CZĘŚĆ TRZECIA. W IMIENIU NIEBIOS

12

Najpierw panowała zupełna cisza.

Z czerwonawego mroku wyłaniały się wszystkie złowieszcze narzędzia tortur oraz ich operatorzy. Wszystko wyglądało niczym groteskowy, trójwymiarowy obraz albo jak gabinet figur woskowych. Pięcioro ludzi, którzy wyszli z piwnicznych lochów nie wierzyło własnym oczom.

– W imię Boże, a to co takiego? – szepnęła Gudrun.

– Właściwe słowa – mruknął Jordi. – Bo oni właśnie w imię Boga popełniali najstraszniejsze grzechy, jakie świat widział.

Scena powoli nabierała życia. Pojawiły się dźwięki, najpierw ledwie słyszalne, potem coraz głośniejsze. Szelesty, trzaski i echo śmiertelnych krzyków z minionych czasów docierały do przybyszów stłoczonych przy zamkniętych drzwiach i zmuszały ich do zatykania uszu. Jordi objął Unni i mocno przycisnął do siebie, chcąc ją ochronić, choć wiedział, że to się na nic nie zda.

Zostali oto bowiem wszyscy pojmani i zamknięci w sali tortur z piętnastego wieku. W sali tak ohydnej, że na sam widok jej wyposażenia robiło im się słabo.

– Pamiętajcie, że to wszystko to omam – powiedział Jordi do swoich przyjaciół.

– Ale kiedyś to była prawda? – Unni uważała, że wszystko wygląda jak najbardziej realistycznie.

Pięć osób z końca dwudziestego wieku zostało przeniesionych w czasy odległej przeszłości i pozbawionych wszelkiej pomocy. Koła maszynerii zaczęły się obracać, mnisi wyrwali się z egzystencji, na jaką byli skazani przez ostatnie pięć wieków.

– AMOR ILIMITADO SOLAMENTE! – wrzasnęła Unni ile sił w płucach.

Sześciu katów drgnęło, robiąc krzywe miny, ale ich grymasy rychło przemieniły się w pełne triumfu śmiechy, gdy stwierdzili, że wrogowie nie mają przy sobie groźnych znaków.

Obrzydliwie szybko zlecieli ze swoich miejsc przy narzędziach tortur i rzucili się na pięcioro przybyłych. Tutaj kaci byli u siebie, tu dysponowali niewiarygodną siłą, ale mimo to najpierw rzucili się na najsłabszą w grupie, na Juanę. I chociaż przyjaciele starali się jej pomóc, została pochwycona i uniesiona w głąb sali. Pedro starał się ochraniać Gudrun, ale ją również porwał jeden z mnichów. Pedro był następnym, za którego się wzięli. Krzyczał głośno z wściekłości i strachu, ale na siłę mnichów nie było rady, choć Jordi i Unni starali się z nimi walczyć.

Trzej pozostali mnisi jakby się wahali, bo oto nadeszła kolej na ich najzacieklejszych wrogów. Unni miotała obraźliwe wyzwiska, ale na tych „sinych, heretyckich impotentów”, jak ich nazywała, nic nie działało, wprost przeciwnie, wściekłość zdawała się dodawać im sił. Czuła już na ramionach ich szponiaste łapy, potem została oderwana od Jordiego, który teraz musiał sam wałczyć z dwoma ostatnimi potworami.

Wszystko dokonało się tak szybko i brutalnie, że chociaż piątka przyjaciół trzymała się mocno razem, potworna siła odrywała ich od siebie, jedno po drugim.

Skąd im się bierze ta siła? zastanawiał się Jordi, wleczony, mimo desperackiego oporu po kamiennej podłodze. Kiedy byłem tu ostatnio, wcale nie mieli takich możliwości. Dotarła do nich skądś nieludzka, potworna siła. Kto im ją daje?

Zerwano z niego T – shirt, związano mu ręce z tyłu, zmuszono, by leżał z twarzą przy brudnej ziemi. Zajmowało się nim dwóch mnichów i najwyraźniej było to niezbędne. Jordi odczuł gorzki triumf, kiedy sobie to uświadomił.

W starym kościelnym lochu wszystko działo się równocześnie, ale każdy z ludzi doznawał własnych przeżyć.

Z pozoru najlepiej radziła sobie Gudrun. Walczyła zaciekle, szarpała i kopała w mało kobiecy sposób, nie miała tylko ochoty drapać trupiej skóry swojego prześladowcy. Wszystko to jednak na nic, została zamknięta w jednej z klatek i zawieszona pod brudną powałą. Spoglądała stamtąd wprost na palenisko, gdzie leżały rozżarzone miecze, gotowe do użycia, dymiące.

Słyszała, jak Pedro woła ją po imieniu, a ona odpowiadała uspokajająco, choć serce rwało jej się na strzępy, próbowała odwracać głowę, by zobaczyć, co się dzieje z nim i z pozostałymi, ale w klatce było tak ciasno, że nie mogła się ruszyć. Słyszała krzyk Juany: „Miguel! Musimy ostrzec Miguela!” Gudrun jednak nie mogła nic zrobić. Zwinięta we dwoje, zamknięta, upokorzona, sponiewierana. Zawieszona wysoko, gdzie z pewnością czeka ją powolna śmierć głodowa.

Klatka została przyciśnięta do sklepienia, Gudrun nie mogła jej rozkołysać. Jedyne, co mogła zobaczyć, to kilka innych klatek, również „zamieszkanych”. Gudrun właściwie nie chciała nawet zerkać w tamtą stronę, ale wyglądało na to, że ci, którzy w nich siedzą, są żywi, choć może niewiele im już zostało na tym świecie. Z jednej klatki sterczały czyjeś nogi, białe i wysuszone, dyndające nad paleniskiem. Gudrun niechętnie uniosła wzrok i napotkała spojrzenie dwojga oczu, niepokornych, płonących pod kapturem zakonnego habitu.

Przerażona skierowała wzrok na drugą klatkę i zobaczyła tam taką samą istotę. Kątem oka mogła dostrzec trzecią, zawieszoną na ścianie.

To siedmiu wyeliminowanych katów inkwizycji, pomyślała wstrząśnięta. No to mogli spróbować własnego lekarstwa. Teraz rozumiem, dlaczego się tak boją unicestwienia.

Byli tacy wychudzeni, raczej należałoby powiedzieć: wyschnięci, że musieli tak wisieć od dłuższego czasu.

Bogu dzięki, że chociaż jakaś sprawiedliwość istnieje, pomyślała z pełnym goryczy uśmiechem.

Sytuacja jednak nie nastrajała do uśmiechów. Na dodatek Gudrun była głodna. Od śniadania w hotelu minęło wiele czasu, jak wiele nie potrafiłaby powiedzieć. W ogóle czas stał się słowem bez treści.

Na co tak się gapią ci kaci? Dlaczego rzucają przerażone, niemal oszalałe spojrzenia gdzieś daleko poza mnie? Nie mogę się odwrócić…

Pedro? Co się z nim stało? Gudrun nie słyszała jego głosu od tamtej chwili, kiedy wołał ją po imieniu i potem, gdy wydał krótki, przerwany krzyk bólu. Ale pośród tych wszystkich rozdzierających wrzasków, tego łoskotu łańcuchów i trzeszczenia starych, budzących grozę urządzeń, niełatwo było usłyszeć coś innego.

Bała się o niego. Bardzo, bardzo się bała. Nie wolno narażać go na cierpienia, jest na to za szlachetny, za delikatny. Zbyt wspaniały i dobry, by konfrontować się z takim barbarzyństwem i brutalnością.

A co z innymi? Unni krzyczała na swego prześladowcę, Gudrun dobrze to słyszała. Jakie to typowe dla Unni, niepokorna i waleczna do ostatka!

Nie, nie wolno tak myśleć! Do jakiego ostatka?

Gudrun drgnęła. Boże, te wychudłe potwory w klatkach sprawiają wrażenie, jakby chciały rzucić się na nią i w ten sposób zaspokoić swój straszliwy głód. Cienkie, kościste łapy o dłoniach jak szpony sępa wyciągały się do niej, a były przerażająco blisko, choć nie na tyle blisko, by ją pochwycić i rozerwać na sztuki, ślepia płonące w wyschłych twarzach, szalone z głodu, gapiły się na jej ramiona, których nie miała czym okryć.

Głęboki dreszcz przeniknął ciało Gudrun i spuściła wzrok.

Wtedy stwierdziła, że ktoś zabrał miecze z paleniska.


Pedro siedział na zimnej, nierównej kamiennej podłodze z podciągniętymi kolanami i plecami przy niewygodnym słupie pręgierza. Żelazna obręcz przytwierdzona do słupa, została założona na jego szyję. Gniotła go na karku i pod uszami. Jeśli coś w tej sytuacji budziło jego wdzięczność to to, że obręcz nie ma od wewnętrznej strony gwoździ, które mogłyby mu się wbijać w skórę. Chociaż tego najgorszego wariantu zdołał uniknąć.

Widział Gudrun na górze, w klatce, i serce mu krwawiło ze współczucia. Dobrze, że na razie jest jako tako bezpieczna. Również Pedro widział wyeliminowanych mnichów w klatkach, dostrzegał większość z tych siedmiu i zdawał sobie sprawę, że nie powodzi im się za dobrze. Nad ich losem jednak płakać nie zamierzał.

Jego osobisty strażnik syknął mu do ucha: „Heretyku, wyznaj swoje grzechy! Żałuj za nie, nim staniesz przed obliczem Pana, byś mógł liczyć na życie wieczne!”

– Ale ja nie jestem heretykiem – objaśnił Pedro urażony. – Jestem dobrym katolikiem, zawsze byłem. A poza tym to całe gadanie o heretykach jest obrzydliwie staroświeckie…

Zardzewiała obręcz została jeszcze trochę zaciśnięta i wbiła mu się w krtań. Pedro nie był w stanie powstrzymać jęku. Strach zaczynał się w nim budzić na dobre.

„Ale trzymasz z tymi przeklętymi zdrajcami, rycerzami, którzy pracują dla diabła!”

– To są ludzie o czystych sercach. Tacy zasługują na laskę w oczach Pana.

„Nie waż się wymawiać imienia Pana swoimi grzesznymi ustami!”

Obręcz została gwałtownym szarpnięciem jeszcze trochę zaciśnięta. Pedro nie mógł już mówić, z trudem oddychał.

Powinniśmy przekazać wiadomość grupie Antonia, ostrzec ich, myślał Pedro. Może prosić o pomoc.

Obręcz na szyi została zaciśnięta jeszcze bardziej.

Tylko jak moglibyśmy to zrobić? Tkwimy tu wszyscy po uszy, zastanawiał się, a krew pulsowała mu w skroniach boleśnie. Jeszcze inna sprawa budziła w nim niepokój. W tym starym kościele znajdowało się coś więcej, nie tylko ta izba tortur. Coś, czego Pedro nie mógł widzieć, ale co wyczuwał wszystkimi zmysłami. Gdzieś z tyłu, za sobą. Spojrzenia mnichów też wskazywały, że coś tu jest.

Obręcz została dociśnięta, sytuacja zaczynała być krytyczna.

Boże, co takiego uczyniłem, by zasłużyć na to? powtarzał bliski utraty przytomności. Huczało mu w głowie, nie mógł zebrać myśli. Czy nie chodziłem dostatecznie często do kościoła? A może to zdrada, jakiej się dopuściłem wobec Flavii? Czyż jednak nie byłoby większą zdradą, gdybym się z nią ożenił…? Co się dzieje z innymi…? Co z Gudrun? Boże, pomóż mi… nie jestem w stanie… dłużej oddychać…


Wściekła Unni złapała rozpalony do czerwoności pogrzebacz i zamachnęła się na mającego się nią zająć mnicha.

– Stop! – wrzasnęła. – Zbliżysz się do mnie choćby o milimetr, to ci oparzę mordę!

Kat inkwizycji odskoczył, miał bowiem w pamięci okrutny los swoich kolegów.

„Nie chcę ci zrobić nic złego” – mówił przymilnym głosem i przez cały czas próbował podejść bliżej. „Błagam cię tylko: zawróć! Zawróć, grzesznico, zmień swoje życie, heretyczko tak, byś mogła wejść do nieba.

– Gówniarz!

Mnich dosłownie wił się u jej stóp. „Przecież wiesz, że my jesteśmy wysłannikami Pana. I robimy to wszystko w imieniu Niebios”.

– I myślisz, że ty też trafisz do niebios?

Te słowa zaszokowały go do tego stopnia, że Unni zdołała jeszcze dodać:

– Czy tych siedmiu twoich kompanów się tam może dostało? Mam na myśli tych, którzy teraz tutaj dyndają w klatkach pod sufitem. Czy to takie niebo nam proponujesz?

W tym momencie kat inkwizycji był już taki wściekły, że zlekceważył groźby i słowa swojej podopiecznej. Rzucił się na nią i zdołał wyrwać jej rozpalony pogrzebacz Tymczasem jednak Unni zauważyła już inną drogę wyjścia. Od jednej z klatek odpadł drewniany pręt. Ułożyła go na skos przy czole i mocno przycisnęła nadgarstkami obu rąk, dłonie zaś odchyliła na zewnątrz, ramiona przycisnęła do ciała, tworząc w ten sposób znak rycerski. Potem zwróciła się ku mnichowi i krzyknęła:

– AMOR ILIMITADO SOLAMENTE!

Przeciwnik nie miał szans. Najpierw gapił się na nią z rozdziawioną gębą, kompletnie ogłupiały, potem zaczął gwałtownie dygotać, aż w końcu z krzykiem osunął się na podłogę i zamienił w kupkę pyłu.

Niestety, ten mnich, który wyciągnął klatkę Gudrun na górę i teraz był bezrobotny, zdążył złapać Unni od tyłu, potrząsał nią z całej siły, dopóki drewniany pręt nie wypadł na ziemię, a potem związał jej ręce na plecach.

„Więcej szkód już nie narobisz – syknął jej do ucha. – Teraz zapoznasz się z żel. Żelazną dziewicą!”

Unni kręciło się w głowie od szybkości wydarzeń, od gorącego, dławiącego dymu z paleniska i od tego okropnego hałasu.

Z miejsca, w którym stała nie mogła dostrzec Jordiego, ale inne zjawisko zajmowało ją coraz bardziej i budziło potworny strach.

Co to jest ta jakaś zielonkawa poświata, spływająca z najdalszej części kamiennego sklepienia? We fragmencie piwnicy tonącym w mroku. Nie podobało jej się to, bo w żadnym razie nie powinno było tu się pojawiać.

Nagle drgnęła gwałtownie. Dopiero teraz dotarło do niej, co powiedział mnich. Żelazna dziewica?

Nie! Tylko nie to! Nie wierzyła już ani trochę słowom Jordiego, że to wszystko, to jedynie omam, iluzja. To przecież potwornie prawdziwa rzeczywistość! Unni absolutnie nie miała zamiaru sprawdzać jego teorii na żelaznej dziewicy.

Tam w kącie stoi owo osławione paskudztwo. Unni została uniesiona z ziemi i choć szarpała się i kopała z całych sił, kaci dźwigali ją przez całe pomieszczenie ku górującemu, podobnemu do skrzyni urządzeniu, kształtem przypominającemu stojącą kobietę. Nordycki wariant tego aparatu nazywa się beczka z gwoździami. Pewna duńska księżniczka została zamknięta w czymś takim i toczona po zboczu. Jak to ona się nazywała, Mała Tove, czy Mała Karin? A może i tak, i tak, baśnie się zmieniają.

Boże drogi, jakimi drogami krążą moje myśli! Unni była śmiertelnie przerażona. Wyła ze strachu, patrząc na wznoszącą się nad nią niczym wieża żelazną dziewicę, zwłaszcza, że teraz widziała już wszystkie okropnie długie i wyostrzone gwoździe w środku. I na ścianach urządzenia, i na podłodze.

– Jordi! – wrzeszczała i wiła się niczym węgorz, by wyrwać się z uwięzienia.

„Teraz zostało nas już tylko pięciu! – syknął jej do ucha wściekły mnich. – Jeśli ktoś ma tutaj umrzeć, to na pewno ty, czarownico!”

Czarownico? To całkiem nowy tytuł. Unni uważała, że niezbyt jej przystoi.

– Jordi! Na pomoc!

Ale Jordi nie mógł jej usłyszeć.


Biedna Juana na szczęście nie pojmowała powagi sytuacji. Przynajmniej na początku. Bała się, oczywiście, jednak wierzyła Jordiemu, gdy mówił, że to wszystko jedynie omam. Bo czy coś takiego mogłoby istnieć naprawdę? Juana zwiedziła rzecz jasna wiele najróżniejszych muzeów inkwizycji, ale uważała, że to tutaj zostało stworzone przede wszystkim do straszenia turystów. Niezwykle przekonująca inscenizacja! Tylko że pozbawiona smaku. Fe, kompletnie bez gustu!

Patrzcie, tam oto zawiesili Gudrun w klatce pod sklepieniem. Juana uważała, że zabawne to to nie jest. Czy inni zwiedzający będą się z czegoś takiego śmiać?

I Pedro został przykuty stalową obręczą do pręgierza.

Ale… czy to przypadkiem nie jest na poważnie? I dlaczego Unni walczy tak zaciekle?

Dlaczego wszyscy walczą?

Wtedy wybrany kat Juany zwrócił się ku niej, a ona spojrzała w najbardziej przerażającą twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Nawet w filmach grozy coś takiego nie mogłoby się pojawić. On przecież nie jest żywą istotą, nie mógłby żyć z taką twarzą i z takimi oczyma.

Kiedy Juana zdała sobie sprawę z tego, co się ma stać, zawołała przerażona:

– Miguel! Musimy ostrzec Miguela!

Potem została rzucona na ławę, z której sterczała zębata piła, ostre zęby wbiły się w plecy dziewczyny, a jej ręce zostały szeroko rozciągnięte, zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje. Kiedy budząca grozę postać pochyliła się, by podobnie rozciągnąć jej nogi, Juana zaczęła kopać i szarpać, ale wtedy zęby piły jeszcze boleśniej wbijały się w jej plecy i Juana nie mogła powstrzymać jęku. Kopnięty mnich zatoczył się w tył, ale sił miał wystarczająco dużo, by mimo sprzeciwu dziewczyny rozpiąć jej nogi w taki sam sposób jak ręce.

Urządzenie do odzierania ze skóry, pomyślała wstrząśnięta. Ława z dodatkowymi bajerami, jak na przykład ta piła zębata, wbijająca się w moje plecy.

Mój Boże, a co z resztą? zmartwiła się.

Widziała tylko plecy Gudrun w klatce pod sufitem.

A Miguel? Sam, opuszczony w tych katakumbach.

Biedny chłopak. Za nic nie wolno dopuścić, by przyszedł tutaj! Nie wolno! Ja nie pozwalam…

– Trzeba pomóc Miguelowi! – krzyknęła w nadziei, że przyjaciele ją usłyszą. – Nie możemy zostawić go samemu sobie! On nie może tutaj przyjść! O, Miguel, on, taki miły i sympatyczny!

Mnich ściągnął rzemienie, które ją unieruchomiły i narzędzie tortur ruszyło z trzaskiem.. Juana odchyliła głowę w tył.

– Au! To boli!

Z bólu pociemniało jej w oczach, mimo to widziała za sobą jakąś poświatę. Coś jak wielki, zielonkawy cień…

Jordim zajmowało się dwóch. Skrępowali mu ręce na plecach, związali też mocno nogi. Leżał z twarzą blisko palącego się ognia i niewiele widział, szczerze mówiąc tylko brzeg habitu mnicha, który biegał nieustannie między nim a paleniskiem.

Myśli Jordiego wciąż były przy Unni. Słyszał, jak ukochana wykłóca się ze swoim katem. Bądź ostrożna, najdroższa! Ty jesteś taka porywcza!

W rozpaczy myślał o tym, co powiedziała mu tego samego ranka, że mianowicie już wiele dni minęło od terminu kiedy powinna się była pojawić jej kolejna miesiączka.

Przytulił ją do siebie mocno i długo trwali objęci, przepełnieni mieszaniną szalonych uczuć: radości, strachu i rozpaczy.

W końcu Unni powiedziała z płaczem:

– Przynajmniej będziemy mogli ucieszyć Veslę i Antonia, teraz oni mogą mieć bezpieczne dziecko, nieobciążone złym dziedzictwem. Muszę jak najszybciej zadzwonić do Vesli.

Ale nie było na to czasu. Ani Vesla, ani Antonio nie dostali żadnej wiadomości, Jordi i Unni chcieli zaczekać do wieczora, kiedy jednak Jordi rozmawiał z bratem, mieli do przedyskutowania wiele ważniejszych spraw. Trzeba było jak najszybciej szukać przesłania zostawionego przez tych, którzy przenosili skarb.

No a teraz nie było żadnej możliwości kontaktu. Każda z grup znajdowała się w innym czasie, każda w swoim stuleciu. Telefon komórkowy był w tej sytuacji bezwartościowym przedmiotem, w żaden sposób nie mógł ich połączyć.

Nagle Jordi zobaczył czubek rozpalonego do czerwoności miecza.

Nie! Co to ma być?

Nie musiał długo czekać, żeby się dowiedzieć.

Miecz został wbity pod skórę na jego karku i wolno się pod nią przesuwał. Odór palonego mięsa… Jordi nawet nie zdążył krzyknąć. Stracił przytomność z potwornego, nieznośnego bólu.

13

A więc znajdowali się tutaj, wszyscy razem.

Ale Pedro już nie oddychał. Żelazna dziewica została zamknięta z Unni w środku. Jordi był nieprzytomny. Podobnie Juana, która nie zniosła bólu, jaki jej zadano, rozciągając ręce i nogi tak, że członki zostały wyrwane ze stawów. Gudrun też straciła przytomność ze strachu, kiedy jeden z mnichów w sąsiedniej klatce zdołał ją pochwycić za ramię i próbował je oderwać od jej ciała.

Krzyki ucichły.

Tabris był wściekły.

Wyłonił się z cienia, teraz znowu pod postacią demona, i ćwiczył śmiertelnie przerażonych mnichów żelaznym prętem.

– Czyście wy kompletnie pogłupieli? – wył. – Nie po to dałem wam tę moc. Mieliście się tylko z nimi pobawić, tak dla demonstracji siły, ale wy oczywiście wszystko potraktowaliście dosłownie. Tym ludziom mamy towarzyszyć, aż doprowadzą nas do celu. A jak się to ma dokonać teraz, po tym, coście zrobili? Uwolnijcie ich, natychmiast, nie ma chwili do stracenia! Najpierw tego starszego mężczyznę i dziewczynę zamkniętą w beczce!

Mnisi biegali tam i z powrotem w histerycznym strachu przed tym budzącym grozę demonem ze skrzydłami i szponami. Drżącymi rękami rozciągali obręcz na szyi Pedra i otwierali żelazną dziewicę.

„Teraz zostało nas tylko pięciu – żalił się jeden. – A czyja to wina? Jej! Nie zasłużyła na nic lepszego”.

Wytrząsnął zakrwawioną Unni na podłogę i zostawił ją leżącą, prawdopodobnie z nadzieją, że i tak jest martwa, ale też z podejrzeniem, że akurat tego Tabris sobie nie życzy.

Klatka z Gudrun zjechała na dół, Juana została uwolniona z więzów.

– A teraz wynoście się stąd. – ryknął Tabris, pokazując zakrzywionym szponem drzwi.

Kaci zniknęli dosłownie w jednej sekundzie.

Tabris znowu stał się Miguelem.

Chodził po izbie tortur wokół piątki nie dających znaku życia ludzi i wolno dotykał ich ciał oraz twarzy. Pedro znowu zaczął oddychać, rany Jordiego i Unni zostały zabliźnione, krew usunięta. Zatrzymał się przy Juanie, jego dłonie leczyły jej zmasakrowane członki.

„Nas też wypuść! – wyli mnisi w klatkach pod powałą, zamknięci tam na całą wieczność. – Teraz jest nas tu już ośmiu!”

Demon popatrzył na nich. – Nie – odparł krótko. – To nie moja sprawa.

W końcu stanął w drzwiach izby tortur i uczynił ruch ręką. Zrujnowane piwnice pod kościołem stały się znowu klasztornym muzeum, które w swoim czasie odwiedził Jordi. Z ulicy słychać było szum samochodów i głosy ludzi.

Przyjaciele budzili się oszołomieni, rozglądali się nie pojmując, gdzie są, niepewnie dotykali własnych ciał. Pedro złapał się za szyję, nie rozumiał nic a nic.

– Więc to jednak mimo wszystko był omam – rzekła Gudrun niepewnie. – Ale za to jaki omam! Byłam absolutnie pewna, że…

Unni drżały ręce.

– Widziałam cię tam w górze, Gudrun.

– Naprawdę? I ja tam rzeczywiście byłam!

– Ja też cię widziałem – wtrącił Pedro. – Ale siedziałem przykuty do pręgierza, żelazna obręcz dusiła mnie tak, że w końcu przestałem oddychać. Myślałem, że umrę. I ciebie też widziałem, Juano. Rozpiętą na ławie.

– To było straszne – szepnęła Juana ocierając łzy. – To najgorsze, co mnie w życiu spotkało.

– Koszmar – przytaknął Jordi. – Nie jestem w stanie o tym myśleć.

– Jordi – powiedziała Gudrun z powagą. – Ciebie ja nie widziałam. Ale czułam woń spalonego ciała.

– Tak było – przytaknął Jordi. – A co z tobą, Unni? Tak strasznie się o ciebie martwiłem.

– Później – odparła Unni ochryple. – Wszystko opowiem później. Jeśli zdołam.

– O, a wy siedzicie tutaj! – zawołał Miguel radośnie od drzwi i wszyscy zwrócili się ku niemu. – A więc znaleźliście schody na górę? Świetnie! W takim razie wychodzimy stąd na ulicę, a potem obejdziemy dookoła kwartału, dobrze? Nie mam już ochoty na błądzenie po omacku pod ziemią. To było okropne! Myślałem, że już was nigdy nie znajdę.

Juana podbiegła do niego.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, co myśmy przeżyli! Tak strasznie się martwiłam, że zostawiliśmy cię samego w katakumbach.

Miguel o mało nie powiedział, że zdawał sobie z tego sprawę, ale zdołał się w porę powstrzymać. Chciał też im powiedzieć, że zgubili się jedynie na parę krótkich chwil, ale widział, że Gudrun ma zegarek, więc nie mógł.

Zamiast tego rzekł całkiem niewinnie:

– No a co przeżyliście w podziemiach? Znaleźliście to, czego szukacie?

– Nie w podziemiach – zawołała Juana. – Tutaj. – Tutaj?

Jordi im przerwał.

– Porozmawiamy o tym innym razem. Teraz chcemy wrócić do hotelu.

Wszyscy bardzo pragnęli właśnie tego. Znaleźć się jak najdalej od tych okropności, kompletnie niepojętych.

Głęboko wstrząśnięci i oszołomieni otwierali drzwi na ulicę.

I stanęli zaskoczeni.

Nie zdali sobie sprawy, że w klasztornym muzeum palą się światła. W pomieszczeniach nie było przecież okien.

Teraz stwierdzili, że na dworze jest ciemno. I że nocne życie w mieście wygasa. W świetle ulicznych latarni widać było ostatnich elegancko ubranych przechodniów, wracających do domu. Samochodów też prawie nie było.

Spędzili w tym koszmarze cały dzień i blisko całą noc.

Frenesi

Kiedy pierwsze światło brzasku szarą smugą spoczęło nad czarnym horyzontem, Tabris wylądował na płaskowyżu, na którym po raz pierwszy wyszedł na ziemię. Zarena jeszcze nie przyleciała. Tabrisem szarpał bezsilny gniew, aż się z niego skry sypały, na co odpowiadały grzmotem i błyskawicami ciężkie, burzowe chmury wiszące nisko nad dzikimi rozpadlinami płaskowyżu.

Przeklęci ludzie, pomyślał i kopnął kamień z taką siłą, że ten odleciał wiele metrów dalej. Cholerni mnisi, do diabła z całym tym zadaniem!

Usłyszał szum skrzydeł i natychmiast twarz mu złagodniała. Była teraz obojętna i nieprzenikniona.

Stanęła przed nim Zarena.

Agresja między tymi dwojgiem była tak wielka, że powietrze wokół nich drżało. Ale rozmawiali ze sobą z chłodną rezerwą.

– To wszystko jest za łatwe, za proste – prychnęła Zarena. – Nie ma w tym nic zabawnego. Ludzie są tacy głupi. Dlaczego nie możemy ich po prostu zmiażdżyć między palcami i raz na zawsze z nimi skończyć?

– Mam rozumieć, że wykonałaś swoje zadanie? – spytał Tabris szorstko, jakby jej odpowiedź wcale go nie interesowała.

– Jakie zadanie? Wystarczy, że kiwnę palcem, a już chłopy lecą na wyścigi i popuszczają w spodnie.

– A kobiety?

– Kobiety są bez znaczenia.

Jakaś iskra wywołana grzmotem, napotkała inną z tych, którymi sypał Tabris, i w jednej chwili płaskowyż zalała fala ognia. Zarena zachichotała szyderczo:

– Jesteśmy dzisiaj w znakomitym humorze, jak widzę.

– No więc co takiego zrobiłaś? – zapytał, nie zwracając uwagi na jej złośliwości.

– Chyba nie jestem przed tobą odpowiedzialna za moje działania?

– Nie jesteś, dajmy temu spokój.

Ta odpowiedź zirytowała Zarenę, wyciągnęła ku niemu swoje mieniące się, żółtozielone pazury i syknęła:

– Najpierw uwiodłam małolata. Tego, który na sam mój widok robi się czerwony.

– Uwiodłaś go? A to dlaczego?

– Tak sobie, dla zabawy. Chciałam go odciągnąć od takiej jednej, cholernie fałszywej panienki o jasnych włosach.

Tabris uniósł górną wargę, odsłaniając ostre kły w nieprzyjemnym grymasie.

– Powinnaś być ostrożniejsza!

– Nie, do niczego nie doszło, bo ten starszy facet, taki surowy jak jakiś pastor przyszedł i wszystko zepsuł. No to ja go za to wywabiłam wieczorem na pustkowia, świętoszka. Leciał za mną na złamanie karku, a napalony był…

– Dosyć, już dziękuję! Co ty masz z tymi mężczyznami, to przecież nie należy do naszego planu, nie powinni cię wcale obchodzić.

– Przecież by mnie nie zjadł.

– A więc go nie uwiodłaś?

– Coś nam przeszkodziło.

Zarena nie chciała przyznać, że Antonio za nią szedł, bo myślał, że to Sissi, i że uciekł, gdy tylko zdał sobie sprawę z pomyłki. To zbyt przykre dla kogoś takiego, jak ona.

– Przecież chyba mam też prawo do odrobiny rozrywki – powiedziała ponuro i zaraz zapytała swoim zwykłym, aroganckim tonem:

– A ty, co robiłeś ze swoimi dziewczynami? Łaskotałeś je w różne miejsca, a potem sam musiałeś się zaspokajać ręką, bo jesteś za duży dla tych nędznych ludzkich bab?

– Ja bym żadnej z nich nawet nie dotknął – burknął Tabris, którego tak irytowały te zarozumiałe, obraźliwe wypowiedzi Zareny, że chętnie by jej przyłożył.

– No to co robiłeś?

– Dużo więcej niż ty. Załatwiłem sobie wejście do grupy. Będę im towarzyszył przez całą drogę jako ich przyjaciel Miguel.

W jego oczach płonął triumf. Zarena zrobiła się z zazdrości zielona jeszcze bardziej niż zwykle.

– Kłamiesz!

– Nie. Na pożegnanie odwiozłem ich do hotelu, gdzie mieszkają. Oni znaleźli coś, czego nie chcą mi pokazać. Jeszcze nie. Ale nabrali do mnie zaufania, a kiedy zapytali mnie o jakąś miejscowość, nie pamiętam nazwy, powiedziałem, że wiem, gdzie to jest. Poprosili mnie, żebym tam z nimi pojechał. Postaram się, żeby i później mnie potrzebowali.

Tabris zamilkł. Zarena przyglądała mu się podejrzliwie.

– Co ty ukrywasz? Ocknął się z zamyślenia.

– Nic. Miałem problemy z naszymi tak zwanymi zleceniodawcami.

– Z sępami? Jakiego rodzaju kłopoty? Przekroczyli swoje kompetencje. Zamierzali, wymordować tych ludzi, całą piątkę.

Zarena zachichotała.

– O, do diabła! Oczywiście, ja też miałabym ochotę uciszyć te bezczelne ludzkie pokraki, ale przez jakiś czas będziemy musieli trzymać się w ukryciu.

Tabris jej nie słuchał, pogrążył się w myślach, jego żółte, koźle oczy zwęziły się jak szparki.

– Jedno z moich ma specjalne zdolności.

– Ostatnim razem już to mówiłeś. Wtedy powiedziałeś nawet, że jest ich dwoje.

– Tak, ale teraz myślę o dziewczynie. Ona wyeliminowała jednego sępa.

Zarena ożywiła się.

– Jak to wyeliminowała?

– Nie wiem. Wypowiedziała kilka słów, uczyniła kilka znaków. Pozostałe sępy zamknęły ją w żelaznej dziewicy.

– O fuj! Wstrętne typy!

– Są po prostu głupi.

– Co się z tobą dzieje Tabris? Bez przerwy popadasz w zamyślenie.

– Co? Nie, myślę tylko, co mam robić w najbliższej przyszłości.

– To chyba proste! Trzeba się dowiedzieć, co oni zamierzają, i… – przeciągnęła ręką po gardle i zarzęziła wymownie.

– Tak – powiedział nieobecny myślami Tabris. – To będzie wielka rozkosz. Naprawdę wielka. Przeklęci ludzie!

– Przypadkiem zgadzam się z tobą całkowicie.

– Ja ich nienawidzę, oni mają uczucia!

Zarena spojrzała na niego zdumiona.

– Przecież my też je mamy, nie?

– Do innych?

Uśmiech Zareny był teraz szeroki.

– Nie no, ale co komu z tego przyjdzie? Każdy jest najbliższy sobie samemu. I wystarczy!

Tabris wpatrywał się przed siebie w milczeniu.

Zarena nie mogła już dłużej znieść jego zamyślenia. Prychnęła coś niezrozumiale i odleciała głośno machając skrzydłami.

Robi taki hałas jak wiszący w powietrzu helikopter, myślał Tabris pełen niechęci do swojej towarzyszki.

Znalazł sobie miejsce pośród skal na niewielkim wzniesieniu i usiadł ze spuszczoną głową, obejmując ramionami kolana. Skrzydła złożył niczym nietoperz i wyglądał jak jeszcze jeden sterczący występ skalny.

Wolno zaczął zapadać w sen, choć z trudem odzyskiwał spokój. Musiało minąć sporo czasu, zanim znienawidzony ludzki świat opuścił jego myśli.

Przedtem nie miał pojęcia, że aż tak nienawidzi ludzkość.

Intermezzo:

Kawałek stamtąd – w bezpiecznej odległości – siedziało pięciu pozostałych jeszcze katów inkwizycji; kulili się, choć szarpał nimi gniew. Mówili jeden przez drugiego, wściekle, w napięciu, trudno ich było zrozumieć.

„Patrzcie, on siedzi tam, to ten wielki kokon”.

„Na co on nam? Nie o takiego prosiliśmy”.

„Nie pozwolił nam zabijać! Już ich mieliśmy i nie wolno nam było dokonać zemsty!”

„To przeklęty diabeł! Odebrał nam najlepsze!”

„Już ich mieliśmy w naszej izbie tortur. Wróbelki wpadły nam prosto w paszczę”.

„On ich nam przyprowadził i nagle., taka zdrada!”

„Chyba nigdy nie nadarzyła się nam lepsza okazja. I chyba już nigdy takiej nie będziemy mieć”.

„Nawet nie marzyłem, że zbierzemy ich kiedyś wszystkich razem w takiej sytuacji. I w takim znakomitym miejscu”.

„W miejscu, które należy wyłącznie do nas, i w którym jesteśmy naprawdę silni”.

„To on dał nam siły, trzeba powiedzieć. Niezwykłe siły. A potem odebrał nam prawo korzystania z nich”.

Jeden z mnichów roześmiał się w złośliwym rozmarzeniu:

„Ale darli się, jak trzeba”.

Ponure oblicza pojaśniały.

„Nie zapomnieliśmy dawnej sztuki”.

„Och, jak rozkosznie było znowu wziąć w ręce narzędzia. Miecz na przykład. Uwielbiam woń ciała skwierczącego pod rozpalonym mieczem, uwielbiam go wbijać w skórę pod łopatkami”.

„Byłem absolutnie pewien, że ten stary to już nie żyje. Był kompletnie siny”.

„A ta dziewczyna, która odebrała nam jednego z braci? Sam widziałem, jak długie gwoździe dziewicy wbijają się w jej ciało, kiedy zamykałem dekiel”.

„Och, to była rozkoszna chwila”.

Wszyscy westchnęli.

„No a ty rozpiąłeś na ławie drugą z dziewczyn. Że też nie skorzystałeś z okazji, żeby sobie z nią pohulać!”

Mnich, do którego to się odnosiło, sposępniał. Ten przeklęty demon odebrał im możliwość rozprawienia się z przeciwnikami.

Znowu ogarnął ich ponury nastrój.

„Nie pozwalał nam zabijać. Mieliśmy ich i nie. mogliśmy nikogo uśmiercić”.

„Śmierć temu nietoperzowi na skale!”

„Śmierć! Śmierć!” – powtarzali kompani.

„Dopadniemy go we śnie!”

„Brać, brać go, bracia! Idziemy!”

Przeniknięci wolą walki poderwali się z ziemi. Krążyli nad demonem niezdarnie, nigdy bowiem do końca nie opanowali sztuki latania.

„On śpi – powiedział jeden. – Go robimy? Co robimy?”

Nie zastanowił się nad tym przedtem.

„Odeślemy go z powrotem tam, skąd przyszedł”.

„No właśnie! Najlepiej wepchnąć go z powrotem do dziury w ziemi”.

Był to jednak pomysł skazany na niepowodzenie.

„Zjeżdżaj, stąd! – syczeli niecierpliwie. Sio! Znikaj w swojej otchłani, którą tak dobrze znasz!”

Nie odważyli się jednak obudzić demona. Machali tylko rękami, starając się go odegnać tak, jak się odpędza kota. „A sio, sio!”

Tabris ani drgnął.

„Hallo, Mistrzu tam w dole, hallo – szeptał jeden z mnichów gorączkowo. – Zabierz go z powrotem. My go tutaj nie chcemy! Przyślij nam innego, Wielki panie i Mistrzu!”

Żadnej odpowiedzi, rzecz jasna nie otrzymali.

Zaczynali rezygnować.

„No to co teraz robimy?”

„Mam pomysł. Znakomity! Dźgnijmy go mieczem! * Rozpalonym do białości!”

„Tak! Tak!”

Ale nie mieli żadnego miecza.

„Wracajmy do naszej izby tortur! Trzeba przynieść miecze!”

Poderwali się znowu i odlecieli kawałek, ale tylko po to, by się przekonać, że ich izba tortur nie istnieje. Została w piętnastym wieku. Muzeum klasztorne w niczym nie mogło im pomóc. Było przecież czymś zupełnie innym.

Tym razem musieli więc zrezygnować. Ale następnym…! Następnym razem pokażą temu zdradzieckiemu demonowi. Klęli na czym świat stoi.

Bo co, jak co, ale kląć to oni umieli, ci pokorni słudzy, którzy zawsze działali w imieniu niebios. Tak przynajmniej twierdzili.

Загрузка...