I Dar przypadkowy

Rozdział pierwszy

Wypadek o znaczeniu lokalnym

Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o tragedii doniosłyby natychmiast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywateli drobiazgami. Pod względem liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizyjny „Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O bezpieczeństwo ruchu” zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką notkę.


OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie opanował pojazdu.


Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu obwodowego pozwolono dać dziesięć linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem.


Podnieść poziom wyszkolenia


Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona została sprawa niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685 (Zwienigorod – stacja Pierchuszkowo), której skutkiem były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od kierownictwa zakładów, by podjęło starania mające na celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców. Postanowiono zorganizować na wszystkich trasach Miesiąc Bezpieczeństwa Ruchu.


I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co się stało. Nie można było zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus wjechał rzekomo na pełnym gazie w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć miało prawie stu pasażerów.

Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor czołgistów z dywizji gwardyjskiej, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym miejscu), redakcja podjęła śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej stronie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by artykuł, pomimo tragicznej treści, nie miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast afirmację życia.

Trzeba przyznać, że to się udało.


W czepku urodzeni

Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się leciutka, zwiewna mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się w oknach wiejskich domów i dacz stwarzały nastrój przytulności. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w stronę Szosy Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu – w sobotę główny strumień pasażerów, jak wiadomo, kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na odwrót. Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad pustą szosą, wzmagając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór, pasażerom również opadały głowy. Kto wie, może i trzydziestoośmioletni Sz., kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy owak, temu, co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd zniosło na przeciwny pas… Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach hamowania, tym żałobnym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie rzuciło go w prawo. Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego skład weszli najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy inspekcji drogowej. Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po pierwsze, nieuwagi kierowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni, zmuszony był uciec się do gwałtownego hamowania. Po drugie, leżącego w poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę, wskutek czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co prawda kloc drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od miejsca wypadku, eksperci jednak zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia. W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w zmasakrowanym autobusie, powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali tylne siedzenia, R., uczeń dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują się w stanie szoku, ale lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy gruntownie ich zbadali, zapewniają stanowczo, że nie odnieśli oni poważniejszych obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedziano by „w czepku urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”.


Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił – uczciwie opisał wszystko, czego dowiedział się w sztabie dochodzeniowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością, która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytelników. Chodzi o to, że w sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w rowie przynajmniej kilka godzin. Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a kierownictwo, jak to kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek drogowy, który pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz., którego zdeformowane szczątki w tym czasie spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie.

Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej.


R., uczeń dziesiątej klasy

Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a potem przystanku autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową) jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy robiły swoje.

Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy lepiej nie chodzić. A zostało mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po wszystkim, koniec, po takim wstydzie. Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich garniturów, naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze, mściwie rozmyślał Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta. Przynajmniej tym razem miał szczęście.

Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z rzeczywistością nie ma żadnego związku. Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle nie pojedzie.

Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk – zachodnim zwyczajem – ale samochodów było mało i oczywiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I zimno, kurde mol, jak zimno!

Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa – rosyjskie i angielskie.

Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić na daczę? W życiu, to lepiej już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdziesiąt kopiejek, a za darmo chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia.

Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez dwa miesiące oszczędzał forsę, nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą, kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teachers czy nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a Rob udał, że tego nie widzi.

– Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu – powiedział na głos.

Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu. Robert Łukicz! Kombinejszyn nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych pozbawić praw rodzicielskich.

Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał starego „Łuka”, to też zrozumiałe. Przecież był duchownym, a czego można wymagać od byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pracownica kultury! Co za ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych debilów z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet teraz czasem zamyka oczy i zaczyna: „Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora, że – nocą czy o świcie – i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce.

Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu!

Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście do tego jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas tak jak w Ameryce: po prostu Robert Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię po prostu Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu.

Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały ładunek mizantropii skierował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę. Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego radzieckiego przemysłu lekkiego w sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pensyjkę ma podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych bachorów. Już by lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera. To właśnie przez starego Rob miał przerąbane. Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich domu znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale tatulek wyniuchał, że jest jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do tej elitarnej budy. „Niech się chłopak uczy języka, przyda mu się w życiu”.

Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”. „Tubylcy” nie mieszkali w samodzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie jeździli latem do starych do Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce rozgęszczano klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow, którego ojciec był inwalidą wojennym, i Darnowski, za bardzo dobre stopnie.

Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowicie swoim piórem kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek – w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow, pozostali głównie parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze), zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bohaterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplomaty i w ogóle egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się nie przecinała.

Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą się to wszystko skończyło!

Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło się żałosne bulgotanie, a Rob pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na balu maturalnym jakoś sobie poskaczecie beze mnie.

Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu zdechnie jak pies pod płotem.

Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż dostać się do zakrętu na Szosę Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć, przecież piątka musi zostać na metro.

Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się – zza rogu najpierw wychynęły smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła.

Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków” *, jak śpiewał Okudżawa mamińskiej?

Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał rękami. A nuż się nie zatrzyma?

Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy obrzydliście”, i otworzył drzwi.

Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach.

W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji publicznej coś takiego byłoby nie do pomyślenia), za szybą ziewał kierowca.

– Proszę opłacić przejazd – zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. – Dziesięć kopiejek.

Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki.

Gdzie by tu usiąść?

Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach – jedni parami, inni w pojedynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada.

Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym kącie, a siedzenie było długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby się wygodniej usadowić.

Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury profil i nasuniętą na oczy cyklistówkę w stylu „trudne dzieciństwo”.


S., uczeń technikum

Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro rozmyślał Szary. Wtedy by się i łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow.

Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo Szary tłukł się kolejką podmiejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum samochodowe, chodził tam tylko po to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa.

„Są problemy z miejscami – powiedział administrator. – Może zimą coś się znajdzie. Musisz się dowiadywać, Dronow”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z trzeciej klasy, wypieprzyli go za chlanie.

Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali.

No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki mówili, że jak się złoży podanie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba jeszcze dożyć (Szary miał urodziny dopiero we wrześniu).

Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już nie wróci. Tak że zasunął Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał, to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy – cały czerwony, z obrzmiałym ryjem. „Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i zbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni.

Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był silny byk i prawdziwa kanalia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo – stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant, i po zawodach. Ten wyczyn i odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa. Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też zaprowadził lagrowe porządki. Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem) i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie przy stole, ale siedząc w kucki, dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia – jeśli Rożnow wsadzał go do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę pozbawienia wolności, umieszczeni w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń, rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych, listów oraz paczek”.

No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać. Do późnego wieczora Szary siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać, to się stanie – ostatnim autobusem wrócił jednak do Basmanowa, gdzie Rożnow nie mógł się już go doczekać.

Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji budynków, mycia nie uznawał, i przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem. Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela? Jeszcze parę lat temu była z niej kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę – wiecznie pijaną i prawie tak samo brudną jak ten gnój.

Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to cały czas ryczała. Z przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze zagrozili, że złożą donos do sądu – bo tyle, mówią, nakradła naczyń i pościeli. A co miała robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł.

Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” – powiedział i od razu dyla, taki gówniany obrońca. A Rożnow już pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka rozgrzewka, zanim pasierb wróci.

A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa, dostanie jak nigdy dotąd, to już ma jak w banku.

Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim kącie. Okularnik, z Moskwy.


Kochanek Lady Własnołapskiej

W autobusie było jasno, a na zewnątrz ciemno, dlatego Rob widział swoje odbicie w oknie prawie jak w lustrze. Widok własnej twarzy nie poprawił mu nastroju. Parszywe okularki fasonu „dożyjemy do poniedziałku”, za nimi malutkie oczka, włosy proste jak patyki, czoło – pryszcz na pryszczu, i monumentalny nochal jak góra Ararat pośrodku bladych równin – spadek po babce Ormiance.

Ty pokrako o śmiesznym imieniu i bez przyszłości, powiedział Rob do swojego czarnego odbicia. Siedemnaście lat, a już przegrany na całej linii.

W chwili goryczy dalsze życie stanęło przed nim w całej swojej bezlitosnej oczywistości.

Bo będzie tak. Najpierw spróbuje się dostać na filologię, na szczęście egzaminy na uniwersytet są w lipcu. Zabraknie mu punktów, bo nie ma mocnych „pleców” i na egzaminie nie zapanuje nad nerwami. W sierpniu skapituluje. Pójdzie zdawać do pedagogicznej, gdzie absolwenta dwunastki oczywiście przyjmą z pocałowaniem ręki. Na czwartym roku, nękany przez hormony, ożeni się z taką samą jak on okularnicą, która da mu dopiero po ślubie. A potem przez dwadzieścia lat będą odkładali po dwadzieścia rubli z pensji na mieszkanie, tak jak Akakiusz Akakijewicz z Gogola na nowy płaszcz.

A jego weseli koledzy tymczasem ukończą swoje instytuty spraw międzynarodowych i rozjadą się po zagranicach. Za dziesięć lat, kiedy Rob będzie dymał po pracy z siatką na zakupy (to znaczy kefir i makaron), a wiatr naturalnie będzie wiał w oczy, przy chodniku nagle zatrzyma się elegancka łada albo nawet wołga, z której wychyli się Pietia Sołncew i krzyknie: „Darnowski! Robin-Bobin! Haj! Long tajm noł si! Nawet okulary masz te same! Siadaj, podwiozę!”. No i oczywiście nie będzie pamiętał, jak przy wszystkich, przy Regince, pogrążył kolegę do reszty. Krzywdę pamiętają tylko skrzywdzeni, winowajcy mają krótką pamięć.


O tym, że Regina Kirpiczenko urządza party na daczy, w klasie wiedziano już przed pierwszym maja. Jej starzy machnęli się na tydzień do Picundy, a córkę zostawili samą. Zawarli z nią dżentelmeńską umowę: niech pod żadnym pozorem nie zaprasza kumpli do mieszkania w Moskwie, gdzie są dywany, kryształy i drogi sprzęt, za to domek letni jest do jej całkowitej dyspozycji.

Rob obserwował ożywienie, które ogarnęło klasę (kogo zaprosi, a kogo nie), jak Kopciuszek siostry wybierające się na królewski bal: nie żeby całkiem obojętnie, ale bez większego zaangażowania. Jego samego takie szczęście nie mogło spotkać, wszelkie więc intrygi i zabiegi nie miałyby sensu.

No i nagle piątego maja, po godzinie wychowawczej, poświęconej rocznicy urodzin Karola Marksa, podchodzi do Roba Reginka, obdarza go łaskawym spojrzeniem i mówi:

– Robik, dziesiątego robię party. Na daczy, z noclegiem. Jak chcesz, to przyjedź.

Stała przy oknie oświetlona słońcem, włosy przewiązane granatową wstążką błyszczały i mieniły się, a Robowi zaschło w gardle, w skroniach mu załomotało, aż poczuł gorąco, a w piersiach, przeciwnie – chłód.

Była taka piękna! Nawet gdyby jej stary był nie przedstawicielem handlowym, ale stróżem, to przygarbionemu okularnikowi taka laska w życiu by się nie dostała.

Była z niej nie tylko ładna, ale i równa dziewucha. Od razu się domyślił przyczyny tego niespodziewanego zaproszenia. Parę dni wcześniej kuratorium zrobiło im sprawdzian z algebry, a Regince z matmą szło tak sobie. Rzuciła przez rząd ławek karteczkę: „SOS!”. Rob od razu zostawił swoją pierwszą grupę, szybko rozwiązał zadania z drugiej i w ten sam sposób odesłał z powrotem zgnieciony karteluszek. Tak że to nie na jego pryszcze poleciała Reginka; chciała po prostu odwdzięczyć się za pomoc na klasówce.

– Dziesiątego? – upewnił się jakby od niechcenia. – Chyba dam radę. Okej, przyjadę.

Ale nie zdołał utrzymać fasonu – rozpromienił się w uśmiechu.

Jednak kiedy oprzytomniał, poczuł się okropnie. W co się ma ubrać? Przecież nie pojedzie na daczę w granatowym szkolnym mundurku. Można sobie wyobrazić, ile tamci mieliby radochy. Im to dobrze z „Bieriozkami” i zagranicznymi łachami, a on nie ma nawet przyzwoitych dżinsów.

A jak trwoga, to do matki, bo więcej przecież nie miał do kogo. Wiedział, że mamińska chowa jakieś zaskórniaki, w końcu nie na darmo wieczorami prowadzi dwa kółka zainteresowań w tej swojej bibliotece.

O markowych łachach nie było z nią sensu gadać, bo i tak by nie wyczuła. Do tej pory dżinsy nazywała „teksasami”, a adidasy – „tenisówkami”. Dlatego Rob zaczął mówić w dostępnym dla niej języku: że jest tak a tak, zaprosiła go jedna dziewczyna z bardzo porządnej rodziny, więc nie chciałby wyglądać jak obdartus. Dotknął też romantycznej struny.

To ostatnie okazało się strzałem bez pudła. Odkąd stary dał od niej nogę, Lideczka Lwowna (tak matkę nazywali wszyscy jej współpracownicy) machnęła ręką na swój wygląd i, jak to się mówi, kompletnie spiczniała. Ani włosów nie ufarbuje, ani tapety nie nałoży na facjatę, a już jak się ubiera, to można tylko zaintonować marsza żałobnego. Ale czarodziejskie słowa: „Wiesz, mamo, ta dziewczyna tak mi się podoba…”, podziałały na Lideczkę Lwownę jak dźwięk trąbki na starego konia kawaleryjskiego: potrząsnęła półroczną ondulacją, błysnęła oczami i zarecytowała ulubionego poetę:

– „Starym sportowcom śnią się rekordy, poetom śnią się nowe pomysły, a zakochanym w mieście ogromnym śnią się bezludne wyspy!”.

– No właśnie – przytaknął Rob. – Rozumiesz, mamo, tam na daczy wszyscy będą odstrzeleni, w markowych ubraniach, a ja w czym pójdę? W dresach i pionierkach?

– Wszystko rozumiem, możesz się nie martwić – powiedziała mamińska tonem dobrej wróżki.

Prawdę mówiąc, Rob nie pokładał w niej specjalnych nadziei, ale Lideczka Lwowna wzniosła się na wyżyny matczynej miłości: poszła do komitetu, narobiła szumu, powołała się na wszystkie socjalistyczne świętości i wydębiła talon na prawdziwe adidasy z trzema białymi paskami i symbolem olimpiady. Z wierzchu były zamszowe, w środku zachwycająco miękkie – Rob obejrzał je, obmacał i ucieszył się.

W rezultacie pojechał na daczę w dobrym nastroju, bo wyekwipował się dosyć przyzwoicie: rumuńska koszula w pomarańczowo-zieloną kratkę wyglądała znośnie, nieprzemakalną kurtką przewiązał się w pasie, żeby zasłaniała marne indyjskie dżinsy, za to buty miał naprawdę ekstra.

Kiedy jednak dotarł do sosnowego kolinogórskiego raju, szybko spuścił nos na kwintę.

Po pierwsze, dacza zwaliła go z nóg. Nawet nie podejrzewał, że mogą być i takie: nie żadne tam sześć arów, ale cały kawał lasu. I okna od podłogi do sufitu, i olbrzymi kominek, i skóry zwierząt rozesłane na podłodze.

Po drugie, koledzy. Wszyscy w dżinsowych garniturach, w skórzanych kurtkach, w ciemnych okularach. Jedni palili kenty, inni nawet moory, szczękali piezoelektrycznymi zapalniczkami.

No, ale całkiem dobił go Pietka Sołncew. Chciał zrobić wrażenie, więc specjalnie przyjechał ostatni. Nie autobusem, jak Rob, i nawet nie taksówką, jak większość, ale jasnoczerwonym motocyklem Yamaha. Cały w szeleszczącej skórze, w sznurowanych wysokich butach.

Potem woził po działce dziewczyny, a przede wszystkim Reginkę.

Kiedy Darnowski patrzył, jak Reginka trzyma się Pieti, pomyślał, że gdyby go tak złapała z tyłu i przycisnęła się do niego swoim biustem numer sześć, z pewnością dostałby ataku serca.

Wieczorem, kiedy zaczęły się tańce-przytulańce, było już wyraźnie widać, że Pietka całkiem serio wziął na cel gospodynię daczy. Atmosfera, jak to mówią, temu sprzyjała. Było już całkiem odjazdowo, na kanapie Witka i Miłka całowali się z języczkiem, Sieriożka i Lenka poszli bez krępacji na górę (wszyscy wiedzieli, że od dawna ze sobą żyją), a reszta policzek przy policzku odstawiała tango przy wtórze chrypienia grupy Smokie:

A summer evening on Les Champs Elysees

A secret rendez-vous they plannedfor days… *

Za stołem gęsto zastawionym firmowymi butelkami zostało ich tylko troje: Darnowski i Pietia z Reginką. Rob w skupieniu sączył przez słomkę whisky and soda (okropne świństwo), udając, że się zamyślił, a w rzeczywistości z zamierającym sercem śledził manipulacje Sołncewa. Ręka tamtego już dwukrotnie opadła – niby to przypadkiem – na ramię Reginki i została łagodnie zdjęta.

Trzecią próbę jednak uwieńczył sukces. Czy to Regince znudziło się robić ceregiele, czy to podziałała na nią muzyka, dość, że pokryta złocistymi włoskami dłoń Pieti opanowała plac boju i stopniowo zaczęła go poszerzać: ześlizgnęła się pod pachę, w pobliże drugorzędnej cechy płciowej.

Rob śledził te osiągnięcia już nie z zazdrością, ale z ponurą, beznadziejną zawiścią.

Ładny, dowcipny blondynek… i czarny pas w dżudo, i tatuś w KC, i japoński motocykl… Rob nie miał z nim najmniejszych szans.

Czy na pewno ani jednej? – pisnęła nieszczęsna, zahukana ambicja. A jeśli ruszyć mózgiem? Jeśli podejść do zadania beznamiętnie, matematycznie?

Intelekt podjął wyzwanie i od razu podpowiedział: kultura – sztuka. Sołncew w życiu nie miał w ręku nic prócz „Radzieckiego Sportu” i „Piłki Nożnej”.

– No, a jak ten Lawrence i Aksionow? – spytał Rob Reginkę.

Po zaproszeniu na daczę ośmielił się i wysłał delikatny sygnał: dał jej do poczytania Kochanka Lady Chatterley po angielsku i opowiadanie Wasilija Aksionowa, swoje ulubione. Kombinacja była nieprzypadkowa, przemyślana.

– Lawrence jakoś mi nie podchodził, nudnawy – ochoczo odezwała się Reginka. – Ale opowiadanie klasa. I fajnie się nazywa: Szkoda, że was tam nie było. Koniec też fajny. Jak w bajce.

– Bo to właśnie jest bajka. – Rob uśmiechnął się smutno. – Naprawdę nie zrozumiałaś tego? Główny bohater nie zyskał sławy, nie ożenił się z gwiazdą filmową. To tylko jego fantazje, skutek tęsknoty i samotności.

Powiedział to odpowiednim tonem – lekkim, niedopraszającym się współczucia. Na Reginkę chyba podziałało. Popatrzyła na Roba jakoś szczególnie, jak gdyby pierwszy raz go zobaczyła. Lekko się odchyliła, niedbałym gestem strąciła rękę Pietki. Robowi serce aż podskoczyło z radości.

No nie, coś między nimi wyraźnie w tamtym momencie zaskoczyło, zawibrowało czy jak tam to nazwać.

Lekko, od niechcenia, szedł dalej:

– Ale że zostawiłaś Kochanka Lady Chatterley, to niedobrze. Przez początek faktycznie ciężko przebrnąć. Za to potem są takie sceny miłosne, że w ogóle obłęd.

Pietka Sołncew nie czytał książek, ale głupi nie był – zrozumiał, że schodzi na drugi plan. I zasunął Robowi fangę: i z lewej, i z prawej, i w gębę, i poniżej pasa.

Popatrzył na Darnowskiego, siedzącego nonszalancko, z nogą założoną na nogę; zatrzymał wzrok na lipnym indyjskim materiale. Z udanym podziwem powiedział:

– Oho, dżinsy – prawdziwe Milton, z tygrysem na tyłku. Chyba wystałeś je w kolejce w Świecie Dziecka. No, gratulacje.

Przechylił się i poklepał po policzku Roba, którego aż skręciło.

A wtedy właśnie jak na złość skończyła się kaseta i na werandzie zrobiło się cicho. Wszyscy słyszeli: Sołncew rozdeptuje rywala.

– A to co? O, kurde! – Pietka dotknął palcem dumnie prezentowanego adidasa. – Prawdziwy adidas! Gdzie dostałeś? Mówią, że w czasie olimpiady stróżom i babciom klozetowym będą takie dawać bezpłatnie.

Ale widać i tego mu było mało.

– No, Robin-Bobin, wyglądasz jak pierwszy amant z pisma „Robotnik”. – Pietka mrugnął i zrobił nieprzyzwoity gest. – „Kochanek Lady Własnołapskiej”. Z tym, to wiesz, lepiej ostrożnie, bo nigdy się od pryszczy nie uwolnisz.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet Reginka, zdrajczyni, zachichotała. A Rob jedynie mrugał oczami, bo podły Pietka nie tylko dotknął bolesnych miejsc, ale w ogóle trafił w dziesiątkę: i z kolejką po dżinsy za dwanaście rubli, no i oczywiście z „tym”.

Ej, gdyby nie to haniebne zacukanie, nie żałośnie opadnięta szczęka, nie krew, która napłynęła do twarzy!

Co do Lady Własnołapskiej wystarczyło tylko się skrzywić: fe, sir, cóż za trywialny dowcip! A w sprawie adidasów i dżinsów odpowiedzieć spokojnie, z godnością: „Z czego jesteś taki dumny, Piotrusiu? Że ci tatulek kupił jednoślad i garniturek skórzany, no i co? A w ogóle czy to męska rzecz, gadanie o szmatach?”.

Ale skapitulował wobec takiej jawnej agresji. Zachował się jak kompletny kretyn: poczerwieniał i przy akompaniamencie ogólnego rechotu poderwał się i wybiegł z domu. To znaczy faktycznie przyznał, że z niego wieśniak, robol, męczychujek. Przy wszystkich, przy Regince!

Jak żyć po czymś takim? – spytał Rob swego odbicia. A ono po mefistofelesowsku się skrzywiło, zafalowało – to pojazd zakołysał się na wyboju.

W radiu inteligencki głosik przynudzał coś do rymu, chyba z Puszkina.

Autobus zwolnił na zakręcie, a potem ni stąd, ni zowąd skręcił w bok, i to tak gwałtownie, że Rob walnął głową o szybę.


Do gruppenführera

Nagle Szary drgnął, bo naszła go niespodziewana, szalona myśl.

A gdyby tak wytłuc samego Rożnowa?

Jasna sprawa, nie samemu.

Może by tak poprosić Müllera?

A co? Że Rożnow jest po wyroku, to Müller ma w dupie, bo sam odsiedział wyrok w kolonii.

Dla Müllera nie sztuka załatwić nawet dorosłego faceta. Szczególnie jeśli do pomocy miałby chłopaków z komanda.

W zeszłym tygodniu na przykład zdarzyło się coś takiego.

Szary szedł betonową drogą z Lesgorodka razem z innymi „sondziarzami”: Müllerem, Gazerem, Wową i Piszczkiem. Nagle widzą, że na poboczu stoi żiguli z moskiewskim numerem, a jakiś wujo się rozkraczył i zmienia koło. A wieczór blisko, na drodze nie ma nikogo.

Müller mówi szeptem:

Soldaten, widzieliście łopatnik?

I rzeczywiście, gościowi z tylnej kieszeni wystawał portfel z krokodylowej skóry. Albo wężowej – krótko mówiąc, drogi, błyszczący.

– Piszczek, Wowa, Szary – w krzaki! – rozkazał Müller. – Gazer, idź z tyłu, dziesięć metrów za mną.

I ruszył do samochodu, bez pośpiechu, rozkołysanym krokiem.

Szary patrzył na to z krzaków i serce mu głośno waliło. Czyżby faktycznie tamten chciał obrobić frajera? To przecież nie to samo, co wytrząsać dychy z gówniarzy przed szkołą, to już jest paragraf „rozbój”.

A moskwianin obejrzał się na odgłos kroków, ale nic złego nie pomyślał. Müller nie wygląda znowu tak strasznie: niemrawy, jasnowłosy chłopak, krótko ostrzyżony, cały ubrany na czarno. Na oko nie przypomina bandyty.

Prawdziwe nazwisko szefa „sonderkommanda” brzmiało: Mielnikow; przełożone z rosyjskiego na niemiecki to by było „Müller”, jak ten z serialu o Stirlitzu. Gość miał palmę na punkcie Szwabów. Kazał się nazywać „gruppenführerem”; język można połamać. Chłopaków z ulicy Kujbyszewa zawsze nazywali „sondziarzami”, bo ograniczali się do drobnych kradzieży kieszonkowych. Ale Müller przerobił to po swojemu, powiedział: „Teraz nie jesteśmy sondziarze, tylko sonderkommando. Jasne?”. No fakt, nie można zaprzeczyć, „sonderkommando” lepiej się słyszy.

No więc podchodzi Müller do frajera, zatrzymuje się, coś tam do niego mówi albo może się pyta. Facet odpowiada, nie odwracając się. Wtedy Müller jak się nie zamachnie i – rrryz kantem dłoni w pochylony kark. Tamten tylko rymnął gębą o zderzak. A z tyłu już Gazer podlatuje, i z glana, i z glana!

Kiedy Szary z resztą podbiegli, łopuch już był w rękach u Müllera, a Gazer wyciągał frajera za nogi, bo tamten ze strachu wlazł pod swoją furę.

Müller wyjął dokumenty, przeczytał na głos nazwisko, imię, odojcowskie też, adres.

– Patrz – mówi do wuja. – Jak nas zakapujesz, to koniec z tobą.

A po facecie było widać, że nikogo nie zakapuje, takiego ma cykora.

Tylko się prosił:

– Chłopaki, oddajcie mi dowód i prawo jazdy, co? Müller nic nie oddał, tylko dał tamtemu kopa w żebra, rzucił wypatroszony łopuch i po sprawie.

Potem podzielił forsę, całych pięćdziesiąt pięć rubli: sobie trzy dychy, piętnaście Gazerowi. A Wowa, Piszczek i Szary dostali dychę na trzech. Jeszcze im powiedział:

– Tacy z was pomocnicy. Przylecieli na gotowe. Volkssturm, a nie sonderkommando. Z jednego Gazera jest dobry żołnierz, ale ma rondel zamiast głowy.

Co to jest „volkssturm”, Szary nie wiedział, ale że w mieście „sondziarze” nie mieli dużego autorytetu, to fakt. I chłopaków mało, i prawdziwych byków nie było. Gazer chłop silny, ale tępy; co prawda, to prawda. A Müller oczywiście znał wszystkie ciosy typu kantem dłoni w szyję, jednak przeciwko takim żołnierzom jak „syczowski” Baniak to był za cienki, a co dopiero mówić o Sztyku z jego „dworcowymi”.

Ale wpieprzyć gnojowi Rożnowowi, żeby sobie nie pozwalał, to dla Müllera tyle co splunąć. A już Szary to odpracuje, odwdzięczy się. Ej, czemu nie wpadł na to wcześniej?! No, wstydził się. Jak mu opowiedzieć, że jego, szesnastoletniego chłopaka, ojczym łoi pasem po gołym tyłku i zagania spać „pod pryczę”?

Tyle że teraz Szary nie myślał o wstydzie – życie go do tego zmusiło. Bardzo już scykał się przed powrotem do domu.

Trzeba zajrzeć do kotłowni. Może chłopaki jeszcze tam są. Jeśli już się rozeszli, to musi iść do Müllera do mieszkania. No, kijowo jest. Bo stary Müllera to solidny facet, kierownik magazynu meblowego, nie pozwala synowi zadawać się z ferajną. Gruppenführer się rozzłości, ale co robić? Chyba się powiesić.

Szary westchnął ciężko.

Wtedy radio, jak gdyby podsłuchało jego ponure myśli, spytało wierszem:


Darze dziwny, przypadkowy,

Życie, na coś mi jest dane?


I zakrztusiło się. Bo autobus rzuciło w bok – tak silnie, że Szaremu aż czapka spadła z głowy.


Biała Kolumna, czyli Biały Słup

Pozostałymi pasażerami też rzuciło, ale dalsze wypadki przebiegały tak szybko, że chyba żaden z nich nie zdążył się obudzić. A jeśli nawet zdążył, co to za różnica? Tak czy siak, nic już nie opowiedzą.

Robert Darnowski popatrzył do przodu, na kabinę kierowcy, i przez podwójne szkło zobaczył na środku drogi coś bardzo dziwnego: wysoką i szeroką białą kolumnę, nawet nie żeby białą, ale jak gdyby wypełnioną w środku jakimś światłem, jaskrawym albo i niejaskrawym. Sama zaś kolumna była niby szklana, ale to na pewno w niej odbiły się reflektory.

Siergiej Dronow zobaczył to samo, tylko trochę pod innym kątem, i nazwał w duchu kolumnę Białym Słupem.

Dlaczego kierowca tak ostro skręcił w lewo, było jasne: wyleciał zza zakrętu, zobaczył nieoczekiwaną przeszkodę i próbował uniknąć zderzenia. Niepojęte było coś innego – dlaczego w następnej chwili tak samo skręcił kierownicę z powrotem.

„Odbito mu czy co?” – przemknęło Robowi przez głowę.

A Szary pomyślał po prostu: „Zaraz się rozpieprzymy”.

Obaj mimo woli zmrużyli oczy, czekając, aż usłyszą brzęk rozbitego szkła, ale usłyszeli coś zupełnie innego, przy czym jeden i drugi wcale nie te same dźwięki.

Ale najpierw lepiej powiedzieć, co zobaczyli.

Kiedy obaj otworzyli oczy (i Rob, i Szary mieli wrażenie, że to stało się najwyżej sekundę później), zobaczyli nad sobą bielony, popękany sufit. Tylko że Darnowski widział pęknięcia podłużne, a Dronow przeważnie poprzeczne i z żółtawymi smugami.

Nietrudno wyjaśnić tę zbieżność widoku, który odsłonił się ich oczom: chłopcy ocknęli się na tym samym oddziale reanimacji w rejonowym szpitalu w Basmanowie, w dwóch sąsiednich separatkach.

Rozdział drugi

Symfonia – rapsodia

Co się tyczy Roba, to jeszcze coś usłyszał. Był to wielogłosowy dźwięk orkiestry, na który składały się: słodkie piłowanie skrzypiec, zachwycone szlochy trąbek, zwycięski łoskot perkusji, a w dodatku łaskoczący dusze śpiew jakichś nieznanych mu instrumentów. Kiedy uczeń dziesiątej klasy już się ocknął, ale jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie, pomyślał: „No, nieźle dają, choć to klasyka; ale nie nudzą. W swoim rodzaju nie gorsze niż Led Zeppelin. Może to Vivaldi?”. I najpierw odruchowo poszukał oczami źródła, skąd płynęła ta cudowna symfonia-rapsodia, czy jak się to tam nazywa.

Właśnie wtedy zauważył bielony sufit, ściany pomalowane na kazionny, sinawy kolor i szklano-metalową konstrukcję, którą rurka łączyła z jego zabandażowanym łokciem. Nie dostrzegł ani radioodbiornika, ani magnetofonu. Ale metamorfoza, jakiej uległ autobus, do tego stopnia zdumiała ucznia dziesiątej klasy, że na pewien czas zapomniał o melodii i zaczął mrugać oczami, a także potrząsnął głową, wskutek czego kroplówka zabulgotała z niezadowoleniem. Muzyka zresztą nie znikła, ale jak gdyby pozostała w tle, tak jak w kinie.

Potem otworzyły się drzwi i do sali wszedł brodaty człowiek w białym kitlu. Symfonia-rapsodia zredukowała głośność niemal do zera, ale mimo wszystko nie ucichła zupełnie.

– Gdzie ja jestem? W szpitalu, tak? A co się stało? – spytał Rob jakimś nieswoim, ochrypłym głosem.

Lekarz usiadł obok, poprawił kroplówkę, ujął pacjenta za przegub i popatrzył na zegarek.

– Miałeś szczęście, chłopcze. Powinni cię w muzeum pokazywać. Po takim uderzeniu wszystkie organy wewnętrzne powinny były popękać, a kręgi połamać się w diabły. Z tych, co siedzieli z przodu, zrobiła się marmolada, a ty nic. Nawet puls masz normalny. A znajdujesz się teraz w szpitalu imienia Siemaszki, na reanimacji, to znaczy na oddziale intensywnej opieki medycznej. Ale to tylko na wszelki wypadek. Jesteś cały i zdrowy, możesz choćby jutro jechać do Afganistanu, spełnić internacjonalistyczny obowiązek. – Brodaty roześmiał się, odłączając rurkę od łokcia. Rob skrzywił się, kiedy igła wyszła z żyły. – Rodzinę zawiadomiliśmy, bądź spokojny. Dobrze, że miałeś dowód w kieszeni. Co to było z tym autobusem? Śledczy się tu do ciebie pcha, chce to wyjaśnić. Zdążyłeś coś zauważyć?

Muzyka, która na pewien czas ucichła, znowu zaczęła grać głośniej i jakoś bardzo dziarsko, jak nakręcona. Gdzieś tu mają głośniki, czy co? E, nie, skąd w zakichanym szpitalu rejonowym mieliby sprzęt takiej jakości? A tu są wyraźnie i dolby, i basy, i częstotliwość klasy luks. Dziwne. Darnowski rozejrzał się na wszystkie strony, ale żadnej aparatury nie zobaczył.

Brodatemu lekarzowi chciał najpierw opowiedzieć o białej kolumnie na szosie, ale potem się zawahał. Najprawdopodobniej mu się przywidziała, już po tym, jak stracił świadomość. Co by miała robić kolumna pośrodku drogi, jeszcze w dodatku szklana?

Nagle doktor go spytał:

– Czego tak głową kręcisz? W oczach ci się nie dwoi? W uszach nie dzwoni, nie szumi? No, podnieś brodę. Popatrz tutaj. – Położył pacjentowi ręce na skroniach.

Trzeba mu powiedzieć o muzyce, pomyślał Rob. Ale nagle spotkał się wzrokiem ze spojrzeniem lekarza i wzdrygnął się: oczy brodacza błysnęły zielonym kocim płomieniem, zaczęły fosforyzować. To było tak niespodziewane i okropne, że uczniowi dziesiątej klasy serce omal nie podskoczyło do gardła.

Muzyka umilkła zupełnie. Zamiast niej uczeń dziesiątej klasy usłyszał smętny, piskliwy głos, który szybciutko mamrotał: Teń-tere-teń. Kapuśniaczku gorącego, klopsików do menażki, drzwi na klucz i znowu łyczka. Jak ręką. Teń-tere-teń.

– Nie szarp się. Patrz w oczy! – krzyknął lekarz basem na dygoczącego Roba.

Nikogo więcej w pokoju nie było, absolutnie nikogo!

Głosik zapiszczał znowu, wprost w uszach Darnowskiego: Źrenice, źrenice. Jefimyczowi trzeba powiedzieć, niech on. Łyczka, łyczka…

Oczy doktora już nie świeciły tym przerażającym blaskiem. No jasne, to był omam.

– Leżę sam w pokoju? Czy ktoś tu jeszcze jest? – ostrożnie spytał Rob, łypiąc okiem. Na razie nie mógł odwrócić głowy – brodacz nadal ściskał mu skronie.

– Sam. Jak von baron – odrzekł wesoło tamten, cofając dłonie. – Wiesz ty co, wybrańcze losu? Nie wpuszczę do ciebie śledczego. Nie podoba mi się, jak mrugasz i trzęsiesz głową. Niech cię obejrzy lekarz naczelny. A ty sobie odpocznij. Apetytu na razie nie masz ani nie możesz mieć, a ja, bratku, zgłodniałem. Zajrzę do twojego sąsiada, potem zjem obiad i znowu wrócę do ciebie. Tylko mi nie wstawaj, leż. Tu jest dzwonek, jakby co, to naciśnij guzik.


Boogie-woogie

Ledwo doktor wyszedł, Rob zerwał się z łóżka i obejrzał pokój jak należy. Wszystkie te cuda zdrowo mu dokuczyły.

Spokojnie, powiedział do siebie. Po prostu są tu cienkie przepierzenia. Może nawet z dykty.

Przyłożył ucho do jednej ze ścian – spokój. Do drugiej – to samo. Z zewnątrz dochodziły zwykłe zaokienne dźwięki: daleki hałas ulicy, szelest liści, gruchanie gołębi.

Uczeń dziesiątej klasy zakończył rekonesans, znowu się położył i przymknął oczy, żeby wyeliminować omamy wzrokowe i skoncentrować się wyłącznie na słuchowych.

Piskliwy głos już się nie włączał – to dobrze. Za to muzyka pozwalała sobie na więcej niż poprzednio. Skrzypce i dęte zamilkły, teraz było solo na bębnie, dziarskie brzęki wydawał z siebie instrument w rodzaju gitary hawajskiej, a do tego dudnił kontrabas. Darnowski leżał i drżał ze strachu o swoją uszkodzoną psychikę, ale nieznana orkiestra miała to w nosie. Łupała teraz coś w rodzaju boogie-woogie. Właściwie należało wstać i puścić się w tany. Ta niewytłumaczalna i niewskazana audiowesołość sprawiła, że Rob poczuł się naprawdę strasznie. Położył się i naciągnął kołdrę aż po oczy.

Kiedy weszła salowa, brzęcząc aluminiowym czajnikiem, ucieszył się, jakby zobaczył kogoś bliskiego, chociaż baba była naprawdę okropna: z brodawką na czole, wąsata, w rozdeptanych pantoflach. Na leżącego nawet nie spojrzała – pewnie traktowała pacjentów jak meble.

Nalała do szklanki słabej herbaty; na talerzyk rzuciła dwie kostki cukru. Potem, stękając, pochyliła się, wyciągnęła spod łóżka kaczkę, ale ta była pusta – Rob jej nie użył.

Dopiero teraz salowa zaszczyciła go wzrokiem wyrażającym niezadowolenie, zupełnie, jakby w czymś zawinił.

Robowi okrzyk uwiązł w gardle, bo oczy starej strzeliły takimi samymi zielonymi iskrami jak niedawno brodatemu doktorowi.

– Czego się rzucasz? Ataki masz, czy co? – odezwała się salowa skrzekliwym głosem, bez zainteresowania patrząc na Darnowskiego. – Co tak wytrzeszczasz gały?

Jeszcze by miał nie wytrzeszczać! Muzyka, która szarpała jego błony bębenkowe, zniknęła gdzieś i zamiast żwawego boogie-woogie zabrzmiał głęboki i dźwięczny głos kobiecy (to się chyba nazywa kontralt): Trawy, trawy, trawy, nie zdążyły się napić srebrnej rosy… Piosenka urwała się w środku zwrotki. Kontralt zaczął złorzeczyć: Patrzcie no, pusta. A potem zleje mi się do łóżka.

– Hę? Co? – wyszeptał Rob, oglądając się z przestrachem.

– Patrzcie, jaki nerwus – wyburczała stara, odwracając się. – Oj, jak wy mi wszyscy obrzydliście…

Zabrała czajnik i wyszła, klapiąc rozdeptanymi kapciami.

I od razu wdarło się do uszu Darnowskiego boogie-woogie – takie triumfalne, takie radosne, jakby wkrótce miało się zacząć długo oczekiwane święto.

Rob jęknął, zasłonił uszy rękami i nawet schował głowę pod poduszkę. Ale muzyka nie zaczęła grać ciszej. Raczej przeciwnie.

Wówczas na pomoc nieszczęsnemu uczniowi dziesiątej klasy przyszedł najważniejszy i jedyny sojusznik – racjonalne myślenie; nie bez powodu Darnowski był najlepszym uczniem ostatniej klasy w szkole ze stołecznej czołówki.

Spokojnie, powiedział do siebie. Lekarz się myli, nie jestem ani cały, ani zdrowy. Kości mam, owszem, całe, ale psychikę – w strzępach. Po pierwsze, halucynacje wzrokowe, te wampirze błyski w oczach brodatego i baby. Po drugie, słuchowe: natrętna wewnętrzna muzyka i nieistniejące głosy. Może nawet pojawią się jeszcze inne symptomy.

Na pewno mam jakiś uraz albo utajony wstrząs mózgu. Trzeba wszystko szczegółowo opisać naczelnemu lekarzowi. Nie szkodzi, wyleczą mnie. Jeśli sam człowiek ma świadomość, że mu się trochę we łbie pokręciło, to nie jest wariatem.


Wtedy jednak wystąpiło trzecie zjawisko, które coś w końcu Robowi wyjaśniło. Nie wszystko oczywiście, wcale nie wszystko, ale pewien kluczowy szczegół.

Do drzwi ktoś energicznie zapukał. Nie czekając na zaproszenie, do sali wszedł niemłody, ale młodzieżowo ubrany mężczyzna: wytarta skórzana kurtka, spiczaste buty z miedzianymi podkówkami, lipne polskie dżinsy Odra. U boku nieznajomego wisiał kwadratowy futerał.

– Jak samopoczucie? – zatrajkotał od progu i podszedł do łóżka, zawczasu wyciągając rękę. – Korespondent czołowej gazety rejonu, Wostriakow. Gdzie ten czepek? – Pokazał na spraną pościel szpitalną, w której leżał Rob.

– Jaki znowu czepek? – spytał w napięciu Darnowski (nie pytanie go zastanowiło, ale muzyka, która przy kimś obcym od razu schodziła na dalszy plan, nie tracąc przy tym jednak radosnego tonu).

– Ten, w którym się urodziłeś – zaśmiał się reporter, ściskając rękę choremu. – W ogóle to nie wolno cię odwiedzać, nawet gliniarzy tu nie wpuszczają, ale dla prasy nie ma przeszkód: „Na starym łaziku, po cichu, bez krzyku, pierwsi wjeżdżali do miast”.

Głos miał pasujący do wyglądu – lekko się łamiący, ale pełen animuszu, natarczywy.

Korespondent nie patrzył na Roba; mocował się z dyktafonem, który wyciągnął z kwadratowego futerału.

– Raz-raz. Jedenasty maja, akurat niedziela. Szpital rejonowy. – Przewinął taśmę, odsłuchał, był usatysfakcjonowany. – No, szczęściarzu. Opowiadaj.

I wyczekująco popatrzył na ucznia dziesiątej klasy bezbarwnymi, podpuchniętymi oczkami.

To znaczy, bezbarwne były tylko w pierwszej chwili, a w następnej wyraźnie zazieleniły się i rozjarzyły.

Ponieważ była to już trzecia powtórka, Rob nawet się nie zdziwił, tylko wcisnął się w poduszkę.

Moskiewski-mózgiewski - zabębnił mu w głowie skrzekliwy głos. – Do Miszki, jak mu tam, z „b” podobny, Sosnowskiego, nie, Sosnickiego. No dalej, kurde mol, gadaj coś. Bateria się wyczerpie.

W końcu monetka wpadła wreszcie do środka. Robert, jak to mówią, zaskoczył. Sala zaczynała gadać różnymi głosami i wygadywać bzdury za każdym razem, kiedy patrzył komuś w oczy i napotykał zielone iskry.

Reporter czołowej gazety rejonu nie wydobył z niego nic, ani słowa. Rob leżał z przymkniętymi oczami, żeby już nie widzieć złowieszczego, fosforyzującego blasku. I zatkał uszy. Uwolnił się tym samym od skrzypiącego głosu. Od muzyki – nie.

Darnowski nie zauważył, kiedy korespondent wyszedł; nic go to nie obchodziło.

Spokojnie, bez paniki, powtarzał sobie w myślach. Emocje odłóżmy na potem, najpierw racjonalne podejście.

Wersja numer jeden, z dziedziny zjawisk paranormalnych. Chodzi o pomieszczenie; jest najwyraźniej jakieś dziwne. To sala nasyła muzykę, zmieniając zwykłych ludzi w odmieńców, włącza i wyłącza bezcielesne głosy. Miejsce jest szczególne – reanimacja. Pewnie wielu na tym samym łóżku kopnęło w kalendarz. Może słyszę głosy zmarłych?

To jeśli sięgnąć po wyjaśnienie nadprzyrodzone.

Teraz spróbujmy materialistycznego, wersja numer dwa. Jeszcze okropniejsza niż pierwsza.

Szok sprawił, że się panu, Robercie Łukiczu, pomieszało w głowie. Dlatego nie może pan spojrzeć ludziom w oczy; od razu następuje przesunięcie w fazie, wpycha się coś bezsensownego. Że dźwięki płyną z głowy, a nie z zewnętrznego źródła, to oczywiste: przecież odwiedzający go nie słyszą żadnych głosów ani muzyki.

Tu potrzebny jest psychiatra. A im prędzej, tym lepiej.

Rob już wyciągnął drżący palec w stronę dzwonka; jeszcze sekunda, a przywołałby siostrę. Przyszedłby wtedy lekarz, wysłałby ucznia dziesiątej klasy na badania do psychiatryka, skąd Darnowski ze swoimi wyjątkowymi objawami z pewnością w życiu by nie wyszedł.

Tak by się właśnie stało,


Blues

gdyby w tym samym momencie drzwi znowu nie otwarły się na oścież, i to tak energicznie, że z rozpędu uderzyły o ścianę, a w szklance z herbatą brzęknęła łyżeczka.

Do separatki na oddziale reanimacji wdarła się blada, potargana mamińska: bluzka nierówno zapięta, wzrok szalony, a w ręku siatka z czterema guzkowatymi pomarańczami.

– Robik! Syneczku! – krzyknęła z rozpaczą Lideczka Lwowna.

– Mamo! – jeszcze głośniej zawołał pomylony uczeń dziesiątej klasy i rozszlochał się; gorzko, na pełny regulator, jak z pewnością już od pięciu lat nie płakał.

Siatka upadła na podłogę, oranżowe kule potoczyły się po linoleum. Mamińska objęła przestraszonego syna, zaczęła go głaskać, całować w rozczochraną głowę. Sama też pochlipywała, opowiadając chaotycznie:

– Zadzwonili do mnie, proszę się nie martwić, jest cały, co za szczęście, jakie to szczęście, a ja kompletnie nie rozumiem, jakie znowu szczęście, ach ty, ach ty. Jakieś Basmanowo, szpital rejonowy, a ja nawet nie wiem, z którego dworca to się jedzie. Z Kijowskiego, pociąg o dwunastej pięćdziesiąt pięć, dwadzieścia minut do odjazdu, a na peronie kolejka, dają pomarańcze, to stanęłam i myślę, nie zdążę, ach ty, ach ty, jakby to miało jakieś znaczenie. Ale zdążyłam, minuta do odjazdu, a o, tu są, gdzie upadły, tylko kilogram na osobę, mówię, że synowi do szpitala, a oni mówią, wszyscy tutaj do szpitala, Boże mój kochany, dopiero co byłam u naczelnego lekarza, Siemiona Jefimowicza, ten mi mówi, że nic, wszystko dobrze, miał szczęście, nawet nie zdążyłam się przestraszyć…

Rob poczuł się tak dobrze, tak spokojnie w tym strumieniu świadomości; muzyka nie żeby zupełnie zniknęła, ale zrobiła się cicha, uspokajająca, bez walenia w tarabany.

– Mamo, przecież wszystko w porządku, jestem cały – wymamrotał przez nos, już zawstydzony, że się tak rozkleił.

Otarł łzy, włożył okulary, popatrzył mamińskiej w oczy…

– Aa!

Z rozpaczą wcisnął głowę w ramiona.

Iskry! Zielone! Z oczu! Rodzonej matki!

No, to już był prawdziwy film grozy.

– Co? Co? – spłoszyła się Lideczka Lwowna, ale inny głos – nieco zachrypnięty, z przydechem, zagłuszył jej zawodzenie: Ach ty, ach ty, ten Jefimowicz, no, wiadomo, szpital rejonowy, mój biedny chłopiec, do pierwszego miejskiego, prawdziwi specjaliści, Zina Prokofjewna ma brata, ach ty, ach ty, blady jakiś, bledziutki, i oczy jak małe dziecko, kiedy ospę, samochód do Moskwy, prędzej…

Rob zastygł, wsłuchując się w ten ochrypły głos. Jeszcze nie całkiem się pokapował, ale już: ciepło, ciepło, nawet gorąco. Głos był całkiem obcy, nieznajomy, ale słowa mamy: i to „ach ty, ach ty”, i dyrektorka biblioteki, Zinaida Prokofjewna, której brat jest ordynatorem oddziału w szpitalu miejskim numer 1.

Słyszę myśli mamińskiej, dotarło w końcu do naszego prymusa. A przedtem słyszał myśli lekarza – o klopsikach, o łyczkach w zamkniętym gabinecie, o jakimś Jefimyczu, który jest z pewnością właśnie naczelnym lekarzem, Siemionem Jefimowiczem. Niańka myślała o kaczce i podśpiewywała. Dziennikarz denerwował się, że bateryjka w magnetofonie mu wysiądzie, i kogoś mu tam przypominałem, chyba szkolnego kolegę.

Kiedy popatrzę komuś prosto w oczy, ta anomalia znowu się pojawi. Najpierw widzę zielony błysk, jak gdyby iskra przeskakiwała, potem słyszę głos wewnętrzny. Jakim cudem wcześniej tego nie skapowałem? Widocznie podczas wypadku naprawdę nieźle stuknąłem się w cylinder i mózg nie funkcjonuje dobrze.

Ścisnął palcami rozpalone czoło. Od tego niesamowitego odkrycia całego go trzęsło, a muzyka w głowie grała już bardzo nie do taktu – taka smutna, zawodząca. Prawdziwy blues.

Rozdział trzeci

Kastalety

Szary ocknął się w sali szpitalnej i też usłyszał coś cudacznego, ale nie symfonię czy blues, tylko dźwięczne, suche postukiwanie, mniej więcej takie: „To tak, to tak. To tak, to tak”.

Najpierw, póki w głowie się nie przejaśniło, pomyślał: zegar tyka. Ale po minucie czy dwóch, kiedy trochę przyszedł do siebie i rozejrzał się po białym pokoju, zobaczył, że nie ma tu żadnego zegara. Wtedy doszedł: o kurde, to mnie tak we łbie strzela!

Postukiwanie było energiczne, donośne. Gdzieś już słyszał coś takiego. I z początku o niczym innym nie potrafił myśleć, aż tak ważne wydało mu się, żeby sobie przypomnieć, gdzie właściwie to słyszał. Na pewno jeszcze nie całkiem dobrze się czuł.

Wreszcie zdobył się na wysiłek i przypomniał sobie.

W telewizji. Takie kobiety, Hiszpanki, tańczyły i strzelały palcami. No, znaczy, nie palcami, tam miały takie kostki, stukaczki, jak je tam, cholera…

Kastalety chyba.

Przypomniał sobie i wtedy ostatecznie przyszedł do siebie. Zastanowił się, co to za pokój, i właściwie dlaczego on, Szary, leży w łóżku, i co to za takie gówno, z którego wąż ciągnie się aż do jego ręki.

Ale niedługo łamał sobie nad tym głowę. Przyszedł brodaty lekarz i wszystko Szaremu wyjaśnił.

Że autobus, którym jechał, roztrzaskał się. Że Szaremu i jeszcze jakiemuś chłopakowi się upiekło, bo resztę pasażerów trzeba było zeskrobywać z asfaltu.

Czyżbyśmy o ten szklany słup tak się rozpieprzyli, chciał spytać Szary, ale doktor akurat kazał mu otworzyć usta i pokazać język – a wtedy trudno człowiekowi coś nawijać.

– Jesteś Siergiej Dronow, zgadza się? – mówił lekarz, naciskając szpatułką wysunięty język. – Tak było napisane w legitymacji uczniowskiej. Znaleźliśmy twój adres i zadzwoniliśmy. W domu był jakiś pijany człowiek. Może ojciec? Albo sąsiad?

Kiedy brodaty wyjął szpatułkę, Szary odpowiedział ponuro:

– Ojczym.

To tak, to tak, to tak, postukiwały kastalety.

– No, a jak ogólne samopoczucie, szczęściarzu? Nie mdli cię? W oczach się nie dwoi?

– Chyba wszystko w porządku – powiedział Dronow i palnął bez sensu o tym stukaniu w głowie.

Lekarz najpierw poruszył brwiami i przysunął się. Odciągnął Szaremu jedną powiekę, potem drugą. Odchrząknął. Od brodacza jechało gorzałą wypitą wczoraj. Ten zapach akurat Szary znał dobrze.

– Stukanie, mówisz? Z echem czy bez? Hm. Nie podoba mi się to. Encefalogram ci zrobiliśmy, w zasadzie nic nie wykazał. Ale z psychiką nie ma żartów. Taka katastrofa to, bratku, nie byle co. Trzeba sprawdzić. Kości i mięśnie masz cale, organy wewnętrzne też, uszkodzeń głowy nie stwierdzono, tak że tu nie warto cię już trzymać. Po południu przewieziemy cię do Buzykina, do szpitala psychiatryczno-neurologicznego. Tam nad tobą popracują specjaliści, wszystko zbadają. Diabli wiedzą, co to jest.

Szarego aż zimny pot oblał. Słyszał o psychiatryku w Buzykinie. Rożnow przesiedział tam kiedyś dwa tygodnie na leczeniu przymusowym. Mówił, że to gorsze niż zona ścisłego reżimu. Sanitariusze walą gumowymi pałkami po nerach, do żarcia dają pomyje, a jak się tylko skrzywisz, to cię mogą wsadzić choćby na dziesięć lat, bez sądu, i nie ma zmiłuj. A chłopaki opowiadali, że w Buzykinie robią eksperymenty z psycholami. Że niby wstrzykną normalnemu człowiekowi, no, może tam trochę nerwowemu, jakieś świństwo albo nafaszerują go tabletkami, i ten zostaje idiotą na całe życie. A i sam Szary, kiedy jeszcze był mały, właził przez płot do wariatkowa – popatrzeć na psycholi, pośmiać się. Chodzą tam łachudry w podartych szlafrokach, jeden rękami macha, inny płacze, jeszcze inny włosy sobie stroszy. A kiedyś to na pewno byli normalni ludzie.

– Może ci zapiszą serię zastrzyków. Albo tabletki do łykania. Halucynacje słuchowe, Sierioża, to poważna rzecz – rzekł brodaty surowo, zamykając zeszyt z wyrokiem.

Jak tylko Szary usłyszał o zastrzykach i tabletkach, to ze strachu serce omal nie wyskoczyło mu z piersi.

I stukanie we łbie przeszło ze spokojnego: „To tak, to tak, to tak, to tak”, na szybkie jak karabin maszynowy: „Toko tak, toko tak, toko tak”.

– Nie pojadę do Buzykina! – krzyknął. – Nie macie prawa!

Lekarz bardzo powoli podniósł głowę.

– Coooooś tyyyy powieeeeedziaaaaał? – wyrzekł bardzo dziwnym głosem, jakoś strasznie leniwie rozciągając słowa.

– Jestem normalny! I nic mi w głowie nie stuka!

(Szary skłamał, bo kastalety waliły mu w głowie na całego, jak gdyby cały tabun koni dudnił podkowami po jezdni).

– Eeeee, braaaatkuu, jeeeszczeee mooowę maaaasz zaaakłóócooną – zaśpiewał brodacz i płynnie, jak gdyby w takt jakiejś tęsknej pieśni, pokiwał głową. – Niiiic nieee rooozuuumieeem. Aaa coooś tyy taaakii blaaadyy? Poookaaaż nooo puuuls.

Widać nigdzie się draniowi nie śpieszyło. Bardzo powoli wziął Szarego za rękę i potem strasznie długo gapił się na tarczę zegarka.

Szary nie wytrzymał, też popatrzył na zegarek. Zdziwił się. Lekarz, mało że był jakiś niemrawy, to na dodatek głupi. Za cholerę nie skapował, że zegarek stoi. Sekundowa wskazówka ni chuja się nie ruszała. To znaczy, ruszała się, ale ledwo ledwo, między jedną kreską a drugą można było doliczyć do dziesięciu.

Szary popatrzył na pokrakę, od której teraz zależał jego los, i zobaczył, że brwi brodaczowi powoli pełzną, podnosząc się coraz bardziej do góry.

– Iiileeee? Teeń, teree, teeeń – ciągnął tamten. – Cooo tooo zaaa… – Nie dokończył, zaczął wstawać z krzesła, jakoś strasznie ospale. – Nooo, pooołóóż sieee iii nieee ruuuszaaaj. Zaaaraaaz wraaacaaam! Tyylkooo siee trzyyymaaaj, niee mdleeej miiii tuuu!

I niby popędził do drzwi, ale też jak pokraka. Podniesie nogę, potrzyma w górze, potem opuszcza. Niby się śpieszy, a ledwie rusza nogami. O, to on sam raczej się nadaje do wariatkowa.

Krótko mówiąc, brodaty zniknął. Na pewno chce, żeby Szarego szybciej odwieźli do czubków.

Tu nie było co marudzić. Ledwie drzwi zamknęły się za konowałem, Szary zerwał się z łóżka i skoczył do okna.

E tam, to parter.

Szarpnął ramę. Była widocznie całkiem stara, spróchniała, bo wyleciała z zawiasów. I szkło się posypało. No i chuj z nim!

Szary miał na sobie majtki i szpitalną koszulę. Głupio tak chodzić po ulicy. Ale co zrobić?

Włożył na nogi kazionne kapcie z ceraty, żeby się nie pokaleczyć o odłamki. Nakrył parapet kołdrą.

Hop, i już był na zewnątrz. Chyba nikt nic nie widział.

Przez podwórze szpitalne wolno pełzła ciężarówka.

Szary pochylił się i ruszył biegiem wzdłuż budynku.

Potem skok przez trawnik do płotu. Podskoczył, i to tak zręcznie, że od razu chwycił za krawędź. Lekko przeskoczył na drugą stronę, zeskoczył na chodnik i dopiero wtedy uspokoił się, odetchnął z ulgą.

A chuja wsadzicie mnie do Buzykina!

Kastalety też się uspokoiły, wystukiwały już nie „toko tak”, ale poprzednie niespieszne „to tak, to tak”.

Uff!

Teraz trzeba było się zastanowić, dokąd iść.

Chyba do domu. Ubrać się normalnie i dać dyla, zanim przyjedzie sanitarka zabrać go do czubków.

Ale w domu jest ojczym.

To co robić?

Nagle Szary przypomniał sobie, że w autobusie, na chwilę przed katastrofą, przyszła mu do głowy myśl: poprosić Müllera, żeby nastraszył Rożnowa i dał gadzinie po ryju.

Czas był odpowiedni: trzecia. Chłopaki na pewno już ciągną do kotłowni, gdzie sonderkommando ma stykówę, albo, jak kazał mówić Müller, sztab.

Ze szpitala do kotłowni jest niedaleko. Można tam nawet w majtkach się przekraść.


Obcina wyszła

Z początku wydało mu się, że wszystko gra. W sztabie zastał Gazera i Wowę, a wkrótce przyszedł sam Müller. I tak fajnie go powitali: podnosili oczy do góry, klepali po ramieniu, mówili, że teraz Szary, kurde, przeżyje sto lat, i tak dalej. Ale kiedy odwołał na bok gruppenführera i przedstawił sprawę, wszystko poszło w pizdu.

– Ty co, masz nierówno pod sufitem? – zdziwił się Müller. – A bo to mój interes szarpać się z twoim ojczymem? Za kogo mnie masz – Figaro tu, Figaro tam? Nie wciągaj kommanda w swoje domowe układy. To twoja broszka, nie moja.

Słuchając stukania za Chiny niechcących wylecieć z głowy kastaletów („to tak, to tak”), Szary smętnie patrzył na żelazny krzyż, wyglądający spod skórzanej kurtki Müllera. Gruppenführer chwalił się, że krzyż jest prawdziwy, ściągnięty rzekomo ze szkieletu Niemca znalezionego w lesie, na bagnach. Ale chyba zalewał. Jego ciotka pracuje w Mosfilmie i pewnie podwędziła z magazynu, tam mają różne mundury i blaszki.

– To gdzie ja pójdę? – cicho powiedział Szary. – W domu Rożnow chleje już któryś dzień. Szpital naśle gliniarzy, zawiozą mnie do psychicznych. A ja, sam widzisz, nie mam ani siana, ani łachów. I ani kopiejki. Mniej niż zero.

– Dobra, kopsnę ci piątkę, to się na razie przemelinujesz – okazał wspaniałomyślność gruppenführer.

A chłopaki jakoś go tam ubrali. Wowczik poszedł i przyniósł stare pepegi i koszulę. Gazer przytachał z garażu kombinezon ojca, cały czarny od smaru.

Szary się ubrał i znowu poszedł do Müllera. Nie miał ochoty się prosić, ale trzeba było. Opuścił głowę i jeszcze raz spróbował:

– Wiesz, żeby chociaż zgred cykora dostał, co? Powiedziałbyś mu coś takiego… „Jak jeszcze raz Szarego ruszysz, to ci kosę sprzedamy”. Wtedy na pewno w pory nawali. Dostanie trzęsiączki.

Gruppenführer nie odpowiedział. Wtedy Szary podniósł oczy i zobaczył, że samemu Müllerowi trzęsie się dolna warga – opadła i drży. Szef sonderkommanda patrzył gdzieś ponad ramieniem Dronowa.

Wtedy Szary zauważył, że ucichła i reszta sondziarzy, którzy byli w kotłowni. Gazer spochmurniał, a Wowczik mrugał oczami i zrobił się cały blady.

Szary się obejrzał i też zamrugał.

W drzwiach kotłowni stało czterech syczowskich: Arbuz, prawa ręka ich szefa, Baniaka, a z nim żołnierze. Jeden to Skok, drugi Bryka, a ksywy trzeciego Szary nie znał – zgarbiony, w ośmioklinowej cyklistówce, a łapy jak kleszcze zwisają mu, niczym małpie, prawie do kolan.

Mordy mieli wszyscy czterej takie, że Szaremu momentalnie zaczęły dygotać kolana.

– Co, sondy, w dupach się wam poprzewracało? – spytał Arbuz i splunął. – Obmyłeś frajera na betonówce, Müller? Czy cię Baniak nie ostrzegał: siedź cicho na swojej Kujbyszówce i nie leź, gdzie nie trzeba? I co, gdzie Kujbyszówka, a gdzie betonówka? Obcina wyszła, sam sobie możesz podziękować. Bo odpowiesz za to.

– Co ty mi tu lepisz? – Müller próbował trzymać fason. Przygryzł wargę, żeby nie drżała. – Jakiego frajera?

– Nie lej wody. Ty go robiłeś, nikt inny: blondyn w czarnym. Frajer poszedł na mendownię, do majora Jewdokimowa, i wyszczebiotał. Major wezwał Baniaka i mówi: o niczym nie wiem, betonówka to twój rejon. Oddajesz szmal i papiery, a jak nie, to sam wiesz. No więc tak, śmieciu. Papiery oddajesz, pięćdziesiąt pięć to samo. I jeszcze dwa razy po pięćdziesiąt pięć. Kara.

Wyszło na to, że pobity wujo poszedł i zakapował psom! Podstawił marnych sondziarzy samemu Baniakowi, hersztowi syczowskich, z którymi kto zacznie, ten już nie ma po co żyć.

Choć tamtych było czterech i sondziarzy też czterech, o walce nawet nie było co myśleć. Taki paker jak Arbuz sam by wszystkich załatwił, na leżąco wyciska sto osiemdziesiąt kilo, Szary widział to na własne oczy.

– A skąd ja tyle siana wezmę? – spuścił z tonu sondziarski gruppenführer. – Trzy razy po pięćdziesiąt pięć? Sto sześćdziesiąt pięć, kurna!

– A nie chcesz w…? – Gazer zacisnął pięści i ruszył bykiem na syczowców.

Arbuz nawet nie wyjął rąk z kieszeni, tylko dał Gazerowi potwornie mocnego i szybkiego kopa w krocze. Gazer zgiął się wpół.

A to baran! Przez niego teraz wszystkim połamią kości!

Ze strachu kastalety tkwiące w głowie Szarego zapomniały o „to tak” i dały po czaszce gęstym „toko tak, toko tak!”.

– Dalej, bić ich! – rozkazał Arbuz.

Szary chciał dać dyla do wyjścia, przeskoczyć między syczowskimi, ale źle obliczył i uderzył barkiem Arbuza. A już całkiem parszywie wyszło, że Arbuz zawadził o coś obcasem, czy jeszcze z jakiegoś innego powodu od tego uderzenia runął na wznak. I najwyraźniej solidnie pierdolnął głową o beton.

Szary dosłownie zamarł z przerażenia.

Trzeci z syczowskich byków, ten z nieznaną ksywką, powoli obrócił się do Szarego, wyszczerzył zęby i uniósł pięść z przerażającą powolnością.

Wtedy Szary pisnął, pchnął go w pierś, wyleciał jak strzała z kotłowni i jak nie da w długą przez podwórze! Szalony stukot kastaletów popędzał go niczym zająca.

Czyli teraz już miał przechlapane na całej linii.

Zostawił kolegów w biedzie – to raz.

Wariatkowo go ściga – to dwa.

No, a w domu – Rożnow.

Trzeba się wynosić z Basmanowa, pędzić, gdzie oczy poniosą. Dla Szarego nie ma już tutaj życia.

Ale do domu trzeba zajrzeć. Dokąd pojedzie ubrany jak strach na wróble, w wytłuszczonym kombinezonie? I skąd weźmie forsę? Müller jednak nie zdążył dać mu tej piątki. Chociaż trochę trzeba wyciągnąć od matki. No i pożegnać się.

Może Rożnow już się schlał i śpi?


Toko tak!

Ale i tutaj Szary miał pecha. Widać całe jego szczęście wyczerpało się w wypadku.

Nie mógł otworzyć domu kluczem, bo ten został w szpitalu, razem z ubraniem i dokumentami. Musiał zadzwonić.

Nie otworzyła matka, tylko Rożnow. Był w szarawarach, w wiszącej na plecach futbolówce. Szary od razu wyczuł, że ojczym osiągnął najgorszy etap pijackiego ciągu: nie może spać, jeść też nie, nawet płuca nie chcą wciągać tytoniu. Tylko chleje i szlag go trafia.

Jak Szary zobaczył u Rożnowa niezapalonego papierosa w kąciku ust, oczy w czerwonych żyłkach, liliową barwę policzków, to od razu zrozumiał, że po ptokach. I kastalety znowu przeszły na szybkość karabinu maszynowego.

– A-a-a-a-a-a, jeeeesteeeeś – zaśpiewał ojczym, szyderczo rozciągając sylaby – a pieeeprzyyyliiii, żee pooooood aaautooobuuus wpaaaadłeeeś. Chcieeeli mnieee naaaabrać? Rooożnooowaaaa niiikt nieeee naabieeerzee. Nooo, witaaamy gooościaaa, weejdź, młooodyyy człooowieeekuu!

Powoli, z lubością zaczął cofać prawą rękę, ściskając palce w pięść. Pewien był, drań, że Szary nigdzie nie ucieknie. Nie będzie śmiał ani uciec, ani nawet zasłonić się przed ciosem. Nie śpieszył się więc, rozkoszował zemstą.

Włochata pięść uniosła się ku twarzy Szarego, celując prosto w nos. Rożnow miał taki zwyczaj, kiedy był wyjątkowo wściekły: najpierw oślepi ciosem w nos, żeby się człowiek zalał krwią, potem lewą w żołas, ciosem w kark przewróci go na podłogę, a później będzie flekował, dopóki mu starczy zapału.

Ale dzisiaj jakoś wolno mu to szło. Widać za dużo wypił. Szary zdążył przysiąść, pięść trzasnęła zaś z całą siłą w futrynę. Chrupnęło solidnie, soczyście.

– Ooo, kuuurrrr… – zaklął ojczym, ale Szary, bojąc się następnego uderzenia, pchnął go dłonią.

Nie można powiedzieć, żeby silnie, Rożnow jednak odleciał do tyłu na przedpokój, rąbnął o ścianę i osunął się na podłogę.

Wybałuszył oczy z niedowierzaniem. Z rozbitej dłoni sączyła się krew. A gęba z czerwonej, wściekłej, nagle zrobiła się szara, przestraszona.

Nieoczekiwanie Szary poczuł się bardzo dobrze, po prostu wspaniale.

Podszedł i z glana przyłożył ojczymowi w ucho – aż głowa poleciała w lewo.

Potem z drugiej strony; wtedy poleciała w prawo.

Rożnow przymknął oczy i zachrypiał.

– Jak jeszcze raz ryja na mnie otworzysz, to ci kark skręcę. A za matkę – zabiję! – obiecał mu Szary. – Dowiem się, przyjadę i zabiję.

Przestąpił przez skulonego ojczyma i wszedł do pokoju. Odszukał świadectwo ukończenia ośmiolatki, metrykę urodzenia (dowód, niestety, został w szpitalu). Wyjął ubranie.

Potem ruszył do kuchni. Strasznie mu się chciało coś wszamać.

Tylko że w lodówce było pusto, jakby ją wymiotło. W oknie świeciło jaskrawe słońce, Szary zmrużył oczy.

Żeby chociaż wody się napić.

Z kranu wysunął się tęczowy pęcherzyk. Powoli, bardzo powoli opadł i stuknął o blachę zlewu. Pac!

Toko tak, toko tak, toko tak! – odpowiedziało szalone stukanie w skroniach.

Rozdział czwarty

Eksperymenty

W szpitalu miejskim, dokąd z rejonowego mamińska jednak przeniosła syneczka, potwierdzono diagnozę: fizycznych obrażeń nie ma, a o zadziwiającej anomalii psychicznej Rob nic nie powiedział. Zaproszono sławnego profesora neurologa, Kacnelsona, ale Darnowski, jak mógł, starał się zachowywać naturalnie i nie zaglądał w oczy luminarzowi neurologii. Bał się, że jeśli znowu zobaczy zielone iskierki, to się zdradzi. Kacnelson mimo wszystko coś przewąchal. Może właśnie dlatego, że uczeń dziesiątej klasy z uporem odwracał od niego wzrok.

Wyrok luminarza był następujący:

– Silny wstrząs, ale to nic dziwnego. Następstwa tak poważnej traumy psychicznej są trudne do przewidzenia. Istnieje tak zwany SS, Survivor Syndrome, zjawisko bardzo złożone i słabo zbadane przez naukę. Wiadomo jedno: tak jak każdy, kto przeżył katastrofę, musi pan na nowo ułożyć swoje relacje z życiem. Jak gdyby urodził się pan po raz drugi, ponownie osiągnął stan niemowlęctwa. Będzie pan musiał znowu uczyć się wszystkiego: chodzenia po ulicach, jazdy środkami komunikacji, nawiązywania stosunków z otoczeniem. Proszę się nie śpieszyć, nie denerwować. To proces powolny, obfitujący w najróżniejsze ryzykowne sytuacje i nagłe odkrycia.

Rob skorzystał więc z rady profesora, który nawet nie podejrzewał, jak bardzo trafił w sedno sprawy.

Uczeń dziesiątej klasy Darnowski nie czuł się niemowlęciem. Właściwsze tutaj byłoby inne porównanie: jak gdyby człowiek do siedemnastego roku życia był ślepy i nagle przejrzał, nauczył się widzieć, no, może nie cały otaczający go świat, ale na pewno ludzi. Okazali się wcale nie tacy, jak ów człowiek wyobrażał sobie na podstawie słuchu, węchu, dotyku i czego tam jeszcze? Aha, smaku.

Ludzie byli zarazem i prostsi, i bardziej skomplikowani, niż Rob myślał. A przede wszystkim przerażający.

Weźmy na przykład właśnie Kacnelsona. Jeden raz zajrzeć mu w oczy jednak było trzeba – kiedy świecił latarką w źrenice. Naturalnie, posypały się wtedy iskry. Dał się też wówczas słyszeć prawdziwy głos profesora, stary-stareńki, jakby ten miał sto lat. Przeżył – odezwał się ze smutkiem schowany w psychoneurologu staruszek. – Dlaczego akurat on? Pospolity, nieładny, pryszczaty, fałszywe oczka. A Miszeńka… Lepiej żeby ten leżał z roztrzaskaną czaszką… Stop. Stop. Stop. Spokojnie.

Za „pospolitego” i „nieładnego” Rob strasznie się obraził, ale potem, już po konsultacji, dowiedział się od zarządzającego oddziałem (właśnie owego brata Ziny Prokofjewny), że syn luminarza w zeszłym roku miał wypadek na motocyklu – przejechała go furgonetka. Darnowski się uspokoił: widocznie teraz Kacnelson po prostu nie może patrzeć na młodych ludzi.

A kiedy jechali ze szpitala do domu, zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Niechcący – samo tak wyszło – zajrzał mamińskiej w oczy i podsłuchał taki tekścik, że omal nie padł: Dzięki Bogu, wszystko w porządku, wszystko w porządku, w domu zupa ogórkowa, jego ulubione kotlety, potem do łóżka, doktor o mocnym śnie, i można do Rafika, można, teraz można, ach ty, ach ty, zmienić majtki, stanik czarny, z koronkami…

Robert się przeraził. Rafik to na pewno Rafaił Sigizmundowicz, kolega mamy z roku, łysy, z brzuszkiem, cały kołnierz w łupieżu. Coś ostatnio często przychodził w odwiedziny, ale Robowi oczywiście nawet do głowy nie przyszło, że… Mamińska ma kochanka?! Stanik z koronkami? Czterdzieści cztery lata i koronki?!

Mamińska obmyślała jeszcze coś zupełnie pornograficznego, ale Rob zamknął oczy, potrząsnął głową.

– Co? Co? Głowa boli? – spłoszyła się mamińska. – Chciałam wieczorem skoczyć do biblioteki, popracować przy katalogu, ale jeśli źle się czujesz…

– Nie, czuję się okropnie dobrze. Lepiej nie można się czuć. Po wypadku – powiedział mściwie.


* * *

W ogóle od samego początku zrobiło się jasne, że życie z Prezentem od Losu (tak Rob nazwał swoją nowo nabytą zdolność) nie jest usłane samymi różami. Ciekawa rzecz, ale przy tym niebezpieczna. Można się takich rzeczy nasłuchać, że głowa boli.

O tym właśnie myślał pierwszego poszpitalnego dnia: jak dalej żyć.

Do muzyki, która teraz w nim nic milkła, po prostu rock around the clock, Darnowski przywykł dosyć szybko. Była w nim przez cały czas, nawet we śnie. To melodyjna, to nowocześnie nerwowa, to już w ogóle jak paznokciem po szkle. Parę dni później prawie nie zwracał na nią uwagi. Cóż, brzęczy sobie, to niech brzęczy; ale z rzeczywistością ten fenomen akustyczny nie miał bezpośredniego związku. Taki koncert, ale nie życzeń. Jedynym jego skutkiem było to, że Rob zupełnie zostawił w spokoju magnet, a przed wypadkiem nic tylko zmieniał kasety. Disco nie uznawał, tylko hardrocka albo, dla nastroju, Elvisa. Ale muzyka mechaniczna w żaden sposób nie nakładała się na wewnętrzną, gówno z tego wychodziło. Jeśli nie skończy się to non stop, które zaczęło się we łbie dziesiątego maja, to magnet i kasety można sprzedać, nie będą już potrzebne.

Ale muzyka – kij z nią. O wiele bardziej Roba zajmował Prezent. Było to narzędzie wiele obiecujące, ale wyraźnie niełatwe w użyciu, wymagające doświadczenia. W dodatku bez instrukcji obsługi.

Właśnie tym – opanowaniem swoich nowych zdolności – Darnowski postanowił się zająć, na szczęście czasu było dosyć, brat Ziny Prokofjewny dał ofierze wypadku zwolnienie aż do końca roku szkolnego.

W szkole oczywiście dowiedzieli się o katastrofie. Dzwoniła i wychowawczyni, i starosta klasy, i nawet Reginka, ale Rob przykazał mamińskiej, żeby go nie wolała do telefonu. A kij im wszystkim w oko, tutaj, jak mówi książę duński, miał magnes bardziej przyciągający.

A zatem mechanizm Daru (to słowo brzmiało chyba lepiej niż Prezent) w istocie jest prosty, rozmyślał uczeń dziesiątej klasy. Wystarczy spotkać się z kimś wzrokiem, a potem słyszy się jego myśli i głos wewnętrzny, który może dać klucz do zrozumienia istoty osobowości tego kogoś.

Część teoretyczna była więc mniej więcej jasna. Teraz należało wypróbować ją w praktyce. Powiększyć bazę danych.

Z eksperymentami na żywej mamińskiej Rob dał sobie spokój, wolał nie ryzykować. Lepiej potrenować na obcych.

Właśnie nadszedł czas badań terenowych.

Rano, ledwie Lideczka Lwowna poszła do pracy, strasznie zdenerwowany właściciel Daru zrobił pierwszy wypad, na razie niedaleki – do własnej bramy, do skrzynek pocztowych. Stał, stękał, zgrzytał zamkiem, jak gdyby nie mógł wyciągnąć klucza.

Pierwszych dwoje mieszkańców zabrało pocztę, nie patrząc na ucznia, a tym samym nie podnosząc wzroku. Potem zeszła gruba baba, chyba z czwartego piętra, i Rob specjalnie głośno powiedział jej dzień dobry. Odwróciła się może na pół sekundy. Okazało się, że do odczytania (a raczej odsłuchania) myśli wystarczy nawet tyle. Podsłuchana myśl, co prawda, nie zawierała wiele treści: Z siódmego chyba. Albo z szóstego. Syn tej tam, bibliotekarki. Cukier, cukier. I biały ser, jak będzie.

Co jednak było ważne: o cukrze i białym serze baba myślała wtedy, gdy się już odwróciła, a mimo wszystko było słychać, tylko głos się zrobił cichszy. To znaczy, że nie potrzeba gapić się w oczy przez cały czas? Popatrzy człowiek, potem się odwróci, a głos przez jakiś czas nadal jest słyszalny. Aha.

Okej, Rob wyszedł na podwórze i przeprowadził eksperyment numer dwa: na chwilę spotkał się oczami ze stróżem i sprawdził na zegarku, przez ile czasu słyszy cudze myśli bez kontaktu wizualnego. Okazało się, że jeśli nie zwraca uwagi na dźwięki uboczne i trochę się wysili, to dosyć długo: całe dwadzieścia pięć sekund. Tak że nasłuchał się i o psach, które srają, gdzie popadło, i o ich właścicielach, którym trzeba by gębę wetknąć do psiego łajna, i o jakimś Lifanowie, któremu, jeśli dzisiaj nie odda trzech rubli, trzeba nakłaść po ryju. Roba interesowało teraz wszystko, nawet Lifanow.

Ośmielony i ogarnięty zapałem badawczym, wyszedł na ludną ulicę Nowogiriejewską, z wielką ciekawością zaglądając napotkanym przechodniom w oczy.

Ani jednego pudła! Jeśli udawało się przechwycić czyjeś spojrzenie, to bezwarunkowo migała w nim zielona iskra i od razu rozlegał się głos wewnętrzny.

Wiele z tego, co podsłuchał, nie dawało się zrozumieć. Okazuje się, że większość ludzi myśli króciutkimi urywkami zdań, oddzielnymi słowami, przy czym dosyć często nieistniejącymi, oczywiście wymyślonymi na rodzinny albo czysto osobisty użytek. Rob w swoim wewnętrznym, nieprzeznaczonym dla obcych leksykonie też miał takie słówka. Na przykład „nutr” to człowiek o niemiłej, drapieżnej twarzy. Albo „lula” – to figurzasta laska. Na przykład gdyby ktoś posłuchał tego, co Rob myśli, ot, choćby o tej parce: „Taka lula z takim nutrem”, też by ni chuja nie pokapował.

Co go najbardziej zdumiało: ludzie absolutnie nie czuli, że napotkany chłopak grzebie im w głowie. Nawet żal mu się ich zrobiło, tacy, durnie, byli naiwni. Nie mają pojęcia, jakie to niebezpieczne – pozwolić sobie popatrzeć w oczy.

Jeden okazał się mieszkańcem republiki nadbałtyckiej – może Łotysz, może Estończyk. Jego wewnętrzny głos Rob też usłyszał, ale ni cholery nie zrozumiał, tylko wyczuł totalne zdenerwowanie i wychwycił słowo „prokuratura”. To znaczy, że ludzie myślą w określonym języku?

Żeby sprawdzić, specjalnie pojechał na ulicę Gorkiego, do hotelu „National”, i długo się tam kręcił, podsłuchując zagranicznych turystów. Zepsuł sobie humor, bo z anglojęzycznych myśli nie zrozumiał prawie nic, mimo że chodził do elitarnej szkoły.

A potem zdarzyło się coś, co samo w sobie nie było może zbyt ciekawe, ale w życiu Roberta Darnowskiego dokonało po prostu rewolucyjnego przewrotu.

Pod „Nationalem” podszedł do niego jakiś człowiek i złapał go za rękaw.

– A ty czego się tu kręcisz? Chciałeś wymendzić ciuchy u zagraniczników? No, jazda! – Potem nagle zniżył ton, fałszywie się uśmiechnął. – A może nie mam racji, że się czepiam? Może tylko czekasz na znajomego?

Ale kiedy Rob popatrzył mu w oczy, usłyszał: Inteligencik, tacy drobnicą nie handlują. Nie szalej, towarzyszu lejtnancie. To może jakiś szczupak. Nie spłoszyć, wezwać trzeciego, tego wziąć do oddziału i potrząsnąć.

Co takiego w wewnętrznym języku towarzysza lejtnanta znaczyło słowo „szczupak”, Rob nie wiedział, ale się domyślał – pewnie „poważna sprawa” albo „grubsza zdobycz”. No, a z tym „trzecim” to jasne.

– Chciałem tylko wymienić odznakę, proszę pana. – Rob udał idiotę i pokazał palcem na klapę kurtki, gdzie zawsze miał emblemat „Spartaka”. Darnowski nie był kibicem, nie cierpiał futbolu, ale odznakę nosił, żeby nie zaczepiła go nowogiriejewska żulia, co do jednego wielbiciele „Spartaka”.

– Ja ci wymienię! – Wzrok lejtnanta przygasł, myśl natomiast zadźwięczała taka: Kurna, do obiadu jeszcze dwie godziny. – Rwij mi stąd. Żebym cię tu więcej nie widział!

Po pierwsze więc, Rob uniknął dużych nieprzyjemności, a po drugie, skombinował, że Dar, jeśli sensownie się go użyje, może przynieść praktyczną korzyść. Nawet dziwne, że tak oczywistą rzecz zrozumiał nie od razu, a przecież miał się za inteligentnego.

Nagle w głowie ucznia dziesiątej klasy zaczęły się takie ruchy Browna, że stracił sen i apetyt.

Przez następne cztery dni nie wychodził z domu, od rana do wieczora spacerował po pokoju, obijając się o ściany. Perspektywy zapierały mu dech w piersiach. Umiejętność czytania cudzych myśli i widzenia obcego człowieka na wskroś mogła mu dać wiele, bardzo wiele.

Piątego dnia Rob oświadczył mamińskiej:

– Dobra, dosyć tego leniuchowania. Jestem zdrowy. Jutro idę do szkoły.


Zachód Sołncewa

Na spotkanie ze świadkami jego kolinogórskiej wpadki Rob szedł z zaciśniętymi zębami. Specjalnie poczekał na dzwonek – nie starczyło mu odwagi, żeby wejść do klasy przed nauczycielem. Cała nadzieja w tym, że historia z katastrofą autobusową jakoś utemperuje prześmiewców. Żeby wzbudzić większą litość, kochanek Lady Własnołapskiej zabandażował sobie głowę, a rękę umieścił na czarnym temblaku (to już dla lepszego efektu).

Postał chwilę przed drzwiami, nabierając śmiałości. Zapukał.

– No, kto tam znowu? – rozległ się surowy głos Borisa Siergiejewicza. – Wejść! A gdybyś tak miał na pociąg albo samolot się spóź…

Ale kiedy nauczyciel zobaczył, jak zza drzwi wylania się zabandażowane czoło Roberta, jego twarz wyraźnie złagodniała.

– Aha, to Darnowski. Wypisali cię? – Widać było, że belfer chce powiedzieć coś życzliwego, ale nie potrafi. Taki już z Borisa Siergiejewicza był gbur, nie bez powodu zyskał miano Tutenchamona. – No dobrze, miejmy nadzieję, że do wesela się zagoi. – Wzniósł się na wyżyny współczucia, próbując niezręcznie zażartować.

– Nie zdąży – głośno powiedział z ławki Pietia Sołncew. – Darnowski żeni się już niedługo. Z pewną lady.

Rob zmartwiał. Tego się właśnie obawiał. Czyżby cała klasa orientowała się, jak został zhańbiony?

Ale prychnął śmiechem tylko Saszka Łucenko, przydupnik Sołncewa. Poza tym nikt nawet się nie uśmiechnął; w tym także ci, co byli na daczy u Reginki. Na Roba i jego lipne rany patrzono ze współczuciem, a ta i owa spośród dziewcząt skrzywiła się żałośnie.

A dlaczego Sołncew tak się rzuca? – pomyślał nagle Rob. Dziwne. Mimo wszystko kolega, można powiedzieć, wrócił z tamtego świata. Coś tu się nie zgadza.

Uważnie popatrzył w uśmiechniętą twarz prześladowcy. Jedno oko Sołncewa mrugnęło wyzywająco, potem błysnęły oba i rozległ się urywany głosik, który cichutko wyszeptał: Wie czy nie wie? Chuja. A skąd.

– Wiem, wiem – głośno powiedział Rob, choć nie zrozumiał wcale, czego się Sołncew boi.

Pietka zamrugał. Aha! W dziesiątkę!

– Co wiesz? – z roztargnieniem spytał Boris Siergiejewicz. – Siadaj na miejsce. Kontynuujemy lekcję. A więc, jak zwykle, najpierw krótka rozgrzewka z chronologii.

Darnowski zajął swoje miejsce, ale na razie nie patrzył na prawo, tam gdzie siedziała Reginka. Do tego potrzebna była odpowiednia doza męstwa.

Na historii Rob odnosił sukcesy mniejsze niż w reszcie przedmiotów. Siły wytwórcze, stosunki produkcji, walka klasowa – to jeszcze pół biedy, ale kucie dat na pamięć mu nie szło. Oprócz tego miał niedobre przeczucie, że Boris Siergiejewicz zamierza postawić mu na drugie półrocze (a co za tym idzie, na koniec roku) czwórkę, a wtedy – żegnaj, medalu!

Nauczyciel podniósł oczy znad dziennika i zapytał:

– Może ktoś na ochotnika?

Rob od razu podniósł rękę.

– Hm, szaleństwu dzielnych śpiewamy pieśni… – wymruczał Boris Siergiejewicz, patrząc na niego sponad okularów szarymi oczami. – No proszę, pokój w San Stefano?

Osiemsetsiedemdziesiątósmy - od razu usłyszał Rob łagodny głos, z zaśpiewem.

– Tysiąc osiemset siedemdziesiąt osiem – powiedział z przekonaniem.

I dalej poszło jak po maśle: zadając pytanie, nauczyciel w myślach na nie odpowiadał. Cóż może być prostszego?

– Powstanie Pugaczowa?

– Od tysiąc siedemset siedemdziesiątego trzeciego do piątego.

– Doskonale. Zniesienie pańszczyzny?

– Tysiąc osiemset sześćdziesiąt jeden.

– A może pamiętasz dzień?

– Dziewiętnasty lutego.

– No, a… zdobycie Izmaiłu?

– Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt.

– Brawo. Widzę, że wypadek wyszedł twojemu umysłowi tylko na korzyść.

A śpiewający głos dodał: Piętkę, jasne, piątkę, i niech idzie do diabła. To już chyba łajdakiem trzeba być. Chłopak cudem ocalał.

Boris Siergiejewicz zasępił się, postawił w dzienniku ptaszka, a Rob zastanowił się: kto ma iść do diabła? Czyżby dyrektor? To on żąda od Tutenchamona, żeby odebrał Darnowskiemu medal? Aha, zapamiętamy.

Całą resztę lekcji szykował się do tego, żeby spotkać się wzrokiem z Reginą. Cóż wyczyta w jej oczach? Litość? Drwinę?

Ledwie zadźwięczał dzwonek, energicznie odwrócił się w prawo.

Ale Regina, dotąd co chwila na niego popatrująca (widział to, zerkając w jej stronę), szybko spuściła głowę. Miała wygląd winowajczyni.

Wokoło wszyscy łomotali krzesłami, trzaskali teczkami, zbierali się do wyjścia, a Rob i Regina zostali na swoich miejscach.

Krótko odpowiadając tym, którzy pytali go, jak się czuje (wszystko okej, tylko trochę głowa i szkłem przeciąłem rękę, nie ma o czym mówić), Darnowski czekał, kiedy w końcu zostaną we dwoje.

Nie doczekał się.

Podszedł Pietka, któremu, jak się okazało, też nie było spieszno na przerwę, mocno chwycił Roba za rękę powyżej łokcia i wysyczał mu do ucha:

– O czym to niby wiesz, męczychujku?

Darnowski podniósł głowę, popatrzył na niego i wyczytał groźbę w błękitnych oczach. Ale też i popłoch. Wewnętrzny głos Sołncewa drżał: Czyżby widział? Niemożliwe! Ani razu się nie odwrócił.

No i nadal nie wyczuł, cóż takiego mógł widzieć i gdzie ani razu się nie odwrócił, ale szepnął:

– Widziałem, Piotrusiu, wszystko widziałem. Ale nie pękaj, nikomu nie powiem.

Na pięknego sportsmena żal było teraz patrzeć, taki zrobił się szary i przygasł.

Rob, czując, że zwyciężył, chociaż nie wiadomo jakim sposobem, protekcjonalnie klepnął Sołncewa w policzek – raz i drugi. A tamten nic, nie zaprotestował.

– Dobra, Pietka, idź, ja mam tu do pogadania.

I nowa zagadka: Sołncew tylko pociągnął nosem. Wyszedł bez słowa, zostawiając Roba sam na sam z Reginką.

Ta siedziała jak przedtem z opuszczoną głową. Pierś pod szkolnym fartuchem szybko podnosiła się i opuszczała. Aż musiał sam siebie upomnieć: patrz w oczy, a nie na cycki.

– Wybacz mi – powiedziała cicho miss klasy. – To ja jestem wszystkiemu winna. Przeze mnie omal nie zginąłeś. Trzeba było nie drzeć się na głupiego Pietkę, tylko od razu kazać mu pobiec za tobą. Żeby cię przeprosił i przyprowadził z powrotem. Wtedy złapałby cię na przystanku autobusu, i nic by się nie stało.

– A on poszedł za mną? – zdziwił się Rob.

– Tak. Ale już pojechałeś. Przecież minęło co najmniej dziesięć minut.

Ach, to o to chodzi, zrozumiał Rob. Na przystanku czekałem nie dziesięć minut, tylko pół godziny. To znaczy, że Sołncew mnie widział, ale nie zawołał, żebym wracał. A teraz kombinuje, czy widziałem go wtedy, czy nie. Bo wychodzi na to, że przez niego nie wróciłem na daczę i miałem wypadek. I to przez to robi w pory? Ej, słaby ten Pietka. Dlatego ma taki cienki głosik.

– Wybaczysz mi, tak? – powtórzyła Reginka. – Proszę cię.

W końcu podniosła oczy, na rzęsach pobłyskiwały jej dwie łezki jak kryształki. Nie, nie jak kryształki, jak szmaragdy.

Pójdzie zadzwonić, że go wygnaliśmy z daczy. Albo gorzej, zaszczuli. Nie, nie pójdzie. Pęknięty - powiedział nieznajomy głos kobiecy – ani zły, ani dobry, najzwyklejszy w świecie, trochę nudny.

Rob nachmurzył się: co to za „pęknięty”? Aha, że pękł, zabujał się? Takie Reginka ma widać słówko na określenie swoich wielbicieli.

– Rzeczywiście omal przez ciebie nie zginąłem – powiedział surowo. – A ty dobrze o tym wiesz. Mamy o czym pomówić.

Myśli Reginki zaczęły miotać się w panice: Tato! Niedobrze! Jak z jajkiem. Nie tutaj! Irka!

Ostatnie niewątpliwie odnosiło się do Irki Saprykinej, która akurat wsunęła do klasy swoje ciekawskie oblicze.

– Spotkajmy się po lekcjach – zaproponowała Regina. Cichutko, żeby Irka nie słyszała. – Wiesz gdzie? – Na sekundę zamilkła, patrząc w bok. Intymka, la, la, mur, mur, za uszkiem, jak z jedwabiu. - W gabinecie chemicznym, mam klucz.

– Dobra.

Regina ciągle łypała okiem na Saprykiną i dalszych jej myśli już nie usłyszał. Zresztą muzyka zagrała mu w głowie taki tusz, takiego marsza Mendelssohna, że Rob na chwilę ogłuchł, nie wierząc własnemu szczęściu. Czy mógł przedtem o czymś takim marzyć? Tête-à-tête z samą Reginką Kirpiczenko! Z obietnicą „intymki” i „lamuru”!

Ach, cóż za cudowne możliwości odkrywał przed nim ten Dar!


Węglan sodowy

Reginka miała klucz do gabinetu chemicznego całkowicie w zgodzie z prawem – jako przewodnicząca szkolnego kółka „Młody chemik”.

Komórka, której wszystkie ściany były zastawione szafami pełnymi kolb, retort, probówek i reszty szkła, znajdowała się na ostatnim piętrze, obok auli. Na randkę po prostu ekstra.

Po szóstej lekcji, kiedy szkoła opustoszała, Rob z rozpaczliwie tłukącym się sercem wszedł po schodach i prześlizgnął się obok na wpół otwartych drzwi auli, gdzie miał próbę zespół wokalno-instrumentalny „Szkolne Lata”.

– Raz-dwa, raz-dwa – dudnił mikrofon. – Zaczynamy. „Starego walca będą grali nam, kiedy przyjdziemy żegnać się ze szkołą. Nasz wychowawca znów zostanie sam…”.

Rob skrzywił się boleśnie, zwłaszcza kiedy zaczęła wibrować gitara elektryczna. Nawet zatkał uszy; źle teraz znosił wszelką muzykę oprócz swojej własnej. Tym bardziej że wewnętrzna orkiestra w danym momencie wykonywała dla jedynego słuchacza coś bardzo kuszącego i rzewnego, ze wschodnimi melizmatami.

Puk-puk-puk, zakochany uczeń dziesiątej klasy cichutko zapukał do gabinetu.

Lekkie kroki, obrót klucza. Szept: „No już, wchodź prędzej”.

Niespodzianka numer dwa: Kiedy Reginka wpuściła Roba i zamknęła drzwi, podeszła do okna i odwróciła się. Jak tu teraz zajrzeć w jej myśli?

Trzeba było zaczynać na ślepo, jak to się mówi, na czuja.

– Myślałem o tobie przez cały czas – zaczął Rob cicho, ale z uczuciem. – Nawet kiedy leżałem na reanimacji, pod kroplówką. Jak mogłaś? Przecież uciekłem wtedy z daczy nie dlatego, że się obraziłem. Po prostu poczułem się obrzydliwie. Ta ameba Pietka zasunął tekst na swoim poziomie i wszyscy zaczęli rechotać. Co mi tam, gwiżdżę na nich, ale ty, ty przecież też się uśmiechnęłaś! Dlaczego? Przecież nie jesteś taka jak tamci. Nie jesteś trywialna.

Mówiąc to wszystko, stanął trochę z boku. Czekał, aż na niego spojrzy.

W końcu się doczekał.

Spojrzał z ukosa, ledwie na sekundę, po czym ona znowu obróciła się profilem, ale nawet ta sekunda wystarczyła.

Równy, mądry i zabujany na całego. Szkoda, że sznajder - usłyszał Darnowski.

Zmieszał się. Cóż to ten „sznajder”?

Natężył się, żeby nie zgubić gasnącego głosu. Zrozumiał jeszcze tyle: Gdyby nie pryszcze na czole. I okulary, koszmar, oczywiście.

Na pryszcze nic nie mógł poradzić, ale okulary zdjął, potarł powieki ręką (tą na czarnym temblaku) – zmęczonym, smutnym ruchem. Ładny gest, widział to w kinie. Zarazem rozrzucił włosy, żeby opadły na czoło i przykryły ślady nadmiernej aktywności gruczołów potowych.

Pomogło!

Kiedy Reginka spojrzała na niego po raz drugi, usłyszał: Tak w ogóle to niczego sobie. Oczy smutne. Rzęsy.

Wtedy Darnowski popełnił błąd – uśmiechnął się. I Reginka od razu troszkę się odsunęła. Zaraz. Obślinionymi wargami.

Ach tak?

Rob specjalnie zaczął sapać i przysunął się bliżej, jak gdyby naprawdę zamierzał cmoknąć ją w policzek. W rzeczywistości dopiero co zrobił ważne odkrycie: po drugim zetknięciu się spojrzeniem uchwycił jej głos wewnętrzny mocniej, i ten już teraz nie milknął, chociaż Reginka nie patrzyła na wielbiciela. Okazuje się, że na myśli rozmówcy można nastawiać się jak na falę radiową? Ciekawe!

Tylko żeby nie urazić. Że jesteś fajny, ale nie w moim typie. Nie, fajny, ale nie ten, przyjaciel. Tak, coś o przyjaźni…

– Co to jest węglan sodowy? – spytał Darnowski, z zainteresowaniem oglądając słoik pełen jakiegoś niebieskawego świństwa.

– Nie, to kryształki siarczanu miedzi. – Hura, bez buziaczków. Ale o czym on mówi?

Doskonale: odczuwa nie tylko ulgę, ale i rozczarowanie. Urażona ambicja. Tak trzymać.

Odsunął się, ale nie gwałtownie; ostrożnie, tak żeby nie zgubić fali.

Zapadło milczenie, nie wrogie jednak, tylko przyjazne. A myśli Reginki pobiegły we właściwym kierunku: Fakt, że ładny. Nie Delon, to jasne. Bez wariantów. Ale przyjaciel. Książki i takie tam. La la, tak od serca.

Ja ci dam la la. Darnowski zmrużył oczy. A co to w jej języku „delon”? Chłopak, który nadaje się na amanta. Dobra, kotku, zaraz będziesz miała i Delona, i Belmondo na dodatek.

– Co myślisz o Ludce Dejneko? – zapytał o ładną dziewczynę z klasy „b”, z którą Reginka od dawna rywalizowała.

– A bo co? Skąd tutaj Ludka? O czym on?… - Odwróciła się i spojrzała na niego.

Ale on specjalnie nie patrzył na nią, nadawszy twarzy marzycielski wyraz.

– Ładna – westchnął. – Podobna do Brooke Shields.

– Rzecz gustu. Nie widziałeś jej w szatni… Też coś, ma żyłki na cyckach. Szkoda, że nie mogę. A może powiedzieć?

– W szatni? Chętnie bym popatrzył. Wyobrażam sobie ten biust. – Rob podniósł oczy do góry.

Prawdziwy głos Reginki ze wzburzeniem zatrajkotał: Co, nie buja się? Czy w Ludce? Biust. Ona biust? Chyba ślepy?

– Jak kozie wymię – powiedziała miss szkoły, wykrzywiając usta.

– Naprawdę? – spytał Rob z niedowierzaniem.

I zabębnił palcami po szkle, tak jakby się z nią nudził. Albo może myślał o Ludce.

Reginka wytrzymała niedługo, może z pól minuty.

Profil ma niczego. No to zobaczysz. Ludka, tak? Ludka? No dobra, to na całość.

Leciutko dotknęła jego ramienia i miodowym głosem zaśpiewała:

– Robik…

Dalej, dalej, odwróć się, rękę na ramieniu. W oczach mgła. Popatrzeć chwilę i oczy w dół. Piersi ach, ach. Zadziała. Tylko nie zanadto, bo będzie lizanie.

– Aha? – spytał, odwracając się, roztargnionym głosem. – Co takiego?

Jej twarz była całkiem blisko. Oczy zamglone (lekko poruszyła rzęsami, żeby białka oczu były wilgotne), biust szóstka chodzi raz-raz, usta wpółotwarte. Spomiędzy drobnych, równych zębów wysuwa się koniuszek języka.

Ale Rob nie dawał się nabrać. Wytrzymał pauzę.

Zaczęła panikować: Nie działa? Nie działa! Inny by pocałował. No! No! No, proszę!

Dopiero kiedy doczekał się tego „proszę”, energicznie wziął ją w ramiona, i jak pisze się w starych powieściach, przywarł ustami do jej ust.

Przedtem jeszcze raz zajrzał jej w oczy. Kontakt? Jest kontakt!

A, a tak, tak! Masz, Ludka! Dobrze! Odsunąć się! Jeszcze pięć sekund i dos… raz dwa trzy, cztery pięć, sześć, siedem. Ale nie tak, głupku! Jak Pietka, koniuszkiem górną.

Jak to koniuszkiem? Czego koniuszkiem? Języka? Po górnej wardze, tak?

Spróbował.

Głębiej, no, nie rozumiesz?

Rozumiem panią. Wsunął język głębiej, przesunął po jej wardze, ale od wewnątrz, i od razu został wynagrodzony.

No, nareszcie! I tutaj, tutaj. Tak! Lepiej niż Piętka, lepiej! A ręka tam! Tylko nie jak Pietka, wszystko zepsuje. Tam, a nie tam!

To już było trochę trudne. Gdzie niby „tam” i gdzie „nie tam”?

Darnowski na chwilę oderwał się od ust, popatrzył jej w oczy i od razu było jasne, gdzie się pchać w żadnym wypadku nie należy, a gdzie koniecznie trzeba, przy czym tak prędko, jak tylko się da.

„Nie tam” to jest pierś. Widocznie szóstka sprawiała, że wszystkie pietki najpierw łapały za biust, a ona tego nie lubi.

„Tam” to plecy, na to by za Chiny nie wpadł.

Rozpiął guziki na szkolnym fartuchu, pogłaskał gołe ciało nad zapięciem stanika i skóra pokryła się wdzięcznymi mrówkami.

Oj, oj, dobrze. A teraz tam. Nie, nieśmiały, będzie się bał.

Ale Darnowski się nie bał.

Podniósł sukienkę, pogmerał troszeczkę ręką w jakichś jedwabnych łaszkach i gumkach, ale się nie obawiał, że zabłądzi, skoro wewnętrzny głos Reginki podpowiadał, dokąd ma podążać.

Do celu jednak nie dotarł, bo całkiem blisko, za drzwiami, zadudniła jakaś blacha, a po podłodze zaczęła szurać szmata.

– Ciocia Masza! Przyszła sprzątać! – Reginka oderwała się od jego ust i wyswobodziła.

Jej twarz pokrywał rumieniec, wargi miała obrzmiałe i mocno czerwone.

– Przyjdź w sobotę. Starzy pojadą na daczę, a ja zostanę, powiem, że muszę przygotować się do egzaminów – powiedziała lekko ochrypłym głosem, doprowadzając do porządku ukryte pod sukienką szczegóły garderoby. – Przyjdziesz?

Tam nam nikt nie przeszkodzi - dokończyły oczy o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach.

Do domu Rob szedł, lekko się chwiejąc, jak pijany. I naprawdę był trochę upojony.

Po pierwsze, niewiarygodnym, fantastycznym zwycięstwem w gabinecie. Co prawda, upojenie leciutko psuła myśl, że Reginka dostała mu się nieuczciwie, a ponadto owe wszystkie zabiegi lekko obniżyły jej wartość w oczach Roberta. Przedtem była królową, wyrażając się wzniosłym stylem, władczynią marzeń. A zmieniła się w jakiegoś robota z instrukcją obsługi: Nacisnął na guzik numer jeden – piszczy, pogłaskał płytkę numer dwa – mruczy. Że w sobotę posunie tę Lady Chatterley, co do tego nie miał wątpliwości.

No i dobrze.

O wiele mocniej upajała go świadomość, że jego Dar jest sto, tysiąc razy cenniejszy, niż wydawało mu się na początku.

Za pomocą Daru Rob mógł osiągnąć wszystko, czego zapragnie. Był panem świata!


Samoramaszel, albo historyczne znaczenie Rewolucji Październikowej

Jak już mówiliśmy, po ukończeniu szkoły Rob zamierzał najpierw spróbować szczęścia na filologii, a gdyby się obciął, to skoczyć ze spadochronem do Szkoły Pedagogicznej imienia Lenina. Ale panu świata nie wypadało kisnąć na tej siermiężnej uczelni, Darnowski podjął więc śmiałą do szaleństwa decyzję: zdawać do Instytutu Spraw Międzynarodowych, i to wprost na wydział stosunków międzynarodowych, do najbardziej ze wszystkich obstawionej enklawy, gdzie dwie trzecie miejsc zawczasu jest zajęte, a reszta zarezerwowana dla absolwentów szkoły dla wzorowych robotników. Chodziły słuchy, że „z ulicy” do tego carskosielskiego liceum dostawało się najwyżej parę osób, i to tylko z medalami.

To znaczy, że trzeba będzie zdobyć medal, musowo. Problem polegał na tym, że według rozdzielnika na szkołę przypadał jeden złoty krążek, a w równoległej klasie „b” uczyła się Miłka Zajczycka, córka członka Biura Politycznego. Nawiasem mówiąc, też piątkowa uczennica, tak że wcale nie zapowiadało się na medal dla Roba, nawet jeśli historyk Boris Siergiejewicz okaże się człowiekiem z zasadami.

Dawny Darnowski westchnąłby i dał sobie spokój, ale teraz, kiedy nazwisko Roba odkryło swój utajony sens (pochodziło bowiem od słowa „Dar”, tu nie było dyskusji), nie wypadało poddawać się bez walki.

Milka była cichutką okularnicą, przypominała myszkę. Nikt się do niej nie przyklejał; nie dlatego nawet, że taka potwora, ale że się bali tatusia. Nie mówiąc już o tym, że Zajczycką przywożono do szkoły wielkim czarnym samochodem, a potem do końca lekcji w szatni czekał ochroniarz, rozwiązując krzyżówki.

Rob podszedł na przerwie do Miłki i od razu chwycił byka za rogi.

– Słuchaj, na co ci potrzebny ten medal? – zapytał z wymówką w głosie, patrząc w oczy dygnitarskiej myszce.

O czym on?… Jaki medal? - rozległ się ze szczerym zdumieniem delikatny, zacinający się głosik.

– Jaki medal? – zdziwiła się Miłka. Jej głos zewnętrzny, niestety, brzmiał gorzej niż ten wewnątrz.

– Ten, który chcą ci wepchnąć dyrektor i jego zastępca. Żeby się przypodobać twojemu ojcu. A ty i bez medalu dostaniesz się, gdzie zechcesz, wystarczy, że kiwniesz palcem.

Miłka zaczęła szybko mrugać oczami.

O Boże, jaki wstyd, jaki wstyd, naprawdę!

– To pewna sprawa? Z tym dyrektorem i zastępcą?

– Absolutnie pewna.

Po co on to?

– A… a dlaczego mi o tym mówisz?

– Dlatego, że tobie ta pozłacana blaszka na nic się nie przyda. A dla mnie to jedyna szansa, żeby dostać się tam, gdzie chcę. Ale portretów mojego taty nie nosi się na placu Czerwonym, dlatego medal dadzą tobie.

Jest uczciwy. Nie kłamie. Nie taki jak inni. I oczy.

Kiedy Rob usłyszał o oczach, przełknął ślinę. Ja piórkuję, przecież gdybym chciał – byłaby moja. Córka samego Zajczyckiego! Najważniejsze, że dziewucha jest w porządku. Co w sercu, to na języku, pierwszy raz taką widzę.

Ale syknął na siebie: stop, wycofać się. Do bara-bara się nie nadaje. Po pierwsze, szkapa. Po drugie, mogą mi głowę urwać. A o małżeństwie za wcześnie myśleć. To nic, z Darem zaliczę każdą królewnę, mam czas.

– Co… Co mam zrobić? – cicho spytała Miłka. – Powiedz, to zrobię.

Jeśli byłby taki. Tak, właśnie taki…

– Idź do dyrektora i powiedz: bardzo proszę, żeby pan nie dawał mi medalu, tacie się to nie spodoba. Nigdy ci tego nie zapomnę.

I popatrzył na nią wymownie, nawet przenikliwie.

– Dobrze… – Blade policzki głuptaski poróżowiały.

Krótko mówiąc, Rob dostał swój medal. Żaden tam złoty, po prostu lekki metalowy krążek, pokryty mikronową warstwą pozłoty. Ale nieważne, skoro był to klucz do wrót zaczarowanego pałacu. A raczej dopiero pierwszy z kluczy.

Medaliści musieli zdać dwa egzaminy – wypracowanie i angielski – i zdobyć łącznie dziewięć punktów. Ale główna rzeź w instytucie odbywała się podczas tak zwanej rozmowy, jeszcze przed wszystkimi egzaminami. Tam mogli spytać człowieka, o co chcieli, albo po prostu odesłać go bez podania przyczyn. Zostawiali tylko swoich, „z listy”, i jeszcze dla niepoznaki pewną liczbę ofiar, które potem nie przejdą z punktacji.

Nadszedł wreszcie dzień krwi i chwały. W audytorium, do którego wszedł blady i zdecydowany Darnowski, siedziała za stołem trzyosobowa komisja: pośrodku przewodniczący w okularach, z olbrzymią, jak gdyby rozdętą głową i pożyczką na malinowej łysinie; jeszcze dwoje po bokach: chłopak i baba, ale na tych Rob ledwie spojrzał. Było jasne, że decyduje tutaj ów Buldog Pożyczkowicz. To walka Rusłana z Głową Olbrzyma, dodał sobie odwagi Rob, przyglądając się pagórkowatej glacy przewodniczącego.

Kiedy ten usłyszał nazwisko abiturienta, nagle się uśmiechnął i zachęcająco zmrużył zapuchnięte oczka.

Darnowski, Darnowski… był taki, zdaje się, tak, na pewno był.

Co, co? Niby gdzie byłem?

Rob się najeżył.

Ale przewodniczący przekartkował notes i nachmurzył się.

Nie, tu jest Tarnowski. A ten – Darnowski. Ale ma kinol, Żyd chyba, bezczelny naród, nawet do instytutu się pchają. Co by tu mu zasunąć?

No i zasunął:

– No, młody człowieku, proszę nam opowiedzieć o historycznym znaczeniu Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, w punktach.

Pytanie było podle, podstępne. Żaden normalny człowiek za cholerę nie spamiętałby tych wszystkich punktów; zawsze o jakimś się zapomni.

Rob zaczął dziarsko:

– Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa umożliwiła rozwiązanie najistotniejszych problemów, powstałych w trakcie rozwoju historycznego: społeczeństwa przyszłości, postępu społecznego, wojny i pokoju. Potwierdziła ona leninowską teorię rewolucji socjalistycznej…

Potem mniej więcej od dziesiątego punktu zwolnił tempo, dając Buldogowi możliwość włączenia się – i myślowych podpowiedzi.

Wszystko poszło jak trzeba, jak pod dyktando:

– …i ostatni, szesnasty punkt: Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa wpłynęła na powstanie i rozwój nowych, rewolucyjnych form sztuki humanistycznej.

A to zaraza. No nic, dam ci teraz ruchy narodowowyzwoleńcze…

– Zaraz, chwileczkę… – z zakłopotaniem rozłożył ręce przewodniczący – jak można było pominąć taki czynnik o globalnym znaczeniu, jak…

– Tak, tak – Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa stanowiła punkt przełomowy w rozwoju ruchów narodowowyzwoleńczych i stała się początkiem kryzysu systemu kolonialnego.

A to dopiero… - nieoczekiwanie do myśli Pożyczkowicza wskoczyło brzydkie słowo – z ust mi wyjął, zasraniec. Pokręcił głową z niezadowoleniem.

– Trzeba mówić szybciej, pewniej. Przecież to Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa. Dobrze, damy panu jeszcze szansę.

Spróbował ściąć go na datach, ale nie z Robem takie numery po Borisie Siergiejewiczu.

Wtedy paskudny Buldog zaatakował z drugiej flanki – zaczął pytać o nazwiska przywódców bratnich partii.

Ale dla Roba to była pestka, po prostu wystarczyło powtarzać za wewnętrznym głosem tamtego Gustav Husak, Nicolae Ceausescu, Erich Honecker, i tyle.

Ale kiedy w ruch poszli liderzy krajów afrykańskich i azjatyckich, które wybrały niekapitalistyczną drogę rozwoju, delikwent zaczął się denerwować. To już było skończone chamstwo. Załatwi go ten kundel, dołoży mu, jak nie kijem, to pałką.

– …Samoramaszel…Mengistuhajlemariam – powtarzał głośno za wewnętrznym głosem przewodniczącego (ohydnym, warto dodać) tę całą abrakadabrę, ale też, jak mógł, sam ruszał mózgiem.

Trzeba było przejść od obrony do ataku, inaczej wyleci na aut.

Po raz pierwszy obdarzył uwagą pozostałych członków komisji, którzy przez ten czas nie wypowiedzieli ani słowa.

Zadbana, miła kobieta w średnim wieku patrzyła na męczennika z wyraźną sympatią. Biedaczek, wszystko umie. Jakież to jednak niesprawiedliwe… Ta nawet chętnie by pomogła, ale nic nie może. Kij z nią.

Popatrzył na młodego faceta. Pewnie asystent. Gapi się na Roba z zaciekawieniem, nawet z aprobatą. Cudowny dzieciak! Hipopotam się z nim zdrowo namorduje. Dalej, okularniku, niech się pomęczy. Ten też nie rokował nadziei. Tak samo jak baba, robił tu za doniczkę z paprotką.

A Hipopotam (bardzo trafne określenie) już zaczynał się wściekać. Jego wewnętrzny głos coraz gęściej rzucał mięsem. Mądrala… Żydek z całą pewnością. Niby mama z tatą Rosjanie, tak ma w papierach… Ale babcia pewnie jakaś Sara Mojsiejewna… No właśnie – matka Lidia Lwowna. Hm. Lwowna.

– Proszę wybaczyć, że pcham się z radami – z uśmiechem zakłopotania powiedział Rob. – Ale lepiej by pan zrobił, sprawdzając moją umiejętność logicznego myślenia. Przecież rozumiem, jakie to ważne dla przyszłego dyplomaty. A pamięć też mam fenomenalną, odziedziczyłem ją po dziadku ze strony matki, Lwie Iwanowiczu Sokołowie. Był arcymistrzem szachowym.

Tu już trochę skłamał, ale w dopuszczalnych granicach: dziadek był zaledwie mistrzem Swierdłowska. O babce Maro Aszotownie pewnie lepiej było nie wspominać. Hipopotam mógł nie lubić i Ormian.

A tamten otarł czoło chustką. Jezu Chryste, jak mi to cale chujostwo obrzydło. W wolny dzień stary płaszcz, kapelusz na oczy i kolejką do Ławry, świętym relikwiom się pokłonić, oczyścić duszę przed ojcem Jewłampijem.

I po tłustej facjacie przemknął cień błogiego uśmiechu. Z Jewlampijem? Aha.

– A dziadek ze strony ojca – Darnowski dalej grał naiwnego – w ogóle umiał na pamięć całą Biblię – i Stary Testament, i Nowy. Był synem diaka, a dosłużył się do archijereja.

Teraz Hipopotam drapieżnie zmrużył oczy.

Kłamie! Wpadł.

– Niech pan przyjmie do wiadomości, młody człowieku, że archijerejowie należą do duchowieństwa zakonnego, to znaczy składają śluby bezżenności i nie mogą mieć dzieci. Taaa, ma pan zbyt bujną fantazję. A dla tych, którzy lubią fantazjować, miejsca w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych być…

– Ależ on po rewolucji przeszedł na stronę władzy radzieckiej. – Rob uśmiechnął się prostodusznie. – Zrzucił sutannę, ożenił się. Miał już wtedy przeszło pięćdziesiątkę.

To akurat było szczerą prawdą. Niech sprawdzają, jeśli chcą. Dziadek Serafim miał szczęście: jako buchalter spokojnie pracował w fabryce tekstylnej do trzydziestego siódmego roku, a potem znowu mu się poszczęściło: nie zginął w łagrze, tylko zwyczajnie miał wylew…

I nagle coś drgnęło w mrocznej duszy przewodniczącego komisji egzaminacyjnej. Pomógł Robowi dziadek nieboszczyk, archijerej.

Chłopczyna wygląda jak ten Warfołomiej Niestierowa.

– Lubi pan malarstwo? – innym już, łagodniejszym tonem spytał Hipopotam.

– Bardzo. – Rob szedł bezczelnie na całość. – Szczególnie obrazy pędzla Niestierowa. Nie uwierzy pan, jak pójdę czasem do Galerii Trietiakowskiej, to patrzę godzinami, nie mogę się oderwać… A najbardziej podoba mi się obraz z młodzieńcem Warfotomiejem. Zna pan? Jak gdyby serce w człowieku rosło, trudno to wyjaśnić słowami.

Przewodniczący groźnie wysmarkał nos. Poruszył brwiami.

………! Było nie było! W końcu tylko jeden. W ostateczności. Tarnowski, Darnowski, powiem, że pomyliłem. Jak chcą, to niech go zetną na egzaminie. Złoto nie chłopak.


Rob wyszedł z rozmowy kwalifikacyjnej spocony, ale zadowolony.

Na podwórzu czekała Reginka, okropnie przejęta. Sama miała wszystko pozałatwiane, tato – przedstawiciel handlowy – zaklepał jej dawno miejsce na ekonomii.

– No jak, Robik?

– W porządku.

– Hura!

Objęła go, pocałowała namiętnie, ledwo się od niej oderwał. Zdający patrzyli na Darnowskiego z zazdrością. Taka Marilyn Monroe wiesza mu się na szyi, a ten jeszcze się krzywi. Reginka wyszeptała rzeczowo:

– Mam klucze od daczy. Pojedziemy, uczcimy to?

A to wampirzyca nienasycona! Cóż to, wynajęła go? To do mieszkania, to na daczę. Zdrowie można stracić.

– Nie teraz, muszę szykować się do egzaminu.

Wypracowanie o Pawce Korczaginie napisał bardzo ostrożnie, żeby nie zrobić ani jednego błędu. Dostał, ma się rozumieć, nie piątkę, tylko czwórkę za „niedostateczne rozwinięcie tematu”; nie znaleźli nic innego, żeby się przyczepić.

Ale o angielski można się było nie martwić, zdawało się tylko ustny.

Egzaminatorka o wyglądzie starej panny, z upiętym na tyle głowy płowym warkoczem, mrugała bezradnie umalowanymi oczami; jeszcze, króliczka, zsunęła na nos okulary.

Darnowski uśmiechnął się przebiegle i w myślach zaśpiewał: „Patrzę na jasne warkocze, spotykam ufny twój wzrok”.

Głośno zaś powiedział z emfazą:

– Good morning! What a nice day we are having today!

Rozdział piąty

Sieg heil!

Kiedy wrócił z kuchni na korytarz, ojczyma już tam nie było, tylko na linoleum ciemniało kilka kropel krwi.

Rożnow dobrze go wyczuł. Szary miał ochotę dać tej świni jeszcze parę razy po ryju. I przy okazji potrząsnąć łobuzem, czy aby nie schował gdzie trzech rubli albo choćby jednego.

Trzeba było się śpieszyć, żeby zdążyć przed glinami. Podobno w takim pogotowiu psychiatrycznym sanitariusze gorsi są od glin. Jak cię zwiążą, to nawet jęknąć nie będziesz mógł.

O syczowskich strach było choćby myśleć. Idź teraz i tłumacz, że nie chciałeś popchnąć Arbuza. Nie kogoś tam, tylko samego Arbuza! Za niego syczowscy urządzą takie polowanie, że nie wiadomo, czy człowiek wyjdzie z tego żywy.

No i ze swoimi, sondziarzami, niewiele lepiej. Że syczowscy nieźle stłukli Müllera i chłopaków, to gwarantowane. A za to popchnięcie Dronowa dostaną podwójnie. I on za to odpowie.

Szary wzdrygnął się, kiedy sobie przypomniał, jak gruppenführer zrobił sąd nad jednym chłopaczkiem z sonderkommanda. Biedak nic takiego znowu nie przeskrobał. Zgubił po prostu osiemnaście rubli z kopiejkami, a to była ich wspólna forsa.

Rozprawa odbyła się w kotłowni, ze wszystkimi szykanami. Müller usiadł na skrzynce, cały w czerni, chłopaki stanęli za jego plecami. A Worek (tak nazywano chłopaka) sterczał przed nimi sam jeden, na baczność. Błagał o wybaczenie, obiecał, że zdobędzie forsę w ciągu tygodnia.

A Müller tylko się uśmiechał – rola sędziego wyraźnie mu odpowiadała. Ogłosił wyrok i od razu kazał wykonać. Każdy po kolei podszedł do skazańca i napluł mu w twarz, a ocierać się tamten nie mógł. Potem musiał stanąć w drzwiach, nachylić się, a Müller rozpędził się i dał mu kopa, aż tamten wyleciał z kotłowni. I oświadczył pozostałym: teraz Worek jest podczłowiekiem i każdy honorowy chłopak z ferajny, kiedy spotka takiego na podwórzu, może, a nawet musi dać mu w ucho.

Worek nie zniósł takiego życia, po tygodniu najął się na budowę, układać Bajkalsko-Amurską Magistralę.

Szary też zwiałby na jakąś budowę, żeby tylko nie trafić na rozprawę do Müllera. Ale jak to zrobić bez dowodu?

Ogólnie wychodziło, że w którąkolwiek stronę by się obrócił – kanał.

Jedyną nadzieję stanowiła matka. Teraz, kiedy ją wypieprzyli z przedszkola, tymczasowo zatrudniła się w stołówce jako sprzątaczka. Przynajmniej to czy tamto podsunie do zjedzenia, w końcu musi człowiek żreć. To może i pożyczy synowi trzy ruble.

Dronow zabrał z domu wszystko, co można opylić: elektryczną golarkę Rożnowa, album ze znaczkami (do szóstej klasy zbierał, potem rzucił), kij hokejowy z autografem Bałdorisa. Ale kij można było sprzedać tylko komuś ze swoich, którzy widzieli, jak ubiegłej zimy Szary miał takiego farta, że po meczu CSKA – „Dynamo” Ryga dostał się do szatni. Obcy nie uwierzy, udowodnij mu, że nie nabazgrał sam flamastrem.

Z bramy wyskoczył objuczony jak wielbłąd. Na ramieniu kij hokejowy, na nim tobołek z resztą barachła.

Nagle zobaczył, jak na jego widok wstaje z ławki Müller. Kołnierz podniesiony, ręce w kieszeniach. I co najdziwniejsze – czysta gęba, bez siniaków.

Sieg heil, Szary. Dokąd zasuwasz?


Szary kaput

– W hokeja grać? Zima się chyba skończyła?

Gruppenführer był najstraszniejszy właśnie wtedy, kiedy tak miauczał jak kot i rozciągał grube wargi w półuśmiechu. Wartuje przy bramie! Może i reszta z nim przyszła?

Dronow ostrożnie powiódł oczami dookoła, ale innych chłopaków nie było. Jaką karę obmyślił dla niego Müller za tchórzliwą ucieczkę?

– Ale dałeś! – Gruppenführer pokręcił głową. – Zadziwiłeś mnie.

Szary zwiesił głowę i czekał. Niech już będzie, co ma być. W pierwszej sekundzie chciał rzucić kij i wyrywać przez podwórze, ale nagle oklapł, jak gdyby uszło z niego powietrze.

– Jak to ty tego Arbuza? Co? Musieli go wynosić. Kraba też uszkodziłeś – czysty nokaut. Czego się tajniaczyłeś, że tak możesz przylać?

Natrząsa się z niego, czy co?

Ale nie, we wzroku Müllera nie było drwiny; gruppenführer patrzył na niego z bojaźliwym zachwytem.

Podszedł, pomacał biceps Szarego, wzruszył ramionami.

– Niby zwyczajny. A tak mu jebnąłeś, że nawet się nie spostrzegłem. Normalnie jak Bruce Lee.

– Kto?

– Taki Kitajec, wszystkich kładzie. Stary ma na wideo, jak przyjdziesz do mnie, to ci pokażę.

Szaremu szczęka opadła; tak się zdziwił, że nawet nie spytał, co to jest „wideo”. Żeby gruppenführer kiedy zaprosił kogoś do domu? To się jeszcze nie zdarzyło.

– Nauczyliśmy syczowskich klasa. Popamiętają. – Müller sposępniał i powiedział z zażenowaniem: – Tylko że trochę chujowo wyszło. Bryka, jak spieprzał, to powiedział: „No, sondziarze, za to zapłacicie, jak dorośli. Tylko poczekajcie”. A ja mu: „Baniakiem mnie straszysz? Zetrzemy go na drobnej tarce”. Tak mu powiedziałem.

– Zetrzemy? Baniaka? – przeraził się Dronow.

Syczowski Baniak był największym kozakiem w Basmanowie. Nawet Sztyk, brygadier dworcowców, pierwszej bandy Basmanowa, obchodził go szerokim łukiem. Rzepa miał dwadzieścia lat, ale nie brali go do wojska, bo był po wyroku. Jeszcze jak chodził do zawodówki, jednemu chłopakowi z Klary Zetkin złamał grzbiet w bójce, teraz babka tamtego wozi po ulicy w wózku. A zeszłego Pierwszego Maja Baniak jednemu bykowi z Odincowa odgryzł nos na cacy, kiedy tarzali się po ziemi; potem lekarze próbowali mu przyszyć, ale nie dali rady. Chodzi teraz po Odincowie z bandażem w poprzek ryła. Szary pokręcił głową.

– Jak chcesz go zetrzeć?

– Dlaczego ja? – Müller klepnął go po ramieniu. – Ty. Ja zaraz syczowskim zasunąłem: „Jak wasz Baniak nie nasra w pory, to niech przyjdzie na Nieżdankę i z naszym Szarym się nawala”.

„Toko tak, toko tak, toko tak” – wybuchło stukanie kastaletów. Podwórze dookoła zakołysało się, widać je było jak za mgłą. Kotka biegnąca wzdłuż krawężnika zatrzymała się i dalej szła cichuteńko, skradając się strasznie powoli.

Nie bój nic, próbował Dronow przemówić sobie do rozsądku, i spytał niedbale:

– Niby kiedy?

A gwizdać na to, pomyślał. I tak zwiewam. Teraz skoczę do matki, wyciągnę forsę i na pociąg. Sami się z Baniakiem bawcie.

– Cooo? – zaśpiewał gruppenführer pytająco. Nie dosłyszał.

– Kiedy mam iść? Na Nieżdankę? – powtórzył Szary wolniej.

– Nooo, teeraaaz, zaaraaz. Maasz, łyykniij… Caały jesteeeś blaaadyy.

I powoli wyciągnął ćwiartkę z kieszeni swojej czarnej skóry.

Szary łyknął na zdrowie. I nic, pomogło. Po pół minucie stukanie ucichło, przeszło na zwyczajne „to tak, to tak”.

Miał teraz w dupie cały świat. Co będzie, to będzie. Jeśli Sieriodze Dronowowi od urodzenia pisane było, że kopnie w kalendarz, zanim skończy siedemnaście lat, to widać taki jego los. Niech lepiej Baniak na śmierć go zatłucze, niż miałby mu złamać kręgosłup albo odgryźć nos. Jak można żyć bez nosa?

– Nie sraj w gacie, Szary. Damy radę – mrugał do niego Müller, ale w jego oczach wyraźnie widać było strach, już się nie cieszył, że tak szpanował przed tamtymi. – Walnij go tak, jak wtedy Arbuza. I po zawodach. Padnie jak kawka.

– Nie jestem żaden Szary – czknął Dronow. – Że ty jesteś czarny, to ja nie muszę być od razu szary, rozumiesz?

Nigdy mu się ta ksywka nie spodobała. Co to on, walonek jest, czy co?

Gruppenführer uniósł obie dłonie: nie ma sprawy.

– Rozumiem, z Szarym koniec. A jak mamy do ciebie mówić?

Dronow ruszał mózgiem, jak mógł, ale tak z punktu nie umiał wymyślić nic sensownego.

– Sierioga.

– Dobra, niech będzie Sierioga. Idziemy, Sierioga. Czas na nas.


Blond bestia

Nieżdanka to była zapuszczona cerkiew; nikt nie pamiętał, dlaczego ją tak nazwano.

Kiedyś, dawno temu, mieścił się tam rejonowy magazyn towarów, ale już chuj wie ile lat stała pusta, zabita deskami. Miejsce wygodne, na granicy trzech miejskich dzielnic – Leninowskiej, Swierdłowowskiej i Dworcowej – tak jakby niczyje, kiedy więc coś było nie tak, dintojra odbywała się zawsze w Nieżdance.

Do rozprawy z syczowskimi Müller zebrał całe sonderkommando, nawet dwóch szczawików z zawodówki. W sumie jedenastu ludzi. Weszli z podwórza przez okno, tam gdzie deski się rozsuwały.

Syczowskich w środku jeszcze nie było.

Pod dziurawą kopułą krakały od czasu do czasu wrony; wysoki, półokrągły strop nieprzyjaźnie chował się w mroku, więc sondziarze jakoś od razu zbili się w kupę. Zgrywali oczywiście odważnych. I klęli, i nawet śmiali się, ale grube mury odzywały się takim przykrym echem, że od razu miało się ochotę mówić ciszej, a najlepiej w ogóle szeptem.

Gruppenführer, jak mógł, dodawał otuchy swemu tchórzącemu wojsku:

Soldaten, Baniak naszemu Sieriodze nie podskoczy. Gazer, powiedz im, jak Sierioga położył Arbuza – nie pięścią nawet, tylko barkiem.

Gazer zahuczał ponuro:

– Ja tam nie widziałem. Jak mnie Arbuz zaprawił, to byłem denat.

Sam Dronow stał oparty plecami o ścianę. Wóda ze łba jeszcze mu nie wywietrzała i był jak w półśnie. Po prostu czekał i słuchał swojego „to tak, to tak”.

Ale zauważył, że chłopaki trzymają się na dystans i gapią się na niego tak, jakby go pierwszy raz widzieli. Albo ostatni. Jak na trupa, pomyślał leniwie.

Pół godziny dreptali tak w miejscu. Pijackie otumanienie pomału zaczęło ustępować i w głowie Dronowa pojawiły się dwa niepodobne, ale widocznie pokrewne uczucia: strach i nadzieja. Może Baniak nie przyjdzie? Różnie bywa; mógł na przykład wyjechać. Albo pobici syczowscy nie mogli go znaleźć?

Już nabrał w płuca powietrza, żeby powiedzieć: „Baniak nawalił w pory. Nie przyjdzie. To co, idziemy?” – ale wtedy na całą cerkiew zadudniło, zatrzeszczało, aż wrony w górze z przestrachem zaczęły machać skrzydłami. To zabite na krzyż drzwi rozleciały się pod czyimś silnym uderzeniem.

Baniak uważał włażenie przez okno za coś poniżej godności, więc wyważył kopniakiem drzwi.

Przystanął w nich. Pokazał się w całej krasie.

Pierwszy wojownik Basmanowa miał łeb jak sagan, wielki i całkiem okrągły. Za tę głowę właśnie tak go nazwano. Wzrostu był niedużego, a za to równie szeroki, jak wysoki.

Obejrzał się i splunął.

– No, jesteśmy. Który to?

Zza ramienia wysunął się Arbuz, pokazał palcem Sieriogę.

– Ten tam, pod ścianą.

Baniak kiwnął głową, zrobił krok do przodu, a za nim gęsto ruszyły syczowskie byki – dużo, ze dwudziestu.

Sondziarze zgodnie cofnęli się w odległy kąt, z przodu został tylko Müller. No i jasna rzecz, Dronow; bo gdzie miał się podziać?

Baniak popatrzył na niego z niedowierzaniem i zapytał:

– Co jest, szczylu? Odbiło ci? Żyć się odechciało?

Sieriodze język przysechł do podniebienia. Chciałby nawet odpowiedzieć, ale nie mógł.

– Umowa była: jeden na jednego. – Müller obejrzał się na markotne sonderkommando. – Żeby wszystko było uczciwie, według zasad.

– Koszuli nie ma co krwią paćkać – powiedział Baniak sam do siebie, półgłosem, jak gdyby głośno się zastanawiając.

Zdjął koszulę, podkoszulek; nie patrząc, rzucił swoim, a tamci je złapali.

Stanął pośrodku cerkwi goły do pasa, cały w tatuażach: i baba tam była, i finka, i kopuła z krzyżem, różności.

To bandyckie malarstwo ostatecznie dobiło Sieriogę. Ulotnił się alkoholowy zapał, ulotniło otępienie.

Nagle jakby prąd go kopnął, aż zęby zaczęły szczękać, o kurna, w co ja wdepnąłem?!

Toko tak, toko tak, toko tak, podchwyciły kastalety. Szybciej, jeszcze szybciej niż zęby.

– Nooo, gnooojkiii – Baniak z lubością rozciągał słowa – zaaaraaaz teee waaaszoo pluuuskwee rooozgnioootę i wszyyystkiich rooozdeeepczee!

Ruszył ku Sieriodze, kołysząc się; prawa ręka za plecami, lewa trochę wystawiona do przodu. Płynnie podskoczył i wyciągnął tę lewą w kierunku szyi Dronowa.

Jak baletnica, przemknęło tamtemu przez głowę, chyba szpanuje. Bez trudu uchylił się przed rozczapierzoną dłonią – po prostu zrobił jeden krok.

Baniak łagodnie wylądował, obrócił się na obcasie i zrobił zamach nogą, żeby trafić przeciwnika w kolano. Ale znowu się spóźnił, przedobrzył – Dronow zrobił dwa szybkie kroki do tyłu.

Widok był okropny. Małe oczka Baniaka nabiegły krwią, baba na jego piersi spurpurowiała.

Zaryczał głucho i rzucił się na Sieriogę; trochę szybciej niż poprzednio, ale ten i tak zdążył odsunąć się i obrócić, tak że znalazł się z tyłu, za Baniakiem. Zobaczył jego muskularne plecy, szeroki kark z tłustą fałdą. Nagle przypomniał sobie, jak Müller kopniakiem wyrzucił Worka z kotłowni. I z całej siły kopnął w zad w dżinsach z miedzianymi ćwiekami.

A wtedy stało się coś przedziwnego. Rozkraczony Baniak wyleciał w górę i po chwili rąbnął o fresk na ścianie, prosto w bladego starca z siwą brodą. Potem osunął się, zostawiając czerwoną smugę na wyblakłej riasie świętego.

Sierioga zdrętwiał. Przykopał tamtemu rzeczywiście zdrowo, z całej duszy, ale żeby stukilowy kloc pofrunął do góry jak piłka?

Myślał, że teraz Baniak podniesie się i oszaleje do reszty, ale syczowski herszt leżał nieruchomo. Gruba ręka była dziwnie wykręcona, palce się rozgięły.

Nie żyje?!

Z tyłu rozległ się hałas.

W obawie, że teraz reszta byków rzuci się na niego, Sierioga zrobił w tył zwrot. Ale zobaczył tylko plecy. Syczowcy, bezładnie popychając się i depcząc, pognali do drzwi, a niektórzy wiali nawet przez okno.

Müller zgiął się w czarny zakrętas, lewą ręką uderzył w łokieć prawej, zaciśniętej w kułak, i przeciągle zawołał:

– Wieeecieee juuuż, gnooojee, kto tuuu jeeest paaan?

Koniec, dotarło do Sieriogi. Już po walce. Od razu oklapł. Ciężko mu się teraz oddychało. Z czoła ściekał pot. Za to „toko tak” przestało bębnić w uszach. Podszedł gruppenführer, objął go za ramiona.

– Wiesz co, Sierioga? Ty jesteś nadczłowiek. – Po czym dodał coś niezrozumiałego: – Blond bestia.

Ale Dronowowi nie zagadki były w głowie. Nachylił się, przewrócił Baniaka na plecy. Zobaczył błyskające białka oczu. Przełknął ślinę.

– Nieżywy?

Müller pomacał grubą jak pień szyję.

– Oddycha. Zaraz go ocucę.

Zaczął rozpinać spodnie, ale Sierioga odsunął gruppenführera.

– Nie rób tego. Za to cię rozwali, na śmierć. Kiedy ja wyjadę.

– Dokąd?

– Nie wiem. Tutaj nie mogę zostać.

I powiedział mu o szpitalu, o rozbitym oknie, no, a przede wszystkim o wariatkowie. Müller zaśmiał się.

– Nie mają prawa. Trzymaj ty się mnie, Sierioga, a ja cię nie dam tknąć. Jakby co, to włączę do sprawy ojczulka. Ja dla ciebie teraz gwiazdkę z nieba bym ściągnął, jasne? My, dwaj nadludzie, na całe pierdolone Basmanowo. I wszystkich będziemy mieli o, tu…

Potrząsnął zaciśniętą pięścią.

– Idź do domu, Sierioga, odpocznij. Zasłużyłeś. I nie zawracaj sobie głowy pierdołami. Wszystko będzie grało. Słowo gruppenführera.


Ach, to tak?

W progu matka rzuciła mu się na szyję.

– Sieriożka, kochanieńki, co też pan doktor mówi? – zaczęła mamląc (przednie zęby Rożnow wybił jej jeszcze w pozaprzeszłym roku). I dalej go obejmować, obmacywać. – Że się rozbiłeś w autobusie?

Dronow odsunął się – od matki mocno jechało alkoholem.

– Jestem cały, wszystko w porządku. Jaki znowu doktor?

– A ten tam. – Wskazała w stronę korytarza.

I nagle – masz ci los, dawno go nie widział – z pokoju wylazł brodacz ze szpitala.

Sieriodze „to tak” skoczyło na „toko tak”, ale na parę sekund, nie więcej. Przypomniało mu się, co mówił Müller.

– Czego pan? Nie ma pan prawa! Nie pojadę! – cofnął się Dronow i cały się napiął: a co będzie, jak doktor ma ze sobą sanitariuszy od czubków?

– Nie denerwuj się, nie wolno ci! – powiedział lekarz szybko, ale spokojnie. – Przywiozłem ci ubranie, dokumenty. Dlaczegoś uciekł? Potrzebny ci jest spokój. Masz silną arytmię. Puls trzysta dwadzieścia, cztery razy szybszy niż normalny. To bardzo niebezpieczne. Serce może nie wytrzymać. No dalej, wejdź do pokoju, siadaj. Albo lepiej się połóż.

W pokoju brodacz zaczął mierzyć puls Sieriodze.

– Nic nie rozumiem… Normalny, siedemdziesiąt pięć.

Za to Sierioga zrozumiał. Kiedy ze strachu serce mu się ściska i we łbie z „to tak” przechodzi na „toko tak”, wtedy puls robi się cztery razy szybszy. To nie znaczy, że wszyscy dookoła zaczynają powoli mówić i poruszać się, tylko on sam jest cztery razy zwinniejszy. Ach, to tak! Dlatego nie wpierdolił mu ani Rożnow, ani nawet Baniak. Wydawało mu się, że poruszają się niczym senne muchy. Albo ludzie na filmie w zwolnionym tempie. A naprawdę to tamci byli normalni, tylko on skakał jak Charlie Chaplin.

– A co ze stukaniem w głowie? – spytał zakłopotany doktor. – Nie dokucza ci?

– Przeszło. – Sierioga machnął ręką. – Jak wyszedłem na ulicę, od razu wiatr mi głowę ochłodził. A nie pomyliło się coś panu z tym trzysta dwadzieścia?

Nie bał się już teraz brodatego ani trochę.

– Mogło się zdarzyć – wymamrotał zafrasowany lekarz. – Daj, to zmierzę jeszcze raz.

Teraz wyszło nawet siedemdziesiąt.

– Trzeba mniej pić. – Sierioga wyswobodził rękę. – Lekarzowi nie wypada.

A myślał sobie: cztery razy szybciej! Czterokrotnie!


Nowy Ład

Kiedyś Sierioga Dronow sądził, że tylko w kinie życie może odmienić się tak szybko. Albo w bajce. Że niby żył sobie mizerota, pomiatał nim każdy, kto chciał, i nagle – ciach, złapał czarodziejskiego szczupaka albo Konika Garbuska. I od razu wszystko pcha się drzwiami i oknami: i to, i tamto, i pól królestwa na dodatek.

Po pierwsze, Rożnow. Tyle się męczył Sierioga z tą zarazą, a tu – szast-prast, i nie ma Rożnowa.

Po dintojrze w Nieżdance Sierioga myślał, żeby spuścić ojczymowi prawdziwe manto – i za karcery, i za wybite zęby mamy, ale Rożnow już się w domu nie pokazał. Tak się przeraził dziarskiego pasierba, że nawet swoich łachów nie zabrał. Nawet z administracji się zwolnił. Wyjechał w świat i cześć, tak jakby go nigdy nie było.

Mama przepłakała cały dzień, a potem przestała. Sierioga miał z nią poważną rozmowę: jak będziesz chlać, to uważaj. Matka tylko głowę w ramionach schowała, i od tej pory nie widział jej pijanej. Pewnie taką już ma duszę, że się musi kogoś bać, jak nie męża, to syna.

W domu odtąd było dobrze. Czysto, spokojnie. Jak chce się żreć, to w lodówce jest zupa, kotlety. W nocy nikt się nie drze, nie wymyśla, śpij, człowieku, ile chcesz.

Dronow spał teraz do późna. Dlatego, że za dnia i wieczorami roboty było do licha i trochę. Pomagał Müllerowi zaprowadzać Nowy Ład w Basmanowie. W tym sensie, że sonderkommando od tej chwili w mieście jest najważniejsze; jak powie jego gruppenführer, tak ma być.

Zaczął od dwóch sąsiednich ferajn, wziął je pod swoją komendę, nazwał „brygadami”. Poszło mu z tym łatwo. Zabrał ze sobą Sieriogę, powiedział: ty nic nie gadaj, wystarczy, jak będziesz ze mną.

O tym, że Sierioga załatwił Arbuza i samego Baniaka rozsmarował na ścianie, wszyscy już wiedzieli. Dronow cieszył się teraz w mieście wielkim autorytetem.

Dawnych sondziarzy Müller też przechrzcił na brygadę. Sieriogę mianował brigadeführerem i swoim pierwszym pomocnikiem.

Potem pogadał z tym i owym spośród syczowskich. Ci, bez Baniaka, którego zawieziono do szpitala ze złamaniami i pękniętą śledzioną, zaczęli się gryźć między sobą: jedni stali murem za Baniakiem, inni się odsunęli, uznali Arbuza za wodza. No, a ten powiódł ich pod rozkazy Müllera i też został brigadeführerem.

Teraz można było stanąć w szranki z dworcowymi.

Tam za pierwszego w grupie był Sztyk, dorosły chłopak. Nie zajmował się drobnicą, znał poważnych ludzi z Moskwy, robił geszefty z tirowcami.

Müller wezwał go na spotkanie, na rozmowy. Ze sobą wziął tylko Sieriogę. Ostrożny Sztyk przyprowadził ośmiu.

– Dasz radę, jakby co? – kątem ust wyszeptał gruppenführer, kiedy zobaczył tyle luda.

– Łatwiutko. – Dronow wzruszył ramionami, pewny, że „toko tak” go nie zawiedzie.

– A jak wyjmą kosy?

– Nie ma sprawy. Tylko ty odejdź na bok, żeby cię nie pocięli.

Też coś – kosy. Zanim tamci się zamachną, on przejdzie między nimi, jakby stali nieruchomo. Nim zdążą mrugnąć, dostaną po uszach. A cztery razy szybszy cios pięścią to jak rąbnięcie zderzaka ciężarówki pędzącej sześćdziesiątką.

– Dobra – zgodził się Müller. – Jak powiem „Wal!”, to walisz, Sztyka – pierwszego.

Tym razem Sierioga omal się nie obciął.

Rozmowie wcale się nie przysłuchiwał, czekał na komendę. Prawdę mówiąc, miał ochotę jeszcze raz sprawdzić swoje „toko tak”.

Sztyk zerkał na niego z obawą, byki też nie spuszczały oka. Miło było.

Ale kiedy układy się zerwały i Müller krzyknął: „To tak? Wal ich, Sierioga!” – nic się nie stało. Serce się nie obudziło, po dawnemu wystukiwało swój rytm „to tak, to tak”.

Sierioga zrozumiał, co jest grane, ale za późno. Bardzo już był pewny siebie, nie czuł strachu. A bez tego „toko tak” był jak silnik bez zapłonu – nie zacznie działać.

Zamachnął się, żeby Sztykowi przyłożyć w ryło, ale wyszło słabiutko. Tamten odskoczył i jak nie ryknie:

– Chłopaki, kosami ich!

Trzech wyciągnęło knypy, rzucili się na Sieriogę. A wtedy jego motor z przestrachu zaskoczył. Można powiedzieć, z półobrotu.

Toko tak, toko tak, toko tak!

Dalej było już łatwo. Wygrzmocił całą ósemkę, wystarczyło góra pół minuty. Potem popędził za Sztykiem, który nawiewał co sił w stronę prospektu. Starał się, biedak, łokciami wiosłował i zdążył odbiec daleko – dwieście metrów. Tyle że Sierioga przy swoim „toko tak” dogonił go raz-dwa. Podstawił mu nogę, dołożył po karku i szef dworcowych rąbnął gębą o asfalt. Dronow przydepnął go nogą, żeby się nie rzucał, i trzymał tak, dopóki nie nadszedł Müller.

Puls Sieriogi wrócił już do normy, więc gdyby Sztyk chciał, łatwo mógłby się wyswobodzić. Ale skąd miał o tym wiedzieć? Leżał spokojnie, bez ruchu.

A kiedy Müller wyjaśnił mu, jakie teraz w Basmanowie zapanują porządki, Sztyk nie protestował, siedział jak mysz pod miotłą.

Nie wytrzymał tylko, kiedy gruppenführer powiedział:

– Będziesz mi od swoich tirów odpalał po dwie stówy na tydzień.

– Co ty? – wychrypiał Sztyk spod buta Sieriogi. – Po dwie nie mogę, jeszcze z Moskwą muszę się dzielić. Najwyżej jedną.

Zaczęli się targować, ale Sieriodze nie forsa była teraz w głowie. Mocno się przestraszył, że kastalety kiedyś go zawiodą.

Krótko mówiąc, był nerwowy. I chodził nieswój przez kilka dni.

Na szczęście pomógł mu przypadek.

Przyszywał sobie guzik i wbił igłę pod paznokieć. Zabolało jak cholera.

Nagle kastalety same z siebie jak nie zaczną: toko tak, toko tak, toko tak!

Wtedy Sierioga zrobił ważne odkrycie: na przyśpieszenie wpływa nie tylko strach, ale także ból.

A potem okazało się, że można obejść się i bez bólu. Wyjaśniło się to na naradzie wszystkich basmanowskich brygadierów, którą zwołał Müller, by obgadać Nowy Ład. Sieriogę oczywiście wziął ze sobą, a ten nie głupi, schował igłę do kieszeni. Jak będzie kanał, to wetknie ją sobie pod paznokieć, a wtedy już nikt mu niestraszny.

No i był taki moment, kiedy się wydawało, że zaraz będzie ogólne mordobicie.

Kiedy Müller haftował o swoim Nowym Ładzie – o brigadeführerach i jeszcze jakimś szwabskim chujostwie, tamci spokojnie go słuchali. Kiedy powiedział, że z miejskiego rynku trzeba wygnać „nie-Aryjczyków”, nawet gorąco go poparli, i Tiucha, brygadier, to jest brigadeführer thälmanowców, krzyknął, bo nie dosłyszał: „Tak, od Asyryjczyków trzeba ściągać forsę, bo obrastają w tłuszcz, wołgami się rozbijają!”.

Ale potem gruppenführer naskoczył na Sztyka, a wtedy zapachniało zadymą.

– Z tirowcami – powiedział – sam będę pracował. Ty mnie będziesz robił w lewo.

Sztyk pobladł.

– Chcesz mnie załatwić?

Wstał, a razem z nim trzech byków, których ze sobą przyprowadził.

Sierioga też się zerwał, ale serce nie chciało przyśpieszyć, trzeba było wyjąć igłę. Wystarczyło, by zbliżył ją do palca i przypomniał sobie, jaki ból czuł wtedy pod paznokciem, a puls zerwał się, załomotał jak szalony.

Obeszło się bez mordobicia. Sztyk popatrzył na Dronowa, który bez słowa stanął za plecami gruppenführera, i smutny się zrobił, usiadł z powrotem.

Od tego wypadku igiełka stała się najlepszą, nierozłączną przyjaciółką Sieriogi. Nigdy się z nią nie rozstawał. Nawet kiedy się kąpał w rzece, wtykał igłę do kąpielówek.


Zdarzenie na przejeździe

Sierioga szedł kiedyś samotnie wzdłuż torów. Z Nieżdanki, gdzie Müller miał teraz bunkier, do domu. Miejsce odludne, prawie nikt tamtędy nie chodził, szczególnie po zmroku, ale on przecież nie musiał się nikogo bać.

Nagle z tyłu usłyszał szmer. Odwrócił się – od płotu oderwały się dwa cienie. Popatrzył na tamtych spokojnie, poczekał, aż podejdą.

To był Sztyk, a z nim jeszcze jakiś chłopak, z wyglądu może dwudziestopięcioletni. W dżinsowym garniturze i bejsbolówce z idiotycznie długim daszkiem. Kiedy się zbliżyli, okazało się, że chłopak ma twarz płaską i prawie bez ust, a spojrzenie nieruchome: nie mrugał oczami.

Sierioga nie przestraszył się ani trochę. Nic złego nie przyszło mu na myśl. Przecież Sztyk nie jest wariatem, żeby z jednym bykiem chodzić na niego, Sieriogę Dronowa?

Domyślił się: chcą go przekupić.

Kiedy stał się pierwszym brigadeführerem przy Müllerze, dostawał po setce na tydzień. Ubrał się ekstra, matce nakupił ubrań, zaczął przemyśliwać o motorze „Ural”. Ale Sztyk nie taką forsę dostawał od szoferaków, którzy wozili lewy towar do Moskwy. Müller mówił, że grube tysiące.

Nie żeby Sierioga chciał sprzedać kumpla za bańkę albo nawet dwie, ale ciekaw był, ile też mu zaproponują.

Ale Sztyk nic nie zaproponował.

– Ten? – spytał go płaskolicy.

– Ten. Jak jego nie będzie, to się skończy ten syf. Bez niego Müller jest jak dziura od obwarzanka.

Wtedy Sierioga popatrzył uważnie na chłopaka. Mówił, jakby był z Moskwy, rozciągając słowa. Ale nie o wymowę chodziło. Oczy miał straszne. Jak dwie czarne dziurki.

Samo to spojrzenie, bez żadnej igły, sprawiło, że Sieriodze włączył się system.

Moskwianin, nie śpiesząc się (chociaż w rzeczywistości pewnie strasznie szybkim ruchem), wyciągnął z kieszeni czarny przedmiot.

Pistolet! Prawdziwy!

Zaczął go podnosić.

Jak tylko Sierioga zobaczył, że palec naciska na spust, a lufę w środku rozjaśnia wybuch prochu, ocknął się i szarpnął na bok.

Prawie nie słyszał wystrzału (po torach akurat jechał z hukiem skład towarowy), tylko coś świsnęło mu koło ucha.

Nie mógł biec z powrotem na ulicę – Sztyk i chłopak zagrodzili mu drogę. Z prawej był wysoki płot. Z lewej pędził pociąg. Pozostawało jedno – biec wzdłuż torów. Tylko kula mimo wszystko go dogoni, jest nie cztery razy, ale sto razy szybsza.

Nie pobiegł, na tyle miał rozumu. Cofnął się, nie odwracając oczu od pistoletu.

I znowu w samym momencie strzału skoczył na bok. I jeszcze raz. I jeszcze.

Bach! Bach! Bach!

– Ale szybki, skurwiel! – zaklął moskwianin, wystawił rękę ze spluwą do przodu i ruszył prosto na Dronowa.

Ten zawrócił i pogonił wzdłuż szyn, ile miał siły w nogach, starając się biec nie wprost, tylko zygzakami.

Towarowy przejechał, a Sieriodze już niewiele zostało do przejazdu z automatycznie opuszczanym szlabanem. A tam jeżdżą samochody, świecą latarnie – byle tylko dobiec.

Teraz rąbnęło głośno, a kula świsnęła tuż koło szyi.

Sierioga z przestrachu przymknął oczy i… nie zauważył kamienia pod nogami. Z rozpędu wyrżnął gębą o ziemię, mało co nie fiknął kozła. Boli!

Chciał się podnieść, a tu prawa noga odmówiła posłuszeństwa! Skręcił ją. Może w ogóle złamał.

Niedaleko uszedł pogoni, trzydzieści metrów. Gdyby nie ta noga, toby zwiał, a tak koniec, po zawodach.

Moskwianin nieśpiesznie truchtał do niego dróżką, w biegu zmieniając magazynek. Sztyk podążał za nim.

Nagle ktoś głośno zawołał:

– Eeeej, chłooopaaakiii! Cooo tuuuu sieee uuu waaas wyyyyraaabiaaa?

Na przejeździe, po tamtej stronie torów, stał jakiś facet, lepszy gość – w kapeluszu, w krawacie. Na pewno nie słyszał wystrzałów, bo ze strachu wiałby, gdzie pieprz rośnie.

Moskwianin się zatrzymał, obejrzał na Sztyka.

Tamten machnął ręką: zmywamy się!

Jasne, po co im świadek? Co innego stuknąć Sieriogę Dronowa i potem rzucić pod pociąg. A całkiem co innego rozwalić solidnego gościa w kapeluszu. Tym bardziej że stała tam jeszcze czarna wołga z zapalonymi światłami. Zdaje się nawet, że w środku siedział kierowca.

Po Sztyku i jego moskiewskim kumplu nawet śladu nie zostało.

Obywatel zbliżył się.

Najpierw ledwo się ruszał, ale kiedy Sierioga zrozumiał, że przeżyje, i wyłączyło się „toko tak”, krok nieznajomego od razu zrobił się szybszy.

– Za co chcieli cię zastrzelić? – spytał z ciekawością, przysiadając w kucki.

To znaczy, że jednak słyszał wystrzały? I nie uciekł? Dziwne!

– Nogę sobie uszkodziłeś? – Facet pomógł Sieriodze się podnieść, doprowadził go do sągu drewna i posadził na nim. – Szkoda. O takie nogi trzeba dbać! Co za szpurt!

– Co takiego? – zaniepokoił się Dronow.

– Szpurt. Ostry bieg do przodu. Nie mierzyłem, ale tak na oko wygląda mi na rekord świata. Oczywiście, kiedy człowiekowi celują w plecy z makarowa, to każdy wyciąga nogi, ale takiej szybkości jeszcze nie widziałem. No, więc dlaczego ten chłopak do ciebie strzelił?

Nie „strzelał”, ale „strzelił”? To znaczy, że wujo widział tylko sam koniec – kiedy Sierioga gnał, pochylony, wzdłuż torów. No jasne, wcześniej towarowy mu zasłaniał.

– Nie wiem. Jakaś żulia się przyczepiła – burknął Sierioga i pomacał kostkę. Zdaje się, że spuchła.

– A ty sam kto jesteś? – Ciekawski w kapeluszu trzymał temat.

Tak w ogóle to uratował mi życie, pomyślał Sierioga i odpowiedział uprzejmie:

– Sierioga jestem. Dronow.

– A ja – Iwan Pantelejewicz. Poznajmy się.

Mocno uścisnął rękę Dronowowi.

Potem odwrócił się w stronę samochodu i krzyknął:

– Ej, Wołodia, chodź no tu!

Jeździ czarną wołgą, i to jeszcze z szoferem; widać jakaś szycha.

Wóz przejechał na drugą stronę torów i podjechał tuż pod sąg-

– Dobra, nawróć teraz. Poświeć tutaj długimi.

Sierioga zasłonił oczy przed mocnym światłem, a Iwan Pantelejewicz przysiadł, rozsznurował mu but i ostrożnie poruszał stopą.

– Cicho, nie szarp się… Dzięki Bogu, złamania nie ma. I więzadła chyba całe. Miałeś szczęście, i sokoły też.

O jakich sokołach mówi, Sierioga nie przyswajał. Pomyślał, że może źle usłyszał.

– Pan jest lekarzem, tak?

Bo facet obmacywał nogę bardzo wprawnie, tak że nawet nie bolało.

– Nie, Siergiej, nie jestem doktorem – odpowiedział wesoło Iwan Pantelejewicz, prostując się. – Jestem człowiekiem, który dowierza swojej intuicji. A skoro ona nie wiadomo czemu każe mi nie siedzieć przy zamkniętym szlabanie, tylko wysiąść na chwilę z wozu i pooddychać świeżym powietrzem, to jej słucham.

Ile ten wujo ma lat, trudno było wyczuć. Twarz miał może niemłodą, ale też niestarą. Przyjemną twarz, mocną.

– A poza tym, Sierioża, jestem członkiem kierownictwa klubu sportowego „Leninowskie Sokoły”. Teraz pojedziesz ze mną, bo i tak na jednej nodze daleko nie doskaczesz. Pojedziemy do pewnego dobrego szpitala, gdzie ci założą elegancki opatrunek. A po drodze, Siergiej, musimy odbyć bardzo poważną rozmowę.

Загрузка...