Część pierwsza

Rozdział I. W teatrze „National”

A teraz ludowi przypadło w udziale bawić się, tańczyć, uczęszczać do teatrów i słuchać muzyki w otwartych kawiarniach w „Palais Royal”.

Powstawały nowe mody, krawcowe wystawiały świeże modele sukien, a i złotnicy nie próżnowali. Ohydny cynizm, zrodzony pod wpływem nieustannego niebezpieczeństwa, nazwał pewien krój tunik wymyślną nazwą, która była aluzją do gilotyny.

Jedynie przez trzy wieczory w ciągu tych pamiętnych czterech i pół lat teatry były zamknięte: bezpośrednio po strasznym dniu rzezi 2 września w więzieniu de l'Abbaye, gdy cały Paryż zatrząsł się od zgrozy, a krzyki mordowanych zagłuszyłyby oklaski widzów, których ręce ociekały krwią.

Poza tym każdego wieczora teatry na ul. Richelieu, w „Palais Royal” i w Luksemburgu podnosiły kurtyny i zbierały pieniądze za bilety wstępu. Ta sama publiczność, która w ciągu dnia przyglądała się z obojętnością dramatom, rozgrywającym się bezustannie na Place de la R~evolution, gromadziła się tu wieczorami, zapełniała loże i krzesła, śmiejąc się z satyr Woltera lub płacząc nad sentymentalnymi tragediami prześladowanego Romea i niewinnej Julii.

W owych czasach śmierć kołatała do tylu drzwi i była tak ciągłym gościem w domach krewnych i przyjaciół, że kogo wspaniałomyślnie mijała, ten uśmiechał się z pogardą, wzruszał ramionami i z obojętnością oczekiwał nazajutrz jej prawdopodobnego powrotu.

Paryż, mimo scen terroru, rozgrywających się w jego murach, pozostał w dalszym ciągu miastem uciechy i nóż gilotyny spuszczał się może rzadziej niż kurtyna w antraktach.

W ten zimny wieczór 27 niv~ose'a drugiego roku republiki, czyli raczej 16 stycznia 1794 wedle starego stylu, teatr „National” wypełniała wytworna publiczność.

Występ ulubionej aktorki w roli molierowskiej bohaterki przyciągnął cały rozbawiony Paryż na wznowienie sztuki „Mizantrop” z nową inscenizacją i kostiumami, a zapowiedziany współudział czarującej artystki dodawał uroku złośliwemu humorowi autora.

„Monitor”, który bardzo bezstronnie notował ówczesne wypadki, donosił pod datą tego dnia, że Konwencja ogłosiła nowe prawo, nadające pełną władzę jego szpiegom.

Mogli od tej chwili przeprowadzać rewizję po domach prywatnych i wtrącać do więzienia wrogów szczęścia ludzkiego bez poprzedniego zawiadomienia komitetu bezpieczeństwa publicznego. Obiecywano im sumę 35 liwrów za każdą sztukę zwierzyny zdobytej dla gilotyny. Pod tą samą datą „Monitor” donosił, że teatr „National” był wypełniony po brzegi na wznowieniu komedii obywatela Moliera.

Po wydaniu tego prawa, skazującego tysiące ludzi na łaskę i niełaskę kilku okrutników, zamknięte zostało posiedzenie Konwencji, która udała się na ulicę Richelieu.

Milczenie pełne uszanowania zapanowało na sali, gdy ojcowie ludu, których imiona wzbudzały postrach i grozę, przeciskali się przez wąskie przejścia i zajmowali miejsca w lożach teatru.

Wkrótce ukazała się postać obywatela Robespierre'a w towarzystwie nieodstępnego przyjaciela St. Justa i siostry Charlotty. Danton, podobny do wielkiego płowego lwa, posuwał się ku lożom, podczas gdy Santerre, piękny rzeźnik i ulubieniec ludu, rozsiadał się w fotelu, ubrany w wytworny mundur gwardii, wśród głośnych oklasków zgromadzenia.

Publiczność w górnych galeriach i na parkiecie szeptała z ożywieniem; postrach siejące nazwiska przelatywały z ust do ust wśród dusznego powietrza sali. Kobiety wykręcały szyje na wszystkie strony, aby ujrzeć głowy, które może nazajutrz stoczyć się miały do strasznego kosza u stóp gilotyny.

W jednej z małych lóż, najbardziej zbliżonych do sceny, dwóch mężczyzn zajęło już dawno miejsca, zanim teatr się zapełnił. Wnętrze loży było pogrążone w cieniu i wąski otwór, pozwalający obserwować zaledwie jedną część sceny, maskował raczej, niż odsłaniał siedzące w niej osoby.

Młodszy z tych dwóch mężczyzn wydawał się obcy w Paryżu, gdyż ile razy zjawiał się jakiś dygnitarz lub znany członek rządu, zwracał się do towarzysza o wyjaśnienia co do tych osobistości.

– Powiedz mi, de Batz – rzekł, wskazując grupę mężczyzn, wchodzących właśnie na salę – kim jest ten obywatel w zielonym ubraniu, trzymający rękę przy twarzy?

– Gdzie? O którym mówisz?

– Tam, patrzy właśnie w tę stronę i trzyma w ręku program; ma taką wystającą brodę i wypukłe czoło, a twarz i oczy jak szakal. Widzisz?

Jego towarzysz wychylił się z loży i małymi, ruchliwymi oczkami zaczął przebiegać po szczelnie zapełnionej sali.

– Już widzę! – zawołał, gdy poznał twarz wskazaną mu przez przyjaciela – to obywatel Fouquier Tinville.

– Prokurator?

– On sam, a obok niego stoi H~eron.

– H~eron? – zapytał młodzieniec.

– Tak. On jest głównym agentem w „komitecie bezpieczeństwa publicznego”.

– Co to znaczy?

Obaj cofnęli się w głąb loży i ciemne ich postacie znikły w mroku. Od czasu, gdy nazwisko prokuratora zostało między nimi wymienione, instynktownie głosy ich zniżyły się do szeptu.

Starszy mężczyzna, barczysty ospowaty człowiek, o małych przenikliwych oczach, wzruszył ramionami na pytanie przyjaciela, a potem rzekł z pogardliwą obojętnością:

– To znaczy, mój drogi St. Just, że ci dwaj ludzie, których tam widzisz na dole spokojnie czytających program dzisiejszego wieczora i zamierzających zabawić się w towarzystwie ś.p. Moliera, są dwoma psami myśliwskimi, równie wszechwładnymi jak chytrymi.

– Tak, tak – odrzekł St. Just i mimo woli dreszcz przeszył go na wylot – Fouquier Tinville, wiem, znam jego chytrość i znaczenie, ale tamten?

– Tamten? – powtórzył de Batz – H~eron? Pozwól mi powiedzieć ci, przyjacielu, że potęga i chciwość prokuratora bledną wobec władzy H~erona.

– Jakim sposobem? Nie rozumiem.

– Bawiłeś tak długo w Anglii, ty szczęśliwy człowieku, że choć wieści o naszej tragedii niewątpliwie doszły do ciebie, nie znasz bliżej aktorów, grających główne role na krwawej arenie wzniesionej przez nienawiść. Przychodzą i odchodzą ci aktorzy, mój drogi St. Just, wstępują na widownię i znikają. Marat jest już człowiekiem przeszłości, Robespierre – przyszłości. Dzisiaj mamy jeszcze wciąż Dantona, Fouquier Tinville'a, P~ere Duch~esne'a i twego własnego kuzyna St. Justa, ale H~eron i jemu podobni będą zawsze z nami.

– Szpiedzy?

– Ma się rozumieć – potwierdził drugi – i jacy szpiedzy!

– Czy byłeś dzisiaj na posiedzeniu Konwencji?

– Nie.

– Ale ja byłem. Słyszałem nowy dekret, który stał się od dziś prawem. Mówię ci, przyjacielu, że nie próżnowaliśmy w tych dniach. Robespierre obudził się rano z pewnym pomysłem, po południu ten pomysł stał się prawem, przeszedłszy przez radę służalczej garstki ludzi, nie mających odwagi oprzeć się jego woli ze strachu, by im nie zarzucono umiarkowania lub litości, najcięższych zbrodni, które można popełnić w tych czasach.

– Ale Danton?

– Ach, Danton!… On chciałby powstrzymać pożogę przez niego roznieconą, okiełznać dzikie zwierzęta, którym sam zaostrzył kły. Powiedziałem ci, że Danton jest jeszcze człowiekiem doby obecnej. Jutro zarzucą mu umiarkowanie. Danton zbyt umiarkowany? Mój Boże! Danton, który uważał, że gilotyna pracowała zbyt wolno i uzbroił trzydziestu żołnierzy w miecze, aby ściąć trzydzieści głów równocześnie! Danton, mój drogi, zginie jutro jako zdrajca republiki pod zarzutem zbytniej słabości względem nieprzyjaciół; a tacy nędznicy jak H~eron, będą napawali się krwią Dantona i jego wspólników.

Umilkł na chwilę, bo nie śmiał podnosić głosu, a szepty ich zagłuszał zgiełk, panujący na sali.

Kurtyna, która miała się podnieść o ósmej, wciąż jeszcze była spuszczona, choć już dochodziło pół do dziewiątej, a publiczność zaczynała się niecierpliwić. Dały się słyszeć głośne tupania, a z galerii odezwały się gwizdy niezadowolenia.

– Jeżeli H~eron straci cierpliwość – rzekł de Batz, gdy hałas ustał na chwilę – dyrektor teatru i reżyser, będą mieli jutro niemiłą przeprawę.

– Wciąż tylko H~eron! – rzekł St. Just z pogardliwym uśmiechem.

– Tak, przyjacielu – odparł jego towarzysz spokojnie – zawsze H~eron, a dziś po popołudniu stał się jeszcze potężniejszy.

– Wskutek nowego dekretu?

– Tak. Agenci komitetu bezpieczeństwa publicznego z H~eronem na czele otrzymali prawo rewizji w domach prywatnych i ścigania nieprzyjaciół szczęścia ogólnego. Jak to jasno brzmi, nieprawdaż? Każdy może się stać wrogiem szczęścia ogólnego, bądź to wydając za dużo pieniędzy, bądź też za mało, śmiejąc się dzisiaj lub płacząc jutro, nosząc żałobę po śmierci krewnego lub ciesząc się z powodu egzekucji drugiego. Może być zgubnym przykładem dla społeczeństwa przez wytworność lub zaniedbanie, chodząc pieszo dzisiaj, a jeżdżąc powozem za tydzień. Agenci komitetu bezpieczeństwa publicznego sami rozstrzygać będą, na czym polega ten wrogi stosunek do szczęścia ogólnego. Wszystkie więzienia mają otwierać podwoje dla tych, których oni wyznaczą; mają prawo sądzić więźniów prywatnie bez świadków i posyłać ich przed trybunał bez dalszych upoważnień. Ich zadanie jest jasne – dostarczać zwierzyny dla gilotyny, zajęcia dla prokuratora, ofiar dla trybunałów i ohydnych scen mordów na placu Rewolucji dla zabawy ludu. Za tę robotę dostają po 35 liwrów za każdą głowę. Jeżeli H~eron i jego pomocnicy wezmą się energicznie do pracy, to cieszyć się będą ładnym dochodem, od czterech do pięciu tysięcy liwrów tygodniowo. Idziemy coraz dalej, przyjacielu St. Just, nie ma co mówić.

Nie podnosił głosu, opowiadając o tych nieludzkich spiskach przeciw wolności i godności całego narodu. Zdawało się, że nie odczuwa najmniejszego oburzenia; raczej przebijał w jego mowie pewien odcień triumfu i humoru. A teraz śmiał się wesoło, jak pobłażliwy nauczyciel, patrzący na wrodzone popędy okrucieństwa zepsutego chłopca.

– Dlatego też musimy wyratować z tego piekła rozpętanego na ziemi – zawołał gorąco St. Just – tonących w tej powodzi krwi.

Policzki jego pałały, oczy błyszczały szlachetnym ogniem. Wyglądał bardzo młodo: Armand St. Just, brat lady Blakeney, przypominał siostrę, ale rysy jego, choć męskie, nie odznaczały się energią, cechującą uroczą twarz Małgorzaty. Czoło zdradzało raczej marzyciela niż myśliciela, niebieskoszare oczy – idealistę, a nie człowieka czynu.

Niewątpliwie bystre oczy de Batza spostrzegły to, gdy spoglądał na młodego przyjaciela z tą dobroduszną pobłażliwością, która wydawała się u niego tak naturalna.

– Musimy myśleć o przyszłości, kochany St. Just, a nie o teraźniejszości – ciągnął dalej po krótkiej przerwie, mówiąc wolno i przekonywująco, jak ojciec do porywczego dziecka. – Co znaczy parę ludzkich istot wobec wielkich zasad, którym hołdujemy?

– Wskrzeszenie monarchii, wiem – odparł St. Just żywo – ale tymczasem…

– Tymczasem – przerwał mu de Batz poważnie – każda ofiara, będąca igraszką tych ludzi, stanowi krok ku wznowieniu praworządności, czyli monarchii. Tylko przez te gwałtowne nadużycia, wykonywane w imieniu ogólnego dobra, naród przekona się, jak bardzo został w błąd wprowadzony przez zgraję ludzi, których jedynym celem jest własny interes i kariera. Kiedy ludowi obrzydną orgie ambicji i nienawiści, zwróci się przeciwko dzikim okrutnikom i z radością przyczyni się do odbudowy wszystkiego, co starał się przedtem zniszczyć. Oto nasza jedyna nadzieja na przyszłość, i wierzaj mi, przyjacielu, że każda głowa wydarta gilotynie przez waszego romantycznego bohatera jest nową cegiełką, położoną pod gmach tej niegodziwej republiki.

– Nie wierzę w to – zaprotestował St. Just.

De Batz wzruszył ramionami pogardliwie i z niezachwianą pewnością siebie, a jego krótkie, pulchne okryte pierścionkami palce zaczęły niecierpliwie przebierać po poręczy loży. Zachowanie się Armanda drażniło go bardziej, niż bawiło. Ale nic nie odpowiedział, czekając na tradycyjny sygnał, zapowiadający podniesienie się kurtyny.

Na odgłos sygnału niecierpliwość widzów ścichła, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszyscy usadowili się wygodnie na swoich miejscach, przestali śledzić ruchy ojców ludu i zwrócili całą uwagę na aktorów.

Rozdział II. Sprzeczne cele

Armand St. Just pierwszy raz odwiedził Paryż od czasu, gdy zerwał z partią republikańską, której on i jego piękna siostra Małgorzata byli swego czasu najszlachetniejszymi i najgorliwszymi zwolennikami. Już półtora roku temu nadużycia partii przeraziły go, choć daleko jeszcze było im do hańbiących orgii, dochodzących dzisiaj do szczytu w krwawych hekatombach niewinnych ofiar. Ze śmiercią Mirabeau, umiarkowani republikanie, których szlachetnym celem było wyswobodzenie ludu francuskiego spod autokratycznej tyranii Bourbonów, ujrzeli, że władza wymyka się z ich czystych rąk w ręce demagogów, nie znających innego prawa, jak własne namiętności.

Nie była to już walka na tle politycznym i religijnym, lecz walka klasy z klasą, człowieka z człowiekiem. Armand St. Just, jeden z apostołów wolności, braterstwa i równości, przekonał się wkrótce, że najokrutniejsze nadużycia tyranii były dokonywane w imię ideałów tak przez niego uwielbianych.

Jego siostra Małgorzata, która szczęśliwie wyszła za mąż w Anglii, była powodem ostatecznego jego rozbratu z ojczyzną. Iskra zapału, rozniecona przez następców Mirabeau w sercach uciśnionego ludu, zamieniła się w niszczący pożar. Wzięcie Bastylii stało się hasłem do rzezi wrześniowej, której cała potworność bladła wobec mordów dzisiejszych. Armand, wyratowany od zemsty rewolucjonistów dzięki poświęceniu „Szkarłatnego Kwiatu”, powrócił do Anglii i stanął pod sztandarem bohaterskiego wodza. Ale dotąd nie miał sposobności do czynnego udziału jako członek ligi. Wódz nie chciał narażać go na bezcelowe niebezpieczeństwo. Małgorzata oraz Armand St. Just zbyt dobrze byli w Paryżu znani. Małgorzata nie należała do kobiet, o których łatwo się zapomina, i jej małżeństwo z angielskim arystokratą nie podobało się republikańskim kółkom, uważającym ją przedtem za swą królową. Wystąpienie Armanda z partii i przyłączenie się do szeregu emigrantów pociągało za sobą chęć odwetu u przeciwników. Oboje, brat i siostra, mieli niezwykle zaciętego wroga w kuzynie swym, Antonim St. Just, niedoszłym konkurencie Małgorzaty, a obecnie służalczym popleczniku Robespierre'a. Nic nie sprawiłoby Antoniemu St. Just większej radości, jak sposobność okazania swej gorliwości i patriotyzmu przez wydanie własnego kuzyna i kuzynki w ręce trybunału terroru. I „Szkarłatny Kwiat”, który trzymał piękną swą rękę na pulsie rewolucji, nie chciał poświęcać dobrowolnie życia Armanda lub niepotrzebnie go narażać. Dlatego też choć rok mijał od tego czasu, Armand, zapalony członek ligi nie mógł być w niczym pomocny. Cierpiał z powodu tej przymusowej bezczynności, w jakiej utrzymywała go ostrożność „Szkarłatnego Kwiatu”, podczas gdy on rwał się do czynu u boku ukochanych towarzyszy i uwielbianego wodza.

Z początkiem roku 1794 uprosił Blakeney'a, aby pozwolił towarzyszyć sobie w mającej nastąpić wyprawie do Francji. Jaki był jej cel główny, o tym członkowie ligi dotąd nie wiedzieli, ale nie wątpili, że groźniejsze niż dotąd niebezpieczeństwa czyhały na ich drodze.

W ostatnich czasach okoliczności bardzo się zmieniły. Z początku niezgłębiona tajemnica, otaczająca wodza, ułatwiała wielce jego plany. Ale teraz rąbek tej zasłony został uchylony i Chauvelin, eksambasador przy dworze angielskim, nie miał żadnej wątpliwości o tożsamości sir Percy'ego Blakeney'a. Cztery miesiące minęły od tego dnia i „Szkarłatny Kwiat” prawie Francji nie opuszczał. Mordy w Paryżu i na prowincji powtarzały się coraz częściej, tak że poświęcenie małej garstki bohaterów stawało się z każdą chwilą potrzebniejsze. Skupiali się koło wodza ze szlachetnym entuzjazmem i wrodzonym zamiłowaniem angielskich gentlemenów do sportu, starając się o tym większą roztropność, im niebezpieczeństwo tych wypraw stawało się groźniejsze.

Na jedno słowo ukochanego wodza złota młodzież Londynu porzucała rozrywki, przyjęcia, rozkosze stolicy i oddawała młode życie wraz z majątkiem i stanowiskiem na usługi niewinnych i bezbronnych ofiar. Żonaci, jak sir Andrew Foulkes, lord Hastings, sir Wallscourt, na skinienie wodza zostawiali żony i dzieci. Armand, niczym nie związany, o równie szlachetnych porywach, nie chciał pozostawać w tyle. Mimo stosunkowo niedługiej, bo zaledwie piętnastomiesięcznej nieobecności w stolicy, zastał ją bardzo zmienioną. Przygnębienie panowało w jej murach, choć tłumy zalegały ulice. Nie widywał znajomych, których dawniej często spotykał. Obce twarze otaczały go zewsząd, twarze o błędnym wyrazie jakby zdziwienia, że śmierć ich jeszcze nie dosięgła.

St. Just złożył rzeczy w wyznaczonym dla siebie mieszkaniu i o zmroku wyszedł na ulicę. Instynktownie szukał znajomej twarzy, która by mu przypomniała wesołe chwile, spędzone z Małgorzatą w ich uroczym mieszkaniu na ulicy St. Honor~e.

Przez godzinę błąkał się bez celu. Czasem zdawało mu się, że widzi znaną postać, przemykającą się wśród ciemności, ale zanim zdołał się o tym przekonać, postać znikała w wąskiej uliczce, z obawą oglądając się poza siebie.

Armand uczuł się całkiem obcy we własnym rodzinnym mieście.

Straszne egzekucje na placu Rewolucji skończyły się z nastaniem nocy. Ustał turkot wózków ze skazańcami i przedśmiertne krzyki nieszczęśliwych nie rozlegały się już po pustych ulicach. Armand nie spostrzegł od razu upadku tej pięknej niegdyś stolicy, ale ogólny jej wygląd zmroził mu serce.

Nic więc dziwnego, że wracając z wolna do domu, drgnął na dźwięk wesołego głosu. Było to jakby echo przeszłości, kiedy to elegancki i zalotny baron de Batz, były oficer gwardii w służbie zmarłego króla, a potem znany zwolennik wskrzeszenia monarchii, zabawiał Małgorzatę planami zrzucenia nowo powstałej władzy ludu.

Armand ucieszył się bardzo na jego widok, a gdy de Batz zaproponował mu dłuższą pogawędkę o dawnych czasach, młodzieniec z radością przyjął zaproszenie. Dwaj mężczyźni, choć nie podejrzewali się wzajemnie, nie śpieszyli się zbytnio z wyjawieniem miejsc zamieszkania. Zaraz na wstępie de Batz zaproponował spędzenie wieczoru w teatrze, jako w najbezpieczniejszym miejscu dla dwóch starych przyjaciół, gdzie by mogli pogawędzić spokojnie bez obawy przed szpiegami.

– Nie ma tu w obecnych czasach spokojnego kąta, wierzaj mi, przyjacielu – rzekł – chroniłem się już do wszystkich nor w tym przeklętym mieście i przyszedłem do przekonania, że loża teatralna jest jeszcze najlepszą kryjówką. Głosy aktorów i szmer rozmów na sali zagłuszają wszelką poufną rozmowę.

Nietrudno było namówić młodzieńca, czującego się osamotnionym w wielkiej stolicy, by spędził wieczór w towarzystwie znajomego, a de Batz był wesołym towarzyszem w całym tego słowa znaczeniu; i chociaż wódz przestrzegał go przed lekkomyślnymi znajomościami w Paryżu, młodzieniec miał wrażenie, że ta przestroga nie mogła dotyczyć takiego człowieka jak de Batz, którego przywiązanie do stronnictwa monarchistycznego zbliżało się do haseł ligi „Szkarłatnego Kwiatu”. Czuł także, że będzie bezpieczniejszy w zapełnionym teatrze niż w opustoszałych ulicach. Między rozbawioną rzeszą widzów, ciemna postać młodzieńca mogła uchodzić za studenta lub dziennikarza. Ale już po dziesięciu minutach, spędzonych w towarzystwie de Batza w loży teatru, Armand żałował swego nierozważnego kroku i nawiązania znajomości z byłym oficerem gwardii królewskiej. Choć uważał go za gorliwego monarchistę, odczuł wkrótce pewną nieufność do tego napuszonego osobnika, którego każde zdanie tchnęło raczej egoizmem niż poświęceniem dla szlachetnej sprawy.

Dlatego też St. Just, gdy kurtyna podniosła się na początek pierwszego aktu molierowskiej komedii, zwrócił się ku scenie i próbował zainteresować się sprzeczką między Philintą a Alcestem. Ale to zachowanie się młodzieńca nie było na rękę odnalezionemu przyjacielowi. Było jasne, że de Batz nie uważał rozmowy za wyczerpaną i że przyprowadzenie St. Justa dziś wieczór do teatru miało inny cel niż podziwianie panny Lange w roli Celimeny.

Obecność St. Justa w Paryżu zdziwiła niemało de Batza i nasunęła mu rozmaite przypuszczenia. Chodziło teraz o to, aby się o nich upewnić i w tym celu pragnął dłuższej rozmowy z Armandem.

Milczał chwilę, spoglądając badawczo na młodzieńca. Przebierał niecierpliwie palcami po aksamitnej poręczy loży, oczekując pierwszej sposobności, by nawiązać przerwaną rozmowę.

Lekkim ruchem głowy zwrócił znów uwagę Armanda na osobistości, znajdujące się w teatrze.

– Twój kuzyn Antoni St. Just jest obecnie prawą ręką Robespierre'a. Gdy przed rokiem opuszczałeś Paryż, bezkarnie mogłeś pogardzać nim, uważając go za lekkoducha, ale teraz, chcąc pozostać we Francji, musisz się go wystrzegać, gdyż ma wielkie wpływy.

– Wiem, że należy do tej zgrai – odparł Armand niedbale. – Swego czasu kochał się w mojej siostrze, ale dzięki Bogu nie zwracała na niego uwagi.

– Opowiadają, że właśnie dlatego przyłączył się do tej zgrai, jak ją nazywasz. Ogółem wziąwszy, są to sami malkontenci, nie mający nic do stracenia. Gdy wszystkie te wilki pożrą się wzajemnie, wtedy dopiero będziemy mogli myśleć o wskrzeszeniu monarchii we Francji. Przyjaciel twój, „Szkarłatny Kwiat” powinien był raczej dopomagać tej krwawej rewolucji, niż ją tamować, jeżeli naprawdę tak jej nienawidzi, jak twierdzi.

Spojrzał pytająco na Armanda i przerwał, jakby oczekując odpowiedzi. Gdy St. Just milczał uporczywie, powtórzył z naciskiem:

– Jeżeli naprawdę nienawidzi krwawej rewolucji, jak twierdzi.

To dwukrotne powtórzenie wskazywało jasno pewną wątpliwość. St. Just wzdrygnął się z oburzeniem.

– „Szkarłatny Kwiat” – rzekł – nie zważa na polityczne względy. Uczynki miłosierdzia, które spełnia, wypływają z poczucia sprawiedliwości i litości.

– I sportu – dodał de Batz z przekąsem – przynajmniej tak słyszałem.

– On jest Anglikiem – ciągnął dalej St. Just – i jako taki nie wyjawi nigdy swych uczuć; ale mniejsza o pobudki, patrz na wyniki.

– Tak, kilka ludzkich istot wydartych gilotynie…

– Kobiety i dzieci, które zginęłyby bez jego poświęcenia…

– Im są niewinniejsze, im bardziej bezbronne, tym głośniej wołają o pomstę do nieba przeciw potworom, skazującym je na śmierć.

Armand nic nie odpowiedział. Widoczne bezcelowe było sprzeczać się z człowiekiem, którego polityczne cele różniły się od ideałów „Szkarłatnego Kwiatu”, jak biegun północny od południowego.

– Jeżeli kto z was ma jakikolwiek wpływ na tego zapaleńca, na tego waszego wodza – ciągnął dalej de Batz, nie zrażony bynajmniej milczeniem towarzysza, to starajcie się przemówić mu do rozumu.

– W jaki sposób? – spytał St. Just, uśmiechając się mimo woli na samą myśl o tym, by on lub ktokolwiek inny mógł wpłynąć na plany Blakeney'a.

Tym razem de Batz umilkł. Przez chwilę nie mówił nic, a potem spytał żywo:

– Wasz „Szkarłatny Kwiat” bawi obecnie w Paryżu, nieprawdaż?

– Nie wiem – odrzekł Armand.

– Nie zdołasz nic ukryć przede mną, mój drogi. Skoro tylko spojrzałem na ciebie, domyśliłem się w tej chwili, że nie przybyłeś sam do Paryża.

– Mylisz się, kochany de Batz – rzekł młodzieniec z naciskiem – przyjechałem sam do Paryża.

– Wykręcasz się, jak możesz, ale daremnie. Czyż nie zauważyłem u ciebie pewnego niezadowolenia, gdy zatrzymałem cię na ulicy dziś wieczorem?

– Znowu się mylisz – ucieszyłem się bardzo; czułem się osamotniony i z radością uścisnąłem przyjazną dłoń. To, co uważałeś za niezadowolenie, było tylko zdziwieniem.

– Zdziwiłeś się? Ach, prawda? Nie mogłeś zrozumieć, aby człowiek taki jak ja, mógł przechadzać się spokojnie po ulicach Paryża i nie był ścigany przez całą policję miasta. Dziwisz się, że nie nałożono ceny na moją głowę, choć jestem niebezpiecznym spiskowcem, czyż nie?

– Wiem, że usiłowałeś wyrwać króla i królową ze szponów tych niegodziwców.

– Lecz wszystkie te usiłowania spełzły na niczym – dodał de Batz – gdyż plany zostały zdradzone przez niektórych nieuczciwych konfederatów albo odkryte przez szpiegów żądnych zapłaty. Tak, mój drogi, dołożyłem wielu starań, aby wyswobodzić króla Ludwika XVI i Marię Antoninę, ale nie udało mi się; pomimo tego, jak widzisz, jestem wolny i nikt na mnie nie czyha. Chodzę spokojnie po ulicach i rozmawiam śmiało z przyjaciółmi.

– Masz szczęście – rzekł St. Just z odcieniem ironii.

– Starałem się postępować roztropnie – odparł de Batz – szukając przyjaciół tam, gdzie najwięcej ich potrzebowałem, czyli w mamonie niesprawiedliwości – rozumiesz?

Zaśmiał się głośno zadowolony z samego siebie.

– Teraz rozumiem – rzekł St. Just z sarkazmem – miałeś zapewne austriackie pieniądze do dyspozycji.

– Otrzymałem pewną sumę – potwierdził de Batz – i dużo z tych pieniędzy znajduje się obecnie w patriotycznych rękach tych fabrykantów rewolucji. Tym zapewniam sobie wolność. Kupuję ją za cesarskie pieniądze i to ułatwia mi pracę nad wskrzeszeniem monarchii we Francji.

Znów zapadło milczenie. Cóż Armand mógł odpowiedzieć na to wszystko? Podczas gdy otyły Gaskończyk roztaczał przed młodzieńcem ambitne i daleko sięgające plany, myśl jego zwróciła się do innego spiskowca, do człowieka o czystych i prawych celach, którego ręce nie tknęły nigdy obcego złota, ale wyciągały się zawsze ku słabym i nieszczęśliwym, działając jedynie dla ich dobra, nigdy zaś dla własnych korzyści.

De Batz wszelako nie zdawał sobie sprawy z myśli towarzysza i ciągnął dalej.

– Postępujemy bardzo wolno, krok za krokiem, mój drogi; nie udało mi się wyratować monarchii w osobie króla i królowej, ale osiągniemy to, ocalając delfina.

– Delfina? – wyrwało się z ust St. Justa.

Ten mimowolny, ledwo dosłyszalny szept zadowolił widocznie de Batza, gdyż odwrócił badawczy wzrok i przestał przebierać pulchnymi palcami po aksamitnej poręczy loży.

– Tak, delfina – rzekł, przytakując głową jakby w odpowiedzi na własne myśli – czyli raczej panującego króla Francji, Ludwika XVII. To najcenniejsze życie w obecnych czasach na całym świecie.

– Zgadzam się z tobą, przyjacielu – potwierdził Armand z zapałem. – Najceniejsze życie, które trzeba ratować za wszelką cenę.

– Tak – rzekł de Batz z naciskiem – ale nie z pomocą twego przyjaciela „Szkarłatnego Kwiatu”.

– Dlaczego?

Ledwo wypowiedział te słowa, już ich pożałował. Zagryzł wargi i głęboka bruzda wystąpiła na jego czole. Spojrzał nieufnie na towarzysza, ale de Batz uśmiechał się dobrodusznie.

– Ach, drogi Armandzie! Nie jesteś stworzony do dyplomacji. A więc – dodał poważniej – twój wytworny bohater „Szkarłatny Kwiat” łudzi się nadzieją wydarcia naszego młodego króla ze szponów szewca Simona i stada hien, stojących przy nim na straży?

– Nie powiedziałem tego – sprostował żywo St. Just.

– Ale ja to mówię. No, no, nie rób sobie wyrzutów, mój lojalny młodzieńcze! Czyż mogłem w ogóle wątpić o tym, że wasz romantyczny wódz zwróci prędzej czy później uwagę na najtragiczniejszą postać w całej Europie, na męczeńskie dziecko, więzione w Temple? Dziwiłbym się raczej, gdyby „Szkarłatny Kwiat” nie zwracał uwagi na naszego młodego króla, choćby przez sam wzgląd na jego poddanych. Nie myśl, że zdradziłeś tajemnicę swego przyjaciela. Gdy spotkałem cię dzisiaj szczęśliwym trafem, domyśliłem się od razu, że jesteś tutaj pod sztandarem tajemniczego czerwonego kwiatka, i odgadłem resztę. „Szkarłatny Kwiat” przebywa obecnie w Paryżu w nadziei wyprowadzenia Ludwika XVII z więzienia.

– Jeżeli tak jest, to powinieneś nie tylko nie przeszkadzać, ale pomagać mu w tym przedsięwzięciu.

– Nie zrobię ani jednego, ani drugiego – odparł de Batz z flegmą. – Jestem Francuzem.

– Co to ma do rzeczy?

– Bardzo dużo. Dziwię się, że jako Francuz nie rozumiesz mojego punktu widzenia. Ludwik XVII jest królem francuskim, mój drogi, i musi zawdzięczać życie i wolność jedynie Francuzom i nikomu innemu.

– To szaleństwo – odparł Armand. – Czy wolisz, aby dziecko zginęło dla twoich własnych samolubnych planów?

– Możesz to nazwać samolubstwem, jeżeli chcesz. Każdy patriotyzm jest poniekąd samolubstwem. Co to obchodzi cały świat, czy jesteśmy republiką, monarchią czy też beznadziejną anarchią? Pracujemy dla nas samych i nie potrzebujemy, by obcy wtrącali się do naszych spraw.

– A jednak korzystasz z obcych pieniędzy?

– To co innego. Nie mogę zdobyć pieniędzy we Francji, więc czerpię je, skąd się uda. Ja przeprowadzę ucieczkę Ludwika XVII i nam, monarchistom francuskim, przypadnie honor i sława uratowania naszego króla.

Rozmowa urwała się po raz trzeci. St. Just ze zdumieniem przysłuchiwał się temu dzikiemu samolubstwu i próżności. De Batz rozparł się wygodnie na krześle, spoglądając na młodzieńca z wyrazem pełnego zadowolenia z siebie samego. Można było teraz łatwo zrozumieć, dlaczego cieszył się takimi niezwykłymi względami pomimo rozmaitych spisków: dbał o jedno tylko prawdziwie – o własną skórę.

Nie walczył w kraju ani nie narażał się na niebezpieczeństwa po miastach na wzór innych mniej szczęśliwych monarchistów. Postarał się o spokojniejsze zajęcie: przeszedł granicę, i zaofiarowawszy swe usługi Austrii, zdobył pieniądze cesarskie na korzyść własnej kieszeni.

Człowiek z mniejszą nawet znajomością świata niż Armand byłby łatwo odgadł, że de Batz pragnął sam jeden przeprowadzić ucieczkę biednego delfina i że pobudki swoje czerpał nie tyle z patriotyzmu, ile z chciwości. Najwidoczniej czekała go hojna nagroda w Wiedniu, jeżeli Ludwik XVII stanie szczęśliwie na ziemi austriackiej; nagroda ta przepadłaby niezawodnie, gdyby intrygancki Anglik wmieszał się w tę sprawę. Mało zastanawiał się nad tym, czy w ten sposób nie narażał życia dziecka królewskiego. Miał otrzymać zapłatę, a ona więcej mu leżała na sercu niż „najcenniejsze życie w Europie”.

Rozdział III. Fatum

St. Just żałował gorzko, iż nie pozostał w swym brudnym podmiejskim mieszkaniu. Pojął niestety za późno doniosłość otrzymanego ostrzeżenia przed nawiązywaniem znajomości we Francji.

Ludzie zmieniają się zawsze z biegiem czasu, ale jakżeż zmienili się obecnie! Osobiste bezpieczeństwo stało się fikcją i trzeba było walczyć o nie nawet z narażeniem godności osobistej.

Egoizm, ten niezawodny środek do wywyższenia się, panował wszechwładnie. De Batz, zaopatrzony w obce pieniądze, zapewnił sobie bezpieczeństwo, rozdając złoto na prawo i lewo i zaspokajając w ten sposób ambicję prokuratora i zachłanność niezliczonych szpiegów. Reszty używał do podżegania demagogów jednych przeciw drugim, przez co zgromadzenie narodowe stawało się widownią zaciętych walk.

Bo i cóż zależało na tym, że tysiące ofiar marnie ginęły? Wszak służyły one do nasycenia molocha rewolucji oraz jego własnym planom. Tylko „najcenniejsze życie w Europie” należało ratować, jeżeli nagroda za nie miała napełnić kieszenie de Batza i urzeczywistnić jego marzenia w przyszłości.

Zmieniła się dusza całego narodu. St. Just odczuwał równą odrazę do tego samolubnego monarchisty, jak i do okrutników, zabijających na prawo i lewo dla własnej satysfakcji. Rozmyślał nad sposobem wymknięcia się z teatru w nadziei znalezienia w swym mieszkaniu wskazówki od wodza, która by mu przypomniała o tym, że żyją jeszcze ludzie o wznioślejszych ideałach.

Kurtyna zapadła po pierwszym akcie, ale jak tego wymagały sztuki Moliera, usłyszano prawie równocześnie sygnał, zapowiadający rozpoczęcie się drugiego aktu. St. Just wstał, chcąc pożegnać towarzysza, ale w tej samej chwili kurtyna podniosła się, odsłaniając Alcesta w ożywionej rozmowie z Celimeną.

Krótkie jest wstępne przemówienie Alcesta. Armand, odwrócony plecami do sceny, żegnał przez ten czas de Batza, ufając, że kilka uprzejmych słów będzie dostatecznym wytłumaczeniem, dlaczego opuszcza teatr w chwili, gdy przedstawienie znów się rozpoczyna.

Ale Gaskończyk nie uważał rozmowy za zakończoną. Miał nadzieję, że jego argumenty, wypowiedziane z tak wielką pewnością siebie, uczyniły w umyśle młodzieńca pewne wrażenie. Chciał jednakowoż wrażenie to utwierdzić i podczas gdy Armand suszył sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniej wymówki dla opuszczenia sali de Batz czynił to samo, aby go zatrzymać.

A wtedy weszło w drogę przeznaczenie. Gdyby St. Just, wstawszy o dwie minuty wcześniej, znalazł był rychlej wymówkę, jakaż niezgłębiona krzywda i straszna hańba byłyby ominęły nie tylko jego, ale i tych, których kochał. Te dwie minuty rozstrzygnęły o jego przyszłym losie. Wyciągał właśnie rękę na pożegnanie, gdy Celimena zabrała głos, aby odpowiedzieć swemu kłótliwemu partnerowi. Armand obrócił się żywo ku scenie i wyciągnięta ręka opadła mu.

Usłyszał bowiem głos pełen wdzięku, głos miękki i ciepły, który utworzył pierwsze ogniwo łańcucha, mającego skuć go na zawsze. Czy rzeczywiście istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Poeci i powieściopisarze zapewniają nas, że tak, a idealiści twierdzą, że to jedyna miłość warta tego miana.

Nie wiem, czy owa teoria dotyczy w tej chwili Armanda, ale głos panny Lange z pewnością oczarował go i sprawił, że zapomniał o nieufności względem towarzysza. Mechanicznie usiadł na nowo i oparłszy łokcie o poręcz loży, zaczął słuchać. Słowa, które Molier wkłada w usta Celimeny, są dość cierpkie; pomimo tego ile razy panna Lange zabierała głos, Armand nie spuszczał z niej wzroku. Cóż w tym dziwnego, że młodzieńca ujęła piękność kobiety na scenie? Zwykła rzecz, z której rzadko wypływają tragiczne lub smutne okoliczności.

Armand, namiętnie kochający muzykę, byłby pozostał pod wrażeniem melodyjnego głosu panny Lange aż do chwili spuszczenia kurtyny i rzecz byłaby się na tym skończyła. Ale de Batz zauważył w tej chwili wrażenie, jakie piękna artystka wywarła na młodym entuzjaście. Był to człowiek, umiejący wykorzystać każdą dobrą sposobność dla swoich celów. Nie chciał stracić z oczu Armanda, a tu fatum dawało mu możność otrzymania tego, czego pragnął.

Przeczekał spokojnie cały akt, a gdy po spuszczeniu kurtyny Armand z westchnieniem oparł się znów na poręczy krzesła, de Batz odezwał się z udaną obojętnością:

– Panna Lange jest obiecującą młodą aktorką. Czyż nie uważasz, mój drogi?

– Ma przecudny głos, nadzwyczaj miły dla ucha; nie pamiętam niczego podobnego.

– Jest też bardzo piękna – ciągnął de Batz z uśmiechem. – W ciągu drugiego aktu zauważyłem, że otwierałeś nie tylko uszy, ale i oczy.

W rzeczy samej cała postać panny Lange harmonizowała z jej głosem. Nie była wysoka, ale bardzo zgrabna; twarz miała drobną, owalną, prawie dziecięcą, co stanowiło dziwny kontrast z szerokimi ramionami jej kostiumu z czasów Moliera.

Młodzieniec nie zdawał sobie sprawy z tego, czy była piękna. W porównaniu z pierwszorzędnymi pięknościami nie była nią z pewnością, bo usta miała duże, a nos wcale nie klasyczny. Ale ciemne oczy o powłóczystym spojrzeniu rzucały niezwykły blask spod długich rzęs, a pełne usta odsłaniały w uśmiechu zęby lśniącej białości. Jednym słowem była urocza, choć nie można jej było nazwać skończoną pięknością.

Malarz Dawid zrobił jej szkic. Wszyscy widzieliśmy go w Muzeum Carnavalet i dziwiliśmy się, dlaczego urocza twarzyczka miała wyraz takiego smutku.

Podczas pięciu aktów „Mizantropa” Celimena nie opuszczała prawie sceny. Przy końcu czwartego de Batz rzekł niedbale do St. Justa:

– Mam przyjemność znać osobiście pannę Lange. Jeżeli pragniesz być jej przedstawiony, możemy przejść po przedstawieniu do zielonego gabinetu.

Czy Armand usłyszał w owej chwili pokusy głos rozsądku lub lojalności względem wodza? O tym trudno sądzić. Armand St. Just nie miał skończonych dwudziestu pięciu lat, a melodyjny głos panny Lange przemawiał widocznie donośniej niż roztropność, a nawet poczucie obowiązku.

Podziękował gorąco de Batzowi i podczas gdy dziwaczny kochanek odpychał skruszoną Celimenę, ogarnęło go namiętne, niepohamowane pragnienie, aby te usta wymówiły choć raz jeden jego imię, a duże, ciemne oczy rzuciły na niego choć jedno spojrzenie.

Rozdział IV. Panna Lange

Zielony gabinet był przepełniony, gdy de Batz i St. Just przybyli tam po przedstawieniu. De Batz rzucił przelotne spojrzenie przez otwarte drzwi. Panna Lange siedziała w głębi pokoju, otoczona tłumem wielbicieli, ofiarujących jej kosze kwiatów i oddających hołd jej piękności i talentowi. De Batz oderwał swego młodego towarzysza od tego widoku i odciągnął go na powrót ku scenie. Tutaj, przy mrocznym świetle wysokich świeczników przytwierdzonych do ścian, robotnicy zajęci byli zdejmowaniem dekoracji i nie zważali na dwóch mężczyzn, przechadzających się w milczeniu.

Armand chodził z rękoma w kieszeniach, zwiesiwszy głowę na piersi, ale co chwila rzucał wkoło siebie krótkie, niespokojne spojrzenia, gdy echa kroków lub czyjś głos rozbrzmiewały po pustej scenie.

– Czy to rozsądnie tu czekać? – pytał siebie raczej niż towarzysza. Nie dał się o siebie samego, ale pamiętał słowa de Batza: mamy zawsze za sobą H~erona i jego szpiegów.

Osobne drzwi prowadziły z zielonego gabinetu prosto na ulicę. Tu szmer głosów, śmiechów i przerywanych śpiewów uciszał się stopniowo. Goście opuszczali teatr, spłaciwszy artystom zwykły, banalny dług komplementów i ofiarowawszy kwiaty najjaśniejszej gwieździe wieczoru.

Pierwsi odchodzili aktorzy, potem starsze aktorki, nie spodziewające się już hołdów. Przechodzili przez scenę, gdzie z boku wąskie drewniane schody wiodły do garderoby. Były to ciasne, duszne, źle oświetlone kabiny, w których pół tuzina podrzędnych gwiazd popychało się wzajemnie, zmieniając peruki i stroje.

Armand i de Batz czekali z równą niecierpliwością. Gdy tłum zaczął się powoli rozpraszać, Armand mógł dostrzec od czasu do czasu wysmukłą i zgrabną postać panny Lange, gdyż drzwi wąskiego korytarza, prowadzącego ze sceny do zielonego gabinetu, były szeroko otwarte. W rogu tego korytarza młodzieniec zatrzymywał się co chwila, wpatrując się z niemym zachwytem w delikatny profil dziewczęcia, którego peruka o zapudrowanych lokach wydawała się niewiele bielsza od śnieżnej szyi.

De Batz, spoglądając z ukosa na Armanda, zauważył jego wzrok pełen uwielbienia. Sprawiło mu to widocznie wielkie zadowolenie.

Godzina minęła od chwili zapadnięcia kurtyny, gdy wreszcie młoda aktorka, pożegnawszy swych wielbicieli, wybiegła na korytarz, kłaniając się jeszcze wesoło tu i ówdzie. Wyglądała prawie jak dziecko, zwłaszcza w ruchach, całkiem nieświadoma własnego uroku, lecz uradowana powodzeniem. Miała jeszcze na sobie strój, odpowiadający jej roli, a zapudrowana peruka zakrywała bujność jej własnych włosów.

Olbrzymi pęk pachnących narcyzów, zdobycz z jakiejś uprzywilejowanej miejscowości południowej, spływał z jej ramion i Armandowi zdawało się, że nigdy w życiu nie widział czegoś tak przykuwającego i wdzięcznego. Wypowiedziawszy w końcu ostatnie słowa pożegnania, panna Lange spotkała się oko w oko z Armandem i cofnęła się wystraszona.

Ale już de Batz przyłączył się do nich i jego wesoły głos wystarczył, aby ją uspokoić.

Wyciągnął rękę ku niej i rzekł z kurtuazją:

– Byłaś pani tak otoczona w zielonym gabinecie, że nie śmiałem przebijać się przez tłum wielbicieli, ale moim największym pragnieniem było powinszować ci osobiście powodzenia.

– Ach, to ten poczciwy de Batz! – zawołała artystka wesoło. – Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu?

– Cicho, cicho – szepnął, trzymając jej drobną rączkę w swej dłoni i kładąc palec na ustach z prośbą o ostrożność – nie wymieniaj mego nazwiska, proszę cię, pani.

– E, co tam – odparła niedbale, choć wargi jej zadrżały, zadając kłam słowom. – Nie powinieneś się obawiać tej części teatru. Wiadomą jest rzeczą, że komitet bezpieczeństwa publicznego nie wysyła swych szpiegów poza kulisy. Gdyby aktorów i aktorki posyłano na gilotynę, nie byłoby przedstawień. Artystów tak łatwo zastąpić nie można i życie ich trzeba oszczędzać, inaczej „ojcowie ludu” nie wiedzieliby, gdzie spędzać wieczory.

Ale choć przemawiała wesoło i swobodnie, widoczne było, że nawet na tym dziecinnym umyśle niebezpieczeństwa, grożące każdemu, wycisnęły swe piętno nieufności.

– Przyjdź do mojej garderoby, monsieur – rzekła. – Nie mogę tu pozostawać dłużej, bo zaczną gasić światła; mam osobny pokój, gdzie możemy spokojnie pogawędzić.

Skierowała się ku drewnianym schodom. Podczas tej krótkiej rozmowy Armand trzymał się dyskretnie na uboczu, nie wiedząc właściwie, co począć. De Batz skinął na niego i obaj podążyli za wesołą aktorką, która biegnąc po wąskich schodach, nuciła urywki popularnych melodii, nie oglądając się nawet poza siebie.

Trzymała wciąż w ramionach pęk narcyzów. Otworzywszy drzwi do maleńkiej garderoby, wpadła do pokoju, rzucając kwiaty bezładnie na stół, pokryty butelkami, lustrami, pudełkami z pudrem, jedwabnymi pończochami i koronkowymi chusteczkami.

Następnie zwróciła się ku obu mężczyznom z filuternym uśmiechem.

– Zamknij drzwi, mój drogi panie – rzekła do de Batza – i usiądź, gdzie chcesz, byleby nie na moim najcenniejszym słoiku z wonnościami lub pudełku pudru.

Podczas gdy de Batz czynił, jak u przykazywano, zwróciła się w stronę Armanda i rzekła pytająco:

– Monsieur?

– St. Just, do usług pani – odparł Armand, kłaniając się nisko wedle mody, panującej na angielskim dworze.

– St. Just? – powtórzyła ze zdziwieniem – z pewnością…

– Krewny obywatela St. Justa, o którym pani zapewne słyszała – objaśnił.

– Mój przyjaciel Armand St. Just – wtrącił się do rozmowy de Batz – jest gościem w Paryżu, gdyż osiadł na razie w Anglii.

– W Anglii? – zawołała – opowiedz mi pan dużo o Anglii. Pragnęłabym bardzo tam pojechać. A może kiedyś nadarzy się sposobność. Proszę usiąść – ciągnęła dalej, oblewając się rumieńcem pod wpływem pełnego zachwytu wejrzenia Armanda.

Sprzątnęła z krzesła cały stos lekkiego jedwabiu i delikatnego batystu, aby zrobić miejsce dla okazałej postaci de Batza, a potem siadłszy na kanapie, skinęła na Armanda, aby zajął miejsce koło niej.

Oparła się o poduszki, i wyciągnąwszy rękę do stojącego tuż koło niej stołu, wzięła znów pęk narcyzów. Rozmawiając z Armandem, trzymała śnieżne kwiaty tak blisko twarzy, że młodzieniec widział tylko jej ciemne oczy, błyszczące spoza pęków kwiecia.

– Proszę opowiedzieć mi coś o Anglii – powtórzyła, sadowiąc się wygodnie wśród poduszek jak zepsute dziecko, czekające na starą ulubioną bajkę. Armanda drażniła obecność de Batza. Miał ochotę opowiedzieć tej miłej osóbce wiele o Anglii, gdyby tylko jego gruby towarzysz raczył się oddalić.

Tymczasem czuł się nad wyraz onieśmielony i nie widział co mówić.

– Bardzo lubię Anglię – zaczął niezręcznie – moja siostra wyszła za Anglika i ja także osiedliłem się tam na stałe.

– Wśród emigrantów? – spytała.

Gdy Armand nie odpowiedział, de Batz podchwycił żywo:

– Nie potrzebujesz się obawiać, mój drogi Armandzie, panna Lange ma wielu przyjaciół wśród emigrantów, wszak prawda, pani?

– Ależ naturalnie – odparła żywo – mam wszędzie przyjaciół. Ich zapatrywania polityczne nie obchodzą mnie wcale. Artyści nie mieszają się do polityki. Nigdy nie będę pytała pana o przekonania, obywatelu St. Just. Nazwisko twoje i stosunki rodzinne przemawiają za tym, że powinieneś być stronnikiem Robespierre'a, widzę cię jednakowoż w towarzystwie de Batza, a mówisz, że mieszkasz w Anglii.

– On nie jest stronnikiem Robespierre'a – zawyrokował znów de Batz – a zdaje mi się, że mogę śmiało wyjawić pani, iż mój przyjaciel ma na tym świecie jeden jedyny ideał, który stawia na ołtarzu swego serca, uwielbiając go jak chrześcijanin swego Boga.

– Jakież to romantyczne! – zawołała, patrząc Armandowi prosto w oczy.

– Powiedz mi, czy twój ideał jest mężczyzną czy kobietą?

Wymowne spojrzenie odpowiedziało za niego.

– Kobietą – rzekł cicho.

Wciągnęła w siebie odurzającą woń narcyzów i po raz drugi oblała się gorącym rumieńcem. Dobroduszny uśmiech de Batza pomógł jej ukryć zmieszanie.

– To było pięknie powiedziane, kochany Armandzie – rzekł wesoło – lecz zapewniam cię, pani, że zanim przyprowadziłem go na dzisiejsze przedstawienie, ideałem jego był mężczyzna.

– Mężczyzna! – zawołała z lekką ironią. – Któż to?

– Nie ma dla niego innego nazwiska, jak imię małego, nikłego kwiatka: „Szkarłatny Kwiat” – odparł de Batz.

– „Szkarłatny Kwiat”! – powtórzyła zdumiona, odrzucając na bok narcyzy i patrząc na Armanda szeroko otwartymi oczyma. – I ty go znasz, monsieur?

Mimo woli Armand odczuł pewien rodzaj rozdrażnienia. Choć obecność uroczej artystki i jej zainteresowanie się jego osobą sprawiały mu niewymowną radość, miał de Batzowi za złe jego niedelikatność i brak dyskrecji. Imię wodza było dla Armanda świętością, a należał on do ludzi, którzy wymawiają nazwisko bóstwa swych marzeń jedynie w obecności osób hołdujących tym samym ideałom.

I znów pomyślał sobie, że gdyby nie obecność de Batza, opowiedziałby pannie Lange wszystko o „Szkarłatnym Kwiecie”, widząc, że znalazł w niej godnego słuchacza i kochające gotowe do pomocy serce; ponieważ jednak uczynić tego nie mógł, więc odparł krótko:

– Tak, proszę pani, znam go.

– Widziałeś go? Rozmawiałeś z nim?

– Tak.

– Ach! Opowiedz mi o nim. Wielu z naszych rodaków ma najwyższe uznanie dla waszego bohatera angielskiego. Wiemy, ma się rozumieć, że jest wrogiem naszego rządu, ale czujemy, że nie jest wrogiem Francji. I my jesteśmy narodem bohaterów, monsieur – dodała z wdzięcznym wyrazem dumy – umiemy więc ocenić poświęcenie i podziwiamy tajemniczość, otaczającą osobę „Szkarłatnego Kwiatu”. Ale wobec tego, że go znasz, powiedz mi, jak wygląda.

Armand uśmiechnął się. Był całkowicie pod urokiem młodej dziewczyny, od której biło tyle zapału, tyle artystycznego temperamentu, że każde wrażenie odczuwała z wyrafinowaną bystrością i zrozumieniem.

– Jak on wygląda? – powtórzyła.

– Tego nie mam prawa powiedzieć ci, pani.

– Nie masz prawa mi powiedzieć! – zawołała. – A jeżeli rozkażę ci, monsieur?

– Będę milczał nawet pod groźbą twojej niełaski.

Spojrzała na niego ze zdumieniem. To rozpieszczone dziecko, uwielbiane przez całe społeczeństwo, nie spodziewało się podobnie otwartej odmowy.

– Co za nudna pedanteria! – mruknęła, wzruszając ramionami z minką rozczarowania – i jakiś ty, monsieur, nieuprzejmy dla damy! Nauczyłeś się widocznie szkaradnych zwyczajów angielskich. Mówiono mi, że w Anglii mężczyźni nie mają najmniejszej galanterii dla płci pięknej. Powiedz sam, monsieur – rzekła, zwracając się do de Batza – czy nie jestem prześladowaną przez los kobietą? Przez całe dwa lata używałam wszystkich środków, aby dowiedzieć się czegoś o tym zajmującym „Szkarłatnym Kwiecie”, teraz spotykam tego pana, który go zna, jak twierdzi, a on odmawia mi wszelkich wyjaśnień.

– Obywatel St. Just nie powie na razie ci nic, pani – odparł de Batz z uśmiechem – moja obecność zamyka mu usta, ale on czeka tylko sposobności, aby zwierzyć się tobie i zapalić w twych pięknych oczach płomień zachwytu nad heroicznymi przygodami tego księcia bohaterów. Pewnego dnia wyłudzisz z mego dyskretnego przyjaciela Armanda cały sekret – ręczę za to.

Panna Lange nie odrzekła nic i skryła twarz w białe narcyzy. Ale Armand spostrzegł wśród kwiatów parę ciemnych oczu, spoglądających na niego z wyrazem niemej prośby.

Nie poruszyła już więcej sprawy „Szkarłatnego Kwiatu”, ani nie pytała o Anglię i po chwili zwróciła rozmowę na sprawy bieżące, na pogodę, ceny wiktuałów i trudności ze służbą od czasu, gdy ją postawiono na równi z chlebodawcami.

Armand spostrzegł niebawem, że palące kwestie dnia, okropność mordów i wir polityki nie przejmowały jej zbytnio. Nie łamała dotąd swej pięknej główki nad zagadnieniami socjalnymi i humanitarnymi, nie miała nawet najmniejszej chęci do rozmyślania nad tym. Będąc artystką do szpiku kości, spędzała młode życie w ciężkiej pracy; starając się dopiąć najwyższej doskonałości w grze, była pogrążona w nauce podczas dnia, a wieczorem usiłowała oddać po mistrzowsku to, czego w dzień się nauczyła.

Sądziła, że nic grozić jej nie mogło, skoro pracowała dla rozrywki publiczności. Temperament artystyczny, oraz otoczenie trzymały ją z dala od polityki. Krwawe sceny na placu Rewolucji przejmowały ją dreszczem w ten sam sposób, co tragedie Racine'a lub Sofoklesa, których uczyła się na pamięć. Miała ten sam rodzaj współczucia dla biednej królowej Marii Antoniny, co dla Marii Stuart, i wylała tyleż łez nad królem Ludwikiem XVI, jak nad Polyeuctem. W ciągu dalszej rozmowy de Batz wspomniał jej o delfinie, ale panna Lange podniosła rękę, jakby chcąc go powstrzymać i rzekła drżącym, wezbranym od łez głosem:

– Nie wspominaj mi o dziecku, baronie de Batz! Cóż mogę uczynić dla niego, ja samotna, ciężko pracująca kobieta? Staram się nie myśleć o nim, gdyż inaczej gotowam znienawidzić własnych rodaków i moja nienawiść odbiłaby się w mojej grze, co byłoby więcej niż szaleństwem – dodała z wielką naiwnością – bo dziecku i tak nie pomogę, a siebie zgubię. Ale czasem zdaje mi się, że umarłabym z radością, wiedząc, iż za tę cenę oddadzą męczeńskie dziecko tym, którzy je kochają. Ale oni nie wezmą mego życia w zamian za jego życie! – dodała, uśmiechając się wśród łez. – Moje życie jest niczym wobec jego życia!

Wkrótce potem pożegnała obu panów. De Batz, uradowany z wieczoru, uśmiechał się z zadowoleniem, a Armand, rozstając się z panną Lange, zatrzymał w swej ręce jak mógł najdłużej dłoń pięknej artystki.

– Wszak odwiedzisz mnie wkrótce, obywatelu St. Just? – spytała.

– Do usług twoich, pani – odrzekł gorąco.

– Jak długo pozostaniesz jeszcze w Paryżu?

– W każdej chwili mogą mnie odwołać.

– W takim razie przyjdź pan jutro. Będę wolna około czwartej po południu, plac du Roule. Nie możesz się pomylić, gdyż każdy wskaże ci dom, w którym mieszka obywatelka Lange.

– Jestem na twoje rozkazy, pani – odparł.

Słowa brzmiały sztywno i ceremonialnie, ale oczy młodzieńca wyrażały niewypowiedzianą wdzięczność i radość.

Rozdział V. Więzienie Temple

Było już około północy, gdy dwaj przyjaciele pożegnali się u drzwi teatru. Nocny chłód owiał ich na progu dusznej sali, obaj otulili się starannie w płaszcze.

Armand więcej niż kiedykolwiek pragnął pozbyć się de Batza. Wywody Gaskończyka irytowały go do najwyższego stopnia i oczekiwał spokojnej chwili, by móc przeżywać w samotności wrażenia ubiegłego wieczora.

Wyrzuty sumienia staczały w jego umyśle zaciętą walkę z urokiem, który rzuciły na niego ciemne oczy dziewczęcia. Przez ostatnie cztery lub pięć godzin Armand postępował wbrew najuroczystszym rozkazom wodza: nawiązał przyjaźń, której stokroć było lepiej nie odmawiać i zawarł znajomość bez upoważnienia „Szkarłatnego Kwiatu”. Ale wszedł na drogę usłaną narcyzami o tak odurzającej woni, że uśpiły niebawem skrupulatne sumienie Armanda.

Nie patrząc w prawo ani w lewo, doszedł do wylotu ulicy Richelieu i skierował się ku swemu mieszkaniu na Montmartre. De Batz, pożegnawszy go, stał chwilę, dopóki nie znikła na zakręcie wysmukła, starannie ubrana postać St. Justa, a potem obrócił się na pięcie i poszedł w przeciwną stronę.

Jego czerwona, ospowata twarz przybrała wyraz ukontentowania i triumfu.

– Tak, mój piękny „Szkarłatny Kwiecie” – syknął przez zęby – chciałeś mieszać się do moich spraw i zdobyć dla siebie i swoich towarzyszy chwałę wydarcia cennej zdobyczy z pazurów tych dzikich bestii. Zobaczymy! Zobaczymy, kto zgrabniejszy: czy francuska łasica, czy angielski lis.

Ominąwszy umyślnie najruchliwszą dzielnicę, zwrócił się ku rzece. Szedł pewnym krokiem, wymachując laską o złotej gałce. Tu ulice były ciche i puste, tylko przez szeroko otwarte drzwi małych szynków dochodził gwar rozmów. Z tych spelunek rozlegały się głośne kłótnie i wrzaski, przerywane prostackimi przekleństwami, które rozbrzmiewały w ciężkim powietrzu, przesyconym dymem i zapachem taniego wina.

De Batz obawiał się, by ten rozpolitykowany motłoch nie wypadł z pięściami na ulicę, jak często bywało. Nie życzył sobie, by go wmieszano w walkę uliczną, która kończyła się zawsze więzieniem i z ulgą minął okolicę Palais Royal, kierując się na lewo, ku pustemu Faubourg du Temple.

Z daleka dochodził przytłumiony odgłos bębnów, ledwo dosłyszalny wśród nocnego wrzenia olbrzymiej stolicy. Rozlegał się on z placu Rewolucji, gdzie kompania gwardii narodowej trzymała straż koło gilotyny. Miarowy głos bębna przypominał wolnemu ludowi Francji, że rewolucja jest zawsze przy pracy i czuwa pilnie dniem i nocą.

Od czasu do czasu ciszę odległych ulic przerywał nagły krzyk przerażenia, szczęk broni, stek przekleństw i wołanie o pomoc. Były to powtarzające się wciąż krótkie tragedie, głoszące o domowych rewizjach, aresztowaniach i rozpaczliwych wysiłkach uwolnienia się, aby żyć choćby jeden dzień dłużej w tych samych warunkach upodlenia i przemocy, aby móc oddychać tym powietrzem, przepojonym krwią i błotem.

De Batz, przyzwyczajony do owych scen grozy, nie zwracał na nie uwagi. Tak często słyszał te złowrogie krzyki, po których następowało śmiertelne milczenie! Dochodziły one z zamożnych domów lub brudnych mieszkań w zaułkach, gdzie padały ofiarą szpiegów ludzkie istoty.

Trzydzieści pięć liwrów za każdą głowę, spadającą do kosza u stóp gilotyny! Trzydzieści pięć sztuk srebra za cenę niewinnej krwi! Każdy jęk, każde wołanie o ratunek znaczyło tyle, co nowa zdobycz i trzydzieści pięć liwrów do rąk Judaszów.

A de Batz szedł niewzruszony tym, co słyszał i widział, wymachując laską z wyrazem triumfu. Na placu de la Victoire natknął się na założony niedawno pod gołym niebem obóz, w którym mężczyźni, kobiety i dzieci pracowali dla zaopatrzenia w broń i ubranie armii republikańskiej, walczącej z całą Europą.

Naród francuski powstał przeciwko tyranii i obozował na placach wielkiej stolicy dniem i nocą, pracując nad zbawczą bronią. A tymczasem dostał się pod jarzmo tyranii o wiele większej i bardziej absolutnej, niż władza despotycznego króla.

Na placu de la Victoire ćwiczono o tej godzinie przy świetle pochodni, przesiąkniętych żywicą, młodych chłopców na żołnierzy. Na pół nadzy, pod ostrym powiewem północnego wiatru, głodni i zsiniali od zimna, dzwonili zębami ze strachu i wyczerpania. Kobiety szyły koszule dla wielkiej improwizowanej armii, wytężając oczy nad ściegami przy migotliwym świetle pochodni, niszcząc płuca i gardło, podrażnione dymem.

Nawet dzieci naprawiały łachmany słabymi, niezgrabnymi paluszkami; wszyscy ci niewolnicy pracowali w nocy, zmęczeni, głodni i zziębnięci, jak tego żądała ojczyzna, wołając: – Ludu francuski! Do broni przeciw tyranii!

A z owej rzeszy ludu nie wyrywała się najmniejsza skarga, czasami tylko cichy szept bólu lub westchnienie natychmiast zdławione. Głuche milczenie panowało w tym zaludnionym obozie, przerywane niekiedy trzaskiem palącej się pochodni lub łopotem płótna w zimnym wietrze. Pracowali bez najmniejszej nadziei zapłaty. Marna strawa, wydarta robotnikom lub drobnym dzierżawcom uciemiężonym tak samo jak oni, była jedynym wynagrodzeniem za trudy. Ani grosza – tylko strach przed grożącą wciąż karą…

Wyraz zadowolenia spotęgował się na twarzy de Batza na widok tego obozu. Niech pracują, niech szemrzą, niech giną z głodu! Im boleśniej cierpią, im cięższy obcas ich miażdży, tym prędzej cesarskie pieniądze dokonają swego dzieła, tym prędzej ci biedacy upomną się o monarchię, a on, de Batz, doczeka się bogatej nagrody.

Tyrania, brutalność, mordy były mu na rękę. Rozkoszował się codziennymi ofiarami jak najzajadlejszy jakobin. Byłby chętnie własnymi rękoma dopomagał gilotynie, by jak najprędzej dopiąć celu. Cel uświęca środki! – brzmiało jego motto. Co mu to szkodziło, że przyszły król francuski miał dojść do tronu po stopniach wzniesionych z ciał pomordowanych i ociekających męczeńską krwią!

Ziemia pod stopami de Batza była twarda i biała od przymrozku. Nad nim blady zimowy księżyc spoglądał obojętnie na olbrzymie miasto, tonące w oceanie niedoli.

Śniegu było niewiele tego roku, ale zimno było dotkliwe. Na cmentarzu Des Saints Innocents, koło którego przechodził, cienka powłoka mrozu pokryła nagrobki obrosłe trawą i gładkie płyty kamienne.

Tu i ówdzie złamany krzyż o porąbanych siekierą ramionach był niemym świadectwem bezmyślnych gwałtów i barbarzyńskiej chęci niszczenia. Ale w tym przybytku śmierci panowało uroczyste milczenie; tylko mroźny zimowy wiatr szarpał gałęziami cisów, które z bolesnym jękiem sypały wkoło małe, drobne kryształy lodu, jakby zastygłe łzy śmierci. A wzdłuż cichego cmentarza, na ulicach i placach stróże nocni czuwali pilnie z latarnią w ręku i co pięć minut rozlegały się wśród nocy monotonne ich głosy: Śpijcie, obywatele! Wszędzie cicho i spokojnie!

De Batz skręcił w ulicę St. Martin i znalazł się niebawem pod potężnymi murami więzienia Temple, owego groźnego stróża tylu niezgłębionych tajemnic i niedoli. Tu tak samo, jak na placu Rewolucji, nieustanny odgłos przytłumionych bębnów świadczył o czujności gwardii narodowej. Poza tym żaden szmer nie rozlegał się wkoło groźnych ścian. Jęki i łzy tłumiły masywne mury, nie zdradzające swych tajemnic.

Migotliwe światełka tliły się w kilku maleńkich okienkach olbrzymiego labiryntu. De Batz przeszedł ulicę du Temple i stanął pod żelazną bramą, prowadzącą na więzienne podwórze. Na pytanie straży podał hasło, oznajmiając, że pragnie widzieć się z obywatelem H~eronem.

Żołnierz wskazał mu ciężki dzwonek umieszczony przy bramie i de Batz pociągnął go z całej siły. Przeciągły dźwięk spiżowego dzwonka odbił się kilkakrotnym echem o kamienne mury. Po chwili małe okienko w bramie otworzyło się ostrożnie i ostry głos spytał znów o hasło nocnego intruza.

De Batz odpowiedział tonem rozkazującym, że przyszedł do H~erona z ważnym interesem, nie cierpiącym zwłoki. Równocześnie pokazał sztukę srebra, która przytknięta do samego okienka przyśpieszyła znacznie otwarcie bramy.

Masywne wrota otworzyły się z wolna, zgrzytając na ciężkich zawiasach, i zatrzasnęły się za gościem natychmiast.

Loża dozorcy znajdowała się na lewo od bramy. Spytano po raz trzeci o hasło, ale widocznie twarz przybysza była znajoma, gdyż nie stawiano żadnych trudności w dalszej drodze. Człowiek w podartym płaszczu i dziurawych butach otrzymał rozkaz zaprowadzenia de Batza do mieszkania obywatela H~erona. Przewodnik szedł powoli, zgięty wpół powłócząc nogami. Pęk kluczy dzwonił w jego brudnych rękach, a że korytarze były bardzo źle oświetlone, miał do pomocy latarnię.

Wkrótce skręcili w centralny korytarz, oświetlony z góry oknem w suficie. Srebrne światło księżyca rzucało po ścianach fantastyczne cienie dwóch idących mężczyzn.

Po lewej stronie grupy żołnierzy trzymały straż przy całym szeregu ciężkich dębowych drzwi o żelaznych ryglach i grubo zakratowanych oknach. Otuleni w płaszcze, patrzyli spode łba podejrzliwym wzrokiem na przechodzącego nocnego gościa. Tu pełno było tajemniczych szelestów i głosów. Szepty modlitw, jęki, zdławione skargi wydobywały się jakby ze ścian i unosiły się w zimnym powietrzu korytarza.

Od czasu do czasu w jednym z okien ukazywała się biała ręka. Chwytała żelazne ramy, próbując wyrwać je z zawiasów, a ponad ręką stawało zamglone widmo obłąkanej twarzy mężczyzny lub kobiety, usiłującej rzucić wejrzenie pożegnalne na świat, na niebo przed ostatnią podróżą na miejsce stracenia. A wtedy jeden z żołnierzy z głośnym przekleństwem zrywał się na równe nogi i kłuł bagnetem delikatne palce. Ręka odrywała się od żelaznych krat, a sina twarz zapadała w ciemności z rozdzierającym jękiem.

Krótkie, niecierpliwe westchnienie wydarło się z ust de Batza. Przeszedłszy za swym przewodnikiem obszerne podwórze, ujrzał dużą środkową wieżę o małych oświetlonych oknach, w której potomek zdobywców świata o najpiękniejszym w Europie nazwisku i najstarszej koronie spędził ostatnie dni życia w najgłębszym smutku i poniżeniu. Przypomniał sobie noc wyznaczoną na ucieczkę króla i jego rodziny z więzienia. Straż przekupiono i wszystko zdawało się sprzyjać spiskowcom, ale nie liczono się z najgłówniejszym czynnikiem – z nieprzebłaganym przeznaczeniem.

I nie powiodło się – i znów próbował – i znów wysiłki jego spełzły na niczym. A teraz, gdy kroki jego rozlegały się w pustym korytarzu, po którym nieszczęsny król i królowa przebyli drogę na krwawą Kalwarię, krzepił się myślą, że choć jemu się nie powiodło, to przynajmniej nikt inny go nie wyprzedził.

Czy ten intrygancki awanturnik angielski, który nazywał się „Szkarłatnym Kwiatem”, planował kiedykolwiek ucieczkę króla lub królowej? Tego nie wiedział. Ale poprzysiągł sobie, że pod żadnym warunkiem nie da wydrzeć sobie złotej nagrody, ofiarowanej przez Austrię za wolność małego delfina, i że żadna siła na świecie go nie pokona.

– Raczej niech dziecko zginie – snuła wyobraźnia chorego mózgu – a ten przeklęty Anglik niech zajmuje się własnymi sprawami i swych konfederatów! – syknął przez zęby.

Doszli do krętych, wąskich kamiennych schodów, wiodących do innego korytarza. Przewodniki zatrzymał się wreszcie przed niskimi żelaznymi drzwiami o masywnym kamiennym obramowaniu. De Batz pożegnał go i pociągnął za dzwonek.

Na przeraźliwy odgłos dzwonka stanęła w progu wysoka postać w brązowym płaszczu z latarnią w ręku, która rzuciła snop światła na jowialną twarz de Batza.

– To ja, towarzyszu H~eronie – rzekł, wstrzymując jego okrzyk zdziwienia, aby nie rozbrzmiał po długich korytarzach tego labiryntu, szerząc nowinę, że obywatel H~eron rozmawia z baronem de Batzem.

– Proszę – rzekł H~eron krótko.

Zaryglował ciężkie drzwi za swym gościem, a de Batz, który widocznie znał już drogę, przeszedł z wąskiego korytarza wprost do pokoju. H~eron, postawiwszy latarnię na ziemi, pośpieszył za nim.

Rozdział VI. Agent komitetu

Była to wąska, duszna izba o jednym okratowanym oknie, wychodzącym na podwórze. Kopcąca lampa zwieszała się na łańcuchu z brudnego sufitu, a w rogu mały żelazny piecyk wydzielał raczej nieprzyjemny swąd niż ciepło.

Nie było prawie wcale mebli: dwa lub trzy krzesła, stół zawalony papierami i otwarta szafa, przedstawiająca widok dziwnej zbieraniny przeróżnych przedmiotów – zwitki papierów, rondel, kawałek zimnej kiełbasy i dwa pistolety. Kłęby dymu unosiły się w powietrzu wraz z zapachem kopcącej lampy i wilgoci. H~eron wskazał gościowi krzesło, sam usiadł i wsparł się łokciami o stół. Wziął do ręki krótką fajkę odłożoną widocznie na odgłos dzwonka, pociągnął kilkakrotnie i rzekł krótko:

– O cóż chodzi?

Tymczasem de Batz zrzucił płaszcz i kapelusz, położył je na plecionym krześle i zajął miejsce koło ognia. Założył nogę na nogę i zaczął się gładzić po łysej czaszce, nie śpiesząc się widocznie z odpowiedzią. Zachowanie jego zdawało się działać na nerwy H~eronowi.

– O cóż chodzi? – powtórzył, uderzając pięścią w stół, aby zwrócić uwagę przybysza – odezwij się wreszcie! Czemu przychodzisz o tak późnej porze? Czy po to, aby mnie i siebie skompromitować?

– Powoli, powoli, przyjacielu – odpowiedział de Batz filozoficznie – nie trać czasu na próżne słowa. Czy przychodziłem kiedy do ciebie bez potrzeby? Czy miałeś kiedy powód do uskarżania się na mnie?

– Wizyty twoje będą w przyszłości jeszcze kosztowniejsze, mój drogi, mam obecnie większą władzę – zamruczał H~eron.

– Wiem o tym – odparł de Batz – nowe prawo. Możesz zaskarżyć kogo zechcesz, poszukiwać i skazywać kogo chcesz i wysyłać przed trybunał, nie dając najmniejszej nadziei ratunku – wiem.

– Czy po to przyszedłeś w nocy do mnie, aby mi to wszystko opowiedzieć? – zaperzył się H~eron.

– Nie. Przyszedłem tak późno, gdyż przypuszczam, że w przyszłości ty i twoi powiernicy będziecie tak zajęci przez cały dzień polowaniem dla gilotyny, że tylko nocne godziny pozostaną dla przyjaciół. Widziałem cię przed kilkoma godzinami w teatrze, więc miałem nadzieję, że jeszcze się nie położyłeś.

– Dobrze, a czego żądasz?

– Raczej, powiedzmy, czego ty żądasz, obywatelu H~eronie?

– Za co?

– Za moją ciągłą swobodę działania za twoimi plecami.

H~eron odsunął nagłym ruchem krzesło i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami. Spoglądał piorunującym wzrokiem na de Batza, przypatrującego się z pochyloną na bok głową przymrużonymi oczyma spokojnie temu nieludzkiemu potworowi, który otrzymał tego dnia nieograniczoną władzę nad tysiącami istot ludzkich.

H~eron był jednym z tych mężczyzn, którzy są niepokaźni pomimo wysokiego wzrostu. Głowę miał małą, wąską, włosy spadające w nieładzie na czoło, plecy kabłąkowate, a nogi długie, kościste, zgięte w kolanach jak u spracowanego konia. Zapadnięte policzki i duże wyłupiaste oczy o okrutnym wyrazie stanowiły dziwną sprzeczność z miękkim kształtem ust o czerwonych pełnych wargach i nikłym podbródku.

Nawet w tej chwili, gdy patrzył na de Batza, chciwość i okrucieństwo staczały w nim zaciętą walkę, której wynik zawsze jest niepewny u ludzi tego pokroju, co on.

– Nie wiem, czy w dalszym ciągu będę miał z tobą do czynienia. Jesteś obmierzłą sztuką, która dosyć już narzucała się komitetowi bezpieczeństwa publicznego przez przeszło dwa lata. Chciałbym z przyjemnością zmiażdżyć cię raz na zawsze jak uprzykrzoną muchę.

– Z przyjemnością, nie wątpię o tym, ale bardzo byłoby to niepraktyczne z twojej strony – odparł zimno de Batz. – Otrzymasz trzydzieści pięć liwrów za moją głowę, a ja ofiaruję ci dziesięć razy więcej za moją wolność działania.

– Wiem, ale ta gra staje się zbyt niebezpieczna.

– Czemu? Jestem bardzo mało wymagający. Żądam niewiele: nie puszczaj swej sfory na mój trop…

– Masz zbyt wielu sprzymierzeńców…

– Nie chodzi mi wcale o nich – nie suszę sobie głowy o ich bezpieczeństwo, niech sami sobie radzą.

– Ale ile razy złowimy którego z nich, mogą ciebie wydać w sądzie.

– W czasie tortur, wiem – dodał de Batz spokojnie, wyciągając nad ogniem ospowate ręce. – Używacie teraz tortur w sądzie, prawda, przyjacielu? Ty z twoim poplecznikiem prokuratorem zaprowadziliście wszystko, co tylko piekło wymyślić może.

– Co ci do tego? – rzekł H~eron szorstko.

– Ależ nic a nic, naturalnie! Chciałem ci nawet zaofiarować trzy tysiące pięćset liwrów z obietnicą, że więcej nie będę się już zajmował tym, co się dzieje w murach więzienia.

– Trzy tysiące pięćset liwrów! – zawołał H~eron z takim zdumieniem, że nawet jego oczy straciły błysk okrucieństw, przybierając wyraz najwyższej chciwości.

– Dwa małe zera, dodane do trzydziestu pięciu, który otrzymałbyś za moją głowę – rzekł de Batz, i jakby od niechcenia ręka jego wsunęła się do kieszeni płaszcza. – Nie mieszaj się do moich spraw przez trzy tygodnie, a pieniądze będą twoje.

Zapadło milczenie. Przez wąskie, zakratowane okno srebrzyste promienie księżyca walczyły z żółtym światłem lampy oliwnej, oświecając bladą twarz agenta komitetu, w którego duszy toczyła się walka między okrucieństwem a chciwością.

– A więc, czy załatwimy interes? – spytał w końcu de Batz, swym miodowym głosem, na wpół wyciągając kuszący zwój papierków. – Daj mi tylko zwykłe pokwitowanie, a pieniądze będą twoje.

H~eron mruknął zawistnie:

– To niebezpieczna zabawka, mówię ci. Pokwitowanie wpadnie w niepowołane ręce i znajdą się ni stąd ni zowąd pod gilotyną.

– Pokwitowanie może wpaść jedynie w ręce sprzymierzonych – odparł Gaskończyk – bo nawet jeżeli mnie zaaresztują, to i w tym wypadku dostanie się do rąk agenta komitetu, któremu na imię H~eron. Musisz ryzykować, przyjacielu – przecież i ja czynię to samo.

H~eron wahał się jeszcze przez chwilę. De Batz śledził go spode łba. Niejednego już z tych patriotów wypróbował w ten sposób i zawsze austriackie pieniądze przeważały na szali.

Monarchistyczny konspirator nie lubił narażać własnej osoby, ale tu pewien był wyniku. Patrzył na H~erona, uśmiechając się z zadowoleniem.

– Dobrze – rzekł w końcu główny agent. – Wezmę pieniądze, ale pod jednym warunkiem.

– A tym jest?…

– Że nie będziesz się wtrącał do małego Kapeta.

– Do delfina?

– Wszystko mi jedno, jak go nazywasz – odparł H~eron, zbliżając się do de Batza i patrząc na niego z góry z nietajoną nienawiścią. – Nazwij, jak chcesz tę małą żmiję, ale pozostaw ją w spokoju.

– To znaczy, że chcecie go po prostu zabić… A w jaki sposób mam temu zapobiec?

– Ty i twoi sprzymierzeńcy wciąż spiskujecie, aby go wykraść. To się nie uda. Mówię wam, że się to nie uda. Gdyby ten dzieciak znikł z więzienia, byłbym człowiekiem straconym. Robespierre mówił mi to nieraz. Dlatego też zostaw go, nie wtrącaj się do niego, bo inaczej nie ruszę palcem dla ciebie, a w dodatku postaram się, żeby raz z tobą skończyć.

Wyglądał tak drapieżnie, że mimo wolli samolubny spiskowiec wzdrygnął się pod wpływem nieprzezwyciężonego strachu. Odwrócił wzrok od piorunującego spojrzenia H~erona, podobnego w tej chwili do hieny, której chcą wydrzeć zdobycz z pazurów. Wpatrzył się w ogień w głębokim zamyśleniu. Słyszał ciężkie kroki przeciwnika i widział jego cień, rysujący się na pustych ścianach izby. Nagle uczuł, że ktoś chwyta go za ramię. Zerwał się z miejsca ze zdławionym krzykiem lęku, na który H~eron odpowiedział wybuchem śmiechu. Agent komitetu uradowany był widocznym strachem przyjaciela. Nic go nie cieszyło więcej, niż wzbudzanie przerażenia w otoczeniu.

– Muszę iść na zwykłą nocną inspekcję – rzekł – chodź ze mną, obywatelu de Batz.

Ponura wesołość odmalowała się na jego twarzy, gdy wymawiał te słowa, brzmiące raczej jak rozkaz. A gdy de Batz wahał się, skinął na niego raz jeszcze i wyszedł na korytarz z latarnią w ręku. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zadzwonił nimi niecierpliwie, przywołując w ten sposób towarzysza.

– Chodź, obywatelu – rzekł szorstko – chcę pokazać ci jedyny skarb w tym domu, którego wasze przeklęte palce nigdy nie dotkną.

De Batz machinalnie wstał. Usiłował pohamować strach, który nim owładnął, powtarzając sobie w duchu, że nie ma powodu do lęku. H~eron nigdy nie ośmieli się targnąć na niego. Chciwość szpiega była najlepszym zabezpieczeniem dla człowieka, który rozporządzał milionami, a H~eron wiedział doskonale, że mógł zrobić ze spiskowca niewyczerpane źródło dochodów.

Trzy tygodnie przeminą prędko, i znów nadarzy się sposobność zysku, póki de Batz żywy i wolny. H~eron czekał przy drzwiach. De Batz zastanawiał się, ile nędzy i okrucieństwa odkryje mu ta nowa inspekcja. Ostatecznym wysiłkiem opanował nerwy, włożył płaszcz na ramiona i wyszedł za H~eronem.

Rozdział VII. „Najcenniejsze życie

w Europie”

I znów prowadzono go przez długie korytarze olbrzymiego gmachu. I znów z wąskich zakratowanych okien dochodziły go rozdzierające jęki, zdradzające tajemnicę groźnych murów. H~eron szedł przodem tak szybko, że de Batz zaledwie mógł dotrzymać mu kroku.

Znał on dobrze rozkład starego więzienia. Mało ludzi w Paryżu było tak dokładnie poinformowanych o tajnych przejściach i całej sieci cel i korytarzy, zbadanych przez de Batza po niestrudzonych wysiłkach. On sam mógł zaprowadzić H~erona do drzwi wieży, gdzie więziono małego delfina, ale niestety, nie posiadał do niej kluczy.

Postawiono straże przy każdej bramie i w końcu każdego korytarza. Na wielkim podwórzu, przepełnionym w porze obiadowej więźniami, snuli się żołnierze, choć w tej chwili nie było na nim skazańców. Kilku z nich przechadzało się tam i z powrotem z bagnetem na ramieniu, inni siedzieli na ziemi, paląc fajki lub grając w karty, lecz znać było, że pilnie czuwają.

Poznawano wszędzie po drodze H~erona i choć w tych dniach równości nikt nie prezentował broni, każdy żołnierz na posterunku cofał się na jego widok albo otwierał drzwi przed wszechpotężnym agentem komitetu. De Batz nie posiadał skutecznych środków, aby się dostać do męczeńskiego małego króla. Obaj mężczyźni szli jeden za drugim w milczeniu. Gaskończyk zwracał baczną uwagę na wszystko, co widział: na drzwi bramy, posterunku, jednym słowem na wszystko, co mogło być przeszkodą lub pomocą w jego wielkim przedsięwzięciu. W końcu znalazł się powtórnie przy bramie wejściowej, gdzie mieściła się loża odźwiernego.

Tu napotkał niezliczoną ilość żołnierzy. Dwóch stało na straży przy okienku, inni rzędem przy ścianie. H~eron zapukał kluczami do drzwi odźwiernego; gdy nie otworzono mu natychmiast, popchnął je nogą.

– Gdzie dozorca? – spytał gniewnie.

Z rogu małej izby doszła go mrukliwa odpowiedź:

– Poszedł do łóżka.

Człowiek, który poprzednio zaprowadził e Batza do drzwi H~erona, powstał z wolna. Drzemał sobie widocznie w kącie i obudził się na dźwięk ostrego głosu agenta komitetu. Trzymał w jednej ręce but, a w drugiej szczotkę.

– Weź tę latarnię – rzekł H~eron – i chodź ze mną. Czemu jeszcze tu siedzisz? – dodał po chwili.

– Obywatelowi odźwiernemu nie spodobał się mój sposób czyszczenia butów – mamrotał człowiek, spluwając ze złością na ziemię. – Wybredny! Przeklęte miejsce… dwadzieścia cel sprzątać i buty czyścić lada dozorcy i odźwiernemu. Zapytuję, czy to odpowiednie zajęcie dla prawego, wolno urodzonego patrioty?

– Jeżeli jesteś niezadowolony, obywatelu Dupont – odrzekł zimno H~eron – możesz odejść, kiedy chcesz. Pełno jest innych, którzy czekają na to miejsce.

– Dziewiętnaście godzin na dzień i dziewiętnaście sous zapłaty… czternaście dni pracowałem w tym areszcie…

Mruczał coś w dalszym ciągu, ale H~eron, nie zwracając już więcej uwagi na niego, odezwał się do grupy żołnierzy, stojących w pobliżu:

– Naprzód, kapralu, weź ze sobą czterech ludzi, idziemy do wieży.

Mała garstka ruszyła z miejsca. Przodem szedł człowiek z latarnią, ów przewodnik de Batza ze zgiętym krzyżem i kabłąkowatymi kolanami, potem kapral z dwoma żołnierzami, H~eron z de Batzem, a w końcu straż.

H~eron wręczył pęk kluczy Dupontowi, który czekał przy bramie, aż mała procesja przejdzie, a potem zamykał ją starannie.

Przeszli kręcone schody z masywnego kamienia i stanęli przed żelaznymi drzwiami. De Batz zamyślił się głęboko. Nie spodziewał się tak silnej straży, pilnującej „najcenniejszego życia w Europie”. Jakiej sumy zażądają w zamian za nie? Jakaż nadludzka pomysłowość i odwaga zerwie przeszkody, wzniesione wkoło młodego życia, więdnącego w czeluściach tej ciemnej wieży? Gruby, małoduszny spiskowiec nie miał ani odwagi, ani sprytu, ale pieniędzy miał w bród. Sądził, że i tamte zalety posiadał w wysokim stopniu, ale niestety nie oddały mu one wielkich usług w próbach, powziętych swego czasu dla wyratowania członków rodziny królewskiej. W nadmiernym swym egoizmie nie chciał przyznać, że „Szkarłatny Kwiat” i jego liga przewyższają go pod każdym względem i nie życzył sobie ich pomocy.

Głos H~erona obudził go z tych rozmyślań. Naczelny agent wołał człowieka z latarnią, by zbliżył się ze światłem. Wyciągnął klucz z kieszeni i otworzywszy ciężkie drzwi, przepuścił de Batza i Duponta. Następnie podążył za nimi, zamknął drzwi od wewnątrz i pozostawił żołnierzy na straży przy schodach.

Trzej mężczyźni znajdowali się teraz w ciemnym, pustym przedpokoju, w którym nie było innych mebli prócz dużej szafy, zajmującej całą długość ściany. Szara tapeta, czarna od wilgoci, zwieszała się w strzępach tu i ówdzie.

H~eron zapukał do małych drzwi naprzeciwko.

– Hola! – zawołał. – Simon, mój stary, jesteś tu?

Z wnętrza dała się słyszeć ożywiona rozmowa, jakby mężczyzny z kobietą, przeplatana dziecinnym głosem. Równocześnie usłyszano zbliżające się kroki i drzwi otworzyły się na oścież. Powietrze w pokoju było tak duszne, że w pierwszej chwili uderzała jedynie woń tytoniu i wódki.

Dupont postawił latarnię na ziemi i usiadł w kącie korytarza. Widocznie często tu przychodził, i mało go zajmowały inspekcje H~erona.

De Batz spojrzał dokoła z ciekawością i obrzydzeniem.

Sam pokój był dość duży, ale trudno było sądzić o jego rozmiarach, tak był zastawiony przeróżnymi sprzętami i meblami o rozmaitych stylach i kształtach. W jednym kącie stało olbrzymie drewniane łóżko, w drugim ogromna kanapa. Wielki stół na środku otoczony był co najmniej czterema szerokimi fotelami; nie brakowało też szaf, biurka, dużego zwierciadła i umywalni, przeróżnych skrzyń, pudeł, plecionych krzeseł i kufrów. Wyglądało to raczej na skład starych mebli niż na pokój mieszkalny.

Pośrodku tego wszystkiego de Batz spostrzegł dwoje ludzi, patrzących na niego spode łba. Mężczyzna tęgiej budowy o myszowatych włosach, zaczesanych w tył głowy, miał jasne, szeroko otwarte oczy i niezwykle grube, obwisłe wargi. Tuż za nim stała młoda jeszcze kobieta, której ociężała postać i blada cera zdradzały brak ruchu i wątłe zdrowie.

Oboje patrzyli na de Batza z zaciekawieniem, a na H~erona z widocznym uszanowaniem. Po chwili kobieta odsunęła się nieco na bok i zimnym oczom Gaskończyka ukazała się bolesna twarzyczka niekoronowanego króla Francji.

– Czemu Kapet jeszcze się nie położył? – spytał H~eron, gdy spostrzegł dziecko.

– Nie chciał zmówić dzisiaj pacierza ani wypić lekarstwa – odparł Simon, śmiejąc się rubasznie. – To psi zawód…

– Jeżeli ci to miejsce nie dogadza – odparł sucho H~eron – możesz prosić o zwolnienie – nie będzie trudno o zastępcę.

Szewc mruknął gniewnie i splunął w stronę dziecka.

– To małe szczenię więcej sprawia kłopotu niż można znieść.

Chłopiec mało zwracał uwagi na brutalne wyzwiska, którymi obrzucał go Simon. Stał spokojnie w kącie pokoju, zaciekawiony widokiem de Batza, którego nie znał. De Batz zauważył, że dziecko miało wygląd dobrze odżywionego. Miało na sobie wełnianą ciepłą koszulę, sukienne spodnie, grube pończochy i buciki, ale ubranie było brudne, jak również ręce i twarz. Złote loki, gładzone niegdyś wypieszczoną ręką młodej królowej, zwisały w nieładzie koło drobnej twarzyczki, z której dawno już zniknął wszelki ślad godności osobistej.

Ludwik XVII nie robił wrażenia dziecka katowanego, choć plecy jego często uginały się pod razami okrutnego opiekuna; bladą jego twarzyczkę cechowała raczej bierna obojętność i odpychająca chęć przypodobania się.

Gdy H~eron rozmawiał z Simonem, kobieta zawołała chłopca. Zbliżył się do niej bez najmniejszego strachu. Podniosła róg brudnego, ostrego fartucha i wytarła mu usta i twarz.

– Nie mogę utrzymać go w czystości – rzekła, jakby dla uniewinnienia się, spoglądając na de Batza. – A teraz zachowaj się jak przystało na grzecznego chłopca – dodała – zwracając się do delfina – wypij lekarstwo i zmów pacierz, aby ucieszyć „mamę”. Potem pójdziesz do łóżka.

Wzięła ze stołu szklankę, napełnioną bezbarwnym płynem, który de Batz wziął w pierwszej chwili za wodę i przytknęła ją do ust dziecka.

Odwróciło głowę i zaczęło płakać.

– Czy lekarstwo bardzo niedobre? – spytał Gaskończyk.

– Mój Boże! Ależ nie, obywatelu, to najlepsza wódka, jaką można dostać – zawołała kobieta. – Kapet ją bardzo lubi, prawda? Ona dodaje ci humoru i śpisz po niej lepiej. Wczoraj wychyliłeś chętnie całą szklankę, więc i dziś uczynisz to samo. Wiesz dobrze, że „papa” gniewa się, gdy nie wypijesz przynajmniej pół szklanki – dodała, zniżając głos.

Dziecko wzbraniało się jeszcze przez chwilę, ale w końcu doszło widocznie do przekonania, że rozsądniej będzie nie upierać się dłużej i wzięło szklankę z rąk pani Simon. A wtedy de Batz ujrzał potomka Ludwika XVI pijącego wódkę na rozkaz żony prostego szewca, którą nazywał imieniem najświętszym i najdroższym dla każdego dziecka.

De Batz, choć nie był idealistą, odwrócił się ze wstrętem.

Simon przyglądał się tej scenie z widocznym zadowoleniem. Chichotał z ukontentowania i błysk triumfu zaświecił w jego wyłupiastych oczach.

– A teraz, mój mały – rzekł jowialnie – chcę, by obywatel usłyszał twój pacierz.

Skinął na Gaskończyka, aby i on wziął udział w mającym nastąpić przedstawieniu. Wyciągnął z kąta pokoju zatłuszczoną czapkę, ozdobioną trójkolorową kokardą i brudną podartą chorągiew, która niegdyś była biała, z wyhaftowanym złotym kwiatem lilii. Wsadził czapkę na głowę dziecka i rzucił chorągiew na ziemię.

– Twój pacierz, Kapet! – zawołał chichocząc.

Jego ruchy były rubaszne – silił się widocznie na najjaskrawsze prostactwo. Obijał się o meble, chodząc po pokoju, kopał nogą krzesła, stojące mu na drodze. De Batz pomyślał mimo woli o ciszy salonów wersalskich, o całych zastępach wytwornych dam, opiekujących się niegdyś dzieckiem, które stało teraz przed nim w czerwonej czapce na złotej główce z wyrazem bezmyślnej, tępej obojętności. Posłusznie, odruchowo chłopiec stanął na fladze, którą Henryk IV miał pod Ivry, a król_słońce stawiał na froncie swych wojsk. I oto Ludwik XVII, król Francji z Bożej łaski, najstarszy syn Kościoła, tratował nogami chorągiew Ludwika świętego i tańczył potworny taniec na jej strzępach. Krzykliwym głosem zaśpiewał karmaniolę.

Jego blade zwykle policzki pałały, oczy błyszczały nienaturalnym ogniem pod wpływem zabójczego trunku. W pięknej rączce trzymał czerwoną czapkę z trójkolorową kokardą i krzyczał na cały głos:

– Niech żyje republika!

De Batz zatkał sobie uszy i chciał uciec z tego miejsca hańby.

Pani Simon aż klaskała w ręce z uciechy, patrząc z dumą i macierzyńską jakby miłością na swego wychowanka. Simon utkwił badawczy wzrok w H~eronie, oczekując słowa uznania, ale ten skinął tylko potakująco głową.

– Teraz twój katechizm, Kapet! – krzyknął Simon ochrypłym głosem.

Chłopiec stanął na baczność w czapce na głowie, z rękoma na biodrach. Rozstawił szeroko nogi na starej chorągwi o białej lilii, dumie swych praojców.

– Twoje nazwisko? – spytał Simon.

– Ludwik Kapet – odpowiedziało dziecko jasnym, pewnym głosem.

– Kim jesteś?

– Obywatelem republiki francuskiej.

– Kto był twój ojciec?

– Ludwik Kapet, król, tyran, który zginął z woli ludu.

– A twoja matka?

– Była…

Z ust de Batza wyrwał się mimowolny okrzyk zgrozy. Kimkolwiek ten człowiek był, urodził się dżentelmenem i krew burzyła się w nim na widok tego, co się tu działo. Ta haniebna scena przejęła go wstrętem – zwrócił się gwałtownie ku wyjściu.

– Cóż, obywatelu? – spytał główny agent ironicznie. – Nie jesteś zadowolony z tego, co widzisz?

– Może by ów obywatel wolał zobaczyć Kapeta na złotym tronie, a nas klęczących u jego stóp, całujących go po rękach? – wtrącił jadowicie Simon.

– W pokoju jest duszno – tłumaczył się de Batz, kierując się wciąż ku drzwiom – mam zawrót głowy.

– Pluń na tę przeklętą chorągiew jako dobry patriota, za przykładem Kapeta – pouczył go Simon szorstko.

– A teraz, Kapet, mój synu – dodał, popychając chłopca – idź do łóżka, jesteś dosyć pijany, jak przystoi na dobrego republikanina.

Pociągnął chłopca żartobliwie za ucho i uderzył go w plecy kolanem. Nie chciał bynajmniej dokuczyć dziecku, bo się na nie w tej chwili nie gniewał. Przeciwnie, zadowolony był z wrażenia, jakie uczyniły na obecnych pacierz i katechizm Kapeta. Chłopiec po sztucznym podnieceniu odczuł nieprzeparte pragnienie snu. Nie rozbierając się, ani myjąc, rzucił się na sofę. Pani Simon z troskliwością podłożyła mu poduszkę pod głowę i dziecko usnęło natychmiast.

– Dobrze, bardzo dobrze, obywatelu Simonie – rzekł H~eron, zwracając się ku drzwiom – doniosę o tym komitetowi bezpieczeństwa publicznego. A wy, obywatelko Simon – dodał, zwracając się groźnie do kobiety – zanadto troskliwości okazujecie tej małej żmii. Nie potrzeba dawać poduszki pod głowę. Mamy wielu dobrych patriotów, którzy nie mają poduszek. Zabierz ją natychmiast. Buciki też są zbyteczne – chodaki wystarczą.

Obywatelka Simon nic nie odpowiedziała, gdyż piorunujące spojrzenie męża stłumiło odpowiedź na jej ustach. De Batz rzucił ostatnie wejrzenie na śpiące dziecko. Niekoronowany król francuski pogrążony był w ciężkim śnie z niedopowiedzianymi obelgami przeciwko zmarłej matce.

Rozdział VIII. Arcades Ambo

– W ten sposób dochodzimy do swych celów – rzekł twardo H~eron, wracając z towarzyszem do mieszkania.

Pierwszy raz w życiu de Batz był pod wrażeniem tego, co widział i na jego rumianej twarzy odbijały się ślady głębokiego wzburzenia.

– Jesteśmy prawdziwymi szatanami! – wykrztusił.

– Jesteśmy prawymi patriotami – odparł H~eron – gdyż staramy się, by nasienie tyranów wiodło dziś takie życie, jak tysiące dzieci za rządów jego ojca. Co mówię, los jego jest jeszcze stokroć lepszy; ma co jeść i nosi ciepłe ubranie. Niezliczone rzesze niewinnych dzieci, które nie mają na sumieniu zbrodni despotycznego ojca, muszą mrzeć z głodu, podczas gdy on ma wszystkiego pod dostatkiem.

Wyraz twarzy H~erona był tak okrutny, że po raz drugi de Batza przeszył dreszcz. W porównaniu do Bourbonów, których uważał za ciemiężycieli ludu, główny agent nie był niczym innym jak dzikim zwierzęciem, pragnącym zatopić swoje kły w ciele tych, których pięty gniotły niegdyś jego własny kark.

De Batz doszedł do przekonania, że nawet za cenę milionów nie wyrwie z jego szponów syna Ludwika XVI. Żadne przekupstwo tu nie pomoże; jedynie przebiegłość lisia i genialna pomysłowość zdołają pokonać ową zwierzęcą siłę.

H~eron rzucał na niego podejrzliwe spojrzenia.

– Usunę Simona, skoro tylko znajdę lepszego patriotę; nie dowierzam jego żonie. Lepiej obejść się bez niej. Dziś mamy środę, w niedzielę już ich nie będzie. Widziałem, jak przypatrywałeś się tej kobiecie – dodał, uderzając kościstą pięścią o stół z taką siłą, że aż pióro, atrament i papiery podskoczyły z hałasem – i gdybym przypuszczał, że ty…

De Batz sięgnął znów po zwitek papierowych pieniędzy, ukrytych w kieszeni płaszcza.

– Gdybyś się odważył sięgnąć po Kapeta – rzekł H~eron już spokojniej – oddałbym cię w tej chwili w ręce trybunału.

Czynny umysł de Batza pracował pilnie. Miał nadzieję, że uda mu się wyzyskać wizytę u delfina, ale zamiar oddalenia Simona rozczarował go niemało. Żonę szewca można było łatwo przeciągnąć na swoją stronę – teraz wszystkie te nadzieje spełzły na niczym. Choć H~eron szalał i rzucał się jak hiena, de Batz ani na chwilę nie odstąpił od planu, który miał przysporzyć mu miliony.

A co do tego Anglika, zwanego „Szkarłatnym Kwiatem”, to trzeba raz z nim skończyć – on stanowił główną przeszkodę w korzystnym rozwiązaniu spisku. Ponieważ de Batz będzie musiał postępować z wielką ostrożnością wskutek wrogiej postawy H~erona, ten przeklęty „Szkarłatny Kwiat” mógł go łatwo wyprzedzić i pozbawić złotej nagrody. Na samą myśl o tym porywała gaskońskiego rojalistę taka sama wściekłość, jak i głównego agenta komitetu bezpieczeństwa publicznego.

Rozmyślania de Batza przerwały głośne wyrzekania H~erona.

– Jeżeli ten mały szczeniak ucieknie – rzekł – koniec ze mną. Znajdę się na szafocie razem z tymi podłymi arystokratami. Mówisz, że jestem nocnym ptakiem, obywatelu? Zapewniam cię, że nie śpię ani w dzień, ani w nocy z powodu tego smarkacza. Nie dowierzam Simonom.

– Nie dowierzasz im? – zawołał de Batz – nie znajdziesz chyba na świecie gorszych potworów!

– Gorszych potworów! – krzyknął H~eron – oni nie spełniają należycie swego obowiązku. Dążymy do tego, by ów syn tyranów stał się prawdziwym patriotą i republikaninem, aby w razie gdyby wasi konfederaci go odbili, nie mógł już służyć za króla, za tyrana, nie mógł zasiadać w Wersalu, w Luwrze, jeść na złotych talerzach i nosić jedwabi. Widziałeś tego malca? Do swojej pełnoletności zapomni, jak zachowywać się przy stole i nauczy się co wieczór upijać wódką… Chcemy przerobić go na naszą modłę… Ale próżne obawy! Nie odbierzecie go! Raczej uduszę to szczenię własnymi rękami!

Podniósł fajkę do ust i umilkł. De Batz zamyślił się głęboko.

– Mój drogi – rzekł – unosisz się zupełnie niepotrzebnie i odrzucasz zaofiarowane ci pieniądze w zamian za moją wolność działania. Kto ci powiedział, że chcę mieszać się do dziecka?

– Nie przyniosłoby ci to szczęścia – zamruczał H~eron.

– Otóż właśnie… powiedziałeś mi to przed chwilą. Ale czy nie uważasz, że byłoby o wiele rozsądniej, zamiast śledzić tak uporczywie moją niegodną osobę, zwrócić większą uwagę na dużo niebezpieczniejszego spiskowca?

– Na kogo?

– Na Anglika.

– Myślisz o człowieku, którego nazywają „Szkarłatnym Kwiatem”?

– Tak jest. Czyż nie dał się już wam dostatecznie we znaki, obywatelu H~eronie? Zdaje mi się, że Chauvelin mógłby niejedno o nim powiedzieć…

– Dawno powinien być ścięty za swą pomyłkę…

– Uważaj, by nie powiedziano tego samego o tobie, przyjacielu – rzekł z naciskiem de Batz.

– Cóż znowu…

– „Szkarłatny Kwiat” jest obecnie w Paryżu.

– Szatan wcielony. A co ty myślisz? W jakim celu?

Zapadło znów milczenie; po czym de Batz ciągnął dalej dobitnie:

– Aby wyrwać najcenniejszego więźnia z Temple.

– Skąd wiesz o tym? – wrzasnął H~eron.

– Zgadłem.

– W jaki sposób?

– Widziałem w teatrze „National” dziś wieczorem pewnego osobnika…

– No i cóż?

– Który jest członkiem ligi „Szkarłatnego Kwiatu”.

– Do stu diabłów! A gdzie go szukać?

– Daj mi pokwitowanie na 3500 liwrów, które ci ofiaruję, a ja ci powiem.

– Gdzie są pieniądze?

– U mnie w kieszeni.

Bez dalszych komentarzy H~eron przysunął kałamarz i arkusz papieru, wziął do ręki pióro i skreślił parę słów rozwlekłym pismem. Posypał papier piaskiem i podał go przez stół de Batzowi.

– Czy to wystarczy? – spytał szorstko.

Gaskończyk przeczytał pismo uważnie.

– Jak widzę, pozostawiasz tylko dwa tygodnie do mojej dyspozycji – zauważył.

– Za tę sumę dwa tygodnie wystarczą. Jeżeli potrzeba ci dłuższego czasu, musisz więcej zapłacić.

– Niech i tak będzie – rzekł zimno de Batz, składając arkusz papieru. – Co prawda dwa tygodnie wolności we Francji to i tak niezwykłe zjawisko, a pragnę pozostać z tobą w styczności, mój drogi H~eronie. Zwrócę się znów do ciebie niebawem.

Wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął zwitek banknotów i podał je H~eronowi.

Główny agent przeliczył pieniądze. Na jego twarzy odbił się wyraz wielkiego zadowolenia.

– A teraz – rzekł, upewniwszy się o ilości banknotów, co mi powiesz o tym członku ligi?

– Znam go od lat – odpowiedział de Batz – jest krewnym Antoniego St. Justa i należy z pewnością do ligi.

– Gdzie mieszka?

– To twoja sprawa. Widziałem go w teatrze, a następnie w zielonym gabinecie. Asystował obywatelce Lange. Słyszałem, że miał ją odwiedzić jutro o czwartej; wiesz chyba, gdzie ona mieszka.

De Batz poczekał, aż H~eron skreślił znów parę słów na skrawku papieru, po czym wstał spokojnie, nałożył płaszcz na ramiona i zwrócił się ku wyjściu.

Pożegnanie między tymi dwoma ludźmi było krótkie. De Batz skinął głową, a H~eron odprowadził go do drzwi i zawołał żołnierza, pełniącego służbę na korytarzu.

– Wskaż obywatelowi drogę do bramy – rzekł krótko. – Do widzenia – dodał w końcu, zwracając się do towarzysza.

W dziesięć minut później Gaskończyk znalazł się na ulicy między murami Temple a małym kościółkiem św. Elżbiety. Spojrzał do góry ku zakratowanemu okienku w wieży – blade światełko wskazywało miejsce, gdzie syna Bourbonów uczono przeklinać tradycje swego rodu na rozkaz szewca, dawnego marynarza, karanego swego czasu za kradzież i niesubordynację. I nie zdając sobie sprawy z haniebnego czynu, popełnionego przed chwilą, pomyślał o H~eronie z oburzeniem, a o Simonie z obrzydzeniem. Następnie myśl jego odbiegła daleko od głównego agenta. – Ten intrygancki „Szkarłatny Kwiat” będzie miał dopiero robotę jutro! – pomyślał – przynajmniej przez kilka dni nie będzie miał czasu mieszać się do moich spraw. Zdaje się, że po raz pierwszy członek tej cennej ligi znajdzie się w pazurach tak mało pożądanych ludzi, jakimi są H~eron i jego zgraja.

Rozdział IX. Co może miłość

– Wczoraj byłeś niegrzeczny i nieuprzejmy. Jakże mogłam się uśmiechać, gdy byłeś taki zimny.

– Wczoraj nie byłem z tobą sam na sam. Czyż mogłem być szczery, gdy obojętne uszy słuchały tego, co miało być wyłącznie dla ciebie?

– Ach, monsieur! Czy w Anglii nauczono cię tych pięknych słówek?

– Nie, mademoiselle, one rodzą się pod wpływem twych pięknych oczu.

Panna Lange siedziała na małej staroświeckiej kanapie z wiązką wczesnych fiołków, którą przyniósł jej St. Just, wiedząc, że lubi kwiaty. Piękną główkę oparła o miękkie jedwabie poduszek – przypominała Armandowi rzeźbioną kameę, którą widział u swojej siostry Małgorzaty. Usadowił się u jej stóp na niskim taborecie i wydawało mu się, że salonik był jakby śliczną ramką do uroczego obrazu, który miał przed oczyma. Wszystko tu było tak przytulne, choć poważne: małe stylowe meble, miniaturowe stoliki „Vernis_Martin”, miękkie draperie i dywan „Aubusson” o jasnych tonach.

Panna Lange była sierotą; żyła samotnie pod opieką ubogiej starszej krewnej, występującej w roli towarzyszki, gospodyni i służącej: ona to trzymała z dala zbyt natarczywych wielbicieli młodej, popularnej aktorki.

Panna Lange opowiedziała Armandowi całą swą przeszłość i dzieciństwo spędzone w zakładzie złotnika M~ezi~ere, krewnego jej matki. Zwierzyła mu się, w jaki sposób zrodziło się w niej pragnienie artystycznej kariery, jak musiała walczyć z przesądami rodziny i jak w końcu, zwyciężając wszystkie przeszkody zdobyła niezależność.

Nie robiła najmniejszej tajemnicy ze swego niskiego pochodzenia; przeciwnie, dumna była, że doszła tak daleko o własnych siłach. Liczyła dopiero 20 lat, a miała już wybitne stanowisko w artystycznym świecie Paryża.

Armand słuchał jej szczebiotu z zajęciem, wypytując ją z taktem o rozmaite szczegóły, a ona nawzajem pytała o jego lata dziecinne i o piękną Małgorzatę, która była swego czasu najjaśniejszą gwiazdą w wytwornym zespole artystów „Komedii Francuskiej”. Nie widziała nigdy na scenie Małgorzaty St. Just, ale do tej pory Paryż wysławiał jej talent i wszyscy miłośnicy sztuki dramatycznej ubolewali, że opuściła teatr.

W ten sposób rozmowa zeszła znów na Anglię; panna Lange oświadczyła, że żywi wielką sympatię dla przybranej ojczyzny Armanda.

– Dawniej zdawało mi się, że to brzydki kraj, pełen hałasu i wrzenia przemysłowego życia, przesycony mgłą i dymem zabójczym dla roślinności.

– A zatem w przyszłości – pani – odrzekł – myśl o Anglii jako o kraju okrytym zielonością, gdzie na wiosnę drzewa owocowe przystrajają się kwieciem, jak w czarownej bajce, a bujna trawa roztacza puszysty kobierzec w cieniu prastarych dębów i odwiecznych zamków obrosłych bluszczem i powojem.

– A „Szkarłatny Kwiat”? Opowiedz mi o nim, monsieur.

– Ach, mademoiselle, czegóż jeszcze o nim nie wiesz? „Szkarłatny Kwiat” jest człowiekiem, który poświęcił całe życie cierpiącej ludzkości. Słucha tylko jednego głosu – jęku uciemiężonych.

– Przecież twierdzą, monsieur, że filantropia gra podrzędną rolę u waszego bohatera, i że naraża się jedynie dla sportu.

– Jak każdy Anglik, mademoiselle, „Szkarłatny Kwiat” wstydzi się wszelkiej uczuciowości. Będzie się jej wypierał do upadłego, choć szlachetne jego serce odczuwa głęboko każdy ból. Sport?… A może sport i miłość bliźniego zbliżone są do siebie pod pewnym względem? Zawody na śmierć i życie, walka o zwycięstwo, rzucanie na hazard własnego życia z pogardą śmierci…

– Lękają się go we Francji, monsieur; wybawił tylu, tylu ludzi skazanych przez „komitet bezpieczeństwa publicznego”!

– Daj Boże, by więcej jeszcze wyratował.

– Ach, monsieur! Niech ratuje biedne dziecko, więzione w Temple!

– Litujesz się nad nim, mademoiselle?

– Jak każda dobrze mi myśląca kobieta we Francji. Ach! – dodała, wdzięcznym ruchem składając ręce i patrząc na Armanda oczyma pełnymi łez – gdyby wasz szlachetny „Szkarłatny Kwiat” chciał zająć się tym niewinnym jagniątkiem błogosławiłabym go z całego serca!

– Niech cię Bóg błogosławi za te słowa, mademoiselle – rzekł Armand z uniesieniem i olśniony jej urokiem i kobiecością klęknął przed nią na jedno kolano.

– Zacząłem tracić wiarę we własny naród, uważając Francuzów za podłych, a kobiety za godne pogardy. Mógłbym dziękować ci na kolanach za słodkie słowa współczucia i prawdziwie macierzyńskie serce dla małego delfina.

Nie wstrzymywała łez. Wzbierały w jej oczach i spływały po świeżych policzkach, nie odejmując uroku twarzyczce. W jednej ręce trzymała koronkową chusteczkę, którą od czasu do czasu ocierała oczy, a drugą oddała prawie bezwiednie Armandowi.

Zapach fiołków wypełniał pokój.

St. Just klęczał u jej stóp, przyciskając usta do jej ręki. Armand był bardzo młodym idealistą. W tej chwili trudno było twierdzić, że kochał się w pannie Lange. Miłość przyszła później, gdy nieszczęście spadło na niego jak grom – teraz poddawał się tylko czarowi jej osoby z całym entuzjazmem. Uważał za rzecz zupełnie naturalną, że zgina kolana przed uroczą małą kameą, której poznanie dało mu tyle radości i estetycznego upojenia.

Wkoło niego świat szedł za popędem najniższych instynktów; ludzie zwalczali się wzajemnie wśród obłudy i nienawiści; ale do tego małego stylowego saloniku, zdobnego w jedwabie i koronki, nie dotarł nigdy zewnętrzny świat. Tu panowały jedynie spokój i piękno.

Z młodzieńczego upojenia wyrwały ich ciężkie kroki na starych dębowych schodach. Rozległ się groźny rozkaz, krzyk kobiety, i w tej samej chwili wpadła do pokoju opiekunka młodej aktorki pani Belhomme, drżąc na całym ciele.

– Janko! Janko! Moje dziecko, to okropne! Mój Boże, co się z nami stanie? – Jęcząc i zawodząc rzuciła się na krzesło, kryjąc twarz w fałdach fartucha. Panna Lange i Armand nie ruszyli się z miejsca, jakby skamienieli. On klęczał w dalszym ciągu u jej stóp, a ona nie odrywała oczu od jego twarzy. – Zdawało się, że nie zauważyli nawet obecności starej krewnej, ale usłyszeli miarowe kroki na schodach i groźną komendę:

– Otwierać w imię ludu.

Zrozumieli, co to znaczy.

Rozkaz w imię ludu był prologiem do dramatu o dwóch rozstrzygających aktach: aresztowanie i gilotyna. Janka i Armand spojrzeli sobie prosto w oczy. Ujrzeli rozpostarte nad sobą skrzydła śmierci i w tej okropnej chwili uświadomili sobie, że tylko śmierć może ich rozdzielić. Miłość przyszła ze swym nieodłącznym towarzyszem_cierpieniem.

– Ciociu Mario!

Głos panny Lange stracił w jednej chwili dziecinny dźwięk, stał się poważnym, silnym i twardym. Choć mówiła do krewnej, promienne jej oczy spoczywały na pochylonej głowie Armanda St. Justa.

– Ciociu Mario! – powtórzyła rozkazująco, widząc, że krewna w dalszym ciągu drży ze strachu i trzyma fartuch przed oczami.

– Otwierać w imię ludu! – odezwał się po raz wtóry głośny, szorstki głos u drzwi wejściowych.

– Ciociu Mario, jeżeli chodzi ci o swoje i moje życie, to zapanuj nad sobą – rzekła Janka stanowczo.

– Co my poczniemy? Co się z nami stanie? – szlochała pani Belhomme. Lecz w końcu otarła łzy i ze zdumieniem spojrzała na słodką, małą Jankę, która stała się tak rozkazującą, tak zupełnie inną.

– Nie potrzebujesz się lękać, ciociu, jeśli uczynisz, co ci powiem – tłumaczyła Janka spokojnie – jeżeli zaś okażesz strach, jesteśmy zgubieni. A więc uspokój się, proszę cię.

Stanowczość dziewczęcia miała pożądany skutek. Pani Belhomme, choć wstrząsana łkaniem strzepnęła fartuch, przygładziła stargane włosy i spytała drżącym głosem:

– Co zamierzasz uczynić?

– Idź spokojnie do drzwi i otwórz.

– Ale przecież żołnierze…

– Jeżeli nie otworzysz dobrowolnie, wtargną gwałtem do mieszkania – rzekła Janka. – Idź zaraz i otwórz. Nie okazuj najmniejszego strachu, tylko pewne niezadowolenie, że przeszkodzili ci w pracy; powiedz żołnierzom, że mademoiselle jest w salonie. Idź w imię Boże.

Pani Belhomme wypełniła rozkaz jak automat i skierowała się ku drzwiom, gdyż nie było czasu do stracenia. Po raz trzeci usłyszano głośne wezwanie.

– Otwierać w imię ludu!

Po czym drzwi zostały wyważone.

Armand klęczał wciąż u stóp Janki, trzymając w swych dłoniach jej drżącą rękę.

– Miłosną scenę!… – szepnęła śpiesznie. – Czy umiesz coś w tym rodzaju?

Próbował powstać, lecz ona wstrzymała go. Myślał, że straciła przytomność ze strachu.

– Mademoiselle… – szepnął, próbując ją uspokoić.

– Staraj się mnie zrozumieć, rzekła ze zdumiewającym spokojem – i rób, co ci mówię. Ciocia Maria usłuchała mnie. Czy uczynisz to samo?

– Aż do śmierci – rzekł z zapałem.

– W takim razie odegramy pierwszą lepszą scenę miłosną. Z pewnością umiesz na pamięć dialog Rodryga z Szimeną… Na pewno znasz to – nagliła, a łzy przerażenia napływały jej do oczu – jeżeli nie, to co innego… Prędzej! Każda sekunda ważna!…

Tymczasem pani Belhomme doszła do drzwi i otworzyła je. Dały się słyszeć gniewne pomruki i szorstkie zapytanie żołnierzy:

– Gdzie obywatelka Lange?

– W salonie.

Pani Belhomme smagana strachem grała swą rolę znakomicie.

– Nachodzić uczciwych obywateli w dzień wielkiego prania! – mruczała pod nosem.

– Zastanów się prędko – szepnęła Janka, ściskając rękę Armanda tak silnie, że aż paznokcie wbiła w jego ciało – jaki umiesz dialog, Armandzie? – W chwili strasznego niebezpieczeństwa imię jego wymknęło się z jej ust.

Nagle zrozumiał, o co jej chodziło i gdy drzwi salonu otwierały się gwałtownie, Armand wciąż na kolanach, ale z jedną ręką na sercu a drugą wzniesioną ku niebu, deklamował głośno i patetycznie jakby nigdy nic innego nie robił w życiu. W jednej chwili opanował strach.

Panna Lange zaczęła go strofować z udanym zniecierpliwieniem:

– Nie, nie, mój drogi kuzynie. To niedobrze. Nie trzeba kłaść takiego nacisku na koniec każdego wiersza. Trzeba deklamować z większą swobodą – w ten sposób…

H~eron stanął w progu. Otoczony całą gromadą szpiegów spodziewał się znaleźć tutaj zwolennika owego słynnego „Szkarłatnego Kwiatu”, o którym wspomniał de Batz. Tymczasem młodzieniec, klęczący przed obywatelką Lange, nie zdradzał cech spiskowca i obojętnie deklamował staromodne wiersze czysto paryską wymową.

– Co to ma znaczyć? – spytał ostro, patrząc to na pannę Lange, to na Armanda.

Panienka zerwała się wdzięcznym, pełnym kokieterii ruchem i zawołała:

– Ach, to obywatel H~eron! Czemu mnie ciocia Maria nie uprzedziła?… To bardzo niezręcznie z jej strony, ale ona zwykle nie w humorze w dni wielkiego prania… przystąpić do niej nie można. Usiądź, proszę cię, obywatelu H~eronie, a ty, kuzynie – dodała, zwracając się z wielką swobodą do Armanda – proszę cię, nie pozostawaj dłużej w tej śmiesznej pozycji.

Gorący rumieniec twarzy i nerwowe ruchy można było przypisać wrodzonej jej nieśmiałości wobec nieoczekiwanego gościa. H~eron zdumiony widokiem, którego wcale się nie spodziewał, nie przerywał młodej panience, szczebiocącej w dalszym ciągu:

– Kuzynie – rzekła do Armanda, który tymczasem powstał z klęczek – oto obywatel H~eron, mówiłam ci już nieraz o nim. Mój kuzyn Belhomme – dodała, zwracając się do H~erona – przybywa prosto z prowincji. Był niedawno w Orleanie, gdzie grał główne role w tragediach. Ale boję się, że publiczność paryska będzie mu się wydawała o wiele surowszą aniżeli orleańska. Czy słyszałeś, jak deklamował wiersze przed chwilą? Rąbał je po prostu, nie mogę się inaczej wyrazić.

Dopiero po chwili udała zmieszanie, jakby przeczuwała, że H~eron przyszedł do niej nie jako wielbiciel talentu sławnej aktorki, ale jako groźny przedstawiciel prawa. Zaśmiała się nerwowo i szepnęła z wyrazem przestraszonego dziecka:

– Mój Boże, obywatelu, jak ponuro wyglądasz! Myślałam, że przychodzisz mi powinszować mego ostatniego triumfu! Widziałam cię w teatrze zeszłego wieczora, choć nie odwiedziłeś mnie po przedstawieniu w zielonym gabinecie. A czemu nie przyszedłeś? Urządzono mi ogromną owację. Patrz na te kwiaty – dodała, wskazując pęki kwiatów na stole – obywatel Danton ofiarował mi fiołki, Santerre narcyzy, a ten cudny laurowy wieniec otrzymałam od samego Robespierre'a.

Tyle było w niej swobody, że H~eron nie wiedział co myśleć. Spodziewał się zwykłych dramatycznych scen związanych z jego zawodem, krzyków kobiet, oporu mężczyzn, broniących się do ostatka lub ukrywających się w szafie z bielizną.

Tymczasem wszystko zawiodło. De Batz wspomniał mu o Angliku, zwolenniku „Szkarłatnego Kwiatu”, a przecież każdy myślący patriota francuski wiedział, że członkowie ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, jako Anglicy, mieli czerwone włosy i wystające spiczaste zęby; ten człowiek zaś…

Tymczasem Armand przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, powtarzając głośno swą rolę.

– Nie, nie – rzekła aktorka niecierpliwie – nie rób tej brzydkiej przerwy w środku ostatniego wiersza.

Naśladowała dykcję Armanda i jego błędną wymowę tak znakomicie i z tak zabawną przesadą, że H~eron mimo woli wybuchnął śmiechem.

– A więc to twój kuzyn z Orleanu? – spytał, rozciągając się wygodnie w fotelu, który ugiął się pod jego ciężarem.

– Tak, obywatelu; a teraz musisz pozostać na kawie. Ciocia Maria w tej chwili przyniesie nam podwieczorek. Hektorze – dodała, zwracając się do Armanda – zstąp z wyżyn na ziemię i powiedz cioci Marii, aby się pośpieszyła.

Zapewne pierwszy to raz od czasu sprawowania urzędu zapraszano H~erona do wypicia kawy w towarzystwie ofiar, na które polował. Ogarniały go coraz większe wątpliwości. De Batz mówił o Angliku, a ten kuzyn z Orleanu był bezsprzecznie Francuzem. Gdyby denuncjacja przyszła nie od de Batza, lecz od kogo innego, H~eron byłby działał z większą ostrożnością; teraz przyszło mu na myśl podejrzenie, że może de Batz skierował go umyślnie na fałszywy trop, aby oddalić go z więzienia Temple o pewnej oznaczonej godzinie. Podejrzenie to skrystalizowało się w jego umyśle, i widział już de Batza, przeszukującego jego mieszkanie w celu znalezienia kluczy. A niedbałe straże nie bronią mu wstępu do więzienia…

Teraz H~eron był pewny swego – miał do czynienia ze spiskiem, uknutym przez Gaskończyka. Gdyby był rozpatrzył rzecz na zimno, a nie miał wciąż na myśli ucieczki delfina, byłby z pewnością ostrożniejszy, co do osoby Armanda. Ale wszystkie jego podejrzenia skierowane były na de Batza. St. Just wydawał mu się głupcem, aktorem, ale najwidoczniej nie był on Anglikiem.

Zerwał się z krzesła, dziękując pannie Lange za uprzejme zaproszenie. Musiał odejść co prędzej. Aktorzy i aktorki byli zawsze faworyzowani przez władzę: dostarczali jedynie rozrywki w chwilach wolnych od scen terroru, były to istoty niewinne i nieszkodliwe, nie mieszające się do polityki.

Janka tymczasem śledziła promiennymi oczyma swego wszechpotężnego nieprzyjaciela, starając się wyczytać z jego twarzy los Armanda. Wiedziała doskonale, że odwiedziny spowodowane były obecnością Armanda – ktoś zdradził go, może ów wstrętny de Batz. Postanowiła walczyć o jego życie i wolność. Życie St. Justa zależało od jej zimnej krwi i panowania nad sobą, ale czuła, że napięcie nerwów było silniejsze niż znieść mogła. Pomimo to grała swą rolę w dalszym ciągu. Wymawiała H~eronowi krótkość jego wizyty, prosiła, by pozostał choć 5 minut dłużej, zarzucając mu z prawdziwie kobiecą chytrością nieuzasadniony niepokój o małego Kapeta, który przyśpieszał jego odejście.

– Byłam niezmiernie zaszczycona zeszłego wieczora, obywatelu – rzekła z przymileniem – że zapomniałeś na chwilę o małym Kapecie i przyszedłeś na mój debiut w roli Celimeny.

– Zapomnieć o nim! Nie zdarza mi się to nigdy. Muszę co prędzej wracać; za dużo kotów krąży koło mojej myszy. Bądź zdrowa, obywatelko, źle zrobiłem, że nie przyniosłem ci kwiatów, ale wybacz – jestem człowiekiem pracy, bardzo przemęczonym.

– Rozumiem – odparła, kiwając głową z przejęciem – ale przyjdź dziś wieczorem do teatru, gram Kamillę; taka to piękna rola, jedna z moich ulubionych.

– Być może, że przyjdę: ale teraz muszę odejść; cieszę się, że miałem sposobność widzieć się z tobą, obywatelko. Gdzie mieszka twój kuzyn? – dodał nagle.

– Na razie tutaj – rzekła śmiało.

– Przyślij go jutro do Conciergerie po świadectwo bezpieczeństwa. Jest to nowy dekret; a i tobie takie świadectwo jest potrzebne.

– Dobrze. Hektor i ja przyjdziemy razem z ciocią Marią. Tymczasem nie poślij nas do „Maman Guillotine”, obywatelu – rzekła wesoło – gdyż inaczej nie ujrzysz już Kamilli i Celimeny.

Trzymała się znakomicie do ostatniej chwili. Odprowadziła H~erona do drzwi, żartując sobie z jego eskorty.

– Jesteś prawdziwie wytworny, obywatelu – rzekła, patrząc z udanym zachwytem na dwóch szpiegów, stojących w pogotowiu na korytarzu. – Jestem dumna, że tylu obywateli odwiedziło mnie dzisiaj. Przyjdź koniecznie do teatru. Nie zapomnij o zielonym gabinecie – będzie dla ciebie otwarty.

Ukłoniła mu się nisko i zamknęła sama za nim drzwi. Poczekała chwilę, póki ciężkie kroki nie ucichły na dębowych schodach; gdy zadźwięczały na kamiennym podwórzu, powróciła powoli do salonu.

Rozdział X. Groźne cienie

Musiała przyjść nieunikniona reakcja. Kolana trzęsły się pod nią i siły ją opuszczały. Ale już Armand stał przy niej i podtrzymywał drobną słaniającą się postać, podobną do białego narcyza, smaganego wiatrem.

– Armandzie! Musisz opuścić w tej chwili Paryż – szepnęła wśród płaczu, którego powstrzymać nie była w stanie. – On powróci, wiem, że powróci. Wyjeżdżaj co prędzej do Anglii

Ale on nie myślał o przyszłości! Zapomniał o H~eronie, o Paryżu, o całym świecie – myślał tylko o niej.

– Zawdzięczam ci życie! – zawołał z uniesieniem. – Jakaś ty piękna i odważna! Kocham cię!

Zdawało mu się, że zawsze ją kochał od chwili, gdy w chłopięcym sercu wymarzył sobie ideał kobiecości, a zwłaszcza od zeszłego wieczora, gdy jej głos zatrzymał go w teatrze. Nie wiedział wówczas, że miłość zarzuciła już na niego swe sieci. O jakże był zaślepiony! Całował ze czcią rąbek jej sukni, jak pielgrzym przyciska do ust relikwie świętego, który uczynił zdumiewający cud.

Armand, ten wielki idealista, znalazł ideał kobiety. Skupiała w sobie wszystkie zalety, tak wysoko cenione przezeń u wodza, który dotąd był jedynym wcieleniem jego ideału. Przypomniał sobie jej pomysłowość i przytomność umysłu wobec grożącego niebezpieczeństwa. Czym sobie zasłużył na tak wielkie poświęcenie z jej strony?… Janka sama nie umiała na to odpowiedzieć, ani określić, kiedy miłość odezwała się w jej sercu. – Zeszłego wieczora może, w chwili rozstania, gdy uczuła, że musi go jeszcze zobaczyć; a dziś?… może zapach fiołków ją odurzył?… pachniały tak cudnie… Może rozmowa o Anglii?… Ale gdy nadszedł H~eron, wiedziała, że musi ratować życie Armanda za wszelką cenę.

W ten sposób filozofowało tych dwoje dzieci, usiłując zgłębić tajemnicę miłości. Nie rozumieli dostatecznie, że wspólne niebezpieczeństwo związało ich nierozerwalnie. Instynkt kobiecy zawsze gotowy do poświęcenia, dodał młodemu dziewczęciu sił do wzięcia na siebie ciężkiego zadania. Teraz kochała go za niebezpieczeństwa, z których go wyrwała, a on uwielbiał ją za to, że naraziła się dla niego.

Godziny mijały, wieczór nadchodził, pokój, obicia i ciężkie kotary zapadały w mrok. Ciocia Maria, wciąż jeszcze sparaliżowana trwogą, nie śmiała wyjść z kuchni i nie wnosiła lampy, ale ciemności odpowiadały nastrojowi Armanda. Janka zaś zadowolona była, że zmierzch ukrywał nieustanny rumieniec jej twarzy.

Więdnące kwiaty roztaczały silną woń. Armand upojony był zapachem fiołków i szeptem jej głosu, drżącego wśród łez.

Ani szmeru od zewnątrz – na małym placu przed domem zapalono latarnię i jej słaby blask wkradał się do salonu przez koronkowe firanki okna. Oświecał drobną sylwetkę dziewczęcia, igrając lokami jej włosów, i złocąc kontury szyi i ramion.

Armand powstał z klęczek.

– Kochasz mnie?… – szepnął.

Jak dziecko skłoniła głowę na jego piersi, a on pocałował jej włosy, pachnące narcyzami. Łzy na jej policzkach błyszczały jak ranna rosa.

Ciocia Maria weszła w końcu, przynosząc światło. Zastała ich siedzących obok siebie jak dwoje dzieci, ręka w rękę, milczących z nadmiaru szczęścia. Żyli jakby w złotym śnie, wiedząc jedynie, że się kochają.

Lampa przerwała sen, a ciocia Maria spytała wciąż jeszcze lękliwym głosem:

– Ach, kochanie! Jakim sposobem pozbyłaś się tych zbójów?

Ale nie zadawała dalszych pytań nawet wówczas, gdy światło odkryło jej wyraźnie rumieńce Janki i płomienne oczy Armanda. W swym sercu nosiła drogie wspomnienia, starannie zachowane w zakątku duszy i te wspomnienia sprawiły, że stara kobieta zrozumiała.

Tymczasem rzeczywistość stawała im coraz wyraźniej przed oczyma i strach powoli powracał.

Coś spowodowało ten lęk. Może czyjeś ciężkie kroki na ulicy, może odgłos bębnów lub brzęk naczyń w kuchni cioci Marii?

Nagle Janka zerwała się na równe nogi z szalonym niepokojem o ukochanego.

– Twoje życie jest wciąż zagrożone – rzekła – zapominam o tym… twoje cenne, drogie życie…

– Podwójnie drogie – odparł – od czasu, gdy zawdzięczam je tobie.

– Wobec tego proszę cię, błagam, strzeż go dla mojej miłości. Opuść co prędzej Paryż. Zrób to dla mnie – dodała błagalnie – każda godzina może sprowadzić na ciebie nieszczęście!

– Nie mógłbym opuścić Paryża, póki ty tu jesteś.

– Ależ nic mi nie grozi! – mówiła – nic a nic! Jestem tylko biedną artystką, i rząd nie zwraca na mnie uwagi. Ludzie muszą się bawić, nawet w chwilach wolnych od rzezi. Jestem pewna, że będę o wiele bezpieczniejsza, czekając tutaj cierpliwie. Nagły mój wyjazd w tych okolicznościach pogorszyłby tylko naszą sprawę.

Była pewna słuszność w tym twierdzeniu, ale czyż mógł ją opuścić i pozostawić w tym okropnym Paryżu, wśród takich ludzi jak H~eron, którzy przychodzili zagrażać jej życiu w jej własnym mieszkaniu?

– Posłuchaj mnie, droga – rzekł po chwili namysłu – czy pozwolisz mi naradzić się wpierw z moim wodzem „Szkarłatnym Kwiatem”, który obecnie bawi w Paryżu? Jestem pod jego rozkazami i nie mógłbym teraz opuścić Francji. Ja i moi towarzysze mamy mu pomóc w wielkim przedsięwzięciu, którego nam jeszcze nie wyjawiał, ale zdaje mi się, że ma na celu uwolnienie delfina.

Ale ona przerwała z rozpaczą:

– Nie, nie, w obecnej chwili jest to niepodobieństwem, Armandzie. Ktoś zdradził cię, są w pogoni za tobą. Jestem przekonana, że ten wstrętny de Batz ma coś wspólnego z dzisiejszą wizytą H~erona. Udało nam się zmylić pogoń tych szpiegów, ale tylko na pewien czas; za parę godzin, a nawet może prędzej, H~eron pożałuje swej łatwowierności; powróci, wiem, że powróci. Być może, że mnie zostawi w spokoju, ale już będzie na twoim tropie. Zawlecze cię do Conciergerie dla śledztwa i tam wyjdzie na jaw twoje nazwisko. Jeżeli „Szkarłatny Kwiat” zatrzyma cię w Paryżu, jesteś zgubiony.

Głos jej stał się twardy i zawistny. Po kobiecemu już była gotowa znienawidzieć człowieka, którego niezwykłą indywidualność tak bardzo przedtem podziwiała, widząc, że życie i bezpieczeństwo Armanda zależało od woli tego nieuchwytnego bohatera.

– Nie potrzebujesz się o mnie obawiać, Janko – zapewniał. – „Szkarłatny Kwiat” ma pieczę nad swoimi towarzyszami i nigdy nie narażałby mnie bez potrzeby.

Nie przekonał jej. Zazdrosna była o jego przywiązanie do wodza. Wzięła Armanda w swe posiadanie, okupiła drogo jego życie, a on dał jej miłość. Nie chce dzielić swego skarbu z bezimiennym wodzem.

– Chodzi tu jedynie o krótką chwilę, najdroższa – powtarzał wciąż. – Nie mógłbym za nic opuścić Paryża, wiedząc, że jesteś tutaj bez opieki. I znów zaczęli rozmawiać o Anglii, o szczęściu i spokoju, które będą ich udziałem.

– Pojedziemy razem do Anglii – szepnął – tam będziemy szczęśliwi. Zamieszkamy w górach, w maleńkim domku, obrosłym pnącymi różami i bluszczem. Za domem rozciąga się sad i w maju, gdy za powiewem wiosennego wiatru opadają kwiaty z drzew owocowych, wonny deszcz z białych płatków zasypywać nas będzie w cieniu drzew. Pojedziesz ze mną, droga?

– Jeżeli sobie tego życzysz, Armandzie, to pojadę z tobą.

Czy on sobie tego życzył!… Jutro pojechałby, gdyby chciała! Ale ona tego nie może uczynić. Ma umowę z teatrem, którą zerwać trudno, a ciocia Maria? Ależ na pewno ciocia Maria z nimi pojedzie. Przyrzekła, że zwolni się z początkiem wiosny.

Janka nie łudziła się co do zajścia z H~eronem – wiedziała, że Armandowi groziło wciąż śmiertelne niebezpieczeństwo. W końcu obiecała, że zastosuje się do woli „Szkarłatnego Kwiatu” i postąpi według jego wskazówek. Armand zwierzy mu się dziś wieczór i jeżeli wódz każe mu wyjechać, uczyni, co tylko będzie mogła, aby jak najprędzej się połączyć z nim.

– Tymczasem mam nadzieję, że ten okrutny człowiek nie narazi twego drogiego życia, rzekła. – Pamiętaj, Armandzie, że należysz do mnie. Mogłabym go znienawidzieć za miłość, jaką go darzysz.

– Cicho – rzekł poważnie – nie wyrażaj się w ten sposób o człowieku, którego kocham ponad wszystko, na równi z tobą.

– Myślisz o nim więcej niż o mnie. Nie będę miała spokojnej chwili, dopóki nie wyjedziesz z Paryża.

Choć ciężko było się rozstawać, rozumieli, że H~eron mógł w każdej chwili przysłać swych szpiegów. Zresztą Armand chciał jak najprędzej rozmówić się z wodzem.

Miała ukrytą nadzieję, że jeżeli „Szkarłatny Kwiat” miał rzeczywiście tak szlachetne serce, jak twierdził Armand, to z pewnością zrozumie jej niepokój i uwolni go od przysięgi.

Ta myśl dodała jej odwagi; namawiała nawet Armanda do odejścia.

– Kiedy zobaczymy się jutro? – spytał.

– Spotkanie będzie zanadto niebezpieczne – odrzekła.

– Muszę cię zobaczyć, nie mogę żyć jednego dnia bez ciebie.

– Teatr jest miejscem najpewniejszym.

– Nie doczekam wieczoru. Czy mogę odwiedzić cię tutaj?

– Nie, szpiedzy H~erona będą krążyli koło domu.

– A zatem gdzie?

Zastanowiła się.

– Przy drzwiach, prowadzących na scenę, o pierwszej w nocy – rzekła w końcu. – Wsuń się do loży portiera; poproszę go, aby ci pozwolił wejść. Przyślę swą pokojówkę po ciebie, ona przyprowadzi cię do mojej garderoby, gdzie spokojnie porozmawiamy pół godziny.

Musiał się tym zadowolić, choć byłby wolał widzieć się z nią tutaj, gdzie delikatne draperie i dyskretne barwy obić tak pięknie harmonizowały z jej wdzięczną postacią.

I oto minęła niezapomniana godzina, godzina czystej, radosnej miłości.

Może bezwiednie odczuwali, że ich wielkie kochanie osiągnie swój szczyt, gdy przeznaczenie naznaczy je cierpieniem? Może to przeświadczenie nadało ich ostatniemu pocałunkowi uroczystą powagę pożegnania.

Rozdział XI. Liga „Szkarłatnego Kwiatu”

Armand, opuściwszy plac de Roule, błądził bez celu po ulicach; myślał jedynie o Jance, o jej piękności i odwadze wobec zbirów, przychodzących zbezcześcić jej stylowy salonik.

Przypominał sobie każde słowo ich rozmowy i każdy jej ruch. Dochodziła godzina ósma. Zbudził się ze złotych snów zmęczony i głodny, ale na szczęście znajdował się w dzielnicy, gdzie nietrudno było o posiłek.

Ujrzał niedaleko kościoła św. Magdaleny małą restaurację, wyglądającą czysto i schludnie. Popchnął drzwi i zobaczywszy na uboczu pusty stół, zamówił kolację.

Po posiłku uczuł się silniejszym, pewniejszym siebie. Opuszczając restaurację, zauważył, że było bardzo zimno, z czego przedtem nie zdawał sobie zupełnie sprawy. Śnieg padał dużymi płatami i ostry północny wiatr smagał mu twarz.

Otulił się starannie płaszczem; pozostawał mu jeszcze kawał drogi do mieszkania Blakeney'a, gdzie go oczekiwano.

Skręcił śpiesznie w ulicę St. Honor~e, unikając otwartych placów, gdzie czyny zbuntowanej stolicy występowały w całej swoje ohydzie. W drodze Armand myślał o Jance. Dotąd była ulubienicą ludu – ale któż mógł wiedzieć, czy jutro okrutne prawo, skierowane przeciwko podejrzanym, nie dosięgnie i jej i nie zawezwie przed trybunał rewolucyjny?

Młodzieniec przyśpieszył kroku. Pilno mu było znaleźć się w gronie towarzyszy, usłyszeć dźwięczny głos wodza i upewnić się na mocy najświętszych praw przyjaźni, że Janka dostanie się pod opiekę „Szkarłatnego Kwiatu” i jego ligi. Blakeney mieszkał w małym domu na Quai de l'Ecole, niedaleko St. Germain l'Auxerrois, z którego miał rozległy widok na rzekę, na więzienie Ch~atelet i Pałac Sprawiedliwości.

Ten sam zegar wieżowy, który przed dwustu laty wybił godzinę rzezi hugonotów, uderzył dziewiątą. Armand wbiegł w otwartą bramę; na drugim piętrze, przez drzwi na prawo, przebijał promień światła. Armand pociągnął za dzwonek.

W dwie minuty później znajdował się wśród towarzyszy. Westchnął z ulgą, bo już samo otoczenie tchnęło niezmąconym spokojem. Mieszkanie było bardzo proste, bez najmniejszego komfortu, jak to w owych czasach bywało w tak zwanych garsonierach; ale choć krzesła były sztywne i niewygodne, kanapa i dywan zniszczone, a nawet dziurawe, wyczuwało się, mimo tego pozornego zaniedbania, obecność człowieka o wyrafinowanym smaku.

Kominek roztaczał wkoło miłe ciepło, choć powietrze dochodziło w pełni przez przymknięte okno. Na stole stał prosty, gliniany dzban z dużą wiązką kwiatów, a w powietrzu unosił się delikatny zapach, niezmiernie miły po wstrętnym zaduchu wąskich uliczek.

Obecni w pokoiku sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i lord Hastings pozdrowili Armanda serdecznym uściskiem dłoni.

– Gdzie Blakeney? – spytał żywo przyjaciół.

– Tutaj! – rozległ się dźwięczny głos z przyległego pokoju.

We drzwiach stanął człowiek, przeciw któremu podniosła się olbrzymia ręka całego narodu, za którego głowę rząd francuski byłby chętnie zapłacił niezliczone sumy – człowiek prześladowany przez niepohamowaną zemstą i nienawiść.

Czy nie zdawał sobie z tego sprawy? Czy nie dbał o to? – tego nie wiedział nawet najdroższy jego przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes.

W każdym razie wyglądał teraz – gdy stanął przed Armandem, wytworny jak zawsze w swym po mistrzowsku skrojonym ubraniu z bezcennymi koronkami u szyi i rąk, z emaliowaną tabakierką w cienkich, długich palcach – raczej na eleganckiego salonowca, niż na człowieka czynu, który w swych szalonych przedsięwzięciach zapalał jeden naród płomiennym entuzjazmem, a drugi nienasyconym pragnieniem zemsty.

Nie można było zwłaszcza przeoczyć tego czaru, który bił z całej jego postaci. Od czasu do czasu błyskał z głębi niebieskich oczu, przyćmionych ciężko opadającą powieką, płomień tak szybki, jak letnia błyskawica.

Czasem skurcz zaciętych ust lub potężnych szczęk zmieniał przez okamgnienie wyraz twarzy i zdradzał urodzonego wodza.

Ale teraz nic podobnego nie można było spostrzec w tym człowieku wielkiego świata, witającym przyjaciela.

Armand zbliżył się do niego, szczęśliwy, że może uścisnąć jego dłoń, ale nieco zmieszany. Zdawało mu się, że spoza przymkniętych powiek Blakeney rzucił na niego badawcze spojrzenie, które przeszyło go na wylot.

Ale niebawem wytłumaczył sobie, że tylko niepokój sumienia był powodem tych przypuszczeń, gdyż niczym nie zdradził dotąd swej tajemnicy.

– Spóźniłem się – rzekł – ale błądziłem po ulicach całe popołudnie i w ciemnościach zmyliłem drogę. Mam nadzieję, że nie czekaliście na mnie zbyt długo.

Wszyscy przysunęli krzesła do ognia prócz Blakeney'a, który wolał stać. Poczekał chwilę, aż usadowią się wygodnie, gotowi wysłuchać go uważnie, a potem rzekł krótko, bez ogródek:

– Chodzi mi o delfina.

Zrozumieli. Wszyscy domyślali się od dawna, w jakim celu przywołał ich do Paryża przed dwoma dniami. Sir Andrew Ffoulkes dlatego opuścił młodziutką żonę, a St. Just prosił jakby o łaskę, by pozwolono mu przyłączyć się do szlachetnej wyprawy.

Blakeney nie opuszczał Francji od trzech miesięcy, wciąż w drodze między Paryżem, Nantes, Orleanem a wybrzeżem, gdzie towarzysze jego odbierali ofiary, wydarte śmierci bezprzykładnym poświęceniem. – A teraz chodziło o delfina.

Wszyscy czekali z zapartym oddechem, a szlachetny zapał rozpierał ich serca. Czekali w milczeniu, utkwiwszy oczy w wodza, śledząc każdy ruch jego twarzy.

Magnetyczna siła tego człowieka objawiała się teraz w całej pełni.

W tej chwili trzymał w ręku czterech ludzi, ale w ten sam sposób byłby rozkazywał tysiącom. Wytworny światowiec, rozbawiony bywalec zrzucił maskę. Stał spokojny, pogodny, patrząc śmiało w oczy najzuchwalszemu przedsięwzięciu, jakie kiedykolwiek powstało w myśli człowieka.

Nie bagatelizował go i nie wyolbrzymiał, lecz ważył na szali wszystkie sprzyjające okoliczności, jako też i piętrzące się przeszkody.

– Wszystko gotowe, zdaje mi się – rzekł sir Percy po krótkiej przerwie. – Oddalono Simonów, dowiedziałem się o tym dzisiaj. Opuszczają Temple w przyszłą niedzielę, dziewiętnastego. Ten właśnie dzień pomoże nam w nowym przedsięwzięciu, ale nie mogę robić pewnych planów – wszystko będzie zależało od szczęścia.

Przerwał. I znów przeszedł się parę razy po pokoju, zatrzymując się przed wielką mapą Paryża i jego okolic.

Ręce założył w tył, a oczy utkwił przed siebie, jakby widział przez ściany i ciemności, poprzez mury potężnej budowli potomka stu królów, żyjącego w poniżeniu i hańbie.

Twarz jego była natchniona. Szlachetny, silnie zarysowany profil zdawał się wykuty z kamienia, jakby posąg bezgranicznego poświęcenia.

– Zdaje mi się, że najlepszy sposób będzie następujący… – zaczął po chwili milczenia, siadając na krawędzi stołu i zwracając się do słuchaczy.

Światło lampy, stojącej na stole, padało na cztery płonące twarze, wpatrzone w niego, ale on sam był w cieniu, jak potężna sylwetka wykrojona na tle kolorowej mapy ściennej.

– Pozostanę tutaj do niedzieli – rzekł – i będę starał się przedostać do Temple. Wybiorę naturalnie chwilę, gdy Simonowie będą się wyprowadzali. Bóg jeden wie – rzekł z wielką powagą – w jaki sposób mi się to uda. Do tej pory jestem pod tym względem równie niepewny, jak i wy.

Umilkł i nagle poważna jego twarz rozjaśniła się uśmiechem, a figlarne światło zamigotało w oczach.

– Tak – rzekł swobodnie – jedno tylko wiem, że jego królewska mość król Ludwik XVII wyjdzie z tej ciemnej nory w moim towarzystwie w przyszłą niedzielę, 19 stycznia roku Pańskiego 1794. Wiem też, że owi zbóje nie przychwycą mnie, dopóki nie zabezpieczę dziecka. I dlatego proszę cię, mój Armandzie, nie patrz na mnie tak ponuro, potrzeba nam będzie twej pomocy w tym doniosłym dziele.

– Czego żądasz ode mnie, Percy? – rzekł St. Just.

– Za chwilę ci powiem, wpierw przedłożę wam całą sytuację. Dziecko wyjdzie z Temple w niedzielę, ale nie wiem, o której godzinie. Im później, tym lepiej, gdyż nie wymkniemy się za dnia poza bramy miasta. Pod tym względem musimy się mieć na baczności; chłopiec jest o wiele bezpieczniejszy teraz, niż w razie powtórnego uwięzienia. Ale w nocy pomiędzy dziewiątą a dziesiątą podejmuję się przeprowadzić go przez bramę „La Villette” i tu właśnie potrzebuję waszej pomocy, Ffoulkes i Tony. Macie się tam stawić z krytym wózkiem w przebraniu – w jakim, to wasza rzecz. Tu macie kilka przepustek. Mam ich cały zbiór, gdyż chowam je starannie na wszelki wypadek.

Sięgnął do przepastnej kieszeni i wyciągnął kilka zniszczonych, zatłuszczonych kartek, których komitet bezpieczeństwa publicznego wręczał obywatelom republiki i bez których nikt nie mógł opuszczać miasta.

Przeglądnął je uważnie i oddał Ffoulkesowi.

– Wybierz sobie sam swoją identyczność, mój drogi, i ty Tony także. Bądźcie mularzami, węglarzami, kominiarzami lub rolnikami, wszystko mi jedno, bylebyście potrafili tka się umalować sadzą lub węglem, by was nie poznano, i przyprowadzili mi na czas żądany wózek, nie wywołując podejrzeń.

Ffoulkes spojrzał na kartki i ze śmiechem podał je lordowi Tony'emu. Dwaj wytworni dżentelmeni zaczęli przekomarzać się, jaki strój będzie korzystniejszy: kominiarza czy węglarza.

– Można się więcej jeszcze uczernić, będąc kominiarzem – radził Blakeney – i sadza jest mniej gryzącą dla oczu niż węgiel.

– Ale za to sadza tak trudno się zmywa! – westchnął lord Tony – a wiem, że z tydzień nie będziemy mogli się kąpać!

– Naturalnie, że nie! Ty sybaryto – zaśmiał się Percy.

– Po tygodniu sadza wcale się nie zmyje – jęknął sir Andrew, myśląc o tym, co na to powie jego żona.

– Skoro jesteście takimi elegantami – odparł Blakeney, wzruszając ramionami – zamienię jednego w lakiernika, drugiego zaś w farbiarza; a wtedy pierwszy pozostanie jasnoczerwonym do końca życia, gdyż lakier nigdy nie schodzi, a drugi będzie musiał moknąć w terpentynie, póki farba nie zejdzie. W każdym razie nie zazdroszczę wam zapachu.

Zaśmiał się, jak psotny uczeń, i przytknął do nosa wyperfumowaną chusteczkę.

Armand przypatrywał się ze zdumieniem tej małej scenie. Przez rok bawił w Anglii, ale do tej pory nie mógł zrozumieć Anglików. Bez wątpienia byli oni osobliwymi istotami. Ci czterej ludzie przygotowywali wyprawę, nie mającą równej w historii, narażali swe życie dobrowolnie na pewną śmierć, a mimo to żartowali i dowcipkowali, porywani pustym śmiechem, jak gromada studentów, co byłoby zgorszyło każdego dobrze wychowanego Francuza. Pomyślał sobie, co powiedziałby na tę rozmowę wytworny de Batz; jego pogarda dla „Szkarłatnego Kwiatu” i jego ligi spotęgowałaby się w trójnasób.

W końcu rozstrzygnięto spór o przebranie. Sir Andrew, Ffoulkes i lord Antony Dewhurst zgodzili się na strój brudnych i zasmolonych węglarzy. Wybrali dwie przepustki: jedną na imię Jana Lepetit, drugą na imię Achillesa Grospierre'a.

– A jednak nie wyglądasz wcale na Achillesa, Tony – zaśmiał się Blakeney.

Przechodząc nagle od studenckich żartów do ważnych zagadnień chwili obecnej, odezwał się sir Andrew:

– Powiedz nam dokładnie, Blakeney, w którym miejscu mamy czekać z wozem w niedzielę.

Blakeney powstał i skierował się ku mapie na ścianie. Ffoulkes i Tony stanęli tuż przy nim, podczas gdy jego piękna wąska ręka wędrowała po kolorowej powierzchni mapy.

Nareszcie palec jego zatrzymał się.

– Tu znajduje się brama La Villette. Za nią rozciąga się wąska uliczka, prowadząca wprost do kanału. Na końcu tej ulicy macie na mnie czekać z wozem, najlepiej niech to będzie wóz z węglem, który będziecie wyładowywali. Możecie ćwiczyć muskuły w tej zbawiennej pracy i zdobyć w okolicy sławę dobrych osmolonych patriotów – dodał z humorem.

– Najlepiej zrobimy, jeżeli od razu weźmiemy się do dzieła – rzekł Tony – dziś wieczór jeszcze czule pożegnam się ze swą czystą koszulą.

– Tak, mój poczciwy Tony, i to na długo. Po ciężkiej jutrzejszej pracy przenocujecie w wozie albo pod arkadami kanału.

– Mam nadzieję, że masz równie przyjemny plan dla Hastingsa – odrzekł lord Tony z udanym przekąsem.

Trudno było nie zauważyć, że cieszył się na tę wyprawę, jak uczeń na wakacje. U prawdziwego ryzykanta, jakim był lord Tony, zamiłowanie do niebezpiecznych przygód brało górę nad uczuciem heroizmu.

Sir Andrew Ffoulkes myślał przede wszystkim o delfinie. Tryskający życiem nie niej od swego przyjaciela, był bardziej od niego uczuciowy.

– Dobrze, a teraz powtórzmy całą rzecz – rzekł, zwracając się ku mapie – Tony, ja i wóz z węglem czekać będziemy tutaj u wylotu wąskiej uliczki w niedzielę wieczorem o dziewiątej.

– A twoje hasło, Blakeney? – zapytał Tony.

– Jak zwykle – odrzekł sir Percy – krzyk mewy morskiej powtórzony trzykrotnie. A teraz – ciągnął dalej, zwracając się do Hastingsa i Armanda, którzy nie brali dotąd żadnego udziału w rozmowie – waszej pomocy będę potrzebował w dalszym ciągu.

– Mam nadzieję – rzekł Hastings.

– Wóz z węglami i swą nędzną szkapą zawiezie nas zaledwie 15_#167km, ale nie więcej. Musicie zatem udać się do St. Germain, gdzie można znaleźć dobre wierzchowce. Zaraz za miasteczkiem mieszka gospodarz Achard, który ma doskonałe konie. Potrzebujemy pięciu wierzchowców, z których jeden musi być wyjątkowo silny, gdyż będzie dźwigał mnie i dziecko. Hastings i ty, Armandzie, wyjdziecie wczesnym rankiem z Paryża przez bramę Neuilly, kierując się ku St. Germain. Tam znajdziecie z łatwością dom Acharda, od którego wypożyczycie najlepsze konie. Jesteście obydwaj doskonałymi sportsmenami i dlatego wyznaczam was, licząc na wasz wybór. Wyjedziecie na nasze spotkanie aż do krzyżujących się dróg koło Courbevoie: na prawo od drogi jest mały zagajnik, który będzie znakomitym schronieniem dla was i koni. Przypuszczam, że uda nam się połączyć z wami o pierwszej w nocy w poniedziałek. A teraz czy wszystko zrozumiane i czy jesteście zadowoleni?

– Zrozumieliśmy doskonale – zawołał Hastings – ale nie jestem zadowolony.

– A czemu, proszę?

– Bo to wszystko za łatwe. Nie narażamy się wcale.

– Oho! myślałem, że lepiej uzasadnisz swoje argumenty, ty niepoprawny zrzędo – zaśmiał się sir Percy. – Ręczę ci, że jeśli w takim usposobieniu opuścisz Paryż, nie dojedziesz cało do bramy Neuilly. Nie radzę wam zanadto smolić twarzy; zwykły robotnik nie wygląda bardzo brudny, dlatego grozi wam większe niebezpieczeństwo niż waszym towarzyszom. Armand nie odezwał się ani jednym słowem, podczas gdy Blakeney rozwijał swój plan, który był raczej rozkazem; siedział z założonymi rękoma i spuszczoną głową i nie odpowiedział, gdy Blakeney spytał, czy jest zadowolony.

A choć nie podnosił oczu, czuł, że wzrok Percy'ego spoczywa na nim i przenika jego duszę. Silił się na wesołość, ale wielki ciężar przygniatał jego serce. Wszak nie mógł opuścić Paryża, nie zobaczywszy się z Janką.

Podniósł oczy i spojrzał bystro na wodza.

– Kiedy powinniśmy opuścić Paryż? – spytał z udaną swobodą.

– Musicie opuścić Paryż o świcie – odrzekł Blakeney z lekkim naciskiem.

– Jest to najlepsza pora, gdy otwierają bramy i robotnicy idą do pracy; musicie też być w Saint_Germain jak najprędzej, aby na czas wynająć konie. Rozmów się ty z Achardem, Armandzie, aby angielska wymowa Hastingsa nie zdradziła was; trzeba myśleć o wszystkim, Armandzie, gdyż odpowiedzialność jest wielka.

St. Just umilkł, ale jego towarzysze spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Młodzieniec zadał proste pytanie, a odpowiedź Blakeney'a brzmiała twardo i bezwzględnie. Byli tak przyzwyczajeni do ślepego posłuszeństwa na najlżejsze skinienie lub życzenie wodza, że długie tłumaczenie rozkazów Armandowi uderzyło wszystkich.

Hastings pierwszy przerwał przykre milczenie.

– Puścimy się w drogę na pewno o świcie – rzekł – ale w jaki sposób znajdziemy Acharda?

– Znają go wszyscy w St. Germain – odrzekł Blakeney – wystarczy zapytać.

– Dobrze; następnie wypożyczymy pięć koni, przenocujemy we wsi, a w niedzielę wieczorem zawrócimy ku Paryżowi. Zdaje mi się, że dokładnie powtórzyłem twój rozkaz?

– Tak. Jeden z was poprowadzi luzem dwa konie, drugi jednego. Zabierzcie ze sobą trochę Obroku dla koni i wyjedźcie o dziesiątej, a my połączymy się z wami w oznaczonym lasku o pierwszej w nocy; mam nadzieję, że noc będzie ciemna, gdyż księżyc zajdzie już o tej porze.

– Zdaje mi się, że zrozumiałem wszystko, ale zadanie nie wydaje mi się trudne.

– Pomimo tego starajcie się obaj mieć wolne głowy – rzekł krótko Blakeney.

Spojrzał na Armanda, ale on nie zauważył tego; siedział wciąż z założonymi na piersi rękoma i spuszczoną głową.

Zapadło milczenie. Wszyscy siedzieli koło kominka pogrążeni w myślach. Przez otwarte okno dochodził zgiełk uliczny, ciężkie kroki straży, słowa komendy, ale nad wszystkim górował świst wiatru i zamieć śnieżna, uderzająca o szyby okienne.

Blakeney westchnął niecierpliwie i, zbliżywszy się do okna, otworzył je na oścież. Z oddali doszedł jego uszu przytłumiony odgłos bębnów i nawoływania straży nocnej, które brzmiały jak szyderstwo:

„Śpijcie, obywatele! Wszystko odpoczywa w spokoju!”

– Dobra rada – rzekł Blakeney – udajmy się i my na spoczynek. Co wy na to?

I przechodząc z właściwą sobie łatwością od surowej powagi do zupełnej beztroski, zajął się strzepywaniem niewidocznego pyłu ze śnieżnobiałego koronkowego mankietu. Ciężkie powieki opadły na piękne, pełne wyrazu oczy, jakby zniewolone zmęczeniem, a na usta wystąpił zwykły zagadkowy uśmiech.

Jedynie wierne oczy sir Andrew Ffoulkesa, które umiały przeniknąć ciężką maskę udanej wesołości mistrza, spostrzegły głęboką bruzdę na zwykle tak pogodnym czole i surowy wyraz ust.

Z wrodzoną intuicją człowieka głęboko przywiązanego sir Andrew zgadł, co dręczyło Percy'ego. Podchwycił spojrzenie, które wódz rzucił na Armanda i domyślił się, że dziś jeszcze wieczorem musi nastąpić między tymi dwoma ludźmi stanowcza rozmowa.

Dlatego też dał hasło do rozejścia się.

– Nie ma już nic więcej do omówienia, zdaje się, Percy? – spytał.

– Nie, mój drogi – odparł Blakeney. – Nie wiem, jak wy się czujecie – ja jestem śmiertelnie znużony.

– A co będzie z naszymi strojami na jutro? – spytał Hastings.

– Wiesz przecież, gdzie są: w pokoju na dole, Ffoulkes ma klucze od szafy, wszystko tam znajdziesz, nawet peruki różnych rozmiarów i kolorów. Ale lepiej nie używać fałszywych włosów, bo można je łatwo zgubić.

Mówił żartobliwie, ale zwięźlej jeszcze niż zwykle. Hastings i Tony myśleli, że jest bardzo zmęczony; wstali i pożegnali się z wodzem.

Wszyscy trzej wyszli z pokoju, tylko Armand pozostał na miejscu.

Rozdział XII. Czym jest miłość?

– No i cóż, Armandzie? – spytał Blakeney, gdy kroki i głosy towarzyszy umilkły na korytarzu.

– Czy zgadłeś naprawdę, że, że… coś mi jest? – odparł St. Just, wahając się.

– Z pewnością.

Armand wstał i odepchnął niecierpliwie krzesło. Włożył ręce w kieszenie i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami z oznakami głębokiego wzburzenia.

Blakeney tymczasem przybrał ulubioną pozycję, siadając na rogu stołu, plecami obrócony do lampy. Nie zdawał się zwracać uwagi na Armanda, tak był zajęty polerowaniem paznokci.

Nagle Armand stanął przed sir Percym z wyrazem otwartego buntu.

– Percy – rzekł – nie mogę opuścić jutro Paryża.

Blakeney nie odrzekł ani słowa. Przypatrywał się w dalszym ciągu swym paznokciom.

– Muszę pozostać tutaj – zaczął znów Armand – i przez parę tygodni nie powrócę do Anglii. Masz trzech innych do pomocy w wyprawie poza mury Paryża. Jestem na twoje usługi jedynie w samym mieście.

I to pozostało bez odpowiedzi; ani jedno spojrzenie nie padło spod ciężkich, spuszczonych powiek.

– Musisz znaleźć sobie kogo innego na niedzielę – ciągnął dalej Armand ze wzrastającym rozdrażnieniem – teraz nie mogę wyjeżdżać.

Blakeney był widocznie zadowolony z wyniku swych zabiegów około paznokci, gdyż powstał i skierował się ku drzwiom.

– Dobranoc, mój drogi – rzekł – pora iść spać, jestem śmiertelnie zmęczony.

– Percy! – krzyknął St. Just.

– Cóż znowu? – spytał zimno Blakeney.

– Przecież nie opuścisz nie tak, bez słowa…

– Powiedziałem już bardzo wiele, mój chłopcze. Powiedziałem dobranoc i że jestem śmiertelnie znużony.

Stał na progu sypialni i otworzył drzwi.

– Percy! przecież nie możesz mnie tak pozostawiać! – mówił błagalnie Armand.

– Jak zostawiać cię, mój chłopcze? – spytał sir Percy chłodno.

– Bez słowa, bez rady! Cóż uczyniłem, że obchodzisz się ze mną jak z dzieckiem, na które nie warto nawet zwracać uwagi?

Blakeney odwrócił się i spojrzał z góry na młodzieńca.

Twarz jego była w dalszym ciągu pogodna i oczy spoglądały bez gniewu spod ciężkich powiek.

– Czy wolałbyś, Armandzie – rzekł spokojnie – abym wypowiedział słowo, które twoje uszy już i tak słyszały, choć usta moje milczały?

– Nie rozumiem – szepnął Armand zmieszany.

– Co chcesz, abym ci powiedział? – ciągnął dalej sir Percy głosem, który spadał jak młot na niespokojne sumienie St. Justa. – Czy miałem napiętnować brata Małgorzaty jako kłamcę i wiarołomcę?

– Blakeney! – zawołał Armand, zbliżając się do niego z pałającymi policzkami i oczyma roziskrzonymi gniewem – gdyby kto inny śmiał do mnie w ten sposób przemawiać…

– Proszę Boga, Armandzie, by nikt prócz mnie nie miał powodu ci tego zarzucić.

– Nie masz prawa do tego!

– Owszem. Czyż nie mam twojej przysięgi? Czyż nie zamierzasz jej złamać?

– Nie łamię bynajmniej przysięgi, będę ci służył i pomagał, skoro tylko tego zażądasz. Ofiaruję ochotnie życie dla sprawy – daj mi najtrudniejsze, najcięższe zadanie, a wypełnię je z ochotą.

– Wszak wyznaczyłem ci już zadanie trudne i niebezpieczne?

– Wyjechać z Paryża w celu zamówienia koni, podczas gdy na innych spoczywa cały ciężar przedsięwzięcia?… Ani to trudne, ani niebezpieczne.

– A jednak to zadanie będzie bardzo ciężkie dla ciebie, bo głowę masz zaprzątniętą czym innym i nie dość otwartą, by móc wszystko przewidzieć. Będzie niebezpieczne, bo jesteś zakochany, a ludzie zakochani wtrącić mogą siebie i innych w nieszczęście wskutek braku rozwagi.

– Kto ci powiedział, że jestem zakochany?

– Ty sam, mój drogi. Gdybyś mi tego nie był sam powiedział – ciągnął dalej Percy bardzo spokojnie i nie podnosząc głosu – stałbym teraz nad tobą ze szpicrutą w ręku, jak na to zasługuje nikczemny tchórz i zdrajca. Ba! – dodał, powracając do zwykłej swobody – niewątpliwie byłbym nawet stracił z powodu ciebie panowanie nad sobą, co jest zawsze bezcelowe i zgubne, nieprawdaż?

Gwałtowna odpowiedź cisnęła się już na usta Armanda, ale w tej chwili oczy jego, płonące gniewem, spotkały wzrok Blakeney'a. Wyniosła duma i godność, bijąca z całej jego postaci, wstrzymała niebaczne słowa.

– Nie mogę wyjeżdżać jutro z Paryża – szepnął zmieszany.

– Ponieważ umówiłeś się z nią?

– Ponieważ ona uratowała mi życie i sama jest w niebezpieczeństwie…

– Nic jej nie grozi – rzekł Blakeney – skoro uratowała życie memu przyjacielowi.

– Percy! – Okrzyk ten wyrwał się z głębi duszy Armanda. Pomimo uczucia buntu, nurtującego jego serce, pokonała go znów magnetyczna siła tego człowieka, która podbiła już tylu ludzi. Słowa wodza, tak proste, wzruszyły głęboko Armanda i rozbroiły go. Jego upór zmiękł, wobec potęgi niepokonanej woli.

Nic nie pozostało w jego sercu prócz przygniatającego uczucia wstydu i bezradności.

Upadł na krzesło, oparł łokcie na stole, a twarz ukrył w dłoniach. Blakeney zbliżył się do niego i położył mu rękę na ramieniu.

– To ciężki obowiązek, Armandzie – rzekł łagodnie Percy.

– Czy nie możesz mnie zwolnić? Ocaliła mi życie, nie podziękowałem jej dotąd.

– Będzie dość czasu na podziękowanie później, Armandzie – a teraz chodzi o wyrwanie syna królewskiego z rąk barbarzyńców.

– Nie będę wam przeszkadzał, jeżeli pozostanę w Paryżu.

– Bóg jeden wie, ile nam już dotąd przeszkadzałeś.

– W jaki sposób?

– Mówiłeś, że ocaliła ci życie, a więc byłeś w niebezpieczeństwie. H~eron i jego szpiedzy są na twoim tropie; twój trop prowadzi do mojego, a ja przysiągłem, że wyratuję delfina. Człowiek zakochany, Armandzie, jest wielce szkodliwy dla nas, toteż o świcie wyjedziesz z Hastingsem i wypełnisz swój obowiązek.

– A jeżeli odmówię? – odparł Armand hardo.

– Mój drogi – rzekł Blakeney – w przepięknym słowniku, który liga „Szkarłatnego Kwiatu” sama ułożyła, nie ma słowa „odmawiam”.

– A jeżeli pomimo tego odmówię? – nalegał.

– Przyniesiesz zniesławione nazwisko w darze tej, którą twierdzisz, że kochasz.

– A wiąc wymagasz ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa?

– Tak, i mam na to twoją przysięgę.

– Ależ to nieludzkie okrucieństwo!

– Honor, Armandzie, jest często okrutny i zwykle bezwzględny. On naszym panem, a my jego niewolnikami.

– Ta niewola zależy jedynie od ciebie; mógłbyś mnie zwolnić, a nie chcesz.

– I aby zadowolić swą samolubną namiętność, chcesz, abym igrał z życiem towarzyszy, którzy mi zaufali?

– Nie wiem, w jaki sposób zyskałeś ich zaufanie; w moich oczach jesteś samolubny i bezwzględny.

– Oto właśnie ciężkie zadanie, o które się dopominałeś, Armandzie: słuchać wodza, któremu już nie ufasz – odrzekł Blakeney spokojnie.

Tego było za wiele dla Armanda. Słowa jego były gwałtowne, nierozważne, buntował się przeciw narzuconej sobie dyscyplinie, ale serce miał prawe i lojalne wobec wodza, którego gorąco kochał.

– Przebacz mi, Percy – rzekł pokornie – nie zastanowiłem się nad tym, co mówię. Ufam ci bezwzględnie i nie potrzebujesz się obawiać… nie złamię przysięgi, choć twoje rozkazy wydają mi się teraz zbyt twarde. Usłucham cię… nie bój się…

– Nie obawiałem się o to wcale, mój drogi.

– Co prawda nie rozumiesz mnie… nie możesz zrozumieć. Dla ciebie honor, obowiązek, które sam na siebie nałożyłeś, są jedyną świętością. Miłość w całym tego słowa znaczeniu nie istniała nigdy dla ciebie… Widzę to teraz jasno… nie wiesz, co to miłość…

Blakeney nie odrzekł nic. Żółty płomień lampy oświecał jego wysoką postać ubraną jak zawsze bez zarzutu, piękne ręce ukryte w bezcennych koronkach i czoło, na które kosmyk falujących włosów rzucał zagadkowy cień.

Na słowa Armanda zaciął usta i zmrużył oczy, jakby wpatrzony myślą w obraz nieuchwytny dla wzroku.

Może niezmordowany spiskowiec, igrający życiem jak piłką, widział przez ściany swego mieszkania i zwartą masę domów stolicy chłodny, cienisty ogród w Richmond, zniżające się ku rzece zielone tarasy i klomby róż z rzeźbioną kamienną ławką na pół obrośniętą mchem. Siedziała na niej piękna kobieta, z rękami splecionymi bezczynnie na kolanach.

Duże, smutne oczy utkwiła w dal, a zachodzące słońce złotą tęczą przystrajało jej włosy. Spojrzała poza rzekę ku zachodowi i słodką jej twarz zasępił głęboki smutek. Była późna, ciepła jesień, czerwonawe liście olch padały bez szmeru do stóp młodej kobiety.

Była sama – od czasu do czasu ciężkie łzy wzbierały w jej oczach, spływając z wolna po policzkach. Bolesne westchnienie wydarło się z zaciśniętych ust Blakeney'a. Nagłym ruchem, zupełnie u niego nieznanym, przesunął ręką po oczach.

– Masz rację, Armandzie – rzekł – może naprawdę nie wiem, co to miłość.

Armand powstał. Nie miał już nic więcej do powiedzenia. Znał dostatecznie Percy'ego, aby wiedzieć, że nie zmieni swego postanowienia.

Czuł żal głęboki, ale nie chciał zdradzić po raz drugi swych uczuć przed człowiekiem, który nie mógł go zrozumieć. Odrzucił wszelkie myśli o nieposłuszeństwie; nigdy nie miał zamiaru złamania przysięgi, chciał tylko prosić Percy'ego o zwolnienie go na pewien czas.

Był przekonany, że opuszczając Paryż, straci Jankę na zawsze, ale pomimo wszystko miłość jego i zaufanie do wodza nie zachwiały się w nim ani na chwilę. Ulegał temu samemu magnetycznemu wpływowi, który przykuł wszystkich jego towarzyszy do woli tego człowieka i choć jego zapał do wielkiego dzieła ochłódł nieco, wierność do wodza pozostawała nadal niewzruszona.

– Pójdę odszukać przyjaciół, aby ułożyć się dokładnie z Hastingsem co do jutrzejszej wyprawy. Dobranoc, Percy.

– Dobranoc, mój drogi, ale nie powiedziałeś mi dotąd, kim ona jest.

– Nazywa się Joanna Lange – rzekł St. Just niechętnie; nie miał zamiaru odsłaniać całkowicie swej tajemnicy.

– Młoda aktorka z teatru „National”?

– Tak. Czy znasz ją?

– Tylko z nazwiska.

– Ona jest śliczna, Percy, a przy tym to anioł. Pomyśl o moje siostrze Małgorzacie – ona też była aktorką. Dobranoc, Percy.

Podali sobie ręce. Oczy Armanda rzuciły jeszcze raz błagalne wejrzenie na wodza, ale spojrzenie Blakeney'a było niewzruszone i obojętne. Armand westchnął i pożegnał się śpiesznie.

Po odejściu szwagra Blakeney długo nie ruszył się z miejsca. Ostatnie słowa Armanda dźwięczały mu wciąż w uszach:

„Pomyśl o Małgorzacie”.

I znów wszystko znikło w zamęcie jego myśli: mury, rzeka, więzienie, cały Paryż. Umilkły dla niego jęki mordowanych ofiar, krzyki niewiast i dzieci, wołających o pomoc, nie widział potomka Ludwika Świętego w czerwonej czapce na dziecięcej główce, rzucającego bluźnierstwa na pamięć matki. Znajdował się w parku Richmond: Małgorzata siedziała na kamiennej ławce z różami we włosach; on siedział u jej stóp, głowę wsparł na jej kolanach. Poniżej rzeka wiła się w modrych skrętach wśród płaczących wierzb i olch.

Łabędź płynął majestatycznie biegiem rzeki. Małgorzata rzucała drobnymi rękami okruchy chleba na wodę. Uśmiechała się promiennie, a potem schyliwszy się, złożyła na jego czole pocałunek. Była szczęśliwa, bo ukochany nie opuszczał jej więcej. Żył jedynie dla niej – dość już narażał życie dla innych.

Ten człowiek żądny przygód, w którym przebijał marzyciel, idealista, przeżywał w tej chwili sen; przymknął oczy, by zatrzymać jak najdłużej czarowną wizję.

Na pobliskiej wieży kościoła St. Germain l'Auxerrois zegar wydzwonił z wolna dwunastą. Blakeney ocknął się. Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. Po lewej stronie zwijano właśnie nocny obóz.

Lud francuski przerywał całodzienną pracę i powracał do swych nędznych domostw, aby użyć spoczynku. Oddział żołnierzy popychał brutalnie kobiety i dzieci. Najmłodsi, śpiący i zmarznięci, nie poruszali się prawie z miejsca. Jakaś kobieta trzymała dwoje małych dzieci, czepiających się jej sukni. Jeden z żołnierzy schwycił dziecko za ramiona i popchnął je na bok. Kobieta obrzuciła okrutnika gradem wyzwisk, a potem pozbierawszy pod swe skrzydła drżące pisklęta, próbowała wymknąć się niepostrzeżenie.

W jednej chwili otoczono matkę. Dwóch żołnierzy pochwyciło ją, a dwóch innych wydarło jej dzieci. Krzyczała, ile miała sił, a żołnierze przeklinali i kłuli bagnetami na prawo i lewo. Powstała ogólna panika. Krzyki przerażenia, przekleństwa i jęki przeszyły powietrze. Niektóre kobiety zaczęły uciekać w popłochu.

A Blakeney przypatrywał się tej scenie ze swego okna i pod wpływem tego, co widział i słyszał, rozwiała się słodka twarzyczka Małgorzaty, ogród w Richmond, spokojnie płynąca rzeka i klomby róż.

Widział tylko żołnierzy, pędzących bezbronne kobiety do ciemnego więzienia Ch~atelet, gdzie migotliwe światełka zakratowanych okien opowiadały smutne dzieje nocnych udręk, kończących się o świcie męczeństwem i śmiercią.

Zamiast błękitnych źrenic Małgorzaty stanęła mu przed oczyma blada twarzyczka dziecka o rozwichrzonych lokach i błagalnie wyciągnięte ku niemu drobne, powalane brudem dłonie pieszczone niegdyś przez królową.

Odsunął daleko marzenia.

– Póki mi tylko sił starczy, zwalczać będę tych łotrów – szepnął.

Rozdział XIII. Gdy panowała

jeszcze ciemność…

Armand spędził najcięższą noc w swoim życiu. Rzucał się na twardym posłaniu, trawiła go gorączka, dreszcze wstrząsały całym jego ciałem, w skroniach krew biła jakby młotem.

Wewnętrzna walka między sercem a rozumem podkopała jego siły, odczuwał ból we wszystkich członkach.

Miłość do Janki! Lojalność względem wodza, któremu zawdzięczał niedawno życie i poprzysiągł posłuszeństwo i uległość!

Te sprzeczne uczucia targały wszystkimi jego nerwami; w końcu uczuł, że nie wytrzyma dłużej na nędznym sienniku, służącym mu za łóżko. Wstał przed świtem, rozstrojony i zmęczony, z bólem serca. Powietrze ociepliło się nieco i nastała odwilż.

Gdy Armand wyszedł po śpiesznej toalecie z pakunkiem pod pachą na ulicę, łagodny południowy wiatr ochłodził mu nieco twarz. Ulice zalegała ciemność. Latarnie dawno już pogasły, a słabe styczniowe słońce nie przebiło jeszcze ciężkich chmur, wiszących nad ziemią.

Ulice wielkiej stolicy były całkiem puste, padał drobny deszcz. Schodząc ze wzgórza Montmartre Armand zapadał po kostki w grząskie błoto, gdyż w dalszych dzielnicach miasta nie było prawie nigdzie bruków. Nie zwracał uwagi na tę małą niedogodność, przejęty był jedną tylko myślą – zobaczenia się z Janką, zanim opuści Paryż.

Ani chwili nie zastanawiał się, jak tego dokona. Wiedział tylko, że musi usłuchać wodza i musi zobaczyć się z Janką. Wytłumaczy jej, dlaczego opuszcza Paryż i poprosi ją, by rozpoczęła przygotowania do swego wyjazdu z Francji jak najprędzej.

Nie widział w w tym nic nielojalnego wobec wodza, choć przez swą lekkomyślność nie tylko że krzyżował plany „Szkarłatnego Kwiatu”, ale jeszcze narażał życie całej ligi. Umówił się poprzedniego wieczora z Hastingsem, że spotkają się o siódmej rano koło bramy Neuilly, a teraz biła dopiero szósta. Miał jeszcze dość czasu, by zbudzić dozorcę domu na Square du Roule i zobaczyć się z Janką. Wślizgnie się potem do kuchni pani Belhomme, wciągnie na siebie chłopskie ubranie, które miał w zawiniątku, i o naznaczonej godzinie stanie przy bramie „Neuilly”.

Square du Roule oddzielony był dawniej od ulicy St. Honor~e wysoką żelazną bramą, którą zamykano na noc pod strażą dozorcy, gdy ten mały plac był elegancką dzielnicą miasta. Ową bramę wyrwano z zawiasów podczas rewolucji, a żelazo sprzedano na korzyść skarbu; odtąd nikt nie zważał, czy złodzieje lub bezdomni szukali schronienia pod drzwiami pałaców, opuszczonych już dawno przez bogatych i arystokratycznych lokatorów.

Nikt nie zatrzymał Armanda, gdy skręcił w skwer i bez przeszkód dotarł do mieszkania panny Lange. Wszystko szło dotąd gładko, choć popełnił szaloną nieostrożność, przechodząc o tej godzinie ulicami Paryża z chłopskim ubraniem w ręku. Ciemności i mgła sprzyjały tej nocnej wędrówce, a błoto tłumiło echo jego kroków.

Pociągnął za dzwonek, drzwi się otworzyły i z mieszkania dozorcy odezwał się mrukliwy głos, wydobywający się z całego stosu poduszek i kołder.

– Idę do panny Lange – rzekł śmiało Armand, kierując się ku schodom. Ktoś wołał za nim, ale nie zważał na to i wbiegł na piętro. Tylko drzwi dzieliły go teraz od Janki. Nie zastanowił się nad tym, że według wszelkiego prawdopodobieństwa artystka będzie jeszcze w łóżku, również jak i pani Belhomme.

– Hej, obywatelu, wróć! Gdzie jesteś? – zawołał głos z dołu.

Armand stanął właśnie przed drzwiami panny Lange i pociągnął za dzwonek, który miał obudzić panią Belhomme.

– Obywatelu! a niech cię!… przeklęty arystokrato, co tam robisz?

Dozorca, mężczyzna w starczym wieku, owinięty w kołdrę, w nocnych pantoflach zjawił się na schodach z kapiącą świecą w ręku. Podniósł ją wysoko nad głową i światło padło na bladą twarz Armanda i na przemoczony płaszcz, zsuwający mu się z ramion.

– Co tutaj robisz? – powtórzył stróż ze złością.

– Jak widzisz, obywatelu, dzwonię do drzwi frontowych panny Lange.

– O tej godzinie? – wybuchnął.

– Pragnę się z nią widzieć.

– W takim razie nie trafiłeś do właściwych drzwi – odparł stróż ze złośliwym uśmiechem.

– Jak to? Co ty mówisz? – rzekł Armand przerażony.

– Nie ma jej tu, ot co – mruknął dozorca, obracając się na pięcie – i nie znajdziesz swej zguby tak prędko.

Armand chciał za wszelką cenę opanować przerażenie. Zadzwonił raz jeszcze, a widząc, że dozorca zamierza powrócić do siebie, chwycił go gwałtownie za ramię.

– Gdzie panna Lange? – spytał.

– Aresztowana – odrzekł człowiek.

– Aresztowana! gdzie?… kiedy?… jak?…

– Kiedy? – wczoraj wieczorem; gdzie – w jej własnym pokoju; jak? – przez agentów „komitetu bezpieczeństwa publicznego”. Ona wraz ze starą krewną – tyle wiem. A teraz idę znów do łóżka, ty zaś uciekaj stąd. Robisz w domu zamieszanie, za które ja będę odpowiadał. Czy widział kto budzić poczciwych patriotów o tej godzinie?…

Uwolnił się z rąk Armanda i zszedł na dół.

St. Just pozostał na schodach nieruchomy, jakby po uderzeniu obuchem. Nie mógł na razie wymówić słowa, ani uczynić kroku. W głowie mu szumiało i oparł się rękoma o ścianę, aby nie upaść. Żył w szalonym podnieceniu przez ostatnie 24 godziny; miłość, radość, szczęście, śmiertelne niebezpieczeństwo i moralne walki doprowadziły go do kompletnego rozstroju nerwowego.

Cios padł na niego w chwili, gdy nie był na siłach znieść go odważnie.

Janka była w rękach tych nędzników, na których wczoraj jeszcze spoglądał z nieprzepartą odrazą. Janka uwięziona stanie przed sądem przez niego.

Ta myśl była tak okropna, że doprowadzała go do szaleństwa. Patrzył błędnymi oczyma na schodzącego dozorcę, którego cień przybierał fantastyczne kształty i na ściany, gdzie ukazywały się drwiące, wykrzywione postacie, tańczące piekielny taniec przy blasku migotliwej świecy.

A potem pociemniało mu w oczach. Światło i drwiące twarze znikły, została tylko Janka, jego drobna, urocza Janka. Słyszał krótki wyrok, dźwięczny głos drżący trwogą, turkot wózka na nierównym bruku. Widział jej splecione ręce, jej oczy…

Wielki Boże! On na pewno oszaleje!

Jak dzikie tropione zwierzę zbiegł ze schodów, minął odźwiernego i w mgnieniu oka znalazł się na końcu Square du Roule.

Kapelusz spadł mu z głowy, włosy zwichrzyły się, płaszcz przemoczony deszczem ciążył mu na ramionach, ale biegł bez przerwy.

Jankę aresztowano, ale wiedział, do kogo biec po ratunek, ile mu sił starczyło.

Ciemność panowała jeszcze głęboka, ale Armand był rodowitym paryżaninem i znał każdy kąt dzielnicy, w której mieszkał dawniej z Małgorzatą.

Wreszcie dobiegł do końca długiej ulicy St. Honor~e. Zachował dość przytomności umysłu, by ominąć wielkie place, gdzie czuwały nocne patrole gwardii narodowej.

Okrążył plac Karuzeli i skierował się ku fasadzie St. Germain l'Auxerrois.

Jeszcze kilka kroków – i znalazł się na miejscu. Ostatnim wysiłkiem przebył dwa piętra kamiennych schodów i pociągnął za dzwonek. Chwila naprężonego oczekiwania po nadludzkim wysiłku ostatniej pół godziny, oparł się o ścianę, aby nie upaść…

A potem dobrze mu znany, pewny krok z przyległego pokoju, zgrzyt otwieranych drzwi – ktoś położył mu rękę na ramieniu.

Stracił przytomność.

Rozdział XIV. Wódz

Nie zemdlał całkowicie, ale wycieńczenie i forsowny, długi bieg odjęły mu częściowo świadomość. Zdawał sobie sprawę, że nic mu nie grozi, że siedzi w pokoju Blakeney'a i że ożywczy płyn zwilża mu zaschnięte usta.

– Percy, zaaresztowano ją! – zawołał, skoro tylko zdołał przemówić.

– Dobrze, ale teraz nie mów nic i zaczekaj, aż ci będzie lepiej.

Z niewypowiedzianą troskliwością Blakeney podłożył kilka poduszek pod głowę Armanda, przybliżył fotel do kominka i podał przyjacielowi filiżankę gorącej kawy, którą młodzieniec chciwie wypił.

Czuł się rzeczywiście niezdolny do rozmowy. Powiedział przedtem wszystko Blakeney'owi, teraz Blakeney wiedział także, więc wszystko będzie dobrze.

Przyszła oczekiwana reakcja, muskuły i nerwy rozprężyły się i Armand leżał teraz na sofie z przymkniętymi oczyma, z przeświadczeniem, że siły z wolna powracają, a gorączkowe podniecenie ustępuje stopniowo. Spod na pół zmrużonych powiek przyglądał się szwagrowi, krzątającemu się po pokoju. Blakeney był całkowicie ubrany i Armand zastanawiał się, czy w ogóle położył się dzisiejszej nocy. W każdym razie odzienie leżało na nim ze zwykłą elegancką, a w jego ruchach nie było znać zmęczenia nie przespanej nocy.

Teraz stał w otwartym oknie i St. Just mógł obserwować jego szerokie ramiona, rysujące się na szarym tle zimowego świtu. Blade światło wyłaniało się właśnie z nocnych mgieł i ruch uliczny rozpoczynał się na nowo.

Z wysiłkiem otrząsnął się z odrętwienia, zawstydzony swą małodusznością. Spojrzał z podziwem na sir Percy'ego. Tam pod oknem stał ów tytan niezmożonej siły, zawsze pogodny i niewzruszony wśród własnych niepowodzeń, a tak współczujący i braterski w nieszczęściu drugich.

– Percy – rzekł młodzieniec – biegłem całą drogę od początku ulicy St. Honor~e, tchu mi tylko zabrakło; obecnie czuję się już zupełnie dobrze. Pozwolisz mi opowiedzieć sobie, jak to było?

Milcząc Blakeney zamknął okno i zbliżył się do sofy. Siadł koło Armanda i na pozór zdał się być jedynie współczującym słuchaczem. Ani jeden muskuł w jego twarzy nie zdradzał, co myślał wódz, przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa swych podwładnych, wobec tak śmiałego i zuchwałego zlekceważenia jego rozkazów.

Armand, który zastanawiał się jedynie nad tym, co miało związek z Janką, położył drżącą rękę na ramieniu Percy'ego.

– H~eron i jego sfora powrócili do jej mieszkania późnym wieczorem – mówił urywanym głosem – spodziewali się, że mnie jeszcze tam zastaną i zamiast mnie uwięzili Jankę. Mój Boże!

Dopiero teraz mógł opowiedzieć całe zdarzenie. Zakrył twarz rękami i Percy zrozumiał, jak bardzo cierpiał.

– Wiedziałem o tym – rzekł łagodnie Blakeney.

Armand podniósł głowę ze zdumieniem.

– Jak to? Jakim sposobem? – wyszeptał.

– Wczoraj wieczorem, gdy opuściłeś mnie, poszedłem na Square du Roule, ale już było za późno.

– Percy! – zawołał Armand, którego blade policzki powlokły się gorącym rumieńcem – zrobiłeś to… wczoraj?

– Naturalnie, czyż nie przyrzekłem ci, że zaopiekuję się nią? Ale gdy dowiedziałem się, co zaszło, było za późno na poszukiwania. Zamierzam dziś rano wybrać się do miasta i dowiedzieć się, w jakim więzieniu ją zamknięto. Muszę już iść, Armandzie, zanim zmienią wartę przy Temple i Tuileriach. To najlepsza i najbezpieczniejsza godzina, a Bóg świadkiem, dość już jesteśmy skompromitowani.

Rumieniec wstydu spotęgował się na twarzy Armanda. A jednak w głosie wodza nie było śladu wymówki; oczy, które spoczywały na młodzieńcu, były raczej dobroduszne niż surowe. Nagle Armand uprzytomnił sobie, jaką krzywdę wyrządził i wyrządza w dalszym ciągu sprawie ligi. Wszystko, co dotąd zrobił od przyjazdu do Paryża, obracało wniwecz plany i narażało niejedno życie ludzkie; jego przyjaźń z de Batzem, znajomość z panną Lange, wizyta u niej wczoraj po południu i dzisiaj rano; a punkt kulminacyjny tych wszystkich lekkomyślności – to szalony bieg przez ulice Paryża, gdy z każdego rogu domu, szpieg mógł zabiec mu drogę lub, co gorzej, iść za nim aż do mieszkania Blakeney'a. Armand nie myśląc o nikim innym prócz swej ukochanej, mógł łatwo sprowadzić agenta komitetu bezpieczeństwa publicznego do drzwi wodza.

– Percy – szepnął – czy możesz mi kiedykolwiek przebaczyć?

– Cicho, chłopcze – nie chodzi tu o przebaczenie, tylko o zapamiętanie wielu rzeczy, o których widocznie zapomniałeś; o obowiązku względem innych, o posłuszeństwie i honorze.

– Oszalałem, Percy. Ach! gdybyś wiedział, czym ona jest dla mnie.

Blakeney zaśmiał się tym lekkim niedbałym śmiechem, który nie zawierał w sobie ironii, ale raczej wyrozumiałość i współczucie.

– Ależ naturalnie – rzekł wesoło – przecież zgodziliśmy się wieczorem w tym punkcie, że w sprawach uczucia jestem zimnokrwistą rybą. Ale czy i tego nie chcesz przyznać, że jestem wierny danemu słowu? Wszak obiecałem ci, że panna Lange będzie wolna. Wiedziałem z góry, że ją zaaresztują, gdy usłyszałem twoje opowiadanie. Miałem nadzieję, że dojdę na czas na Square du Roule, niestety, H~eron wyprzedził mnie o pół godziny. Aresztowano pannę Lange, to prawda, ale czemu mi nie ufasz Armandzie? Czyż nie wyszliśmy zwycięsko z dużo trudniejszych okoliczności? Nie zamierzają uczynić nic złego pannie Lange, daję ci na to słowo. Używają jej tylko jako zakładniczki; oni ciebie chcą schwytać, ciebie przez nią, a mnie przez ciebie. Wiem, że to będzie ciężka próba Armandzie, gdyż chodzi o drogą istotę, ale musisz słuchać mnie ślepo, inaczej nie będę w możności dotrzymania swej obietnicy.

– Cóż mi rozkażesz?

– Przede wszystkim musisz natychmiast opuścić Paryż. Każda chwila, którą spędzasz tu, jest wielkim niebezpieczeństwem; nie dla ciebie – dodał, zatrzymując wesołym ruchem słowa protestu Armanda – ale dla innych i dla naszej jutrzejszej sprawy.

– Jakże mogę jechać do St. Germain, Percy, wiedząc, że ona…

– Jest pod moją pieczą. Nie widzę w tym nic trudnego. Chodź – dodał kładąc rękę na ramieniu Armanda – przekonasz się, że nie jestem w gruncie rzeczy takim nieludzkim potworem, jak ci się wydaje; ale muszę myśleć o drugich i o dziecku, które postanowiłem ratować. Nie poślę cię aż do St. Germain. Zejdź do pokoju na pierwsze piętro – tam znajdziesz proste chłopskie przebranie, gdyż domyślam się, że zgubiłeś zawiniątko, które wziąłeś ze sobą na Square du Roule. W małym pudełku w tej samej szafie jest paczka z przepustkami – wybierz jedną z nich i puść się w drogę przez bramę „La Villette”. Rozumiesz?

– Mam połączyć się z Ffoulkesem i Tonym? – rzekł Armand z radością.

– Tak. Zajęci są przy kanale ładowaniem węgla. Powiedz Tony'emu, aby w tej chwili jechał za Hastingsem do St. Germain zamiast ciebie, a ty pozostaniesz z Ffoulkesem.

– Rozumiem, ale w jaki sposób ma Tony teraz odpędzić Hastingsa?

– Mój drogi – rzekł Blakeney – nie potrzebujesz troszczyć się o Tony'ego, on pójdzie na pewno, dokąd mu rozkażę. Zrób tylko ty, co ci mówię, a on sam da sobie radę. A teraz – dodał poważnie – im prędzej opuścisz Paryż, tym lepiej dla nas wszystkich. Jak widzisz, posyłam cię tylko do „La Villette”, bo to niedaleko i mogę porozumieć się z tobą w każdej chwili. Nie oddalaj się od bramy po zachodzie słońca; uczynię, co będę mógł, aby udzielić ci wiadomości, zanim zamkną bramę.

Armand nie dodał już nic więcej. Uczucie wstydu potęgowało się w nim przy każdym słowie wodza. Zrozumiał, jak niegodny był poświęcenia Percy'ego i jak bardzo zawinił. Słowa podzięki zamarły mu na ustach, gdyż czuł, że nie będą dobrze przyjęte. Ci Anglicy są tak zimni, że nawet jego szwagier z całym swym heroizmem był kompletnie obojętny w sprawach serca.

Ale Armand był człowiekiem szlachetnym i mimo gorącego uczucia dla Janki nosił w sercu bezbrzeżną cześć dla swego wodza.

Starał się przejąć tym samym duchem, którym napełnieni byli lord Tony i reszta członków ligi. Jak chętnie byłby żartował i dokazywał po uczniowsku wraz z nimi w chwili największych niebezpieczeństw! Ale wiedział, że żarty jego nie byłyby szczere. Jakże mógł się uśmiechać, znosząc z powodu Janki tak wielkie katusze? Czuł, że Percy spogląda na niego z rodzajem dobrodusznej pobłażliwości i dostrzegł nawet pewien odcień ironii w głębokich, sennych oczach.

Silił się, jak mógł, na spokój, ale nie zdołał ukryć przed przyjacielem stanu swojej duszy.

– Dałem ci przecież słowo, Armandzie – rzekł Blakeney w odpowiedzi na niemą prośbę szwagra. – Czy nie możesz mi zaufać, jak inni?

Zwrócił się nagle ku mapie.

– Pamiętaj o bramie „La Villette” i o wylocie wąskiej ulicy. Połącz się z Ffoulkesem jak najprędzej, wyślij Tony'ego do St. Germain i czekaj na wiadomości ode mnie.

– Niech cię Bóg błogosławi, Percy – rzekł Armand mimo woli. – Do widzenia.

– Do widzenia, mój chłopcze. Przebierz się co prędzej i wyjdź z domu najwyżej za kwadrans.

Odprowadził Armanda na korytarz i zamknął za nim drzwi, a potem zbliżył się do okna i otworzył je na oścież. Teraz, gdy pozostał sam, wyraz niepokoju wyrył na jego czole głęboką bruzdę i niecierpliwe westchnienie, pełne gorzkiego rozczarowania wymknęło się z jego ust.

Rozdział XV. Brama La Villette

Wieczorny zmierzch ustąpił już ciemnościom nocy i każdej chwili spodziewać się było można zamknięcia bramy La Villette, położonej na północny wschód miasta. Armand, przebrany za prostego robotnika, stał oparty o niski mur na rogu wąskiej ulicy, prowadzącej do kanału. Z tego miejsca mógł swobodnie śledzić bramę i ruch uliczny.

Był bardzo zmęczony. Po przejściach ubiegłej doby pracował fizycznie prawie cały dzień, a że nie był do tego przyzwyczajony, bolały go wszystkie członki. Skoro tylko zjawił się przy kanale wczesnym rankiem, kazano mu wraz z innymi robotnikami ładować na wozy transport węgla, który nadszedł poprzedniego dnia na dużych łodziach. Zabrał się ochoczo do roboty, mając nadzieję, że ciężkim fizycznym wysiłkiem zabije trawiący go niepokój.

W ciągu przedpołudnia spostrzegł sir Andrewa Ffoulkesa i lorda Antony'ego Dewhursta, pracujących w pobliżu jako tędzy węglarze. Nie było trudno wśród panującego w przystani zgiełku zamienić pomiędzy sobą paru słów.

Armand powtórzył lordowi Tony'emu rozkaz wodza i po chwili Dewhurst zniknął niepostrzeżenie. O piątej po południu wypłacono robotnikom, gdyż ciemności nie pozwalały dłużej pracować. Armand czekał sposobności, by pomówić z sir Andrewsem, czuł się osamotniony i smutny. Gdy odłożył narzędzia, umysł jego zaczął pracować więcej jeszcze niż kiedykolwiek – towarzyszył myślą Percy'emu w jego poszukiwaniach Janki.

Zadanie to wydało się Armandowi nagle zgoła niewykonalne. Jak mógł Percy, ten zewsząd ścigany człowiek, zasięgać w więzieniach informacji o Jance? Sama myśl zdawała mu się wprost śmieszna. Nigdy nie powinien był się godzić na tak szalony plan. Na domiar złego Armand stracił z oczu sir Andrewa Ffoulkesa; zaczął rozglądać się po ciemnych, pustych ulicach odległej dzielnicy, szukając na próżno przyjaciela.

– Jeżeli Percy nie nadejdzie za kilka minut – pomyślał sobie – zamkną bramy i trudności powrotu znacznie się zwiększą.

Kryte wozy ogrodników wyjeżdżały już z miasta jedne za drugimi, a chłopi z okolicznych wsi gromadami wracali do domów. Armand miał nadzieję, że pozna Percy'ego w każdym przebraniu; nie mogąc ustać na miejscu, przechadzał się tam i z powrotem po ulicy, biegnącej wzdłuż fortyfikacji.

O tej godzinie dużo ludzi stało bezczynnie na ulicach. Byli to robotnicy, którzy ukończywszy pracę, zamierzali spędzić godzinkę w spelunkach, znajdujących się nad przystanią. Gromadząc wkoło siebie słuchaczy, dyskutowali o wypadkach politycznych ubiegłej doby, przeklinając Konwencję złożoną ze zdrajców ludzkiego szczęścia.

Armand, chcąc dobrze odgrywać swą rolę, podszedł do gromadki robotników, stojących wkoło jednego z tych ulicznych mówców. Krzyczał na cały głos wraz z innymi, wywijał czapką i przyklaskiwał, ale wzroku nie odrywał od bramy, w której Percy miał się lada chwila ukazać. Zwątpienie ogarnęło młodzieńca na odgłos bębnów, zwiastujących zamykanie bram i zmianę warty.

Percy nie przyszedł. Nie mógł już przyjść i Armand miał przed sobą całą noc niepokoju. Coś musiało przeszkodzić Percy'emu – może nie mógł zasięgnąć konkretnych wiadomości, a może były one tak smutne, że nie chciał przynosić ich Armandowi?

Gdyby sir Andrew Ffoulkes pomówił z Armandem, może młodzieniec znalazłby dość siły woli, by zaczekać cierpliwie. Ale z zapadnięciem nocy ogarnęły go te same chorobliwe widziadła, którym uległ na Square du Roule, gdy usłyszał o uwięzieniu Janki. Obszerny plac naprzeciwko bramy miasta wydawał mu się placem Rewolucji, wysoki prosty pal, do którego przytwierdzona była migotliwa latarnia oliwna, przybrał postać gilotyny, słabe światło lampy było jakby nożem, połyskującym krwawymi błyskami.

I w wizji tej Armand ujrzał samego siebie wśród tak wielkiej rzeszy, że nie mógł się ruszyć. Wszyscy wywijali czerwonymi czapkami, trójkolorowymi flagami, kosami i widłami. Widział tłum cztery lata temu, gdy ruszał na Bastylię. A teraz zgromadził się koło niego i gilotyny.

Do uszu jego doszedł daleki turkot wozu na nierównym bruku. Tłum zaczął śpiewać.

Widział wszystko jak najdokładniej, gdyż ciemności rozproszyły się i zjawa stała się wyraźniejsza niż sama rzeczywistość. Turkot zbliżał się i w końcu wóz zatoczył się na plac.

Mężczyźni i kobiety zapełniali wózek. Pośród nich stała niewiasta z oczami utkwionymi w Armanda; miała na sobie jasnopopielatą jedwabną suknię i biały szal, fałdowany na piersiach. Rozpuszczone włosy i miękkie, ciemne loki otaczały jej głowę. Podobna była do kamei, którą nosiła jego siostra Małgorzata. Ręce związano jej na plecach, ale w palcach trzymała małą wiązkę fiołków.

Młodzieniec zdawał sobie jasno sprawę, że to była zjawa, ale uważał ją za proroctwo. Nie ufał już wodzowi, któremu poprzysiągł posłuszeństwo i zaufanie. Widział tylko Jankę, stojącą na wozie i jadącą na szafot.

Nie było nigdzie sir Andrewa, a Percy nie przyszedł.

Samo niebo posłało mu widocznie przestrogę, by ratował ukochaną. I dlatego zapomniał o swojej obietnicy i przysiędze, zapomniał, co wódz tak bardzo kładł mu na sumienie: obowiązek względem drugich, honor i posłuszeństwo. Janka zajęła pierwsze miejsce. Postępowałby jak tchórz, patrząc bezczynnie na jej mękę.

Wyrzucał sobie gorzko, że opuścił Paryż. Nawet Percy musiał uważać go za tchórza, że tak prędko uległ. Może rozkaz był tylko próbą jego odwagi lub miłości dla Janki?

Tysiące przypuszczeń i tysiące planów krzyżowało mu się w głowie. Tak, nie było rzeczą Percy'ego ratować Jankę, której nawet wcale nie znał – był to obowiązek Armanda.

Zegar wieżowy w mieście wybił szóstą, a o Percym wciąż nie było wieści.

St. Just z przepustką w ręku zwrócił się śmiało ku bramie. Straż wstrzymała go, ale on przedstawił przepustkę. Chwila była straszna, gdy odebrano mu ją z ręki, a podano sierżantowi, pełniącemu służbę przy bramie.

Ale przepustka była w porządku, a Armand okryty pyłem węglowym i potem nie wyglądał wcale na arystokratę w przebraniu.

Nie było trudno dostać się do miasta; przeciwnie, kto pragnął wpaść w paszczę lwa, dobrze był widziany.

Po pięciu minutach niepokoju pozwolono mu wejść do miasta, ale przepustkę zatrzymano. Jedynie za pozwoleniem komitetu bezpieczeństwa publicznego mógł opuścić teraz Paryż.

Lew zamknął paszczę.

Rozdział XVI. Mozolne poszukiwania

Armand nie zastał Blakeney'a, gdy późnym wieczorem udał się do jego mieszkania; czekał na niego długie godziny, błąkając się w okolicach St. Germain l'Auxerrois, dopóki nie upadł ze zmęczenia pod drzwiami jednego z domów. Doszedł wtedy do przekonania, że nic nie zyska tym sposobem i jeżeli siły go opuszczą, nie potrafi dopomóc Jance.

Podniósł się z wysiłkiem i wrócił do swojej kwatery na Montmartre.

Nie widział się z Percym i nie miał wiadomości o Jance. Chyba samo piekło sprzysięgło się przeciwko niemu.

Rzucił się na tapczan i zapadł w ciężki sen, który nie przyniósł mu ani ulgi, ani odpoczynku.

Obudził się bardzo późno, zbolały na ciele, ale z niezłomnym postanowieniem. Nie było już najmniejszej wątpliwości: Percy'emu nie powiodło się, ale gdzie przyjaciel nie podoła, tam on, Armand, kochający całą duszą, dojdzie do celu.

Nie miał innego odzienia prócz lichych łachmanów, które nosił wczoraj. Oddadzą mu one lepszą usługę niż jego własne ubranie zostawione w mieszkaniu Blakeney'a. W niespełna pół godziny był gotów i wyszedł na ulicę.

Wstąpił do małej, niepokaźnej restauracji, kazał sobie podać szklankę gorącej kawy oraz kromkę chleba i zaczął rozmyślać.

Nie było w tym nic nadzwyczajnego, że przyjaciele i krewni więźniów chodzili z jednego więzienia do drugiego, szukając swych bliskich.

Klasztory i publiczne budynki zajął rząd dla umieszczenia w nich tak zwanych zdrajców państwa; Abbaye, Luksemburg, klasztory Wizytek, Salp~etri~ere, szpitale św. Łazarza, nie licząc Temple i Conciergerie, były przepełnione ofiarami, na które miał zapaść wyrok w najbliższych dniach.

Z innych więzień wychodzono niekiedy żywym, ale Conciergerie była jakby przedsionkiem gilotyny.

Dlatego też Armand postanowił zgłosić się wpierw do Conciergerie. Im prędzej dowie się, że Jance nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, tym łatwiej zniesie bolesne poszukiwania ukochanej. Jeżeli nie znajdzie jej w Conciergerie, będzie to najlepszym dowodem, że aresztowano ją tymczasowo. W podnieconym mózgu Armanda błysnęła myśl, by oddać się w ręce komitetu bezpieczeństwa publicznego w zamian za jej wolność.

Te rozmyślania i plany dodały mu otuchy; zmusił się nawet do jedzenia, wiedząc, że potrzebne mu są siły do działania. Doszedł do Quai de l'Horloge po dziewiątej. Surowe mury Ch~atelet i Pałacu Sprawiedliwości wyłaniały się z mgły, roztaczającej się nad rzeką. Armand minął wieżę zegarową i olbrzymią bramę Pałacu Sprawiedliwości.

Najprostsza droga do więzień prowadziła przez korytarze trybunału, do których publiczność miała dostęp podczas rozpraw sądowych. Rozprawy rozpoczynały się dopiero o dziesiątej, ale już teraz zbierały się zewsząd gromady próżniaków, przysłuchujących się, widocznie z braku zajęcia, codziennie tym rozdzierającym dramatom.

Armand wmieszał się w tłum i wszedł na szerokie kamienne schody. Robotników było dużo, i młodzieniec w swym prostym ubraniu nie zwrócił niczyjej uwagi.

Nagle usłyszał imię, które zmieniło tok jego myśli. Od rana zajęty był jedynie Janką i bezowocnymi poszukiwaniami. Teraz dźwięk usłyszanego nazwiska przypomniał mu wodza:

Kapet!

Armand uprzytomnił sobie, że była to niedziela 19 stycznia. Stracił rachubę dni i dat, ale nazwisko Kapet, odnoszące się do niekoronowanego króla Francji, przywiodło mu na myśl dziecko z Temple, konferencję w mieszkaniu Blakeney'a i plan ucieczki delfina. Miało to nastąpić dzisiaj, w niedzielę. Simonowie wyprowadzali się z Temple o niewiadomej Blakeney'owi godzinie, ale on miał czekać na korzystną sposobność.

Teraz Armand zrozumiał wszystko i sala goryczy zalała mu serce.

Percy zapomniał o Jance, zajęty sprawą dziecka, i podczas gdy Armand ginął z niepokoju, on, „Szkarłatny Kwiat”, wierny jedynie swej misji, a nieczuły na wszelkie uczucia krzyżujące jego plany, pozostawił pannę Lange swemu losowi, by zapłaciła życiem za wolność delfina.

Ale rozgoryczenie nie trwało długo; przeciwnie, owładnęła nim fanatyczna egzaltacja. Jeżeli Percy zapomniał, to on stanie sam w obronie niewinnej dziewczyny. Tak będzie o wiele lepiej. Było jego obowiązkiem i prawem ratować ją i ani przez chwilę nie wątpił, że zwycięży wszelkie przeszkody.

Brakowało tylko paru minut do dziesiątej. Za chwilę zacznie się rozprawa. W dawnych czasach Armand, studiując prawo, często przebiegał korytarze Pałacu Sprawiedliwości i wiedział dokładnie, gdzie położone były więzienia i jak dostać się na podwórze, dokąd schodzili więźniowie podczas popołudniowej przechadzki.

Ci arystokraci, oczekujący wyroku śmierci, stali się ulubionym widowiskiem Paryża. Przyprowadzano im dla rozrywki przyjaciół i krewnych przybyłych ze wsi do miasta. Wysokie kraty odgradzały publiczność od więźniów strzeżonych prze cały oddział żołnierzy, ale kto był bardzo ciekawy, mógł przytknąć nos do krat i oglądać tych żałosnych arystokratów w prostych więziennych ubraniach, usiłujących otrząsnąć się od grozy śmierci wesołymi żartami, którym zadawały kłam i blade twarze, i zapłakane oczy.

Wszedł wraz z tłumem na salę i zaczął przechadzać się wzdłuż majestatycznych filarów.

Przez chwilę przyglądał się wraz z innymi tragediom, rozgrywającym się w sali rozpraw. Przyprowadzano więźniów gromadami przed trybunał; następowało kilka krótkich pytań i przerywanych odpowiedzi, po czym zapadał wyrok prokuratora Fouquier Tinville'a, potwornego w swej niesprawiedliwości a wysłuchiwanego z największym spokojem przez ludzi, mieniących się sędziami narodu. Niektórzy byli karani za to, że śmieli przechodzić przez Champs Elys~ees bez trójkolorowej kokardy, inni za to, że brali udział w pewnym angielskim przedsiębiorstwie przemysłowym, jeszcze inni za to, że sprzedali papiery państwowe, czym powodowali zniżkę ich wartości.

Od czasu do czasu wyrywał się z ust tych nieszczęśliwych, prowadzonych na rzeź, rozpaczliwy protest, lub błagalny krzyk, ale wszystko tłumiono śpiesznie brutalnym uderzeniem kolby.

Ach, jaka ironia w tym wszystkim, jaka okropna hańba, plamiąca na zawsze imię Francji!

Armand przejęty grozą nie mógł patrzeć dłużej na to wstrętne widowisko. Ten sam los mógł spotkać jutro pannę Lange. Uszedł z wielkiej sali, zachowując dostateczną przytomność umysłu, by zbliżyć się do grupy próżniaków, rozprawiających na korytarzu. Przyłączył się do nich i wkrótce znalazł się w długiej „Galerie des Prisonniers”.

Po lewej stronie wznosiły się arkady, zamknięte od strony podwórza ciężką kratą. Przez kraty St. Just ujrzał parę kobiet, siedzących i chodzących po podwórzu. Pewien człowiek tłumaczył towarzyszowi, że były to kobiety, które dzisiaj jeszcze miały stanąć przed trybunałem, i serce zadrżało w Armandzie ze strachu na myśl, że może Janka znajduje się między nimi.

Przysunął się do samej kraty, stanął tuż obok żołnierza, który dobrodusznym ruchem ustąpił mu miejsca koło siebie, i zaczął pilnie śledzić znajdujące się na podwórzu osoby. Z początku nie mógł odróżnić jednej kobiety od drugiej z powodu gęstych krat i ruchu, panującego wśród tłumu nieszczęśliwych istot, które jak widma przesuwały się bez szelestu po bruku podwórza w ciężkim, mglistym powietrzu. Ale z czasem, oczy jego przyćmione łzami, przyzwyczaiły się do szarego światła. Rozróżnił poszczególne grupy: kobiety siedziały pod kolumnami arkad, niektóre czytały, inne szyły drżącymi rękami lub naprawiały ubogą podartą suknię, jeszcze inne rozmawiały z ożywieniem, a dalej kilkoro dzieci śmiało się wesoło, bawiąc się w chowanego pomiędzy kolumnami.

A wśród tej całej gromady niewidzialna śmierć przechadzała się poważnie z kosą w ręku…

Armand wypatrywał oczy, ale nie zobaczył ukochanej. Promyk nadziei zaczął rozjaśniać ponurą jego rozpacz.

Żołnierz, stojący przy nim, żartował z jego ciekawości.

– Czy wybrana twego serca znajduje się tutaj, obywatelu? – spytał. – Zdawałoby się, iż pożerasz je oczyma.

Armand, w swym prostym ubraniu, przybrudzonym węglem, z uczernioną twarzą, nie wyglądał na to, by mógł mieć coś wspólnego z arystokratami. Żołnierz spoglądał na niego rozbawiony, a widząc jego gorejące oczy, dodał z grubym żartem:

– Czy zgadłem, obywatelu? może jest pomiędzy tą czeredą?

– Nie wiem, gdzie ona jest – odparł Armand mimo woli.

– A więc czemu jej nie szukasz? – spytał żołnierz.

Człowiek mówił uprzejmie. Armand, pożerany pragnieniem dowiedzenia się czegoś, przybrał postawą wiejskiego zakochanego smarkacza.

– Chciałbym jej szukać, ale nie wiem gdzie. Moja wybrana opuściła dom; niektórzy mówią, że zdradziła mnie, ale myślę raczej, że ją zaaresztowano.

– W takim razie, ty niezdaro – rzekł żołnierz ze śmiechem – idź prosto do La Tournelle. Czy wiesz, gdzie to jest?

Armand wiedział doskonale, ale pomyślał, iż bezpieczniej będzie udawać, że nie wie.

– Idź prosto przed siebie, pierwszy korytarz na lewo – tłumaczył żołnierz, wskazując palcem. – Znajdziesz naprzeciwko drzwi, prowadzące do La Tournelle. Spytaj dozorcy o listę uwięzionych kobiet. Każdy wolny obywatel republiki ma prawo przeglądać rejestry więzienne. Jest to nowy dekret. Ale jeżeli nie wsuniesz pół liwra w rękę dozorcy – dodał, zniżając głos – nie dobierzesz się tak łatwo do listy.

– Pół liwra! – zawołał młodzieniec, usiłując grać swą rolę do końca – nie jestem w stanie wydać pół liwra na taką rzecz!

– Może parę sous wystarczy; i to dobre w tych ciężkich czasach!

Armand zrozumiał przymówkę, i widząc, że ludzie zwrócili się w inną stronę, wcisnął parę miedziaków do ręki uczynnego żołnierza.

Znał doskonale drogę do La Tournelle i byłby przebył co tchu odległość, dzielącą go od loży odźwiernego, ale zmuszając się do ostrożności, szedł wolno przez długi korytarz i wzdłuż podwórza, gdzie znajdowało się więzienie dla mężczyzn. W końcu skręcił na lewo i stanął przed wąską drewnianą lożą, gdzie sekretarz rejestrów więziennych siedział do dyspozycji wolnych obywateli. Ale ku rozpaczy Armanda miejsce było puste, okienko loży zasunięte.

Zwrócił się do pierwszej lepszej straży, aby się dowiedzieć, o której godzinie sekretarz powróci; żołnierze wzruszyli ramionami i nie dali żadnej odpowiedzi.

Po kilkunastu bezowocnych próbach, Armand dowiedział się w końcu od poczciwego mieszczucha, obznajmionego z rozkładem czynności w Pałacu Sprawiedliwości, że rejestry więzienne w całym Paryżu oddawano do użytku publiczności jedynie między szóstą a siódmą wieczorem.

Musiał zatem czekać i następną godzinę spędził przy kracie podwórza więziennego. Od czasu do czasu miał wrażenie, że z odległego końca słyszy głos, który dźwięczał mu w uszach od owego pamiętnego wieczora, gdy lekkie kroki Janki pierwszy raz weszły na drogę jego życia. Wytężył oczy, aby ujrzeć, skąd przychodził głos, ale środek podwórza był wysadzony krzewami, które zasłaniały mu widok. W końcu, gnany jak potępieniec, wybiegł na ulicę. Powietrze było łagodne i wilgotne. Mżyło przez cały dzień i drogi zamieniły się w błotniste jeziora.

Ale Armand nie zważał na to; błąkał się bez celu, nie czując ani zimna, ani zmęczenia. Przed szóstą stał już na Quai de L'Horloge, pod wielką wieżą Pałacu Sprawiedliwości, oczekując godziny, mającej położyć kres jego dręczącym oczekiwaniom.

Bez wahania znalazł drogę do de La Tournelle i zastał okienko nareszcie otwarte.

Choć Armand przyszedł o wiele za wcześnie, wielu ludzi czekało już wkoło okienka.

Dwóch żołnierzy utrzymywało porządek, zmuszając czekających, by stali w ogonku według kolei, jak przy kasie teatralnej. Ta grupa ludzi dziwny przedstawiała widok: jedni mieli na sobie proste ubrania, inni łachmany; były kobiety z czarnymi szalami, zarzuconymi na ramiona, niektóre przytykały chustki do zapłakanej twarzy. Wszyscy milczeli, pogrążeni w myślach, pokornie słuchając rozkazów brutalnych żołnierzy.

Wreszcie przyszedł sekretarz rejestrów i oddał fatalne książki do dyspozycji tych, którzy utracili ukochanego ojca, brata lub żonę i przyszli przeglądać te bezlitosne stronice. Z wnętrza loży sekretarz robił wszystkie możliwe trudności przy oddawaniu listy. Pytał o świadectwo lub pozwolenie władz, bezczelność jego nie miała granic. Armand widział, jak płynęły wciąż miedziaki z rąk petentów do kieszeni urzędnika. Ciemno było zupełnie w korytarzu, gdzie długi szereg oczekujących wzrastał z każdą chwilą, tylko przy okienku zapalono dla publiczności kapiącą świecę. Nadeszła wreszcie kolej na Armanda; serce biło mu tak gwałtownie, że nie mógł wymówić słowa. Wyciągnął sztukę srebra, bez ogródek wetknął sekretarzowi i sięgnął po listę kobiet.

Sekretarz schował pieniądze z tępą obojętnością i spojrzał na Armanda spod wielkich okularów w kościanej oprawie z wyrazem sytego jastrzębia, patrzącego na bezbronnego ptaka. Widocznie bawiły go trzęsące się ręce Armanda i niezgrabny sposób, z jakim posługiwał się książką i świecą.

– Jaka data? – spytał ostro.

– Jaka data? – powtórzył Armand nieśmiało.

– Którego dnia i o której godzinie aresztowano ją? – wrzasnął człowiek, zbliżając sępi nos do twarzy Armanda. Widocznie srebro poskutkowało i chciał dopomóc wiejskiemu niedołędze.

– W piątek wieczór – szepnął St. Just.

Ręce sekretarza odpowiadały w zupełności całej jego powierzchowności; były długie i zakrzywione jak szpony jastrzębia.

St. Just przypatrywał mu się, jak obracał śpiesznie kartki książki i brudnym palcem przebiegał kolumnę nazwisk.

– Jeżeli jest tutaj, to musi znajdować się na liście;

Rząd nazwisk skakał w dzikim tańcu przed oczyma Armanda, pot zalewał mu czoło, a urywany oddech rozpierał piersi.

Czy rzeczywiście zobaczył nazwisko Janki w książce, czy też może rozgorączkowany umysł stawiał mu przed oczyma błędne widziadła, tego nie wiedział, ale nagle zamajaczyły krwawe litery:

582. Belhomme, Ludwika, 60 lat. Uwolniona – a niżej:

583. Lange, Joanna, 20 lat, aktorka. Square du Roule Nr 5. Posądzona o ukrywanie zdrajców i szpiegów. Przeniesiona do Temple, cela 29.

Nie widział nic więcej, gdyż miał wrażenie, że zarzucono mu na oczy krwawą zasłonę, a tysiąc szponów rozrywa mu gardło i serce.

– Umykaj stąd! Na mnie kolej! Czy będziesz tu spał całą noc?

Ostry głos przemówił te słowa, brutalne ręce odepchnęły go na bok i wyrwały świecę z rąk. Potknął się o płytę kamienną na nierównej posadzce i byłby upadł, ale ktoś podtrzymał go i wyprowadził na świeże powietrze.

To przywróciło mu przytomność.

Janka była uwięziona, a więc jego miejsce było przy niej. Nie przedstawiało to żadnej trudności.

Jeden okrzyk, potępiający rewolucję, otwierał podwoje Temple dla nowego gościa. Gorąca krew uderzyła do głowy Armandowi. W uszach mu szumiało i jak przez mgłę widział postacie mężczyzn, kobiet i żołnierzy, snujących się w ciemnościach po długich korytarzach, kręte schody, podwórza, a w końcu otwartą ulicę i rzekę. Zasłona nie schodziła mu z oczu: to była czerwona jak krew, to znowu biała jak całun.

Minął Pont_au_Change, na Quai de l'Ecole za St. Germain l'Auxerois zamajaczył róg domu, w którym mieszkał Blakeney.

Armand patrzył na to wszystko, ale nie widział, słyszał zgiełk pulsującej życiem stolicy, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Janka znajdowała się w Temple, a gdy zamkną wieczorem bramy ponurego więzienia, on, Armand, jej rycerz, jej obrońca, znajdzie się w jego murach i dotrze do celi 20 obietnicami, groźbami i błaganiami.

Stanął przed olbrzymią budowlą Temple. Ostrza wieżyc strzelały ku górze wśród panujących ciemności, jakby stalowe klingi mieczów. Straż postawiła zwykłe pytanie, ale on zatoczył się jak pijany i krzyknął z całych sił:

– Niech żyje król!

Usiłował przejść, ale skrzyżowane bagnety zamknęły mu drogę.

– Niech żyje król, śmierć republice! – powtórzył znów.

– Ależ ten człowiek jest pijany – rzekł jeden z żołnierzy, widząc, że Armand nie ma czapki na głowie, krzyczy, śmieje się i płacze na przemian. Ale gdy młodzieniec nie przestawał walczyć jak szaleniec, chcąc przedostać się przez bramę, żołnierz doprowadzony do ostateczności uderzył go ciężko w głowę.

St. Just runął na wznak oszołomiony uderzeniem. Czy był rzeczywiście pijany, czy śnił tylko? Podniósł rękę do czoła – było mokre, ale czy z deszczu czy krwi, tego nie wiedział. Starał się skupić myśli.

– Obywatelu St. Just – rzekł spokojny głos tuż za nim.

Obejrzał się; równocześnie uczuł czyjąś rękę na ramieniu, a ten sam spokojny głos dodał:

– Może nie poznajesz mnie, obywatelu? Nie miałem szczęścia znać cię tak dobrze jak twoją siostrę. Nazywam się Chauvelin. W czym mogę ci być pomocny?

Rozdział XVII. Chauvelin

Chauvelin! Obecność tego człowieka w tej chwili uczyniła wypadki ubiegłych dni podobnymi do snu. Chauvelin, najnieśmiertelniejszy wróg Armanda i jego siostry Małgorzaty! Chauvelin, zły duch republiki, arystokrata_rewolucjonista, dyplomata_szpieg, zwyciężony wróg „Szkarłatnego Kwiatu”, stał tutaj w świetle olejnej lampy przytwierdzonej do ściany. Krople deszczu na jego odzieniu błyszczały w migotliwym świetle jak cienka srebrzysta powłoka, gromadząc się na brzegu kapelusza i w fałdach płaszcza. Koronki u szyi i rąk były zmięte i przybrudzone.

Puścił ramię Armanda, ale utkwił blade, głęboko osadzone oczy ponuro w twarzy młodzieńca.

– Miałem nadzieję – ciągnął dalej Chauvelin – że spotkamy się choć raz podczas twego pobytu w Paryżu. Słyszałem od mego przyjaciela H~erona, że bawisz tutaj. On niestety stracił cię z oczu, i zacząłem się już obawiać, że tajemniczy „Szkarłatny Kwiat” zaczarował cię i uczynił niewidzialnym, co byłoby wielkim dla mnie zmartwieniem.

I znów ujął ramię Armanda jak przyjaciel, który pragnie zaciągnąć znajomego na miłą pogawędkę. Skierowali się ku bramie i straż zasalutowała na widok trójkolorowej szarfy, wyglądającej spod płaszcza Chauvelina.

Dyplomata zatrzymał się przed kamiennym przedmurzem. Tu mogli rozmawiać swobodnie.

Grupa żołnierzy stała u wylotu sklepionej bramy, ale słów dosłyszeć nie mogli, jedynie ich sylwetki majaczyły wśród ciemności.

Armand szedł odruchowo za swym wrogiem, jakby pod wpływem hipnozy i zupełnego zaniku woli.

Różne sprzeczne myśli krzyżowały się w jego mózgu, ale dominowało przeświadczenie, że wszystko skierowało się na lepsze tory. Zjawił się Chauvelin, człowiek, który nienawidził go, który pragnął z pewnością jego śmierci, będzie zatem łatwo, bardzo łatwo oddać życie za wolność

Janki.

Zaaresztowali ją jedynie na podstawie podejrzenia, iż ukrywała znanego zdrajcę republiki, a więc z jego uwięzieniem i śmiercią jej wina będzie zmazana.

Ci ludzie nie byli wrogo usposobieni przeciwko niej – sądzono zawsze bardzo łagodnie aktorów i aktorki. Przysłuży się Jance o wiele więcej, oddając się w ręce władz, niż pracując nad jej uwolnieniem.

Przez ten czas Chauvelin strzepywał deszcz ze swego płaszcza, przemawiając właściwym sobie ironicznym i uprzejmym tonem:

– Jak się miewa lady Blakeney? Mam nadzieję, że dobrze?

– Dziękuję panu – odpowiedział Armand bezmyślnie.

– A mój przyjaciel sir Percy Blakeney? Myślałem, że spotkam go w Paryżu, ale jest z pewnością bardzo zajęty, nie tracę jednak nadziei… Widzisz, jak fortuna mi sprzyja – dodał tym samym lekkim tonem – nie liczyłem na żadne miłe spotkanie, aż tu nagle, przechodząc koło posterunku u bramy tego uroczego zajazdu, kogoż spotykam? – mego wytwornego przyjaciela St. Justa, usiłującego dostać się w jego gościnne progi. Ale rozprawiam tylko o sobie, a nie pytam o stan twego zdrowia. Zemdlałeś przez chwilę, zdaje się; powietrze wkoło tej budowli jest bardzo duszne. Spodziewam się, że czujesz się Obecnie lepiej. Rozkazuj mój drogi, w czym mogę ci służyć?

Podczas tej rozmowy Chauvelin wciągnął Armanda do loży odźwiernego. Młodzieniec usiłował uspokoić się i zapanować nad swymi nerwami. Osiągnął, czego chciał: znajdował się w więzieniu Temple, niedaleko

Janki, i choć wróg jego był starszy i słabszy od niego, a drzwi zostawiono szeroko otwarte, wiedział, że jest faktycznie więźniem, jak inni skazańcy, których umieszczono już w numerowanych celach olbrzymiego budynku.

To przeświadczenie pomogło mu skupić się. Ani przez chwilę nie myślał o ucieczce przed oczekującym go losem. Z pewnością tak było najlepiej. Ach, gdyby tylko mógł zobaczyć się z Janką i upewnić się, że odzyska wolność, w zamian za jego życie! Ale przede wszystkim musiał trzeźwo patrzeć na rzeczy i przezwyciężyć niecierpliwość swej niepohamowanej krwi. Starał się myśleć o Percym, o jego spokoju wobec wroga i postanowił brać z niego przykład w podobnych okolicznościach.

Przypomniał sobie angielskich towarzyszy, ich niczym niezmąconą pogodę ducha wśród ciężkich przejść, a przede wszystkim wesołość lorda Tony'ego, zawsze gotowego do żartów i trafnej odpowiedzi. Armand zapragnął naśladować swobodę lorda Tony'ego i przyswoić sobie choć cząstkę nieustraszonego męstwa Percy'ego.

– Obywatelu Chauvelin – rzekł, usiłując przemawiać z najzimniejszą krwią, na jaką mógł się zdobyć – nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że choć trzymasz rękę na moim ramieniu, nie zmusisz mnie do powolności względem siebie. Mógłbym powalić cię jednym uderzeniem pięści, gdyż jestem młodszy i silniejszy od ciebie.

– Hm… – odparł Chauvelin, udając, że zastanawia się głęboko nad tym, co usłyszał – zdaje mi się…

– Nic łatwiejszego dla mnie – zapewniam cię…

– Być może… ale, jak widzisz, jest tu straż, a ów żołnierz jest potężnie zbudowany i…

– Ciemności pomogą mi, a człowiek, doprowadzony do ostateczności, zdolny jest do wszystkiego – pamiętaj o tym.

– Wiem o tym, i wiem również, że ty, obywatelu St. Just, jesteś w kiepskim położeniu.

– Mojej siostry Małgorzaty nie ma tu, obywatelu Chauvelin, a nie możesz brać mego życia w zamian za życie „Szkarłatnego Kwiatu”.

– Nie, nie – odparł żywo Chauvelin – nie za życie „Szkarłatnego Kwiatu”, wiem, ale.

Armand uchwycił się jego słów, jako tonący brzytwy.

– Za jej życie! – zawołał.

– Za czyje? – spytał tamten z widocznym zdziwieniem.

– Za życie panny Lange – ciągnął dalej Armand z samolubnym zapałem zakochanego, który myśli, że uwaga całego świata zwrócona jest na jego wybraną. – Panny Lange! Wypuścisz ją na wolność, nieprawdaż, skoro jestem w twojej mocy?

Chauvelin uśmiechnął się zagadkowo?

– Ach, tak – rzekł – panna Lange… zapomniałem.

– Zapomniałeś?… Zapomniałeś, że ci mordercy uwięzili ją, najlepszą, najszlachetniejszą, jaką ten podły, zdegenerowany kraj kiedykolwiek wydał!… Dała mi schronienie tylko na jedną godzinę. Jestem zdrajcą wobec republiki, to prawda, ale ona nic o tym nie wie. Wprowadziłem ją w błąd. Ona niewinna – rozumiesz? Przyznaję się do wszystkiego, ale ją musisz uwolnić.

I stopniowo powracał do dawnego gorączkowego podniecenia, usiłując wyczytać całą prawdę z niewzruszonej twarzy Chauvelina.

– Powoli, powoli, przyjacielu – odrzekł dyplomata – myślisz, iż jestem wmieszany w sprawę aresztowania damy, o którą ci tak chodzi? Zapominasz, że stoi przed tobą zdyskredytowany sługa republiki, której nie potrafił przysłużyć się w potrzebie. Darowano mi życie jedynie z litości za moje wysiłki, i nie mam dziś żadnej władzy wypuszczenia na wolność kogokolwiek.

– W takim razie nie masz i prawa aresztowania mnie – odrzekł Armand.

Chauvelin umilkł, a po chwili dodał ze znaczącym uśmiechem:

– Ale mogę cię wydać… Jestem w dalszym ciągu agentem komitetu bezpieczeństwa publicznego.

– A zatem dobrze – zawołał St. Just. – Wydasz mnie komitetowi, który będzie, zaręczam ci, bardzo zadowolony z mojego aresztowania. Poszukiwano mnie już od dawna, ale ja chciałem być wolny, aby dopomóc pannie Lange; teraz oddaję się sam w wasze ręce i ponadto obiecuję najuroczystszym słowem honoru, że nie tylko nie ucieknę, ale nikomu nie będzie wolno mnie ratować. Dobrowolnie stanę się waszym więźniem za wolność panny Lange.

– Hm… – mruknął Chauvelin – może da się to zrobić…

– Naturalnie – zapewniał Armand gorąco – moje uwięzienie i śmierć będą miały dla was o wiele większą doniosłość, niż stracenie młodego i niewinnego dziewczęcia, za którym ujmie się może sama publiczność. Ja zaś będę łatwą zdobyczą: moje znane kontrrewolucyjne zasady, ślub mojej siostry z obcym magnatem…

– Twoja znajomość ze „Szkarłatnym Kwiatem”… – podpowiedział Chauvelin.

– Słusznie, nie będę się bronił.

– To dobrze – rzekł Chauvelin ze swą zwykłą uprzejmością. – A zatem, mój drogi, egzaltowany młodzieńcze, idźmy razem do kancelarii mego kolegi H~erona, który jest głównym agentem komitetu bezpieczeństwa publicznego. Złożysz zeznania i postawisz warunki, pod którymi oddasz się w ręce komitetu, a pośrednio i w ręce jego wykonawcy.

Armand zanadto był pochłonięty własnymi planami i myślami, aby zauważyć ironię, z jaką te słowa były wypowiedziane. Zdawało mu się, że jego osobiste sprawy były tak ważne dla narodu, jak dla niego samego. W takim usposobieniu trudno zapatrywać się trzeźwo na rzeczy, a zakochanemu młodzieńcowi los wybranej nigdy nie zdaje się przesądzony, dopóki on jeszcze przy życiu, gotów na wszelkiego rodzaju poświęcenia.

– „Moje życie za nią!” – oto wzniosły, a często szalony krzyk bojowy, który doprowadza prawie zawsze do najgorszych następstw. Armand, układając się z najprzebieglejszym i najchytrzejszym szpiegiem rządu, zapomniał zupełnie o wodzu, towarzyszach i lidze, do której należał. Zapał i pragnienie poświęcenia ponosiły go. Przyglądał się swemu wrogowi pałającymi oczyma, jakby od niego zależało całe jego przyszłe szczęście.

Chauvelin skinął na towarzysza, aby szedł za nim. Znaleźli się niebawem w tym samym korytarzu, przez który przed dwoma dniami przechodził de Batz, idąc w odwiedziny do H~erona.

Armand szedł z lekkim sercem i sprężystym krokiem, jakby zdążał na spotkanie z

Janką. Zdawało mu się, że niebawem klęknie u jej stóp i wyprowadzi ją triumfalnie ku wolności i szczęściu.

Rozdział XVIII. Wyprowadzka

Chauvelin uważał za zbyteczne prowadzić Armanda dłużej za ramię. W swej długiej karierze szpiegowskiej nauczył się po mistrzowsku studiować naturę ludzką; choć swego czasu bał się pobić w sławnym zajściu z sir Percym Blakeney'em, szczycił się, że umie czytać w takich duszach, jak Armanda St. Justa, niby w otwartej księdze.

Porywcze usposobienie takich ludzi znał na wyloty, wiedział dokładnie jak daleko sentymentalna sytuacja zaprowadzi Armanda, który był w gruncie rzeczy rycerski i namiętny. Dlatego też szedł naprzód, nie oglądając się nawet, czy Armand podąża za nim.

Myśli jego pochłonięte były młodym entuzjastą, którego nazywał w głębi duszy głupcem; pragnął wyciągnąć z tej sytuacji jak największą korzyść dla siebie. Że „Szkarłatny Kwiat” bawił obecnie w Paryżu, o tym Chauvelin był przekonany. W jaki sposób wyzyska uwięzienie Armanda do swoich celów to się dopiero miało okazać.

Nie wątpił, że „Szkarłatny Kwiat”, którego dokładnie poznał, którego się lękał i pod pewnym względem podziwiał, nie opuści swego towarzysza. Brat Małgorzaty, uwięziony w Temple, będzie najlepszym zakładnikiem dla pochwycenia wodza, urągającego w dalszym ciągu całej armii szpiegów.

Chauvelin słyszał lekki, sprężysty krok Armanda na kamiennych płytach posadzki i nadzieja błysnęła w jego ciemnej duszy. Niepohamowana ambicja, tak bardzo upokorzona, wezbrała znów w jego piersi ze zdwojoną siłą. Poprzysiągł sobie niegdyś, że pokona Blakeney'a i nie zapomniał tej przysięgi; teraz na widok Armanda pragnienie odwetu po ostatniej porażce obudziło się na nowo.

Podwórze było puste i ponure; nieustający deszcz, spływający z ołowianego nieba, spowijał jakby w zasłonę każdą kolumnę i bramę. Korytarz był źle oświetlony ciemnymi oliwnymi lampami, ale Chauvelin dobrze znał drogę. Mieszkanie H~erona wychodziło na drugie podwórze, a droga do niego prowadziła koło głównej wieży, gdzie niekoronowany król Francji przeżywał ciężkie dni jako ofiara prostackiego szewca i jego żony.

Pod tym potężnym bastionem Chauvelin zwrócił się do Armanda. Wskazał palcem w górę.

– Tam znajduje się Kapet – rzekł sucho. – Wasz rycerski „Szkarłatny Kwiat” nie odważył się jeszcze dotrzeć do niego, jak widzisz.

Armand milczał; nietrudno mu było zostać obojętnym wobec tej uwagi, gdyż mało go na razie obchodził Bourbon i losy Francji.

Dwaj mężczyźni doszli teraz do izby posterunkowej. Paru żołnierzy stało na straży, a przez otwarte drzwi dochodził zgiełk, hałas, przekleństwa i głośne śmiechy.

Pokój był jasno oświetlony i Armand mógł dojrzeć grupy ludzi stojących i siedzących wkoło stołu, zastawionego pucharami i kartami.

Ale hałas dochodził nie tyle z izby posterunkowej, ile ze schodów powyżej.

Zaciekawiony Chauvelin zwrócił się w tę stronę wraz ze swym towarzyszem. Otwarte drzwi izby posterunkowej rzucały oślepiający blask na schody, potęgując jeszcze ciemność panującą wkoło. Tu snuły się jak duchy różne postacie, przybierające przy świetle ręcznych latarń tajemnicze kształty.

Armand zauważył wielką ilość ciężkich sprzętów, zagradzających klatkę schodową, a gdy minął oświetloną rzęsiście izbę posterunkową, ujrzał, że wielkie przedmioty były meblami przeróżnych rozmiarów. Rozebrane drewniane łóżko stało oparte o ścianę, czarna włosiana kanapa zamykała dostęp do schodów wieżowych, piętrzyły się stoły i stołki. W pośrodku tego wszystkiego stał krępy człowiek o nalanej twarzy, wydający rozkazy osobom dotąd niewidzialnym.

– Hola, papa Simon! – zawołał Chauvelin jowialnie – wyprowadzacie się dzisiaj, co?

– Tak, dzięki Bogu, jeżeli jest Bóg – odparł tamten sucho. – Czy to ty, obywatelu Chauvelin?

– We własnej osobie. Nie wiedziałem, że wyprowadzisz się tak prędko. Czy nie ma tu gdzie obywatela H~erona?

– Właśnie wyszedł – odparł Simon. – Był u Kapeta, gdy moja żona zamykała smarkacza w środkowym pokoju, a teraz wrócił do siebie.

Posługacz z szafą na barkach schodził właśnie z górnego piętra, potykając się pod ciężarem. Pani Simon szła za nim, podtrzymując szafę jedną ręką.

– Lepiej byłoby zacząć ładować wozy! – krzyknęła do męża kłótliwym głosem – korytarz już zanadto przepełniony meblami, przejść nie można.

Spojrzała podejrzliwie na dwóch przybyszów, a gdy uczuła na sobie zimny wzrok dyplomaty, wzdrygnęła się jakby pod wpływem chłodu i otuliła się czarnym szalem.

– Jestem uszczęśliwiona, że opuszczam te przeklęte mury. Nie cierpię nawet widoku tych ścian.

– Rzeczywiście, nie wyglądasz na zbyt silną, obywatelko – rzekł Chauvelin z wyszukaną grzecznością. – Pobyt w wieży nie przyniósł widocznie oczekiwanych korzyści…

Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie.

– Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć, obywatelu – rzekła, wzruszając ramionami.

– Ależ nic – dodał Chauvelin z uśmiechem – interesuję się waszą przeprowadzką, nic więcej! Kogo macie do pomocy?

– Posługacza Dupont, pomocnika stróża – rzekł krótko Simon. – Obywatel H~eron nie pozwala nikomu innemu tu wchodzić.

– Rozumie się! Czy przyszli już nowi komisarze.

– Tylko obywatel Cochefer czeka na górze na tamtych.

– A Kapet?

– Czuwają nad nim. Obywatel H~eron kazał mi zamknąć szczenię w środkowym pokoju, a gdy nadszedł obywatel Cochefer, stanął przy drzwiach na straży.

Podczas tej całej rozmowy posługacz z szafą na plecach czekał na rozkazy. Zgięty wpół, narzekał na niewygodną pozycję.

– Czy chcecie, abym złamał plecy? – mamrotał. – Lepiej iść dalej, zamiast tu stać niepotrzebnie! Muszę płacić chłopcu, pilnującemu mej szkapy – dodał zadyszany – a w ten sposób nie skończymy do wieczora…

– Zaczynaj ładować wozy – rozkazał ostro Simon. – Tu! Zaczynaj od sofy.

Będziesz musiał mi trochę pomóc – rzekł posługacz – a teraz poczekaj, muszę zobaczyć, czy wóz gotów. Zaraz powrócę.

– Weź coś ze sobą, jeżeli schodzisz – rzekła pani Simon kwaśno.

Posługacz podniósł kosz z bielizną, stojący w rogu pokoju. Zarzucił go na ramiona i zszedł na ulicę.

– Jak mały Kapet pożegnał „papę” i „mamę”? – spytał Chauvelin ze śmiechem.

– Hm! – mruknął Simon lakonicznie. – Przekona się niebawem, jak dobrze mu było z nami.

– Kiedy nadejdzie reszta komisarzy?

– Przyjdą za chwilę, ale nie będę na nich czekał. Obywatel Cochefer jest na górze i czuwa nad Kapetem.

– Dobrze. Do widzenia, papo Simon – rzekł Chauvelin – żegnaj, obywatelko.

Ukłonił się z nietajoną ironią żonie szewca i skinął głową Simonowi, który wyraził całym stekiem przekleństw swe uczucia dla agentów „komitetu bezpieczeństwa publicznego”.

– Sześć miesięcy prawdziwej niewoli – warknął z wściekłością, i ani podziękowania, ani pensji… Wolałbym służyć jakiemu podłemu arystokracie, niż waszemu przeklętemu komitetowi.

Posługacz Dupont powrócił. Spokojnie i obojętnie rozpoczął przeprowadzkę mebli Simona, ale że był dość niezgrabny, Simon i jego żona musieli wciąż doglądać roboty.

Chauvelin popatrzył jeszcze na poruszające się postacie, potem wzruszywszy ramionami obrócił się na pięcie.

Rozdział XIX. Sprawa delfina

H~eron był nieobecny, gdy po długim dzwonieniu, czekaniu i przeklinaniu Chauvelin wraz z Armandem zostali wreszcie dopuszczeni do kancelarii głównego agenta. Żołnierz, pełniący obowiązki służącego, powiedział im, że H~eron poszedł na kolację, ale wróci na pewno o ósmej.

Armand był tak zmęczony, że upadł na krzesło i bezmyślnie wpatrzył się w ogień. Wreszcie nadszedł H~eron; skłonił się lekko Chauvelinowi, spojrzał zaledwie na Armanda St. Justa.

– Będę za pięć minut – obywatelu – rzekł uniewinniając się – przykro mi, że musisz czekać, ale przyjechali nowi komisarze, którzy zająć się mają Kapetem. Simonowie właśnie odeszli, a ja muszę się upewnić, czy wszystko w porządku. Cochefer pełni teraz służbę w wieży, nie zawadzi jednak, bym sam rzucił okiem na to szczenię.

Wyszedł znowu, trzaskając drzwiami za sobą. Ciężkie jego kroki rozbrzmiewały przez chwilę na kamiennej posadzce korytarza, a potem ucichły w oddaleniu.

Armand zobojętniał na wszystko, był tylko nadmiernie zmęczony, i z przyjemnością byłby w tej chwili położył głowę na szafot, aby znaleźć wypoczynek. Zegar na ścianie tykał monotonnie. Z zewnątrz dochodził przytłumiony turkot wozów na błotnistych uliczkach. Padało coraz mocniej, od czasu do czasu wichura biła o małe okienka, dzwoniąc źle dopasowanymi szybami.

Gorąco pieca uśpiło młodzieńca, głowa opadła mu na piersi. Chauvelin zaś przechadzał się po pokoju z rękami splecionymi na plecach.

Nagle Armand otrzeźwiał. Usłyszał przyśpieszone kroki w korytarzu, trzaskanie drzwiami i głośne nawoływania. Równocześnie prawie H~eron stanął na progu. St. Just spojrzał na niego z osłupieniem, gdyż cały jego wygląd zmienił się nie do poznania. Zestarzał się o dziesięć lat, włosy miał zwichrzone na spotniałym czole, policzki szare, a usta, z których krew odbiegła, rozchylały się bezmyślnie, odsłaniając rząd żółtych zębów. Cała postać była zgarbiona, jakby zmiażdżona.

Chauvelin zatrzymał się i spojrzał niemniej zdumiony na kolegę.

– Kapet? – zawołał, widząc przerażenie, malujące się na zmienionej twarzy H~erona.

H~eron nie mógł mówić. Zęby mu dzwoniły, a lęk sparaliżował mu język. Chauvelin przybliżył się do niego. Choć o wiele niższy od swego kolegi, przewyższał go teraz o całą głowę. Położył rękę na zgarbionym ramieniu H~erona.

– Kapet uciekł, czy tak? – spytał.

Wyraz przerażenia spotęgował się jeszcze w oczach H~erona. Zdawały się pytać: „Dokąd? Kiedy?”

Ale nie mógł wymówić tych słów.

Chauvelin odwrócił się od niego niecierpliwie.

– Wódki! – rzekł krótko do Armanda.

Butelka i szklanka znalazły się w szafie. St. Just nalał wódki i przytknął szklankę do ust H~erona.

– Zapanuj nad sobą, człowieku – rzekł po chwili Chauvelin – i postaraj się opowiedzieć mi, jak to się stało.

H~eron upadł na krzesło, przesunął drżącą ręką po czole.

– Kapet zniknął – szepnął. – Musieli go wykraść podczas przeprowadzki Simonów. Tego głupiego Cochefera wywiedziono w pole.

H~eron mówił bezdźwięcznym głosem, prawie szeptem, ale wódka orzeźwiła go nieco i oczy straciły przykry szklisty wyraz.

– W jaki sposób? – spytał były dyplomata.

– Opuszczałem właśnie wieżę, gdy Cochefer nadszedł; widziałem Kapeta w pokoju i kazałem żonie Simona pokazać go Cocheferowi. Zamknęła chłopca na klucz i postawiła komisarza na straży. Rozmawiałem przez chwilę z Cocheferem na korytarzu. Żona Simona i posługacz Dupont, którego znam dobrze, zajęci byli tymczasem wynoszeniem mebli. Mogę przysiąc na to, że nikogo więcej nie było w pokoju. Jak tylko Cochefer pożegnał mnie, wrócił prosto do Kapeta.

– Zamknęłam dziecko tutaj, powiedziała do niego kobieta oddając mu klucz – będzie w zupełnym bezpieczeństwie, dopóki nie przyjdą nowi komisarze.

– Czy Cochefer stwierdził, że kobieta nie kłamała?

– Ależ naturalnie! Kazał znów otworzyć drzwi i przysięga, że widział chłopca, leżącego na kocu w kącie pokoju. Pokój naturalnie był zupełnie pusty, oświetlony tylko jedną świecą, ale widział z pewnością koc, a na nim dziecko. Tymczasem, gdy wszedłem teraz do pokoju…

– Cóżeś zobaczył?

– Wszyscy komisarze byli zgromadzeni: Cochefer, Lasni~ere, Lorinet i Legrand; czekali na mnie. Weszliśmy do pokoju ze świecą w ręku i ujrzeliśmy dziecko, leżące na kocu, jak powiedział Cochefer. W pierwszej chwili nie zauważyliśmy nic podejrzanego, ale po pewnym czasie jeden z nas, zdaje mi się Lorinet, zbliżył się do chłopca, aby mu się przyjrzeć uważniej – i krzyknął przeraźliwie. Wszyscy nadbiegli. Śpiące dziecko było zawiniątkiem z peruką, po prostu lalką!…

W ciasnym pokoiku zapadło milczenie. H~eron ukrył głowę w rękach; nerwowe drżenie wstrząsało jego szerokimi kościstymi ramionami.

Armand słuchał tego opowiadania z bijącym sercem i błyszczącymi źrenicami. Szczegóły nieznane dwóm terrorystom, dopełniły obrazu, który stanął mu żywo przed oczami. Myślą powrócił do mieszkania na ulicę St. Germain l'Auxerrois – byli tam sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i Hastings. Ktoś przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, wpatrując się proroczym wzrokiem w miasto. I nagle odezwał się silny, dźwięczny głos: „Chodzi o delfina”.

– Czy podejrzewasz kogo? – spytał Chauvelin, zatrzymując się przed H~eronem i kładąc znów rękę na ramieniu kolegi.

– Czy podejrzewam? – zawołał główny agent – nie podejrzewam, lecz mam pewność. Ten człowiek siedział przed dwoma dniami na tym krześle i pysznił się swymi zamiarami. Powiedziałem mu, że jeżeli porwie się na Kapeta, skręcę mu kark własnymi rękoma.

Długie jego sępie palce, o drapieżnych pazurach, zamykały się i otwierały jak u jastrzębia.

– O kim mówisz? – spytał krótko dyplomata.

– O kim? O kimże, jeżeli nie o tym przeklętym de Batzu! Ma wypchane kieszenie austriackimi pieniędzmi, którymi z pewnością przekupił Simonów, Cochefera i straże.

– I Lorineta, i Lasni~ere'a, i ciebie – dodał sucho Chauvelin.

– To fałsz! – wrzasnął H~eron, i pieniąc się ze złości, skoczył na równe nogi, gotów do walki na śmierć i życie w obronie swej niewinności.

– Fałsz? – powtórzył spokojnie Chauvelin – w takim razie nie bądź tak pochopny w rzucaniu podejrzeń na prawo i lewo. Nic na tym nie zyskasz. Trudna to sprawa i nie tak łatwo da się rozstrzygnąć. Czy jest ktoś obecnie w wieży? – dodał urzędowym tonem.

– Tak, Cochefer i inni są tam jeszcze; naradzają się pomiędzy sobą, w jaki sposób ukryć zdradę. Cochefer zdaje sobie jasno sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, a Lasni~ere i jego towarzysze wiedzą dobrze, że spóźnili się o kilka godzin. Wszyscy zawinili. A co do de Batza – ciągnął dalej głosem drżącym z wściekłości – to zapowiedziałem mu z góry, że zginie, jeżeli porwie się na Kapeta. Jestem już na jego tropie i zaaresztuję go jeszcze przed nocą. Wezmę ja go w obroty!… Trybunał nie będzie się sprzeciwiał… Posiadamy pod więzieniem ciemny loch, w którym umiemy stosować męki najgorsze, jakie można sobie wyobrazić. Poddamy go takim torturom…

Ale Chauvelin przerwał mu ruchem ręki i wyszedł z pokoju.

Armand w myśli podążył za nim. Powstała w jego głowie niepohamowana chęć, aby uciec, korzystając z tego, że H~eron zatopiony we własnych myślach nie zwraca na niego uwagi. Kroki Chauvelina ucichły w korytarzu; daleko było do wyższego piętra na wieży, a nie tak prędko skończy się rozmowa z komisarzami. Była więc doskonała sposobność; wiedział, gdzie mógł połączyć się z wodzem, gdzie znajduje się róg ulicy, przy którym sir Andrew czeka z wozem węglowym i gdzie zagajnik na drodze do St. Germain. Miał nadzieję, że znajdzie towarzyszy, opowie im o losach Janki i ubłaga ich, aby mu pomogli w niesieniu jej pomocy.

Zapomniał, że nie posiadał już przepustki, że bezwarunkowo zatrzymają go przy bramie i odprowadzą za godzinę w to samo miejsce, gdzie się obecnie znajduje. Powstał z krzesła i skierował się ku wyjściu. H~eron nie podniósł nawet głowy. Ale w chwili, gdy otworzył drzwi, kilkanaście bagnetów skrzyżowały się przed nim, błysnąwszy w słabym świetle latarni. Chauvelin przewidział wszystko z góry i nie było najmniejszej wątpliwości, że Armand St. Just był więźniem. Rozdrażniony powrócił na swoje miejsce koło ognia.

W kwadrans później dyplomata znalazł się znów u H~erona.

Rozdział XX. Świadectwo bezpieczeństwa

– Możesz bezpiecznie zostawić de Batza w spokoju, obywatelu H~eronie – rzekł Chauvelin, zamknąwszy za sobą drzwi – nie przyłożył on ręki do ucieczki delfina.

H~eron zamruczał coś pod nosem niedowierzająco. Chauvelin wzruszył ramionami i spojrzał na kolegę z wyrazem najgłębszej pogardy.

Armand, który przypatrywał mu się pilnie, zobaczył w jego ręku zmięty skrawek papieru.

– Nie trać cennego czasu, obywatelu – rzekł – aresztuj de Batza, jeżeli chcesz, albo zostaw go na wolności – wszystko mi jedno; niebezpieczeństwo nie grozi nam z tej strony.

Nerwowymi, drżącymi palcami począł rozkładać zmięty papier. W rozpalonych jego dłoniach papier zamienił się w bezkształtny strzęp, a pismo zamazało się prawie całkowicie. Rzucił go ze złością na stół przed H~eronem.

– Mamy znów do czynienia z tym przeklętym Anglikiem – rzekł spokojniej. – Zgadłem to zaraz, gdy usłyszałem twoje opowiadanie. Zaprzęgnij do roboty cały swój zastęp szpiegów, obywatelu, inaczej nie dasz mu rady.

H~eron podniósł do oczu zmięty papier i usiłował odczytać pismo przy słabym świetle lampy.

Tymczasem Armand, mimo niepokoju o Jankę i własnych przykrości odczuwał w sercu głęboką dumę. „Szkarłatny Kwiat” zwyciężył, Percy wykonał nałożone na siebie zadanie!

Chauvelin, którego badawcze oczy spoczywały na nim, uśmiechał się z ironią.

– Zostaniesz niebawem obarczony ciężką pracą, obywatelu H~eronie – rzekł, zwracając się do kolegi, ale patrząc uporczywie na Armanda – i dlatego nie chcę przeszkadzać ci w wysłuchaniu dobrowolnej spowiedzi tego młodego obywatela. Pragnę ci tylko powiedzieć, że jest on zwolennikiem „Szkarłatnego Kwiatu”, a nawet jednym z jego najświetniejszych satelitów.

H~eron obudził się z ponurych myśli. Zwrócił na Armanda zjadliwe wejrzenie.

– Schwytaliśmy zatem jednego z tej bandy? – rzekł, jąkając się jak pijany.

– Tak – odparł Chauvelin – ale za późno dziś na formalną denuncjację i aresztowanie. St. Just nie może w żaden sposób opuścić Paryża, a jedyną rzeczą jest teraz strzec go pilnie. Gdybym był na twoim miejscu, obywatelu, odesłałbym go do domu jeszcze dziś wieczorem.

H~eron zamruczał coś, czego Armand nie zrozumiał, ale słowa Chauvelina napełniły go radością. Wypuszczą go na wolność dziś jeszcze – na względną wolność co prawda, skoro szpiegi śledzić go będą, ale w każdym razie na wolność! Nie mógł jednak zrozumieć taktyki Chauvelina i czuł się trochę dotknięty na myśl o tym, że ci ludzie tak mało wagi przywiązywali do jego osoby.

– A zatem żegnam cię, obywatelu – rzekł dyplomata ironicznie, zwracając się do Armanda. – Jak widzisz, główny agent komitetu bezpieczeństwa publicznego jest zanadto zajęty w tej chwili, by przyjąć ofiarę z twego życia, tak wspaniałomyślnie nam oddawanego.

– Nie rozumiem cię, obywatelu – rzekł Armand zimno – i nie prosiłem cię o żadną łaskę. Zaaresztowaliście niewinną kobietę pod mylnym zarzutem udzielenia mi schronienia. Przyszedłem tu dobrowolnie i oddałem się w ręce sprawiedliwości, aby ją uwolnić.

– Dobrze. Bardzo słusznie, ale dziś już późno, obywatelu – rzekł sucho Chauvelin – dama, o którą się tak troszczysz, śpi już niezawodnie w swojej celi; nie wypada jej niepokoić, a przy tym czas jest okropny.

– A więc, monsieur – rzekł Armand – czy panna Lange wyjdzie z więzienia, gdy oddam się w wasze ręce jutro rano?

– Bez wątpienia – odparł Chauvelin. – Jeżeli obiecasz nam swą pomoc, panna Lange zostanie uwolniona jutro rano. Nieprawdaż, obywatelu H~eronie? – dodał, zwracając się do kolegi.

Ale H~eron był tak przybity, że wyszeptał tylko niezrozumiałe słowa.

– Dasz mi na to słowo, obywatelu Chauvelin? – spytał Armand.

– Przyrzekam ci najsolenniej, że dotrzymam obietnicy.

– Nie wystarcza mi to jeszcze, daj mi nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa, a uwierzę ci.

– Na co ci się to przyda? – spytał Chauvelin.

– Zdaje mi się, że pojmanie mojej osoby ma dla ciebie więcej znaczenia, niż uwięzienie panny Lange – odparł spokojnie Armand. – Użyję tego świadectwa dla siebie lub dla jednego z mych przyjaciół, jeżeli złamiesz dane słowo.

– Hm… to zupełnie logicznie pomyślane, obywatelu – rzekł Chauvelin z ironicznym uśmiechem. – Masz zupełną słuszność. Jesteś dla nas o wiele cenniejszym atutem, niż urocza pani, która, mam nadzieję, będzie przez wiele lat jeszcze czarowała wytworny Paryż swym talentem i pięknością.

– Amen, obywatelu, niech się tak stanie – rzekł Armand z zapałem.

– Wszystko zależeć będzie od ciebie, monsieur. Patrz – dodał, przeszukawszy papiery, leżące na biurku H~erona – oto świadectwo bezpieczeństwa. Komitet rozdaje bardzo mało takich świadectw. Jest to cena życia ludzkiego. Przy żadnej bramie w żadnym mieście to świadectwo nie może być odebrane. Pozwól, niech ci je wręczę, jako dowód prawdziwości mojej obietnicy.

Uśmiechając się dziwnie, z wyrazem jakby rozbawienia Chauvelin wręczył Armandowi doniosły dokument.

Młodzieniec przypatrzył się uważnie kartce papieru, nim schował ją do kieszeni płaszcza.

– W jakim czasie spodziewać się mogę wiadomości o pannie Lange? – spytał.

– W ciągu jutrzejszego dnia. Sam zgłoszę się do ciebie i odbiorę cenny dokument. Ty ze swojej strony pozostaniesz do mojej dyspozycji. Czy zrozumiałeś?

– Możesz na mnie liczyć. Mieszkam…

– Nie potrzeba nam twego adresu – przerwał Chauvelin z grzecznym ukłonem – dowiemy się o tym sami.

Armand zabierał się do odejścia, a H~eron nie pytał wcale kolegi o powód tak dziwnego postępowania. Siedział przy stole zobojętniały na wszystko, owładnięty strasznym lękiem, wywołanym wypadkami dzisiejszej nocy. Nieprzytomne oczy utkwił w Armandzie, przechodzącym przez pokój i nie usłyszał nawet trzasku zamykających się za nim drzwi.

Chauvelin przeprowadził młodzieńca przez pierwsze straże, potem pożegnał go serdecznie.

Zgrabna postać Armanda znikła w mroku. Chauvelin poczekał, póki jego kroki nie ucichły w oddali, a potem powrócił do H~erona.

– Jeszcze raz – zasyczał przez zaciśnięte zęby – jeszcze raz, mój tajemniczy „Szkarłatny Kwiecie!”

Rozdział XXI. Z powrotem do Paryża

Noc była wyjątkowo ciemna, a deszcz padał strumieniami. Sir Andrew Ffoulkes otulony w gruby worek schronił się pod wózek, ale pomimo tego przemókł do nitki.

Przez dwa dni pracował ciężko przy ładowaniu węgla. Poprzedniego wieczora znalazł tani nocleg, dzisiaj jednak oczekiwał Blakeney'a o umówionej godzinie. Wynajął wóz używany zwykle do wożenia węgla, ale na nieszczęście nie mógł dostać krytego. Na domiar złego deszcz zaczął padać, co czyniło czekanie pod gołym niebem niezmiernie przykre.

Sir Andrew nie zważał na te niedogodności. W Anglii, w swej przepięknej posiadłości w Suffolk otaczał się wyrafinowanym zbytkiem i komfortem, tu zaś, leżąc pod wozem w brudnym odzieniu robotnika, przemoczony do szpiku kości, był równie szczęśliwy jak student na wakacjach.

Szczęśliwy, a jednak niespokojny.

Nie zdawał sobie sprawy, która była godzina. Tyle dzwonów kościelnych ucichło w ostatnich czasach, że żadne z tych błogosławionych dźwięków nie dochodziły do odległej przystani, koło której widniały jak duchy całe rzędy pustych wozów. Noc zapadła wcześnie tego wieczora i robotnicy zaprzestali pracy po czwartej.

Przez godzinę panował jeszcze względny ruch koło przystani: ludzie krzątali się tu i ówdzie, statki przepływały wzdłuż kanału. Ale teraz ciemności i głucha cisza zaległy opustoszałe miejsce, i czekanie wydawało się sir Andrew wiecznością. Przywiązał konia, wyciągnął się pod wozem i czekał.

Od czasu do czasu opuszczał niewygodne schronienie, by przejść się nieco po grząskim błocie i wyprostować zesztywniałe członki. Niekiedy senność ogarniała go i zapadał w krótki, niespokojny sen. Byłby oddał pół majątku, gdyby mógł dowiedzieć się, która godzina.

Ale pomimo ciężkiego oczekiwania nie zwątpił ani na chwilę. W przeciwieństwie do Armanda St. Justa miał niezachwiane zaufanie do wodza. Był już od czterech lat nieodstępnym towarzyszem Blakeney'a w uciążliwych jego wyprawach i nigdy nie powstał w nim nawet cień zwątpienia.

Był niespokojny o wodza pod innym względem. Wiedział, że spisek mu się uda, ale jakże gorąco pragnął oszczędzić mu zbyt wielkiego zmęczenia i owego szarpiącego napięcia nerwów tych kilku godzin między czynem a nadzieją wygranej!

Dlatego też nieznośny dreszcz wstrząsał całym jego ciałem, nie opuszczając go nawet podczas krótkiego, przerywanego snu.

Nagle wytężył słuch – zanim jeszcze usłyszał błogosławione hasło, odgadł dziwnym, subtelnym przeczuciem, że godzina nadeszła i wódz niedaleko.

A potem rozległo się znane mu hasło, głos mewy trzykrotnie powtórzony w krótkich odstępach… i w pięć minut później coś zamajaczyło w ciemnościach tuż przy tylnych kołach wozu.

– Ffoulkes! Jesteś tam? – doszedł go szept cichszy niż powiew wiatru.

– Jestem! – brzmiała szybka odpowiedź.

– Chodźże tu i pomóż mi wsadzić dziecko na wóz. Usnęło i ciąży mi na ramieniu prawie od godziny. Czy masz worek, który można by podłożyć mu pod głowę?

– Niezbyt suchy w każdym razie.

Z czułą troskliwością dwaj mężczyźni ułożyli króla Francji na dnie prostego wozu. Blakeney przykrył go swoim płaszczem i nachylił się, by usłyszeć spokojny oddech dziecka.

– Nie ma tu St. Justa – czy wiesz o tym? – rzekł sir Andrew.

– Wiem – odpowiedział krótko Blakeney.

Charakterystyczne było, że nie mówili nic o samej wyprawie, o strasznych niebezpieczeństwach ostatnich godzin. Dziecko było tu, a Blakeney wiedział o kolejach Armanda – to wystarczało sir Andrew Ffoulkesowi, temu najwierniejszemu towarzyszowi, najserdeczniejszemu druhowi, jakiego kiedykolwiek miał „Szkarłatny Kwiat”. Ffoulkes zbliżył się do konia i założył mu uzdę.

– Czy wsiądziesz, Blakeney? – spytał – jesteśmy gotowi.

W milczeniu usadowili się na wozie; Blakeney siadł przy dziecku, a Ffoulkes wziął do rąk lejce.

Wycie wiatru w obnażonych gałęziach akacji, którymi obsadzona była droga, tłumiło turkot kół i powolny kłus konia na błotnistej drodze.

Sir Andrew dobrze wystudiował topografię tej opustoszałej okolicy podczas ostatnich 24 godzin. Znał drogę, która omijała bramę „La Villette” i fortyfikacje, a pomimo tego wyprowadzić ich mogła na gościniec St. Germain.

Zwrócił się do Blakeney'a i spytał o godzinę.

– Dochodzi pewnie dziesiąta – odrzekł sir Percy – popędzaj szkapę mój drogi; Tony i Hastings czekają już na nas.

Było tak ciemno, że o krok nie widzieli drogi przed sobą, ale gościniec był prosty, a stara szkapa znała go widocznie lepiej jeszcze niż woźnica. Jechali jednak zbyt powoli, jak na palącą niecierpliwość Ffoulkesa, zwłaszcza że niekiedy musiał prowadzić konia za uzdę.

Minęli kilka nędznych, źle oświetlonych domostw, a gdy przejeżdżali przez St. Rouen, zegar kościelny wolno wydzwaniał dwunastą.

Jechali przeważnie przez nieuprawne przestrzenie „ziemi niczyjej” i tylko gdzieniegdzie napotykali rzadko rozsiane domy w okolicach fortyfikacji miejskich. Ciemność nocy, wycie wiatru i późna godzina sprzyjała wędrowcom i wóz węglowy, ciągnący gościńcem z dwoma robotnikami, nie zwracał niczyjej uwagi.

Za Clichy musieli przejechać rzekę przez chwiejący się drewniany most, niebezpieczny nawet w jasny dzień. Zbliżali się do celu. Jeszcze sześć kilometrów, a Courbevoie pozostanie po ich lewej stronie i drogowskaz będzie tuż. Wyłoni się gaik sosnowy i ujrzą upragnionych towarzyszy, Tony'ego i Hastingsa wraz z końmi.

Ffoulkes zsiadł z wozu, aby się zorientować. Szedł teraz przy koniu ze strachu, by nie minąć drogowskazu. Koń był bardzo zmęczony, przebył piętnaście kilometrów, a teraz była godzina trzecia rano.

I znów minęła godzina. Wreszcie dotarli do rozstajnych dróg i z ciemności wyłonił się drogowskaz.

– Jesteśmy – szepnął sir Andrew.

Skierował konia na lewo ku wąskiej dróżce, po czym Blakeney kazał mu stanąć.

– Gaj musi znajdować się po prawej stronie – rzekł.

Wysiadł z wozu i pozostawiając Ffoulkesa przy koniu zniknął w ciemnościach. Prawie równocześnie rozległ się trzykrotny krzyk mewy, na który odpowiedziano mu z pewnej odległości.

Wkrótce tupot kopyt końskich doszedł wprawnego ucha sir Andrew. Zdjął zatem chomąta ze swej starej szkapy i puścił ją wolno na rozległe pola, otaczające lasek; nie była im już potrzebna. Ktoś odnajdzie ją rano wraz z wózkiem i dziwiąc się darom Bożym, spadającym mu z nieba tak niespodziewanie, przywłaszczy je sobie z wdzięcznością.

Blakeney tymczasem wyjął śpiące dziecko z wozu i skierował się ku gaikowi wraz z sir Andrew.

Pięć minut później Hastings odbierał z rąk sir Percy'ego króla Francji.

W przeciwieństwie do Ffoulkesa lord Tony zapragnął usłyszeć o wypadkach ubiegłego południa. Jako prawdziwy sportsmen, kochał się w niebezpiecznych wyprawach, mrożących krew w żyłach.

– Opowiedz nam w dziesięciu słowach, Blakeney – napierał błagalnie – jakim sposobem udało ci się wykraść chłopca.

Sir Percy uśmiechnął się mimo woli na widok ciekawości towarzysza.

– Innym razem, Tony – prosił – jestem śmiertelnie zmęczony, a ten przeklęty deszcz…

– Nie, nie, teraz, podczas gdy Hastings zajmuje się końmi! Nie mógłbym dłużej wytrzymać z ciekawości, a pod drzewami deszczu się nie czuje.

– Niech i tak będzie – zaśmiał się Blakeney wesoło mimo zmęczenia ostatnich 24 godzin. – Musicie wiedzieć, że przez dwa tygodnie byłam posługaczem w Temple.

– Niesłychane rzeczy! – zawołał lord Tony.

– Otóż widzisz, podczas gdy ty, niepoprawny sybaryto, zabawiałeś się ładowaniem węgla w przystani kanału, ja zamiatałem podłogi, paliłem w piecu i oddawałem rozmaite usługi tym zapowietrzonym zbójcom, a przy tym i naszej lidze. Wolne chwile spędzałem w swym mieszkaniu, gdzie spotykałem się z wami.

– Uwierzyć trudno! A więc przedwczoraj, gdy zgromadziliśmy się wszyscy…

– Byłem właśnie po kąpieli, porządnie wyszorowany. Całe przedpołudnie czyściłem buty, ale udało mi się zasięgnąć wiadomości, że Simonowie opuszczają Temple w niedzielę, a mnie przeznaczają do pomocy w swej przeprowadzce.

– Czyściłeś buty! – wybuchnął śmiechem lord Tony. – A dalej?

– Potem wszystko składało się pomyślnie. Jak widzicie, stałem się ważną osobistością w Temple. H~eron znał mnie doskonale. Towarzyszyłem mu w wędrówkach nocnych do małego więźnia, niosąc przed nim latarnię. „Dupont tu! Dupont tam!” Rozlegało się całymi dniami. „Zapal światło, Dupont! Przynieś mi latarnię, wyczyść mi ubranie, Dupont!” Gdy Simonowie opuszczali swe stanowisko zawołano Duponta. Sprowadziłem kryty wóz, zabierając ze sobą lalkę, aby podstawić ją na miejsce dziecka. Simon sam nie wiedział o niczym, ale jego żona dała się przekupić. Lalka była wspaniała z prawdziwymi włosami na głowie. Pani Simon pomogła mi w tej zamianie. Położywszy lalkę na sofie, przykryliśmy ją kocem w chwili, gdy ci głupcy H~eron i Cochefer rozmawiali na schodach. Jego królewską mość Ludwika XVII zaś schowałem w koszu z bielizną. Pokój był źle oświetlony i nikt nie podejrzewał podobnej zdrady. Wszystko poszło jak po maśle, wraz z meblami wyniosłem kosz z dzieckiem. Gdy odwiozłem Simonów do ich nowego mieszkania, wyładowałem wszystkie meble, zostawiając, ma się rozumieć, kosz z bielizną na samym spodzie wozu.

Następnie pojechałem do pewnego domu kupieckiego, gdzie zakupiłem wielką ilość koszów do bielizny. Złożyłem je wszystkie na wóz i opuściłem Paryż bramą Vincennes, kierując się ku Bagnolet. Niestety, nie było sposobu ominięcia granicy celnej, przy której urzędnicy mogli okazać się niezbyt uprzejmymi. Dlatego też pozwoliłem delfinowi wyjść z kosza i szliśmy ręka w rękę wśród ciemności i deszczu, dopóki biedne nóżki nie wypowiedziały posłuszeństwa; a wtedy biedne maleństwo, które okazało niezwykłą odwagę, podobniejszą raczej do Kapeta niż Bourbona, przytuliło się do moich ramion i usnęło… Zdaje mi się, że to koniec mego opowiadania, gdyż jesteśmy tu, jak widzicie.

– Ale co byłoby się stało, gdyby pani Simon nie dała się przekupić – spytał lord Tony po chwili milczenia.

– W takim razie byłbym pomyślał o innym sposobie.

– A gdyby podczas przenosin H~eron był pozostał w pokoju?

– Wtedy też byłbym musiał co innego wymyślić, ale pamiętaj o tym, że w życiu bywa czasami chwila, kiedy szczęście (mające podobno tylko jeden włos na głowie) stanie przy tobie na mgnienie oka. Czasem ta chwila trwa minutę, czasem parę sekund tylko, ale zawsze pozostawia dość czasu, by uchwycić je za ten jeden włos. Dlatego też owoce naszej wspólnej pracy zależą jedynie od zręczności wyzyskania tej właśnie chwili, gdy szczęście stanie przy nas. Gdyby pani Simon nie dała się przekupić, gdyby H~eron pozostał w pokoju, a Cochefer przyjrzał się bliżej lalce, jednowłose szczęście byłoby mi podsunęło inną myśl. Widzicie, jakie to wszystko proste.

Tak, to wszystko było bardzo proste, a takie bohaterskie! Odwaga, spryt, genialność, a przede wszystkim nadludzki heroizm i wytrwałość wprawiły słuchaczy tego opowiadania w nieme osłupienie. Nie byli w stanie wypowiedzieć swych uczuć.

– Kiedy spostrzegli się, że dziecko znikło? – spytał Tony po chwili milczenia.

– Gdy opuszczałem bramy Paryża, było jeszcze cicho wokoło – odparł Blakeney – tak starannie ukrywano jego zniknięcie. Ale dosyć tej pogawędki – rzekł żywo – wszyscy na koń, a ty, Hastings, miej się na baczności – losy Francji leżą w twoich rękach.

– Ale co będzie z tobą, Blakeney? – zawołali wszyscy trzej prawie równocześnie.

– Nie jadę z wami, powierzam wam dziecko. Na miłość Boską, strzeżcie go dobrze. Jedźcie z nim do Mantes, staniecie tam o dziesiątej. Jeden z was niech pójdzie na ulicę la Tour nr 9 i zadzwoni przy bramie. Zjawi się starzec, który na hasło „Enfant” odpowie „De roi”. Oddacie mu dziecko i niech Bóg błogosławi was za wasze poświęcenie i pomoc, której udzieliliście mi tej nocy.

– Ale ty, Blakeney? – powtórzył znów Tony z wyrazem głębokiej troski w głosie.

– Wracam prosto do Paryża – rzekł Percy z największym spokojem.

– To niemożliwe!

– A jednak tak być musi.

– Dlaczego, Percy? Na miłość Boską, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz?

– Doskonale.

– Przecież przeszukują całe miasto w pogoni za tobą! Wiedzą na pewno, że ty jesteś sprawcą zamachu!

– Wiem o tym.

– I pomimo tego chcesz wracać?

– I pomimo tego wracam.

– Blakeney!

– Nie ma o czym mówić, Tony, Armand jest w Paryżu. Widziałem go w towarzystwie Chauvelina na korytarzu Temple.

– Wielki Boże! – krzyknął Hastings.

Inni milczeli. Cóż pomagały wobec tego nalegania? Jednemu z nich groziło niebezpieczeństwo. – Czyż można było wyobrazić sobie, że Percy pozostawi Armanda, brata Małgorzaty, na łasce losu?

– Jeden z nas pozostanie przy tobie, mam nadzieję – rzekł sir Andrew.

– Tak. Hastings i Tony zawiozą dziecko do Mantes, a potem podążą do Calais, aby pozostać w ścisłej komunikacji z moim jachtem „Day Dream”. Powiecie kapitanowi, aby czekał na otwartym morzu w Calais. Mam nadzieję, że niebawem będę go potrzebował. A teraz na koń wy dwaj – dodał wesoło. – Hastings, podam ci dziecko, gdy będziesz gotów. Będzie u zupełnie dobrze na siodle, z rzemieniem przytwierdzonym wkoło ciała.

Nic więcej nie dodano. Rozkazy były wydane – trzeba było tylko słuchać, gdyż losy króla Francji nie były jeszcze pewne.

Tony i Hastings dosiedli koni, wyprowadzonych z gaju, i dziecko, dla którego dokazano takiego bezgranicznego poświęcenia, przymocowano do siodła przed lordem Hastingsem.

– Przytrzymaj go ręką – radził Blakeney – choć twój koń, zdaje się, dość spokojny. Ale jedźcie ostro, i niech Bóg ma was w swojej opiece.

Konie grzebały niecierpliwie kopytami. Dwaj mężczyźni ścisnęli piętami boki wierzchowców. Wyszeptano jeszcze kila słów pożegnania i ręce wyciągnęły się ku wodzowi, by uścisnąć po raz ostatni szlachetną jego dłoń. Konie i jeźdźcy zniknęło w ciemnościach, poprzedzających świt.

Blakeney i Ffoulkes stali obok siebie w milczeniu, póki nie umilkł tupot koni, a potem sir Andrew spytał żywo:

– Czego żądasz ode mnie Blakeney?

– Na razie, mój drogi, zaprzęgnij konia do wozu z węglami, naszego starego przyjaciela, gdyż musisz powrócić w to samo miejsce, skąd wyjechaliśmy.

– A potem?

– Ładuj w dalszym ciągu węgiel w przystani przy La Villette. To najlepszy sposób, by nie ściągnąć na siebie uwagi. Po pracy miej konia i wóz w pogotowiu w tym samym miejscu, gdzie czekałeś na mnie wieczorem. Jeżeli po trzech dniach nie odbierzesz ode mnie wiadomości, jedź z powrotem do Anglii i powiedz Małgorzacie, że dając życie za jej brata, poświęciłem je dla niej.

– Blakeney!…

– Zdaje ci się, że przemawiam inaczej niż zwykle? – rzekł, kładąc swą silną dłoń na ramieniu przyjaciela. – Jestem degeneratem, Ffoulkes, oto wszystko. Nie zwracaj na to uwagi. Widocznie zbyt długo niosłem śpiące dziecko i nerwy zmiękły mi cokolwiek. Tak mi było żal tego maleństwa! Zastanawiałem się, czy ratując je z jednej biedy, nie pogrążam je w drugą… Taki był smutny wyraz na jego bladej twarzyczce, że zdawać się mogło, iż przeznaczenie wyryło już na niej swój nieodwołalny wyrok. O, jakże bezsilne są nasze czyny, gdy Bogu spodoba się stanąć między nami a naszymi dążeniami!…

Deszcz ustał. Chmury pędziły nad nimi z szaloną chyżością, gnane i smagane wiatrem. Dniało już i sir Andrew mógł rozpoznać twarz swego wodza. Była dziwnie blada i surowa, a głębokie, senne oczy miały właśnie ten wyraz, o którym mówił przed chwilą.

– Boisz się o Armanda, Percy? – spytał nieśmiało Ffoulkes.

– Tak. Powinien był mi zaufać, jak ja mu zaufałem. Minął się ze mną w piątek przy bramie La Villette i bez najmniejszych skrupułów opuścił mnie, opuścił was wszystkich. Rzucił się w lwią paszczę w nadziei, że pomoże swej wybranej. Wiedziałem, że mogłem ją wyratować. Znajduje się obecnie we względnym bezpieczeństwie. Starą jej krewną panią Belhomme, wypuścili z więzienia nazajutrz po jej aresztowaniu, a panna Lange przebywa obecnie w pewnym domu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, tuż koło mego mieszkania. Sprowadziłem ją tam dzisiaj wczesnym rankiem. Nie przedstawiało to żadnej trudności: „Hola, Dupont! Moje buty, Dupont!” „W tej chwili, obywatelu, moja córka…” „Co mi tam córka… przynieś mi buty!” – i Janka Lange wyszła z Temple ręka w rękę z posługaczem Dupont. Ale Armand nie wie o tym, gdyż nie widziałem się z nim od owej pamiętnej soboty, gdy przyszedł mi oznajmić, że ją aresztowali. Obiecawszy mi, że będzie posłuszny, poszedł do bramy La Villette, aby się z wami połączyć, ale w kilka godzin później powrócił do Paryża, zwracając na siebie uwagę agentów komitetu bezsensownymi poszukiwaniami. Gdyby nie to, byłoby mi się udało wyprowadzić pannę Lange z Paryża i odesłać do was do bramy La Villette lub do Hastingsa w St. Germain. Ale czuwano pilnie przy bramach, a musiałem jeszcze myśleć o delfinie. Nic jej na razie nie grozi, gdyż ludność na ulicy St. Germain l'Auxerrois jest spokojna. Ale jak długo potrwa ten względny spokój, kto to wiedzieć może? Biedny Armand! Lwia paszcza zamknęła się i trzyma go mocno w zębach. Chauvelin i jego zgraja używają go za przynętę, by mnie schwycić. To są skutki braku zaufania Armanda do mnie…

Westchnął niecierpliwie, jakby z urazą.

Ffoulkes był jedynym człowiekiem, który mógł odgadnąć gorzki smutek, ukrywający się w tym westchnieniu.

Percy pragnął powrócić jak najprędzej do Anglii do Małgorzaty, by spędzić przy niej parę dni szczęścia i wytchnienia.

Tymczasem postępowanie Armanda cofnęło to wszystko wstecz i pokrzyżowało jego plany. Co więcej, ten człowiek, który przewidywał wszystko z góry i przygotowany był na wszelkie ewentualności, nie przewidział jednej rzeczy, mianowicie nieufności. Ta okoliczność zaskoczyła go, zmieniając zwykłą jego swobodę ducha w pewnego rodzaju przeczucie nieuniknionego, nieubłaganego przeznaczenia.

W milczeniu sir Andrew zwrócił się ku laskowi, by wybrać jednego z koni, pozostawionych przez Hastingsa.

– A ty, Blakeney, jak powrócisz do tego okropnego Paryża? – spytał, gdy znalazł się znowu u boku Percy'ego.

– Nie wiem jeszcze – odrzekł Blakeney – konno byłoby nieostrożnie. Wślizgnę się do miasta jakimś sposobem. Mam w kieszeni przepustkę w razie potrzeby. Zostawmy resztę koni tutaj – dodał, pomagając sir Ffoulkesowi w zaprzęganiu – nic im się złego nie stanie, może przydadzą się jakiemu biedakowi w ucieczce przed tymi mordercami. Wynagrodzę mego przyjaciela z St. Germain za tę stratę przy najbliższej sposobności. A teraz bądź zdrów, mój drogi. Usłyszysz o mnie może dziś wieczorem jeszcze, a jeżeli nie, to jutro lub pojutrze. Do widzenia! Bóg z tobą!

– Bóg z tobą, Blakeney – powtórzył sir Andrew ze wzruszeniem.

Wskoczył do wozu i wziął w ręce wodze. Serce jego ścisnął ból i ciężkie łzy wezbrały w oczach, zasłaniając mu widok ukochanego przyjaciela. Wspaniała postać wodza była tym razem nieco przygarbiona; głowę odrzucił w tył, wpatrując się z niewysłowioną czułością w odjeżdżającego najwierniejszego towarzysza.

Rozdział XXII. O czym nie mogło być mowy?

Blakeney miał więcej niż jedno mieszkanie w Paryżu i nigdy nie pozostawał dłużej niż dwa lub trzy dni na jednym miejscu. Nie było trudno w tych niespokojnych czasach otrzymać nocleg każdej dzielnicy Paryża. Emigracja, a szczególnie nadmierna śmiertelność w ostatnich osiemnastu miesiącach, opróżniła mieszkania wielkiej stolicy, a kto miał pokoje do wynajęcia, był aż nadto szczęśliwy, gdy trafiał się lokator.

Prawa ukute przez komitet żądały od właścicieli mieszkań, by w przeciągu 24 godzin zgłaszali do poszczególnych biur sekcyjnych nowych lokatorów z opisem ich zewnętrznego wyglądu, stanu i zajęcia. Ale każdy mógł bezkarnie przedłużyć ten czas do 48 godzin, jeżeli był w stanie zapłacić gospodarzowi olbrzymią sumę pieniężną, żądaną w takich okolicznościach.

Dlatego też Blakeney nie miał żadnych trudności w znalezieniu kwatery, gdy znów stanął w Paryżu w poniedziałek około południa.

Tony i Hastings, wiozący królewskie dziecko ku Mantes, pochłaniali wszystkie jego myśli i przez chwilę zapomniał o strasznym niebezpieczeństwie, w które wtrąciły go bezprzykładna lekkomyślność i egoizm Armanda.

Blakeney był człowiekiem o nadludzkich siłach fizycznych i żelaznych nerwach, inaczej nie byłby zniósł zmęczenia ostatniej doby, od chwili, gdy w niedzielę po południu zaczął grać rolę posługacza w przenosinach Simonów. Rozstawszy się z Ffoulkesem, przedostał się do Paryża bez wielkich trudności. Przekonał sierżanta przy bramie Maillot, że jest uczciwym mularzem, zamieszkałym w Neuilly, przychodzącym do Paryża dla zarobku. Potem już wszystko poszło łatwiej; zmęczony i głodny wszedł do małej restauracji i obstalował obiad. Sala napełniona była przeważnie wieśniakami i robotnikami, tak brudnymi jak i on po kilkugodzinnej jeździe w wozie z węglem. Trudno było poznać w tym obywatelu równej i braterskiej republiki, odzianym w brudne łachmany, baroneta Percy'ego Blakeney'a, przyjaciela i towarzysza księcia Walii, najwytworniejszego eleganta, jakiego oglądały kiedykolwiek salony londyńskie. Jadł w milczeniu, nie zrażając się źle sporządzoną strawą i udając większe zainteresowanie pieczenią wołową niż rozmową, toczącą się koło niego. Ale nie byłby on owym zręcznym i ostrożnym spiskowcem, gdyby nie nadstawiał ucha na przeróżne wieści, które tu i ówdzie chwytał z rozmów współtowarzyszy. Omawiana była przede wszystkim polityka, tyrania komitetu i niewola obywateli pod rządem wolnej republiki. Szeptano nazwiska głównych przywódców: Fouquier Tinville'a, Santerre'a, Dantona, Robespierre'a. O H~eronie wyrażano się z nienawiścią, tłumioną szybko, ale o małym Kapecie ani słowa.

Blakeney wywnioskował z tego, że Chauvelin, H~eron i komisarze trzymali w ścisłej tajemnicy ucieczkę dziecka.

Nie mógł się naturalnie niczego dowiedzieć o Armandzie. Widział go po raz ostatni w towarzystwie Chauvelina przy wynoszeniu mebli Simonów i nie wątpił, że go uwięziono lub szpiegowano na każdym kroku, używając jako zakładnika. Na samą myśl o tym zapominał o zmęczeniu. Zaciskał usta i znów promień niespożytej wesołości błyskał w jego oku. Niedawno w większym był niebezpieczeństwie, a w kilka godzin później tulił w swych objęciach piękną Małgorzatę na pokładzie „Day Dreamu”. Ci przeklęci mordercy nie mają mnie jeszcze! – myślał sobie. – Trudności będą może większe niż kiedykolwiek, ale nie dam się pokonać!

Jedna tylko ewentualność nie była do pokonania, a była nią – zdrada. Ale o tym nie mogło być mowy.

Po południu Blakeney wyszedł w poszukiwaniu mieszkania. Znalazł odpowiedni pokój przy rue de l'Arcade, w tym samym oddaleniu od Pałacu Sprawiedliwości, co ostatnie mieszkanie. Tu zatrzyma się przez 24 godzin, po których upływie będzie się musiał znów przenosić. Ale na razie gospodarz skromnego mieszkania zaspokojony hojnym napiwkiem od przebranego „aristo”, nie śpieszył się zbytnio z rozpoczęciem przepisowych indagacji. Wprowadziwszy się do nowej kwatery, Blakeney przeczekał kilka godzin, dopóki cienie wieczora nie ułatwiły mu wyjścia na ulicę. Miał na widoku trzy rozmaite plany, dotyczące Armanda: może dowie się czegoś o młodzieńcu w jego dawnym mieszkaniu na Montmartre, może weźmie się do zwykłych poszukiwań w rejestracjach poszczególnych więzień lub skorzysta z jakiejś wiadomości, pozostawionej przez Armanda w jego dawnym mieszkaniu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois.

Rozważywszy te plany, sir Percy porzucił na razie myśl posługiwania się rejestrami więziennymi. Jeżeli Armanda aresztowano rzeczywiście, to został on z pewnością umieszczony w więzieniu Ch~atelet, skąd niedaleko do sądu, gdzie niewątpliwie będzie przesłuchiwany.

Blakeney zacisnął zęby, piętnując owe przesłuchiwania dosadnym brytyjskim określeniem. Czy potrafi Armand St. Just, ten nieopanowany marzyciel i zwitek nerwów, wyjść zwycięsko spod nawały krzyżowych pytań, sprytnie zadawanych w celu zasięgnięcia wiadomości o lidze?

Sir Percy skierował swe kroki ku dzielnicy Montmartre i błąkał się od szóstej do ósmej po zaułkach, w okolicach ulicy de la Croix Blanche, gdzie mieszkał Armand, ale do samego domu nie wchodził przez ostrożność.

Niebawem czujne jego oczy spostrzegły dwie postacie, ubrane w łachmany robotników, które wałęsały się po ulicy, nie spuszczając z oka domu przy ulicy de la Croix Blanche.

Nie ulegało wątpliwości, że byli to szpiedzy na czatach, trudno było jednak odgadnąć, kogo szpiegowali: St. Justa czy inną ofiarę.

Ale gdy zegar na Tour des Dames wybił ósmą i Blakeney zamierzał udać się w inną stronę miasta, zobaczył nagle zbliżającego się ku niemu Armanda. Młodzieniec szedł powoli z głową spuszczoną. Nie patrzył ani w prawo, ani w lewo, ale gdy przechodził koło latarni ulicznej, Blakeney zauważył, że był blady i bardzo zmieniony. Nagle wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem wodza. Miał dość przytomności umysłu, by nie zdradzić się żadnym ruchem lub słowem.

Widocznie prześladowano go, gdyż przez tę krótką chwilę sir Percy zauważył, że oczy młodzieńca miały wyraz tropionego zwierzęcia.

– Jestem ciekaw, co ci barbarzyńcy z nim robią – mruknął przez zaciśnięte zęby.

Armand znikł niebawem w bramie tego samego domu, w którym mieszkał od początku. Gdy przeszedł próg, Blakeney zobaczył, że dwaj szpiedzy zbliżyli się do siebie jak jaszczurki i zaczęli szeptać między sobą.

Trzecia postać, która widocznie szła za Armandem przez cały czas, złączyła się z nimi po chwili. Blakeney miał ochotę zakląć głośno i potężnie – cała historia Armanda ostatnich 24 godzin stanęła mu jasno przed oczyma: wypuszczono go na wolność, by służył za przynętę dla grubszej zwierzyny.

Szpiegowano go na każdym kroku, a on myślał, że panna Lange znajduje się wciąż w grożącym jej niebezpieczeństwie. Spojrzenie jego, pełne rozpaczy, rzucone na Blakeney'a potwierdziło te dwa fakty i serce wodza ścisnęło się boleśnie na myśl o męce moralnej, którą przeżywał jego przyjaciel. Pragnął jak najprędzej dać znać Armandowi, że dziewczynę zdołał wyprowadzić z Temple.

Skierował się teraz ku swemu dawnemu mieszkaniu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, przypuszczając, że Armandowi udało się może pozostawić list dla niego. Jeżeli to uczynił, to prawdopodobnie ludzie H~erona, podpatrzywszy jego kroki, postawili tam szpiegów na straży, ale na to rady nie było.

To dawne mieszkanie było jedynym miejscem, do którego St. Just mógł posłać list do wodza, jeżeli zamierzał się w ogóle z nim skomunikować. Z drugiej strony biedny chłopiec nie mógł wiedzieć, czy sir Percy powróci do Paryża, ale mógł pomimo tego posłać list do szwagra w nadziei, że nie opuści go w potrzebie.

Rozważywszy to wszystko, sir Percy doszedł do przekonania, że musi koniecznie dowiedzieć się, czy Armand nie usiłował skomunikować się z nim.

Ze szpiegami miał już dość do czynienia swego czasu i niebezpieczeństwo nie było dzisiaj groźniejsze niż wczoraj w więzieniu Temple. Grając wciąż rolę wałęsającego się robotnika, szedł przez miasto, obijając się niedbale o ściany domów. Niebawem ujrzał przed sobą fasadę St. Germain l'Auxerrois i skręcając na prawo, stanął przed domem, który opuścił przed 24 godzinami.

Wszyscy, którzy znają rozkład Paryża z czasów rewolucji, znają ten dom. Jest to duży, oddzielnie stojący czworokąt, zwrócony ku Quai de l'Ecole, tuż obok Carrefour des Trois Maries. Tak zwana „porte coch~ere” wychodzi na ulicę St. Germain l'Auxerrois.

Blakeney obszedł ostrożnie dom, badawczym okiem przeszukał ciemności wzdłuż ulicy, biegnącej aż do „Pont Neuf” i przekonał się, że na razie nie było w pobliżu szpiegów.

Widocznie Armand nie oddał tu żadnego listu, ale mógł to uczynić każdej chwili, skoro wiedział, że Percy powrócił do Paryża.

Blakeney postanowił nie spuszczać z oka tego domu. Sztukę obserwacji posiadał w najwyższym stopniu i mógł jej nauczyć niejednego agenta H~erona. W nocy ta obserwacja stawała się naturalnie o wiele łatwiejszą, gdyż dużo było bram nie oświetlonych, a latarnie uliczne przytwierdzone do ścian ułatwiały śledzenie domów na zewnątrz.

Blakeney, wybrawszy sobie tymczasowe schronienie to w jednej, to w drugiej sieni, czekał cierpliwie kilka godzin. Drobny, przenikliwy deszcz padał bez ustanku i cienka bluza, którą miał na sobie, przemokła niebawem do nitki.

Około dwunastej w nocy wrócił do siebie, by zażyć paru godzin snu, ale o siódmej rano był znowu na posterunku.

Brama nie była jeszcze otwarta; stanął przy niej i czekał. Nacisnął wełnianą czapkę na umazane brudem czoło, wysunął naprzód szczękę, a oczom nadał tępy, błędny wyraz opryszka. Krótka gliniana fajka wciśnięta w kąt ust, ręce wsunięte w szerokie kieszenie podartych spodni i bose nogi zawalane błotem ulicy, wszystko to razem nadawało mu wygląd nędznego i podejrzanego włóczęgi.

Nie czekał długo. Niebawem brama otworzyła się, wyszedł dozorca i zaczął zamiatać ulicę przed domem.

W pięć minut później bosy chłopiec, okryty łachmanami, bez czapki na głowie zjawił się na zakręcie ulicy. Przyglądał się każdemu domowi, jakby szukając numeru. Szary świt, wilgotny i mglisty jak ubiegłych dni, roztaczał się nad miastem.

Blakeney śledził uważnie zbliżającego się chłopca. Gdy znalazł się tuż przy nim, sir Percy wyciągnął fajkę z ust.

– Wcześnie wstałeś, chłopcze – rzekł rubasznym głosem.

– Tak – odparł blady chłopczyna. – Mam list do oddania pod numer 9, ulica St. Germain l'Auxerrois. Musi to być niedaleko.

– Możesz mnie oddać ten list.

– O nie, obywatelu – odparł żywo chłopiec, w którego oczach błysnął lęk – to dla jednego z lokatorów numeru 9. Muszę wręczyć mu kopertę sam.

Blakeney poczuł od razu, że to pismo przeznaczone było dla niego i pochodziło od Armanda.

Dziecko tymczasem schowało list za koszulę, jakby chciało strzec czegoś bardzo cennego, co zamierzają mu wydrzeć.

– Oddam kopertę adresatowi – rzekł Blakeney. – Znam obywatela, dla którego jest przeznaczona. Chodzi o to, by stróż jej nie widział.

– Nie oddam jej stróżowi! Zaniosę ją sam na górę.

– Mój drogi, posłuchaj. Oddasz mi list, a ja ci dam pięć liwrów na piwo.

Blakeney, chociaż litował się z całego serca nad bladym chłopcem, przybrał postawę groźnego apasza. Nie chciał dopuścić, by chłopiec wszedł z listem do domu, z obawy, by dozorca nie odebrał mu go pomimo próśb i łez, a wtedy Blakeney byłby zmuszony wykazać swą identyczność, nim list zostanie mu wręczony. W ostatnim tygodniu odźwierny okazał się bardzo czuły na przekupstwo. Jakkolwiek mógł mieć podejrzenia, co do osoby lokatora, milczał ze względu na pieniądze, które obficie otrzymywał, ale nie można było dowierzać nikomu w tych czasach.

Coś mogło się zdarzyć w przeciągu kilku godzin i zmienić wygodnego i ugrzecznionego dozorcę w niebezpiecznego wroga.

Na szczęście stróż wszedł na powrót do domu, nikogo nie było wokoło, a zresztą nikt by nie zwracał uwagi na grubianina, wymuszającego coś na dziecku.

– A więc – rzekł gburowato – daj mi list albo pięć liwrów wróci do mojej kieszeni.

– Pięć liwrów! – zawołało dziecko z przestrachem – ach, obywatelu!…

Chuda rączyna zagłębiła się w łachmany koszuli, ale ukazała się znów bez koperty, a lekki rumieniec oblał jego policzki.

– Tamten obywatel ofiarował mi też pięć liwrów – rzekł pokornie. – Mieszka w domu, gdzie moja matka jest dozorczynią, przy ulicy de la Croix Blanche. Był bardzo dobry dla mojej matki, chciałbym więc wypełnić jego rozkaz.

– Dziwne dziecko – pomyślał sobie Blakeney – jego prawość okupuje niejedną zbrodnię tej przez Boga opuszczonej stolicy. Ale teraz zdaje mi się, że będę go musiał sterroryzować.

Wyciągnął ręce z szerokich kieszeni i pomiędzy dwoma brudnymi palcami pokazał sztukę złota. Drugą rękę położył na piersiach dziecka.

– Oddaj mi list – rzekł ostro – albo…

Szarpnął go za podartą koszulę i niebawem zwitek zmiętego papieru wpadł mu do ręki. Dziecko zaczęło płakać.

– Masz – rzekł Blakeney, wciskając pieniądz w małą rączynę – zanieś to matce i powiedz waszemu lokatorowi, że wysoki, brutalny człowiek wydarł ci przemocą list. A teraz umykaj, nim cię sprzątnę z drogi.

Chłopiec, przerażony do najwyższego stopnia, nie czekał dłużej, lecz uciekł pędem, ściskając w ręku sztukę złota. W mgnieniu oka znikł na zakręcie ulicy.

Blakeney nie zabrał się zaraz do czytania. Wsadził papier do kieszeni i skierował się przez Place du Carrousel ku swemu nowemu mieszkaniu przy ulicy de l'Arcade.

Dopiero gdy znalazł się sam w ciasnym, nędznym pokoju, wyjął zwitek papieru z kieszeni i przeczytał go powoli. Treść była następująca:

„Percy, nie możesz mi przebaczyć – wiem o tym – ja tak samo nie przebaczę sobie nigdy, ale gdybyś wiedział, co przecierpiałem przez ostatnie dwa dni, próbowałbyś mi może przebaczyć. Jestem wolnym, a jednak więźniem. Śledzą mnie na każdym kroku. Co zamierzają ze mną zrobić, nie wiem. Gdy myślę o Jance, chętnie zakończyłbym nędzne życie. Percy! Ona znajduje się w rękach tych zbójów. Widziałem listę uwięzionych, a jej imię tam umieszczone pali mi serce rozpalonym żelazem…

Była jeszcze w więzieniu, gdy opuszczałeś Paryż. Jutro, dziś wieczorem może przesłuchają ją wydadzą wyrok, będą torturować, a ja nie śmiem iść do Ciebie, by nie przyprowadzić szpiegów do Twoich drzwi. Ale może Ty przyjdziesz do mnie, Percy? W nocy jestem bezpieczniejszy, a odźwierna bardzo mi jest oddana. Gdy dziś o dziesiątej wieczorem zastaniesz bramę otwartą, a w pierwszym oknie na lewo ujrzysz zapaloną świecę, przy niej zaś na papierze napisane swoje litery S. P., będziesz wiedział, że nic Ci nie grozi i możesz bezpiecznie przyjść do mego pokoju.

Mieszkam na drugim piętrze na prawo, drzwi moje będą otwarte. W imię kobiety, którą kochasz ponad wszystko na ziemi, przyjdź do mnie, błagam Cię i pomyśl, że Jance grozi śmierć, że jestem bezsilny i nie mogę jej ratować.

Wierzaj mi, chciałbym umrzeć, ale żyję dla Janki, której nie chcę samej zostawiać w rękach tych zbrodniarzy.

Pomyśl, Percy, że ona wszystkim dla mnie.”

– Biedny Armand! – wyszeptał Blakeney z serdecznym uśmiechem, przeznaczonym dla nieobecnego przyjaciela – nawet teraz nie chce mi zaufać i powierzyć Janki. Co prawda – dodał po chwili – i ja nie powierzyłbym nikomu Małgorzaty.

Rozdział XXIII. Za wysoka stawka

O pół do jedenastej tego samego wieczora Blakeney, wciąż jeszcze ubrany w nędzne łachmany robotnika, bosy i obdarty, skręcił w ulicę de la Croix Blanche.

Brama domu, w którym mieszkał Armand, była istotnie otwarta i nikogo nie było w pobliżu. Rozejrzawszy się ostrożnie wkoło, wśliznął się do bramy. Na oknie po lewej stronie paliła się świeca, a na skrawku papieru obok świecy widniały litery S. P., śpiesznie skreślone ołówkiem. Nikt nie zatrzymał go na schodach. Mieszkanie zastał również otwarte – wszedł na korytarz.

Nawet w najskromniejszych domach paryskich mały przedpokój poprzedza izby mieszkalne. Przedpokój był nie oświetlony; Blakeney zbliżył się do drzwi pokoju i pchnął je z lekka.

W tej samej chwili zrozumiał, że skończyło się wszystko. Usłyszał za sobą przyśpieszone kroki i zobaczył Armanda, bladego jak śmierć, opartego o ścianę, w towarzystwie Chauvelina i H~erona.

W mgnieniu oka pokój i korytarz zapełniły się żołnierzami – dwudziestu dla pojmania jednego człowieka…

Gdy położono na nim rękę, odrzucił głowę w tył dumnym ruchem i zaśmiał się. Zaśmiał się wesoło, swobodnie…

– A więc skończyło się! – zawołał.

– Fortuna stanęła tym razem przeciwko tobie, sir Percy – rzekł Chauvelin po angielsku, podczas gdy H~eron zacierał ręce z zadowolenia.

– Trudno temu zaprzeczyć – odparł zimno sir Percy. – Róbcie swoje ludzie – dodał, zwracając się wesoło do żołnierzy, stojących wokoło niego. – Nie walczę nigdy przeciw nieubłaganemu przeznaczeniu. Dwudziestu na jednego, jak widzę. Mógłbym obezwładnić czterech z was, może sześciu, ale co potem?

Dziki szał, podsycany jeszcze przez H~erona, owładnął tymi ludźmi. Oto tajemniczy Anglik, o którym opowiadano tyle niewiarygodnych baśni. Miał na swoje usługi siły nadprzyrodzone, i dwudziestu nawet nie da mu rady, jeżeli diabeł mu dopomoże. Dlatego też silne uderzenie w ramię kolbą muszkietu obezwładniło mu rękę. Niebawem druga ręka zawisła zbolała wzdłuż ciała; wtedy związano go sznurami.

Szczęście prysło. Gracz postawił za wysoką stawkę i przegrał.

Ale umiał przegrywać, jak dawniej umiał wygrywać.

– Ta zgraja krępuje mnie jak wariata! – szepnął jeszcze z humorem.

Ale gdy ściśnięto węzeł brutalnie na jego skatowanych ramionach, oczy mu przysłoniła mgła.

– A jednak Janka była wolna, Armandzie – zawołał ostatnim wysiłkiem – ci szatani okłamali cię i doprowadzili do tego… Od niedzieli nie ma jej w więzieniu, jest w domu, wiesz w którym…

Potem stracił przytomność.

Działo się to we wtorek 21_go stycznia roku 1794, lub według nowego kalendarza 2 pluvi~ose'a drugiego roku republiki.

W kronice „Moniteura” z dnia 22 stycznia zamieszczono informację, że Anglik, zwany „Szkarłatnym Kwiatem” został aresztowany.

Загрузка...