Część trzecia

Rozdział I. Ostatnia próba oporu

– A więc? Jak rzeczy stoją?

– Myślę, że to ostatnia próba oporu.

– Podda się?

– Musi.

– Ba, mówiłeś to już nieraz. Ci Anglicy są twardzi…

– Tak, potrzeba dużo czasu, by ich zmiażdżyć; tyś sam przepowiedział, obywatelu Chauvelin, że niełatwo to pójdzie. Już siedemnaście dni trwa ta walka, ale teraz koniec niedaleki.

Zbliżała się północ na zegarze w sali posterunkowej w Conciergerie. H~eron wracał ze swej zwykłej wizyty u więźnia, która powtarzała się zawsze o tej samej godzinie. Obecny był przy zmianie warty, przeprowadził inspekcję nocnej straży, wypytał o wszystko dozorującego sierżanta, a teraz powracał do swej kwatery tuż obok Conciergerie, gdy wtem zjawił się nieoczekiwanie Chauvelin i postawił mu to suche pytanie:

– A więc? Jak rzeczy stoją?

– Jeżeli myślisz, że jesteśmy już tak blisko końca, obywatelu H~eronie – rzekł, zniżając głos – czemu nie przystąpić do ostatecznego szturmu i zakończyć rzecz jeszcze dziś w nocy?

– Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyż zmęczony jestem tym wszystkim o wiele więcej niż on – odparł, wskazując niecierpliwie na celę, w której znajdował się więzień.

– Czy spróbować? Jak myślisz?

– Jak chcesz.

Obywatel H~eron usiadł i wyciągnął przed siebie długie nogi. W tym niskim pokoju wyglądał jak olbrzymi pajac o niezręcznie spojonych członkach. Zgarbił szerokie ramiona, zapewne pod ciężarem troski i niepokoju, a głowę okrytą rzadkimi rozwichrzonymi włosami, spadającymi na czoło, zwiesił nisko na piersi.

Chauvelin spoglądał na swego towarzysza i sprzymierzeńca z niemałą pogardą. Byłby wolał zakończyć ciężką walkę na własną rękę, ale wiedział, że komitet bezpieczeństwa publicznego nie ufał mu już tak ślepo, jak dawniej przed fiaskiem w Calais. H~eron zaś cieszył się nieograniczonym zaufaniem swych kolegów. Jego okrucieństwo było dobrze wszystkim znane, a nawet fizycznie, dzięki swemu wysokiemu wzrostowi i potężnej budowie, miał znaczną przewagę nad drobnym i niskim przyjacielem.

Dekret rewolucji nadawał głównemu agentowi komitetu bezpieczeństwa publicznego prawie nieograniczoną władzę. Nie czyniono mu zatem najmniejszej trudności, gdy oświadczył, że ma zamiar przetrzymać Anglika przez dłuższy czas w więzieniu, zamiast stawić go natychmiast przed trybunał. Ale motłoch coraz głośniej domagał się sądu, ciesząc się ze święta, obiecanego w dniu stracenia sławnego spiskowca.

Każdy demagog, usiłujący zdobyć kilka głosów dla siebie, obiecywał ludowi śmierć „Szkarłatnego Kwiatu” i w pierwszych dniach po jego uwięzieniu motłoch paryski nacieszyć się nie mógł rozkoszą oczekiwania. Ale od tego czasu minęło siedemnaście dni i wciąż jeszcze Anglika nie prowadzono na gilotynę.

Żądna uciechy publiczność zaczęła się niecierpliwić i gdy obywatel H~eron zjawił się tego wieczora w loży teatru „National”, przyjęła go pomrukiem niezadowolenia i głośnymi okrzykami:

– Cóż będzie ze „Szkarłatnym Kwiatem”?

Wszystko zmierzało ku temu, że będzie musiał chyba wysłać przeklętego Anglika na gilotynę, nie wydarłszy z niego cennego sekretu. Chauvelin, obecny w teatrze, usłyszał owe groźne nawoływania i dlatego przyszedł do kolegi o tak późnej godzinie.

– Czy mam spróbować? – napierał z widocznym zniecierpliwieniem, a gdy główny agent, zmęczony i zniechęcony, zgodził się na tę propozycję, dyplomata westchnął z ulgą.

– Niech żołnierze hałasują, ile im się podoba – dodał, uśmiechają się złośliwie – Anglik i ja będziemy potrzebowali wesołej przygrywki do naszej miłej konwersacji.

Chauvelin nie czekając dłużej, zwrócił się żywo ku celi więźnia, odrzucił na bok ciężką żelazną sztabę, stanął na progu i rozejrzał się wkoło. Spostrzegłszy Blakeney'a, nie podszedł od razu do niego. Przez chwilę stał cicho, nieruchomo, z rękoma splecionymi na plecach, tylko usta jego drgały nerwowo, a palce prężyły się pod wpływem nadmiernego podniecenia. Napawał się widokiem pokonanego nieprzyjaciela.

Blakeney siedział jedną ręką oparty na stole. Wychudzona dłoń była kurczowo zaciśnięta, a oczy utkwione w dal. Nie zauważył obecności Chauvelina i dlatego dyplomata mógł nasycić się do woli widokiem swej ofiary.

Z zewnętrznego wyglądu robił wrażenie człowieka, którego brak świeżego powietrza, pożywienia, a przede wszystkim snu zamieniły w widmo. Ani kropli krwi w jego twarzy lub ustach, skóra była żółta, tylko trawiąca gorączka w zapadłych oczach zdradzała życie.

Chauvelin nie spuszczał go z oka, przykuty jakimś dziwnym, nieokreślonym uczuciem. Pomimo triumfu, nienawiści i pewności wygranej, zrodził się w nim podziw.

Patrzył na nieruchomą postać człowieka, który tyle przecierpiał dla ideału i zdawało mu się, że jego duch opuścił już ciało i wznosi się w dusznym powietrzu mrocznej celi, koronując go nieziemską chwałą.

Dyplomata zauważył z bystrością zaostrzoną przez nienawiść, że pomimo wszystkiego twarz Blakeney'a i w dal zapatrzone oczy, które zdawały się przenikać więzienne mury, nie zdradzały najlżejszego osłabienia umysłowego, a nadwątlone siły nie obniżyły dotąd polotu jego duszy.

Sir Percy Blakeney – więzień od siedemnastu dni, odosobniony od świata, pozbawiony snu, pożywienia i ruchu, który stanowił do tej chwili treść jego życia – mógł być zewnętrznie cieniem dawnego człowieka, ale pozostał w dalszym ciągu tym wytwornym angielskim gentlemanem, księciem salonów, którego Chauvelin spotkał przed kilkoma miesiącami na najświetniejszym dworze europejskim. Jego odzienie zdradzało znakomity krój londyńskich firm. Pomimo braku obsługi ubrany był bardzo starannie i czysto, a delikatne fałdy bezcennych koronek przysłaniały wypieszczoną białość jego wychudłych rąk. Blada, znękana twarz i cała postawa zdradzały jeszcze wciąż nieugiętą siłę wolli i ową nieustraszoną pewność siebie, urągającą samemu przeznaczeniu.

Chauvelin nie łudził się; czuł, że za tym czołem, powleczonym teraz woskową bladością, umysł był wciąż żywy, czynny i że rozmyślał nad swym wyzwoleniem, nad zdobyciem na nowo utraconej przewagi. Zdawał sobie jasno sprawę, że umysł jego stawał się tym przenikliwszy, im ofiara stawała się większa.

Postąpił krok naprzód i Blakeney spostrzegł jego obecność. Uśmiech rozjaśnił wymęczoną twarz więźnia:

– Ach, to mój przyjaciel mr Chambertin! – rzekł wesoło.

Powstał, by złożyć ukłon według najsurowszej ówczesnej etykiety. W oczach Chauvelina odbiła się niepohamowana radość; zauważył bowiem, że powstając z miejsca, sir Percy oparł się o stół, a oczy zaszły mu mgłą.

Z nietajonym zadowoleniem przekonał się Chauvelin, że powoli słabła potężna siła fizyczna, której nienawidził u swego nieprzyjaciela na równi z lekceważącą bezczelnością jego obejścia.

– Jakiej szczęśliwej okoliczności mam przypisać, sir, zaszczyt twojej wizyty? – ciągnął dalej wesoło Blakeney, powróciwszy do siebie po chwilowym osłabieniu.

– Memu pragnieniu twego dobra, sir Percy – odrzekł Chauvelin również drwiąco.

– Czyż nie uczyniłeś już wszystkiego, co było w twojej mocy, by zadowolić to pragnienie? Ale usiądź, proszę – dodał, wskazując krzesło. – Siadałem właśnie do sutej kolacji, którą podali mi twoi przyjaciele. Czy nie chcesz podzielić się nią ze mną? Odbijesz sobie może tę niefortunną wieczerzę w Calais – pamiętasz, gdy ty, mr. Chambertin, przyjąłeś na pewien czas święcenia kapłańskie.

Zaśmiał się, wskazując kawałek czarnego chleba i dzban wody, stojący na stole.

Chauvelin usiadł. Zagryzł wargi do krwi. Czynił, co mógł, aby nie stracić równowagi. Nie chciał, by Blakeney zauważył, jak bardzo dopieka mu jego zuchwalstwo. Zresztą nietrudno było zachować zimną krew teraz, gdy zwycięstwo było po jego stronie i jednym podniesieniem palca mógł zamknąć te drwiące usta.

– Sir Percy – rzekł spokojnie – sprawia ci widocznie wielką satysfakcję ostrzyć swój dowcip moim kosztem. Nie zabraniam ci tej przyjemności, twe ukąszenia nie są na razie groźne.

– I nie będę już miał wiele sposobności zabawiać się kosztem twej przezacnej osoby – potwierdził Blakeney. Przybliżył drugie krzesło do stołu i usiadł w świetle lampy, jakby dla okazania przeciwnikowi, że niczego przed nim nie ukrywa: ani myśli, ani nadziei, ani lęku.

– Otóż właśnie – rzekł sucho Chauvelin – i dlatego nie trać cennych chwil, pozostawionych ci do dyspozycji. Czas uchodzi, sir Percy, i nie jesteś już zapewne tak pełen nadziei, jak przed tygodniem. Nie czułeś się nigdy zbyt dobrze w tej celi – czemu zatem nie położyć kresu przykrej sytuacji raz na zawsze? Nie pożałujesz tego, daję ci słowo.

Sir Percy oparł się wygodnie o poręcz krzesła i ziewnął głośno.

– Wybacz, sir, ale nigdy nie czułem się tak śpiący. Nie spałem już od dwóch tygodni.

– Zapewne, sir Percy, i dlatego jedna spokojna noc przyniosłaby ci wielką ulgę…

– Jedna noc, sir! – zawołał Blakeney, śmiejąc się, a śmiech ten zdawał się być echem jego dawnej niezrównanej wesołości. – Potrzebowałbym przynajmniej całego tygodnia!

– Obawiam się, że nie moglibyśmy na to zezwolić, ale jedna noc bardzo by cię wzmocniła.

– Masz rację, sir, masz rację, ale ci przeklęci żołnierze tam obok bardzo hałasują.

– Wydam ostre rozkazy, a zupełny spokój zapanuje w izbie posterunkowej tej nocy – napierał Chauvelin – i nikt nie będzie ci przeszkadzać. Każę ci zaraz przynieść obfitą kolację, i wypełnimy wszystkie twoje życzenia.

– O, jakże to brzmi nęcąco, sir! Czemu nie zaproponowałeś mi tego prędzej?

– Byłeś taki… jak to powiedzieć… nieprzystępny, sir Percy.

– Nazwij mnie po prostu upartym, kochany Chauvelin – przerwał wesoło Blakeney – będę ci bardzo wdzięczny za szczerość.

– W każdym razie postępowałeś wbrew własnym interesom.

– I dlatego przyszedłeś tu – zawyrokował Blakeney – jak dobry Samarytanin dla okazania mi miłosierdzia i zaopiekowania się mną? Chcesz obdarzyć mnie wygodami, dobrą kolacją i miękkim łóżkiem?

– Zgadłeś, sir Percy – rzekł Chauvelin uprzejmie – oto moja misja.

– Jakże się do tego weźmiesz, monsieur Chambertin?

– Z największą łatwością, sir Percy, jeżeli dasz się namówić i usłuchasz mego przyjaciela, obywatela H~erona.

– Ach, o to chodzi!

– Tak. On chciałby wiedzieć, gdzie znajduje się mały Kapet. Zupełnie zrozumiałe życzenie, musisz przyznać, szczególnie, że zniknięcie dziecka pociąga za sobą wielkie nieprzyjemności.

– A ty, monsieur Chambertin – spytał Blakeney z odcieniem ironii, która drażniła do najwyższego stopnia przeciwnika – jakie są twoje zapatrywania na to?

– Moje, sir Percy – odparł Chauvelin – moje? Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, to losy małego Kapeta są mi dość obojętne: czy wegetować będzie w Austrii, czy w naszych więzieniach – mniejsza o to. Francji już grozić nie może. Nauki Simona zrobiły swoje i mizerny smarkacz, którego wydarłeś spod naszej pieczy, nie będzie już nigdy zdatny na króla lub wodza. Moim jedynym życzeniem jest zniszczenie waszej przeklętej ligi i pohańbienie lub śmierć jej przywódcy.

Wypowiedział te słowa z większym wzburzeniem niż zamierzał. Nienawiść, żywiona przez osiemnaście ostatnich miesięcy i upokorzenia w Calais stanęły mu znów przed oczyma pomimo więziennych ścian i ponurego cienia głodu i śmierci, roztaczającego się na wynędzniałej postaci, stojącej przed nim, gdyż wciąż napotykał parę ironicznych oczu, utkwionych w nim bezczelnie.

Tymczasem Blakeney oparł się o stół łokciami i przysunął drewnianą tacę z suchą kromką chleba. Z niewzruszonym spokojem przełamał chleb na dwie części i podał tacę Chauvelinowi.

– Przykro mi, że nie mogę ofiarować ci czegoś lepszego, sir, ale twój szanowny przyjaciel nie dostarczył mi niczego innego.

Wziął do ust odrobinę chleba, spożył ją ze smakiem i nalał sobie szklankę wody. Po czym rzekł wesoło:

– Nawet ten ocet, który nam podał w Calais ów gbur Brogard, lepszy był od tego, czy nie uważasz, mój poczciwy mr. Chambertin?

Chauvelin milczał; śledził Blakeney'a, jak drapieżne zwierzę na łowach ofiarę, leżącą u jego stóp. Twarz Percy'ego była w tej chwili istotnie przerażająca. Silił się na obojętność, rozmawiał, śmiał się, ale policzki i usta były trupio blade, skóra wydawała się powłoką z wosku na wychudzonej twarzy, a ciężkie powieki zsiniałe jak ołów. W tym stanie wyczerpania stęchła woda i spleśniały chleb musiały działać na ofiarę odrażająco i sam Chauvelin, choć dyszący zemstą, nie mógł znieść widoku tego męczennika, którego on i jego koledzy dręczyli bezlitośnie dla swoich własnych celów.

Po twarzy więźnia przeszedł jakby cień śmierci. Chauvelin odwrócił głowę. Wyrzuty sumienia wbiły się jak cierń w jego duszę, ale to uczucie było tylko przelotne. Zbyt długo rozkoszował się widokiem okrucieństw wszelkiego rodzaju, by dać się powodować litości. Wszelkie szlachetniejsze porywy tych rewolucjonistów stłumił od dawna dziki wir bezprawia. Skazywanie bliźniego na męki, by wyrwać z niego judaszowską zdradę, było tylko dopełnieniem wszystkich zbrodni, ciążących im na sumieniu. Chauvelin nie różnił się niczym od swych kolegów. Służył wiernie rządowi i jego drapieżność w tym wypadku potęgowała osobistą nienawiść. A gdy ujrzał znów wesoły uśmiech na sinych ustach niezwyciężonego wroga, wszelkie szlachetniejsze uczucie rozwiało się w jego sercu.

– To nic – rzekł sir Percy – miałem przejściowy zawrót głowy, mój panie. O czymże mówiłeś, sir.

Chauvelin zerwał się na równe nogi. Było coś nadziemskiego, coś nadprzyrodzonego w tym umierającym człowieku, który jak zuchwały uczniak urągał zbliżającej się śmierci i w tym śmiechu, wydobywającym się jakby z szeroko rozwartego grobu.

– W imię Boskie, sir Percy – rzekł dyplomata z wściekłością, uderzając zaciśnętą pięścią w stół – ta sytuacja jest nie do zniesienia, musimy ją zakończyć jeszcze dziś wieczorem.

– Zdaje mi się, że ty, sir i twoi pobratyńcy nie wierzycie w Boga, więc po co to zaklęcie? – odparł Blakeney.

– Ja nie, ale wy Anglicy wierzycie.

– Wierzymy, ale nie chcemy słyszeć Jego imienia z waszych ust.

– W takim razie w imię żony, którą kochasz.

Ale zanim słowa te zamarły na ustach Chauvelina, sir Percy powstał z miejsca.

– Dosyć, dosyć – przerwał wyniośle i pomimo słabości, wyczerpania i zmęczenia tak groźny wyraz błysnął w jego oczach, że Chauvelin cofnął się o parę kroków, rzucając ukradkiem niespokojne wejrzenie ku otwartym drzwiom izby posterunkowej. – Dosyć – powtórzył po raz trzeci – nie wymieniaj jej imienia, inaczej w imię Boga żywego, którego śmiesz wzywać, znajdę dość siły, by zamknąć ci usta.

Ale Chauvelin po pierwszym odruchu nadprzyrodzonego strachu odzyskał zimną krew.

– Mały Kapet, sir Percy – rzekł, wytrzymując groźny wzrok więźnia ze spokojnym uśmiechem – powiedz mi, gdzie on jest, a za chwilę znajdziesz się w towarzystwie najpiękniejszej kobiety w Anglii.

Użył tych słów jako pokusy, jako ostatniego obrotu koła torturowego.

Ale prawie jednocześnie zapłacił w całej pełni za swą śmiałość. Sir Percy porwał ze stołu cynowy dzban, napełniony do połowy cuchnącą wodą i ręką drżącą od wysiłku rzucił mu go w twarz.

Ciężki dzban nie dosięgnął Chauvelina. Odbił się z trzaskiem o kamienną ścianę naprzeciwko, ale woda zalała mu twarz i spływała po oczach i policzkach. Strząsnął z siebie strumienie wody i z wyrazem dobrotliwej pobłażliwości spojrzał na swego wroga, który wyczerpany wysiłkiem, upadł na krzesło. Wyciągnął chustkę i spokojnie wytarł nią twarz.

– Nie trafiłeś tak celnie – jak to dawniej bywało, sir Percy – rzekł drwiąco.

– Widocznie nie, panie.

Mówił z trudem i wyglądał na człowieka pół przytomnego. Przymknął oczy i odrzucił w tył głowę na wysoką poręcz krzesła.

Chauvelina ogarnął strach, że zamiast rozniecić gasnącą iskrę życia w swym przeciwniku, zadał mu śmiertelny cios. Przerażony pobiegł do otwartych drzwi, prowadzących do sąsiedniej izby.

– Wódki, prędko! – krzyknął.

H~eron, zbudzony nagle ze swej drzemki, podniósł głowę, spuścił na ziemię długie nogi i spytał:

– Co się stało?

– Wódki! – powtórzył niecierpliwie Chauvelin – więzień zemdlał…

H~eron wzruszył ramionami.

– Będziesz go cucił wódką?

– Ja może nie, ale ty z pewnością, obywatelu H~eronie – warknął Chauvelin – bo jeżeli tego nie uczynisz, umrze za godzinę.

– Do wszystkich diabłów! – krzyknął H~eron – zabiłeś go! Ty głupcze!

Zerwał się z miejsca, trzęsąc się na całym ciele, oszalały z gniewu; przeklinając na prawo i na lewo, przecisnął się przez gromadę żołnierzy, grających w kości lub w karty. Ustępowali mu z trwogi w popłochu, gdyż nie było bezpiecznie drażnić obywatela H~erona, gdy był rozgniewany.

H~eron podniósł żelazną sztabę, bez ceremonii odsunął na bok swego kolegę i wpadł do celi. Chauvelin, nie zważając na prostackie zachowanie się głównego agenta, poszedł za nim.

Stanęli na środku pokoju. H~eron zwrócił się szorstko do przyjaciela.

– Mówiłeś, że umrze za godzinę.

Chauvelin wzruszył ramionami.

– Na razie rzeczywiście nie wygląda na to – rzekł sucho.

Blakeney siedział wedle swego zwyczaju z ręką wyciągniętą na stole, druga spoczywała mu na kolanach. Cień uśmiechu igrał znów na jego twarzy.

– Nie za godzinę, obywatelu H~eronie, nawet nie za dwie…

– Jesteś szaleńcem – żachnął się H~eron. – Miałeś już siedemnaście dni tej zabawy, czy jeszcze ci nie dosyć?

– W zupełności, drogi przyjacielu – odparł Blakeney silniejszym głosem.

– Siedemnaście dni – powtórzył tamten, kiwając rozwichrzoną czupryną – przyszedłeś tu drugiego, a dziś mamy dziewiętnastego…

– Dziewiętnastego? – zastanowił się sir Percy – a jaka to data w języku chrześcijańskim?

– Siódmego lutego, do usług twoich, sir Percy – odparł spokojnie Chauvelin.

– Dziękuję, sir, w tej przeklętej norze traci się rachubę czasu.

Chauvelin, w przeciwieństwie do swego prostackiego kolegi, pilnie śledził więźnia. Spostrzegł w nim nieuchwytną, subtelną zmianę zaszłą widocznie wskutek ostatniego wysiłku. Na pierwszy rzut oka postawa Blakeney'a była wciąż ta sama: głowę miał podniesioną, oczy wpatrzone w nieuchwytną dal; ale wyraz przygnębienia i zmęczenia spotęgował się wkoło podkrążonych oczu. Bystremu dyplomacie zdawało się, że siła żywotna, nieugięta wola i owa nadprzyrodzona potęga, które przed chwilą jeszcze wywoływały w nim tak wielki podziw, słabły powoli. Blakeney spojrzał na niego.

Serce Chauvelina zadrgało radością. Ironiczny jego uśmiech przywitał to znękane spojrzenie. Przyszła na niego wreszcie kolej drwin i żartów, gdyż zbliżał się koniec, nieunikniony koniec, dla którego pracował, knuł i wprawiał swe serce do szatańskiego okrucieństwa. Następował powoli upadek duszy z zawrotnych wyżyn ofiary i poświęcenia, na których usiłowała utrzymać się przez pewien czas, póki ciało i wola nie uległy i nie runęły w przepaść nieuniknionej hańby i upokorzenia.

Rozdział II. Złamany opór

Milczenie zapanowało w czarnej celi. Dziki triumf gorzał w oczach Chauvelina i nawet H~eron ten rubaszny, prostacki parobek, zdawał sobie teraz sprawę z zaszłej u więźnia zmiany.

Blakeney westchnął ciężko i zniechęconym bezradnym ruchem wsparł łokcie na stole. Głowa opadła mu ciężko na piersi.

– Sameś sobie winien, obywatelu – krzyknął H~eron – czemuś czekał tak długo?

A gdy więzień nie dawał odpowiedzi, tylko patrzył na obu mężczyzn błędnymi oczyma, Chauvelin rzekł spokojnie:

– Więcej niż dwa tygodnie straciłeś na bezcelowym uporze, sir Percy, ale szczęśliwym trafem nie jest jeszcze za późno.

– Kapet? – nastawał H~eron – powiedz nam, gdzie Kapet?

Przechylił się przez stół. Oczy płonęły mu krwawo, a głos drżał z podniecenia.

– Przestańcie mnie dręczyć… – szepnął więzień tak słabym głosem, że oprawcy musieli natężyć słuch. – Pozwólcie mi spać i odpocząć.

– Cisza grobowa zapanuje wkoło ciebie – odparł Chauvelin szorstko – jeżeli przemówisz. Gdzie Kapet?

– Nie mogę wam wytłumaczyć… za daleka droga…

– Cóż z tego?

– Zaprowadzę was do Kapeta, jeżeli pozwolicie mi odpocząć.

– Nie potrzebujemy, byś nas prowadził – warknął H~eron. – Powiedz nam, gdzie Kapet, a damy sobie sami radę.

– Mówię wam, że nie mogę. Droga zanadto zawiła, zbyt odległa od głównego traktu; tylko moi przyjaciele i ja znamy miejsce, gdzie się ukrywa.

Znów cień śmierci przeszedł po twarzy więźnia; głowa jego runęła na poręcz krzesła.

– Umrze, zanim coś wygada – mruknął Chauvelin. – Masz zwykle przy sobie wódkę, obywatelu H~eronie.

Główny agent zrozumiał, że nie było czasu do stracenia. Miałby umrzeć w chwili poddania się?

Wyciągnął flaszkę z kieszeni płaszcza i przytknął ją do ust Blakeney'a.

– Podły napój – szepnął słabo więzień. – Zemdleję prędzej, niż wypiję tę lurę.

– Kapet, gdzie Kapet? – powtarzał wciąż natarczywie H~eron.

– Sto, dwieście, trzysta mil stąd. Dam znać jednemu z członków ligi, a on skomunikuje się z towarzyszami. Muszę się przygotować – tłumaczył Blakeney. H~eron zaklął głośno.

– Gdzie Kapet? Powiedz nam, gdzie Kapet, inaczej…

Jak rozjuszony tygrys, któremu wydarto zdobycz, zerwał się i byłby na pewno zamknął na wieki usta, posiadające cenną tajemnicę, gdyby Chauvelin nie był zawczasu uchwycił go za rękę.

– Co robisz, obywatelu, co robisz? – krzyknął rozkazująco. – Nazwałeś mnie szaleńcem przed chwilą, gdy myślałeś, że zabiłem więźnia. Musimy najpierw wydobyć z niego sekret, potem niech sobie umiera.

– Dobrze, ale nie w tej przeklętej norze – jęknął Blakeney.

– Na gilotynie, jeżeli odpowiesz na nasze pytania – wrzasnął H~eron, którego wściekłość ponosiła, a jeżeli będziesz milczał, to umrzesz z głodu tu, w tej dziurze! Tak, z głodu! – zawył, odsłaniając rząd dużych, wyszczerbionych zębów, jak u kundla. – Każę zamurować dziś jeszcze drzwi i żadna istota żyjąca nie przejdzie tego progu, dopóki twe ciało nie zgnije i szczury go nie rozszarpią.

Więzień podniósł znów głowę, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, jak gdyby pod wpływem febry; zwrócił na swego prześladowcę szkliste, pełne trwogi wejrzenie.

– Chcę umrzeć na otwartym powietrzu, a nie w tej dziurze – szepnął.

– W takim razie powiedz nam, gdzie Kapet.

– Nie mogę – Bóg mi świadkiem. Ale zaprowadzę was do niego, przysięgam. Każę moim towarzyszom wydać Kapeta. Czy myślicie, że nie chciałbym powiedzieć wam prawdy, gdybym tylko mógł?

H~eron, którego despotyczne instynkty burzyły się wobec sprzeciwiania się jego woli, napierał w dalszym ciągu na więźnia, ale Chauvelin położył kres tym indagacjom.

– Nic w ten sposób nie wskórasz, obywatelu – rzekł – ten człowiek majaczy i nie jest w stanie dać nam jasnych informacji.

– Cóż zatem robić? – żachnął się tamten. – Nie przeżyje dwudziestu czterech godzin i z każdą chwilą będzie gorzej.

– Musisz złagodzić swoje rozporządzenia co do niego.

– Przedłużymy w ten sposób nieznośny stan rzeczy, a tymczasem wywiozą dzieciaka poza granice Francji.

Więzień oparł głowę o stół i zapadł w odrętwienie, jedyny rodzaj snu, na który zdobyć się mogła wyczerpana natura.

H~eron szarpnął go brutalnie za ramię.

– Nic z tego, mój bracie – wrzasnął – nie załatwiliśmy jeszcze sprawy Kapeta.

Więzień nie dawał znaku życia.

Chauvelin położył rękę na ramieniu kolegi.

– Mówię ci, obywatelu, że to na nic – rzekł ostro, chyba, że nie liczysz już na odnalezienie Kapeta. Jeżeli nie dajesz za wygraną, musisz zapanować nad sobą; spróbuj dyplomacji, gdy siła zawiodła.

– Dyplomacja! – zaśmiał się H~eron. – Na wiele ci się przydała w Calais zeszłej jesieni, obywatelu Chauvelin?

– Ale za to przydała mi się teraz – odparł Chauvelin. – Musisz przyznać, obywatelu, że to moja dyplomacja dała ci możność odnalezienia Kapeta.

– Możność? – mruknął tamten. – Dotąd mamy tylko możność zagłodzenia więźnia, ale czy zbliżamy się do upragnionego celu, zgłębienia tajemnicy?

– Oczywiście. Po dwóch tygodniach systematycznego osłabiania człowieka jesteśmy bliżej celu niż wówczas, gdy był w pełni sił.

– A jeżeli Anglik nie rozsznuruje ust i umrze tymczasem?…

– Nie umrze, jeżeli zgodzisz się na jego prośbę. Daj mu dziś wieczorem pożywną kolację i pozwól mu spać aż do rana.

– Jutro znów się uprze. Jestem pewien, że ma jakiś plan w głowie.

– Być może – odparł sucho Chauvelin. – Ale zdaje mi się – dodał z pogardą, rzuciwszy okiem na mizerną postać swego wspaniałego niegdyś nieprzyjaciela – że ani duch ani ciało nie są na razie zdolne wymyślić konkretnego spisku. Gdyby jednak plan ucieczki wyłonił się z jego mrocznego umysłu, daję ci słowo, obywatelu H~eronie, że będziesz mógł z łatwością ten plan wniwecz obrócić, jeżeli postąpisz wedle mej rady.

Eksambasador rewolucyjnej republiki francuskiej miał wielki dar przekonywania ludzi i tym razem dopiął celu. Był o wiele sprytniejszy od agenta „komitetu bezpieczeństwa publicznego”. Chauvelin przypominał zwinną, przebiegłą panterę, zręczną w swych ruchach, która potrafi wyśledzić ofiarę, tropić ją przytłumionymi krokami i napaść, gdy jest znużona; H~eron podobny był raczej do rozjuszonego bydlęcia, które rzuca się na oślep bez żadnego planu, bije głową o mur, nie obliczywszy swych sił i pozwala ofierze wymknąć się dzięki brutalności i niezręczności napadu.

Chauvelin miał jednak przeciwko sobie dawne niepowodzenia, a szczególnie swą kompromitację w Calais. H~eron wiedział, że znajduje się wciąż w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale nie czując się na siłach, by wyjść z obecnej sytuacji bez pomocy Chauvelina, starał się na każdym kroku upokarzać dyplomatę drwiąc z jego argumentów.

– Twoje rady nie przydały się wiele zeszłej jesieni w Calais – rzekł i splunął z pogardą.

– A przecież, obywatelu H~eronie – odparł dyplomata z niezmąconym spokojem – nie pozostaje ci nic innego. Czy masz oczy? Przypatrz się więźniowi uważnie. Jeżeli nie będziesz go ratował, umrze za kilka godzin, a co wtedy będzie?

Odciągnął znów na bok kolegę z dala od pojmanego lwa, pogrążonego w półśnie, podobnym raczej do śmierci.

– Co się wówczas stanie z tobą, obywatelu H~eronie? – powtórzył, zniżając głos. – prędzej czy później ktoś z intrygantów z Konwencji dowie się, że nie ma już małego Kapeta w Temple, że podstawiono nędzne dziecko zamiast niego i że ty, obywatelu H~eronie, razem z komisarzami, okłamujecie od dwóch tygodni naród i jego przedstawicieli. A wtedy – co się stanie?…

Uczynił znaczący gest palcami po szyi. H~eron nie znalazł odpowiedzi.

– Zmuszę tego przeklętego Anglika do gadania – rzekł ze złością.

– Nie uda ci się – odparł stanowczo Chauvelin. – W stanie, w jakim się znajduje, nie może udzielić najmniejszej informacji, nawet choćby chciał, a to jest wątpliwe.

– Masz wrażenie, że nie poddał się jeszcze?

– Nie. Sili się jeszcze na opór, ale daremnie. Człowiek tej miary przecenia zawsze swe siły. Przypatrz mu się uważnie – powinieneś zauważyć, że nie mamy już czego się obawiać.

H~eron robił w tej chwili wrażenie żarłocznego zwierza, trzymającego w swych pazurach dwie ofiary. Nie mógł pogodzić się z myślą, by Anglik opuścił tę ciasną celę, w której nie spuszczał go z oka dniem i nocą i gdzie z każdym dniem, z każdą godziną możliwość ucieczki stawała się wątpliwszą. Z drugiej strony rozumiał, że nadzieja odebrania małego Kapeta nigdy się nie ziści, jeżeli więzień milczeć będzie do końca.

– Chciałbym mieć niezachwianą pewność, że działasz w tej samej myśli co ja.

– Działam zupełnie w tej samej myśli, obywatelu H~eronie; czyż nie widzisz, że nienawidzę tego Blakeney'a tysiąc razy więcej od ciebie? Jak namiętnie pragnę jego śmierci, wie tylko piekło lub niebo; przede wszystkim jednak pragnę jego upokorzenia i dlatego doradzam ci i pomagam. Gdy pojmałeś tego człowieka, chciałeś go stawić przed trybunał, posłać na śmierć wśród uciechy całego Paryża i uwieńczyć koroną męczeńską. Byłby ci urągał, pomiatał tobą do ostatka, aż do stóp gilotyny. Ty, twoi poplecznicy i wszystkie straże paryskie nie mieliście mocy nad nim, gdy był w pełni swych młodych sił, przy sprzyjającym mu zawsze szczęściu. Dzień wyprowadzenia go z więzienia na gilotynę byłby dniem twej sromotnej porażki. Znalazłszy się poza celą więzienną, silny i zdrów, choćby otoczony najsilniejszą strażą, umknąłby z pewnością. Jestem o tym tak przekonany, jak o tym, że żyję. Znam tego intryganta, ale ty go nie znasz. Nie tylko z moich rąk się wyślizgnął. Spytaj obywatela Collot d'Herbois, sierżanta Bibot przy bramie M~enilmontant, generała Santerre i jego straż. Oni wszyscy mogą ci coś o nim powiedzieć. Gdybym wierzył w Boga lub diabła, musiałbym przypuszczać, że ma siły nadprzyrodzone do pomocy i sforę szatanów na zawołanie.

– A jednak wciąż radzisz, by wyprowadzono go jutro z tej celi.

– Teraz to co innego – nie jest już tym samym człowiekiem. Za moją radą poddałeś go regulaminowi, który zniszczył jego siły nadprzyrodzone wyczerpaniem fizycznym i moralnym i wypędził na cztery wiatry jego zastępy szatanów.

– Ach, gdybyś pragnął tak namiętnie, jak ja, odebranie Kapeta! – jęknął H~eron jeszcze nie całkiem przekonany.

– Sprawa odebrania Kapeta leży mi na sercu tak samo, jak i tobie – rzekł poważnie Chauvelin – jeżeli posłuży do upokorzenia tego Anglika.

Zamilkł, utkwiwszy badawcze spojrzenie w koledze. Zrozumieli się wreszcie.

– Zdaje mi się – rzekł H~eron – że rozumiem.

– Nareszcie – powiedział z ulgą Chauvelin. – Upokorzenie „Szkarłatnego Kwiatu” i jego ligi jest dla mnie kwestią tak żywotną, jak ujęcie Kapeta dla ciebie. Dlatego też wskazałem ci sposób sprowadzenia intryganckiego awanturnika do naszych stóp. Następnie możesz wywrzeć na nim swą zemstę.

Zanim H~eron odpowiedział, rzucił znów okiem na więźnia. Blakeney nie dawał znaku życia. Twarz miał zasłoniętą, ale wychudzone i trupiożółte ręce przemawiały wymowniej, niż to mogły uczynić oczy.

Główny agent komitetu bezpieczeństwa publicznego stanął raz jeszcze przed człowiekiem, z którego pragnął namiętnie wyrwać doniosłą tajemnicę. Brutalną ręką podniósł pochyloną głowę i utkwił badawczy wzrok w twarzy swej ofiary. Spojrzał na woskowe czoło, zsiniałe oczy, blade usta, po czym wzruszył szerokimi ramionami. Z głośnym śmiechem, który z pewnością rozradowałby piekło, zwrócił się znów do swego kolegi.

– Zdaje mi się, że masz rację, obywatelu Chauvelin – rzekł – niewiele już w nim zostało nadprzyrodzonej potęgi. Posłucham twojej rady.

Znękana głowa więźnia opadła znów ciężko na piersi…

Rozdział III. Rada Chauvelina

Były ambasador pociągnął kolegę do najodleglejszego kąta celi z dala od stołu, przy którym siedział więzień. Tutaj hałas, dochodzący bezustannie z izby posterunkowej, zagłuszał wszelką rozmowę.

Chauvelin rozkazał sierżantowi, by podał mu przez sztabę żelazną dwa krzesła. Postawił je przy ścianie i skinąwszy na H~erona, by zajął miejsce, usadowił się tuż koło kolegi.

Stąd mogli obserwować i salę posterunkową, znajdującą się naprzeciwko nich, i najodleglejszy kąt celi.

– Przede wszystkim – zaczął Chauvelin, zniżając głos – dojdźmy do jasnego porozumienia, obywatelu H~eronie. Czy chcesz, aby Anglik zginął dziś czy jutro, w więzieniu czy pod gilotyną? To wszystko jest bardzo łatwe do przeprowadzenia, ale może ponad wszystko chcesz pochwycić małego Kapeta?

– Chcę przede wszystkim Kapeta – mruknął dziko H~eron. – Szyję dam pod nóż, jeżeli go nie wynajdę. Do stu diabłów! Czyż nie powiedziałem ci już tego dość wyraźnie?

– Powiedziałeś mi to bardzo wyraźnie, obywatelu H~eronie, ale chciałem się upewnić, i dać ci do zrozumienia, że i ja również do tego dążę, by Anglik zdradził małego Kapeta i oddał go w twe ręce. Pragnę więcej jeszcze upokorzenia Blakeney'a niż jego śmierci.

– W takim razie, obywatelu, daj mi jakąś radę.

– Moja rada jest następująca: poślij zaraz więźniowi dostateczną ilość pożywienia, by powrócił nieco do sił; niech się trochę prześpi, a po jedzeniu i szklance wina będzie rozmowniejszy. Następnie daj mu atrament i papier. Musi, jak twierdzi, napisać do jednego ze swych towarzyszy, który, przypuszczam, skomunikuje się z innymi, by wydać nam małego Kapeta. Ten list oznajmi bandzie angielskich gentlemenów, że ich uwielbiany wódz sprzedaje nam niekoronowanego króla Francji w zamian za własne życie. Ale nie dopuścimy do tego, by ową wytworną bandę zawiadomiono zbyt wcześnie o zamiarach wodza. Wytłumaczymy więźniowi, że towarzysz, którego najpierw pouczy o swych zamiarach, musi wyjechać z nami jutro na tę ekspedycję i towarzyszyć nam aż do ostatniego postoju. Jeżeli okaże się konieczne, wyślemy go przodem pod silną eskortą z poleceniem pysznego „Szkarłatnego Kwiatu” do członków ligi.

– Na co się to przyda? – żachnął się H~eron. – Czy chcesz dać sposobność jednemu z jego popleczników, by mu przyszedł z pomocą?

– Cierpliwości, cierpliwości, mój poczciwy H~eronie! – odparł Chauvelin z pobłażliwym uśmiechem. – Wysłuchaj mnie do końca. Czas nagli. Gdy skończę, będziesz mógł przedstawić swoje wnioski, ale nie teraz.

– Mów więc dalej. Słucham cierpliwie.

– Uważam, że nie tylko jeden z członków ligi powinien jechać z nami jutro – ciągnął dalej Chauvelin – ale i żona więźnia, Małgorzata Blakeney.

– Kobieta? Po co?

– Wytłumaczę ci zaraz, dlaczego. Nie powiemy więźniowi, że ona nam będzie towarzyszyła. Niech to będzie dla niego miłą niespodzianką. Połączy się z nami dopiero poza murami Paryża.

– W jaki sposób ją znajdziesz?

– Bardzo łatwo. Wytropiłem ją kilka dni temu z pewnego domu na Quai de la Ferraille. Teraz przeniosła się na ulicę Charonne i z pewnością nie opuści Paryża, dopóki jej mąż pozostanie w Conciergerie. Ale mniejsza o to, idźmy dalej. List, który więzień napisze dziś w nocy, do swego przyjaciela, oddam we właściwe ręce. Przez ten czas ty, obywatelu H~eronie, musisz czynić przygotowania do naszej podróży. Wyruszymy o świcie i na przestrzeni pierwszych pięćdziesięciu mil przynajmniej musimy być przygotowani na ewentualną zbrojną napaść, w razie gdyby „Szkarłatny Kwiat” wiódł nas w zasadzkę.

– Tak, to podobne do niego – mruknął H~eron.

– Podobne do niego, ale nieprawdopodobne. Nie przeczę jednak, że trzeba się mieć na baczności. Weź z sobą silną eskortę, obywatelu, złożoną co najmniej z dwudziestu do trzydziestu rutynowanych, tęgich ludzi, którzy prędko załatwią się z cywilami, choćby nawet najlepiej uzbrojonymi. Liga liczy dwudziestu członków wraz z wodzem, ale nie wyobrażam sobie, w jaki sposób więzień mógłby z tej celi zorganizować przeciwko nam zasadzkę. W każdym razie twoja to rzecz, a mnie przypada obowiązek przedłożenia ci planu, który jest rodzajem zabezpieczenia nas i naszych ludzi przeciw napadom i zdradzie.

– Słucham.

– Więzień pojedzie z nami powozem. Możesz siąść z nim” jeżeli chcesz, i okuć go w kajdany, by nie uciekł w drodze. Ale… – tu Chauvelin zatrzymał się, aby zaostrzyć ciekawość kolegi – pamiętaj, że będziemy mieli w naszej mocy jego żonę i jednego z jego przyjaciół. Zanim opuścimy ostatecznie Paryż, wytłumaczymy Blakeney'owi, że przy pierwszej próbie ucieczki, przy pierwszym podejrzeniu, że oszukuje nas i prowadzi w zasadzkę, ty, obywatel H~eron, rozkażesz, by przyjaciela, a następnie Małgorzatę zastrzelono na jego oczach.

H~eron aż cmoknął z uciechy. Instynktownie rzucił przelotne wejrzenie na więźnia, a potem przeniósł je na kolegę.

Wyraz zachwytu odmalował się w jego oczach. Łotr znalazł łotra tej samej miary, a nawet większego od siebie. Chętnie uznał go za mistrza.

– Na Lucyfera, obywatelu Chauvelin! – rzekł w końcu. – Nie byłbym nigdy wpadł na tak świetny pomysł. Chauvelin podniósł rękę przecząco, jakby uchylając się od tej pochwały.

– Zdaje mi się, że istotnie ten plan nie jest najgorszy – odparł skromnie – chyba że wolisz zaaresztować Małgorzatę i umieścić ją tu jako zakładniczkę.

– Nie, nie – rzekł H~eron, śmiejąc się rubasznie – ta myśl nie przypada mi tak do smaku jak pierwsza. Nie czułbym się bezpieczny w drodze… Obawiałbym się ciągle, że ta przeklęta kobieta uciekła. Nie, nie, wolę mieć ją pod okiem, jak to słusznie podałeś w swym planie, i pod okiem więźnia – dodał złośliwie. – Nie widząc jej, myślałby może o własnej skórze, a tak nie zniesie myśli, by ją zastrzelono na jego oczach. Jest to plan znakomity, obywatelu, który ci przyniesie wielką chwałę. Jeżeli jednak Anglik nas zwodzi i nie znajdziemy Kapeta na końcu naszej podróży, uduszę z przyjemnością jego żonę i przyjaciela własnymi rękoma.

– Jest to satysfakcja, której ci nie będę odmawiał, obywatelu – odparł sucho Chauvelin. – Ale masz rację… lepiej mieć kobietę pod okiem. Więzień nigdy nie narazi jej życia, na to daję szyję. Gdy ona przyłączy się do naszej ekspedycji, postawimy swe ultimatum, zanim puścimy się w dalszą drogę. A teraz, obywatelu H~eronie, usłyszałeś moją radę. Czy gotów jesteś zastosować się do niej?

– Co do joty – odparł tamten.

I podali sobie ręce, splamione już nieraz niewinną krwią, a teraz splamione bardziej jeszcze tymi siedemnastoma dniami niegodnego i nieludzkiego postępowania.

Rozdział IV. Kapitulacja

To, co działo się w dalszym ciągu w głębi celi więzienia Conciergerie pamiętnego dnia drugiego roku republiki, jest tak znane w historii, że zbyteczne jest powtarzać. Kronikarze, zaznajomieni z dziejami owych pamiętnych dni, opisali nam, jak główny agent „komitetu bezpieczeństwa publicznego” wydał o pierwszej po północy rozkaz, by podano ciepłą zupę, bułki i wino więźniowi, któremu przez dwa tygodnie dawano tylko skąpe porcje czarnego chleba i wody. Sierżant, pełniący nocną służbę w izbie posterunkowej, otrzymał ścisłe rozkazy, by pod żadnym warunkiem nie budził więźnia przed szóstą rano i podał mu na śniadanie, czego tylko zażąda. Wydawszy polecenia, tyczące się rannego wyjazdu, H~eron powrócił do Conciergerie, gdzie zastał swego kolegę Chauvelina, czekającego na niego w izbie posterunkowej.

– Jak się miewa więzień? – spytał z niepokojem.

– Czuje się silniejszy i zdrowszy.

– Mam nadzieję, że nie zanadto dobrze.

– Nie, nie w sam raz.

– Widziałeś go po kolacji?

– Tylko przez drzwi; jadł z wielkim trudem i zapadał wciąż w sen.

– A teraz do listu – rozkazał H~eron gorączkowo. – Pióro, atrament i papier, sierżancie!

– Są już na stole w celi więźnia, obywatelu – odparł sierżant.

Wyprzedził dwóch przedstawicieli władzy i podniósł przed nimi żelazną sztabę.

Za chwilę H~eron i Chauvelin znaleźli się znów oko w oko z Blakeney'em.

Przypadkowo czy umyślnie ustawiono lampę w ten sposób, że twarze dwu rewolucjonistów były w świetle, a więzień pozostawał w cieniu. Siedział z rękoma wspartymi na stole i cienkimi wydłużonymi palcami bawił się piórem położonym na stole.

– Mam nadzieję, że obsłużono cię dobrze, sir Percy – spytał Chauvelin.

– Dziękuję ci serdecznie – odparł uprzejmie Blakeney.

– Czujesz się prawdopodobnie lepiej.

– O wiele lepiej, zapewniam cię, ale jestem wciąż bardzo śpiący i gdybyście mogli te wszystkie formalności prędko załatwić, byłbym…

– Nie zmieniłeś swego postanowienia, sir? – spytał Chauvelin z widocznym niepokojem.

– Nie, mój poczciwy Chambertin – zaprzeczył Blakeney z tą samą uprzejmością – nie zmieniłem swego postanowienia.

Westchnienie ulgi wyrwało się z ust obu mężczyzn, stojących koło więźnia. Blakeney odpowiadał o wiele jaśniejszym i pewniejszym głosem i choć wino i posiłek pokrzepiły go, nie zamierzał rozpoczynać walki na nowo. Po chwili dyplomata ciągnął dalej swą indagację:

– Czy przystajesz na to, by zaprowadzić nas do kryjówki małego Kapeta?

– Przystaję na wszystko, sir, byleby wyjść z tej zatraconej nory.

– Bardzo dobrze. Mój kolega H~eron wybrał eskortę złożoną z dwudziestu ludzi najlepszego pułku gwardii paryskiej, by towarzyszyła nam w drodze, którą ty sam nam wskażesz. Czy zrozumiałeś, obywatelu?

– Doskonale, sir.

– Nie wyobrażaj sobie jednak, proszę, że obdarzymy cię wolnością nawet w tym wypadku, jeżeli wyprawa okaże się dla nas pomyślna…

– Ani przez chwilę nie roszczę sobie tak dzikiej pretensji, sir – odparł Blakeney spokojnie.

Chauvelin spojrzał na niego badawczo. W głosie więźnia było coś, co nie podobało mu się, co przypominało mu ów wieczór w Calais. Nie mógł dostrzec wyrazu jego oczu i dlatego popchnął lampę, by światło padało mu prosto w twarz.

– O, tak jest o wiele lepiej, czyż nie, drogi mr. Chambertin? – uśmiechnął się sir Percy.

Twarz jego, choć powleczona jeszcze trupią bladością, wydawała się pomimo zmęczenia pogodna, a oczy miały znów jakby lekceważący wyraz; ale Chauvelin przyszedł do wniosku, że to musiało być tworem jego własnej podnieconej wyobraźni. Ciągnął więc dalej:

– Jeżeli wszelako wyprawa skończy się pomyślnie pod każdym względem, jeżeli wydadzą nam bez trudności małego Kapeta, a wszystkie okoliczności, z którymi cię z czasem zaznajomię, obrócą się na naszą korzyść – wtedy, sir Percy, nie widzę powodu, dla którego rząd francuski nie miałby złagodzić do pewnego stopnia wyroku względem ciebie. Ale okoliczności, o których wspomniałem, są jeszcze nie na czasie, omówimy tę sprawę w stosownej chwili. Nie chcę nic na razie przyrzekać.

– Na razie tracimy niepotrzebnie czas rozprawiając o tak błahej sprawie, a jestem strasznie śpiący.

– A więc jesteś gotów zakończyć wszystko prędko, obywatelu?

– Tak, sir.

H~eron nie mieszał się do rozmowy. Wiedział, że nie był w stanie utrzymać w ryzach swego temperamentu, i choć czuł najwyższą pogardę dla dworskich manier kolegi, pozwalał mu załatwić się z Anglikiem na swoją modłę.

Obawiał się, że jeżeli złość go porwie, nie zapanuje nad sobą i wyśle zuchwałego Anglika przed trybunał i pod gilotynę, nie bacząc na to, że traci ostatnią sposobność odnalezienia swej zguby.

Rozsiadł się w krześle, głowę wtulił w ramiona i wyłupiastymi oczami wodził bez przerwy po twarzy kolegi i więźnia.

– Prędzej, obywatelu Chauvelin – mruknął niecierpliwie. – Muszę jeszcze niejedno zarządzić w sprawie naszego wyjazdu o świcie. Piszcie już nareszcie ten przeklęty list.

Chauvelin spojrzał lekceważąco na H~erona, a potem zwrócił się uprzejmie i dworsko do więźnia:

– Stwierdzam z przyjemnością, sir Percy, że porozumieliśmy się wreszcie doskonale. Po kilku godzinach odpoczynku czujesz się zupełnie na siłach, by wyruszyć w podróż. Czy będziesz łaskaw wskazać nam kierunek naszej drogi?

– Skierujemy się ku północy.

– Ku wybrzeżu?

– Miejsce, do którego będziemy zdążać, leży mniej więcej w odległości siedmiu mil od morza.

– Przejedziemy zatem przez Beauvais, Amiens, Abbeville, Cr~ecy itd.?

– Tak.

– Mniej więcej aż do lasku Bulońskiego?

– Tak, tam opuścimy bity gościniec. Musicie zaufać mi, że dobrze was poprowadzę.

– W tym miejscu wskażesz nam dalszą drogę, sir Percy, a ciebie zostawimy pod strażą.

– Możecie, ale w takim razie nie znajdziecie dziecka. Siedem mil to niedaleko od wybrzeża; może wam uciec.

– A wtedy rozgniewany H~eron wyśle cię bez pardonu na szafot.

– Zdawało mi się, sir, iż zgodziliście się z góry, że ja pokieruję ekspedycją? Z pewnością – dodał – nie chodzi ci tyle o delfina, ile o mój współudział w tej zdradzie.

– Masz rację, jak zawsze, sir Percy. Dlatego też niech i tak będzie. Dojedziemy aż do Cr~ecy i oddamy się zupełnie w twoje ręce.

– Podróż ta nie będzie trwała dłużej niż trzy dni, sir.

– Odbędziesz ją w zamkniętym powozie w towarzystwie mojego przyjaciela H~erona.

– Wolałbym przyjemniejsze towarzystwo, sir, ale mniejsza o to.

– A teraz, przypuszczam, że będziesz chciał skomunikować się z jednym z twoich towarzyszy.

– Muszę zawiadomić tych, którzy mają pod swoją opieką delfina.

– Rozumiem. I dlatego proszę cię, napisz do swoich przyjaciół, że zgodziłeś się na wydanie nam delfina w zamian za swoje własne bezpieczeństwo.

– Przed chwilą powiedziałeś, że nie możesz nic przyrzec – rzekł spokojnie Blakeney.

– Jeżeli wszystko weźme pożądany obrót – odparł Chauvelin z lekką pogardą – i napiszesz ściśle, co ci podyktuję, to mogę ci nawet zagwarantować bezpieczeństwo osobiste.

– Wielkość twej dobroci przechodzi wszelkie pojęcie, sir.

– W takim razie zabierz się do pisania. Który z twoich towarzyszy otrzyma zlecenie?

– Mój szwagier Armand St. Just. Bawi jeszcze wciąż w Paryżu, zdaje mi się. On może zawiadomić innych.

Chauvelin nie odpowiedział zaraz. Zatrzymał się chwilę i zawahał. Czy Percy Blakeney był w stanie poświęcić towarzysza, który go zdradził, jeżeli jego własne bezpieczeństwo tego wymagało?

Czy wobec doniosłego ultimatum wybierze własne życie, a zgubi Armanda? Człowiek tego rodzaju co Chauvelin, nie mógł wczuć się w położenie Blakeney'a i gdyby chodziło jedynie o St. Justa, może Chauvelin byłby wahał się więcej; ale tu wchodziła jeszcze w grę żona Blakeney'a Małgorzata, siostra St. Justa, która była o wiele ważniejszą zakładniczką i doniosłą bronią w ręku dyplomaty.

Blakeney nie zdawał się zwracać uwagi na wahanie przeciwnika. Nie podniósł nawet oczu, tylko przysunął papier i pióro, gotów do pisania.

– Co chcesz, abym napisał? – spytał.

– Czy ten młody sowizdrzał uczyni, co mu więzień poleci, obywatelu Chauvelin? – spytał H~eron. Widocznie ta sama myśl przeszła mu przez głowę.

Kolega uspokoił go.

– Lepiej niż ktokolwiek inny – odrzekł stanowczo. – Czy chcesz pisać po francusku i pod moje dyktando, sir Percy?

– Czemu nie? Dyktuj nareszcie, drogi panie.

– Rozpocznij list, jak chcesz, a potem ja będę dyktował.

Śledził uważnie każde słowo, wychodzące spod pióra Blakeney'a, następnie zaczął mówić z wolna po francusku:

„Nie mogę znieść dłużej swego położenia. Obywatel H~eron i mr. Chauvelin… zrobili z tego więzienia prawdziwe piekło dla mnie…”

Sir Percy oderwał oczy od listu i uśmiechnął się.

– Mylisz się, drogi mr. Chambertin – rzekł. – Czułem się tu zupełnie dobrze.

– Staram się przedstawić sprawę twoim przyjaciołom jak najkorzystniej dla ciebie – odparł sucho Chauvelin.

– Dziękuję ci, sir, proszę, dyktuj dalej.

– Prawdziwe piekło dla mnie – powtórzył tamten – czy napisałeś już to?

„…i byłem zmuszony skapitulować. Jutro wyjeżdżamy stąd o świcie, zaprowadzę obywatela H~erona na miejsce, gdzie ukryto delfina. Ale władze rewolucyjne żądają, by jeden z członków ligi „Szkarłatnego Kwiatu” towarzyszył mi w tej ekspedycji. I dlatego proszę Cię, albo życzę sobie” – co wolisz, sir Percy?…

– „Proszę” brzmi zupełnie dobrze. Ten list jest rzeczywiście ogromnie zajmujący.

„…byś się przygotował do tej podróży. Wyjeżdżamy, jak powiedziałem, o świcie, i masz się stawić przy bramie Pałacu Sprawiedliwości punktualnie o #/6_tej. Władze gwarantują twoje bezpieczeństwo, ale jeśli odmówisz, czeka mnie jutro gilotyna.”

– „Czeka mnie jutro gilotyna!” Jak to wesoło brzmi, czyż nie, mr. Chambertin? – rzekł więzień. – Nie uwierzysz, jak to dyktando mnie bawi.

Chauvelin zacisnął usta. Czuł, że odpowiedź byłaby niegodna jego powagi, zwłaszcza, że w tej chwili doszły go odgłosy męskich rozmów i śmiechów, szczęk broni i ciężkie kroki, świadczące o obecności wielkiej liczby żołnierzy. Były ambasador wskazał ręką w stronę izby posterunkowej.

– Okoliczności się zmieniły, żarty nie są już na miejscu, mój panie. Podpisz list, sir Percy.

– Z przyjemnością – odparł Blakeney i położył zamaszysty podpis na liście.

Chauvelin przyglądał mu się oczami żbika. Wziął do ręki skończony list, odczytał go bardzo starannie, jakby szukając podwójnego znaczenia w słowach, które sam dyktował i oglądnął podpis. W końcu, nie widząc nic podejrzanego, złożył list własnoręcznie i wsadził do kieszeni płaszcza.

– Uważaj mr. Chambertin – rzekł Blakeney swobodnie, wypali dziurę w twym eleganckim ubraniu.

– Nie będzie miał na to czasu, sir Percy – odparł Chauvelin – bo jeżeli podasz mi adres obywatela St. Justa, poślę mu go w tej chwili.

– O tak późnej godzinie? Biedny Armand! Śpi już z pewnością. Mogę ci jednak podać jego adres, sir: ulica de la Croix Blanche, drzwi na prawo. Znasz dobrze to mieszkanie, obywatelu. A teraz – dodał, ziewając potężnie – czy pójdziemy do łóżka? Wyjeżdżamy wcześnie, a jestem taki śpiący!

Chauvelin, pomimo głęboko obmyślonych środków ostrożności, podjętych dla szczęśliwego zakończenia gigantycznego planu, odczuł dziwny niepokój. Miał przed sobą człowieka w ostatnim stadium wyczerpania fizycznego, którego twarz przy świetle lampy wydawała się woskowobladą, którego oczy jednak, choć wciąż zaczerwienione bezsennością, miały dziwny, tajemniczy błysk, jakby widziały coś niewidzialnego dla zwykłych oczu.

Pomyślał, że i H~eron musi zdawać sobie z tego sprawę, ale agent komitetu leżał rozparty na krześle, przyglądając się z lubością więźniowi.

– Największe dzieło, jakiego kiedykolwiek wspólnie dokonaliśmy, obywatelu Chauvelin – rzekł z zadowoleniem.

– Uważasz, że wszystko rozwija się pomyślnie? – spytał tamten z niedowierzaniem.

– Wszystko, ma się rozumieć. A teraz zajmij się listem. Wydam ostateczne rozporządzenia na jutro, ale przenocuję w sąsiedniej izbie.

– A ja na tym nęcącym łóżku – dodał więzień, podnosząc się z krzesła. – Dobranoc panom.

Skłonił się lekko. Tamci zwrócili się ku wyjściu; Chauvelin rzucił jeszcze raz badawcze spojrzenie na człowieka, którego w końcu doprowadził do upokarzającej uległości.

Blakeney stał wyprostowany, zwrócony ku odchodzącym. Dyplomata zauważył, że ciężko opierał się o stół, i choć żegnał ich ironicznym uśmiechem, dumna postać pojmanego lwa ugięła się, jak silny dąb pod naporem wszechpotężnego huraganu.

Z uczuciem zadowolenia Chauvelin wziął kolegę pod ramię i wyszli z celi.

Rozdział V. Zabij go!

O godzinie drugiej po północy Armand St. Just zbudził się na odgłos silnie szarpniętego dzwonka. W tych czasach w Paryżu jedno niebaczne słowo spowodować mogło odwiedziny, toteż Armand, choć posiadał świadectwo bezpieczeństwa, zerwał się z łóżka, przekonany, że umieszczono go znowu na liście podejrzanych. Co prawda nie odczuł najmniejszego strachu, chyba trochę smutku. Nie żałował ani życia, ani młodości. Życie obmierzło mu całkowicie od czasu, gdy szczęście uleciało na skrzydłach hańby, ale chodziło mu o Jankę. Była młoda i zapłacze gorzkimi łzami, wychylając pierwszą czarę goryczy, którą życie jej zgotuje, gdyż kochała go prawdziwie. Smutek ten jednak nie potrwa długo, dlatego właśnie, że była młoda. Tak będzie nawet lepiej – on, Armand St. Just, choć kochał ją namiętnie, nie przyniósł swej wybranej ani chwili prawdziwego szczęścia.

Od pierwszego dnia, gdy siedział przy niej w maleńkim saloniku na Square du Roule, ciężkie kroki H~erona zasępiły chwile upojenia, a jego miłość wywołała więcej łez w oczach Janki, niż uśmiechów na jej ustach.

Dla niej poświęcił honor, przyjaźń i obowiązek. Dla uwolnienia Janki z rąk łotrów popełnił czyn, wołający jak zbrodnia Kaina o pomstę do nieba; wskutek tej zbrodni zaćmione zostało ich szczęście, które nigdy już nie wróci.

Teraz wszystko się skończy; odejdzie z jej życia na zawsze. U stóp szafotu przyjdzie może ukojenie, którego nie zaznał od chwili, gdy stał się Judaszem.

Silniejsze pukanie do drzwi wyrwało go z tych rozmyślań. Zapalił świecę i nie wciągając nawet na siebie ubrania, przeszedł wąski przedpokój i otworzył drzwi frontowe.

– W imię ludu!

Oczekiwał nie tylko tego wezwania, ale i szczęku broni i komendy. Spodziewał się żołnierzy w białych mundurach gwardii paryskiej, którzy zepchną go na powrót do pokoju, by przeprowadzić rewizję i nałożyć kajdany na jego ręce. Tymczasem spokojny, suchy głos rzekł bez zwykłej szorstkości:

– W imię ludu!

I zamiast mundurów, bagnetów i czerwonych czapek o trójkolorowych kokardach zobaczył przed sobą postać piaskowego koloru, której twarz, oświetlona migotliwym światłem świecy, była dziwnie blada i poważna.

– Obywatel Chauvelin!… – szepnął Armand, więcej zdziwiony niż przestraszony tymi niezwykłymi odwiedzinami.

– We własnej osobie, obywatelu, do twoich usług – odparł Chauvelin swym zwykłym ironicznym tonem. – Przynoszę ci list od sir Percy'ego Blakeney'a. Czy pozwolisz mi wejść?

Armand cofnął się, pozwalając gościowi przestąpić próg. Zamknął drzwi wejściowe i przeszedł z nim do sypialni.

Był to ten sam pokój, w którym przed dwoma tygodniami zmuszono bohatera do kapitulacji. Teraz pogrążony był w ciemności, tylko słaby płomień świecy padał na twarz Armanda i białą jego koszulę. Młodzieniec postawił lichtarz na stole i zwrócił się do dyplomaty:

– Czy mam zapalić lampę?

– Nie potrzeba – odparł krótko Chauvelin. – Miałem ci oddać tylko to zlecenie i zadać krótkie pytanie.

Podał mu list, napisany przed godziną przez Blakeney'a.

– Więzień napisał go w mojej obecności – rzekł. – Czy chcesz list przeczytać?

Armand wziął kopertę, usiadł przy stole i nachylił pismo ku światłu. Przeczytał list bardzo uważnie aż do końca, potem odczytał go raz jeszcze. Czynił to samo, co przed chwilą Chauvelin: szukał pomiędzy wierszami innego, głębszego znaczenia słów, skreślonych własnoręcznie przez Percy'ego.

Armand ani na chwilę nie wątpił, że te puste słowa miały jedynie na celu zamydlenie oczu nieprzyjaciołom. Znał wodza równie dobrze jak Małgorzata i nie przypuszczał, że Blakeney gra rolę tchórza, ale jako wierny przyjaciel i towarzysz zrozumiał, że jego obowiązkiem było odgadnąć, czego wódz od niego wymagał.

Myśl jego powróciła do poprzedniego listu, który oddała mu Małgorzata, tego listu pełnego dobroci i przyjaźni, który przyniósł mu nadzieję, radość i pokój. I nagle jedno zdanie stanęło mu żywo przed oczami: „Jeżeli otrzymasz kiedykolwiek inny list ode mnie, to jakakolwiek będzie jego treść, uczyń, co ci w nim rozkazuję i poślij natychmiast jeden odpis Ffoulkesowi, a drugi Małgorzacie”.

Teraz wszystko stało mu się zupełnie jasne: jego obowiązek i dalsze postępowane. Rozkaz Percy'Ego był wyryty w jego pamięci.

Chauvelin czekał ze zwykłą niewzruszoną cierpliwością. Gdy Armand skończył czytanie, rzekł spokojnie:

– Jedno pytanie, obywatelu, i nie zatrzymuję cię dłużej. Ale przede wszystkim czy oddasz mi łaskawie ten lit? To cenny dokument, który na zawsze pozostanie w archiwum narodu.

Zanim jednak skończył, Armand z intuicją, która zjawia się czasem w krytycznych chwilach, uczynił to, czego Blakeney byłby niewątpliwie od niego zażądał. Przyłożył papier do świecy, róg cienkiego zmiętego papieru stanął w płomieniach i zanim Chauvelin wypowiedział słowo lub uczynił ruch protestu, ogień ogarnął arkusz. Armand rzucił zwęglone szczątki na ziemię i zdeptał je nogą.

– Wybacz, obywatelu – rzekł – przypadek…

– Bezowocny akt pietyzmu – przerwał Chauvelin, hamując gniew – gdyż czyn „Szkarłatnego Kwiatu” nie straci swej doniosłości z powodu głupiego zniszczenia dokumentu. Rycerski „Szkarłatny Kwiat”, szlachetny i wykwintny angielski gentleman, zgodził się na oddanie w nasze ręce niekoronowanego króla Francji w zamian za własne życie i wolność. Zdaje mi się, że nawet najzaciętszy jego wróg nie mógł pragnąć lepszego zakończenia kariery, nie mającej równej sobie w Europie. Ale dość tego – czas nagli. Muszę pomagać H~eronowi w przygotowaniach do drogi. Czy zastosujesz się do życzeń sir Percy'ego Blakeney'a, obywatelu St. Just?

– Ma się rozumieć.

– Musisz czekać przy bramie Pałacu Sprawiedliwości o szóstej rano.

– Stawię się na pewno.

– Towarzyszyć nam będziesz w naszej ekspedycji w roli zakładnika…

– Rozumiem doskonale.

– Hm… Jesteś odważny… Nie boisz się, obywatelu St. Just?

– Czego mam się bać?

– Będziesz życiem gwarantować, obywatelu, że wasz wódz nas nie zwodzi. Prócz tego myślałem w tej chwili o pewnych okolicznościach, które spowodowały zaaresztowanie sir Percy'ego Blakeney'a…

– Myślałeś o mojej zdradzie – odparł młody człowiek zimno, choć twarz jego powlokła nagle trupia bladość – o moim ohydnym kłamstwie, które uczyniło ze mnie to, czym jestem – stworzenie niegodne, by chodziło po ziemi…

– Cóż znowu – zaprotestował Chauvelin uprzejmie.

– Ohydne kłamstwo – ciągnął Armand dalej gwałtownie – uczyniło mnie podobnym do Kaina i Judasza. Gdy wciągnąłeś mnie w ten piekielny spisek, Janka Lange była już wolna!

– Wolna, ale nie całkiem bezpieczna…

– Kłamstwo, kłamstwo, za które bądź po trzykroć przeklęty! Wielki Boże! Czy się nie lękasz? Zdaje mi się, że gdybym cię teraz udusił własnymi rękoma, nie dokuczałyby mi tak nieznośne wyrzuty sumienia.

– Oddałbyś w ten sposób smutną przysługę swemu byłemu wodzowi – rzekł Chauvelin ironicznie. – Sir Percy Blakeney, obywatelu St. Just, przestałby żyć przed wschodem słońca, gdybym się nie zjawił w więzieniu do szóstej z rana. Tak ułożyliśmy się z H~eronem, zanim przyszedłem do ciebie.

– Wiem, że dbacie bardzo o swe nędzne skóry, ale nie potrzebujesz się obawiać. Wypełnię rozkazy mego wodza, który nie polecił mi ciebie zamordować.

– To bardzo ładnie z jego strony. A więc możemy liczyć na ciebie? Nie boisz się?

– Bać się zemsty „Szkarłatnego Kwiatu” za olbrzymią krzywdę, którą mu wyrządziłem? – odrzekł Armand dumnie i wyzywająco – nie, sir, nie boję się tego. Spędziłem ostatnie cztery tygodnie na bezustannej modlitwie do Boga, by dał mi sposobność poświęcenia życia za niego.

– Hm… według wszelkiego prawdopodobieństwa twoje modlitwy nie zostaną wysłuchane, obywatelu, co, mam wrażenie, często się zdarza. Zresztą nie wiem dokładnie, bo sam nigdy się nie modlę, ale w tym wypadku śmiałbym twierdzić, że nie ma najmniejszej nadziei pomocy Bożej; gdyby nawet sir Percy Blakeney miał zamiar wywrzeć na tobie swą zemstę, nie narazi innego życia, które będziemy mieli w swych rękach.

– Innego życia?

– Tak. Twoja siostra, lady Blakeney, przyłączy się do naszej wyprawy. Sir Percy nie wie o tym dotąd – chcemy zrobić mu miłą niespodziankę. Przy najlżejszym podejrzeniu lub najmniejszej chęci ucieczki ze strony Blakeney'a twoje życie i życie Małgorzaty będzie stracone; rozstrzelają was na jego oczach. Nie mogę chyba jaśniej rzeczy przedstawić, obywatelu St. Just.

Młodzieniec drżał z oburzenia. Straszne obrzydzenie do samego siebie i do popełnionej zbrodni, przyczyny okropnego położenia, przepełniało mu duszę. Krwawa mgła przesłaniała mu oczy. Dostrzegał tylko twarz zwyrodniałego potwora, twórcy tego piekielnego planu. Zdawało mu się, że wśród głuszy nocnej ponad słabym, migotliwym płomieniem świecy, rzucającym wkoło ciemne kręgi, otaczały go zastępy szatanów, krzycząc: „Zabij go! Zabij teraz, uwolnij świat od tej żmii!” I gdyby Chauvelin okazał najlżejszy strach i cofnął się ku drzwiom, Armand oszalały gniewem, smagany wyrzutami sumienia, straszliwszymi jeszcze niż jego wściekłość, skoczyłby do gardła swemu wrogowi i zdusił go jak zjadliwego gada.

Ale spokój Chauvelina i jego zimna krew przywróciły Armandowi przytomność. Opanował się. Popełnił już dość złego przez nieokiełznaną namiętność, i Bóg jeden wie, jakie straszne skutki pociągnąłby znowu za sobą wybuch jego gniewu. Do uszu Armanda dochodziły jak echo słowa Chauvelina:

„Nie dożyłby do rana, gdybym się nie zjawił w więzieniu do szóstej”.

Krwawa mgła rozwiała się, pierzchły zastępy szatanów, tylko blada, ironiczna twarz terrorysty spoglądała na niego z ciemności nocy.

– Nie mam powodu zatrzymywać się dłużej, obywatelu St. Just – rzekł Chauvelin swobodnie. – Możesz jeszcze odpocząć kilka godzin aż do swego wyjazdu, a ja mam mnóstwo roboty. Dobranoc, obywatelu.

– Dobranoc – szepnął Armand mechanicznie.

Wziął świecę i odprowadził gościa do drzwi. Poczekał z lichtarzem w ręku, dopóki Chauvelin nie zszedł z wąskich schodów.

Loża dozorczyni była oświetlona. Bez wątpienia zapaliła lampę, otwierając bramę nocnemu przybyszowi. Nazwisko i trójkolorowa kokarda ułatwiły mu wstęp, a teraz czekała na jego powrót.

St. Just, zadowolony z odejścia Chauvelina, powrócił do swego pokoju.

Rozdział VI. Oby nam Bóg dopomógł!

Armand zamknął starannie drzwi na klucz i zapalił lampę, bo świeca dawała zbyt słabe światło, a miał przed sobą ważną pracę. Najpierw podniósł z ziemi sczerniały arkusz papieru i wygładził go starannie, z uszanowaniem, jakby relikwię; łzy wezbrały w jego oczach, ale nie wstydził się ich, bo nikt nie widział jego bólu. Ulżyły mu i wzmocniły jego postanowienie. Pozostał tylko mały strzęp listu, niezupełnie zniszczony przez płomień, ale Armand umiał każde słowo na pamięć.

Wziął pióro, papier i atrament i zrobił z pamięci odpis listu, dodając od siebie kilka słów do Małgorzaty:

„Oto, co otrzymałem od Percy'ego przez ręce Chauvelina. Nie pytam o wytłumaczenie, choć nie rozumiem… Muszę być posłuszny. W swym poprzednim liście przestrzegł mnie, że jeżeli kiedykolwiek dostanę jeszcze rozkaz od niego, mam wypełnić ślepo, co mi poleca, i skomunikować się z Tobą. Poddaję się chętnie jego rozkazom. Ale przestrzegam Cię, mateczko, że Chauvelin życzy sobie, byś towarzyszyła nam w jutrzejszej wyprawie. Percy nie wie jeszcze dotąd o tym planie, inaczej nie wyjechałby nigdy. Ci zbóje obawiają się, że w jego uległości kryje się podstęp, że snuje plany ucieczki, a nie wydanie delfina; chcą więc jego spisek wniwecz obrócić, zatrzymując Ciebie i mnie, jako zakładników. Bóg jeden wie, jak gorąco pragnąłbym oddać życie za mego wodza, ale Twoje życie, najdroższa mateczko, jest bezcenne, i dlatego przestrzegam Cię z góry. Oby nam Bóg dopomógł!”

Po napisaniu tych kilku słów zapieczętował kopertę wraz z odpisem listu Percy'ego, wziął do ręki świecę i zszedł na dół.

Ciemno już było w loży dozorcy i Armand musiał długo pukać, zanim go usłyszano. Wreszcie zjawiła się dozorczyni, zmęczona i znudzona tymi dwukrotnymi odwiedzinami w ciągu jednej nocy, ale miała pewną sympatię dla swego młodego lokatora, którego hojność była jakby promieniem słońca w jej ciężkiej szarej doli.

– Jest tu list do mojej siostry, obywatelko – rzekł Armand błagalnie. – Mieszka przy ulicy de la Charonne, niedaleko fortyfikacji, musi być doręczony w przeciągu godziny. Chodzi tu o nasze życie i bezpieczeństwo trzeciej osoby, bardzo nam drogiej.

Dozorczyni załamała ręce.

– Ulica de la Charonne koło fortyfikacji! – zawołała – i to w godzinę! Matko Najświętsza, obywatelu, to niemożliwe! Kto się tego podejmie?

– Musi się ktoś znaleźć, obywatelko – odparł stanowczo Armand – to niedaleko, a na posłańca czeka pięć luidorów.

– Pięć luidorów!

Oczy zaświeciły biednej spracowanej kobiecie. Suma ta wystarczy jej przynajmniej na dwa miesiące.

– Oddaj mi list, obywatelu – rzekła – zarzucę naprędce ciepłą spódnicę i szal i pójdę sama. Nie mogę posłać chłopca o tej godzinie.

– Przyniesiesz mi odpowiedź od mojej siostry – rzekł Armand, który nauczony doświadczeniem stał się bardzo ostrożny w ostatnich czasach. – Przynieś mi ją do pokoju, a ja ci dam pięć luidorów.

Poczekał, aż się ubrała. Słyszał, jak rozmawiała ze swoim chłopcem, tym samym, który przed dwoma tygodniami zaniósł zdradziecki list Blakeney'owi. Wszystko przypominało Armandowi ową okropną noc. Każdy godzina, którą spędził w tym domu była dla niego torturą. Nareszcie miał opuścić to mieszkanie. Może oczekująca go wyprawa zdejmie mu ciężar z serca.

Kobieta przygotowała się szybko. St. Just wytłumaczył jej jeszcze raz, gdzie znajdował się dom, po czym wzięła list i przyrzekła, że wróci w najkrótszym czasie z odpowiedzią.

Armand odprowadził ją do drzwi. Noc była ciemna i dżdżysta. Z ciężkim westchnieniem wrócił na górę.

Rozdział VII. Gdy zgasła

ostatnia nadzieja…

Małgorzata siedziała z sir Ffoulkesem w małym, ciasnym pokoiku przy ulicy de la Charonne nad sklepem Łukasza. List Armanda, przestrzegający o zamiarach Chauvelina, leżał otwarty na stole. W ręku trzymała zapieczętowaną paczkę, którą Percy oddał jej dziesięć dni temu z prośbą, by ją otworzyła dopiero wówczas, gdy już zgaśnie wszelka nadzieja.

Mała lampka, stojąca na stole, rzucała mdłe światło na nędzny, źle umeblowany pokój. Dwóch godzin brakowało jeszcze do świtu. Dozorczyni przyniosła list Armanda i Małgorzata nakreśliła, śpiesznie żądaną odpowiedź, pełną miłości i otuchy. Potem zawezwała sir Andrew Ffoulkesa. Nie opuszczał jej ani na chwilę w ciągu tych ciężkich dni, mieszkał w maleńkiej izdebce na poddaszu przy ulicy de la Charonne.

Na jej wezwanie zszedł śpiesznie, a teraz siedzieli razem przy lampce oliwnej, oświecającej ich blade i stroskane twarze.

Na dworze drobny, przenikliwy deszcz ze śniegiem bił o szyby, a mroźny wiatr przeciskał się przez szpary źle dopasowanych ram okiennych, przenikając ich chłodem. Ale ani Małgorzata, ani Ffoulkes nie zważali na zimno. Otulili się w płaszcze, nie zwracając uwagi na podmuchy wichru, która igrała płomieniem lampy.

– Rozumiem teraz – rzekła Małgorzata z tym spokojem, który się odzyskuje w chwilach najwyższej rozpaczy – rozumiem, co miał na myśli Percy, gdy kazał mi przyrzec, że nie otworzę tej koperty, dopóki nie będziemy mieli wrażenia, ja i ty, sir Andrew, że gra rolę tchórza. Tchórza! Wielki Boże! – zaszlochała z cicha, a potem zapytała: – Czy nie zdaje ci się, że nadeszła chwila otworzenia paczki?

– Bez wątpienia, lady Blakeney – odrzekł Ffoulkes poważnie. – Jestem przekonany, że już przed dwoma tygodniami Blakeney miał plan w głowie, który teraz dojrzał. Chce wydostać się za wszelką cenę z tej okropnej Conciergerie, z której wyjść niepodobna. Wiedziałem o tym z góry. Ale poza jej murami to inna sprawa. Nie wierzę, by człowiek tej miary co Blakeney miał zginąć z rąk tych psów.

Spojrzała na niego z wdzięcznością, ale z bezgranicznym smutkiem. Mówił o dwóch tygodniach. Widziała Percy'ego przed dziesięcioma dniami, a wtedy już śmierć na niego czyhała. Od tego czasu próbowała wciąż oddalać straszne widziadła, które wyobraźnia jej nasuwała: jego zwiększające się wciąż wyczerpanie, zanik woli i energii.

– Bóg zapłać, sir Andrew, za twoją wiarę i ufność – rzekła, próbując się uśmiechnąć – bez ciebie byłabym dawno straciła wszelką nadzieję, a ostatnie dni byłyby dla mnie piekłem bez twej pomocy i podpory. Bóg jeden wie, że nie brak mi odwagi, że zniosę wszystko, prócz jednej rzeczy… śmierci jego nie przeżyję… To byłoby ponad moje siły. Dlatego obawiam się, sir Andrew…

– Czego się obawiasz, lady?

– Boję się, że jeżeli Percy się dowie, iż jako zakładniczka ręczę swoim życiem za wynik wyprawy, to nie wytrzyma i ulegnie… Boże! – krzyknęła z rozpaczą – powiedz mi, co mam robić?

– Przede wszystkim otworzymy paczkę – rzekł Ffoulkes łagodnie – potem wytężymy wszystkie nasze siły, by wypełnić co do joty jego rozkazy; ani mniej, ani więcej, słowo w słowo, krok za krokiem i wierzę silnie, że będzie dobrze.

Jeszcze raz jego spokój, hart męski i wiara, dodały jej otuchy; osuszyła łzy i przystąpiła do otwierania pieczęci. W paczce były dwa listy: jeden bez adresu, przeznaczony widocznie dla niej i Ffoulkesa, drugi zaadresowany do barona Jana de Batza, ulica St. Jean de Latran 15, Paryż.

– List do tego okropnego barona de Batza? – rzekła Małgorzata, spoglądając ze zdumieniem na kopertę i obracając ją na wszystkie strony – do tego zarozumiałego pyszałka? Znam go i jego działalność. Jaki interes może mieć Percy do niego?

Sir Andrew był niemniej zdziwiony, ale nie mieli zamiaru tracić czasu na puste domysły.

Małgorzata rozwinęła list przeznaczony dla niej, i spojrzawszy na przyjaciela, którego twarz drgała ze wzruszenia, zaczęła z wolna czytać:

„Nie pytam się Was, czy mi ufacie, bo wiem jaka byłaby Wasza odpowiedź. Nie mogę zginąć w tej norze, jak szczur w pułapce, i muszę się wyswobodzić, by umrzeć przynajmniej pod Bożym niebem. Wy oboje zrozumiecie, a zrozumiawszy zaufacie mi aż do końca. Poślij w tej chwili załączony list do adresata, a Ciebie, Ffoulkesie, mój najwierniejszy przyjacielu, proszę z całej duszy, abyś czuwał nad Małgorzatą i nie opuszczał jej. Armand pozostanie przy mnie. Gdy przeczytasz ten list (a przeczytasz go dopiero wtedy, gdy Ty i ona przekonacie się, że nie ma już nadziei) namów ją, by powracała do Anglii jak najprędzej. W Calais skomunikujesz się z moim jachtem „Day Dreamem” zwykłym sposobem i wsiądziecie na pokład. Nie pozwól, by którykolwiek z członków ligi pozostał na ziemi francuskiej po Waszym odjeździe. Nakaż sternikowi, by zwrócił jacht ku Le Portel i czekał tam na mnie przez trzy noce. Po upływie tego czasu jedźcie prosto do Anglii, bo dłuższe czekanie byłoby bezcelowe. Wydaję te rozporządzenia dla bezpieczeństwa Małgorzaty i całej ligi, która obecnie bawi we Francji. Towarzyszu, błagam Cię, byś czuwał nad wypełnieniem tych zleceń, które są moją ostatnią wolą. De Batzowi dałem rendez_vous przy kaplicy świętego Grobu, za parkiem pałacu d'Ourde. On pomoże mi w ratowaniu delfina, a jeżeli przy sprzyjającym szczęściu zdołam i siebie wyratować dosięgnę Le Portel przez zamarzniętą rzekę Liane. Bezpieczeństwo Małgorzaty powierzam Tobie, Ffoulkes. Gdybym mógł przewidzieć przyszłość i upewnić się, że szczęśliwie dobiję do Anglii! Proś ją, by jechała w tej chwili do Calais. Przeczytaliście oboje, co napisałem – nie rozkazuję, tylko proszę. Wiem, że Ty, Ffoulkes, pozostaniesz przy niej, gdziekolwiek się uda. Niech Bóg ma Was w swojej opiece!”

Głos Małgorzaty umilkł. Otaczała ich głęboka cisza tej odległej części wielkiego miasta, w której sir Andrew Ffoulkes i ona znaleźli schronienie w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Cierpienie ich doszło do punktu kulminacyjnego po przeczytaniu listu, przychodzącego już jakby z tamtego świata.

Percy napisał go dziesięć dni temu; od tego czasu nie pozostawiono mu ani chwili spokoju. Ile sił i energii stracił w ciągu tych strasznych godzin samotności i udręki!

– Miejmy nadzieję, lady Blakeney – rzekł sir Andrew po chwili milczenia – że uda nam się twoja ucieczka z Paryża, ale według listu Armanda…

– Percy nie wypędza mnie przecież?

– Nie mogę cię zmusić, lady Blakeney, nie jesteś członkiem ligi.

– Jestem – odparła z mocą – i ślubowałam jak i wy posłuszeństwo; odjadę, kiedy sobie tego życzy; a ty sir Andrew, czy usłuchasz go także?

– Otrzymałem rozkaz, by zostać przy tobie – to łatwe zadanie.

– Czy wiesz, gdzie leży pałac d'Ourde?

– Wiem. Dwór jest pusty, a park całkiem zaniedbany. Właściciel uciekł po wybuchu rewolucji, zostawiając w domu gospodynię, dziwne stworzenie niespełna rozumu. Pałac i kaplica znajdują się w lesie na samym końcu posiadłości. Służyły Blakeney'owi i nam jako schronienie w wyprawach.

– Ale nie ma tam delfina?

– Nie, stosownie do listu Blakeney'a sprzed dziesięciu dni, Tony, który miał dziecko pod swoją opieką, miał przekroczyć dzisiaj granicę holenderską z jego królewską mością.

– Rozumiem – rzekła. – Ale co znaczy ten list do de Batza?

– Tego nie mogę sobie wytłumaczyć, ale oddam go najprędzej według podanego adresu, choć żal mi ciebie opuścić. Czy nie zgodziłabyś się na wyjazd z Paryża przedtem. Zdaje mi się, że lepiej to uczynić przed świtem. Wynajmę wózek Łukasza, i jeżeli staniemy w St. Germain jeszcze przed południem, mógłbym powrócić i oddać list de Batzowi. Muszę to sam załatwić, a w farmie Acharda będę spokojny o ciebie choćby przez parę godzin.

– Zgadzam się na wszystko, co uważasz za potrzebne, sir Andrew – rzekła – chcę zastosować się ściśle do ostatnich życzeń Percy'ego. Bóg jeden wie, jakbym pragnęła towarzyszyć mu krok za krokiem jako zakładniczka lub więzień, mniejsza o to, byleby go widzieć…

Zobojętniała na własny los, była bardzo blada, podbite oczy zdradzały bezsenne noce pełne męki i rozpaczy, ale płakać nie mogła, łez zabrakło.

– Będę gotowa za dziesięć minut, sir Andrew – rzekła. – Mam bardzo mało rzeczy ze sobą. Czy nie poszedłbyś tymczasem do Łukasza, by zamówić bryczkę?

Uczynił, jak sobie życzyła. Nie łudził się jej pozornym spokojem, wiedząc, ile cierpiała i ile jeszcze cierpieć będzie podczas tej uciążliwej podróży do Calais.

Poszedł do Łukasza, a w kwadrans potem Małgorzata zeszła ze schodów, gotowa do drogi. Zastała sir Andrew Ffoulkesa rozmawiającego z oficerem gwardii paryskiej, podczas gdy dwóch żołnierzy tego samego pułku stało przy koniu Łukasza. Sir Andrew zwrócił się do niej:

– Stało się to, czego się obawiałem, lady Blakeney – rzekł. – Ten człowiek przyjechał po ciebie. Nie daje żadnych wyjaśnień, tylko żąda, byś udała się z nim zaraz na posterunek policji na ulicę św. Anny, gdzie oczekuje ciebie obywatel Chauvelin z ramienia komitetu bezpieczeństwa publicznego.

Sir Andrew spostrzegł, że wyraz ulgi rozjaśnił bladą twarz Małgorzaty. Myśl o własnym bezpieczeństwie, podczas gdy Percy staczał nierówną walkę ze śmiercią, była dla niej nader ciężka. Posłusznie, bez szemrania poddawała się jego woli, ale przeznaczenie inaczej pokierowało jej losem – ciężar spadł jej z serca.

– Udam się w tej chwili z listem do de Batza – szepnął śpiesznie sir Andrew – a potem puszczę się w drogę ku północy. Skomunikuję się z członkami ligi i nakażę im, by opuścili Francję stosownie do woli wodza. Pojadę też do Calais i porozumiem się z kapitanem jachtu „Day Dreamu”. Liga wsiądzie na jego pokład i odpłynie ku Le Portel, o którym wspomina Percy. Ja zaś pójdę lądem do Le Portel, a jeżeli nie otrzymam wiadomości o tobie i o całej ekspedycji, skieruję się na południe ku pałacowi d'Ourde. Oto wszystko, co mogę uczynić. Jeżeli ci się uda, donieść Percy'emu lub Armandowi, gdzie się znajduję. Jestem spokojny, bo robię, co mogę, by wypełnić wolę Blakeney'a. Niech cię Bóg prowadzi, lady Blakeney, i ratuje Percy'ego!

Ucałował jej rękę, a ona skinęła na oficera, że gotowa puścić się w drogę.

Dorożka czekała już na nich. Zbliżyła się do niej pewnym krokiem i wsiadając do powozu, posłała sir Ffoulkesowi ostatnie pożegnanie.

Rozdział VIII. Posterunek przy ulicy

świętej Anny

Orszak opuszczał bramę Pałacu Sprawiedliwości. Zimno było przejmujące i ostry wiatr północny dął z wyżyn Montmartre, smagając mokrym śniegiem twarze żołnierzy.

Armand, którego palce były skostniałe z zimna, nie czuł nawet cugli w ręku. Chauvelin jechał tuż przy nim, ale nie zamienili ani jednego słowa od chwili, gdy mała grupka, złożona z dwudziestu konnych żołnierzy, zapełniła dziedziniec, a Chauvelin wydał rozkaz, by prowadzono na uwięzi konia Armanda. Zamknięta dorożka postępowała za jeźdźcami, otoczona konnymi żołnierzami. Brzydka, chuda głowa H~erona, podobna w wysokim kapeluszu do głowy cukru, ukazywała się od czasu do czasu w oknie karety. Nie był dobrym jeźdźcem, zresztą wolał mieć Blakeney'a pod okiem. Kapral powiedział Armandowi, że więzień zakuty w kajdany jedzie z H~eronem w powozie. Poza tym żołnierze nie mogli dać żadnego wyjaśnienia i nie wiedzieli nawet, dokąd jadą. Może w ich prostych umysłach powstawało pytanie: dlaczego tego więźnia eskortowano z taką paradą z Conciergerie, podczas gdy tysiące innych skazańców w mieście i na prowincji posyłano na gilotynę jak stado owiec do rzeźni bez tylu ceremonii?

Ale choć się dziwili, nie rozmawiali o tym między sobą. Twarze ich, zsiniałe od zimna, przedstawiały obraz najwyższej obojętności.

Zegar na wieży Notre Dame wydzwaniał siódmą, gdy wyruszono w drogę. Na wschodzie blade światło zimowego poranka wyłaniało się z panujących zewsząd ciemności. Wieże kościołów zarysowały się na tle szarego nieba, a poniżej na prawo zmarznięta rzeka jak stalowa wstęga wiła swe zgrabne skręty przed fasadą Luwru, którego surowe mury zdawały się grobowcem zamarłych olbrzymów przeszłości.

Wielka stolica budziła się ze snu. Ruch uliczny rozpoczynał się od samego rana, a w obozie pod gołym niebem mężczyźni, kobiety i dzieci, wprzągnięci do wielkiego dzieła odziewania i żywienia ludu francuskiego, nachylali się już nad pracą, zanim zimowy świt rozpostarł swe blade, ponure światło ponad wąskimi ulicami miasta.

Armand drżał z zimna. Ta milcząca jazda pod ołowianym niebem, wśród wichru i śniegu wydawała mu się snem. Gdy pierwsi jeźdźcy skręcili na „Pont au Change”, stanęła mu przed oczyma cała panorama tych trzech minionych tygodni. Dojrzał kamienicę przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, gdzie Percy mieszkał przed wyratowaniem delfina, poznał nawet okno, w którym wielki marzyciel snuł szlachetne plany, zanim nie powalił go bezwzględny przeciwnik. Na co? Po co? Armand nie śmiał spojrzeć na nędzny, obdarty powóz, unoszący dumnego, nieustraszonego wodza, siedzącego teraz w kajdanach obok nędznika, którego sama obecność była dla niego zniewagą.

Przejeżdżali koło domu na Quai de la Ferraille, gdzie Małgorzata mieszkała dziesięć dni temu. Tu odwiedził ją Armand, łudząc się, że nie domyśli się nigdy zbrodni, ciążącej na jego sumieniu. Próbował rzucić zasłonę na te kochające macierzyńskie oczy, choć wiedział, że rąbek zasłony musi podnieść się wcześniej czy później, a wtedy przekleństwo spadnie na niego, zamieniając go w tułacza, nie znającego ani spokoju, ani domu rodzinnego.

Gdy mała gromadka mijała więzienie „Temple”, jego bramę, posterunek i okienko odźwiernego, Armand zamknął oczy, gdyż nie mógł znieść tego widoku.

Nic dziwnego, że drżał na całym ciele i otulał się staranniej w płaszcz. Każdy kamień, każda ulica budziła w nim wspomnienia. Wyrzuty sumienia mroziły mu krew w żyłach, a turkot fatalnego powozu dźwięczał mu w uszach jak piekielna wrzawa. Minęli w końcu ruchliwe dzielnice miasta i skręcili na ulicę św. Anny. Domy były tu rzadsze, poprzedzielane wąskimi pasami ogrodów warzywnych, lub tak zwaną „ziemią niczyją”.

Padło słowo komendy i orszak zatrzymał się.

Było już całkiem jasno, ale deszcz nie ustawał.

Rozkazano Armandowi zsiąść z konia i szeregowiec zaprowadził go do drzwi murowanego budynku, stojącego na osobności po prawej stronie ulicy. Otoczony był niskim murem i nieuprawnym kawałkiem ogrodu, który zamienił się w morze błota.

Naprzeciwko rozciągała się linia fortyfikacji, rysujących się niewyraźnie na tle mglistego nieba. Tu i tam widniały rzadko rozsiane domy i wiatraki, zanurzone w brązowej rozmokłej ziemi. Ta mało zamieszkała dzielnica wielkiej stolicy, tak pusta i opuszczona, zdawała się jakby bezużytecznym członkiem w tym żywym i pulsującym ciele.

Chauvelin stanął na progu i skinął na Armanda, by szedł za nim. Weszli przez ciemny, wąski korytarz do pokoju, w którym unosił się silny zapach kawy. W środku izby zastali nakryty stół z filiżankami ciepłej kawy. Chauvelin zachęcił Armanda uprzejmie do spożycia śniadania, twierdząc, że ciepły napój rozgrzeje mu skostniałe członki.

Gdy St. Just rozglądnął się po pokoju, zobaczył na drewnianej ławce pod ścianą swą siostrę Małgorzatę. Zerwała się, by zbliżyć się do niego, ale Chauvelin zatrzymał ją.

– Nie teraz, obywatelko – rzekł grzecznie.

Usiadła na powrót i Armand zauważył, jak zimne i zobojętniałe było jej spojrzenie.

– Spodziewam się, że nie ucierpiałaś bardzo od zimna, lady Blakeney – rzekł Chauvelin. – Przykro mi, że tak długo musiałaś na nas czekać, ale czasem przy wyjazdach opóźnienia są nieuniknione.

Nie odrzekła nic, tylko na jego powtórne zapytanie skinęła przecząco głową.

Armand czuł się lepiej po gorącej kawie. – Mateczko – rzekł po angielsku – napij się kawy, rozgrzejesz się nieco.

– Dziękuję ci, mój drogi – odparła. – Piłam już na śniadanie, a nie jest mi zimno.

Naraz drzwi otworzyły się gwałtownie i H~eron stanął na progu.

– Czy cały dzień spędzimy w tej przeklętej dziurze? – spytał groźnie.

Armand, który śledził siostrę bardzo uważnie, widział, że drgnęła na widok H~erona. Oczy utkwiła w nim, jak schwytany ptak na widok zbliżającego się węża.

Chauvelin nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Chwileczkę, obywatelu H~eronie – rzekł. – Ta kawa jest doskonała. Czy więzień jest z tobą? – spytał.

H~eron wskazał w stronę drugiego pokoju.

– Tam – rzekł krótko.

– W takim razie, obywatelu, bądź tak dobry i przyprowadź go tutaj; chcę wytłumaczyć mu, jak rzeczy stoją.

H~eron zaklął siarczyście, plunął dwa razy na ziemię i skinął na kogoś, który stał na korytarzu.

– Nie, sierżancie, nie ciebie wołam, tylko więźnia – rzekł gburowato.

Prawie równocześnie ukazał się w drzwiach sir Percy Blakeney. Ręce miał skute na plecach, ale trzymał się bardzo prosto, choć widać było od razu, że przychodziło mu to z wielką trudnością.

Na widok Armanda oczy zabłysły mu prawie niedostrzegalnie, ale gdy zoczył Małgorzatę, znękana jego twarz powlekła się trupią bladością.

Chauvelin śledził go uważnie, z czego Blakeney zdawał sobie doskonale sprawę i dlatego nie uczynił najmniejszego ruchu, tylko zagryzł wargi i spuścił oczy, by nie zdradzić ich blasku.

Ale nawet najchytrzejszy, najśmiertelniejszy wróg nie mógł dostrzec subtelnego porozumienia między Małgorzatą a człowiekiem, którego kochała. Był to jakby prąd magnetyczny, niewidoczny, nieuchwytny dla nikogo, prócz nich samych. Z góry przewidziała wszystko: wiedziała, że go zobaczy, że ujrzy jego wyczerpanie i bezsilność wobec nieuniknionego zła, i że nie dopuszczą ich do rozmowy. Usiłowała zatem wyrazić w swym spojrzeniu wszystko, czego wypowiedzieć jej nie było wolno: zapewnienie, że przeczytała jego ostatni list i gotowa wypełnić jego rozkaz, ale że przeznaczenie i wrogowie stanęli jej na przeszkodzie. Niewidocznie uczyniła ruch, jakby podawała komuś papier, a potem skinęła potwierdzająco. Tę odpowiedź on jeden rozumiał.

– Jesteś z pewnością zdziwiony, sir Percy – rzekł po chwili Chauvelin – że widzisz tu lady Blakeney. Ona i obywatel St. Just przyłączą się do naszej wyprawy. Nikt z nas nie zna miejsca, do którego nas prowadzisz. Obywatel H~eron i ja jesteśmy całkowicie w twoich rękach; może knujesz spisek na nasze życie, by ułatwić sobie ucieczkę? Dlatego nie dziw się, że zarządziliśmy pewne środki ostrożności, by zabezpieczyć się od spisków, z których słynie „Szkarłatny Kwiat”.

Urwał i tylko cichy chichot H~erona zamącił chwilową ciszę. Blakeney milczał. Widocznie wiedział, co nastąpi. Znał Chauvelina i rodzaj pomysłów, które zrodzić się mogły w jego umyśle, i z chwilą, gdy ujrzał Małgorzatę, zgadł, do czego dążył.

– Obywatel H~eron niecierpliwi się, sir Percy – ciągnął dalej Chauvelin – muszę się zatem śpieszyć. Lady Blakeney i obywatel St. Just są naszymi zakładnikami. Za najlżejszym podejrzeniem, że prowadzisz nas w zasadzkę, że cała wyprawa była tylko pretekstem do ułatwienia sobie ucieczki, a odnalezienie Kapeta próżną obietnicą, twoja żona i twój przyjaciel zostaną rozstrzelani na twoich oczach.

Na dworze deszcz uderzał w dalszym ciągu w szyby okienne, a wiatr wył żałośnie w obnażonych konarach drzew, ale w izbie żaden szmer nie przerywał śmiertelnej ciszy, choć w tej chwili nienawiść, miłość, dzika namiętność i wzniosła ofiara z samego siebie, najsilniejsze bodźce, które zna serce ludzkie, trzymały na uwięzi trzech mężów – każdy z nich był niewolnikiem swej głównej namiętności, każdy gotów był poświęcić dla niej wszystko.

H~eron odezwał się pierwszy.

– A więc – wrzasnął – na co czekamy jeszcze? Więzień wie, czego się trzymać. Możemy jechać dalej.

– Powoli, obywatelu – rzekł Chauvelin z flegmą, która stanowiła żywy kontrast z porywczym usposobieniem kolegi. – Czy zrozumiałeś, sir Percy, pod jakimi warunkami rozpoczynamy wszyscy podróż?

– Wszyscy? – spytał Blakeney. – Czy jesteś pewny, że przyjmuję twoje warunki i że gotów jestem wyruszyć w drogę?

– Jeżeli nie wyruszysz w drogę dobrowolnie – zawył H~eron – to zaduszę tę kobietę własnymi rękami, zaraz, teraz, na wstępie!

Blakeney spojrzał na niego przez na pół zmrużone powieki i tym, którzy go kochali, i tym, którzy go nienawidzili, zdawało się, że potężne muskuły kruszą się z wysiłku, by nie rzucić się, nie zabić… Ale po chwili zwrócił oczy ku Małgorzacie i ona jedna spostrzegła w nich wyraz niemej prośby o przebaczenie. Prawie równocześnie rysy jego wypogodziły się i w oczach odbił się wyraz najwyższej rezygnacji, do której tylko mężni są zdolni wobec nieuniknionego przeznaczenia.

Spojrzał na H~erona i rzekł spokojnie.

– Nie mam wyboru, obywatelu H~eronie. Masz rację – po co zwlekać?

Rozdział IX. Uciążliwa droga

Deszcz bezustanny, monotonny deszcz. Wiatr się zmienił, dął teraz z większą siłą, jęczał w konarach drzew i gnał po niebie ciężkie i szare chmury.

Zamarzły deszcz ranił żołnierzom ręce, wywołując na dłoniach pęcherze i odmrożenia, a konie rzucały niecierpliwie głowami, gdyż grudki ostrego śniegu zasypywały im uszy i kłuły delikatne nozdrza. Trzy dni okropnej, monotonnej drogi, przerywanej jedynie postojami w przydrożnych zajazdach lub zmianą warty w napotykanych posterunkach. Podczas drogi zaś jeno tupot kopyt końskich i turkot powozów zaprzężonych w silne konie, zmieniane na każdym postoju. Żołnierz na koźle zmuszał je, by dotrzymywały kroku jeźdźcom, którzy lekkim kłusem jechali przodem. Od czasu do czasu rozwichrzona głowa H~erona wychylała się z okna powozu, by pytał o drogę lub o odległość do najbliższego miasteczka. Krzyczał na żołnierzy, furmana, swego kolegę i na każdego, kto się nawinął, przeklinając daleką podróż, zimno i słotę.

Wieczorem drugiego dnia mieli wypadek. Więzień, który wskutek wyczerpania słaniał się na nogach, upadł na H~erona, gdy obaj wsiadali do powozu po odpoczynku w Amiens i obywatel H~eron pośliznął się w błocie. Uderzył głową silnie o stopień powozu, rozcinając sobie czoło. Był zmuszony założyć bandaż na głowę, co nie przyczyniło się do jego urody, tylko zepsuło mu jeszcze więcej humor.

Pędził wciąż ludzi, nakłaniał do pośpiechu i do skracania postojów, ale Chauvelin nie słuchał jego rad, przeciwnie; pozwalał żołnierzom na dłuższe wypoczynki i odżywiał ich dobrze, rozumiejąc, że niezadowolenie łatwo wkraść się mogło do garstki żołnierzy, wystawionych na ciągłą słotę i wicher. Małgorzata zdawała sobie poniekąd sprawę z tego wszystkiego. Była jakby widzem dramatu, rozgrywającego się przed jej oczyma, a wstrzymać go nie była w stanie. Ciężka kurtyna zapadnie niebawem po ostatnim akcie, a ona i wszyscy widzowie: Armand, Chauvelin, H~eron i żołnierze zwrócą się ku domowi, pozostawiając głównego aktora poza kurtyną, która się już więcej nie podniesie.

Po pierwszym postoju przy ul. św. Anny kazano jej wsiąść do drugiego powozu, jadącego w oddaleniu pięćdziesięciu metrów za pierwszą karetą. Był również otoczony kilkunastoma jeźdźcami.

Armand i Chauvelin jechali razem z nią. Cały dzień siedziała milcząca, patrząc przez okno na monotonną drogę i krople deszczu, spływające po gładkiej szybie, jak bezustanne strumienie łez. W ciągu dnia zarządzono dwa postoje: jeden w porze obiadowej, drugi po południu. Gdy Armand i Małgorzata wysiedli z powozu, zaprowadzono ich do zajazdu, gdzie podano im posiłek. Mieli zwykle pokój dla siebie ze strażą, postawioną przy drzwiach; próbowali jeść, by podtrzymać siły do końca tej okropnej podróży.

Nocowali raz w Beauvais, a raz w Abbeville, gdzie ugoszczono ich nie najgorzej. Straż nie spuszczała ich z oka, ale byli więźniami tylko z nazwy, bo nie zbywało im prawie na niczym. Wieczorem czuli się tak zmęczeni, że z zadowoleniem układali się do snu na twardych łóżkach. Ale sen nie przychodził, gdyż serca szukały tego, który pochłaniał wszystkie ich myśli.

Nie wiedzieli o Percy'm prawie nic. Widocznie przynoszono mu posiłek do powozu, gdyż dwa razy tylko, w Beauvais i Abbeville, widzieli, jak wysiadał; ale tak był wówczas otoczony żołnierzami, że spostrzegli tylko jego głowę i szerokie ramiona ponad zwartą masą straży.

Pewnego razu Małgorzata, odrzuciwszy na chwilę dumę i godność, spytała Chauvelina o męża.

– Jest wesoły i dobrej myśli, lady Blakeney – odparł drwiąco. – Ci Anglicy to dziwni ludzie. My Francuzi nie rozumiemy ich nigdy. Ich fatalizm jest prawie wschodzi. Czy uwierzysz, lady Blakeney, że gdy go aresztowano, nie podniósł nawet palca, aby się bronić? Myśleliśmy, że będzie walczył do ostatka jak lew. A teraz, gdy doszedł do przekonania, że musi się poddać, jest zupełnie spokojny. Ilekroć zaglądałem do powozu, zastawałem go zawsze pogrążonego we śnie.

– Ale… – rzekła z wysiłkiem – czy skuty jest… w kajdanach?

– Ależ nie – uspokoił ją Chauvelin. – Mając ciebie, lady Blakeney i obywatela St. Justa za towarzyszy podróży, nie potrzebujemy się obawiać, by „Szkarłatny Kwiat” zniknął nam sprzed oczu.

Gwałtowna odpowiedź cisnęła się już do ust Armandowi. Gorąca krew buntowała się na samą myśl, by ten człowiek śmiał w ten sposób przemawiać do jego siostry, urągając jej męce, ale wstrzymała go niema prośba Małgorzaty. Na co przydać się mógł protest, skoro ten nędznik, nieczuły na ból, który zadawał, przejęty był jedynie rządzą odwetu?

Armand zaciął usta, starając się ujarzmić swą naturę i nabyć trochę owego fatalizmu, który, jak mówił Chauvelin, był charakterystyczną cechą Anglików. Usiadł przy siostrze, pragnąc całym sercem podnieść ją na duchu. Ale czy jego obecność nie była dla niej obelgą i świętokradztwem? Mówiła tak mało, nawet gdy byli sami, że od czasu do czasu okropne przypuszczenie wkradało się do jego przemęczonego umysłu. Czy Małgorzata zgadła? Czy wiedziała już, że ten okropny kataklizm, do którego się zbliżali z każdym obrotem koła, spowodowany był zdradziecką ręką jej brata?… Ta myśl dręczyła go coraz bardziej i zaczął zastanawiać się, czy nie byłoby o wiele prościej zakończyć to nędzne życie. Gdy powóz wjedzie na most bez poręczy nad przepaścią byłoby tak łatwo otworzyć drzwi karety i skoczyć w wieczność…

Tak łatwo, lecz tak podle…

Głos Małgorzaty powrócił mu przytomność. Jego życie nie należało już do niego. Należało do wodza, którego zdradził, do siostry, nad którą musiał teraz czuwać.

O Jance myślał mało. Odłożył na bok to czarowne wspomnienie, jak kwiat pamiątkowy między kartki minionego szczęścia. Nie był godny wyciągać ręki ku czystej kobiecie od chwili, gdy ta dłoń nosiła na sobie znamię Kaina.

A pomimo wszystkiego Małgorzata siedziała przy nim, trzymała go za rękę i razem patrzyli na błotnistą drogę, przysłuchując się szumowi wiatru i turkotowi karety, jadącej na przedzie. I było coś beznadziejnego w tym bezustannym deszczu, w jękach wichru w obnażonych drzewach i w tym krajobrazie błota i rozpaczy pod wiecznie ołowianym niebem.

Rozdział X. Postój w Cr~ecy

– Nie zasypiaj, obywatelu, jesteśmy w Cr~ecy, naszym ostatnim postoju.

Armand zbudził się. Jechali bez przerwy od Abbeville, skąd wyruszyli o świcie. Kołysanie karety i plusk deszczu uśpiły go prawie.

Chauvelin wysiadł z powozu i podał rękę Małgorzacie. Armand wyprostował zesztywniałe członki i pośpieszył za siostrą. Wciąż ci nędzni żołnierze w swych przemoczonych niebieskich mundurach i czerwonych czapkach na głowie.

Małe, brudne miasteczko rozciągało się przed nimi. Na nierównym bruku wąskich ulic głębokie kałuże odbijały szare niebo, a dachówki domów błyszczały w zimnym, wietrznym świetle. Oto Cr~ecy! Ostatni postój w podróży, jak powiedział Chauvelin. Gromadka zatrzymała się przed małym, jednopiętrowym budynkiem o drewnianej werandzie, biegnącej wzdłuż domu.

Niski, wąski pokój przywitał Armanda i Małgorzatę, gdy przestąpili próg. Na bielonych wapnem ścianach widniały dużymi literami nakreślone słowa: „Wolność, równość, braterstwo”. Wciąż ten sam zaduch, zapach cebuli i spleśniałego sera, wciąż te same twarde, proste ławki wkoło stołu o brudnej podartej serwecie.

Małgorzata była trochę oszołomiona i zmęczona jazdą. Pięć godzin spędziła w zamkniętej karecie, pogrążona w myślach, których nic nie przerywało, chyba szary monotonny krajobraz.

Armand usadowił ją na ławce, a ona oparła się o stół łokciami i ukryła twarz w dłoniach.

– Gdybyż się to już raz skończyło! – jęknęła. – Armandzie, zdaje mi się chwilami, że nie jestem przytomna, że postradałam zmysły. Powiedz mi, czy masz to samo wrażenie co ja?

Siadł przy niej i usiłował rozgrzać jej lodowate ręce.

Zapukano do drzwi. Do pokoju, nie czekając na odpowiedź, wszedł Chauvelin.

– Wybacz, lady Blakeney – rzekł grzecznie – ale gospodarz tego domu twierdzi, iż nie ma innego pokoju i tu musi podać wieczerzę; dlatego wszedłem bez pozwolenia.

Choć przemawiał z pozorną grzecznością, ton jego głosu był rozkazujący i bez ceremonii usiadł naprzeciwko Małgorzaty, rozprawiając w dalszym ciągu:

– Tutejszy gospodarz to prawdziwy gbur; przypomina mi całkiem naszego przyjaciela Brogarda w zajeździe pod „Burym Kotem” w Calais. Czy pamiętasz go, lady Blakeney?

– Moja siostra jest zmęczona – przerwał mu twardo Armand. – Proszę cię, obywatelu, miej względy dla niej.

– Ależ naturalnie, obywatelu St. Just – zawołał Chauvelin swobodnie. – Myślałem, że te wesołe wspomnienia rozerwą ją nieco. Ale oto zupa – dodał, gdy człowiek w niebieskiej bluzie, w chodakach na nogach wszedł z wazą do pokoju. – Jestem pewien, że w Anglii nie dostajesz nigdy tak doskonałego dania, chwały naszej kuchni. Lady Blakeney, pozwól trochę zupy.

– Dziękuję, sir – szepnęła.

– Proszę cię, nie odmawiaj, mateczko – rzekł jej do ucha Armand. – Podtrzymuj swe siły dla niego, nie dla mnie.

Zwróciła ku niemu z uśmiechem bladą twarz.

– Spróbuję, kochanie – rzekła.

– Czy zaniosłeś chleb i mięso obywatelom do karety? – zwrócił się Chauvelin do odchodzącego gospodarza.

– Tak – mruknął.

– Postaraj się, by żołnierze dostali dobry obiad, inaczej będzie źle.

– Dobrze – mruknął znów gospodarz, trzaskając za sobą drzwiami.

– Obywatel H~eron nie chce odstąpić na krok swego więźnia – tłumaczył Chauvelin – a teraz, gdy dojechaliśmy do najważniejszego punktu podróży, spożywa razem z sir Percy'm obiad w powozie.

Zjadł zupę ze smakiem, zwracając się wciąż z ugrzecznieniem do Małgorzaty. Przysuwał jej mięso, chleb, masło i obstalował dla niej leguminę. Zdawał się być w najlepszym humorze.

Po obiedzie wstał i skłonił się przed nią głęboko.

– Wybacz, lady Blakeney, ale muszę rozmówić się z naszym więźniem co do dalszej podróży i udać się na posterunek, który znajduje się po prawej stronie miasta. Zamówię tam nowy oddział żołnierzy z pułku kawalerii, stojącego zwykle w Abbeville. Mieli tu robotę w mieście, które jest przesiąknięte zdradą. Muszę zrobić przegląd oddziału i pomówić z sierżantem, naznaczonym na komendanta. Obywatel H~eron pozostawia mnie te inspekcje, bo nie chce tracić z oczu więźnia. Tymczasem odprowadzę cię do powozu, a gdy powrócę, zmienimy wartę i pojedziemy dalej.

Małgorzata miała niepohamowaną chęć zadać mu kilka pytań, dotyczących męża, ale Chauvelin nie czekał. Wypadł śpiesznie z pokoju; Armand i Małgorzata słyszeli, jak wydawał żołnierzom rozkazy.

Gdy wychodzili z zajazdu, usłyszeli drugi powóz, stojący o pięćdziesiąt metrów dalej. Wyprzężono konie, które wiozły ich z Abbeville, i dwóch żołnierzy w podartych koszulach i czerwonych czapkach, nasuniętych na lewe ucho prowadziło dwa wypoczęte konie. Straż przechadzała się wciąż przed powozami. Małgorzata byłaby oddała dziesięć lat życia, by móc pomówić teraz z mężem, popatrzeć na niego i przekonać się, jak się czuje. Przez chwilę przeszła jej przez głowę szalona myśl przekupienia sierżanta podczas nieobecności Chauvelina. Nie miał on wyglądu człowieka złego, a musiał być bardzo biedny, gdyż lud francuski cierpiał wówczas wielki niedostatek, choć bogatych wyzuto ze wszystkiego, a piękne pałace splądrowano, by pomóc rzekomo biednym.

Miała już przemówić, gdy odpychająca twarz H~erona, wstrętniejsza jeszcze teraz wskutek brudnego bandaża, zakrywającego mu czoło, ukazała się w oknie powozu.

Zaklął siarczyście i wrzasnął:

– Co tam robią ci przeklęci arystokraci?

– Wsiadają właśnie do karety, obywatelu – odparł śpiesznie sierżant.

Wepchnięto Armanda i Małgorzatę czym prędzej do powozu. H~eron pozostał w oknie jeszcze przez chwilę. Trzymał w ręku wykałaczkę, którą posługiwał się po sutym obiedzie.

– Jak długo jeszcze będziemy stać w tej dziurze? – zawołał na sierżanta.

– Jeszcze chwileczkę, obywatelu. Obywatel Chauvelin powróci zaraz ze strażą.

Po upływie kwadransa uwagę Małgorzaty zwrócił tętent kopyt końskich na nierównym bruku. Spuściła szybę karety i spojrzała na ulicę. Był to Chauvelin ze swoją nową eskortą.

Zsiadł z konia przed zajazdem. Widocznie wziął na siebie komendę nad ekspedycją, gdyż prawie zupełnie nie porozumiewał się z H~eronem, który, nie mając nic do roboty, klął na ludzi i pogodę lub leżał na pół upity w swej karecie.

Zmiana warty odbyła się spokojnie i w porządku. Nowa eskorta składała się z dwudziestu ludzi, nie licząc dwóch sierżantów i dwóch woźniców na każdym koźle. Na czele pochodu jako straż przednia miała jechać część jeźdźców, potem kareta z Małgorzatą i Armandem otoczona konnymi żołnierzami, a o parę kroków za nią druga kareta z H~eronem i więźniem, strzeżona również przez konną eskortę.

Chauvelin sam doglądał tych przygotowań i wydawał rozkazy sierżantom i woźnicom. Zbliżył się do okna drugiego powozu widocznie celem porozumienia się z H~eronem lub więźniem, gdyż Małgorzata zobaczyła, jak stanął na stopniu i zapisał kilka słów na kartce, którą trzymał w ręku.

Grupka ludzi w podartych bluzach stała w wąskiej ulicy, patrząc tępym wzrokiem na żołnierzy, powozy i obywateli w trójkolorowych szarfach. Widzieli już nieraz arystokratów, eskortowanych do Paryża i więźniów, wysyłanych do Amiens, toteż blada twarz Małgorzaty nie przejmowała ich zbytnio. Palili tytoń lub rozmawiali między sobą, oparci o drewnianą werandę. Małgorzata zadawała sobie pytanie, czy żaden z nich nie miał żony, siostry, matki lub dziecka i czy wszelka litość w tych biedakach zamarła z nędzy i strachu?

Ukończono wreszcie wszystkie przygotowania.

– Czy który z was wie, gdzie się znajduje kaplica Grobu koło parku pałacu d'Ourde? – spytał Chauvelin, zwracając się do przyglądającej się gromadki gapiów.

Ludzie wzruszyli ramionami. Niektórzy z nich słyszeli o pałacu d'Ourde. Znajdował się hen, w głębi lasku Bulońskiego, ale nikt nie wiedział nic o kaplicy. Ludzie nie troszczyli się zbytnio o kaplicę w owych czasach i z obojętnością, tak charakterystyczną u chłopów, nie zajmowali się dalszą okolicą małego, zapadłego miasteczka.

Jeden z żołnierzy, należący do przedniej straży, obrócił się na siodle.

– Zdaje mi się, że znam dobrze drogę, obywatelu – rzekł do Chauvelina – a w każdym razie trafię z pewnością do lasku Bulońskiego.

– Dobrze – odpowiedział Chauvelin, przeglądając swoje notatki. – Gdy dojedziesz do kamienia milowego, który stoi na końcu lasu, skręć na prawo i jedź dalej, póki nie zobaczysz przysiółka Le Crocq, leżącego w dolinie poniżej.

– Znam Le Crocq, obywatelu.

– Dobrze, bardzo dobrze. W tym miejscu podobno gościniec skręca w głąb lasu. Jadąc dalej, napotkasz po lewej stronie kamienną kaplicę, wspartą na kolumnach, a po prawej mury i bramę parku. Czy tak, sir Percy? – dodał, zwracając się znów do karety.

Widocznie odpowiedź była zadowalająca, gdyż wydał słowo komendy i wsiadł do karety.

– Czy znasz pałac d'Ourde, obywatelu St. Just? – spytał nagle, gdy konie ruszyły z miejsca.

Armand zbudził się jakby ze snu.

– Tak jest, obywatelu – odparł – znam go.

– I kaplicę Grobu?

– Tak.

W rzeczy samej znał dobrze ten pałac, również jak i kaplicę w lesie, do której rybacy z Portel i Boulogne przychodzili z pielgrzymką raz do roku, by złożyć swe sieci na cudownych relikwiach. Kaplica była obecnie pusta. Od czasu, gdy właściciele opuścili pałac, nikt o nią nie dbał, rybacy zaprzestali swych pielgrzymek ze strachu przed władzami, które obaliły kult religijny.

Osiemnaście miesięcy temu Armand schronił się w jej murach po drodze do Calais, gdy Percy naraził własne życie, by ratować go od śmierci. Na to wspomnienie ból ścisnął mu serce.

Małgorzata zaś drgnęła na dźwięk tej nazwy. Pałac d'Ourde! Kaplica Grobu! Owe nazwy wymienił Percy w swym liście i tu miał spotkać się z de Batzem. Sir Andrew powiedział jej, że delfina tam nie było. Czemuż zatem Percy prowadził ekspedycję w tę stronę i dał sobie rendez_vous z de Batzem przy kaplicy Grobu? Widocznie wszystkie plany „Szkarłatnego Kwiatu”, ułożone w Conciergerie, zostały obrócone wniwecz przez Chauvelina i H~erona.

„Przy najlżejszym podejrzeniu, że nas zwodzisz i prowadzisz w zasadzkę, lub gdy nasze nadzieje odzyskania Kapeta na końcu podróży nie zostaną urzeczywistnione, życie twojej żony i przyjaciela należeć będzie do nas: zostaną rozstrzelani na twoich oczach…”

Tymi słowami wrogowie nie tylko związali więźniowi ręce, ale jeszcze zmusili go do wydania dziecka lub poświęcenia żony i przyjaciela. Położenie było tak okropne, że Małgorzata nie mogła już doczekać kresu tej męki, chociaż koniec podróży miał przynieść jej śmierć. Trawiła ją wewnętrzna gorączka, ręce miała lodowate. Może Percy stracił wszelką nadzieję? Długo poświęcał się dla swoich ideałów, ale był fatalistą: może poddał się wyrokom przeznaczenia i jedynym jego pragnieniem było obecnie umrzeć, jak sam pisał, pod Bożym niebem, by drzewa zaszumiały mu do wiecznego snu?

Cr~ecy ginęło w oddali, spowite w płaszcz wilgoci i mgły. Przez dłuższy czas Małgorzata widziała szare dachy, błyszczące jak stal w świetle zachodu, i cichą wieżę kościelną z wysmukłą dzwonnicą, przez którą przeglądało szare jednostajne niebo.

A potem nagły zakręt zakrył miasto przed ich oczyma, tylko oddalony cmentarz widniał jeszcze z białymi grobowcami i granitowymi krzyżami, nad którymi ciemne cisy, ciężkie od deszczu i szarpane wichurą, rozsypywały iskrzące się diamenty szronu.

Rozdział XI. Lasek Buloński

Mała gromadka postępowała ciężko po błotnistej drodze. Karety zapadały się po osie w rozmokłej ziemi, trzeszcząc monotonnie kołami.

Gdy dojechano wreszcie do brzegu lasu, szare światło ponurego dnia zamieniło się na zachodzie w czerwoną łunę, poprzerzynaną gdzieniegdzie purpurowymi pręgami. Dawała się już odczuwać bliskość oceanu. Wilgotne powietrze przesycone było słonym zapachem morza, a drzewa pochylone w jedną stronę wskutek wichrów szalejących od zachodu. Droga biegła teraz wzdłuż lasu; po lewej stronie wznosił się zbity czarny wał sosen, a po prawej rozciągały się otwarte pola. Południowo_zachodni wicher rozbijał się gwałtownie o ścianę drzew, uginając wysmukłe szczyty świerków, z których sypało się z szelestem suche igliwie.

Straż była wypoczęta, opuszczając Cr~ecy, ale teraz, po czterogodzinnej jeździe wśród deszczu i nawałnicy, ludzie czuli się znużeni i ciemny, tajemniczy las przejmował ich lękiem.

Z gęstwiny dochodziły dziwne odgłosy: nawoływania nocnych ptaków, posępny głos sowy, śpieszne i płoche kroki dzikich zwierząt na czatach. Sroga zima i brak pożywienia wygnały wilki z legowisk, dokuczał im głód; blade światło gasło na niebie, przeciągłe wycia rozlegały się w pobliżu i ogniste ślepia, odbijające w swych źrenicach zachodnią łunę, błyszczały jak małe świętojańskie robaczki.

Ludzie wzdrygnęli się raczej z zabobonnego strachu niż z zimna. Byliby chętnie popędzali konie, ale koła powozów grzęzły w błocie i co chwila musiano stawać, by oczyszczać osie z jego ciężaru.

Jechano w milczeniu. Nikt nie miał ochoty do rozmowy, a wycie wiatru w konarach świerków głuszyło słowa na ustach. Jeno tupot koni na rozmokłej drodze, dzwonienie uzd i sprzączek, parskanie wierzchowców i skrzypienie kół wtórowały nawałnicy. Niebawem czerwonawe światło na zachodzie zmieniło się w bladopurpurowe, potem w szare, wreszcie zgasło. Ciemności otuliły ziemię jakby wielkim czarnym płaszczem, rozciąganym szerzej i szerzej przez niewidoczne, olbrzymie ręce.

Mżyło ciągle, deszcz przenikał odzienie i czapki, a siodła i cugle stawały się śliskie i wilgotne. Nad zadami końskimi unosił się obłok pary, potęgowany ich ciężkim oddechem. Wiatr ucichł cokolwiek, siła jego osłabła z szarzejącym dniem, ale od czasu do czasu gnał jeszcze przez otwarte pola i rzucał się o mur leśny, porywając poły płaszczy i czapki; potem uciszał się, jęcząc pomiędzy sosnami.

Nagle gromadka zatrzymała się. Usłyszano nawoływania, przekleństwa woźniców. Obywatel Chauvelin wychylił głowę z okna.

– Co się stało? – spytał.

– Wraca straż przednia – odrzekł sierżant, jadący tuż koło drzwi karety.

– Powiedz, by jeden z ludzi przyszedł do mnie z raportem.

– A więc? – rzekł po chwili Chauvelin do nadjeżdżającego żołnierza.

– Dojechaliśmy do rozstajnych dróg – odparł człowiek. – Jedna z nich skręca prosto w las, a przysiółek le Crocq leży w dole po prawej stronie.

– Czy zbadałeś drogę skręcającą w las?

– Tak, obywatelu. O dwie mile stąd natrafiłem na polanę z małą kamienną kapliczką, ukrytą wśród drzew. Naprzeciwko niej wznosi się róg wysokiego muru z dużą żelazną bramą. Szeroka aleja prowadzi w głąb parku.

– Czy byłeś w tej alei?

– Nie, obywatelu. Zdawało nam się, iż lepiej donieść ci wpierw, że nic nam nie grozi.

– Widziałeś kogo?

– Nie, obywatelu.

– Czy pałac leży daleko od bramy?

– O milę albo i więcej, obywatelu. Tuż koło bramy są zabudowania gospodarcze i stajnie zupełnie puste.

– Dobrze; jesteśmy na dobrej drodze, to rzecz jasna. Jedź teraz przodem z twoimi ludźmi, ale nie oddalaj się więcej niż o dwieście metrów od nas. Stój – dodał po namyśle – jedź do tamtego powozu i spytaj więźnia, czy i on sądzi, że dobrze jedziemy.

Jeździec zatoczył koniem i Małgorzata usłyszała tupot oddalających się kopyt.

W kilka minut potem człowiek powrócił.

– Tak, obywatelu, więzień twierdzi, że nie zmyliliśmy drogi, a pałac d'Ourde leży w odległości mili od bramy. Tędy prowadzi najbliższa droga do kaplicy i dworu. Twierdzi, że za pół godziny dojedziemy na miejsce.

Chauvelin nie odpowiedział nic, tylko wysiadł z powozu. Małgorzata przypatrywała mu się uważnie z okna, jak przeciskał się bez najmniejszej obawy wśród niespokojnych, rzucających się koni.

Niebawem oddalająca się jego postać znikła w obłoku pary, wydobywającej się z nozdrzy i zmoczonych grzbietów końskich, ale słyszała jego ostry głos, zwracający się do H~erona:

– Nasza podróż dobiega końca, obywatelu, i jeżeli więzień nie wywiódł nas w pole, mały Kapet wpadnie w nasze ręce za godzinę.

Odpowiedział mu pomruk, podobny nieco do głosów, rozlegających się w gęstwinie leśnej.

– A jeżeli nie, to dwa ciała gnić będą jutro w lesie, rzucone na żer wilkom, a więzień powróci ze mną do Paryża – usłyszała Małgorzata wyraźnie głos H~erona.

Ktoś się roześmiał. Mógł to być jeden z żołnierzy twardszego serca. Małgorzacie ten śmiech wydawał się jakby echem przeszłości.

– Proponuję, obywatelu – mówił dalej Chauvelin – aby więzień napisał teraz do swoich przyjaciół wyraźny rozkaz wydania nam Kapeta bez żadnych trudności ani oporu. Mógłbym pojechać zaraz z kilkoma żołnierzami do pałacu po dziecko. Jeden z ludzi odstąpi mi konia, a sam siądzie na koźle jednego z powozów. W ten sposób zyskamy na czasie, bo jeżeli wszyscy tak wolno posuwać się będziemy, zaskoczy nas noc w lesie, a to nie byłoby zbyt pożądane.

– I mnie na tym zależy, aby nie spędzić jeszcze jednej nocy w niepewności – mruknął H~eron z furią. – Czyń, jak uważasz; tyś ułożył cały plan, twoja w tym głowa, by dojść do pożądanego końca.

– Ile ludzi mogę wziąć ze sobą?

– Nie mogę ci dać więcej niż czterech ludzi; potrzebuję reszty do pilnowania więźniów.

– Czterech wystarczy mi zupełnie, nie licząc przedniej straży. Pozostanie ci do dyspozycji dwunastu ludzi, a właściwie pilnować trzeba tylko kobiety, bo życiem odpowiadasz za tamtych.

Mówiąc te słowa, podniósł głos, aby Małgorzata i Armand dobrze je słyszeli.

– A zatem jadę naprzód – rzekł Chauvelin, widząc, że kolega zgadza się na jego plan. – Sir Percy będzie łaskaw nakreślić potrzebny rozkaz na kartce papieru.

Zapadło milczenie. W gęstwinie leśnej rozległ się donośny, złowróżbny krzyk nocnego ptaka, szukającego żeru. I znów Małgorzata usłyszała głos Chauvelina:

– Dziękuję, to wystarczy w zupełności. Teraz, obywatelu H~eronie, nie obawiaj się żadnych zasadzek lub zdrady – masz w ręku zakładników. A gdybyśmy napotkali zbrojny napad lub opór w pałacu, wyślę natychmiast do ciebie gońca, a wtedy będziesz wiedział, co masz czynić.

Parskanie koni i brzęczenie metalowych uzd zagłuszyło resztę zdania.

Małgorzata uczuła, że Armand zadrżał i ręka jego w ciemnościach szukała jej dłoni.

Wychyliła się z powozu. Ciemność spotęgowała się i obłoki pary z wilgotnych koni zawisły ciężko w dżdżystym powietrzu. Naprzeciwko niej wysmukłe pnie sosen odcinały się ostro od szarego tła nieba, zabarwionego tu i ówdzie purpurowymi smugami. Gdzieniegdzie czerniały w dolinie rzadko rozsiane sylwetki chat przysiółka Le Crocq. W niektórych oknach małe światełka zaczęły migotać jak wielkie żółte oczy. Ale wzrok Małgorzaty nie zatrzymywał się długo na oddalonym krajobrazie, lecz usiłował przebić ciemności, zakrywające jej najbliższe otoczenie. Jeźdźcy skupili się koło jej powozu tak gęsto, jak drzewa w lesie. Konie były niespokojne i odsłaniały chwilami drugą karetę. Przez okamgnienie zobaczyła głowę H~erona w wysokim kapeluszu, wychylającą się z okna. Bandaż, przecinający czoło, wyglądał jak blada szrama.

– Nie bój się, obywatelu Chauvelin – zaśmiał się drapieżnie – wiem, co mam zrobić. Wilki będą miały ucztę dziś w nocy, a gilotyny też nie skrzywdzimy.

Armand objął ramieniem siostrę i wciągnął ją troskliwie w głąb karety.

– Mateczko – rzekł – jeżeli znajdziesz sposób, bym mógł oddać życie za ciebie i Percy'ego, wskaż mi go.

Ale ona odparła z mocą:

– Nie ma sposobu, Armandzie, a jeżeli jest, to tylko w ręku Boga.

Rozdział XII. Obcy w parku

Tymczasem Chauvelin ze swą eskortą odłączył się od towarzyszy. Tupot kopyt końskich na miękkim gruncie stawał się coraz słabszy, a gdy jeźdźcy skręcili w las umilkł zupełnie.

H~eron wydał rozkaz swemu woźnicy, by jechał przodem. Gdy kareta głównego agenta mijała powóz Małgorzaty i Armanda, głowa H~erona w wysokim kapeluszu i brudnym bandażu wychyliła się znowu. Zwrócił się z chichotem do Małgorzaty:

– Zmów wszystkie znane ci modlitwy, obywatelko, aby mój przyjaciel Chauvelin znalazł Kapeta w pałacu, w przeciwnym razie nie zobaczysz jutro wschodzącego słońca. Albo – albo, wiesz o tym.

Próbowała nie patrzeć na niego, gdyż sam widok tej chudej twarzy, grubych warg i wstrętnego bandaża, kryjącego jedno oko, przejmował ją obrzydzeniem. Usiłowała nie słyszeć jego szatańskiego śmiechu.

Siłą rzeczy i on musiał odczuwać wielki niepokój. Co prawda dotąd wszystko szło dobrze, i nie wyglądało na to, by więzień ich zwodził. Ale wraz z ciemnością przyszła rozstrzygająca godzina. Tajemnicza głębia lasu, pełna dzikich odgłosów i nagłych błysków upiornych świateł, niepokoiła nerwy H~erona, który miał uszy przepełnione krzykami niewinnych ofiar swej własnej ambicji i ślepiej nienawiści.

Wydał ludziom ostre rozkazy, by otoczyli zwartym kołem powozy i krzyknął:

– Naprzód!

Małgorzata wytężała oczy i słuchała. Zdawało się jej, że dochodzi ją słaby odgłos kopyt koni Chauvelina i jego straży, zagłębiających się coraz dalej w las.

Kareta H~erona jechała teraz przodem. Zmniejszony orszak posuwał się powolnym krokiem wśród zwiększających się wciąż ciemności i coraz groźniejszych pomruków puszczy.

Przemęczona Małgorzata wsunęła się w głąb karety i zamknęła oczy, trzymając w swej ręce dłoń Armanda. Czas i odległość przestały istnieć dla niej, tylko śmierć, pani wszechwładna, pozostała; szła przodem z kosą na obnażonym z ciała ramieniu, przywołując ich straszną trupią ręką.

Zatrzymano się znowu. Koła zgrzytnęły i konie stanęły dęba pod nagłym ściągnięciem cugli.

– Co się znowu stało? – dał się słyszeć ochrypły głos H~erona.

– Jest tak ciemno, obywatelu – brzmiała odpowiedź – że woźnicy nie widzą nawet uszu końskich; pytają się, czy mogą zapalić latarnie i prowadzić konie za uzdy.

– Mogą prowadzić konie – odparł H~eron szorstko – ale nie chcę żadnych latarni. Nie wiemy, czy kto nie czatuje na nas poza drzewami, by przedziurawić kulką głowę mnie lub tobie, sierżancie. Nie trzeba robić z siebie celu, nieprawdaż? Pozwól woźnicom prowadzić konie przy pysku, a i żołnierze, którzy mają białe wierzchowce, niech zsiądą z siodła i idą przodem. Może białe konie poprowadzą nas w tych przeklętych ciemnościach.

A gdy robiono przygotowania, by wypełnić jego rozkaz, zapytał:

– Czy daleko jeszcze do kaplicy?

– Nie może już być daleko, obywatelu. Cały bór nie ma więcej jak pięć mil, a już zrobiliśmy dwie od czasu, gdy wjechaliśmy w las.

– Cicho! – zawołał nagle H~eron. – Co to jest? Czy nie słyszycie?

Wszyscy umilkli, ale konie były niespokojne; gryzły wędzidła, grzebały nogami i rzucały głowami niecierpliwie. Nadsłuchującym zdawało się, że słyszą brzęczenie uzd, tupot po rozmokłej drodze, parskanie koni i oddech ludzki daleko pomiędzy drzewami.

– To obywatel Chauvelin i jego ludzie – zauważył sierżant.

– Cicho! Chcę słuchać! – padł krótki rozkaz.

I znów wszyscy wytężyli słuch. Ludzie nie śmieli nawet oddychać i ściskali wędzidła, by uspokoić konie. Doszło ich znów słabe echo tupotu końskiego.

– Tak, to Chauvelin – szepnął H~eron, niezupełnie przekonany o tym, co twierdził – myślałem, że dojeżdża już do pałacu o tej porze.

– Może jedzie stępa… jest bardzo ciemno, obywatelu H~eronie – rzekł sierżant.

– W takim razie naprzód! Im prędzej się z nim połączymy, tym lepiej.

I cały pochód ruszył znów w drogę.

W głębi karety Armand i Małgorzata ścisnęli się za ręce.

– To de Batz ze swymi przyjaciółmi – szepnęła cicho.

– De Batz? – spytał przerażony, a nie rozumiejąc, czemu mówiła nagle o de Batzu, pomyślał ze zgrozą, że przeczucie się spełniło, i że postradała zmysły.

– Tak, de Batz – odparła. – Percy posłał mu przeze mnie list, prosząc go, by spotkał się tutaj z nami. Nie oszalałam, Armandzie – dodała spokojnie. – Sir Andrew zaniósł list Percy'ego de Batzowi w dzień naszego wyjazdu z Paryża.

– Wielki Boże! – krzyknął Armand, otaczając ją ramionami. – Jeżeli Chauvelin i jego eskorta zostaną zaatakowani, to…

– Tak – dodała – jeżeli de Batz zaatakuje Chauvelina i bronić mu będzie wstępu do pałacu, zastrzelą nas, Armandzie, a Percy…

– Ale czy delfin znajduje się w pałacu d'Ourde?

– Podobno go tam nie ma.

– Czemu zatem Percy prosił o pomoc de Batza?

– Nie wiem – szepnęła bezradnie. – Gdy pisał ten list, nie mógł zgadnąć, że służyć będziemy za zakładników. Spodziewał się może, że pod osłoną ciemności i w zamieszaniu bitwy zdoła uciec, ale teraz, gdy my tu jesteśmy…

– Słuchaj! – przerwał Armand, chwytając ją nagle za ramię.

– Stój! – rozległ się głos sierżanta.

Nie mogło już być wątpliwości. Tupot stawał się coraz bliższy. Jakiś człowiek biegł ku nim co tchu. Przez chwilę panowała głęboka cisza; nawet wiatr ucichł i deszcz przestał szumieć. Niespokojny głos H~erona przerwał chwilowy pokój.

– A więc, co to jest? – spytał.

– Goniec, obywatelu, biegnie z prawej strony lasu – odparł sierżant.

– Od strony pałacu? Widocznie Chauvelin został zaatakowany i daje mi o tym znać. Sierżancie, czuwaj nad więźniami, jeśli ci życie miłe, i…

Reszta zdania uwięzła mu w gardle wskutek tak przeraźliwego napadu złości, że aż strwożone konie przysiadły na zadach. Przez kilka minut zapanowało wielkie zamieszanie, dopóki ludzie nie uspokoili drżących zwierząt.

Żołnierze wypełnili rozkaz i otoczyli zwartym kołem powóz Armanda i Małgorzaty.

Jeden z ludzi szepnął:

– Agent umie przeklinać, nie ma co mówić! Udusi go kiedyś furia…

Tymczasem goniec zbliżał się coraz bardziej. Zatrzymały go straże.

– Kto idzie?

– Przyjaciel – odparł, dysząc z wyczerpania. – Gdzie obywatel H~eron?

– Tu – odpowiedziano mu żywo. – Zbliż się.

– Latarnię, obywatelu – zaproponował jeden z woźniców.

– Nie, nie teraz. Gdzie jesteśmy, do diabła?

– Tuż koło kaplicy, obywatelu – rzekł sierżant.

Goniec, którego oczy przywykły do ciemności, zbliżył się do powozu.

– Brama pałacu – objaśnił urywanym głosem – znajduje się tuż na prawo, obywatelu. Przeszedłem właśnie przez nią.

– Powiedz mi – rzekł H~eron – czy to Chauvelin cię przysłał?

– Tak. Kazał mi powiedzieć, że dojechał do pałacu, ale Kapeta tam nie ma.

Cały stek przekleństw przerwał opowiadanie gońca. Ale ten ciągnął dalej:

– Obywatel Chauvelin zadzwonił do drzwi pałacu, otworzyła mu stara służąca; dom wydawał się całkiem nie zamieszkany, tylko…

– Tylko co? Opowiadaj dalej!

– Gdy przejeżdżaliśmy przez park, zdawało nam się, że nas śledzono. Słyszeliśmy za sobą wyraźnie tupot koni, ale nie można było nic dostrzec. A teraz, gdy biegłem z powrotem, znów słyszałem… Są inni w parku prócz nas, obywatelu – to rzecz pewna.

Urwał.

– Inni w parku? – zawołał H~eron drżącym głosem. – Czy możesz określić mniej więcej ilu ich jest?

– Nie, obywatelu, wiem tylko, że jeźdźcy włóczą się wkoło domu. Obywatel Chauvelin wziął ze sobą czterech żołnierzy do pałacu, a pozostawił tamtych na czatach. Ale prosi, abyś mu posłał więcej ludzi do pomocy. Tuż koło bramy znajdują się zabudowania gospodarskie; tam umieści konie na noc, a ludzie przyjdą do pałacu pieszo. Noc jest bardzo ciemna. Tak będzie lepiej dla bezpieczeństwa. – Goniec mówił jeszcze, aż tu w oddali las zaczął budzić się jakby ze snu, a powiew wiatru przyniósł odgłosy odmienne zupełnie od wycia dzikich zwierząt lub krzyku nocnych ptaków.

Był to szept komendy i ostrożne kroki ludzi, gotujących się widocznie do ataku.

– Sierżancie – zawołał H~eron łagodniej tym razem – czy widzisz kaplicę?

– Widzę wyraźnie, obywatelu – odparł sierżant. – Jest to bardzo mały budynek, stojący po lewej stronie od nas.

– Zejdź z konia i obejdź kaplicę dokoła. Zobacz, czy są okna i drzwi w tyle.

Zapadło milczenie, podczas którego kroki zbliżających się ludzi stawały się coraz wyraźniejsze.

Małgorzata i Armand przytuleni do siebie nie wiedzieli, co myśleć, czego się obawiać.

– To na pewno de Batz z kilkoma przyjaciółmi – szepnęła Małgorzata – ale w czym oni mogą pomóc? Czego się Percy od nich spodziewa?

O Percy'm nie wiedzieli nic. Z karety idącej przodem, wychylała się tylko wciąż odrażająca postać H~erona i jego głowa w wysokim kapeluszu. Zacierało się nawet wrażenie, że Percy jest tak blisko, o parę kroków zaledwie. Strach ogarnął Małgorzatę, że może nie ma go już w powozie, że umarł z wyczerpania, a jeżeli nie umarł, to leży nieprzytomny, jakby w letargu. Przypomniała sobie straszliwy wybuch gniewu i nienawiści H~erona przed chwilą. Może ten łotr wywarł swą złość na bezbronnym, osłabionym więźniu, uciszając na zawsze usta, urągające mu do ostatka?

Małgorzata nie spodziewała się niczego dobrego, ale gdy w wyobraźni ujrzała Percy'ego, leżącego bez życia koło swego wroga, odczuła rodzaj ulgi, że oszczędzono mu widoku ostatecznego kataklizmu.

Rozdział XIII. Kaplica Grobu

Otrząsnęła się z tych rozmyślań na głos sierżanta. Wypełnił widocznie rozkaz agenta i obejrzał starannie małą kapliczkę, bielejącą wśród ciemności.

– Jest to silna kamienna budowla, obywatelu – rzekł. – Z frontu znajduje się żelazna brama, zaopatrzona zardzewiałym zamkiem, ale klucz obraca się dość łatwo. W tyle nie ma ani okien ani drzwi.

– Jesteś zupełnie pewny?

– Zupełnie, obywatelu, jedyne wejście do wnętrza stanowi owa żelazna brama.

– Dobrze.

Małgorzata słyszała wyraźnie każde słowo H~erona, rozmawiającego z sierżantem, ale ostry głos, którego się tak lękała, zmienił się nie do poznania. H~eron przestał wyzywać i przeklinać. Widocznie grożące niebezpieczeństwo, strach przed porażką i nadzieja zemsty ochłodziły jego temperament. Wydawał rozkazy jasno i stanowczo, głosem nieco przyciszonym.

– Weź sześciu ludzi z sobą, sierżancie – mówił dalej – i jedź do pałacu na pomoc Chauvelinowi. Możesz zostawić konie w zabudowaniach gospodarskich, jak sobie życzy Chauvelin i biec dalej pieszo. Załatwcie się w krótkim czasie z garstką nocnych włóczęgów; jesteście przecież dobrze uzbrojeni. Powiedz Chauvelinowi, że zajmę się tymczasem więźniami. Anglika zakuję w kajdany i zamknę w kaplicy przy pomocy pięciu ludzi, których pozostawię przy nim na straży, a dwóch zakładników zawiozę z powrotem do Cr~ecy z resztą eskorty. Zrozumiałeś?

– Tak, obywatelu.

– Staniemy w Cr~ecy o drugiej po północy, nie prędzej; gdy będę na miejscu, wyślę Chauvelinowi nową siłę zbrojną, która, mam nadzieję, okaże się zbyteczna, ale w każdym razie przybędzie do pałacu przed świtem. Nawet jeżeli go poważnie zaatakują, może bronić się w pałacu przez jedną noc. Powiedz mu też, że o świcie obaj zakładnicy zostaną rozstrzelani w podwórzu posterunku w Cr~ecy, a co do Anglika, to niech przyjedzie po niego do kaplicy i zabierze z sobą prosto do Cr~ecy. Tam będę go oczekiwał. Następnie powrócimy razem do Paryża. Rozumiesz?

– Tak, obywatelu.

– Powtórz, co ci powiedziałem.

– Wezmę sześciu ludzi z sobą i pojadę na pomoc obywatelowi Chauvelinowi.

– Tak.

– A ty, obywatelu, wrócisz do Cr~ecy po nowe posiłki, które przybędą tu wczesnym rankiem.

– Tak.

– Mamy bronić się przeciwko maruderom w samym pałacu, póki nie nadejdzie odsiecz. Po załatwieniu się z nimi zabierzemy z sobą Anglika zamkniętego w kaplicy i wrócimy do Cr~ecy.

– A to bez względu na to, czy Chauvelin odebrał Kapeta czy nie.

– Rozumiem. Mam jeszcze oznajmić obywatelowi Chauvelinowi, że obaj zakładnicy zostaną rozstrzelani o świcie na podwórzu posterunku w Cr~ecy.

– Dobrze. Próbujcie złapać wodza atakujących i przywiedźcie go razem z Anglikiem. Chauvelin będzie zadowolony z twojej pomocy, sierżancie. A teraz wydaj rozkaz wszystkim żołnierzom, by zsiedli z koni i umieścili je w zabudowaniach folwarcznych. Niech zabiorą też konie z tamtego powozu. Są zbyteczne, a nie mamy dość ludzi, by ich pilnować. Pamiętaj o tym przede wszystkim. Gdy będziesz gotów, przyjdź jeszcze raz do mnie.

Przygotowania odbywały się w największym milczeniu; do uszu Małgorzaty dochodziły tylko urywane zdania: – Prawe koło, pierwsza sekcja bierze dwa konie za cugle. Cicho tam! Nie targaj go za lejce, zostaw go!

A potem krótki raport:

– Wszystko gotowe, obywatelu.

– Dobrze. A teraz zawołaj kaprala, niech przyjdzie z dwoma ludźmi, abyśmy mogli zakuć Anglika w kajdany i zamknąć go w kaplicy. Tymczasem niech czterech żołnierzy pilnuje tamtego powozu.

Wydano potrzebne rozkazy, po czym zawołano:

– Naprzód!

Sierżant ze swym oddziałem wyruszył z wolna w ciemną noc. Konie stąpały cicho po miękkim kobiercu igliwia i zeschłych liści, ale pobrzękiwanie wędzideł i od czasu do czasu krótkie rżenie biednego zmęczonego konia przerywały ciszę.

Z wyjazdem oddziału zgasł dla Małgorzaty ostatni promyk nadziei.

Skończyło się wszystko. Percy bezsilny, kto wie? Może i nieprzytomny, spędzi noc w wilgotnej kaplicy, podczas gdy ona i Armand wrócą do Cr~ecy pędzeni na rzeź.

Gdy szary świt zabłyśnie między konarami drzew, przewiozą Percy'ego do Paryża, a ona i Armand zginą jako ofiary zemsty i nienawiści.

Nadszedł koniec, nie było ratunku. Na nic przydać się już nie mogły plany obrony lub walki, ale chciała przynajmniej zobaczyć się z mężem po raz ostatni, teraz gdy śmierć była nieunikniona. Starała się rozumować trzeźwo, tak jak Percy sobie tego życzył, a nie robić z siebie widowiska rozpaczającej kobiety, walczącej ślepo z wrogim przeznaczeniem. Miała wrażenie, że z większą odwagą spojrzałaby jutro śmierci w twarz, gdyby dane jej było pokrzepić się widokiem tych oczu, pałających przez życie tak wielką żądzą ofiary i złożyć ostatni pocałunek na tych ustach, które uśmiechały się zawsze w ciągu życia i uśmiechać się będą nawet w obliczu śmierci. Ujęła klamkę powozu, ale trzymano drzwi silnie od zewnątrz i niecierpliwy głos krzyknął na nią, by siedziała spokojnie.

Wychyliła się przez okno.

– Zdaje mi się, że więzień jest nieprzytomny – zauważył jeden z żołnierzy.

– Wyciągnij go z karety – rozkazał H~eron – a ty otwórz bramę kaplicy.

Małgorzata widziała wszystko, gdyż oczy jej przyzwyczaiły się do ciemności.

Dwie bezkształtne czarne postacie ujęły w ramiona ciężkie brzemię, nie dające żadnego znaku życia. Wkrótce owo brzemię znikło w otworze kaplicy.

Parę słów doszło do jej uszu:

– Jest nieprzytomny.

– To dobrze; a teraz zamknij bramę.

Małgorzata krzyknęła przeraźliwie. Naciskała z całej siły klamkę powozu.

– Armandzie, Armandzie! Idź do niego! – zawołała, tracąc panowanie nad sobą pod naporem dzikiego, rozpaczliwego bólu. – Pozwól mi iść do niego! Armandzie, to już koniec. Proszę cię, w imię Boże!

– Ucisz tę kobietę – rozległ się głos H~erona. – Zakuj ją w kajdany i tego drugiego także. Prędko.

Podczas gdy Małgorzata wyczerpywała swe wątłe siły w nierównej walce, Armand wydarł klamkę z ręki żołnierza, stojącego na straży.

Był południowcem i wiedział, w jaki sposób zmylić przeciwnika, jak to ma miejsce w walce byków. Powalił jednego o ziemię i skoczył ku bramie kaplicy.

Straż, zaatakowana tak niespodzianie, nie czekała na rozkazy. Otoczono Armanda, jeden z żołnierzy wyciągnął szablę i ciął nią na oślep.

Ale na razie młodzieniec uchylił się przed razami i parł naprzód, nie zważając na niebezpieczeństwo. Dosięgnął kaplicy. Jednym susem był przy bramie, trzęsącymi palcami szukając klamki, której nie mógł dojrzeć. Silnym uderzeniem pięści H~eron zwalił go na kolana, ale i teraz jeszcze ręce jego nie puściły drzwi. Czepiał się gorączkowo rzeźbionej ornamentyki bramy, pchał i popychał ją siłą rozpaczy. Przecięto mu czoło szablą, krew zalała mu oczy gorącym strumieniem, ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Całą siłą muskułów, ostatnimi wysiłkami zamierającego serca pragnął dostać się do przyjaciela, który leżał tam omdlały, opuszczony, może martwy.

– Do stu diabłów! – zagrzmiał głos H~erona tuż koło jego ucha – czy nie jesteście w stanie pohamować tego wariata?

Ciężki cios w głowę oszołomił Armanda. Upadł na twarz, trzymając wciąż w rękach żelazną kratę.

Silne ramiona zmusiły go do puszczenia kraty. Bolesne razy spadały na jego zesztywniałe ręce; czuł, że niosą go coraz dalej od drzwi, które chciał otworzyć za cenę własnej krwi.

A Małgorzata słyszała to wszystko ze swej karety, gdzie była uwięziona, jak martwe ciało Percy'ego w ciemnej kaplicy. Dochodził ją hałas i zamieszanie, słowa komendy H~erona i świst ciężkich uderzeń szablą.

Szeregowiec założył jej kajdany na ręce, a dwóch innych trzymało drzwi powozu. Gdy Armanda wniesiono do karety, nie mogła nawet pomóc mu i ułożyć go wygodnie. Słyszała tylko jego słabe jęki. Zatrzaśnięto drzwi powozu.

– Nie pozwólcie już żadnemu więźniowi wyjść z karety; przypłacilibyście to życiem! – krzyknął ostro H~eron.

– Czy klucz obraca się w zamku?

– Tak, obywatelu.

– Wszystko w porządku?

– Tak. Więzień jęczy.

– Niech jęczy.

– Co zrobić z pustym powozem? Konie odprzężone.

– Niech tu zostanie. Obywatel Chauvelin będzie go jutro potrzebował.

– Armandzie – szepnęła Małgorzata – widziałeś Percy'ego?

– Było zanadto ciemno – odparł Armand słabym głosem, ale gdy kładli go na ziemi, jęczał. Mój Boże!…

– Cicho, kochanie – rzekła. – Nie możemy nic więcej uczynić, tylko umrzeć, jak on żył, odważnie i z uśmiechem na ustach.

– Numer 35 jest ranny, obywatelu – odezwał się jeden z żołnierzy.

– Zostaw go tu ze strażą – brzmiała krótka odpowiedź H~erona.

– Ilu z was jedzie ze mną? – spytał ten sam głos.

– Tylko dwóch, obywatelu, skoro cała jedna sekcja pozostaje przy kaplicy.

– Dwóch mi wystarczy, pięciu musi zostać przy Angliku. – Tu drapieżny śmiech H~erona odbił się od kamiennej ściany kaplicy. – A teraz niech jeden z was siada do karety, a drugi niech prowadzi konie przy pysku. Pamiętaj, kapralu Cassard, że ty i twoi ludzie, pozostający tu na straży, odpowiadać będziecie przed całym narodem za Anglika.

Otworzono znów karetę i jeden żołnierz siadł naprzeciwko Małgorzaty i Armanda. H~eron wdrapał się na kozioł i ujął cugle.

Resory zazgrzytały i powóz z wolna ruszył. Koła zapadły się głęboko w miękki kobierzec zeschłych liści.

Małgorzata oparła bezwładne ciało Armanda o swe ramię.

– Czy cierpisz bardzo, drogi? – zapytała miękko.

Nic nie odpowiedział; myślała, że zemdlał. Tak było lepiej, przynajmniej ostatnie ciężkie godziny miną mu w nieświadomości. Powóz poruszał się teraz swobodniej, a żołnierz, prowadzący konie za uzdę, szedł dobrym krokiem.

Małgorzata pragnęła bardzo spojrzeć w tył ku ciemnej kaplicy, której zimne, okrutne mury pochłonęły wszystko, co kochała na świecie.

Ale ręce miała skrępowane kajdanami, które wrzynały się w jej ciało przy najmniejszym ruchu. Nie mogła nawet wychylić się z okna. Las ucichł, wiatr przestał hulać po pustych polach, dzikie zwierzęta i nocne ptaki ułożyły się do snu. A koła powozu toczyły się, skrzypiąc na swych osiach, unosząc je wciąż dalej i dalej od człowieka zamkniętego w kaplicy Grobu.

Rozdział XIV. Wschodzący księżyc

Armand otrząsnął się z omdlenia i teraz brat i siostra siedzieli przytuleni do siebie ramię przy ramieniu. Uczucie, że są tak blisko jedno drugiego, było jedyną osłodą w tej ciężkiej krzyżowej drodze.

Zdawało im się, że jadą bez końca, wieczność całą. Raz tylko zatrzymano się na chwilę na rozkaz H~erona, aby żołnierz, idący przy koniach, wdrapał się na kozioł. Po chwili przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze i konie puszczono cwałem; ten krzyk powtórzył się jeszcze kilkakrotnie, coraz słabiej, jakby ginąc w oddali.

Żołnierz, który siedział w karecie naprzeciwko więźniów, zerwał się, jakby obudzony ze snu i wychylił głowę z okna.

– Czy słyszałeś, obywatelu? – spytał H~erona.

Ale odpowiedziało mu tylko przekleństwo i ostry rozkaz, by uważał na więźniów zamiast patrzeć przez okno.

– Czy słyszałaś? – zwrócił się z tym samym zapytaniem do Małgorzaty, cofając się śpiesznie w głąb powozu.

– Tak. Co to mogło być? – szepnęła.

– Niebezpiecznie jechać w tak ciemną noc – mruknął.

Po tej uwadze wzruszył obojętnie ramionami ze stoicyzmem wrodzonym ludziom jego sfery.

– Powinni byśmy już dawno opuścić las – zauważył po chwili. – Droga wydawała mi się przedtem o wiele krótsza.

Nagle coś zazgrzytało w osiach i resorach, powóz nachylił się silnie na jedną stronę i stanął na miejscu. Klnąc przeraźliwie, obywatel agent zeskoczył z kozła.

Otworzył gwałtownie drzwi karety:

– Obywatelu żołnierzu, prędko, śpiesz się! Inaczej jeden z koni padnie.

Żołnierz zerwał się na równe nogi, bo niebezpiecznie było ociągać się, gdy H~eron rozkazywał. Był rozespany i zesztywniały z zimna i dalekiej jazdy; aby przyśpieszyć jego ruchy, uchwycono go za ramię i wyrzucono z powozu.

Zatrzaśnięto drzwi. Prawie równocześnie rozległ się znów przeraźliwy, rozdzierający jęk. Małgorzata wtuliła się w głąb karety, aby nie słyszeć tych ohydnych krzyków i troskliwie przygarnęła do piersi zbolałą głowę Armanda. Teraz wszystkie głosy ucichły i zapadło głębokie milczenie, tak głuche, że sama przyroda zdawała się nadsłuchiwać; tylko cichy oddech Armanda, dochodził do uszu Małgorzaty.

Okno po jej stronie było otwarte, więc zwróciła się ku niemu, by wchłonąć nieco świeżego, ożywczego powietrza. Uczuła jakby zapach morza.

Nie było już ciemno i otwarty krajobraz roztaczał się do samego nieboskłonu. Niewyraźne, blade światło potęgowało się na niebie, a wiatr pędził kłębiące się chmury prosto ku niemu.

Małgorzata spojrzała w górę z uczuciem wdzięczności. O, jakże były pożądane te blade promienie po tylugodzinnych nieprzejrzanych ciemnościach! Spoglądała z zajęciem na ciężkie złotawe chmury, które rozdzielając się i łącząc jak welony niewidocznych, olbrzymich tancerek, odsłoniły w końcu wschodzący złoty księżyc, tajemniczo wynurzający się z bezbrzeżnego horyzontu.

Blade światło rozlało się po szerokim krajobrazie w dyskretne tony żółtoniebieskie. Tu i tam rzadko stojące drzewa z nachylonymi od wiatru koronami zdradzały bliskość morza.

Małgorzata patrzyła na krajobraz, który wschodzący księżyc tak nagle odsłonił, nie zdając sobie sprawy z tego, co widziała. Księżyc wstał po jej prawej stronie – tam był wschód. Powóz kierował się na północ, a Cr~ecy leżało przecież na południe…

W oddali zegar kościelny wydzwonił z wolna późną godzinę…

Nagle wytężyła słuch: czyjeś kroki zbliżały się po miękkim leśnym kobiercu…

Wiatr umilkł, ucichły nocne ptaki. Serce Małgorzaty biło tak gwałtownie, że aż wstrząsało całą jej postacią i mgłą zaszły jej oczy. Ale pomimo stanu odrętwienia usłyszała otwierające się drzwi karety. Owionęło ją czyste morskie powietrze i ktoś złożył na jej ręku gorący pocałunek. Była pewna, że umarła i że Bóg w swym nieskończonym miłosierdziu otworzył przed nią bramy niebios.

– Najdroższy… – jęknęła.

Silne ręce zdjęły jej kajdany z rąk.

– Lepiej tak, czyż nie? – odezwał się jędrny głos. – A teraz zajmijmy się biednym Armandem.

Była z pewnością w niebie, gdyż jakże świat zgotować jej mógł podobną radość?

– Percy! – zawołał Armand słabym głosem.

– Cicho, kochanie – szepnęła Małgorzata – jesteśmy w niebie, ty i ja…

Na to wesoły śmiech rozbudził echa wśród ciszy nocnej:

– W niebie? Ależ kochanie. – W głosie Percy'ego było tyle wesołości i humoru. – Jeżeli Bóg da, będziemy w Le Portel przed świtem.

Wtedy zmuszona była uwierzyć. Wyciągnęła ręce, szukając go, gdyż było ciemno w powozie i wyczuła jego szerokie ramiona nachylone nad Armandem, uwalniające go z kajdan.

– Nie ruszaj swymi dłońmi brudnego ubrania tego łotra – rzekł wesoło. – Wielki Boże! Miałem je na sobie przez całe dwie godziny. Mam wrażenie, że bród przeniknął mnie do kości.

I właściwym sobie ruchem objął rękoma głowę Małgorzaty i spojrzał w jej oczy przy świetle bladego księżyca.

Widziała tylko sylwetkę męża na wzburzonym niebie. Nie rozpoznawała ani jego oczu, ani ust. Ale czuła, że był blisko i radość omal jej nie zabiła.

– Wyjdź z karety, moja najmilsza, niech świeże powietrze orzeźwi cię nieco. O staję stąd znajduje się mała karczma; zbudziłem już niezbyt uprzejmego gospodarza. Ty i Armand możecie odpocząć tam z pół godziny, póki nie ruszymy w dalszą drogę.

– A ty, Percy? Czyż nic ci nie grozi?

– Nic nam nie grozi do jutra rana; mamy dość czasu, by dojechać do Le Portel i wsiąść na pokład „Day Dreamu”, zanim mój uprzejmy przyjaciel Chambertin odnajdzie swego godnego kolegę z kneblem w ustach w kaplicy Grobu. Wyobrażam sobie, jak stary H~eron zacznie przeklinać, gdy otworzy usta.

Pomógł Małgorzacie wysiąść z karety. Morskie powietrze, które wchłonęła w płuca, oszołomiło ją, ale silne ramiona podtrzymały ją.

– Czy możesz iść, kochanie? – spytał. – Oprzyj się o mnie, to niedaleko, odpoczynek doda ci sił.

– Ale ty, Percy?…

Zaśmiał się – pełna radość życia zdawała się dźwięczeć w tym śmiechu. Wsunęła mu rękę pod ramię, on przez chwilę stał z oczyma wpatrzonymi w daleki horyzont, oblany tajemniczym światłem wschodzącego księżyca.

Przycisnął jej rękę do serca, ale prawą dłoń wyciągnął ku czarnemu wałowi lasu i wierzchołkom sosen, którymi igrał jeszcze zamierający wiatr.

– Małgorzato – rzekł, a głos jego zadrżał. – Poza tymi lasami, daleko rozlegają się jęki nieszczęśliwych. Dochodzą one do mnie aż tu. Gdyby nie ty, przeszedłbym na nowo ten las dziś w nocy jeszcze, aby wrócić do Paryża. Ale dla ciebie nie uczynię tego – dodał z naciskiem, przytulając do siebie drżącą jej dłoń.

Szła naprzód w milczeniu. Radość jej była tak wielka, jak jej boleść. Znalazła go na powrót, tego, którego uwielbiała, tego, o którym myślała, że już nigdy na ziemi nie zobaczy. Odnalazła go, ale zdawała sobie jasno sprawę, że nawet teraz, po straszliwych tygodniach męki i bezgranicznej niedoli, miłość nie zapanowała nad awanturniczą jego naturą i nad nieokiełznaną żądzą przygód i młodzieńczego entuzjazmu.

Rozdział XV. Kraina Eldorado

W kieszeni płaszcza H~erona Percy znalazł portfel z kilkoma setkami franków. Dziwnym zbiegiem okoliczności pieniądze tego łotra posłużyły do przekupienia gospodarza maleńkiej karczmy, by ugościł nocnych wędrowców.

Małgorzata siadła w milczeniu koło męża, trzymając jego rękę w swych dłoniach. Armand z przewiązaną głową zajął miejsce naprzeciwko nich, oparł się łokciami o stół i schował twarz w dłoniach. Był bardzo przybity i mizerny i od czasu do czasu wlepiał w swego wodza pałające gorączką oczy.

– Tak, młody szaleńcze – rzekł Blakeney wesoło, o mało nie zepsułeś całego planu swoimi piskami przy drzwiach kaplicy.

– Chciałem iść do ciebie, Percy… myślałem, że zamknęli cię tam w kaplicy…

– Nie mnie zamknęli, tylko mego przyjaciela H~erona, skrępowanego jak barana. Znajdzie go jutro mój drugi przyjaciel, mr. Chambertin. Chciałbym usłyszeć pomstowanie H~erona- gdy wyjmą mu knebel z ust.

– Jak się to stało, Percy? I gdzie był de Batz?

– Wciągnąłem de Batza do spisku, który uknułem, zanim te łotry wzięli was za zakładników. Miałem wówczas nadzieję, że wśród zamieszania walki uda mi się uciec. Mogła nadarzyć się ku temu sposobność, a wiesz, jak wierzę w łysą fortunę z jednym włosem na głowie, który trzeba schwycić w odpowiedniej chwili. Chciałem za wszelką cenę uchwycić ten włos, choćby po to tylko, by nie umrzeć w wilgotnej jamie jak gad, tylko pod Bożym niebem. Wiedziałem, że de Batz da się zwabić. Donosiłem mu w liście, że delfin będzie w pałacu d'Ourde tej nocy, ale obawiałem się, że rząd rewolucyjny coś zmiarkował i przyśle zbrojny oddział, by odbić chłopca. Ffoulkes zaniósł mu ten list. Nie było wątpliwości, że de Batz uczyni, co tylko będzie mógł, by delfin dostał się w jego ręce; podczas utarczki fortuna mogła mi dopomóc choćby przez jedno mgnienie oka. Wszystko tak ułożyłem, by dojechać do lasku Bulońskiego o zmierzchu, a noc jest zawsze wielkim sprzymierzeńcem. Ale na posterunku przy ulicy św. Anny przekonałem się, że powzięto środki ostrożności, których nie spodziewałem się zupełnie. – Umilkł na chwilę, a oczy jego podkrążone i wpadnięte zajaśniały znów niezmordowaną fantazją na wspomnienie przebytych niebezpieczeństw.

– Byłem wówczas tak słaby i nieudolny – ciągnął dalej, zwracając się do Małgorzaty – że musiałem wpierw wzmocnić się i wypocząć, zanim mogłem naprawić wyrządzoną ci krzywdę, najdroższa, narażając twe cenne życie, by ratować swoje. Ale niełatwo było uporać się z tym krzykliwym jegomościem w ciasnej karecie. Przez trzy dni i dwie noce jadłem, piłem, spałem, nabierałem sił, aż wreszcie korzystając z ciemności, ogłuszyłem H~erona potężnym uderzeniem, na wpół go udusiłem, skrępowałem silnie i włożyłem na siebie jego brudny płaszcz, obdarty bandaż i wysoki kapelusz. Ryk, który wydał, gdy go zaatakowałem, był tak przeraźliwy, że aż konie przysiadły na zadach – przypominasz sobie? Ale na szczęście hałas przygłuszył naszą ostatnią walkę w powozie. Jeden Chauvelin byłby się prawdy domyślił, ale pojechał naprzód, a łysa fortuna przeszła łaskawie koło mnie i uchwyciłem ją za włos. Potem wszystko poszło bardzo gładko. Sierżant i żołnierze nie widzieli prawie wcale H~erona za dnia, mnie również, więc oszukać ich nie było trudno, a ciemność nocy jest, jak zaznaczyłem, moim najwierniejszym sprzymierzeńcem. Potrafiłem nieźle naśladować ochrypły głos H~erona, było więc nieprawdopodobne, by ci prości żołnierze odgadli, co się stało. Rozkazy agenta wypełniano ślepo i bez namysłu, a ludzie ani chwili nie zastanowili się, czemu wyjeżdżał z więźniami pod eskortą dwóch żołnierzy, gdy przedtem dwudziestu pilnowało zakładników. A jeżeli ich to zdziwiło, nie ich rzeczą było się nad tym zastanawiać. Ci dwaj szeregowcy spędzają noc bardzo niewygodnie w lasku Bulońskim, przywiązani do drzewa, o parę mil jeden od drugiego. A teraz – dodał wesoło – do powozu, piękna pani i ty, Armandzie. Mamy jeszcze siedem mil do Le Portel, a musimy tam stanąć przed świtem.

– Sir Andrew kazał ci powiedzieć Percy, że pojedzie naprzód do Calais, spotka się z „Day Dreamem”, a potem uda się do Le Portel. A gdyby nie odebrał od nas wiadomości, miał skierować się ku pałacowi d'Ourde w poszukiwaniu mnie.

– W takim razie zastaniemy go jeszcze w Le Portel; wy dwoje musicie wsiąść od razu na pokład „Day Dreamu”, gdyż Ffoulkes i ja damy sobie zawsze radę.

Była godzina pierwsza po północy, gdy Percy i Armand wyszli z karczmy, aby przyprowadzić powóz. Małgorzata czekała na nich na progu, gotowa do drogi.

– Percy – szepnął Armand – czy Małgorzata nie wie?…

– Ma się rozumieć, że nie wie, ty młody zapaleńcze – odparł lekko Percy. – Jeżeli jej powiesz, łeb ci skręcę!

– Ale ty – rzekł młodzieniec z zapałem – jakże możesz znieść mój widok?… Mój Boże! Gdy myślę…

– Nie myśl, mój poczciwy Armandzie, a w każdym razie nie o tym; pamiętaj tylko o kobiecie, dla której popełniłeś zbrodnię. Jeżeli jest dobra i godna poważania, weź ją za żonę; nie teraz, gdyż byłoby szaleństwem wracać do Paryża, ale kiedyś, gdy przyjedzie do Anglii, a cała przeszłość pójdzie w zapomnienie. Kochaj ją jak możesz najserdeczniej, Armandzie. Naucz się tej sztuki lepiej, niż ja się jej nauczyłem i nie wyciskaj z oczu Joanny Lange tych łez niepokoju i bólu, które mój zmysł awanturniczy wyciska z oczu twej siostry. Miałeś rację, Armandzie, gdy mówiłeś, że nie umiem kochać.

Ale na pokładzie „Day Dreamu”, gdy wszelkie niebezpieczeństwo minęło i zbliżali się do Anglii, krainy Eldorado, Małgorzata zrozumiała, że mimo wszystko Percy umiał kochać.


***

Загрузка...