę. Uważał, że jest odpychająca z tymi swoimi przypominającymi węże lokami, z których wystawały dwa kokieteryjne różki, z tą swoją trójkątną twarzą, ostrym nosem, podbródkiem… Tabris wiedział, że na dole, w ich królestwie ciemności Zarena uchodzi za piękność, on jednak już teraz nie widział w niej niczego pociągającego.

Już teraz? A czy kiedykolwiek widział? Nie umiał sobie przypomnieć.

– No? – Zarena czekała na odpowiedź. Powiedział z wahaniem:

– No, ja też mam jednego, który mnie irytuje…

– Ta hiszpańska dziewczyna, o której ostatnio wspominałeś? – Zarena roześmiała się złośliwie.

– Co? Nie. Ona jest męcząca, ale żeby niebezpieczna? Nie.

– Mówiłeś, że masz dwoje groźnych. Tabris źle się czuł podczas tej rozmowy.

– Tak.

– No to bierz faceta!

– Nie, on jest zbyt groźny.

– Zbyt groźny? Dla nas?

– Tak. Po prostu nie wiem, do jakiego świata on należy. Myślę, że mógłby nas zdemaskować. Ale ona… Wygląda mi na to, że ona sobie różnie o mnie myśli. I jest kobietą tego niebezpiecznego. Tak. Ona jest odpowiednią ofiarą, z nią mógłbym się rozprawić.

Tabris chciał jak najszybciej skończyć z Zarena. Musiał też wracać, zanim reszta zacznie go szukać.

– No to co mam z nią zrobić? – syknął.

Zarena absolutnie nie życzyła sobie takiego zachowania, zwłaszcza ze strony demona, który w państwie podziemnym nie był specjalnie szanowany. Zamachnęła się i chciała go dziabnąć szponami w szyję.

Tabris złapał ją za nadgarstek.

– Zwariowałaś? A gdybyś mnie skaleczyła? Nie pomyślałaś, że mam czarną krew? Jak bym im to wytłumaczył?

– To już twój problem.

– Mam dość siły, by ci utrzeć nosa, ale tego nie zrobię. Jesteś demonem zemsty. Nigdy byś mi tego nie wybaczyła, a ja chciałbym cię widywać jak najrzadziej.

Zarena gniewnie zacisnęła wargi, a po chwili syknęła:

– No to co, chcesz tych informacji czy nie?

– Chyba muszę chcieć.

– Więc zachowuj się przyzwoicie, zwłaszcza wobec demona mojej klasy! I masz zupełną rację, ja zawsze mszczę wszystkie niegodziwości, jakich się wobec mnie dopuszczono. No dobra, słuchaj. I mam nadzieję, że na jakiś czas uniknę oglądania twojej wstrętnej gęby.

– Możesz być pewna!

Tabris dostał instrukcje i Zarena zniknęła. On stał jeszcze chwilę i trząsł się ze złości. Trochę trwało, zanim się uspokoił i mógł wracać. Nienawidził tego zadania od początku do końca.

20

W domu, w ciepłej, przytulnej kuchni Juana nie przestawała mówić. Unni przede wszystkim słuchała.

– Taka jesteś radosna dzisiejszego wieczora – stwierdziła.

– To prawda – roześmiała się Juana i wrzuciła garść drobno pokrojonej cebuli do rondla. Potem szepnęła: – Unni, czy mu się podobam?

Unni też się roześmiała.

– No w każdym razie nie powiedział, że mu się nie podobasz.

Juana sposępniała.

– Nie, no właśnie, on nic nie mówi. Ale zaraz znowu mówiła radośnie:

– Pomyśleć, że trafił mi się taki mężczyzna! Bardzo chciałam znaleźć kogoś w typie Jordiego, no i zjawił się on! Wprost trudno w to uwierzyć!

– To prawda – przytaknęła Unni trochę zamyślona. – Ale kiedy Miguel wróci, wykorzystaj to jak najlepiej – głos Unni zabrzmiał surowiej. – To wcale nie oznacza, że powinnaś tak jawnie okazywać swoje zakochanie. Mężczyzna woli być myśliwym, nie zdobyczą.

– Zapamiętam to sobie, chociaż nie będzie łatwo. A gdzie się podziewa Jordi?

– Wyszedł na chwilę. Chciał obejrzeć stary kościół.

– Przecież jest już niemal całkiem ciemno.

– Świeci księżyc, poza tym Jordi ma mocną latarkę. Juana zamyśliła się.

– Miguela to nie ma od dawna…

– Pewnie się spotkali z Jordim i razem poszli oglądać kościół – powiedziała Unni, a Juana chętnie przyjęła wyjaśnienie.


Nad starą wsią, nad całą doliną trwał głęboki spokój. Jordi przeszedł przez mostek i dalej podążał drogą, kończącą się pod kościołem.

Mimo wszystko on sam nie mógł się pozbyć niepokoju. Miał wrażenie, że w tej dolinie coś się czai, ale że to nie pochodzi stąd. Raczej przybyło tutaj z nimi.

Coś wykazującego wielką nerwowość, wyczekującego. Czy to ich gonitwa za heraldyczną różą wzbudziła w murach starej wsi dawne wspomnienia? Jordi był na tyle wrażliwy, że potrafił do pewnego stopnia wyczuwać dawne wydarzenia, cofać się w czasie. Tutaj też odczuwał wiele z tego, co się kiedyś stało. Żyjące tu rody… właśnie dotarł do cmentarza. Niewielki plac w bok od drogi, ogrodzony murem, częściowo pobielonym. Jordi oświetlał proste, ale bardzo piękne kamienie nagrobne. Wciąż jeszcze ktoś je dekorował kwiatami i staroświeckimi ozdobami. Odczytywał nazwiska. Znalazł tylko trzy różne, a więc tylko trzy rodziny mieszkały tutaj w ostatnich latach, zanim współczesność dotarła do doliny. Czy też zanim mieszkańcy otworzyli się na nowoczesność, nie wiedział, które określenie jest bardziej właściwe.

Jordi poszedł dalej, w stronę kościoła, położonego nieco na uboczu, nad strumieniem. Domy po drugiej stronie, w najdalszej części wsi, najbliższe kościoła, były całkiem zrujnowane. Jordi drgnął, kiedy zobaczył jakąś postać na drodze, idącą w stronę odrestaurowanej części wsi.

Ech, to z pewnością Miguel, który wraca z wycieczki. No rzeczywiście, nie było go przez jakiś czas. Musiał widocznie sprawdzać, czy dalej w głębi doliny coś jeszcze jest.

Jordi pociągnął klamkę w kościelnych drzwiach. Były zamknięte.

Jaki stary może być ten kościół? Z piętnastego wieku raczej nie pochodzi. Znajduje się w kompletnym upadku. Z fasady prawie całkiem odpadła zaprawa murarska. Natomiast dachówki wyglądają na dość nowe.

Wolno opuszczał okolicę kościoła. Nie sądził, by róża mogła się znajdować w świątyni. Jeśli kiedyś żywił taką nadzieję, to teraz ją stracił.

„Zaczynajcie w Veigas, tam gdzie śpiewa gaita”.

Cóż, zaczęli przecież jeszcze wcześniej, w Santiago de Compostela, ale don Bartolome, który był z Galicii, pewnie wiedział, że niosący skarby zmierzali do Veigas?

Jordi miał nadzieję, że don Bartolome tutaj był, znalazł różę i dołączoną do niej informację. Bo jeżeli nie, to dokąd by się potem udali?

„… tam, gdzie śpiewa gaita…?”

Gaita. Galicyjska kobza. Jordi słyszał głos tego instrumentu, nagrany na płytę. Był niezwykle inspirujący. Dysponował całkiem innymi tonami niż szkockie dudy, mimo to oba instrumenty brzmią podobnie.

Czy to dziedzictwo celtyckie? A może galijskie? Dziwne, że taki wyjątkowy instrument może istnieć równocześnie w Szkocji i w Galicii, dwóch krajach tak od siebie odległych. Ale nazwy Celtowie, Galowie, Galicianie, Gelerowie, brzmią właściwie dosyć podobnie.

Jordi w żadnej mierze nie był ekspertem, po prostu teoretyzował.

Sympatyczna pani odjeżdżała właśnie swoim samochodzikiem, wracała do Taramundi. Po chwili światła zniknęły na drodze.

Tak oto zostali sami w ukrytej dolinie.

A co będzie jeśli to wszystko to tylko taki opis, mający wprowadzić w błąd postronnych ludzi, gdyby przypadkiem wpadli na trop całej sprawy?

Rzecz jasna określenie „tam, gdzie śpiewa gaita” może się odnosić do całej okolicy. I może być liryczną przenośnią wprowadzoną dla spotęgowania nastroju. No ale jeśli tak nie było? Jeśli to jest tajemny kod? Może oznaczać miech instrumentu muzycznego, lecz także na przykład miech kowalski.

Zabrnął w swoich rozmyślaniach na prawdziwe bezdroża. Mimo wszystko istniał koniec nitki, jeśli tak można powiedzieć, za który należało pociągnąć. Bo Jordi ani przez moment nie wierzył, że ten kawałek skóry, którego szukają, mógłby się znajdować w miechu instrumentu muzycznego. To zbyt nieprawdopodobne.

Nie, pomysł, który mu przyszedł do głowy był jeszcze gorszy. Ale może jednak? Szkoda, że gospodyni musiała wyjechać. Na szczęście wróci jutro, by zająć się psami. Unni próbowała się z nimi zaprzyjaźnić, ale nie wykazywały zainteresowania. Świetnie. Jordi bardzo chciał spytać gospodynię, czy we wsi nie ma starej kuźni, teraz już na to za późno, trzeba czekać do jutra.

W Teixois, jak słyszeli, znajdować się miała legendarna kuźnia z ogromnym drewnianym młotem, ale jak jest tutaj? Widzieli mnóstwo narzędzi, które mogły być używane w kuźni, teraz jednak zgromadzono je w czymś w rodzaju muzeum.

Musi porozmawiać z przyjaciółmi, musi przewietrzyć trochę swoją koncepcję, skonfrontować ją z poglądami innych.

Pospiesznie ruszył w stronę domu. Szedł przez rozjaśnioną niebieskawym księżycowym światłem dolinę, w której czarne domy kuliły się razem przy zboczach wzgórz, a ich puste drzwi i okna gapiły się w noc. Przeszedł przez oświetlony mostek nad strumieniem, który szeptał, gadał i gulgotał pod nim, przeszedł wąskimi uliczkami, powiedział parę ciepłych słów psom. Jeden, ten czarny z białym krawatem, pomachał przyjaźnie ogonem. Jaśniejszy pies trzymał się bardziej na uboczu. Jordi uznał, że podchodzenie do nich nie byłoby specjalnie rozsądne.

Przystanął, odwrócił się ku dolinie i nasłuchiwał.

Co tu jest nie tak?

Przecież jest ten wyczuwalny wewnętrzny spokój, jakby wieś spoczywała we własnych wspomnieniach i nie miało znaczenia, czy przybyli tu jacyś obcy ludzie czy nie. A może tutejszy smutek tak na niego wpływa?

Nie, to nie ma nic wspólnego ani z doliną, ani ze wsią. To ich wtargnięcie stało się fałszywym zgrzytem.

Powinniśmy stąd jak najszybciej odejść, pomyślał. By do tej fantastycznie pięknej, położonej na uboczu doliny znowu wróciła równowaga.

Wszedł do ciepłego, oświetlonego domu.

21

– Ty chyba nie masz dobrze w głowie – rzekła Gudrun do Jordiego. Siedzieli w przytulnej, ciemnej jadalni o kamiennych ścianach, z rustykalnymi meblami i pięknymi lampami. Jedzenie było bardzo dobre, potem Jordi wyłożył swoją teorię.

– Ale spróbować warto – powiedziała Unni w zamyśleniu. – Gdybyśmy się rozejrzeli po kuźni dzisiejszego wieczora, to jutro rano bylibyśmy wolni i można by zaczynać właściwe polowanie. Tylko gdzie jest kuźnia?

– A ja myślę, że wiem gdzie – oznajmił Pedro. – Widziałem budynek, który mógłby przypominać kuźnię. Pytanie tylko, czy jest oryginalna, to znaczy, czy istniała już w piętnastym wieku?

– Kuźni raczej się nie przenosi – wtrącił Jordi. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

– Unni wstała.

– Coś chyba na ten temat mogę wiedzieć. Widziałam tutaj broszurę o Veigas, o historii miejscowości, myślę, że powinna tam też być mapka wsi.

– Znakomicie! – ucieszył się Pedro. Miguel zapytał:

– A o co właściwie w tych waszych poszukiwaniach chodzi?

Wszyscy umilkli. Unni stanęła pośrodku pokoju. Spoglądali po sobie niepewnie. W końcu Jordi rzekł:

– Miguel, to jest dość szczególna sprawa. Przykro mi, żeśmy ci dotychczas nie wytłumaczyli tych wszystkich kwestii, o których nieustannie rozmawiamy. Ale nie powinieneś być w to włączany. Dla twojego dobra. Mam nadzieję, że okażesz zrozumienie…

Juana sposępniała. Oto prysła nadzieja na to, że Miguel będzie mógł im dalej towarzyszyć.

Miguel spoglądał to na jedno, to na drugie. Zastanawiał się. W końcu na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Jestem zmęczony. To był bardzo długi dzień. Myślę, że pójdę się położyć.

Wszyscy odetchnęli głośno i zaczęli mu życzyć dobrej nocy, może nawet trochę za bardzo serdecznie.

I ułatwili sytuację Tabrisowi, ale o tym nic nie wiedzieli.

Kiedy Miguel wyszedł, Unni przyniosła materiały, które widziała w szufladzie kuchennej szafki. Do czytania wiele tam nie było, znaleźli natomiast to, co mogło ich zainteresować najbardziej: mapkę oraz ilustracje.

– Patrzcie, tutaj jest forja, czyli kuźnia! – zawołał Pedro. Dokładnie tam, gdzie myślałem!

– Trzeba iść i obejrzeć – zdecydowała Unni.

– A zmywaniem kto się zajmie? – groźnie wtrąciła Gudrun.

Wszyscy wiedzieli, Miguel również, że to właśnie Unni obiecała pozmywać po kolacji. Unni była ekspertem w unikaniu kuchennych zajęć, przychodziła zawsze naprawdę pełna dobrej woli, w chwili gdy wszystko zostało już zrobione i pytała słodkim głosem: „W czym mogłabym pomóc?”

Tym razem jednak nie udało jej się wymigać, co przyjęła do wiadomości z westchnieniem rezygnacji.

Jordiego akurat teraz zmywanie naprawdę nie interesowało. Stał z jakimś rysunkiem w ręce i porównywał go z mapą, którą trzymał Pedro.

– Widzisz Pedro? To jest o wiele, wiele starsze. Ta notatka na marginesie na pewno została zrobiona później, a oznacza, że Veigas egzystowało już od dawna. Widzisz, raz wieś przeniesiono, ale już w siedemnastym wieku zaczęto się tu osiedlać na nowo.

– Czy to by mogło oznaczać, że stara wieś istniała już w piętnastym wieku?

– No pewnie, znaleziono fundamenty i kilka wciąż stojących domów. Tu masz ich plany!

Pochylali się nad arkuszami rozłożonymi na stole.

– Tak, teraz kuźnia znajduje się w tym samym miejscu – potwierdził Pedro.

– Spójrzcie jednak tam! – zawołała Juana. – Te ruiny domów też jeszcze stoją. Domy mają nazwy, pewnie wyryte nad wejściem. Domy są tylko trzy, ale popatrzcie na nazwy dwóch z nich!

Jordi odczytał to, co zostało napisane pod budynkami: – Casa de la Rosa. I Casa de la Gaita! Pedro odetchnął głośno.

– Akurat to nie ułatwia nam sprawy. Dwie możliwości!

– Czy to normalne, żeby takie zwyczajne domy miały takie wspaniałe nazwy? – zastanawiała się Gudrun.

Juana odpowiedziała:

– Pewnie nie. W każdym razie często się to nie zdarzało. Czy nie sądzicie, że to ci, którzy przenosili skarby, nadali im te nazwy? Tak żeby ci, którzy przyjdą po nich, wiedzieli?

– To brzmi prawdopodobnie – zgodził się Jordi. – Ale dlaczego dwa domy? I to zarówno gaita, jak i róża. W takim razie gdzie powinniśmy zacząć szukać?

Pedro miał swoją teorię:

– To jest podpowiedz. Zacznij w Veigas, tam, gdzie śpiewa gaita! Oni myśleli sobie, że kiedy poszukujący informacji przybędą tutaj, będą wiedzieli, że dobrze trafili, do prawdziwego Veigas, bo pierwszy dom nazywa się Casa de la Gaita. Może tu kiedyś mieszkał jakiś muzyk, grający na gaicie, czy ja wiem? Widzicie, że ten dom rzeczywiście znajdował się po drugiej stronie rzeki, mniej więcej tam, gdzie zostawiliśmy samochody. Teraz już, naturalnie, domu nie ma.

Słuchali jego wykładu. Pedro kontynuował z palcem wskazującym na mapie:

– Szukają róży. I tutaj widzicie Casa de la Rosa, wysoko na zboczu góry. Ludzie rycerzy musieli nadać tę nazwę, by wskazać drogę, dokładnie tak jak mówi Juana.

– Czy to nie jest ten dom z pokojami gościnnymi? – zastanawiała się Unni.

– Nie, nie, tamten musiał się znajdować dalej. Czy widzieliście coś w rodzaju muru powyżej wysokiego domu? To był mur, czy też dom, który ciągnął się dalej, wzdłuż lasu. Zbocze porośnięte lasem było dość strome. Kiedy patrzymy na stary plan miejscowości, to widać wyraźnie, że Casa de la Rosa musiała się znajdować wyżej. Nie sądzę, że ten dom nadal istnieje, tamten mur był w takim dobrym stanie, że niemożliwe, iż liczył sobie pięćset lat. Ale przyjrzymy się temu jutro rano. Teraz natomiast zrobimy tak, jak radzi Unni, i popatrzymy sobie na kuźnię, która leży tu niedaleko. Tym sposobem sprawdzimy teorię Jordiego. Bo właściwie to w nią nie wierzymy, prawda?

– No po tym, jak pojawiły się dwa domy z takimi nazwami, to chyba rzeczywiście nie – uśmiechnął się Jordi.

Wszyscy zapalili swoje większe lub mniejsze latarki i ruszyli w drogę po wykładanej kamieniami uliczce. Światła były niezbędne, żeby się nie potykać na sterczących płytach. Latarnia na rogu nie oświetlała całego obszaru.

Psy warczały cicho, ale chyba nie na gości, tak to przynajmniej wyglądało. Kierowały te jakby ostrzeżenia przeciwko czemuś całkiem innemu.

Z położonych nieco wyżej zarośli wędrówkę ludzi obserwowało dwoje mieniących się zielonkawo oczu…

Pedro wszedł do kuźni, reszta poszła jego śladem.

– Unni – rzekła surowo Gudrun. – A zmywanie?

– Ale ja bym chciała… Jordi i Pedro też byli surowi:

– Woda do zmywania stygnie, a jutro rano na takie zajęcia nie będzie czasu. Ruszaj więc! Wrócimy niedługo.

Unni jak niepyszna zawróciła. Na wzniesieniu między domami zatrzymała się i słuchała przez chwilę szumu strumienia oraz przyciszonych głosów dolatujących z kuźni.

Niezwykły spokój panował w dolinie. Psy ucichły, wczołgały się do najdalszego kąta swojego pomieszczenia. To chyba ich pora snu.

Unni uśmiechała się sama do siebie. Poszła wolno w stronę mostku, przeszła porośniętym trawą brzegiem i stanęła nad krawędzią wody. Wsłuchiwała się w bulgoczące, pluszczące fale, które mieniły się w blasku księżyca i mówiła, jakby im odpowiadała:

– Tyle się wydarzyło w ostatnich dniach. Jednak najważniejsze ze wszystkiego jest dziecko. Dziecko Jordiego i moje. Zrobię wszystko, by mogło żyć… przeżyć całe ludzkie życie, a nie tylko dwadzieścia pięć lat. Dużo, dużo dłużej. Jordi będzie żył długo, ja będę żyła długo, dziecko…

Niczym lodowaty dreszcz pojawiło się wspomnienie żelaznej dziewicy.

Znowu? I dlaczego akurat teraz? Czy już nigdy nie zapomni tego potwornego narzędzia, w którym znalazła się jedynie we śnie?

Nie, to nie był żaden sen. Ból zadawany przez wbijające się w ciało gwoździe był rzeczywisty. Akurat wtedy, kiedy się to działo, na pewno był prawdziwy.

Nieprzyjemna fala chłodu przeniknęła ją, kiedy tak stała pochylona nad tym niewinnym strumieniem, w owej ślicznej, małej wiosce. Dlaczego wspomnienie strachu pojawiło się właśnie teraz?

Unni była bardzo wrażliwa, odczuwała dużo więcej niż inni ludzie.

Wyprostowała się. Co to jest?

Odniosła tylko wrażenie jakiegoś mgnienia, błyskawicy, jakby coś zielonkawego przemknęło przed jej twarzą Czyjaś dłoń? A potem złowieszcza, zakończona szponami ręka na jej plecach. Czuła, że z tyłu za nią znajduje się coś potwornie wielkiego, bardzo blisko jej pleców i karku. Odgłos olbrzymich, machających skrzydeł, pies, który zaskowyczał gdzieś ze strachu… Wszystko to stało się dosłownie w jednej sekundzie.

Po czym świadomość ją opuściła, jakby dostała zastrzyk znieczulający o natychmiastowym działaniu.


– Ciii – powiedział Jordi w kuźni.

– Co to było?

– Zdawało mi się, że słyszę triumfalne wycie katów inkwizycji.

– Nie, to tylko psy – uspokoiła go Gudrun. – Ja też je słyszałam.

Jordi nie miał pewności, ale dał się przekonać.

Dość szybko zorientowali się, że jego teoria o miechu kowalskim jako substytucie kobzy nie wytrzymuje krytyki. Kuźnia nic im więc nie dała.

Wyszli znowu na zalany księżycowym światłem dziedziniec. Bezradnie spoglądali na mur. Szukanie w przebudowanym murze, to kompletnie beznadziejne zajęcie.

Latarnia przed domem zapraszała do powrotu. Po chwili weszli do ciepłej izby.

– A to co? – zawołała Gudrun oburzona, kiedy znalazła się w kuchni. – Zmywanie nietknięte, a Unni ani śladu!

– To do niej niepodobne, żeby po prostu sobie pójść – rzekł Pedro. – Ale może była zmęczona i musiała się położyć.

– Zajrzę do niej – powiedział Jordi i wyszedł pospiesznie.

Szuflada kuchennej szafki nadal pozostawała otwarta. I trudno ją było zamknąć. Gudrun mocowała się z nią bez skutku.

– Coś tam blokuje.

Inni próbowali jej pomagać.

– W środku coś jest – stwierdziła Juana. Wsunęła rękę i starała się uwolnić jakąś szkatułkę, która stanęła w szufladzie na sztorc. Kiedy ją wyjęła i uniosła w górę, posypała się rdza.

– Oj, to musi być stare! – zawołała.

Do szkatułki przymocowano kawałek pożółkłego papieru.

Pedro odczytywał głośno:

– Znaleziono przy rozbiórce ruin starego domu. Casa de la Rosa? Bez wartości.

– To taki przedmiot, którego nie przyjmuje się do muzeum, ale też szkoda go wyrzucić – mruknęła Juana. Wciska się więc do jakiejś szuflady i unika wyrzutów sumienia.

Pedro ujął wieczko. Nikt nie miał odwagi oddychać.

Wewnątrz wciąż leżał kawałek skóry.

– No to nie musimy szukać – odetchnęła Gudrun.

Żal

Rycerz don Federico de Galicia zasłonił rękami twarz: „Tacy są zdolni i wszystkie ich starania na nic”.

„Kto by przypuszczał, że nasi wrogowie posuną się do takich diabelskich sztuczek i wezwą na pomoc demony? – żalił się don Sebastian. – Co my teraz zrobimy? Jak zdołamy ich uratować?”

„My nic nie możemy. Przed chwilą rozmawiałem z Urracą. Ona też nie może się wtrącać. Nasi potomkowie muszą sami dotrzeć do celu, w przeciwnym razie rozwiązanie zagadki nie będzie miało żadnego znaczenia, tak mówi Urracą”.

„To prawda, ale uważam, że to okrutne pozostawiać ludzkie dzieci ich własnemu losowi”.

„Podzielam twoje zdanie – westchnął don Galindo. – A co nasza dobra Urracą mówi o demonach?”

„W porównaniu z nimi ona jest tylko zwyczajnym człowiekiem”.

Don Ramiro odwrócił się.

„Chyba nie jestem w stanie patrzeć na to, co się dzieje. Wszystko poszło źle, bardzo źle. Oni sobie na to nie zasłużyli ci nasi dzielni pomocnicy”.

„Zaprawdę nie zasłużyli!”

Żaden z rycerzy nie był już w stanie powiedzieć nic więcej. Zawrócili konie i odjechali, zrozpaczeni, bezradni.

22

Unni ocknęła się z uczuciem, że ma zatkany nos. Otaczał ją gęsty obłok kurzu.

Wszędzie było ciemno.

Po omacku starała się zbadać miejsce i bardzo szybko natrafiła na ścianę.

Jeszcze jedna ściana? Czyżby znalazła się w kącie? Wyciągnęła nogę i oparła ją o kolejną ścianę.

Była bliska paniki. Ciasnota wewnątrz żelaznej dziewicy wciąż dręczyła ją jak zmora.

Przez chwilę leżała bez ruchu. Próbowała się rozluźnić, oddychała spokojnie, bo kurz groził atakiem kaszlu. Najważniejsze to stłumić narastającą panikę, postarać się przypomnieć sobie, co się stało.

Gdzie się znalazła?

W jednym z opuszczonych domów w Veigas? Nie bardzo mogła w to uwierzyć.

Wszystko, co widzieli w tej wiosce, było bardzo czyste i ładne, poza tym nie słyszała szumu rzeki, czy strumienia, albo potoku, jak można by nazwać tę wodę. Była szeroka jak potok, ale szumiąca jak strumień, poza tym nie na tyle duża, by zasługiwała na nazwę rzeki.

To naprawdę bez znaczenia, ważne, że Unni wody nie słyszała.

Jordi. Gdzie jest teraz Jordi? On, taki delikatny i dobry, najlepsze, co się jej w życiu przytrafiło. Dlaczego nie ma go tutaj? I jak ona się tu dostała? Dziura w pamięci, nie pamiętała nic.

Ostatnie wspomnienie, to jak stoi nad potokiem.

Teraz leży w jakiejś komórce, czy czymś takim, bardzo ciasnym, przypominającym jej tamto okropne zamknięcie… Nie nie myśleć o tamtym!

Zapach tutaj był zupełnie inny niż we wsi. Sama atmosfera też inna. I… czy to odgłos samochodów?

Czy przyjaciele odjeżdżają, zostawiwszy ją na pastwę losu?

Unni zaczynała się naprawdę bać. To wszystko jest od początku do końca niezrozumiałe. Kiedy w końcu znaleźli jakieś spokojne miejsce na oszalałym świecie, musiało się wydarzyć to coś, co wygląda na kompletnie pozbawione sensu.

Szumiało jej w głowie, nie była w stanie zebrać myśli. Przypuszczalnie w jej życiu zdarzyło się ostatnio tak wiele, że umysł nie był w stanie wszystkiego ogarnąć.

Czuła się taka słaba. Chciała tylko leżeć, nie myśleć, nie płakać, bo nawet na to nie było ją stać.

Spokój, spokój, śmiertelny spokój. Teraz wiedziała, jak to odczuwają ludzie starzy. Ludzie, którzy doprowadzili swoje życie do końca. I już nie żywią lęku przed śmiercią.

Tak właśnie czuła się teraz Unni. Paraliżowało ją śmiertelne zmęczenie.

Jordi? Nie potrafiła wyobrazić sobie jego twarzy. Nie pamiętała, jak wygląda, nie przypominała sobie, co takiego cudownego im się przytrafiło.

Nie, tak nie można jeśli dalej tak pójdzie, to naprawdę gotowa jest zasnąć.

Kiedy już się trochę otrząsnęła, powoli zaczęło do niej docierać coś nowego: Słyszała nie tylko swój własny oddech, lecz także oddech kogoś drugiego. Stłumiony oddech gdzieś z tyłu.

Nie jest tu sama…

Unni zesztywniała, gdy czyjaś ciężka ręka spoczęła na jej klatce piersiowej.

Загрузка...