Część druga

Rozdział I. Wiadomość

Szary styczniowy dzień skłaniał się ku wieczorowi.

Małgorzata siedziała w swoim saloniku koło kominka, otulona w ciepły szal, gdy wszedł służący Edward i zapalił lampę. Pokój przybrał od razu wesoły wygląd, a białe obicie ścian zabłyszczało pod delikatnym światłem różowego abażuru.

– Czy goniec jeszcze nie przyjechał, Edwardzie? – spytała Małgorzata, utkwiwszy duże, zmęczone oczy w twarzy kamerdynera.

– Jeszcze nie, my lady – odrzekł z uszanowaniem.

– Miał przyjechać dzisiaj, nieprawdaż?

– Tak, my lady, miał tu być przed południem, ale z powodu długich deszczów drogi rozmokły i musiał się spóźnić, my lady.

– I ja tak myślę – rzekła zamyślona. – Nie zamykaj okiennic, Edwardzie – zadzwonię za chwilę.

Kamerdyner wyszedł z pokoju jak automat, zamknął drzwi za sobą i Małgorzata pozostała znów sama.

Wzięła do ręki książkę, którą odłożyła, zanim wniesiono lampę, usiłując skupić uwagę nad powieścią Fieldinga, ale straciła wątek opowiadania i oczy jej zaszły mgłą.

Niecierpliwym ruchem rzuciła książkę i przesunąwszy ręką po oczach spostrzegła, że dłoń jej była wilgotna. Wstała i otworzyła okno. Powietrze było łagodne, choć dżdżyste, i ciepły powiew dolatywał od strony Francji.

Małgorzata siadła na szerokim obramowaniu, i oparłszy głowę o framugę okna, zapatrzyła się w zapadający mrok.

W oddali, u stóp łagodnie zniżających się tarasów, rzeka szemrała cicho, a nad jej brzegami pęki pierwiosnków bielały wśród nocy.

Zima ustępowała z wolna miejsca wiośnie, która wciąż jeszcze ociągała się z przybyciem. Stopniowo ciemności coraz gęstsze zalegały ogród, sitowia i zarośla nadbrzeżne znikły w mroku, a za nimi majestatyczne cedry parku poddały się ostatnie potędze nocy. Delikatne kielichy śnieżnych kwiatów gasły jedne po drugich i chłodną szarą wstęgę rzeki spowił płaszcz wieczora.

Tylko wiatr południowy poruszał jeszcze sitowiem i szeptał w konarach cedrów, poruszając uśpionymi płatkami kwiatów.

Małgorzata wchłaniała chciwie powiew wiatru. Przychodził z Francji i na skrzydłach swych przynosił wieści od Percy'ego – szept jego mowy, wspomnienie nieuchwytne jak sen. I znowu wzdrygnęła się, choć nie było zimno. Spóźnienie posłańca rozstroiło jej nerwy. Dwa razy na tydzień przyjeżdżał umyślnie do niej z Dover, przynosząc wieści z Paryża. Były to małe okruszyny suchego chleba, rzucane zgłodniałej kobiecie; wystarczały one jednak, aby utrzymać przy życiu jej serce, to biedne, zbolałe serce, tęskniące za szczęściem, nigdy nie nasycone.

Człowiek, którego kochała całą duszą, nie należał do niej. Należał do cierpiącej ludzkości – krzyki niewinnych i prześladowanych sterroryzowanej Francji zdawały się przemawiać do niego głośniej niż jej miłość. Nie było go w domu od trzech miesięcy. Żyła jedynie pamięcią o nim i wspomnieniem krótkich jego odwiedzin przed sześcioma tygodniami, gdy zupełnie nieoczekiwany stanął przed nią. A potem znów wyruszył w drogę na groźną wyprawę, która dała wolność i życie niewinnym ofiarom nieomal kosztem jego własnego życia.

Wyjechał tak nagle jak przybył, a teraz już od przeszło sześciu tygodni krzepiła się jedynie wiadomościami, które przywoził jej posłaniec.

Dzisiaj nawet tego była pozbawiona i czuła dręczący niepokój.

Gdyby się zastanowiła nad swymi uczuciami, doszłaby do przekonania, że ciężar, przygniatający jej serce, był niejasnym, złowrogim przeczuciem.

Zamknęła okno i wróciwszy na swoje miejsce przy kominku, wzięła znów do rąk książkę z silnym postanowieniem zapanowania nad nerwami. Ale trudno było skupić myśl na przejściach mr. Toma Jonesa, gdy wyobraźnię dręczyły losy sir Percy'ego Blakeney'a.

Turkot kół na żwirowym dziedzińcu zbudził ją z zadumy. Odłożyła książkę i drżącymi rękami chwyciła poręcz krzesła, natężając słuch. Powóz o tej godzinie w wilgotną, ciemną noc?… Zastanawiała się, kto to mógł być.

Lady Ffoulkes bawiła w Londynie, sir Andrew nie wrócił jeszcze, ma się rozumieć, z Paryża, a jego królewska wysokość, choć często ją odwiedzał, nie przyjeżdżałby teraz do Richmond w taką niepogodę; goniec zaś przybywał zawsze konno.

Usłyszała szmer rozmów w przedpokoju i głos Edwarda doszedł jej uszu:

– Jestem pewien, że milady przyjmie cię, pani. Ale pójdę na górę i oznajmię twoje przybycie.

Małgorzata pobiegła do drzwi i otworzyła je z radością.

– Zuzanno! – zawołała – moja najdroższa Zuzanno! Myślałam, że jesteś w Londynie. Chodź prędko na górę do mego buduaru. Cóż za szczęśliwa gwiazda przyprowadziła cię tutaj?

Zuzanna rzuciła się w jej ramiona, tuląc mocno do serca przyjaciółkę tak gorąco kochaną, a twarz mokrą od łez ukryła w fałdach szala Małgorzaty.

– Chodź do pokoju, kochanie – powtórzyła lady Blakeney – o, jakże zimne masz ręce!

Już miała przejść próg buduaru, gdy naraz spostrzegła sir Ffoulkesa, stojącego na schodach.

– Sir Andrew!… – zawołała, ale nagle umilkła.

Okrzyk radości zamarł na jej ustach, uczuła, jakby ostre ciernie wbijały się w jej serce, rozdzierając je na strzępy. Krew ścięła się w jej żyłach.

Weszła do saloniku, trzymając wciąż za rękę Zuzannę; sir Andrew udał się za nimi i zamknął drzwi. Małgorzata odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.

– Percy!… Coś mu się stało… czy… nie żyje?…

– Ależ nie, nie – zaprzeczył żywo sir Andrew.

Zuzanna otoczyła ramieniem szyję przyjaciółki i usadowiła ją na krześle przy kominku. Uklękła u jej nóg, przyciskając rozpalone usta do lodowatych rąk Małgorzaty.

Milczenie zapadło w ślicznym białym saloniku. Małgorzata siedziała z przymkniętymi oczyma, starając się opanować i znieść mężnie czekającą ją wiadomość.

– Powiedz mi wszystko – rzekła w końcu, a głos jej brzmiał głucho, jakby pochodził z wnętrza grobu – nie bój się, mogę dużo znieść; wytłumacz mi dokładnie, co się stało.

Sir Andrew oparł rękę o stół i zwiesił głowę na piersi. Pewnym, silnym głosem opowiedział jej wydarzenia ostatnich dni. Starał się, o ile możności, zamilczeć o nieposłuszeństwie Armanda, którego w głębi duszy uważał za głównego sprawcę katastrofy. Wspomniał o ucieczce delfina z Temple, o nocnej wyprawie w wozie z węglami i o spotkaniu z lordami Tony i Hastingsem w lasku sosnowym. Wytłumaczył na swój sposób powód zatrzymania się Armanda w Paryżu, który zmusił Percy'ego do powrotu do stolicy, choć jego główny plan został już wykonany.

– Armand – zdaje mi się, zakochał się w pięknej paryskiej aktorce – lady Blakeney – rzekł sir Andrew, widząc zdziwienie, malujące się na bladej twarzy Małgorzaty. – Aresztowano ją dzień lub dwa przed ucieczką delfina z Temple i twój brat pozostał w Paryżu, nie mając odwagi jej opuścić. Jestem pewien, że go rozumiesz.

Małgorzata nie odrzekła nic, a on ciągnął dalej.

– Dostałem rozkaz powrotu do bramy La Villette, gdzie w ciągu dnia pracowałem jako robotnik. W nocy miałem czekać na powrót Percy'ego. Przez dwa dni nie otrzymywałem od niego żadnych wiadomości, ale miałem taką wiarę w jego szczęśliwą gwiazdę i pomysłowość, że pomimo niepokoju nie pozwalałem sobie na zwątpienie. Lecz trzeciego dnia doszły mnie smutne wieści…

– Jakie wieści? – spytała machinalnie Małgorzata.

– Że Anglik, znany pod mianem „Szkarłatnego Kwiatu”, został zaaresztowany przy ulicy de la Croix Blanche i uwięziony w Conciergerie.

– Przy ulicy de la Croix Blanche? Gdzież to jest?

– W dzielnicy Montmartre; tam mieszkał Armand. Sądzę, że Percy starał się wyprowadzić go z Paryża, ale ci zbóje przytrzymali go.

– Cóżeś uczynił, sir Andrew, gdy usłyszałeś te wiadomości?

– Wróciłem do Paryża i przekonałem się o prawdziwości tych pogłosek.

– Nie ma wątpliwości co do nich?

– Niestety żadnych. Poszedłem na ulicę de la Croix Blanche, Armanda nie było w domu, ale udało mi się nakłonić odźwierną do wyjawienia mi prawdy. Zdaje mi się, że była szczerze oddana Armandowi. Wśród łez opowiedziała mi kilka szczegółów aresztowania Blakeney'a. Czy masz dość sił, by je usłyszeć, madame?

– Tak, opowiedz mi wszystko, nie obawiaj się – powtórzyła tym samym bezdźwięcznym głosem.

– Wczesnym rankiem we wtorek syn odźwiernej, piętnastoletni chłopiec, został wysłany przez jej lokatora z listem na ul. St. Germain l'Auxerrois. Było to mieszkanie, w którym przebywał Percy przez cały ostatni tydzień. Tam ukrywał przebrania dla siebie i nas wszystkich, tam schodziliśmy się na narady. Widocznie Percy liczył na to, że Armand skomunikuje się z nim pod tym adresem, gdyż w chwili zjawienia się chłopca przy drzwiach owego domu zaczepił go, jak twierdzi wysoki robotnik, który usiłował wydrzeć powierzony mu list i w końcu wcisnął mu sztukę złota do ręki. Tym robotnikiem był naturalnie Blakeney. Sądzę, że pisząc ten list, Armand nie wiedział, że panna Lange odzyskała już wolność dzięki staraniom Blakeney'a. W liście wspominał widocznie o strasznym położeniu, w jakim się znajdował i o swych obawach o ukochaną kobietę. Percy nie zostawia nigdy przyjaciela w potrzebie. Nie byłby człowiekiem, którego kochamy i podziwiamy, za którego każdy z nas chętnie oddałby życie, gdyby, urągając wszelkim przeszkodom, nie przychodził zawsze z pomocą uciśnionym. Armand zawołał i Percy przyszedł. Wiedział niezawodnie, że szpiegowano Armanda, gdyż St. Just, niestety, był już skompromitowany i ludzie z tych piekielnych komitetów paryskich poszukiwali go. Szpiedzy poszli za synem dozorczyni i zobaczyli, jak oddawał list robotnikowi na ulicy St. Germain l'Auxerrois; czy dozorczyni na ulicy de la Croix Blanche nie była niczym innym jak płatnym agentem H~erona, czy komitet bezpieczeństwa publicznego trzymał wciąż kompanię żołnierzy na czatach przy mieszkaniu Armanda – tego nie dowiemy się nigdy. Wiemy tylko, że Percy przestąpił próg fatalnego domu o jedenastej, a w kwadrans później dozorczyni zobaczyła żołnierzy, schodzących z pierwszego piętra z jakimś ciężarem. Wyszła ze swej loży i przy świetle lampy, palącej się na korytarzu, rozpoznała, że ciężar był ciałem człowieka silnie skrępowanego sznurami. Oczy miał zamknięte, a ubranie powalane krwią. Widocznie był nieprzytomny. Na drugi dzień organ oficjalny rządu donosił o schwytaniu „Szkarłatnego Kwiatu” i dla uczczenia tego radosnego zdarzenia ogłoszono dzień wolny od pracy.

Małgorzata wysłuchała w milczeniu tego straszliwego opowiadania; siedziała wciąż nieruchomo, nieświadoma łez Zuzanny, spadających na jej ręce, i obecności sir Ffoulkesa, który upadł na krzesło i zakrył twarz rękoma. Zdawało jej się, że cały wszechświat stanął w biegu wobec tego wstrząsającego kataklizmu.

Ale wnet powróciła do równowagi.

– Sir Andrew – rzekła po chwili milczenia – powiedz mi, gdzie są lordowie Tony i Hastings?

– W Calais, madame – odparł. – Widziałem się z nimi w drodze powrotnej. Oddawszy delfina szczęśliwie w ręce jego stronników w Mantes, czekali na dalsze rozkazy Blakeney'a.

– Czy poczekają tam na nas?

– Na nas, lady Blakeney? – zawołał zdumiony.

– Tak, na nas, sir Andrew – odparła z bladym uśmiechem na ustach – gdyż nie wątpię, że dotrzymasz mi towarzystwa w podróży do Paryża.

– Ależ, lady Blakeney…

– Wiem, co powiesz, sir Andrew: będziesz mnie przestrzegał przed niebezpieczeństwami, niewygodami, śmiercią może; powiesz mi, że jako kobieta w niczym nie przysłużę się mężowi, a stanę mu tylko na przeszkodzie, jak to było w Calais. Ale musisz zrozumieć, że teraz wszystko jest zupełnie inaczej. Gdy rewolucja knuła jego zgubę, on miał dość sprytu, aby ujść cało, ale teraz wrogowie trzymają go już w swej mocy i nie pozwolą mu uciec. Pilnować go będą dniem i nocą, mój drogi, jak pilnowali nieszczęsnej królowej, ale nie miesiącami i tygodniami… Chauvelin nie będzie igrał ze „Szkarłatnym Kwiatem” i załatwi się z nim jak najprędzej.

Głos jej załamał się; traciła panowanie nad sobą, gdyż była tylko młodą, gorąco kochającą kobietą, która dowiadywała się, że jej umiłowany szedł na haniebną śmierć, z dala od ojczyzny, bliskich i przyjaciół.

– Nie mogę pozwolić, by umierał sam, sir Andrew; będzie tęsknił za mną, a zresztą mam do pomocy ciebie, lordów Hastingsa i Tony'ego. Nie damy mu zginąć tak haniebnie, w takim opuszczeniu!

– Masz słuszność, lady Blakeney – rzekł sir Andrew gorąco – nie damy mu zginąć i uczynimy, co w ludzkiej mocy. Już Tony, Hastings i ja postanowiliśmy wracać co prędzej do Paryża. Mamy tam rozmaite kryjówki znane tylko lidze, gdzie Percy znajdzie jednego lub kilku z nas, w razie gdyby mu się udało uciec z więzienia. Na całej drodze pomiędzy Calais i Paryżem mamy takie kryjówki, w których złożone są różne przebrania. Nie, nie poddamy się zniechęceniu lub rozpaczy, lady Blakeney. Dziewiętnastu jest gotowych ratować naszego wodza. Wybrano mnie już za jego zastępcę w tym przedsięwzięciu. Wyjeżdżamy do Paryża jutro i jeżeli Bóg nam dopomoże, to góry podźwigniemy, a dopniemy celu. Nasze hasło brzmi: „Boże, ratuj „Szkarłatny Kwiat”.”

Ukląkł przy krześle Małgorzaty i ucałował drżące palce, które mu podała ze smutnym uśmiechem.

– Niech Bóg wam błogosławi – szepnęła.

Zuzanna, to słodkie, urocze dziecko czyniło nadludzkie wysiłki, by powstrzymać łzy.

– Patrz, jaka ze mnie egoistka, rzekła do niej Małgorzata – namawiam twego męża do tak groźnej wyprawy, choć sama wiem najlepiej, jak ciężkie są rozłąki tego rodzaju.

– Mój mąż pójdzie tam, gdzie wzywa go obowiązek – rzekła Zuzanna z godnością. – Kocham go z całego serca, bo jest odważny i szlachetny. Nie może pozostawić w potrzebie towarzysza, który jest zarazem jego wodzem. Bóg zaopiekuje się nim – wiem o tym. Nie będę go namawiała do tchórzostwa.

Jej ciemne oczy zajaśniały dumą. Była prawdziwą żoną żołnierza i mimo dziecinnego prawie wieku okazywała się mężną żoną i wierną przyjaciółką. Sir Percy Blakeney wyratował od śmierci całą jej rodzinę.

Hrabia, hrabina de Tournay, wicehrabia, jej brat i ona sama zawdzięczali mu życie. Tego zapomnieć nie mogła.

– Zdaje mi się, że nie grozi nam nic wielkiego – rzekł sir Andrew wesoło. Rząd rewolucyjny chciał uderzyć głowę, a nie chodzi mu o członki. Może mu się zdaje, że bez wodza jesteśmy niegodni prześladowania? Jeżeli zaś napotkamy niebezpieczeństwa, to tym lepiej. Ale nie będziemy narażali się niepotrzebnie, musimy najpierw odbić Percy'ego; co potem, mniejsza o to.

– To samo odnosi się i do mnie, sir Andrew – dodała poważnie Małgorzata. – Teraz, gdy mają Percy'ego w swej mocy, nie dbają o mnie wcale. Jeżeli potraficie wyratować mego męża, to i ja niczego się już nie lękam, ale w przeciwnym razie…

Urwała i położyła białą rękę na ramieniu sir Andrewa.

– Weź mnie z sobą, przyjacielu – błagała – nie skazuj mnie na straszliwą mękę długiego oczekiwania przez całe dnie i godziny w ponurej beznadziejności.

A gdy sir Andrew wahał się wciąż i milczał, Małgorzata rzekła stanowczo:

– Nie będę ci w niczym przeszkodą, sir Andrew, i musisz zrozumieć – dodała głosem drżącym od wzruszenia, że jeżeli nie pozwolisz mi oddychać tym samym powietrzem co on, zginę lub oszaleję.

Sir Andrew zwrócił na żonę pytające spojrzenie.

– Dopuścisz się nieludzkiego czynu – rzekła Zuzanna z powagą, co stanowiło uderzający kontrast z jej dziecinną twarzyczką, jeżeli nie udzielisz Małgorzacie pomocy; jestem pewna, że jeżeli nie weźmiesz jej ze sobą jutro, to pojedzie sama do Paryża.

Małgorzata podziękowała przyjaciółce niemym spojrzeniem. Zuzanna była dzieckiem, ale miała serce kobiety. Kochała swego męża i rozumiała cierpienie Małgorzaty.

Sir Andrew nie mógł odmawiać dłużej nieszczęśliwej kobiecie, nie wątpiąc, że gdyby miała pozostać w Anglii, groziłaby jej rzeczywiście utrata zmysłów.

Wiedział, że była odważna i fizycznie bardzo wytrwała, a zresztą był przekonany, że lidze, pozbawionej wodza, nie groziło tak wielkie niebezpieczeństwo, chyba w razie uwolnienia „Szkarłatnego Kwiatu”. A jeżeli uda im się to wielkie dzieło, to niczego obawiać się nie potrzebowała dzielna i kochająca żona, która, jak każda mężna kobieta, dopominała się o prawo dzielenia dobrego lub złego losu z ukochanym człowiekiem.

Rozdział II. Znów w Paryżu

Sir Andrew wszedł do pokoju. Zbliżył się do kominka, by rozgrzać skostniałe członki, gdyż zimno stawało się coraz dokuczliwsze. Małgorzata podała mu filiżankę gorącej kawy, którą dla niego zaparzyła, ale nie pytała o wiadomości. Wiedziała, że nie miał dla niej żadnych, inaczej twarz jego, zwykle pogodna, nie nosiłaby na sobie wyrazu takiego przygnębienia.

– Spróbuję jeszcze udać się dziś w jedno miejsce – rzekł, popijając gorącą kawę, pójdę do restauracji na ulicy de la Harpe. Członkowie klubu kordelierów jadają tam często i są zwykle bardzo dobrze poinformowani. Może dowiem się czegoś.

– Jakie to dziwne, że tak zwlekają z postawieniem go przed trybunał – rzekła Małgorzata obcym, bezbarwnym głosem. – Gdy przyniosłeś mi tę okropną nowinę, byłam przekonana, że skażą go natychmiast i lękałam się, że przyjedziemy za późno.

Usiłowała opanować drżenie głosu i spytała:

– Dowiedziałeś się czegoś o Armandzie?

Wstrząsnął przecząco głową.

– Co do niego, to jestem w największej niepewności. Nie mogę znaleźć jego nazwiska w żadnym spisie więziennym, i nie ma go w Conciergerie. Wszystkich więźniów usunęli stamtąd, jest tylko Percy.

– Biedny Armand – westchnęła. – Z pewnością więcej cierpi od nas wszystkich, gdyż jego bezmyślne nieposłuszeństwo sprowadziło na nas to całe nieszczęście.

Mówiła z wielkim smutkiem, ale bez goryczy. Jej pozorny spokój rozdzierał serce sir Andrewa Ffoulkesa, gdyż bezbrzeżne cierpienie było w jej spojrzeniu.

– Pamiętaj, lady Blakeney – rzekł z udaną swobodą – że póki jest życie, jest i nadzieja.

– Nadzieja! – zawołała z westchnieniem, utkwiwszy zmęczone oczy w twarzy przyjaciela.

Ffoulkes odwrócił się, udając, że dolewa sobie kawy. Nie mógł znieść na sobie tego spojrzenia pełnego bólu, a sam nie miał już sił jej pocieszać. Rozpacz wkradała się coraz bardziej do jego serca, choć nie chciał tego przyznać.

Byli w Paryżu już trzy dni, a sześć dni minęło od aresztowania Blakeney'a. Sir Andrew i Małgorzata znaleźli tymczasowe schronienie w Paryżu, Tony i Hastings stali przy bramach miasta, a po całej drodze od stolicy do Calais, w St. Germain, Mantes, po wsiach pomiędzy Beuvais i Amiens, członkowie wielkiej ligi „Szkarłatnego Kwiatu” czekali w ukryciu na stosowną chwilę, by ratować wodza. Ffoulkes dowiedział się, że zamknięto Percy'ego w Conciergerie w celi, którą zajmowała Maria Antonina w ostatnich miesiącach swego życia. Dał do zrozumienia biednej Małgorzacie, jak ściśle strzeżono jej męża i że zachowywano względem niego większe jeszcze ostrożności niż względem nieszczęsnej królowej, dla której ostatnie dni były prawdziwym męczeństwem.

Ale o Armandzie nie mógł się niczego dowiedzieć, gdyż nazwisko St. Justa nie było umieszczone na żadnej liście więziennej. Uczęszczając do restauracji i winiarni, gdzie spotykali się zazwyczaj najzajadlejsi terroryści i jakobini sir Andrew uchwycił niejeden szczegół, dotyczący obecnego losu „Szkarłatnego Kwiatu”, ale nie mógł powtórzyć tego Małgorzacie. Uwięzienie tajemniczego Anglika spowodowało ogólne wtajemniczenie, ale Ffoulkes przekonał się niebawem, że ucieczkę delfina trzymano wciąż jeszcze w najgłębszej tajemnicy.

Pewnego razu udało mu się spotkać w winiarni głównego agenta komitetu bezpieczeństwa publicznego, którego znał z widzenia, w towarzystwie pewnego zażywnego rumianego pana o ospowatej twarzy i tłustych palcach, okrytych pierścionkami.

Sir Andrew łamał sobie głowę, kto to mógł być. H~eron rozmawiał z nim urywanymi zdaniami i aluzjami, zupełnie niezrozumiałymi dla każdego, kto by nie wiedział o ucieczce delfina i roli ligi w tej sprawie; ale sir Andrew, który przebrany za robotnika, wytężał uszy, jak tylko mógł, domyślił się od razu, że rozmawiają o delfinie i Blakeney'u.

– Nie wytrzyma już długo, obywatelu – mówił główny agent przyciszonym głosem – nasi ludzie są niezrównani. Dwóch stoi nad nim dniem i nocą, nie spuszczając go z oka. Jak tylko próbuje zasnąć, jeden z nich wpada do celi z głośnym szczękiem szabli, krzycząc z całych sił: „A więc gdzie dzieciak? Odpowiedz nam, a będziesz mógł zasnąć spokojnie”. Sam to dla rozrywki robiłem przez jedną noc. Trochę się zmęczyłem, bo trzeba już teraz dość głośno krzyczeć, aby zbudzić Anglika, a czasem nawet silnie nim potrząsnąć. Ta zabawa trwa już całe pięć dni, podczas których nie daliśmy mu zasnąć ani na chwilę. Przy tym pożywienia dostaje tylko tyle, by nie umarł z głodu. To długo potrwać nie może. Obywatel Chauvelin wykombinował doskonały plan. Za dwa, trzy dni ulegnie.

– Nie wiem – mruknął tamten posępnie – ci Anglicy są twardzi…

– Tak – odparł H~eron ze zjadliwym uśmiechem, który uczynił jego twarz wprost wstrętną – byłbyś z pewnością uległ po dwu dniach, przyjacielu de Batz, o tym nie wątpię. Ale też przestrzegałem cię, nieprawdaż, że jeżeli porwiesz się na malca, postaram się, byś w krótkim czasie błagał o litość.

– A ja nawzajem – rzekł de Batz z największą flegmą – przestrzegałem cię, byś nie zajmował się mną, a więcej uważał na Anglika.

– Pomimo tego w dalszym ciągu oczy mam zwrócone na ciebie, przyjacielu. Gdybym przypuszczał, że wiesz, gdzie chłopca ukrywają, to…

– Skazałbyś mnie na te same męki, które wymyśliłeś dla Anglika z twoim nieodstępnym druhem Chauvelinem – domyślam się tego… Ale niestety nie wiem, gdzie znajduje się dziecko, inaczej nie byłoby mnie w Paryżu.

– Oczywiście – zaśmiał się H~eron szyderczo – byłbyś już w Austrii, aby otrzymać obiecaną nagrodę! Ale śledzę cię dniem i nocą, mój drogi. Chodzi ci na równi z nami o miejsce pobytu dziecka, i gdyby zdołano przemycić je przez granicę, ty pierwszy dowiedziałbyś się tego. Ale nie – dodał jakby dla własnego uspokojenia – jestem przekonany, że Anglik miał na celu przewiezienie dziecka do Anglii i że on jeden wie, gdzie ono się obecnie znajduje. Za parę dni uparty „Szkarłatny Kwiat” ustąpi i rozkaże swej lidze oddać Kapeta w nasze ręce. Wiem, że członkowie ligi krążą koło Paryża, i że nawet żona Blakeney'a jest w pobliżu, jak twierdzi Chauvelin. Niech przypatrzy się przez chwilkę mężowi w jego obecnym stanie, a wymusi na lidze oddanie dziecka jak najprędzej.

H~eron zaśmiał się znów drapieżnie, jak hiena nad ofiarą. Słysząc te słowa, sir Andrew o mało się nie zdradził. Wpił paznokcie w ciało, aby nie skoczyć do gardła temu potworowi, który wymyślił dla pojmanego wroga gorsze męki, niż najbardziej wyrafinowane tortury zamierzchłych wieków.

A zatem nie pozwalali mu spać!… Pomysł zrodzony w mózgu wroga… H~eron nadmienił, że Chauvelin był autorem tego szatańskiego dzieła, by człowieka osłabiać systematycznie brakiem pożywienia i snu.

Nie zdawało się prawdopodobne, by ludzkie istoty mogły wymyślić coś podobnego.

Kroplisty pot występował na czoło sir Andrew Ffoulkesa na myśl o przyjacielu i o tym, do czego chciano go skłonić tą męką. Jego siły fizyczne były co prawda olbrzymie, ale musiały mu z czasem wypowiedzieć posłuszeństwo. Trzeźwy, lotny umysł, nieustraszona odwaga osłabną pod wpływem powolnej, stałej tortury…

Ffoulkes stłumił wyrywający mu się z piersi krzyk zgrozy, który byłby zwrócił na niego uwagę H~erona i wybiegł co prędzej z dusznej sali, by odetchnąć świeżym powietrzem.

Przez godzinę błąkał się bez celu po ulicach, nie mając odwagi wracać do Małgorzaty, by nie zdradzić przed nią bólu, który szarpał jego duszę.

A dzisiaj nie dowiedział się niczego więcej. Ogólnie twierdzono, że Anglik znajduje się w Conciergerie, że strzegą go pilnie i że wyrok zapadnie za kilka dni, ale nikt nie wiedział dokładnie kiedy. Publiczność zaczynała się już niecierpliwić, dopominając się o sąd i egzekucję. Tymczasem H~eron i jego zausznicy taili wciąż przed publicznością ucieczkę delfina mając nadzieję, że uda im się zmusić Anglika do wskazania kryjówki chłopca. Sposoby zaś, jakich w tym celu używali, były godne samego Lucyfera i jego szatanów.

Owego wieczora sir Andrew domyślił się z niektórych słów H~erona, że główny agent i czterej komisarze podstawili głuche i nieme dziecko na miejsce zbiega. Zamknięto je w ciemnym pokoju, wzniesiono naprędce przepierzenie w izbie zajmowanej niegdyś przez Simonów, chore biedactwo umieszczono za tą przegrodą i nikomu nie było wolno zbliżyć się do niego prócz władz kontrolnych. H~eron i komisarze starali się jak mogli, by wyjść cało z tej imprezy, a ponieważ dziecko było bardzo schorowane, mieli nadzieję, że umrze niebawem, wyzwalając ich od ciążącej na nich odpowiedzialności, gdyż ogłoszą wówczas urzędowo zejście Kapeta. Trudno uwierzyć, że podobne pomysły mogły zrodzić się w mózgach ludzkich, a jednak wiemy od świadków wiarygodniejszych niż madame Simon, że dziecko, zmarłe w Temple po kilku tygodniach, było biednym, upośledzonym chłopczykiem, głuchym i niemym, przyniesionym z domu podrzutków po ucieczce delfina. Jedynie litościwa śmierć mogła wyrwać go z tej niedoli, gdyż potężny umysł, który mógł go wyzwolić, skazany był na tortury przymusowej bezsenności.

Rozdział III. Najzaciętszy wróg

Tego samego wieczora sir Andrew Ffoulkes wyszedł jeszcze raz do miasta, by zasięgnąć informacji o Armandzie, obiecując powrócić około dziewiątej.

Małgorzata ze swej strony przyrzekła towarzyszowi, że zmusi się do spożycia kolacji, którą przyrządziła jej dozorczyni. Zajmowali nędzne mieszkanie na Quai de la Ferraille, naprzeciw Pałacu Sprawiedliwości, w którego szare mury Małgorzata wpatrywała się suchymi, rozgorączkowanymi oczyma, dopóki zmierzch zimowy nie spuścił na nie swej zasłony.

Tego wieczora, choć ciemności już zaległy pokój i spadające płaty śniegu zakrywały widok na miasto, siedziała jeszcze przy oknie po wyjściu sir Andrew, wpatrzona w drobne światełka, padające z okien wieży Ch~atelet. Nie mogła dojrzeć okiem Conciergerie, gdyż wychodziły na wewnętrzne podwórze, ale widok tych murów był dla niej jakby ukojeniem.

Nie mogła wyobrazić sobie Percy'ego, tego wesołego, roześmianego, pełnego beztroski śmiałka, jako zdobyczy nieprzyjaciół upojonych triumfem, którzy zetrą go, upokorzą, sponiewierają, a może nawet, kto wie, będą torturować, by złamać dumę, urągającą im jeszcze na progu śmierci. Ale Bóg nie może dopuścić, by podobna zbrodnia została popełniona, by szlachetnego orła pokonały nędzne szakale! Choć Małgorzata cierpiała więcej, niż mogła znieść w swym podwójnym niepokoju o męża i brata, nie traciła jednak otuchy. Słusznie mówił sir Andrew: „Gdzie było życie, tam była nadzieja”. Jeżeli życie tliło jeszcze w tych potężnych członkach, jakże mogły szkodliwe, niskie instynkta zwyciężyć nieśmiertelnego ducha? Nie troszczyłaby się o Armanda, gdyby Percy był wolny. Westchnęła ciężko. Ach! Gdyby przynajmniej mogła widzieć się z mężem, rzucić jedno spojrzenie na jego śmiejące się oczy, w których ona jedna wyczytać umiała całą głębię uczucia, wtedy zniosłaby spokojniej ciężką niepewność i z odwagą czekałaby na rozwiązanie.

Odsunęła się od okna, gdyż noc stawała się przejmująco zimna. Na wieży St. Germain l'Auxerrois zegar wybił z wolna ósmą. Gdy ostatnie echo historycznego zegara ucichło w oddali, usłyszała dyskretne pukanie do drzwi.

– Proszę – zawołała bez namysłu.

Myślała, że dozorczyni przychodzi dorzucić drzewa do kominka i nie odwróciła nawet głowy. Drzwi otworzyły się cicho i usłyszała lekkie kroki na dywanie.

– Czy mogę prosić o kilka słów rozmowy, lady Blakeney? – odezwał się ostry głos.

Stłumiła krzyk zgrozy. Jak dobrze znała ten głos! Ostatni raz słyszała go, gdy Percy tak sprytnie wyśliznął się swemu prześladowcy. Spojrzała prosto w oczy najzaciętszemu wrogowi „Szkarłatnego Kwiata”.

– Chauvelin! – jęknęła.

– We własnej osobie, droga lady.

Stanął w świetle lampy, tak że jego drobna postać odbiła się wyraźnie na ciemnym tle ściany. Miał na sobie ulubione piaskowe ubranie, piękny żabot i mankiety obszyte wąską koronką.

Nie czekając na pozwolenie, z flegmą i pewnością siebie położył kapelusz i płaszcz na krześle. Następnie zwrócił się znów ku Małgorzacie i uczynił krok naprzód, ale ona podniosła rękę, jakby go chciała wstrzymać. Wzruszył ramionami i zimny uśmiech zaigrał na jego ustach.

– Czy pozwolisz usiąść? – spytał.

– Jak chcesz – odrzekła z wolna patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma, jak przestraszony ptak na jadowitego węża.

– A czy posłuchasz mnie, lady Blakeney? – ciągnął dalej, biorąc krzesło i stawiając je w ten sposób przy stole, by światło lampy pozostawało w tyle i nie padało na jego twarz.

– Czy to konieczne? – spytała Małgorzata.

– Tak – rzekł krótko – jeżeli pragniesz widzieć się i pomówić z mężem, póki nie będzie za późno.

– A zatem proszę cię, mów, a ja posłucham.

Upadła na krzesło, nie zważając na to, czy światło pada na jej twarz i czy ściągnięte rysy i łzami przyćmione oczy nie zdradzą w całej pełni rozterki wewnętrznej. Nie kryła się z niczym przed tym człowiekiem, gdyż wiedziała, że ani odwaga ani łzy nie wzruszą go, a nienawiść do człowieka, który tyle razy go zwyciężył, od dawna zdławiła wszelką iskrę litości w jego sercu.

– Może chcesz posłuchać, lady Blakeney – zaczął swym miodowym głosem – jakim sposobem dostąpiłem zaszczytu spotkania się z tobą?

– Twoi szpiedzy są po prostu przy robocie, wyobrażam sobie – odparła chłodno.

– Otóż właśnie. Poszukiwaliśmy ciebie już od trzech dni, a wczoraj wieczór nieostrożność sir Andrew Ffoulkesa dopomogła nam w pracy.

– Nieostrożność sir Andrew? – spytała ze zdumieniem.

– Siedział w restauracji, bardzo sprytnie przebrany co prawda. Widocznie chciał zasięgnąć informacji o losie sir Percy'ego Blakeney'a. Mój przyjaciel H~eron z komitetu bezpieczeństwa publicznego, znajdujący się tam przypadkowo, rozpoczął rozmowę, może zbyt głośną, o pewnych… jak to powiedzieć… o pewnych zarządzeniach, które za moją radą komitet był zmuszony wprowadzić celem…

– Do rzeczy, obywatelu Chauvelin, sir Andrew nic mi o tym nie wspomniał, więc proszę cię, mów zwięźlej, jeżeli możesz.

Skłonił się ironicznie.

– Jak chcesz – odparł. – Sir Andrew, słysząc o niektórych szczegółach, które ci za chwilę wyjaśnię, uczynił nieostrożny ruch zauważony przez jednego z naszych szpiegów. H~eron skinął na niego, i ten poszedł za młodym kowalem, który okazał tak wielkie zainteresowanie rozmową głównego agenta. Sir Andrew przejęty oburzeniem po tym, co słyszał, nie był tak ostrożny jak zwykle. W każdym razie szpieg odprowadził go aż do Quai de la Ferraille. Prawda, jakie to proste? Spodziewałem się już od tygodnia przyjazdu pięknej lady Blakeney do Paryża. Gdy się dowiedziałem, gdzie mieszka sir Andrew, domyśliłem się, że i lady Blakeney jest w pobliżu.

– A cóż to była za rozmowa, która tak bardzo obruszyła sir Andrew zeszłego wieczora?

– Nie opowiedział ci?

– Nie.

– Ach, to nic wielkiego! Pozwól, lady Blakeney, że ci opowiem. Sir Percy Blakeney, jak wiesz, uważał za stosowne, zanim wpadł szczęśliwym trafem w nasze ręce, mieszać się w sprawy naszego najważniejszego więźnia…

– Wiem o tym, sir. Chodziło o sierotę, którego skazaliście na powolną śmierć.

– Być może, lady Blakeney – żachnął się Chauvelin – ale to nie było rzeczą sir Percy'ego. Udało mu się wykraść małego Kapeta z Temple, a w dwa dni później mieliśmy go już pod kluczem.

– Skutek wstrętnej zdrady – rzekła Małgorzata.

Chauvelin umilkł, blade świdrujące oczy utkwił w twarzy lady Blakeney.

– I to być może, ale na razie my jesteśmy górą. Sir Percy znajduje się w Conciergerie, pod ściślejszą jeszcze strażą, niż swego czasu Maria Antonina.

– I śmieje się z waszych zamków i kluczy – odparła dumnie. – Pamiętaj o Calais. Jego śmiech musi ci jeszcze dźwięczeć w uszach, czy nie, obywatelu Chauvelin?

– Niezawodnie, ale tym razem my się śmiejemy, choć i o tym gotowi jesteśmy zapomnieć, jeżeli sir Percy ruszy tylko palcem dla swego własnego wyzwolenia.

– Z pewnością jakieś sprzysiężenie na jego honor…

– Nie, nie, lady Blakeney – zaprzeczył. – Mamy przecież sir Percy'ego w swej mocy, więc wszystko jest bardzo proste. Moglibyśmy posłać go na szafot jutro, ale gotowi jesteśmy, pamiętaj, jesteśmy gotowi okazać się wspaniałomyślnymi, jeżeli sir Percy zgodzi się na pewien warunek.

– Na jaki warunek?

– Bardzo łatwy. Zabrał nam Kapeta i prawdopodobnie wie doskonale, gdzie jest ukryty. Niech wyda zlecenie jednemu ze swych zwolenników, a zdaje mi się, że kilku z nich krąży w okolicach Paryża – by oddał małego Kapeta w nasze ręce; my zaś obiecujemy nie tylko, że ów gentleman powróci cało do Anglii, ale jeszcze gotowi jesteśmy złagodzić los zgotowany dzielnemu „Szkarłatnemu Kwiatu.”

Zaśmiała się twardym, pogardliwym śmiechem.

– Zdaje mi się, że nie rozumiem dokładnie, co chcesz powiedzieć – odezwała się po chwili. – Chcesz, aby „Szkarłatny Kwiat” wydał w wasze szpony króla Francji, gdy udało mu się wyratować dziecko od grozą śmierci? Czy to chciałeś powiedzieć?

– Tak jest – odrzekł spokojnie Chauvelin – i to samo powtarzamy sir Percy'emu od sześciu dni, madame.

– W takim razie dał wam już chyba odpowiedź.

– Tak – odparł z naciskiem – ale co dzień odpowiedź staje się słabsza.

– Słabsza? Nie rozumiem.

– Pozwól, że ci to objaśnię. – Wsparł łokcie o stół i pochylił się nad nią, by nie uszło mu żadne drgnienie jej powiek. – Przed chwilą przypomniałaś mi moją porażkę w Calais i dumnym ruchem głowy rzuciłaś mi w twarz, jak wyzwanie, nazwisko „Szkarłatnego Kwiatu”. Tak, spuszczam pokornie głowę i przyznaję, że odniosłem porażkę w Calais, ale wówczas uczyniłem wielki błąd, z którego wyciągnąłem ważną naukę na przyszłość; teraz właśnie tę naukę zużytkowałem.

Umilkł, jakby czekając na odpowiedź. Jego bystre oczy zauważyły, że z każdym słowem rysy pięknej twarzyczki Małgorzaty ściągały się coraz boleśniej. Wyraz pełen grozy malował się na jej obliczu, jakby lodowata ręka śmierci przeszła po jej oczach i policzkach, które zmartwiały pod tym dotknięciem.

– W Calais – powtórzył spokojnie Chauvelin, zadowolony z wywartego wrażenia – sir Percy i ja nie walczyliśmy równą bronią. Wypoczęty, po parodniowym pobycie w swej wspaniałej rezydencji, pełen zapału do wypraw, które są jakby istotą jego życia, sir Percy Blakeney w pełni sił stanął do walki przeciw mojej słabej osobie. I rzecz jasna, przegrałem bitwę. Uczyniłem wielki błąd, chcąc mierzyć się z człowiekiem w rozkwicie młodych męskich sił, ale teraz…

– A teraz, obywatelu Chauvelin, co jest teraz?

– Sir Percy Blakeney przebywa już od tygodnia w więzieniu Conciergerie, lady Blakeney – rzekł bardzo dobitnie, chcąc by każde słowo spadało jak ołów na jej duszę. – Zanim zdołał przyjrzeć się dokładnie swej celi i uplanować jedną z tych sławnych ucieczek, z których tak słusznie słynie, nasi ludzie zaczęli działać wedle wskazówek, podanych przeze mnie. Już tydzień minął od tego czasu, lady Blakeney i od tej chwili specjalna kompania straży więziennej zadaje więźniowi bez przerwy, dzień i noc, jedno pytanie. Wchodzą do celi po dwóch co kwadrans, teraz już nawet częściej, i pytają go: „Gdzie jest mały Kapet?” Dotąd nie otrzymaliśmy zadowalającej odpowiedzi, choć oznajmiliśmy sir Percy'emu, że kilku członków jego ligi zaszczyca okolice Paryża swą obecnością i że niczego więcej nie żądamy od niego, jak wydania rozkazu tym czcigodnym gentlemenom, by oddali nam z powrotem młodego Kapeta, to rzecz bardzo prosta, ale niestety więzień jest dotąd nieco uparty. Z początku sama myśl o tym bawiła go. Śmiał się, mówiąc, że posiada właściwość spania z otwartymi oczyma, ale nasi żołnierze są niezmordowani w swych wysiłkach, a brak snu i świeżego powietrza połączone z niewystarczającym odżywianiem, dają się we znaki wspaniałemu sir Percy'emu Blakeney'owi. Zdaje mi się, że już niedługo opierać się będzie naszym uprzejmym naleganiom, a w każdym razie nie potrzebujemy się już obawiać, zapewniam cię, ucieczki z jego strony. Wątpię, czy potrafiłby przejść przez pokój.

Małgorzata siedziała bez ruchu przez cały czas tego długiego opowiadania; nawet teraz nie poruszyła się. Głęboka bruzda wyryła się na jej czole, a oczy, zwykle niebieskie jak lazur nieba, były prawie czarne.

Starała się wywołać w swej wyobraźni obraz, który Chauvelin postawił jej przed oczy: obraz człowieka nękanego dniem i nocą, bez przerwy i odpoczynku jednym pytaniem, człowieka, któremu nie pozwalano ani spać, ani jeść, dopóki umysł, ciało i dusza nie poddadzą się, nie ugną pod wpływem okrutniejszej tortury niż ta, którą ludzkie potwory wymyśliły w barbarzyńskich czasach.

A ten męczennik, ten nędzarz, bez chwili odpoczynku, ani we dnie, ani w nocy, był jej mężem, którego kochała całą duszą, całą głębią serca. Tortury?… O nie! To były czasy postępu i cywilizacji, rewolucja miała na celu zmienić porządek rzeczy i opinię ludzką. Więzienia Temple, la Force i Conciergerie nie posiadały żelaznych ław katowskich, ani ręcznych kajdanków, ale kilku ludzi orzekło: „Musimy wydobyć z tego człowieka, gdzie ukrył małego Kapeta i dlatego nie damy mu spać, póki tego nie powie. Kto śmie twierdzić, że torturujemy naszych więźniów? To tylko igraszka, trochę nieprzyjemna dla więźnia, zapewne, ale każdej chwili możemy jej zaprzestać. Niech tylko odpowie na nasze zapytanie, a ułoży się do snu tak wygodnie jak małe dziecko. Brak snu jest bardzo męczący, brak pożywienia i świeżego powietrza bardzo osłabia – więzień musi zatem ulec wcześniej czy później”. Tak postanowili jego wrogowie i wprowadzili w czyn uknuty plan.

Małgorzata patrzyła na Chauvelina, jak na strasznego zagadkowego sfinksa, zastanawiając się, czy rzeczywiście Bóg nawet w swym gniewie mógł stworzyć takiego potwora, a jeżeli go stworzył, czy powoli, by podobna podłość wzięła górę?

Czuła, że nawet w tej chwili przypatrywał się z zadowoleniem moralnej męce, którą jej zadawał.

– A więc przyszedłeś dziś wieczorem, aby mi to wszystko opowiedzieć? – spytała, gdy odzyskała mowę.

W pierwszym odruchu oburzenia chciała rzucić mu w twarz obelgę i ściągnąć na niego przekleństwo Boże, ale wstrzymała się instynktownie. Jej rozpacz i gniew przyczyniłyby się jeszcze do jego triumfu.

– Dopiąłeś, czego chciałeś – dodała zimno – a teraz proszę cię, odejdź.

– Przepraszam cię, lady Blakeney – odparł żywo – cel moich odwiedzin był dwojaki: jako przyjaciel, przyniosłem ci wiadomości najwiarygodniejsze o sir Percym, a przy tym chciałem zaproponować ci, byś dopomogła nam w przekonaniu męża.

– W przekonaniu męża! Myślisz, że ja…

– Pragnęłabyś zapewne widzieć się z nim, czy nie, lady Blakeney?

– Tak.

– Zatem wystaram się dla ciebie o pozwolenie, jeżeli chcesz.

– Masz nadzieję, obywatelu, że uczynię wszelkie usiłowania, by złamać wolę mego męża płaczem lub prośbą?

– Niekoniecznie – odrzekł sarkastycznie – zapewniam cię, że sami damy sobie z czasem radę.

– Ty szatanie! – Krzyk oburzenia i bólu wyrwał się z głębi jej duszy zupełnie mimo woli. – Czy nie boisz się, by ręka Boża ciebie dosięgła?

– Nie – odparł swobodnie – nie boję się, lady Blakeney. Jak wiesz, nie wierzę w Boga. A teraz – dodał poważnie – czy nie przekonałem cię jeszcze, że moja propozycja jest bezinteresowna? Powtarzam ci jeszcze raz: jeżeli pragniesz odwiedzić sir Percy'ego w więzieniu, rozkazuj tylko, a drzwi otworzą się przed tobą.

Zastanowiła się chwilkę, patrząc mu prosto w twarz, i dodała zimno:

– Dobrze, pójdę.

– Kiedy?

– Dziś wieczorem.

– Jak chcesz. Porozumiem się zaraz z mym przyjacielem H~eronem co do tej wizyty.

– Za pół godziny wyjdę z domu.

– Doskonale. Czekaj przy głównej bramie Conciergerie o pół dziewiątej. Wiesz może, gdzie się ona znajduje? Przy ulicy de la Berillerie, na prawo od wielkich schodów Pałacu Sprawiedliwości.

– Pałacu Sprawiedliwości! – zawołała mimo woli z goryczą, a potem dodała spokojniej: – Dobrze, obywatelu, o pół do dziewiątej będę czekała przy bramie, którą wymieniłeś.

– Zastaniesz mnie przy drzwiach, gdyż chcę sam wskazać ci drogę do więzienia.

Wziął kapelusz i płaszcz i skłoniwszy się ceremonialnie, zwrócił się ku wyjściu. Zatrzymała go jeszcze.

– Moja rozmowa z więźniem odbędzie się bez świadków? – spytała, starając się daremnie o stłumienie drżenia w głosie.

– Ależ naturalnie – odparł z uspokajającym uśmiechem. – Do zobaczenia lady Blakeney, o pół do dziewiątej, pamiętaj.

Nie śmiała spojrzeć na niego; bała się, by osobista godność nie opuściła jej, by nie rzuciła się do nóg tego nieludzkiego potwora, błagając i żebrząc litości.

Czego nie byłaby zdolna uczynić wobec okrutnej rzeczywistości z chwilą, gdyby duma, rozwaga i męstwo ją opuściły!

Dlatego też odwróciła głowę, by nie widzieć tej szatańskiej twarzy i tych rąk, które trzymały los Percy'ego w swych szponach. Słyszała tylko ostatnie słowa pożegnania, zamknięcie drzwi i lekkie kroki na kamiennych schodach.

A gdy pozostała sama, wyrwał się z jej piersi przeciągły jęk i upadłszy na kolana, zakryła twarz rękoma w strasznym paroksyzmie płaczu. Wstrząsało nią gwałtowne łkanie, trwoga rozdzierała serce, a ból rozpierał piersi, ale pomimo łez i rozpaczy przejęta była jedną tylko myślą: okazać się wobec Percy'ego odważną i spokojną, pomóc mu, o ile możności i wypełnić jego polecenia. Nadziei nie miała żadnej. Ostatni promień zgasł ze słowami wroga: „Nie boimy się, by uciekł; wątpię, czy potrafiłby przejść przez pokój”.

Rozdział IV. W Conciergerie

Małgorzata szła w towarzystwie sir Andrewa Ffoulkesa szybkim krokiem, gdyż dziesięć minut brakowało tylko do pół do dziewiątej. Noc była ciemna i mroźna, śnieg padał rzadkimi płatami, pokrywając błyszczącą powłoką poręcze mostów i ponure wieże Ch~atelet.

Nie mówili nic do siebie. Wszystko opowiedzieli już sobie w mieszkaniu, gdzie sir Andrew dowiedział się o wizycie Chauvelina.

– Zabijają go powoli, sir Andrew – jęknęła Małgorzata, skoro tylko jej ręce dotknęły na przywitanie dłoni najlepszego przyjaciela. – Czy nic zrobić dla niego nie możemy?

W rzeczy samej było bardzo mało nadziei. Sir Andrew dał jej dwa cieniutkie zwoje drutu, które schowała w fałdach szala i maleńki sztylet z zatrutym ostrzem. Przez chwilę trzymała go w ręku z oczami pełnymi łez i sercem przepełnionym bezbrzeżnym smutkiem.

A potem wolno, bardzo wolno podniosła małą, śmierć zadającą, broń do ust i ucałowała wąskie ostrze.

– Jeżeli tak być musi – szepnęła – Bóg w swym miłosierdziu przebaczy.

Złożyła sztylet i ukryła go również w fałdach sukni.

– Czy myślisz, że jeszcze może mu się coś przydać? – spytała. – Pieniędzy mam dosyć, w razie gdyby ci żołnierze…

Sir Andrew westchnął. Przez trzy dni starał się wszystkimi możliwymi sposobami, przekupstwem i namową dostać się do więzienia. Ale Chauvelin i jego przyjaciele ubezpieczyli się dobrze. Conciergerie, umieszczona w samym środku labiryntu Ch~atelet i Pałacu Sprawiedliwości, odosobniona od wszystkich innych cel więziennych, nie miała innego wyjścia jak wąskie drzwi, prowadzące do pokoju dozorcy. Wszystkie usiłowania, aby wyrwać nieszczęsną królowę z tego więzienia, zawiodły.

Pokój dozorcy przepełniony był dniem i nocą żołnierzami, okna cel zaopatrzone w gęste i silne kraty. Dwadzieścia stóp wysokości dzieliło te okna od korytarza, gdzie sir Andrew stał przed dwoma dniami, spoglądając na okno celi, w której jego przyjaciel przeżywał ciężkie chwile. Przekonał się wówczas, że wszelkie próby pomocy z zewnątrz nie miały najmniejszej szansy.

– Odwagi, lady Blakeney – rzekł do Małgorzaty, gdy przechodzili Pont au Change i zbliżali się do ulicy de la Barillerie – przypomnij sobie nasze szlachetne hasło: „Szkarłatny Kwiat” nigdy nie zawodzi! Przy tym pamiętaj, że jakiekolwiek rozkazy lub wskazówki Blakeney nam przez ciebie prześle, jesteśmy gotowi jak jeden mąż sumiennie wypełnić i oddać życie za naszego wodza. Odwagi! Taki człowiek, jak Percy, nie umrze z rąk tej plugawej zgrai, do której należy Chauvelin i jemu podobni.

Stanęli przed żelazną bramą Pałacu Sprawiedliwości. Małgorzata z bladym uśmiechem wyciągnęła drżącą rękę do wiernego przyjaciela.

– Będę czekał na ciebie w pobliżu – rzekł do niej sir Andrew – gdy wyjdziesz, nie oglądaj się za mną, tylko idź prosto ku domowi. W najkrótszym czasie połączę się z tobą. Niech Bóg ma was oboje w swojej opiece.

Pocałował ją w rękę na pożegnanie, a gdy spadający śnieg skrył przed jego oczyma smukłą jej sylwetkę, z ciężkim westchnieniem zwrócił się w inną stronę.

Małgorzata zastała drzwi otwarte; Chauvelin czekał już na nią u stóp monumentalnych schodów.

– Władze są powiadomione o twoim przybyciu, lady Blakeney, więzień czeka również na ciebie.

Prowadził ją długimi korytarzami olbrzymiego budynku, a ona szła za nim z rękoma przyciśniętymi do piersi, ukrywając w fałdach szalu stalowe druty i cenny sztylet.

Mimo ciemności, panujących w źle oświetlonych korytarzach, Małgorzata zauważyła, że była otoczona strażą. Wszędzie snuli się żołnierze. Dwóch stało przy bramie wejściowej, którą zamknięto za nią z głośnym trzaskiem, a przez całą drogę wzdłuż korytarzy bieliły się mundury straży miejskiej i migały ostrza bagnetów. Chauvelin zatrzymał się nareszcie przy niskich drzwiach i zwrócił się do Małgorzaty:

– Muszę cię niestety przestrzec, lady Blakeney, że władze, które na moją prośbę pozwalają ci odwiedzić więźnia o tak późnej godzinie, stawiają pewien warunek.

– Jakiż to warunek?

– Musisz mi darować – rzekł wymijająco – gdyż daję ci słowo, że nie mam nic wspólnego z przepisami, które będziesz słusznie uważała za uchybiające twojej godności. Dozorczyni wytłumaczy ci, o co chodzi, jeżeli raczysz wejść do tego pokoju.

Otworzył drzwi i cofnął się, by ją przepuścić.

Spojrzała na niego podejrzliwie, ale zanadto była przejęta myślą widzenia się z Percym, by zważać na to, co uchybiało jej kobiecej godności.

Przestąpiła próg.

– Poczekam na ciebie – szepnął do niej Chauvelin – w razie gdybyś miała jakikolwiek powód do zażalenia, proszę cię, zwróć się zaraz do mnie.

Maleńka cela, w której znalazła się Małgorzata, oświetlona była zwieszającą się lampą. Kobieta w prostej, brudnej sukni o siwych włosach zaczesanych gładko w tył głowy wstała z krzesła na widok wchodzącej i odłożyła na bok pończochę, którą robiła na drutach.

– Polecono mi oznajmić ci, obywatelko – rzekła dozorczyni, gdy drzwi zamknęły się za Małgorzatą – że mam rozkaz przeszukania cię, zanim zobaczysz się z więźniem.

Wypowiedziała to całe zdanie jednym tchem, jak dziecko nauczoną lekcję. Była to kobieta w średnim wieku, o cerze zwiędłej i pomarszczonej, ale jej małe, ruchliwe oczy były raczej dobroduszne, choć nie patrzyły prosto w twarz, tylko prześlizgiwały się bez ustanku z jednego przedmiotu na drugi.

– Masz rozkaz przeszukania mnie? – powtórzyła z wolna Małgorzata, jakby starając się zrozumieć.

– Tak – odparła kobieta. – Musisz zdjąć z siebie suknię, abym mogła przetrząsnąć ją i obejrzeć. Czynię to samo, ile razy przychodzą goście do więźniów, więc nie próbuj czegoś ukryć przede mną, bo na nic się to nie przyda. Mam wielką wprawę w wynajdywaniu drutów, sznurów lub papierów, ukrytych we fałdach sukni. Chodź – dodała szorstko, widząc, że Małgorzata nie rusza się z miejsca – im prędzej skończymy, tym prędzej zobaczysz się z mężem.

Te słowa wywołały pożądany skutek. Dumna lady Blakeney, choć dotknięta do żywego, zrozumiała, że opór był daremny. Chauvelin znajdował się za drzwiami. Na jedno słowo kobiety stanąłby na progu, a Małgorzata pragnęła ponad wszystko przyspieszyć chwilę spotkania się z Percym.

Zrzuciła z siebie szal i suknię i spokojnie oddała się w ręce dozorczyni, która zaczęła przeszukiwać jej kieszenie; czyniła to z największym spokojem i flegmą. Nie powiedziała ani słowa przy znalezieniu drutów i sztyletu, położyła je na stole również jak i sakiewkę, zawierającą 20 sztuk złota. Przeliczywszy pieniądze przy Małgorzacie, włożyła je na powrót do sakiewki. Wyraz jej twarzy nie zdradzał ani litości, ani zdziwienia, ani chciwości. Widocznie nie była czuła na przekupstwo i jak automat wypełniała nieprzyjemne zadanie, nałożone na nią przez władze więzienne.

Przekonawszy się, że Małgorzata nie ukrywa już nic więcej, pozwoliła jej się ubrać, pomogła jej nawet. Następnie otworzyła drzwi. Chauvelin czekał cierpliwie na korytarzu. Na widok Małgorzaty, która nie zdradzała swego oburzenia, zwrócił krótkie pytające spojrzenie na kobietę.

– Dwa druty, sztylet i sakiewka z 20 luidorami – rzekła dozorczyni.

Chauvelin przyjął do wiadomości to objaśnienie, jakby nie przywiązywał do tego, co słyszał, najmniejszej wagi, a potem rzekł spokojnie:

– Tędy, obywatelko.

Małgorzata podążyła za nim i w dwie minuty później stanęli przy ciężkich drzwiach opatrzonych gęstą kratą.

– Oto jesteśmy – rzekł.

Dwóch żołnierzy z gwardii narodowej stało tu na straży, dwóch przechadzało się w pobliżu, ale zatrzymali się, gdy obywatel Chauvelin pokazał im trójkolorową szarfę. Spoza małej kraty w drzwiach para oczu przyglądała się przybyszom.

– Kto tam? – odezwał się szorstki głos.

– Obywatel Chauvelin z „komitetu bezpieczeństwa publicznego” – brzmiała odpowiedź.

Rozległ się szczęk broni i klucz zazgrzytał w zamku.

Cela zabezpieczona była od wewnątrz ciężkimi żelaznymi sztabami, które musiano usunąć, zanim masywne drzwi obróciły się na zawiasach.

Małgorzata stanęła na stopniach, prowadzących do celi więziennej, z uczuciem uszanowania i skupienia, jakby na progu świątyni.

Pokój, w którym się znalazła, był jaśniej oświetlony niż korytarz i nagły blask oślepił ją. Powietrze przesycone było dymem i zapachem wina, a wielkie zakratowane okno umieszczono nad samymi drzwiami wychodziło na korytarz. Gdy Małgorzata rozejrzała się wkoło, zobaczyła, że pokój był przepełniony żołnierzami. Niektórzy siedzieli, inni stali lub leżeli na kocach wzdłuż ścian, ale na widok Małgorzaty starszy sierżant uciszył hałas, panujący w pokoju, i rzekł krótko:

– Tędy, obywatelko.

Wskazał jej otwór w ścianie, gdzie z kamiennej framugi wyjęto drzwi. Żelazna sztaba zamykała otwór; sierżant odsunął ją i skinął na Małgorzatę. Instynktownie odwróciła się, szukając oczyma Chauvelina, ale nie zobaczyła go nigdzie.

Rozdział V. Lew w potrzasku

Czy uczucie litości odezwało się w sercu żołnierza, gdy Małgorzata wchodziła do ciemnej celi? Czy blada twarz pięknej kobiety poruszyła strunę znieczuloną od dawna przez okrucieństwa, które pociągała za sobą służba w braterskiej republice? Może wspomnienie minionych lat, gdy służył swemu królowi i ojczyźnie, lub pamięć żony, siostry czy matki przemówiły za tą ciężko dotkniętą kobietą o smutnych niebieskich oczach?…

W każdym razie, gdy Małgorzata znalazła się po drugiej stronie żelaznej sztaby, zatrzymał się w obramowaniu drzwi, plecami obrócony do wnętrza celi.

Małgorzata stanęła na progu.

Oślepiona blaskiem, nie mogła z początku niczego rozróżnić. Był to ciemny, długi czworobok, zakończony jakby niszą. Jak błyskawica stanęła jej w myśli postać Marii Antoniny, spędzającej ostatnie dni swego życia w tym ponurym lochu, gdzie ukryć się mogła przed bezwstydnymi i obelżywymi oczyma żołdactwa. Małgorzata postąpiła kilka kroków naprzód. Stopniowo, przy słabym blasku lampki oliwnej, umieszczonej na stole, zaczęła rozróżniać niektóre przedmioty: dwa krzesła, długi stół w kącie niszy i małe, ale wygodne łóżko polowe.

Po chwili spostrzegła sir Percy'ego. Siedział nieruchomo z ręką wyciągniętą na stole; głowę wtulił w zgięcie łokcia i zdawał się spać. Małgorzata nie krzyknęła, nie zadrżała nawet. Przymknęła tylko oczy, aby nabrać odwagi, i pewnym krokiem zbliżyła się do męża. Uklękła u jego nóg na zimnej kamiennej posadzce i ze czcią podniosła do ust rękę, zwieszającą się bezwładnie ku ziemi.

Blakeney wzdrygnął się, dreszcz wstrząsnął całą jego postacią, podniósł głowę i szepnął obcym, zmienionym głosem:

– Mówię wam, że nie wiem, a gdybym nawet wiedział, to…

Objęła go ramionami, tuląc do piersi opadającą głowę.

Podniósł znękane i zaczerwienione oczy i spojrzał jej prosto w twarz.

– Ukochana moja – rzekł – wiedziałem, że przyjdziesz.

Przygarnął ją do siebie. W owym gorącym uścisku nie zdradzał nadmiernego wyczerpania, a gdy spojrzał znów na nią, zdawało się Małgorzacie, że pierwsze wrażenie, którego doznała na widok jego bladej twarzy, było tylko zmorą zrodzoną w jej podnieconej wyobraźni. Teraz była pewna, że gorąca, szlachetna krew płynęła w jego żyłach tak wartko jak dawniej, a twarde, niezmożone niczym życie pulsowało z równą siłą w jego potężnych członkach i szlachetnym sercu, bijącym żądzą ofiary.

– Percy – rzekła słodko – pozwolili nam tylko na krótką rozmowę. Myśleli, że moje łzy złamią twoją wolę i uczynią to, czego ich podłość nie dokazała.

Rzucił na nią owo głębokie, jemu tylko właściwe spojrzenie, które tak potężnie przykuwało do siebie dusze ludzkie i w niebieskich źrenicach zamigotał znów błysk nieśmiertelnego humoru:

– A to się wybrali! – rzekł wesoło, podczas gdy głos jego drżał z nadmiaru wzruszenia – nie znają ciebie, co? Twoja mężna, szlachetna dusza wniwecz obróciłaby zasadzki samego szatana i jego hordy. Zamknij oczy, droga, zginę z nadmiaru szczęścia, jeśli będę napawał się dłużej ich urokiem.

Objął jej twarz rękoma, nie mogąc nacieszyć się jej widokiem. Mimo smutku, upokorzenia i śmiertelnego strachu nigdy nie czuła się Małgorzata tak szczęśliwa, nigdy nie posiadała go tak wyłącznie dla siebie. Nieuniknione wyczerpanie, spowodowane tyludniową męką, uczyniło potężny wyłom w jego żelaznej woli, ukrywającej dotąd prawdziwego człowieka za maską obojętności. Ból, jaki odczuwał na widok cierpienia wyrytego tak wyraźnie na twarzy ukochanej kobiety, musiał być najcięższą próbą, której kiedykolwiek doznał w ciągu swego burzliwego życia. On jeden był powodem jej cierpień, choć byłby za nią wylał ostatnią kroplę krwi i choć mu była równie droga jak własny honor i sprawa, której oddał się cały. A jednak, pomimo jej cierpienia i łez, pomimo rozdzierającej bladości jej twarzy, ta potężna namiętność silna jak śmierć, to niepohamowane zamiłowanie do przygód i szalonych wypraw nie zamarły w nim jeszcze.

– Kochanie – rzekł, opierając głowę na miękkich puklach jej włosów – zanim przyszłaś, byłem tak szalenie zmęczony.

Zaśmiał się i dawny wyraz chłopięcej pustoty zajaśniał znów na jego wynędzniałej twarzy.

– Czy to nie szczęśliwy traf – dodał po chwili – że ta hołota pozwoliła mi dzisiaj ogolić się? Nie byłbym śmiał spojrzeć na ciebie z nie ogoloną od przeszło tygodnia brodą. Musiałem użyć wszelkich możliwych wybiegów, aby ich przekonać. Bali się, że przerżnę gardło sobie lub jednemu z nich, jeżeli dadzą mi brzytwę do ręki, ale na razie jestem zanadto śpiący, aby myśleć o czymś podobnym.

– Percy! – zawołała z czułą wymówką w głosie.

– Wiem, wiem, kochanie – szepnął – jestem szaleńcem. Bóg uczynił ci wielką krzywdę, kierując mnie na twoją drogę życia. A pomyśleć sobie, że kiedyś, nie tak dawno jeszcze, żyliśmy każde dla siebie, zupełnie oddzielnie! Byłabyś mniej cierpiała, gdyby rozłam trwał dalej…

Ale gdy spostrzegł, że ten żartobliwy ton sprawiał jej przykrość, okrył jej ręce pocałunkami, błagając o przebaczenie.

– Żyję jeszcze, ukochana moja – rzekł wesoło – nie ma nic straconego, tylko czasami jestem bardzo śpiący; ale spłatam im jeszcze figla, nie bój się.

– Ależ jak, Percy, jak? – jęknęła z rozpaczą.

Wiedziała lepiej od niego, z jaką ostrożnością go strzegli i jaką nieprzezwyciężoną przeszkodą w ucieczce było jego fizyczne wyczerpanie.

– Co prawda – odparł – nie pomyślałem jeszcze o sposobie. Musiałem czekać na ciebie, gdyż byłem pewien, że przyjdziesz. Udało mi się spisać na papierze wszystkie zlecenia dla Ffoulkesa i jego towarzyszy. Oddam ci je. Do tej chwili starałem się tylko o jedną rzecz: o zachowanie trzeźwości umysłu. Głupcy! Im się zdaje, że z czasem lis zamieni się w idiotę i że dodając twe łzy do swych nalegań, w końcu zwyciężą.

Zaśmiał się znów wesoło, ale czuły słuch Małgorzaty uchwycił od razu ledwo dosłyszalną nutę goryczy, brzmiącą w tym śmiechu.

– Z chwilą, gdy się dowiem, że mały król francuski przekroczył granicę francuską, zastanowię się, w jaki sposób strzepnąć te naprzykrzone kleszcze z mej skóry.

Nagle zmienił ton. Przytulał ją wciąż jeszcze ramieniem do siebie, ale druga ręka leżała na stole kurczowo zaciśnięta. Nie patrzał na nią; duże oczy, nadmiernie powiększone, zaczerwienione bezsennością, utkwił w niewidocznej dali poza murami ponurego więzienia.

Znikł kochający mąż, tęskniący za swą umiłowaną – pozostał tylko człowiek czynu, którego silna dłoń wyrywała ludzi z objęć śmierci, niezmordowany entuzjasta, rzucający na szalę szczęścia swe życie dla ideału.

Siedział nieruchomy, a ona śledziła na jego wychudłej twarzy nić potężnej myśli. Widziała zaciśnięte usta i wyraz nieprzełamanej woli wkoło silnie zarysowanych szczęk.

Następnie zwrócił się do niej.

– Najdroższa – rzekł miękko – chwile są policzone. Bóg wie, że całą wieczność chciałbym tulić cię do serca, ale niestety pozostawiają nam zaledwie pół godziny czasu, a ja potrzebuję twej pomocy, skoro złapali mnie jak psa w zasadzkę. Czy chcesz wysłuchać mnie z uwagą?

– Tak, Percy, słucham.

– I będziesz miała odwagę uczynić wszystko, co ci polecę?

– Nie miałabym odwagi postąpić inaczej, Percy – odrzekła spokojnie.

– A więc musisz zacząć od razu, kochanie, od dzisiaj, i więcej się ze mną nie widywać. Cicho, cicho – dodał miękko, przyciszając jęk bólu, wyrywający się jej z ust. – Myślą będę ci wszędzie towarzyszył; nie upadaj na duchu. Bądź pewna, że miłość, która przemawia przez twoje drogie oczy, zmusi mnie do czynu. Powiedz mi, czy wypełnisz to, o co cię proszę?

A ona odrzekła:

– Uczynię wszystko, co mi rozkażesz, Percy.

– Niech cię Bóg błogosławi za twoją odwagę, Małgorzato, a będziesz potrzebowała pomocy Bożej.

Rozdział VI. Dla szczęścia

bezbronnego dziecka

Ukląkł na ziemi i rękoma zaczął wodzić po kamiennej posadzce.

Małgorzata podniosła się, patrząc ze zdziwieniem na męża. Po chwili zobaczyła, że włożył palce pomiędzy dwie płyty kamienne, podniósł lekko jedną z nich i wyjął mały, zapieczętowany zwitek papierów. Następnie położył kamień na miejsce i podniósł się z klęczek.

Spojrzał żywo ku drzwiom, ale wnętrze niszy było niewidoczne z sąsiedniego pokoju. Upewniwszy się, że jego ruchy nie były śledzone, przyciągnął Małgorzatę do siebie.

– Zamierzam oddać pod twoją pieczę te papiery. Uważaj je za moją ostatnią wolę, za mój testament. Zdołałem pewnego dnia wmówić w tych zbójów, że się poddaję. Dali mi pióro, atrament, papier i wosk, i miałem napisać rozkaz do moich podwładnych, aby oddali delfina. Zostawili mi kwadrans czasu, podczas którego napisałem trzy listy: jeden do Armanda i dwa do Ffoulkesa. Następnie skryłem je pod posadzkę mojej celi. Widzisz, droga, wiedziałem, że przyjdziesz i czekałem, aby oddać ci te listy.

Urwał i blady uśmiech zaigrał wkoło jego ust. Przypomniał sobie, jak przed kilkoma dniami wywiódł w pole Chauvelina i H~erona i w jaką wpadli złość, gdy po kwadransie niecierpliwego oczekiwania znaleźli kilka kartek papieru pokrytych bezsensownymi lub sarkastycznymi wierszami.

Ale nie powiedział Małgorzacie nic o tym, ani o wyzwiskach i upokorzeniach, które musiał znieść w skutek swego czynu. Nie powiedział jej, że bezpośrednio potem wydano rozkaz, aby więzień pozostał odtąd o chlebie i wodzie, ani że Chauvelin żartował i wyśmiewał się, podczas gdy…

Nie, nie opowiedział jej tego, gdyż samo wspomnienie pobudzało go do śmiechu. Czyż to wszystko nie było częścią wielkiej jego gry o życie ludzkie, w której miał główne atuty przez tak długi przeciąg czasu?

– Na ciebie przyszła teraz kolej – powiedział wówczas swemu najzaciętszemu wrogowi.

– Tak – odparł Chauvelin – nasza kolej nareszcie, a jeżeli nie ugniesz się, mój piękny angielski gentlemanie, potrafimy cię złamać, nie bój się.

Myśl o tych zawodach na śmierć i życie rozjaśniła jego znękaną twarz, zapaliła w nim pragnienie dalszej walki i zwycięstwa pomimo chwilowej porażki, która zniszczyła ciało, ale pozostawiła nietkniętymi umysł i potęgę woli.

Wcisnął jeden z listów w dłoń Małgorzaty.

– Pierwszy list jest dla Ffoulkesa – rzekł – dotyczy sprawy delfina i ostatecznych środków ostrożności. Podaję w nim wskazówki dla członków ligi, przebywających obecnie w Paryżu lub w jego okolicach. Ffoulkes musi pozostać przy tobie; dzięki Bogu, nie pozwolił ci przyjechać do Paryża samej. Oddaj mu ten list, kochanie, dziś wieczorem jeszcze i powiedz mu, że żądam, aby on i jego towarzysze trzymali się ściśle moich rozkazów.

– Ale delfin jest teraz z pewnością w bezpiecznym ukryciu – rzekła Małgorzata żywo – a Ffoulkes i jego towarzysze są tutaj dla ratowania ciebie!

– Dla ratowania mnie, kochanie? – spytał poważnie. – Bóg jeden może to uczynić, jeżeli ci szatani nie wypędzą mi z głowy mych nieudolnych pomysłów. Ale czekać muszę jeszcze dziesięć dni.

– Dziesięć dni!

– Za dziesięć dni delfin opuści Francję, po czym zobaczymy.

– Percy – zawołała z przerażeniem – nie wytrzymasz tak długo podobnej męki!

– Wszystko można, jeżeli się chce – odparł z dumą – zresztą jestem w ręku Boga – dodał łagodniej. – Najdroższa, obiecałaś, że będziesz mężna. Delfin nie opuścił jeszcze Francji i dopóki nie stanie na obcej ziemi, grozi mu wciąż niebezpieczeństwo. Jego zwolennicy nie chcieli wywieźć go z kraju, Bóg jeden wie dlaczego. Będąc wolny, żadną miarą nie byłbym na to pozwolił. Teraz jego opiekunowie w Mantes otrzymają wskazówki, które podaję w liście do Ffoulkesa: polecam jednemu z członków ligi wywieźć dziecko szczęśliwie z granic Francji. Gdybym uciekł z więzienia, zanim delfin opuści Francję, wszystkie poszukiwania zwróciłyby się przeciwko dziecku; teraz zaś na mnie chcą wymóc, bym zdradził miejsce jego pobytu. Kochanie, staraj się zrozumieć! Bezpieczeństwo delfina związane jest z moim honorem, ale przysięgam ci, że niebawem pomyślę o własnej skórze, jeżeli coś z niej pozostanie.

– Percy – krzyknęła z nagłym wybuchem buntu – wydaje się, że bezpieczeństwo tego dziecka jest ważniejsze, niż twoje własne życie! Dziesięć dni, mój Boże! Czy pomyślałeś już o tym, jak zniesiesz te dziesięć dni? Czy godzi się oddawać twoje drogie, cenne życie za straconą sprawę?

– Mam bardzo twarde życie, najdroższa – rzekł żartobliwie – i nie ma mowy o śmierci. Spędzę jeszcze kilka nieprzyjemnych dni w tej przeklętej dziurze, ot wszystko…

Umilkła, ale jej oczy zamglone łzami przebiegały z rozdzierającym niepokojem od jego podkrążonych oczu do zmęczonych rysów.

Zaśmiał się z jej troski.

– Wytrzymam, dłużej, niż te bydlęta myślą – rzekł wesoło.

– Zwodzisz sam siebie, Percy – dodała z powagą. – Każdy dzień, który spędzasz zamknięty w tych murach, w bezustannej męce bezsenności, zmniejsza twoją energię. Jak widzisz, mówię spokojnie i nie upominam się nawet o swe prawa względem ciebie. Ale prawa tych wszystkich, którzy zawdzięczają ci życie, muszą zaważyć na szali. Czym jest twoje szlachetne życie w porównaniu do marnego potomka linii zdegenerowanych królów? Dlaczego poświęcasz je dla chłopca, który niczym nie jest dla świata i dla własnej ojczyzny?

Siliła się na spokój, nie podnosiła nawet głosu, choć papier, zawierający jakby dekret śmierci na ukochanego męża, parzył jej ręce jak rozpalone żelazo.

Ale on nie zważał na nią. Myśl jego uleciała poza mury więzienia ku pustej drodze zalanej deszczem i ku ołowianym chmurom smaganym wiatrem.

– Biedne maleństwo – szepnął miękko – szło tak dzielnie przy moim boku, póki nóżki nie odmówiły posłuszeństwa, a wtedy usnęło w moich ramionach. Nie był wówczas królem Francji, tylko bezbronnym dzieckiem, które z pomocą Bożą udało mi się wyratować.

Małgorzata zwiesiła głowę. Wiedziała, że przekonać go nie może. Prosił ją, by zrozumiała i starała się zrozumieć.

Od dawna już nakreślił drogę swego życia; i teraz choć ta droga prowadziła na Kalwarię upokorzeń i cierpienia, a na szczycie czekała śmierć, nie mógł się już cofnąć; pozostawało mu tylko najwyższe słowo ofiary: „Wypełniło się”.

Małgorzata postanowiła za przykładem Percy'ego złożyć Bogu ofiarę z siebie samej i mężnie spojrzeć w oczy cierpieniu.

– Miałem nadzieję – ciągnął dalej Blakeney – że uda mi się zabrać delfina z sobą do Anglii, ale temu zamiarowi stanęło na przeszkodzie samo przeznaczenie. Niektórzy z jego stronników chcieli przewieźć go do Wiednia. Moje wskazówki do Ffoulkesa zawierają plan podróży. Tony będzie najodpowiedniejszym przewodnikiem, musi jechać do Holandii, gdyż północne granice nie są tak ściśle strzeżone, jak niemiecka. W Delft mieszka bardzo gorący stronnik Bourbonów, który da schronienie i nazwisko wygnanemu królowi Francji, dopóki nie przeprawi się do Wiednia. Nazywa się Naundorff. Gdy dziecko znajdzie się w jego rękach, pomyślę o sobie – nie bój się.

Umilkł, gdyż siły sztucznie podtrzymywane obecnością Małgorzaty, zaczęły go opuszczać. Głos jego, choć mówił szeptem, stał się urywany, a skronie pulsowały gwałtownie.

– Brak pożywienia nie tyle mnie męczy, co brak snu – szepnął mimowoli – gdyby nie to, wytrzymałbym z pewnością do czasu…

Urwał i objąwszy znów ramionami Małgorzatę, rzekł miękko:

– Przebacz mi moje samolubstwo, droga, musiałem zapomnieć o twojej obecności, skoro powracam wciąż do własnych kłopotów, a twoje serce już i tak przygniata ciężkie brzemię. Posłuchaj mnie, Małgorzato. Nie wiem, ile czasu zamierzają nam jeszcze zostawić, a nie mówiłem z tobą o Armandzie.

– Armand! – zawołała.

Uczuła wyrzut sumienia, że nie spytała dotąd o brata.

– Nie mamy żadnych wiadomości o Armandzie – rzekła. – Sir Andrew przeszukał wszystkie rejestry więzienne. Ach, gdyby nie ciężkie przejścia ostatnich dni, niepokoiłabym się śmiertelnie o Armanda.

Dziwny wyraz, którego nawet nie zauważyła, ukazał się w oczach sir Percy'ego.

– Najdroższa, Armandowi nic na razie nie grozi – uspokoił ją. – Powiedz Ffoulkesowi, aby nie przeszukiwał list więziennych, ale zwrócił się do panny Lange. Ona będzie wiedziała, gdzie szukać Armanda.

– Joanna Lange! – zawołała z goryczą – dziewczyna, którą kocha widocznie więcej niż własny honor… Sir Andrew próbował daremnie zataić przede mną szaleństwo mego brata. Jego nieposłuszeństwo, jego brak wiary w ciebie sprowadziły na nas wszystkich ten bezmiar nieszczęścia.

– Nie potępiaj go, Małgorzato, był zakochany – miłości wiele wybaczyć trzeba. Gdy zaaresztowali pannę Lange, Armand stracił głowę. W dniu wyprowadzenia delfina z Temple udało mi się równocześnie wyswobodzić ową dziewczynę. Obiecałem twemu bratu, że zajmę się nią i dotrzymałem słowa. Ale tego Armand nie wiedział, inaczej…

Urwał i znów ten dziwny, zagadkowy wyraz odbił się w jego oczach.

– Umieściłem Jankę Lange w miejscu stosunkowo bezpiecznym – dodał po krótkiej przerwie – ale teraz jest ona już całkowicie na wolności.

– Uwolniono ją?

– Tak, Chauvelin sam przyniósł mi tę wiadomość – odrzekł z dziwną goryczą, nie licującą z jego szczerą, otwartą naturą – i spytał, gdzie ukryłem artystkę. A co do Armanda, to nie dbają już o niego, skoro mnie uwięzili. Musisz, kochanie, rozmówić się z panną Lange. Mieszka na Square du Roule nr 5. Ona ułatwi ci spotkanie z Armandem. Ten drugi list przeznaczony jest dla twego brata i podniesie go nieco na duchu. Boję się, że biedny chłopiec ma wyrzuty sumienia, choć zgrzeszył jedynie z miłości. Dla mnie pozostanie on zawsze twym bratem, który posiadał niepodzielnie twą miłość, zanim wszedłem na drogę twego życia. W tym liście są moje rozkazy dla niego, jak w innych są rozkazy dla Ffoulkesa; ale powiedz mu, żeby przeczytał go, gdy będzie sam. Zrobisz to wszystko dla mnie, nieprawdaż?

– Tak, Percy, obiecuję.

Radość zabłysła na jego twarzy, a oczy wyraziły głęboką wdzięczność.

– Jeszcze jedna rzecz – dodał. – Są w Paryżu osoby, które czekają na moją pomoc i których opuścić nie mogę, mianowicie Maria de Marmontel i jej brat, wierni słudzy zmarłej królowej. Chcieli ich aresztować, ale ukryłem ich tymczasem w bezpiecznym miejscu i miałem przeprowadzić ich do Anglii. Musisz, kochanie, dać im wiadomości o mnie. Czy obiecujesz, że to uczynisz?

– Obiecuję, Percy – powtórzyła.

– W takim razie idź jutro wieczorem na ulicę de Charonne nr 98. Jest to wąski dom na samym końcu tej długiej ulicy, która prowadzi do fortyfikacji. Na dole mieszka ubogi robotnik. Cała jego rodzina żyje w wielkiej nędzy, ale są to ludzie uczynni i poczciwi i zawsze gotowi za skromną opłatą, nie narażając się zbytnio, przysłużyć się angielskiemu lordowi. Ffoulkes i reszta ligi znają ten dom i tych ludzi. Armand zna ich również.

– U tego robotnika ukrywa się Maria de Marmontel, jej brat i kilku innych emigrantów, jak stary hrabia de L~ezardi~ere i ksiądz de Firmont. Udało mi się wynaleźć dla nich tę kryjówkę, a teraz czekają na mnie z niezachwianym zaufaniem. Ffoulkes ma parę przepustek przy sobie, a robotnik dostarczy wam rozmaitych przebrań. Posiada też kryty wóz, który od niego wypożyczysz. Ffoulkes zawiezie zbiegów do farmy Acharda w St. Germain, gdzie inni członkowie ligi będą ich oczekiwać. Andrew potrafi wszystko jak najlepiej zorganizować; był zawsze moją prawą ręką. Następnie odda Hastingsowi pieczę nad wyprawą, a on przewiezie całą gromadkę do Anglii. Ty zaś, kochanie, zrobisz, jak będziesz chciała; farma Acharda lub mieszkanie przy ul. de Charonne byłyby dla ciebie i dla Ffoulkesa najbezpieczniejszą kryjówką. Widzisz, że nie żądam od ciebie, byś opuściła Francję. Tam pozostaniesz pod opieką Ffoulkesa, dopóki sam nie będę mógł wyjechać z tobą do Anglii lub dopóki… Cicho, cicho, najdroższa, wszystko w ręku Boga; jestem teraz w ciężkim położeniu, cięższym niż kiedykolwiek, ale żyję jeszcze. Powiedz mi, czy wszystko zrozumiałaś i czy wypełnisz dokładnie moją wolę?

I po raz trzeci powtórzyła:

– Zrozumiałam każde słowo, które mi powiedziałeś, Percy, i obiecuję ci na twe drogie życie, że wypełnię wszystko, co mi poleciłeś.

Westchnął z ulgą. Prawie równocześnie doszedł ich ostry głos: – Pół godziny już mija, sierżancie, przestrzeż ich.

– Jeszcze trzy minuty, obywatelu! – brzmiała krótka odpowiedź.

– Trzy minuty, łotry! – syknął Blakeney przez zęby, a oczy jego błysnęły złowrogo. Wcisnął do jej rąk trzeci list.

I znów utkwił w niej głębokie badawcze wejrzenie.

– Schowaj ten zwitek na piersiach, Małgorzato – szepnął. – Niech tam spoczywa aż do ostatniej godziny, czyli do chwili, gdy nic innego jak śmierć nie będzie mogło stanąć między mną a hańbą… Odwagi, najdroższa – dodał czule, gdy gorący protest wyrwał się z jej ust. – Teraz nie mogę ci wytłumaczyć wszystkiego, gdyż nie wiem, co się stanie. Jestem tylko człowiekiem i kto wie, jakie wyrafinowane tortury wymyślą moi wrogowie, by ugiąć niezwyciężonego dotąd awanturnika. W ciągu następnych dziesięciu dni delfin zdążać będzie po gościńcach Francji ku swemu wybawieniu. Obmyśliłem każdy szczegół tej podróży i dlatego będę mógł pomimo murów więziennych towarzyszyć mu krok za krokiem; ale jak ci powiedziałem, jestem tylko człowiekiem, dręczonym brakiem snu i powietrza. Gdy stracę trzeźwość umysłu, Bóg jeden wie, co wówczas uczynię. Oddaj ten list Ffoulkesowi. Zawiera moje ostateczne rozporządzenia, napisane jeszcze z całą świadomością, a on będzie wiedział, co czynić. Przyrzeknij, mi, droga, że nie otworzysz tego listu, dopóki się nie dowiesz, że uległem tym łotrom, polecając członkom ligi wydanie delfina w zamian za moje życie. Obiecaj mi, że nie dopuścisz, bym okrył się hańbą, i że po przeczytaniu dzisiejszego listu uczynicie wiernie, czego żądam od was. Polecam cię Bogu, Małgorzato, i naszemu wiernemu przyjacielowi Ffoulkesowi.

Głos jego stawał się coraz słabszy, coraz bardziej urywany, ale jasność umysłu pozostawała niezmieniona.

– Nie patrz na mnie, droga, z takim lękiem, niech cię moje słowa nie dziwią. Pamiętaj, że mój honor związany jest z losem delfina, a co ze mną będzie, mniejsza o to.

Westchnął głęboko. Zmęczenie znikło z jego twarzy, oczy zabłysły jakby pod wpływem wewnętrznego światła, a niespożyta fantazja i wesołość rozjaśniły całą jego postać.

– Nie przybieraj tak tragicznej miny, droga Małgorzato – rzekł z dziwnym i nagłym wzrostem siły – te łotry nie mają mnie jeszcze.

Ale w tej chwili upadł na ziemię, jak podcięty dąb. Wysiłek był za wielki, przeciągnięto strunę, i osłabiona natura dopominała się o swe prawa – stracił przytomność. Bezradna Małgorzata miała dość panowania nad sobą, by nie wołać o pomoc. Wsparła ukochaną głowę na piersi, całując drogie znękane oczy i pulsujące skronie. Tragiczny widok tego człowieka, który był zawsze w jej oczach uosobieniem siły, energii i odwagi, był może najboleśniejszą chwilą w tym okropnym dniu. A teraz spoczywał w jej ramionach, jak zmęczone dziecko.

Ale ani na chwilę nie zachwiała się jej wiara w niego i słowo hańba, które wyszło z jego ust, nie wywołało w niej nawet cienia strachu.

Wypełni najskrupulatniej jego rozkazy; wiedziała, że Ffoulkes uczyni to samo.

Gdyby mogła się choć wypłakać, ale nie dla niej były kojące łzy. Gdy Percy powróci do przytomności, musi wyczytać w jej twarzy tylko odwagę i siłę.

W małej celi zapadło milczenie. Żołdactwo, posłuszne swemu wstrętnemu zadaniu, osądziło, że nadszedł czas, by przerwać rozmowę. Podniesiono żelazną sztabę i rzucono ją na bok z głośnym brzękiem. Muszkiety zastukały o podłogę i dwóch żołnierzy weszło z hałasem do celi.

– Hola, obywatelu, obudź się! – wrzasnął jeden z nich. – Nie powiedziałeś nam jeszcze dotąd co zrobiłeś z Kapetem.

Małgorzata krzyknęła z oburzenia. Instynktownie po macierzyńsku zasłoniła nieprzytomnego męża.

– Zemdlał – rzekła drżącym głosem. – Mój Boże, czy jesteście szatanami, że nie macie iskry litości?

Żołnierze wzruszyli ramionami i zaśmiali się brutalnie. Widzieli gorsze rzeczy od czasu, gdy służyli republice i nie ustępowali w swym okrucieństwie żołnierzom, którzy w tym samym miejscu naigrawali się niedawno z męki królowej, lub tym, którzy wtargnęli do więzienia Abbaye w okropnych dniach wrześniowych i na jedno słowo swego bezecnego wodza wymordowali osiemdziesięciu bezbronnych więźniów.

– Powiedz mu, aby nam wskazał miejsce pobytu Kapeta – odezwał się znów jeden ze straży. Słowom tym towarzyszył tak gruby żart, że krew nabiegła do bladych policzków lady Blakeney.

Brutalny śmiech, prostackie słowa, obelga rzucona w twarz Małgorzaty doszły do powracającej z wolna świadomości Blakeney'a. Z nagłą siłą, która zdawała się wprost nadprzyrodzoną, zerwał się na równe nogi i zanim zdołano temu zapobiec, uderzył żołnierza w twarz potężną pięścią.

Człowiek zachwiał się, tamci rzucili mu się z pomocą. W jednej chwili zaroiło się od żołnierzy. Odepchnięto Małgorzatę w najodleglejszy kąt celi, ale pomimo tego widziała ponad zbitą masą niebieskich bluz i białych pasów, ponad tym całym morzem głów bladą twarz Percy'ego z szeroko rozwartymi oczyma, które szukały jej w ciemnościach.

– Pamiętaj! – krzyknął silnym i jędrnym głosem – pamiętaj!

A potem zniknął za ścianą lśniących bagnetów i wzniesionych pięści.

Małgorzata była na pół przytomna. Wyprowadzono ją z celi i ciężka żelazna sztaba zapadła znów z głośnym brzękiem. W tej półświadomości usłyszała jeszcze zgrzyt klucza w zamku i nic więcej.

Prąd świeżego powietrza przywołał ją do przytomności.

Rozdział VII. Po chwili

– Bardzo mi przykro, lady Blakeney – rzekł twardy, suchy głos tuż przy niej – że tak smutno skończyły się twoje odwiedziny, ale musisz przyznać, że naszej winy w tym nie było.

Odwróciła głowę ze wstrętem na widok tego kata. Gdy usłyszała po raz wtóry zamykające się za nią ciężkie dębowe drzwi, miała wrażenie, że wrzucono ją żywcem do trumny i że grudki ziemi zasypywały jej piersi, przygniatając serce.

Czy po raz ostatni widziała człowieka, którego kochała i uwielbiała z każdym dniem więcej? Czy rzeczywiście niosła w fałdach swego szala ostatnią wolę umierającego?

Odruchowo poszła za Chauvelinem. Z odległej wieży kościelnej zegar wydzwonił dziesiątą. Zdawało jej się, że niemożliwe, by minęło dopiero pół godziny od chwili, gdy przestąpiła próg tego ponurego budynku. Miała wrażenie, że wieki przeszły nad jej głową i że była już starą kobietą.

Jakby we mgle rozpoznawała szczupłą postać Chauvelina, idącego przed nią miarowym krokiem z rękoma splecionymi na plecach i głową odrzuconą triumfalnie w tył. Przy drzwiach separatki, gdzie zmuszono ją do upokarzającej rewizji, stała posługaczka, oczekująca jej obojętnie. W ręku trzymała zwitek stalowych drutów, sztylet i sakiewkę. Wyciągnęła je ku Małgorzacie.

– Oto twoja własność, obywatelko – rzekła.

Wysypała zawartość sakiewki, a przeliczywszy pieniądze, chciała oddać całą sumę Małgorzacie, ale ona wcisnęła jedną sztukę złota w spracowaną dłoń.

– Zatrzymaj, obywatelko, ten mały datek dla siebie, na intencję nie tylko moją, ale za wszystkie biedne kobiety, które przychodzą tutaj pełne nadziei, a odchodzą z sercem przepełnionym rozpaczą.

Kobieta zwróciła na nią swe porcelanowo niebieskie oczy i w milczeniu schowała sztukę złota, mamrocząc słowa podzięki.

Tymczasem Chauvelin szedł naprzód, nie zatrzymując się. Małgorzata, rzuciwszy okiem na koniec wąskiego korytarza, zobaczyła jego piaskowe ubranie w świetle jednej z wiszących lamp.

Już miała go dopędzić, gdy coś zamajaczyło przy niej w ciemnościach. Posługaczka zamknęła drzwi separatki i kilku żołnierzy znikło na zakręcie korytarza. Była zupełnie sama, a że nie było światła w miejscu, gdzie stała, przestraszyły ją przyśpieszone kroki i czyjś oddech tuż przy niej.

– Kto tam? – zawołała.

Coś głośniej jeszcze zaszeleściło. Ktoś przemykał się wzdłuż ścian, stąpając ostrożnie po kamiennej posadzce. Poza tym wszystko pogrążone było w milczeniu. Wytężyła oczy i w świetle lampy, którą owa postać mijała, zobaczyła wysmukłego człowieka w ciemnym ubraniu. Szedł śpiesznie, jak gdyby go ścigano, oglądając się za siebie. Był to jej brat Armand.

W pierwszej chwili chciała go zawołać, ale powstrzymała się. Percy zapewnił ją, że nie potrzebowała obawiać się o Armanda. Jeżeli był wolny, dlaczego przemykał się po ciemnych korytarzach tego ohydnego Pałacu Sprawiedliwości?

Dlaczego się ukrywał, jak to wynikało z jego zachowania?

Małgorzata postanowiła przestrzec brata, że idąc tym korytarzem, natknie się na Chauvelina i wpadnie w jego sidła.

Nie wątpiąc, że pozna jej głos, powróciła do drzwi separatki za którymi znikła posługaczka, i zawołała głośno:

– Dobranoc, obywatelko.

Ale Armand nie zatrzymał się, przeciwnie, raczej przyśpieszył kroku.

Pobiegła naprzód, aby zawrócić Armanda z drogi, zanim będzie za późno, zanim znajdzie się oko w oko z ich najzaciętszym wrogiem.

Ale gdy doszła zadyszana do z zakrętu korytarza, natknęła się na Chauvelina, czekającego na nią spokojnie. Nie mogła rozróżnić jego twarzy, ostrych rysów i okrutnych ust, ale uczuła na sobie jego zimne stalowe oczy. Biedna kobieta nie była w stanie ukryć swego strachu o brata. Czy zapadł się pod ziemię? Drzwi na prawo były jedynym wyjściem z korytarza i prowadziły do loży dozorcy, a potem na podwórze. Czy Chauvelin spał z otwartymi oczami, czekając na nią, skoro Armand zdołał przejść koło niego niepostrzeżony aż do drzwi, prowadzących do wolności?

Małgorzata spojrzała na Chauvelina osłupiałym wzrokiem, ale on uśmiechnął się złośliwie i rzekł ceremonialnie:

– Czy mogę ci jeszcze czymś służyć, obywatelko? Oto najbliższa droga; sir Andrew czeka już z pewnością na ciebie.

Małgorzata nie śmiała ani odpowiedzieć, ani stawiać dalszych pytań, zwróciła się prosto ku wyjściu. Chauvelin wyprzedził ją. Ale zanim drzwi otworzył, zwrócił się do niej jeszcze raz:

– Mam nadzieję, że jesteś zadowolona z odwiedzin, lady Blakeney. O której godzinie chcesz swą wizytę powtórzyć?

– Jutro – rzekła nieprzytomnie, gdyż wciąż jeszcze myśl jej była zajęta dziwnym postępowaniem Armanda i jego ucieczką.

– Pragniesz z pewnością odwiedzić raz jeszcze sir Percy'ego, czyż nie? Chciałbym i ja odwiedzać go od czasu do czasu, ale on nie dba o moje towarzystwo. Mój kolega, obywatel H~eron, przychodzi do niego cztery razy na dobę. Przed każdą zmianą warty przetrząsa więzienie, aby się przekonać, czy żaden zdrajca nie wśliznął się między żołnierzy. Zna dokładnie wszystkich swych ludzi; tę inspekcję przeprowadza co parę godzin.

Mój przyjaciel H~eron jest uosobieniem wytrwałości. Rozkazuj, lady Blakeney, a ja poproszę H~erona, by ułatwił ci nowe widzenie się z więźniem.

Małgorzata słuchała tylko jednym uchem długiej przemowy Chauvelina. Przeżywała w pamięci bolesne, ale i upajające chwile, spędzone z mężem, przy czym dręczył ją niepokój o Armanda. Ale choć nie wiedziała dokładnie, co mówił Chauvelin, usłyszała wyraźnie ostatnie zdanie.

Pragnęła namiętnie nowego spotkania z mężem. Myśl zobaczenia Percy'ego następnego dnia koiła jakby balsamem jej zbolałe serce i przepełniała ją nadzieją; ale podczas gdy cała jej istota rwała się ku nęcącej obietnicy nieprzyjaciela, oczom jej ukazywało się widmo bladej twarzy wzniesionej ponad tłumem głów, a w uszach dźwięczał ostatni krzyk nadludzkiego poświęcenia wielkiego idealisty:

– Pamiętaj!

Wypełni przede wszystkim obietnicę, którą mu uczyniła i za jego przykładem nieść będzie odważnie brzemię nałożone na jej barki. Nawet za cenę najwyższego szczęścia nie spocznie więcej w jego ramionach.

Pomimo cierpienia i niepokoju, gorszego od samej śmierci, nie zapomniała o paczce listów ukrytej na piersi. Lękała się, by nie wzbudzić podejrzenia Chauvelina, odmawiając wręcz ofiarowanej jej sposobności odwiedzenia więźnia nazajutrz. Mógł nakazać nową rewizję, a wtedy odebrano by jej cenne listy. Dlatego też rzekła:

– Dziękuję ci obywatelu, za twe względy dla mnie, ale zrozumiesz chyba, że dzisiejsze odwiedziny były dla mnie bardzo przykre. Nie mogę ci w tej chwili powiedzieć, czy jutro będę w stanie je powtórzyć.

– Jak chcesz – odparł twardo – ale proszę cię, zapamiętaj jedną rzecz…

Urwał i bystry wzrok utkwił w Małgorzacie, usiłując wyczytać najskrytsze jej myśli.

– O czym mam pamiętać, obywatelu?

– Że od ciebie zależy zakończenie obecnej sytuacji.

– W jaki sposób?

– Mogłabyś namówić przyjaciół sir Percy'ego, by nie pozostawiali towarzysza w tak ciężkim położeniu i położyli kres jego cierpieniom.

– Zapewne przez oddanie w wasze ręce delfina? – spytała zimno.

– Otóż właśnie.

– I ty masz nadzieję, że widząc okrucieństwa, których się dopuszczacie względem mego męża, stanę się zdrajczynią i tchórzem wobec jego towarzyszy i niego samego?

– Ależ, lady Blakeney, okrucieństwa już nie od nas pochodzą, gdyż sir Percy jest w twoich rękach i rękach swych towarzyszy. Chciałbym sam położyć kres tej nieznośnej sytuacji, a ty i twoi przyjaciele jesteście sami powodem zbliżającej się katastrofy.

Krzyknęła z oburzenia. Dyplomata z zimną krwią starał się podkopać jej panowanie nad sobą.

Nie śmiała nic więcej dodać i nie ufając samej sobie, zawróciła śpiesznie ku wyjściu.

Chauvelin wzruszył ramionami z politowaniem, otworzył przed nią drzwi, i skłoniwszy się ceremonialnie, mruknął kilka słów pożegnania.

– Pamiętaj, lady Blakeney – dodał uprzejmie – jeżeli będziesz miała kiedykolwiek zamiar zwrócić się do mnie, mieszkam przy ulicy Dupuy.

A gdy zniknęła w morku nocy, zatarł ręce i szepnął triumfalnie:

– Druga wizyta uczyni cuda, piękna mylady.

Rozdział VIII. W międzyczasie

Była już blisko dwunasta, a oni wciąż jeszcze siedzieli naprzeciwko siebie, rozmawiając o owej półgodzinie, która była dla niej wiecznością. Małgorzata opowiedziała wszystko sir Ffoulkesowi, starając się przedstawić wiernemu przyjacielowi w całej pełni otchłań nędzy, której się z bliska przypatrzyła. Powtórzyła mu każde polecenie męża, a teraz dopatrywali się w niektórych enigmatycznych jego słowach ukrytej nadziei.

– Nie będę rozpaczał, lady Blakeney – rzekł z mocą sir Andrew – i wypełnię wiernie otrzymane rozkazy. Szyję daję, że nawet teraz Blakeney miał jakiś plan w głowie, pisząc te listy i że najlżejsze nieposłuszeństwo z naszej strony mogłoby ten plan wniwecz obrócić. Jutro późnym wieczorem odprowadzę cię na ulicę Charonne. Znajduje się tam dom, który Armand zna z pewnością równie dobrze jak i my. Dowiadywałem się przed dwoma dniami, czy twój brat się tam nie ukrywa, ale Łukasz, stary handlarz tandety, nie mógł mi dać najmniejszej o nim informacji.

Małgorzata opowiedziała też sir Ffoulkesowi o swym dziwnym spotkaniu z Armandem w ciemnym korytarzu Pałacu Sprawiedliwości.

– Czy możesz mi to wytłumaczyć, sir Andrewe? – spytała, utkwiwszy w nim swe promienne, głębokie spojrzenie.

– Nie mogę – rzekł po chwili wahania – ale zobaczymy go jutro. Nie wątpię, że panna Lange będzie wiedziała, gdzie go szukać; teraz skoro znamy jej adres, wszelki niepokój o Armanda skończy się.

Powstał z krzesła, tłumacząc się późną godziną, ale Małgorzata domyśliła się od razu, że wierny przyjaciel ukrywa coś przed nią. Spojrzała na niego bystro.

– Czy rzeczywiście nie rozumiesz postępowania Armanda, sir Andrew? – powtórzyła z prośbą w głosie.

– Nie, lady Blakeney – odparł żywo – daję ci słowo, że nie wiem więcej o Armandzie niż ty. Percy ma rację – chłopca dręczą po prostu wyrzuty sumienia. Ach, gdyby posłuchał, jak my wszyscy!

Umilkł, gdyż czując coraz większą niechęć do Armanda, nie chciał rozkrwawiać jeszcze bardziej zbolałego serca Małgorzaty.

– Tak chciało przeznaczenie, lady Blakeney – dodał po chwili milczenia – ślepe przeznaczenie… Wielki Boże! Myśl, że Percy wpadł w ręce tych łotrów, wydaje się tak okropną i nieprawdopodobną, iż chwilami mam wrażenie, że to tylko senna mara, z której otrząśniemy się niebawem na dźwięk jego wesołego głosu.

Krzepił ją słowami nadziei, wiedząc, że zwodził samego siebie. Wielka odpowiedzialność na nim ciążyła. List wodza spoczywał na jego piersiach: przeczyta go w samotności, aby wyryć sobie w pamięci każde słowo, tyczące się dalszych losów królewskiego dziecka. Potem zniszczy list, aby nie wpadł w niepożądane ręce.

Po chwili pożegnał Małgorzatę. Była wyczerpana duchowo i fizycznie, i jej wierny przyjaciel zastanawiał się z trwogą, jak długo będzie w stanie wytrzymać tę mękę.

Gdy Małgorzata pozostała sama, próbowała zasnąć, ale pomimo wysiłku sen nie przychodził. W jej rozgorączkowanym mózgu stawało wciąż widmo Percy'ego: znękaną głowę opierał o twardy dębowy stół, a nieprzyjaciele krzyczeli mu do ucha: „Zbudź się, obywatelu! Powiedz nam, gdzie jest Kapet!” Szalony strach ją ogarnął, zerwała się z łóżka i całe godziny przesiedziała w otwartym oknie, patrząc w stronę szarych murów więzienia Ch~atelet, niewidocznych wśród ciemności.

Kiedy błysk wesołości zgaśnie w jego oczach? Kiedy wyrwie się z jego ust bezduszny, ochrypły śmiech, okropny chichot, zwiastujący szał?

Widma jakieś naigrawały się z niej w cieniach nocy, każdy płatek śniegu, muskający obramowanie okna, wydawał jej się twarzą o dziwnym, drwiącym uśmiechu, każdy krzyk, krok na ulicy drażnił ją i niepokoił.

Zamknęła śpiesznie okno i zaczęła przechadzać się po pokoju nerwowymi krokami, starając się opanować i wzbudzić w sobie iskierkę tego męstwa, którego żądał od niej Percy.

Rozdział IX. Siostry

Nazajutrz była spokojniejsza. Napiła się kawy, a po ukończeniu toalety zamierzała wyjść do miasta, gdy wszedł sir Andrew, aby dowiedzieć się, czy nie miała dla niego polecenia.

– Przyrzekłam Percy'emu, że pójdę wieczorem na ulicę de Charonne – rzekła – ponieważ mam kilka godzin czasu, odwiedzę tymczasem pannę Lange.

– Czy powiedział ci Blakeney, gdzie mieszka?

– Tak, na Square du Roule. Za pół godziny tam będę.

Poprosił ją o pozwolenie towarzyszenia sobie i wyszli razem w stronę Faubourg St. H~onor~e. Śnieg przestał padać, ale było zimno, czego jednak ani Małgorzata ani sir Andrew nie zauważyli, tak byli obojętni na to, co się wokoło nich działo. Szli w milczeniu, póki nie dosięgli zniszczonej bramy koło Square du Roule. Sir Andrew pożegnał Małgorzatę ułożywszy się z nią poprzednio, że spotkają się za godzinę w pewnej małej restauracji, zanim udadzą się na daleką ulicę de Charonne.

Po upływie pięciu minut pani Belhomme wprowadziła Małgorzatę Blakeney do cichego i pięknego saloniku o dyskretnych tonach obić i staromodnych meblach. Panna Lange siedziała w obszernym fotelu, który stanowił jakby starą złotą ramę do jej drobnej postaci. Widocznie zajęta była czytaniem, bo otwarta książka leżała przy niej na stole, ale Małgorzacie zdawało się, że myśli młodej panienki odleciały daleko, gdyż na twarzyczce dziewczęcia malowała się wielka powaga, jakby pod wpływem głębokiej troski.

Gdy Małgorzata weszła, Janka powstała z miejsca, zaskoczona nieoczekiwaną wizytą i trochę onieśmielona widokiem pięknej nieznajomej.

– Przepraszam cię, mademoiselle – rzekła lady Blakeney, gdy po wyjściu pani Belhomme znalazła się sam na sam z młodą artystką. – Moje odwiedziny o tak wczesnej porze muszą ci się wydawać bardzo niestosownymi. Jestem Małgorzata St. Just.

Uśmiechając się, wyciągnęła obie ręce.

– St. Just? – zawołała Janka.

– Tak, siostra Armanda.

Ciemny rumieniec oblał blade lica dziewczyny, a czarne jej oczy zabłysły radością. Małgorzata, która przyglądała się jej uważnie, poczuła od razu głęboką sympatię do tego uroczego dziecka, niewinnego powodu tylu nieszczęść.

Tymczasem Janka przybliżyła krzesło do ognia, prosząc Małgorzatę, by usiadła. Odpowiadała urywanymi słowami i od czasu do czasu rzucała na siostrę Armanda krótkie, niespokojne wejrzenia.

– Musisz mi przebaczyć, mademoiselle – rzekła znów Małgorzata łagodnie, chcąc uspokoić jej zmieszanie – lecz jestem bardzo niespokojna o mego brata, a nie wiem, gdzie go szukać.

– I w tym celu przyszłaś do mnie, madame?

– Czy źle zrobiłam?

– Ależ nie, tylko dlaczego myślałaś, że… ja będę mogła cię objaśnić?

– Zgadłam – odparła Małgorzata z uśmiechem.

– Czy słyszałaś już o mnie?

– Owszem.

– Kto ci mówił o mnie? Czy może Armand?

– Niestety nie. Nie widziałam go od dłuższego czasu, czyli od chwili, gdy cię poznał; ale kilku jego przyjaciół bawi obecnie w Paryżu i jeden z nich opowiedział mi wszystko.

Rumieniec spotęgował się na twarzy dziewczęcia tak gwałtownie, że nawet delikatna szyja zaróżowiła się, a gdy lady Blakeney usadowiła się wygodnie w fotelu, rzekła nieśmiało:

– Armand opowiedział mi wszystko o tobie, madame. Kocha cię z całego serca.

– Armand i ja byliśmy jeszcze dziećmi, gdy straciliśmy rodziców – odparła miękko Małgorzata – i wychowywaliśmy się wzajemnie aż do mego ślubu; on był najdroższą dla mnie istotą.

– Opowiedział mi, że wyszłaś za mąż za Anglika.

– Tak.

– On bardzo lubi Anglię. Z początku obiecywał mi zawsze, że osiądziemy tam po ślubie.

– Czemu mówisz: z początku?

– Bo teraz wspomina coraz rzadziej o Anglii.

– Może ma wrażenie, że ułożyliście już dokładnie swe plany na przyszłość?

– Może…

Janka siedziała naprzeciwko Małgorzaty na niskim taborecie koło kominka. Zamyśliła się, ręce splotła na kolanach i ciemne, gęste loki przysłoniły nieco jej twarz powleczoną głębokim smutkiem.

Lady Blakeney przyszła tutaj uprzedzona do młodej dziewczyny, która w kilka dni zaledwie zawładnęła nie tylko sercem Armanda, ale jeszcze spowodowała jego nieposłuszeństwo względem wodza. Od zeszłego wieczora, gdy zobaczyła brata przemykającego się jak złodziej w ciemnościach, żywiła gorycz i niechęć do Janki.

Ale te nieprzychylne uczucia pierzchły na jej widok. Małgorzata zrozumiała natychmiast, że taka kobieta, jak panna Lange, musiała wywrzeć wrażenie na entuzjastycznej, rycerskiej naturze Armanda. Pragnienie zaopiekowania się młodą, samotną dziewczyną ciągnęło go nieprzepartą siłą ku pięknemu dziecku o dużych, smutnych oczach.

Małgorzata przypatrywała się w milczeniu delikatnemu obrazkowi, który miała przed sobą i przebaczyła bratu w głębi serca.

Jak mogła rycerska natura Armanda pogodzić się z myślą, by ów świeży kwiatek wpadł w ręce potworów, nie szanujących ani odwagi ani niewinności? Armand nie mógł pozwolić, by los dziewczęcia, któremu poprzysiągł miłość i opiekę, zależał od innych rąk niż jego własne.

Zdawało się, że Janka czuła na sobie przenikliwy wzrok Małgorzaty, gdyż gorący rumieniec nie schodził z jej twarzy.

– Panno Janko – rzekła lady Blakeney – czy nie możesz mi zaufać?

Wyciągnęła obie ręce do dziewczyny.

Janka nieśmiało podniosła na nią oczy i uklękła u nóg Małgorzaty, okrywając pocałunkami drobne ręce, wyciągnięte ku niej z tak wielką siostrzaną miłością.

– Ależ naturalnie, ufam tobie – rzekła ze łzami. – Tak pragnęłam zwierzyć się komuś. Byłam bardzo osamotniona w ostatnich czasach, a Armand…

Niecierpliwym ruchem otarła łzy, napływające jej do oczu.

– A Armand? – powtórzyła za nią Małgorzata.

– Ach, Armand – odparła żywo – jest dobry, rycerski szlachetny. Kocham go z całego serca, od chwili, gdy ujrzałam go po raz pierwszy. A potem przyszedł mnie odwiedzić… może wiesz o tym? Opowiadał mi tak pięknie o Anglii i o swym wodzu „Szkarłatnym Kwiecie”. Czy słyszałaś kiedy o nim?

– Tak – rzekła Małgorzata z uśmiechem – słyszałam już o nim.

– To było owego pamiętnego dnia, gdy obywatel H~eron przyszedł do mnie z żołnierzami. Nie znasz obywatela H~erona? To najokrutniejszy człowiek we Francji. W Paryżu nie cierpią go i nikt nie może opędzić się od jego szpiegów. Przyszedł zaaresztować Armanda, ale udało mi się wprowadzić go w błąd i uratować twego brata. A wtedy – dodała z uroczą prostotą – zrozumiałam, że należy wyłącznie do mnie. Potem zaaresztowano mnie – ciągnęła dalej, a na wspomnienie tego, co przecierpiała, głos jej zadrżał:

– Wrzucili mnie do więzienia i spędziłam dwa dni w ciemnej celi.

Nie wiedząc, co się dzieje z Armandem, ani gdzie się znajduje, domyślałam się, że schnie z niepokoju o mnie, ale Bóg czuwał nade mną. Przeniesiono mnie do więzienia Temple i tam pewien poczciwy człowiek, posługacz więzienny, zaopiekował się mną. Nie wiem, co skłoniło go do tego, ale pewnego dnia o świcie przyniósł mi jakieś łachmany, w które kazał mi się przebrać; po czym wyszliśmy z celi. Był bardzo brudny, obdarty, ale musiał mieć dobre serce. Wziął mnie za rękę i kazał mi nieść swoją szczotkę i miotłę. Nikt nie zwrócił uwagi na nas, gdyż korytarze były ciemne i puste. Raz tylko kilku żołnierzy zaczepiło go z mego powodu. – To moja córka – odburknął szorstko. Porwał mnie pusty śmiech, ale miałam dość zdrowego rozsądku, by się pohamować, rozumiejąc, że moja wolność i życie zależało od tego, by się nie zdradzić. Modliłam się przez całą drogę gorąco do Boga, za mego obdartego opiekuna i za siebie. W końcu wyszliśmy przez schody służbowe na ulicę, przeszliśmy kilka wąskich ulic i stanęliśmy przed krytym wozem, czekającym na nas. Mój przyjaciel kazał mi wejść do wozu i polecił furmanowi, siedzącemu na koźle, by odwiózł mnie do pewnego domu na ulicę St. Germain l'Auxerrois. Podziękowałam gorąco biedakowi, który mnie wyprowadził z tego okropnego więzienia i byłabym chętnie dała mu trochę pieniędzy, ale nie miałam przy sobie sakiewki. Powiedział mi jeszcze, abym czekała cierpliwie parę dni na ulicy St. Germain l'Auxerrois, póki nie usłyszę o kimś, komu moje życie leży bardzo na sercu. Ten zajmie się mną w dalszym ciągu.

Małgorzata wysłuchała w milczeniu naiwnego opowiadania Janki, który najwidoczniej nie miała pojęcia, komu zawdzięczała wolność i życie.

Z niewysłowioną dumą przeżywała w myśli każdy szczegół tego nowego bohaterstwa męża: jako tajemniczy obdarty posługacz, nieznany nawet kobiecie, którą uratował, naraził swe szlachetne życie przez wzgląd na przyjaciela i towarzysza.

– Nie widziałaś już więcej owego poczciwego człowieka? – spytała.

– Nie – odparła Janka. – Nie widziałam go więcej, ale dobrzy ludzie, którzy się mną zaopiekowali na ulicy St. Germain l'Auxerrois, twierdzili, że obdarty posługacz był owym tajemniczym Anglikiem, którego Armand tak bardzo poważa, zwanym „Szkarłatnym Kwiatem”.

– Czy długo pozostałaś na ulicy St. Germain l'Auxerrois?

– Zaledwie trzy dni. Trzeciego dnia otrzymałam list z komitetu bezpieczeństwa publicznego z nieograniczonym świadectwem bezpieczeństwa. To znaczyło, że byłam wolna, zupełnie wolna. Ledwo mogłam uwierzyć swemu szczęściu. Śmiałam się, płakałam, tak że domownicy myśleli, iż utraciłam zmysły. Tych kilka dni przeszło jak nocna zmora.

– Czy widziałaś się jeszcze potem z Armandem?

– Tak. Powiedzieli mu, że jestem wolna i przyszedł mnie zobaczyć. Często do mnie zagląda i niebawem przyjdzie.

– Ale czy nie obawiasz się o niego? Będąc członkiem ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, lepiej by postąpił, gdyby opuścił Paryż.

– Nie, nie! Armandowi nic nie grozi, on też otrzymał nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa.

– Nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa? – zdziwiła się Małgorzata. – Co to ma znaczyć?

– To znaczy, że jest wolny i może chodzić, gdzie chce. Ani on, ani ja nie potrzebujemy się obawiać H~erona i jego szpiegów! Ach! Gdyby nie dziwna zmiana Armanda, moglibyśmy się czuć tak szczęśliwymi! Ale on taki nieswój od pewnego czasu, zupełnie inny niż dawniej. Jestem czasem bardzo niespokojna o niego.

– Znasz zapewne powód jego smutku – rzekła Małgorzata zmienionym głosem.

– Wiem – odparła Janka wahająco.

– „Szkarłatny Kwiat”, jego wódz, towarzysz i przyjaciel, który naraził życie dla ciebie, jest więźniem w rękach swoich najzaciętszych wrogów.

Małgorzata wyrzekła tych kilka słów dziwnie uroczyście. Było jakby błaganie w jej głosie, jakby nie chodziło jedynie o przekonanie Janki, ale i siebie, o czymś całkiem zrozumiałym, całkiem naturalnym, co pomimo jej woli przybierało kształty jakiejś strasznej zmory, nie wyłonionej jeszcze całkowicie z chaosu.

Ale Janka nie zauważyła tego; myśl jej zajęta była Armandem.

– Ach, tak – westchnęła smutnie i znów łzy wezbrały w jej oczach. – Armand jest bardzo nieszczęśliwy z powodu „Szkarłatnego Kwiatu”. Był jego przyjacielem, czcił go i kochał. Czy wiesz – dodała zwracając duże przerażone oczy na Małgorzatę – że oni chcą koniecznie wydobyć z niego informacje o delfinie i aby zmusić go do tego, oni, oni…

– Wiem – przerwała jej Małgorzata.

– Czy możesz się zatem dziwić, że Armand jest smutny? Zeszłego wieczora, gdy opuścił mnie, płakałam całymi godzinami właśnie dlatego, że był taki przygnębiony. Nie rozmawia już o szczęśliwej Anglii, o naszym domku w przyszłości i o sadach Kentu w maju. Kocha mnie wciąż jeszcze, ale mam wrażenie, że nasza miłość nie przynosi mu już tego zadowolenia, co dawniej.

Spuściła głowę na piersi i umilkła.

Małgorzata miała ochotę przytulić cierpiące dziecko do swych piersi i pocieszyć je, o ile tylko mogła, ale dziwne przeczucie mroziło jej duszę. Ręce jej zesztywniały i instynktownie odsunęła się od dziewczęcia. Zdawało jej się, że pokój, meble, nawet okna rozpoczęły szalony taniec wkoło niej i że dziwne chichoty dochodziły jej uszu. W głowie poczuła zawrót, a w mózgu szum.

Janka zakryła twarz rękami. Płakała z początku cicho, pokornie, zawstydzona swym bólem, ale nagle nie mogąc pohamować się dłużej, wybuchnęła szalonym płaczem, wstrząsającym całym jej ciałem.

W jednej chwili lady Blakeney zapomniała o wszystkim. Ciemne, bezkształtne widziadło, kołatające do bramy jej duszy, cofnęło się znów wstecz. Przestało istnieć, spalone na wielkim stosie kobiecego współczucia. Jaką rolę grało to dziecko w tym kataklizmie nieszczęścia, który wtrącił szlachetnego entuzjastę do celi tortury, tego ona, Małgorzata, nie wiedziała; jaką rolę Armand grał w tej tragedii, tego nie chciała nawet zgnębiać, ale koło niej cierpiało serce, młode, niedoświadczone serce, stykające się po raz pierwszy z gorzką rzeczywistością życia, i macierzyńskie uczucia Małgorzaty obudziły się na nowo. Powstała i podniósłszy Jankę z klęczek, przytuliła ją do siebie. Oparła stroskaną główkę o swe ramię i szeptała słowa pociechy:

– Mam wiadomości dla Armanda, one podniosą go na duchu, jest list od wodza. Przekonasz się, kochanie, że gdy Armand przeczyta go, zmieni się zupełnie. Jak wiesz, mój brat postąpił bardzo nieroztropnie. Wódz wydał mu zlecenia, których nie wypełnił. Powinien był usłuchać, a teraz czuje może, że jego nieposłuszeństwo spowodowało całe nieszczęście. List od przyjaciela pocieszy go niezawodnie, zobaczysz.

– Czy naprawdę tak myślisz, madame? – szepnęła Janka, a w oczach jej zabłysła nieprzezwyciężona młodzieńcza nadzieja.

– Jestem pewna – potwierdziła Małgorzata.

W tej chwili była zupełnie szczera. Zmora rozwiała się zupełnie. Była nawet gotowa, gdyby się jeszcze raz zjawiła, wyśmiać nieudolną próbę zamienienia jej smutku w prawdziwe piekło goryczy.

Rozdział X. Mateczka

Obie kobiety, tak młode jeszcze, a już dotknięte ciężkim cierpieniem, przylgnęły do siebie związane silnym węzłem sympatii. Trudno sobie było wyobrazić wdzięczniejszy obraz: Małgorzata, wysoka i smukła, o głębokich niebieskich oczach i koronie ognistych włosów, tuliła do siebie delikatną, drobną Jankę o ciemnych puklach, uśmiechającą się przez łzy.

Tak zastał je Armand, gdy stanął na progu salonu. Spoglądał w milczeniu na te dwie kobiety: na dziewczynę, dla której popełnił ciężką zbrodnię, skazującą go jak Kaina na wieczną tułaczkę i na tamtą, swą siostrę, którą jego judaszowska zdrada wtrąciła w niedolę i wdowieństwo. Straszny jęk wyrwał się z jego zbolałej duszy i zwrócił uwagę Małgorzaty na obecność brata.

Choć przygotowana była na najgorsze, zlękła się na widok Armanda. Jego prosta i zgrabna postać przygarbiła się, ubranie miał zmięte, ręce woskowate i wychudłe, ale największa zmiana zaszła w jego twarzy. Oczy podkrążone i zapadłe policzki świadczyły o bezsennych nocach, a zaciśnięte usta zapomniały, co to uśmiech.

Percy po tygodniowej męce, zamurowany w ciemnej, nędznej celi, bez posiłku i snu, nie wyglądał tak nędznie jak Armand, który był wolny.

Na jego widok prysła wszelka niechęć Małgorzaty.

– Armandzie! – krzyknęła i wyciągnęła ku niemu z niewypowiedzianą miłością kochające dłonie, które kierowały jego pierwszymi dziecinnymi krokami i wycierały jego chłopięce łzy.

– Mam dla ciebie list, kochanie – rzekła miękko – list od „niego”. Panna Lange pozwoliła mi czekać tu na ciebie.

Cicho jak myszka Janka wyślizgnęła się z pokoju. Jej czysta miłość dla Armanda uszlachetniała każdą jej myśl i wrodzona delikatność dała jej do zrozumienia, że brat i siostra pragną być sami.

Skoro tylko drzwi zamknęły się za Janką Lange, Armand rzucił się z uniesieniem w ramiona siostry. Znikła teraźniejszość ze swymi smutkami, wyrzutami sumienia i wstydem, tylko przeszłość pozostała, niezapomniana przeszłość, gdy „mateczka” wysłuchiwała jego dziecinnych zmartwień i chłopięcych wybryków. Będąc pewnym, że nic dotąd wiedzieć nie mogła, odpowiedział bez zastrzeżeń na jej uściski.

Ostatni raz te drogie usta wyszepcą słowa miłości i pociechy…

Jutro przeklną zdrajcę, a drobna ręka podniesie się w słusznym gniewie, aby wskazać, kto był Judaszem.

– Mateczko – szepnął, tuląc się do niej jak dziecko. – Jak dobrze widzieć cię znowu.

– Przyniosłam ci list od Percy'ego – powtórzyła – list, który kazał mi oddać ci jak najprędzej.

– Widziałaś go? – spytał żywo.

Skinęła głową potakująco, gdyż wzruszenie odjęło jej mowę. Nie opowie mu teraz, gdyż nerwy odmawiały jej posłuszeństwa, o tym strasznym wczorajszym dniu. Wyjęła z fałd sukni paczkę, którą Percy oddał jej dla Armanda.

– Masz tu gruby list do przeczytania, Armandzie – rzekła. – Percy prosił mnie, bym ci powiedziała, że masz go przeczytać, gdy będziesz sam.

Podała mu kopertę. Twarz Armanda zbladła jak śmierć. Papier, którego dotknęły jego dłonie, palił mu palce jak rozpalone żelazo.

– Wyjdę za chwilę – rzekła, gdyż od czasu gdy list Percy'ego spoczął w ręku brata, odczuła znów ten okropny skurcz serca, paraliżujący wszystkie jej myśli. – Pożegnasz ode mnie pannę Lange – dodała, próbując się uśmiechnąć a po przeczytaniu listu, będziesz z pewnością pragnął pomówić z nią sam na sam.

Wyswobodziła się z ramion Armanda i zwróciła się ku drzwiom. On stał nieruchomo, patrząc na nią błędnym wzrokiem. Ale gdy ręka dotknęła klamki, zrozumiał, że odchodziła.

– Mateczko – szepnął mimo woli.

Powróciła do niego i chwyciła obie jego ręce. Spuścił głowę na piersi.

Patrzyła z góry na niego z wielką miłością, ale i głęboką powagą, próbując przeniknąć tajniki jego duszy.

– Kiedy cię znów zobaczę, mateczko? – spytał.

– Przeczytaj najpierw ten list, kochanie – odrzekła – a gdy go przeczytasz i będziesz czuł potrzebę podzielenia ze mną swych myśli, przyjdź wieczorem do mnie na Quai de la Ferraille – mieszkam nad sklepem siodlarza, ale jeśli nie mam wiedzieć, co ten list zawiera, to nie przychodź, a wtedy… zrozumiem. Dobranoc, Armandzie.

Objęła jego schyloną głowę ramionami i złożyła pocałunek na jego włosach.

Po czym wyszła z pokoju.

Rozdział XI. List

Armand siedział w fotelu przy ogniu. W ręku trzymał list napisany przez przyjaciela, którego zdradził.

Dwa razy już go przeczytał i każde słowo stało mu żywo w pamięci w najskrytszych zakątkach jego mózgu.

„Armandzie, wiem wszystko. Wiedziałem, zanim Chauvelin przyszedł mi to oznajmić, by rozkoszować się męką człowieka, którego zdradził najdroższy przyjaciel. Ale tej satysfakcji nie otrzymał, bo byłem na to przygotowany. Nie tylko wiem, Armandzie, ale rozumiem. Ja, który nie wiem, czym jest miłość, przyszedłem do przekonania, jak małą rzeczą jest honor, lojalność lub przyjaźń w porównaniu z miłością. Aby wyratować Jankę, sprzedałeś mnie H~eronowi i jego poplecznikom.

Jesteśmy mężczyznami, Armandzie i słowo przebaczenia wypowiedziane było tylko raz w ciągu 2000 lat i to przez usta Boskie. Ale Małgorzata kocha Cię i niebawem Ty jeden pozostaniesz jej na ziemi; dlatego też ona nigdy dowiedzieć się nie powinna. Ty zaś, Armandzie, przechodzisz katusze stokroć gorsze od moich. Przez zakratowane okna mojej celi słyszałem Twoje przyciszone kroki na korytarzu i nie chciałbym za żadne skarby świata zamienić mojej męki na Twoją. W imię Twej miłości do Małgorzaty zwracam się do Ciebie, Armandzie. Jestem w bardzo ciężkim położeniu, ale może jeszcze nadejść chwila, w której ręka towarzysza może mi być pomocna – pomyślałem o Tobie, Armandzie: po części dlatego, że odebrawszy mi życie, należysz teraz do mnie, po części zaś dlatego, że plan mój pociąga za sobą poważne niebezpieczeństwa dla człowieka, który mi pomoże w jego wykonaniu. Przysiągłem kiedyś, że nigdy nie narażę życia towarzysza dla własnej osoby, ale okoliczności bardzo się zmieniły. Jesteśmy obydwaj w prawdziwym piekle; usiłując wydostać się z niego, otwieram i Tobie drogę do wyzwolenia. Powróć do swego dawnego mieszkania na ulicy de la Croix Blanche. Będę zawsze wiedział, gdzie Ciebie szukać. Jeżeli otrzymasz jeszcze inny list ode mnie, jakakolwiek będzie jego treść – uczyń – co Ci w nim rozkazuję i poślij natychmiast kopię Ffoulkesowi i Małgorzacie.

Pozostawaj z nimi w ścisłym kontakcie. Powiedz im, że tak dalece przebaczyłem Ci nieposłuszeństwo (nic poza tym nie było), iż oddaję swe życie i honor w Twoje ręce.

Nie będę miał żadnej możliwości dowiedzenia się, czy chcesz postąpić wedle wskazówek danych w tym liście, ale wiem, Armandzie, wiem, że to uczynisz.”

Po raz trzeci Armand przeczytał list od Percy'ego.

– „Ale wiem, Armandzie” – powtarzał sobie ustęp z listu – „wiem, że to uczynisz”.

Jakby rażony gromem, ześliznął się z krzesła na podłogę i upadł na kolana.

Całe morze goryczy, upokorzenia, wstydu, przez które przeszedł podczas ostatnich dni, wezbrało w jego duszy i wybuchnęło wielkim rozdzierającym krzykiem bólu:

– Boże mój, Boże, daj mi sposobność oddania życia za niego.

Sam, nie śledzony przez nikogo, puścił wodze swemu cierpieniu. Gorąca, niepohamowana w swych namiętnościach krew paliła mu serce i mózg żądzą ofiary. Ten młody entuzjasta, kierujący się zawsze wrażeniami, nie mógł zrozumieć spokojnego, zrównoważonego temperamentu Anglików, godzącego się prawie fatalistycznie z wrogim losem, jak to wykazywał jasno list Percy'ego. Ale choć Armand St. Just nie rozumiał swego wodza, umiał w całej pełni go ocenić. Wszystko, co było szlachetnego i lojalnego w nim, powstawało na nowo spod popiołów własnego wstydu.

Uspokoił się i wejrzenie jego straciło błędny wyraz. Słysząc dyskretne kroki Janki w przyległym pokoju, powstał śpiesznie i schował list w kieszeń płaszcza.

Weszła do salonu i spytała o Małgorzatę z pewnym niepokojem, ale odpowiedź Armanda uspokoiła ją. Spostrzegła od razu jak wielka zmiana zaszła w usposobieniu młodzieńca: głowę miał podniesioną, a wyraz tropionego zwierza znikł całkiem z jego oczu. Przypisywała tę szczęśliwą zmianę wpływowi Małgorzaty i wdzięczna była siostrze, że uczyniła to, czego nie potrafiła narzeczona.

Siedli obok siebie, rozkoszując się powrotem szczęścia. Armand robił wrażenie człowieka, któremu spadł nagle z serca wielki ciężar. Spoglądał z zadumą na ten pokój, pełen wspomnień, którego próg przestąpił po raz pierwszy przed dwoma tygodniami.

O, jakże rozkoszne były te pierwsze godziny, spędzone u nóg Janki Lange! Jaka w nich była pełnia szczęścia! Teraz odleciały w daleką przeszłość.

List Blakeney'a wydarł mu z serca głęboko tkwiące żądło wyrzutów sumienia, ale powiększył brzemię cierpienia.

W kilka godzin później skierował się w stronę rzeki, do mieszkania na Quai de la Ferraille nad sklepem siodlarza. Małgorzata powróciła sama z ulicy de la Charonne, gdyż sir Andrew zajęty był małą garstką zbiegów i towarzyszył im w ucieczce z Paryża. Zajęła się pakowaniem rzeczy, aby przenieść się do domu Łukasza, handlarza starzyzną.

Spodziewała się też odwiedzin Armanda. – Jeżeli będziesz chciał podzielić się ze mną treścią tego listu, przyjdź do mego mieszkania wieczorem – powiedziała mu. Cały dzień męczyły ją dręczące podejrzenia, ale teraz zmory te znikły bezpowrotnie. Armand przyszedł, siedział obok niej i opowiadał, że wódz wybrał go spomiędzy wszystkich, by pozostał dla niego aż do ostatka w murach Paryża.

– Wiem, że to uczynisz, Armandzie – powtórzyła Małgorzata z zapałem.

Aż nadto była skora, by uwierzyć. Ciemne, czarne podejrzenia, podobne do ohydnego zatrutego żądła, nie przeniknęły do głębi jej duszy; zatrzymały się na szańcu czułej miłości macierzyńskiej.

Armand, który usiłował odczytać myśli siostry w głębiach jej niebieskich oczu, napotkał spojrzenie jasne i pogodne. List Percy'ego do Armanda uspokoił ją, jak się tego spodziewał. Blakeney nie życzył sobie, by Małgorzata żywiła nienawiść ku bratu i zwracając się do St. Justa w chwili najgroźniejszego niebezpieczeństwa, chciał udowodnić ukochanej kobiecie, że Armand był godzien zaufania.

Загрузка...