III Przywidziało się?

Rozdział trzynasty

Siła i myśl

Zniknął także pistolet. W suficie został otwór po kuli, ale samej broni na podłodze nigdzie nie było.

– Barany z nas – westchnął buhaj z Basmanowa. – Skoczyliśmy sobie nawet do gardeł. A ona uciekła. Tylko czemu zabrała spluwę?

– To ty jesteś baran! – Robert wciągnął powietrze pełną piersią, przez co znowu zakręciło mu się w głowie. – Myślisz, że co to wleciało przez okno? Ptaszek? Zesłał na nas słodki sen?

– Co? – włamywacz wybałuszył gały. W jego oczach czytało się: Jaki ptaszek? Mów po ludzku, draniu.

– A to! Porwali Annę!

– To znaczy Marię? Kto?!

– A skąd mogę wiedzieć? Ten albo ci, którzy nas śledzili.

Darnowski podbiegł do przestrzelonego okna.

– To ja was śledziłem – powiedział bandyta Dronow, bo nie zrozumiał. – Ale ja byłem tutaj. No to kto w takim razie?

Robert popatrzył z nienawiścią na pitekantropa, który zburzył jego szczęście. Usłyszał niespodziewane: To On. Bo to dziesiąty maja. On dal, On wziął I z Metronomem też tak będzie. Dziesiątego maja dał, dziesiątego zabierze. Może za rok, a może za dziesięć.

O zagadkowym Metronomie, na którym Dronow polegał jako na źródle siły, Robert już wiedział. Podsłuchał wszystko w czasie bójki. „Metronom” włączał się za pomocą jakiejś igły, sportowiec chciał się ukłuć nią w palec. Wszystko to było bardzo ciekawe, w innej sytuacji Darnowski podłubałby w mózgu pierwotniaka i dowiedział się, co i jak. Ale teraz miało znaczenie tylko jedno: Anna; cała reszta była nieważna.

Mimo wszystko jednak wspomnienie o dziesiątym maja, kiedy jakiś „On” (chyba Bóg) daje i zabiera, wstrząsnęło Robertem. Do tego stopnia, że zawołał:

– Co ci dali dziesiątego maja? Jaki znowu metronom?

Dronow zamrugał oczami.

– …Skąd wiesz? Czy ty… też? Dziesiątego maja?

Autobus. Biały Słup. Rożnow. Ciemno… Kołina Góra. Toko tak - plótł donośny baryton. Robert nie zrozumiał nawet połowy, ale i to, co zrozumiał, wystarczyło.

– Ty byłeś w tamtym autobusie?! W osiemdziesiątym, tak? Z sąsiedniej sali, chłopak z zawodówki!

– Sam jesteś z zawodówki, ja się uczyłem w technikum… A ty jesteś ten szczawik z Moskwy?!

Wstrząśnięci patrzyli nawzajem na siebie.

– No więc co za „metronom” dostałeś? – spytał Darnowski, bo w myślach tępawego rozmówcy przeważały nie słowa, ale jakiś rytmiczny stukot.

– Mogę się poruszać cztery razy szybciej niż normalnie. Teraz nawet pięć, bo się wyćwiczyłem – nie całkiem składnie wyjaśnił tamten, ale biorąc pod uwagę to, co Robert podsłuchał, wszystko było już mniej więcej jasne.

– I w tym celu musisz przejść w szczególny rytm? Za pomocą igły, tak?

Dronow spojrzał na niego z przestrachem.

– A… A tobie co dali?

Ano właśnie ci powiedziałem, pomyślał Robert.

– Zdolności umysłowe.

– Bystrzak jesteś, tak? Raz-dwa wszystko czaisz – i o igle, i to, że Maria nie uciekła sama?

Maria! Kto? Po co? Gdzie ona jest? - wykrzyknął baryton i Dronow zaczął miotać się po pokoju.

– Ty śledziłeś nas, a ktoś śledził ciebie – wyjaśnił mu Robert, podnosząc z podłogi wielki metalowy nabój.

Powąchał i znowu zakręciło mu się w głowie, jak poprzednio.

– To jakiś gaz usypiający o szybkim działaniu. Strzelili przez okno i wyautowali nas. Kiedyśmy leżeli jak trupy, tamci zabrali Annę.

– To trzeba ich dogonić! Czemu marudzimy?

Sportowiec rzucił się do przedpokoju, ale Darnowski złapał go za rękaw.

– Popatrz na zegarek, kretynie. Kiedy wywaliłeś drzwi, była za dziesięć jedenasta. A teraz prawie dwunasta. Przekimaliśmy całą godzinę.

– To co robić?

Patrząc na zakłopotaną twarz eksmistrza, Robert rozmyślał gorączkowo.

– Trzeba ją znaleźć. Ci, którzy ją porwali, działają na serio. Najważniejsze: ustalić, kim są.

– To nie ludzie – przeszedł na szept Dronow, rozglądając się. – To On. Albo Ona.

– Masz na myśli Diabła albo Siłę Nieczystą? – Robert pokiwał głową z poważną miną (nie było trudno zrozumieć, kto ukrywa się pod zaimkami – basmanowiec powiedział to otwartym tekstem). – Jako hipoteza robocza ciekawe. Ale po co Sile Nieczystej dziewczyna? Co ma do tego Anna? Przecież w autobusie jej nie było i Białej Kolumny (czyli, jak ty to nazywasz, Białego Słupa) nie widziała.

– Przecież Maria też stamtąd pochodzi! – Podekscytowany Dronow machnął rękami. – Ze wsi Łyczkowo! Do mostu jest tam sto metrów!

– I co z tego? – Damowski wzruszył ramionami. – Nie traćmy czasu na głupoty. Proponuję tymczasowy sojusz.

– Co? – Rambo z Basmanowa podejrzliwie zmrużył oczy: Jaki sojusz. Chce wyrolować, łajdak.

Chcę i wyroluję, obiecał mu w myślach Robert.

– Wzajemne porachunki odkładamy na później – zaczął mówić powoli, starając się używać języka zrozumiałego dla ameby. – Szukamy Anny razem, a gdy ją znajdziemy, rozstrzygniemy jak dorośli, z kim zostanie. Ci, którzy ją porwali, nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Nie jesteśmy pierwsze lepsze łachudry, co?

– Co ty rozmawiasz ze mną jak z jakimś głupkiem? Mów normalnie, ja też jestem doktorem, tak jak i ty – odgryzł się Dronow (macie amebę). – Co prawda wychowania fizycznego, ale zawsze.

– Chcesz normalnie, niech będzie normalnie. Ty jesteś Siła, ja – Myśl. Kombinacja nie do pokonania. Jeśli obaj damy z siebie wszystko. A ja dla Anny…

Zabrakło mu tchu.

– Ja też – ponuro oświadczył Dronow. – Tylko przestań Marię nazywać Anną.

– Będę ją nazywał, jak chcę. Maria! - fuknął Robert. – Też wymyślił.

– A skąd wiesz, że ma na imię Anna?

– Sama mi powiedziała.

– Gadasz farmazony. Przecież jest niemową. Ja ją spytałem: jesteś Maria? A ona kiwnęła głową.

– Żeby się odczepić od osła. Bobyś zaczął wymieniać wszystkie imiona po kolei.

– Ech, ty, gnido! Ja cię i bez Rytmu rozgniotę na ścianie.

Znowu chwycili się za gardła. Robert chciał już rąbnąć terminatora kolanem w pachwinę, ale w porę przypomniał sobie, że w powstającym właśnie sojuszu on miał odpowiadać za myślenie.

– Dobra, niech dla ciebie będzie Maria, a dla mnie Anna. Nieważne. Zajmiemy się dedukcją. No, to znaczy…

– Sam wiem, co znaczy „dedukcja”! – warknął Dronow. – Przestań szpanować, pracowniku naukowy, bo cię…

– Stop, stop! – Robert podniósł dłoń. – Rozmowa znowu zaczyna przybierać destrukcyjny charakter. Zaczniemy od początku. Hipotezę roboczą o Sile Nieczystej, wysuniętą przez pana, drogi kolego, odrzućmy od razu jako skończoną bzdurę. I proszę odtąd nie wciągać mnie w te mroki średniowiecza. W razie wątpliwości proszę biec do cerkwi po wodę święconą, pokropić tu wszystkie kąty, a wtedy złe czary się rozwieją.

Doktor wychowania fizycznego słuchał, nieżyczliwie błyskając oczami. Niech szpanuje, śmieć. Byleby gadał z sensem.

To słuszne podejście, pochwalił Darnowski i przeszedł z tonu ironicznego na rzeczowy.

– Co tu mamy? – Pokazał na nabój. – Fakt pierwszy. Porywacze dysponują środkami technicznymi najnowszej generacji. Czytałem o takim gazie. Czegoś podobnego użyli niedawno francuscy komandosi przy uwalnianiu zakładników z samolotu.

– A co, tu się wmieszało NATO? – Dronow wybałuszył oczy.

– Gównato. Prosiłem przecież – bez mroków średniowiecza. Siłę Nieczystą, teorię spiskową i zachodnich szpiegów zostawmy idiotom. Dobrze? Przechodzimy do faktu drugiego.

Podszedł do okna; dotknął pęknięć, otworu.

– Popatrz. Szyba podwójna, a oba otwory są na jednym poziomie. To znaczy, że nie strzelano z dołu, tylko gdzieś z naprzeciwka. To znaczy z tamtego czteropiętrowego domu, tylko stamtąd. Odległość – trzydzieści metrów, góra trzydzieści pięć. Nie można spudłować. Zgadzasz się, Herkulesie Goliatowiczu?

– Mam na imię Siergiej.

– Bardzo mi przyjemnie. Tylko bez podawania rąk, dobra?

– Ale tam są moje okna – powiedział Dronow. – To z nich palnęli?

Robert najpierw nie zrozumiał, potem wsłuchał się w sens jego słów. Ach, o to chodzi! Basmanowski mafioso założył w sąsiednim domu punkt obserwacyjny. Dlatego włamał się tak bardzo nie w porę.

– Nie, nie moje – powiedział Siergiej, patrząc przez dziurkę. – Nie ta trajektoria. To sąsiednie mieszkanie, dokładnie. Dalej, mądralo, za mną!

Robert rzucił się biegiem, wciągając koszulę.


– O, to – zatrzymał się Dronow przed niczym niewyróżniającymi się drzwiami w sąsiednim domu. – Do mojego mieszkania wchodzi się z trzeciej klatki; sąsiaduje przez ścianę. – Wyjął igłę, ale nawet nie doniósł jej do palca – wetknął z powrotem w klapę. – Odź. Nawszkidek.

– Co?

– Odejdź. Na wszelki wypadek – bardzo szybko powiedział Siergiej. – Zraz dzie.

Jego ruchy stały się bardzo szybkie, zlewały się jeden z drugim, jak machanie skrzydełek konika polnego.

Trrach! Noga z szaloną siłą rąbnęła o dermę. Drzwi pękły w połowie.

TRRACH! Obie połowy z trzaskiem wpadły do mieszkania.

Robert nie zdążył nawet zamknąć ust, gdy Dronow już zniknął w środku.

To była kawalerka, taka sama jak Anny. Całkiem pusta. Tylko pod oknem stała metalowa skrzynka, podobna do przedpotopowego projektora filmowego, na którym kiedyś rodzice wyświetlali amatorskie filmy o wędrówkach turystycznych i bezgłośnym śpiewie przy ognisku.

– Aparaturka trochę lepsza od mojej – rzekł Dronow tonem znawcy. – Taki termowizor kosztuje do dwudziestu tauzenów, i jeszcze spróbuj go przewieźć przez granicę.

– Patrz, a to co? – pokazał Darnowski na czarną skrzyneczkę, przymocowaną wprost do tapet. Zwisały z niej dwa sznury, jeden z nausznikiem, drugi z małym okularem.

Robert zajrzał przez szkiełko i zobaczył taki sam pokój, tylko umeblowany. Widok był znakomity, tyle że jakiś wypukły, jak odbicie w kropli wody.

– Daj no. – Siergiej odsunął go ramieniem. Też zajrzał i zagwizdał. – To przecież moja chawira. Śledzili mnie. No, nieźle. Światłowodowy z szerokokątnym obiektywem. I podsłuch z czujnikami piezo. Mam znajomych chłopaków w Siódmym Wydziale, pracują na obserwacji. Nawet oni nie mają takiego sprzętu.

– Tyle co do Siły Nieczystej – zauważył Darnowski, ale nie złośliwie raczej; z niepokojem.

Tu pracowali naprawdę poważni ludzie. Bardzo poważni.

– Co będziemy robić, intelekcie? Urządzimy zasadzkę? To niedobrze, że wyłamałem drzwi.

– Tamci nie wrócą. Nie są idiotami.

– A jak mamy teraz szukać Marii? My tutaj w kulki gramy, a oni może akurat ją mordują. Albo…

Dronow nie skończył, ale Robert i tak usłyszał.

– Co do „albo”, uspokój się. To nie są maniacy seksualni. Tu chodzi o coś specjalnego. Nieprzypadkowo zostawili nas żywych i na wolności, tylko zabrali pistolet. Czegoś od nas chcą…

Ugryzł się w język. Stop. Jeśli tamci dotąd prowadzili taką ścisłą obserwację, to teraz pewnie też ich śledzą. Może właśnie w tej sekundzie. Nietrudno przecież było się domyślić, że punkt obserwacyjny zostanie wykryty na podstawie linii lotu pocisku.

Eureka! Właśnie tego się chwycimy. Szkoda, że z Dronowem nie można łączyć się myślami, jak z Anną. Nie da się wyjaśnić.

– Marsz za mną! – powiedział Robert. – Pojedziemy w pewne miejsce.

– Dokąd?

– Zobaczysz.

– Daleko?

– No, nie tak blisko.

– Jeśli nieblisko, to lepiej moim Szerokim.

– Nie, pojedziemy golfem.

W bramie Darnowski się zatrzymał i ledwie dosłyszalnie szepnął Dronowowi na ucho:

– Ja prowadzę, ty uważasz. Patrz w lusterko. Jak zauważysz ogon, zabieramy go w bezpieczne miejsce i bierzemy pod włos. Rozumiesz?

Dronow zrozumiał, że mogą ich podsłuchiwać, i bez słowa pokazał palec.

– Dobra, tylko zabiorę kurtkę z dżipa.

I mrugnął, jak gdyby planował jakąś niespodziankę. Ale z Robertem nie było niespodzianek. Stas zostawił kamerę w bagażniku, teraz się przyda, podsłuchał Darnowski i kiwnął głową z aprobatą.


Dronow umieścił pod tylnym podgłówkiem małą profesjonalną kamerę wideo, automatyczną; z wierzchu przykrył ją kurtką.

No i pojechali. Do centrum, stamtąd do Bieskudnik, potem do Jasieniewa. Przejeździli sześć godzin. Robert specjalnie wybierał mniej ludne ulice, kilka razy łamał przepisy, przejeżdżał na czerwonym, ale nie zauważył żadnej obserwacji. Dronow też, chociaż dosłownie przywarł oczami do lusterka.

„Kaseta się kończy. Gdzieś trzeba sprawdzić”, napisał Siergiej na kartce.

Jest takie miejsce, odpowiedział Robert skinięciem głowy. Dopisał: „Na Lenina, pokażę”.

– A dobrze prowadzisz? – spytał, mrugając.

Mistrz zrozumiał.

– Lepiej niż ty.

Zamienili się miejscami. Wypracowanym gestem Dronow wyciągnął igiełkę na sekundę, schował z powrotem i ręka na dźwigni biegów zaczęła się poruszać jak u walącego w instrument perkusisty rockowego.

Kulturalny golf, nieprzywykły do takiego traktowania, żałośnie zaskrzypiał, zapiszczał, ale okiełznany silną ręką, wyskoczył z potoku, w mig rozpędził się do niezwyczajnych dla siebie stu pięćdziesięciu na godzinę i lawirując między samochodami, śmigał w stronę prospektu Lenina. Doścignąć ten meteor można byłoby chyba tylko na myśliwcu.

Robert wskazywał gestami kierunek. Kiedy z prawej strony ukazał się budynek IKK, pokazał po prostu palcem: tam.

Pracownicy już powychodzili, w salce audiowizualnej było pusto.

Robert przyniósł kawę rozpuszczalną, zagotował wodę, po czym obaj usiedli, żeby przejrzeć kasetę. Ani jeden, ani drugi nie miał ochoty jeść. Najmniejszej.

We dwóch, i ze stop-klatkami, poszło im lepiej niż na żywo.

Dronow zauważył pierwszy z samochodów, który pojawił się w kadrze powtórnie (najpierw na Szosie Wołgogradzkiej, potem na Dmitrowce). Biała „kopiejka”. Powiększenie dało też numer rejestracyjny: M 3400 MO. W środku siedzieli dwaj mężczyźni.

Potem znalazł się drugi – granatowa wołga, też kierowca i pasażer.

Trzeci.

Czwarty.

Piąty.

Szósty.

Siódmy.

Ósmy.

Nic dziwnego, że Robert i Siergiej, siedząc w golfie, nie zauważyli żadnego ogona. Tamci prowadzili ich wyjątkowo sprytnie, z częstą zmianą samochodów i oczywiście z łącznością radiową. Jechali i z przodu, i z tyłu, także równoległymi ulicami.

– No, to nie zabawa – podsumował czempion. – Co teraz?

– Pozwolimy się znaleźć. Jedziemy do mnie, na Wiernadskiego. Na pewno tam czekają. Trochę odpoczniemy. I trzeba coś wciągnąć, bo padniemy. Jedziemy, jedziemy, dom jest pusty. Żona wyjechała.

– Wiem, lot Moskwa-Helsinki, o dziewiątej piętnaście – powiedział ohydny szpicel Dronow.


Polowanie na myśliwych

W domu jedli w skupieniu zimne kotlety, które zostawiła Inna. Nie rozmawiali. Po pierwsze, może i tutaj był podsłuch; cholera wie. Jeśli już osiem samochodów prowadzi ich ulicami, to wszystko jest możliwe. A po drugie, ten Ilja Muromiec bardzo się Robertowi nie podobał. Wnosząc z myśli Dronowa, z całkowitą wzajemnością.

To nic, tylko mi znajdź Marię. A potem to jak komara, mniej więcej takie teksty emitował wewnętrzny głos sojusznika.

A ja cię jak niedźwiedzia – rohatyną w brzuch, myślał Robert. Ale na razie pooddychaj tlenem, przydasz się.

– Dobra. Chyba już czas – powiedział, wstając.

Wsiedli do samochodu, Dronow prowadził. Zakręcili w stronę obwodnicy. I prawie od razu na ogonie siadła im czerwona „czwórka”, jedna z tamtych. Trzymała dystans, ale teraz wiedzieli, na jakie wozy zwracać uwagę.

Za pierścieniem „czwórkę” zmieniła niwa, numer ósmy na kasecie.

Dokąd jechać, decydował Dronow; lepiej znał te okolice. Skręcił z trasy na prawo, na pustą szosę. Stamtąd do lasu, gdzie był zakaz wjazdu. Światło reflektorów wyłowiło z mroku szyld z napisem „Leśnictwo Artiuchowo”.

– Zaraz będzie zakręt – powiedział Siergiej i mrugnął. – To jest dogodne miejsce.

Darnowski nie zrozumiał, co oznaczała myśl: sucha osika.

Golf zatrzymał się od razu za zakrętem.

Dronow wysiadł bez słowa, zrobił jakieś czary ze swoją igiełką i z fantastyczną szybkością pobiegł z powrotem szosą. Robert próbował za nim nadążyć, ale gdzie tam.

Nagle usłyszał głośny trzask. Zasapany Darnowski zobaczył, jak w poprzek asfaltowej jezdni upada suche drzewo: pewnie ta osika.

– Schsie! – rozkazał człowiek-motor.

Robert zrozumiał i schował się za krzakiem.

Doleciał ich zbliżający się szum opon.

Niwa podjechała do przeszkody, zahamowała.

Kierowca włączył długie światła, oświetlił drzewo.

Było widać, jak człowiek siedzący obok kierowcy mówi coś do słuchawki.

Skrzypnęły drzwi z prawej.

Wysiadł chłopak w bejsbolówce. Rozejrzał się ostrożnie, trzymając rękę w kieszeni.

Nie dostrzegł jednak i nie usłyszał nic podejrzanego, podszedł do osiki i próbował ją przesunąć.

– O kurde, Locha! Wyjdźże, pomóż mi!

Ledwie drugi dotknął nogą asfaltu, z ciemności wyleciał huragan. Trzeba oddać sprawiedliwość „bejsboliście”, że błyskawicznie wyszarpnął pistolet z kieszeni, a nawet zdążył zrobić pól obrotu. Ale nie więcej.

Dronow wykonał gigantyczny skok, uniósł się w powietrze i kopnął tamtego w głowę. I natychmiast, bez chwili przerwy, przefrunął przez maskę i otwartą dłonią trzepnął Lochę w ucho. Robert skrzywił się, słysząc głośne stuknięcie. Można sobie wyobrazić, jak się poczuł Locha, który przewrócił się i nie wstał.

Darnowski podbiegł do „bejsbolisty” i od razu zrozumiał, że nie będą z niego mieli pożytku. Oczy wywrócone, usta otwarte, noga konwulsyjnie podryguje. Wstrząs mózgu, co najmniej. Podniósł z ziemi pistolet, wielki i ciężki; nigdy takiego nie widział. Pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął ciemnoczerwoną legitymację z godłem. Otworzył, i serce skoczyło do gardła.

Komitet Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR, Iwan Dmitrijewicz Frołow, kapitan, z-ca naczelnika wydziału.

I zdjęcie w mundurze.

Dronowowi na razie nie zamierzał nic mówić, żeby tamten nie stchórzył.

Krzyknął:

– Co tam twój? Ten na cacy. Zanadto się postarałeś.

– Mój w porządku – wesoło odezwał się Siergiej, odciągając osikę z drogi. Mówił już normalnym głosem, bez trajkotania. – Trochę przymulony, niedługo się ocknie.

– To siadaj za kierownicą, jedziemy. Moja bryka niech tu zostanie. A tego swoi zabiorą.

– Ech, ty – powiedział Dronow, widząc dziwny pistolet w ręku towarzysza. – Prawdziwy stieczkin. Niezłych chłopców mamy na karku.

Locha, jak się okazało, nie miał broni. Dokumentów też, nawet prawa jazdy.

Wciągnęli „języka” na tylne siedzenie, związali mu ręce. Robert siadł obok niego.

Ledwie ruszyli, zapiszczał radiotelefon.

Darnowski poderwał się i sięgnął przez fotel po słuchawkę.

– Trzeci? No, jak tam u was? Co z tym drzewem?… Odpowiedzcie! Skrzynka trzy, obudź się! – huczał mu do ucha władczy głos.

Dronow wykonał półobrót – też chciał słyszeć.

Robert wahał się przez sekundę, przesunął paznokciem po ochronnym kołpaczku mikrofonu, potem odsunął się jak najdalej i zawołał:

– Źle was słychać! Antenę zaczepiło!

– Co? Kto mówi?

– Frołow! Tu Frołow! Słychać mnie? – wysilał się Robert, dla pewności przykrywając usta dłonią.

– Nie! Mów głośniej!

– Antena! An-te-na uszkodzona! – i znowu zaczął drapać mikrofon, udając zakłócenia.

Siergiej pewnie prowadził niwę ciemną drogą, przysłuchując się rozmowie.

– Nie słyszę cię, kapitanie. Dobra, najważniejsze, że ty mnie słyszysz. – Słuchawka trochę się uspokoiła.

Przy słowie „kapitan” samochód zrobił zygzak; do Dronowa dotarło, że to nie bandyci.

– Zapamiętaj, Iwan. Na mapie droga się rozwidla. Z prawej przejmie was skrzynka jeden, z lewej siedem. A wy walcie do domu. Tak czy siak, nie ma z was pożytku, skoro nie macie łączności. Zrozumiałeś mnie?

– Tak – odpowiedział lewy kapitan.

– No dobra. Bez odbioru.

Hamulce gwałtownie zapiszczały.

– Gliny? – głucho spytał Dronow. I sam sobie odpowiedział. – Nie, skąd by mieli stieczkina? KGB.

– A ty się bałeś, że siła nieczysta. – Robert starał się dodać mu otuchy.

Nie udało się.

Superman z Basmanowa zaklął ponuro.

Westchnął. Rzekł z desperacją:

– A gówno tam. Tak czy owak, trzeba uwolnić Marię.

– Najpierw trzeba zawrócić. Słyszałeś, że przechwytują nas z lewej i z prawej.

– Z tyłu też ktoś jedzie i ubezpiecza.

Dronow ruszył z miejsca, w napięciu wpatrując się w ciemność. Nagle obrócił kierownicą i przez pobocze wjechał prosto w zagajnik.

– Co robisz?!

– Siedź i trzymaj się mocno. Specjalnie skręciłem do Lasu Artiuchowskiego. Jest tutaj jedno miejsce, bardzo dobre do szczerej rozmowy. Jeździłem tam dżipem, to i tą bryką dojadę. Silnik wirnikowy, jakieś dwieście koni, da radę.

Okazało się, że nie jedzie na ślepo, tylko ścieżką. W świetle reflektorów Robert zobaczył koleiny.

Trzęsło okropnie. Jeniec Locha walnął głową w drzwi i jęknął.

– Dokąd jedziemy? – spytał Darnowski.

– Nad rzekę. Piekliśmy tam szaszłyki z naszymi ludźmi z komitetu. Fajne miejsce. Nikogo w pobliżu nie będzie, szczególnie nocą. Pogadamy z naszym Lochą, a potem zjedziemy po zboczu. Jeśli ostrożnie, to się uda. Stamtąd polną drogą, potem na szosę. Uciekniemy.

Robert nieufnie popatrzył na telefon. Nie bardzo sobie wyobrażał, jak to urządzenie działa. Może na pilocie mogą się podłączyć i podsłuchać, o czym się rozmawia w samochodzie. No i są przecież jakieś wykrywacze, urządzenia namiarowe, przynajmniej na filmach szpiegowskich bywają. Wszystko to warto by wyjaśnić.

Niwa wyjechała z lasu na małą polanę, za którą czerniała pustka. Silnik umilkł, a wtedy usłyszeli, jak w dole pluska woda.

Stromy brzeg, zrozumiał Robert, wysiadłszy z samochodu. Dosyć wysoki, piętnaście metrów. Za rzeką ciemne, szerokie pole. W oddali światła.

– Bierz go za ręce, ja za nogi – powiedział Darnowski. – Wyciągamy go. Przyszedł do siebie czy nie?

Locha miał oczy zamknięte, ale powieki jakby lekko drgnęły.

– Przyszedł. I sam wyjdzie – oświadczył Siergiej i z rozmachem


Jakieś wariactwo

dał jeńcowi pięścią w gębę.

Tamten zrozumiał, że nie ma co dłużej udawać. Otworzył oczy. Właśnie tego zresztą od niego oczekiwano. Niski, porykujący głos pytał nerwowo: Co oni ze mną? Zabiją? Z mutkami wszystko możliwe. Jeśli się już włączyli. Na pewno włączyli! Dać znać do sanatorium! Pilnie. Ech, żeby tak latarenkę.

Jakie sanatorium? Robert ni cholery nie rozumiał. Pozytywem było tylko to, że nie mają w niwie radiolatarni. Teraz trzeba było wyjaśnić sprawę telefonu.

– Proszę powiedzieć – uprzejmie spytał Darnowski, biorąc na siebie wynalezioną właśnie przez nich, czekistów, rolę „dobrego gliny” – czy z tego aparatu można zadzwonić jak ze zwyczajnego numeru? Czy tylko przez operatora?

A może się nie włączyli? Boby przecież nie pytał. Locha znowu pomyślał coś niezrozumiałego.

– Można przez szóstkę – powiedział głośno.

Dalej, naciśnij! Szóstka, pomóż!

Co to jest szóstka? Pewnie włącza mikrofon na pulpicie, pomyślał Robert. Nacisnął pierwszą lepszą siódemkę cyfr, bez szóstki, śledząc wzrok kagebisty. Ten nie odrywał oczu od tarczy.

2341874, gnojek, nie nacisnął szóstki. 2341874, nie zapomnieć.

Dobrze, że telefon jest czysty, inaczej by nie musiał zapamiętywać. Robert odłożył słuchawkę.

– Co się z nim cackasz? – nie wytrzymał Dronow.

Złapał jeńca za kołnierz, wywlókł z samochodu, cisnął na trawę.

– Gdzie ona jest? Bo ci mózg uszkodzę!

Zaraz uderzy! Szukają! Jej! Stary miał rację!

– Kto? – zapytał szybko Robert.

– O kim wy, ludzie kochani? Coś nie kapuję – rzekł Locha powoli.

Darnowski powstrzymał pięść mistrza, już gotową znowu opaść na „języka”.

– Aleksiej, wiemy więcej, niż pan myśli. Gdzie ona jest? Dokąd ją zabraliście?

– Naprawdę nie rozumiem.

Ale wyraźnie zabrzmiało: Czarnoposadzka, Czarnoposadzka. Kłamie, chce zastraszyć.

– Numer domu?

Gówno ci powiem. Osiem.

Okazało się, że takie przesłuchanie to pestka. Jakby wykładowcy kazano zdawać egzamin.

– Że numer ósmy, to wiemy, ale gdzie dokładnie ją trzymają? – dobrodusznie, tak właśnie, jak wypada chytremu śledczemu, spytał Robert.

– A? – zdumiał się Siergiej.

No, a w oczach Lochy mignęło przerażenie. Skanuje! Stary uprzedzał! Lusia, czy już nigdy? Będziesz mnie miała za drania…

Lusia to był najwyraźniej problem osobisty, niemający związku ze sprawą.

– Będzie się łamał. – Robert mrugnął. – Bo pojedziemy do sanatorium, do starego. Jego spytamy.

Walnął na ślepo, ale reakcja przeszła wszelkie oczekiwania.

To nie mutek! Policaj! Stary się pomylił! Teraz i mnie! Nie! Lepiej zdechnąć!

Chociaż Darnowski słyszał nutę histerii w wewnętrznym głosie jeńca, mimo wszystko zaskoczyło go to, co działo się potem.

– Leżeć! – ryknął Siergiej, ale Locha zręcznie przekręcił się przez głowę, zerwał się na nogi, nawet związane ręce mu nie przeszkodziły.

– Trzymaj!

Robert był pewien, że kagebista da nogę do lasu, ale stało się inaczej.

Kilkoma skokami Locha dotarł na skraj urwiska i szczupakiem skoczył w dół.

– Odpłynie, gnój! – krzyknął Dronow.

Ale kiedy po sekundzie sojusznicy spojrzeli w dół, było jasne, że jeniec nigdzie nie zwiał. Nad polem i meandrem rzeki świecił księżyc, dobrze więc było widać biały piasek, a na nim, ledwie przykrytą wodą, czarną sylwetkę z nienaturalnie wykręconą głową.

– Idiota! Żeby chociaż patrzył, gdzie skacze – wybełkotał wstrząśnięty Siergiej.

Robert wyjaśnił:

– On nie nurkował. Chciał zdechnąć.

– E tam – nie uwierzył tępy towarzysz. – No dobra, Łukicz, teraz jesteśmy regularnymi przestępcami. Jednemu czekiście przylutowaliśmy, drugiegośmy stuknęli. Teraz udowodnij, człowieku, że to on sam.

– Trzeba wiać. Mówiłeś, że dasz radę zjechać po zboczu?

– Tak, tam jest łagodny zjazd. – Siergiej pokazał. – Coś ty mu tam nawijał? Jaki numer ósmy? Jakie sanatorium?

– Nie wiem. Kiedy był jeszcze nieprzytomny, wymruczał: „Zameldować do sanatorium. Numer ósmy”. Nie słyszałeś, bo wyłaziłeś z samochodu.

– Aha. Sanatorium to ich urząd. – Doktor wychowania fizycznego wykazał się nagłą bystrością. – Ale po co bezpiece Maria?

– Anna – poprawił doktor nauk politycznych. – Nie wiem.

Dronow miał takie myśli:

Urząd to całkiem co innego niż bandziory. Sanatorium, kurde. Trzeba zadzwonić. Tylko on, nikt inny nie pomoże.

– Co zrobimy? – zapytał z ciekawością Darnowski. – Bo nie mam pojęcia. Kompletna ściana. Masz pomysł?

Dronow ostrożnie, ale pewnie zjeżdżał po pokrytym już młodą trawą zboczu.

– Pomysł nie. Ale jest jeden fajny gościu. On pomoże.

Rozdział czternasty

Zwinął się

– No to dzwoń do swojego fajnego gościa. – Mądrala podał słuchawkę. – Aparat jest czysty.

– Skąd wiesz?

– Wiem.

Coś ty ściemniasz, facet, już nie pierwszy raz pomyślał Siergiej. Dobra, potem cię sprawdzimy. Kiedy znajdziemy Marię.

Nie zdradził koledze numeru Senseja; sam wybrał cyfry, zerkając na tarczę.

Po jakimś dziesiątym sygnale Iwan Pantelejewicz w końcu się odezwał.

– Nabrałeś miłego zwyczaju budzenia mnie po nocach – oznajmił. – Skąd dzwonisz?

– Z pola.

Po czym opowiedział, jakie tu piwo się warzy. Starał się mówić krótko, ale nic ważnego nie opuścił.

Sensej najpierw przerywał mu krótkimi uwagami. Kiedy usłyszał o KGB – gwizdnął i obiecał wyjaśnić, co i jak. Kiedy doszło do trupa, odchrząknął i powiedział: „Będziesz musiał się zamelinować”. A potem nagle rozmowa się urwała.

Było tak.

– I co jeszcze – Siergiej przypomniał sobie szczegół, który mógł coś podpowiedzieć Iwanowi Pantelejewiczowi. – Ten baran, który skoczył z urwiska, wspominał o jakimś sanatorium. Że niby musi tam zameldować. Pomyślałem, że to nie jakieś zwykłe sanatorium, tylko…

– Sanatorium? – przerwał mu Sensej dziwnie zmienionym głosem. – Nie przesłyszałeś się?

Dronow popatrzył na mądralę, który nadstawiał ucha niemal przy samej słuchawce. Ten kiwnął głową.

– Na pewno nie. A co to za…

– Wiesz co, kochany? – Iwan Pantelejewicz odkaszlnął nerwowo. – Nie dzwoń już do mnie. I niech cię Bóg broni, żebyś mi się kiedykolwiek pokazał na oczy. Gnojku, w co ty mnie chciałeś wciągnąć? Chcesz radę? Dam ci radę. Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to wrócić na tamto urwisko i też się z niego rzucić.

Dronow wytrzeszczył oczy i popatrzył na piszczącą ze złością słuchawkę. Po raz pierwszy w ciągu tej dość koszmarnej nocy poczuł się naprawdę koszmarnie.

– Nigdy nie słyszałem, żeby tak rozmawiał. Cóż to za sanatorium, jeśli sam Sensej się go przestraszył!

A mądrala, który nawet nie miał pojęcia, jaki z Iwana Pantelejewicza mocny facet, nie przydał temu większego znaczenia. Wzruszył ramionami:

– Tak czy owak, zamelinować się to nie jest dla nas wyjście. Trzeba ratować Annę.

– Marię – poprawił Sergiusz dla zasady.

Wstyd mu się zrobiło, że tak speniał. Darnowski, chociaż słabeusz, nie pęka, mówi do rzeczy. Widać Maria pokochała go nie bez powodu.

Na tę myśl serce mu się okropnie ścisnęło, ale po strachu nie zostało ani śladu.

– Dokąd jedziemy? Tam, przed nami, jest szosa. Na lewo do Moskwy, na prawo – obwód podmoskiewski.

– Do Moskwy – rozkazał mądrala. – Dalej, gaz do dechy. Już prawie dzień.

Siergiej nacisnął pedał gazu. Kagebiści mieli brykę super. Lepszą niż Szeroki. Na posterunku drogówki gliniarz zagwizdał, zamachał pałką, ale kiedy dojrzał numer, stuknął w dach. Cudo nie jazda.

A skoro tak, to Dronow już się nie przejmował i popędził pod prąd; na szczęście z Moskwy samochodów było mało, przeważnie ludzie jechali do miasta, do roboty.

Na światłach mimo wszystko trzeba było stanąć, prostopadłą Szosą Antonowską poruszał się taki sam sznur pojazdów.

Od budki, kołysząc się, szedł milicjant. Myślał, że za jazdę pod prąd zgarnie co najmniej dychę albo nawet ćwierć setki.

Widać nie dostrzegł numeru. Podszedł, nygus, od strony pasażera i wsadził łeb do środka.

Robert podetknął mu pod nos otwartą legitymację. Widzisz, cymbale?

Gliniarz cofnął się, wyprostował, zasalutował. Wtedy zapaliło się żółte światło, a Siergiej dodał gazu.

Ledwie odjechali, mądrala rozkazał:

– Stój!

Dronow zahamował.

– Coś ty?

Darnowski miał twarz pełną złości, a może tylko napiętą. I zdławiony głos; mówił urywanymi zdaniami.

– Szybko! Wyskakujemy. Łap okazję i spieprzaj. Dalej!

Wyskoczył z samochodu jak oparzony. Siergiej za nim.

– Ale co się stało?

Mądrala stał na poboczu, machał ręką i od razu zatrzymał się moskwicz.

– Znaczy tak – szybciutko i szeptem zaczął mówić Darnowski, już otwierając drzwi samochodu. – Do nikogo z tych, których znasz. Siądź gdziekolwiek i siedź. O siódmej wieczorem, przy wejściu do Centralnego Telegrafu. Wchodzisz i po chwili wychodzisz. Ja podejdę do ciebie. Jeśli nie podejdę, przyjdź nazajutrz. Następnego dnia to samo. I tak codziennie. Szefie, jedziemy!

– Chwileczkę! – Siergiej złapał go za ramię. – Ja z tobą!

– Nie możemy. Zbyt charakterystyczna para.

Odepchnął go, trzasnął drzwiami i zwinął się, ściemniacz przeklęty.


Dziewięć ciężkich dni

Siergiej oczywiście też pomachał ręką. Prawie od razu zatrzymał się następny samochód, wołga. Dronow jechał w stronę Moskwy, nic nie rozumiejąc. Nagle z tyłu syrena i metaliczny głos megafonu: „Na pobocze! Na pobocze!”.

Przywódców kraju wiozą do pracy, czy co?

Obejrzał się.

Po pasie rozdzielającym, migając kogutem, pędziło zwyczajne żiguli.

Nie, niezwyczajne.

Samochód numer cztery, z wczorajszej listy! Za nim jeszcze trzy, też stamtąd.

Przeleciały obok z szaloną prędkością – też śpieszno im do Moskwy.

Parę minut wcześniej, i nakryliby ich! Skąd Darnowski się dowiedział, że z tylu już jest pogoń?

Zagadka.

Kolejne pytanie: dokąd teraz?

Siergiej miał jak zawsze pieniądze przy sobie, ale trudno powiedzieć, żeby dużo: parę franklinów i paczkę drewnianych.

Mądrala powiedział, że do znajomych nie wolno. Do hotelu pewnie tym bardziej.

– Dalej, na Dworzec Kurski – rzekł Dronow do szoferaka.

To jest miejsce, gdzie przyjezdny człowiek tanio i bez zameldowania może wynająć tymczasowe lokum – na tydzień czy na jedną noc, wszystko jedno.

Od razu u pierwszej babci Siergiej wynajął pokój w Izmajłowie, po piątce za dobę.

– Na jak długo? – spytała.

– Potem się zobaczy.


Siergiej usiadł w wynajętej chacie i zaczął się zastanawiać.

Po pierwsze, nad Darnowskim. Tutaj mieszały się złość, nadzieja i strach: a co, jeśli mądrala uciekł nie tylko przed pogonią? Może mózg podarowany przez Biały Słup podpowiedział mu nagle, jak znaleźć Marię, i teraz sam chce jej szukać?

Po drugie, nad tajemniczym sanatorium. Cóż to za instytucja, jeśli sam Iwan Pantelejewicz, człowiek wpływowy i nieustraszony, tak się jej przeraził?

Krótko mówiąc, Dronow miał same pytania, a żadnych odpowiedzi.

Ledwo ledwo doczekał do wieczora.

Dokładnie o siódmej wszedł z ulicy Gorkiego do Centralnego Telegrafu. Dreptał tam w kółko przez chwilę. Wyszedł z powrotem. Darnowskiego nie było.

To znaczy, że jutro.

Nazajutrz – dokładnie to samo.

Rano i w dzień siedział w pokoju, tępo patrząc w przedpotopowy czarno-biały telewizor. O siódmej znowu był przed Telegrafem.

Zero.

Tak samo na trzeci i czwarty dzień.

Siergiej poczuł się fatalnie, prawie tak samo fatalnie jak po pierwszym zniknięciu Marii. I coraz silniej umacniało się w nim podejrzenie, że mądrala go nabrał. Może teraz siedzą we dwoje w Soczi albo w Picundzie. Grzeją się w słońcu, jedzą szaszłyki i śmieją się z naiwniaka. To znaczy, oczywiście, nie Maria się śmieje, tylko ten śmierdziel.

Żeby można było zasnąć, wieczorem Dronow wymyślił, jak redukować napięcie. Koło północy, w zupełnych ciemnościach, biegał po parku Izmajłowskim – w Rytmie. Pędził prosto przez las, szybko lawirując między drzewami. To ćwiczenie wymagało pełnej koncentracji, inaczej rozwaliłby się na śmierć.

Czasem na boki pryskały małolaty z ferajny albo parki zakochanych, przerażone zygzakowatym wichrem, który wyleciał z mroku.

Do siebie wracał zmordowany. Padał na łóżko, zasypiał, i nic mu się nie śniło.

Rano przecierał oczy, patrzył najpierw na zegarek – ile zostało do dziewiętnastej zero zero.

Darnowski pojawił się dopiero dziewiątego dnia, kiedy Siergiej stracił już nadzieję.


Sekretna willa

Wchodził po schodach, nie rozglądając się dokoła, bo już niczego właściwie się nie spodziewał. Nagle z tyłu ktoś go klepnął w ramię.

Odwrócił się i – zobaczył mądralę.

– O kurna! – Siergiej o mało się nie rozpłakał. – Gdzieś ty był tyle czasu?

– Potem – rzucił Darnowski, dając mu znak, żeby szedł za nim.

Dronow w ciągu tych dni opuścił się; kupiona na targu radziecka golarka źle goliła szczecinę, i w ogóle wyglądał nieszczególnie. Za to okularnik zadbał o siebie i dobrze wyglądał. Chyba nawet perfumami od niego pachniało. Kobiecymi!

– Gdzieś ty się szlajał? – nie wytrzymał Siergiej, kiedy dopędził współtowarzysza (to było już w przejściu podziemnym).

– U znajomej.

– Sam mówiłeś, żeby nie pchać się do znajomych.

– To do starych. A ta jest nowa. Poznaliśmy się na ulicy. Gębę ma straszną, ale baba w porządku.

Siergiej trochę się uspokoił.

– Jak ty możesz z innymi… po Marii?

I odwrócił się; trudno mu było zadać to pytanie.

Mądrala westchnął i nic nie odpowiedział.

Prowadził Siergieja koło teatru MChAT na most Kuźniecki, potem Pietrowką koło Łaźni Sandunowskich, i do góry, garbatą przecznicą. Szli szybko.

Dronow bał się spytać o rzecz najważniejszą. W końcu zebrał się na odwagę.

– No jak? Wyjaśniło się coś?

Darnowski zwyczajnie, bez krygowania się, odpowiedział:

– Znalazłem ją.

– Gdzie jest?! – Siergiej się zatrzymał. – Gdzie ją ukryłeś?

– Gdybym ją ukrył, tobym nie przyszedł po ciebie. – Darnowski obejrzał się ponuro. – Na co ty właściwie jesteś potrzebny?! Wolałbym cię już w życiu nie oglądać. Przez ciebie, głupka, wszystko to się stało.

– Przeze mnie?! – Dronow zacisnął pięści, ale się opanował. To nie był czas na bijatykę. – Gdzie jest Maria, mów, gnoju!

– Annę trzymają w pewnej sekretnej instytucji. I bez ciebie jej stamtąd nie wyciągnę. Zaraz pokażę ci to miejsce.

Szli przecznicą za ulicą Żdanowa; Siergiej słabo znał tę okolicę. Na tabliczce widniał napis „Czarnoposadzka”.

Darnowski pewnym krokiem wszedł do bramy starego dwupiętrowego domu – brudnego, z zakurzonymi, częściowo wybitymi szybami. Jasne: do rozbiórki, wykwaterowali lokatorów.

Pod oknem w wielkim pustym mieszkaniu, gdzie pachniało śmieciami i myszami, stał zachlapany farbą taboret. Na parapecie – kilka pustych butelek po kefirze i wodzie mineralnej.

– Co tutaj jest? – spytał Siergiej, rozglądając się.

– Mój punkt obserwacyjny. Przesiedziałem tu przeszło tydzień, od rana do wieczora. Obserwowałem tamten dom.

Dronow spojrzał tam, gdzie pokazywał mądrala, ale nie zobaczył domu, tylko wysokie murowane ogrodzenie. Portiernia, solidna brama, zamykana automatycznie. Zza muru sterczały wierzchołki drzew, a w głębi widniał pozieleniały blaszany dach. Chyba więc zwykła moskiewska willa, w starych dzielnicach jest takich pełno. Koło wejścia wisiał jakiś szyld, ale stąd się go nie odczyta. Co jeszcze? Tabliczka z numerem domu: osiem.

Stop! To tamten chłopak wspominał o domu numer osiem, który skoczył z urwiska. To znaczy nie dom skoczył, tylko chłopak. Locha miał na imię.

– Sanatorium, tak? – nie wiadomo czemu szeptem spytał Siergiej. – To Sanatorium?

– A chuj go wie. Ale ona jest tam na pewno.

Skąd wiesz, chciał spytać Dronow, ale z wyrazu twarzy towarzysza zrozumiał, że tamten nie powie. Dobra, nieważne.

– A czemu nie podejdziemy bliżej, tylko stąd się gapimy, co?

– Widzisz kamery?

Siergiej przyjrzał się: no, fakt. W jednym rogu kamera wideo, w drugim tak samo.

– W uliczce, na którą wychodzi prostopadła ściana, są jeszcze dwie kamery. I z przeciwnej strony też. Tutaj wszystko jest na serio.

– A co jest napisane na szyldzie?

Darnowski wyjął z kieszeni lornetkę teatralną.

– Dobra, ośmiokrotne powiększenie, pożyczyłem od znajomej.

INSTYTUT MEDYCYNY SĄDOWEJ. LABORATORIUM NR 4, przeczytał Siergiej, kręcąc śrubą. Medycyny sądowej?

– Pic na wodę. Dowiadywałem się: W IMS nie ma żadnego laboratorium nr 4. Nawet nie słyszeli o takim. Dom numer 8 na Czarnoposadzkiej należy do KGB, jak połowa budynków w tej dzielnicy. Wyjaśniłem, że w tej willi za Stalina mieścił się jeden z wydziałów Speclaboratorium. Słyszałeś o takim?

Dronow pokręcił głową.

– Strasznie utajniona placówka, gdzie zajmowano się eksperymentami chemicznymi i medycznymi. Różne trucizny, środki psychotropowe i inne paskudztwa do walki z faszyzmem, imperializmem i wrogami ludu. Pewnie i teraz ślęczą nad czymś specjalnym. W każdym razie pracują tam sami w okularach, tacy jak ja. Już wszystkich znam z wyglądu.

– A ochrona jak?

– Sześciu, poznać ich po mordach – bez okularów i choćby śladów intelektu. Zmieniają się co dobę – trzech na trzech.

– Trzech to nic – uspokoił go Siergiej.

– Milo to słyszeć. Tylko jak dostać się do środka? Pracownicy wchodzą i wychodzą o, przez tę portiernię. Jeśli ktoś jest samochodem – otwiera się brama, ale ochroniarz ma się na baczności, nikt się nie prześlizgnie.

– Pracowników dużo?

– Nie. – Darnowski wyciągnął notesik. – Ze stale przychodzących naliczyłem siedmiu facetów i trzy baby. Czworo przyjeżdża samochodami, reszta przybywa pieszo. Bywają i odwiedzający. Jeden raz przyjechało pogotowie. I to jaki wypas, merc. Co jeszcze? Szefem jest taki łysy, starszy gość. W dni powszednie przywożą go wołgą, a w dni wolne (on siedzi tu i w soboty, i w niedziele) przyjeżdża „piątką” sam, numer K4400 MO.

– To zastrzeżony. Takich gliny nie zatrzymują.

– Oni tu pracują do późna, gdzieś tak do wpół do ósmej, ale łysy zawsze zostaje dłużej. Wczoraj wyjechał o dziesiątej, a czasem nawet później. Pracoholik.

Z portierni wyszedł mężczyzna w kapeluszu.

– Siódma dwadzieścia dziewięć – powiedział Robert. – Zaraz będą wyjeżdżać.

No i rzeczywiście: w ciągu dziesięciu minut zza murów wyjechały trzy samochody, a dwóch facetów i dwie baby wyszli pieszo.

– W laboratorium (jeśli to laboratorium) został łysy. Wołga ani razu nie przyjechała po niego wcześniej niż o dziewiątej. – Darnowski sprawdził w notesie. – I jeszcze powinna być młoda blondynka, farbowana. Jeśli oczywiście nie wyszła wcześniej, kiedy byłem po ciebie.

– Laboratorium? – Doszło nagle do Siergieja. – I Marię tutaj przywieźli? A… A co z nią robią?!

– Skąd mogę wiedzieć?! – obruszył się Darnowski i zrobiło się jasne, że to pytanie też nie daje mu spokoju. – Nie pytaj, tylko słuchaj. Plan mam taki. Wczoraj wyśledziłem łysego. Nie mam auta, musiałem nająć prywatnego szoferaka. Powiedziałem mu, że żona mnie zdradza. Dobra, nieważne. Ważne, że mieszka na prospekcie Lenina, w stalinowskim gmachu. Jutro sobota, tak? Pojedzie swoją „piątką”. Ty go przechwytujesz od razu na podwórzu. Bez obrażeń cielesnych, ostrożnie. Siadamy do bryki, ja z nim sobie szczerze porozmawiam. Wyjaśnię wszystko, co trzeba. Powie nam, co tu robią z Anną. Potem przewiezie nas do środka; my schowamy się z tyłu. Jego samochodu nie sprawdzają, ochroniarz po prostu macha ręką, i po krzyku. No, a w środku będziemy działać stosownie do okoliczności. Jak oceniasz plan?

– Do dupy – przyciął mu Siergiej. – Ty tu przeszło tydzień bawisz się w partyzanta, a ją tam może męczą! I jeszcze mamy czekać do jutra? A gówno.

– Baranie, pokazywałem ci: tutaj są kamery, a mury na trzy metry.

– Trzy dwadzieścia, trzy trzydzieści – poprawił go Dronow, patrząc przez lornetkę. – Gówno, Łukicz. Przekombinowałeś. Marię wyciągniemy dzisiaj. Teraz, zaraz.


Jak w dzieciństwie

Cały czas patrząc pod nogi, Siergiej chodził po pokojach, gdzie na podłodze walało się rozmaite barachło.

Mądrala łaził za nim, ciągle chciał zajrzeć mu w twarz.

– Co wymyśliłeś? Czego tak szukasz?

Siergiej wziął starą szelkę, naciągnął. Nie, za słaba. Wyrzucił.

Znalazł w łazience gumowy termofor – to właśnie to, czego mu potrzeba. Odciął z niego pasek, pociągnął kilka razy i ucieszył się. Połowę roboty miał za sobą.

Teraz widełki. Pod ścianą stały plecy od żelaznego łóżka. Przeszedł w Rytm, rozwalił spojenia. Przymierzył i tak, i siak. Nie wychodziło.

– Chodź, pójdziemy na piętro.

Darnowski już nie pchał się z pytaniami, tylko zaglądał Siergiejowi w twarz. Ten odwracał się od niego jak od natrętnej muchy; teraz mądrala mu przeszkadzał.

Na pierwszym piętrze drzwi mieszkań były zabite, ale to głupstwo; wystarczyło jedno dobre kopnięcie. Znalazło się i to, czego Siergiej szukał – rama dziecięcego rowerka. Zbędne części odłamał, zostawił żelazne widły w kształcie litery Y.

– Cóż ty robisz? – nie wytrzymał Darnowski, patrząc, jak Siergiej mocuje pasek do kawałka żelaza.

Dronow naciągnął, przymierzył się.

– Od razu widać, żeś inteligencja, Łukicz. Nie miałeś dzieciństwa. Nie strzelałeś nigdy do wróbli.

– Aha, to proca?

– U nas na podwórzu się mówiło „widełki”. Rozeschnięte okno absolutnie nie chciało się otworzyć, trzeba było znowu na chwilkę przejść do Rytmu.

Za to potem zobaczyli nie tylko ścianę, ale i górną część willi, która okazała się całkiem nieduża, parterowa. Był tam i ganek z kolumnami, i schodki.

– Przynieś tu nakrętki, śruby, wszystko, co znajdziesz – polecił Siergiej Robertowi.

Pierwszy pocisk uderzył w mur daleko od kamery, o półtora metra w bok. Mimo wszystko Siergiej nie strzelał od piętnastu lat.

Drugi trafił bliżej. Trzeci tuż obok.

Za czternastym razem Dronow trafił w obiektyw. Z kamery bryznęły iskry, rozległo się solidne brzęknięcie; nawet przez ulicę było dobrze słychać.

Na dworze tymczasem już prawie się ściemniło, a latarń jeszcze nie zapalono – o to chodziło.

– Za mną!

Siergiej przeszedł na „toko tak” i zbiegł po schodach; dopadł muru w polu widzenia rozbitej kamery. Podskoczył na dwa metry, łatwo się podciągnął i od razu rozpłaszczył na murze. Z tyłu strasznie powoli tuptał mądrala.

Dronow wychylił się i podał mu rękę. Tamten podskoczył, chwycił jego dłoń, ale w żaden sposób nie umiał wleźć, bezradnie suwał nogami po ścianie.

Siergiej stęknął i wciągnął towarzysza na mur. Zeskoczył na ziemię z drugiej strony i pomógł zejść inteligentowi. Darnowski sapał jak parowóz; miał naciągnięte ramię, ale tak w ogóle trzymał się dzielnie. Szeptem spytał:

– Aaa daaaleeej?

W krzaki, pokazał Dronow.

Schowali się.

Od chwili udanego strzału minęło półtorej minuty, nie więcej.

Z domu leniwie wyszedł „kark” w ciemnym kombinezonie. Podszedł do ściany. Zadarł głowę, popatrzył na wyłączoną kamerę.

– Cooo taaam? – Z budki portierni wyjrzał inny ochroniarz, z gazetą w ręku.

– Kaaameraa niee dziaałaa. Niee maaa oobraaazuuu. Iiidee pooo Sieeemioonyyyyczaaa.

Wrócił do willi i po pięciu minutach przyprowadził trzeciego typa, który na ramieniu niósł składaną drabinę, a w ręku skrzynkę, pewnie z narzędziami.

– Suuupeeer! – chuchnął mądrala Siergiejowi do ucha. – Wszyyscyyy trzeeej soo tuuutaaj. Daaleej, tyylkoo zaaałaatw iiich naa ameen, żeebyy niee wstaaalii. Zaa jeeednyym zaamaacheem.

Też się znalazł doradca. Tak jakby Siergiej sam nie wiedział. Ten, którego nazywali Siemionycz, powoli wlazł na drabinę i gramolił się w kierunku kamery.

– Niee, saamii niee damy raadyy. Peękłaaa. Dzwooń, Waaasiaa, nieech przyyyśloo Gaaawriiłeee z teechniczneeeego.

Dronow porwał się z miejsca. Ochroniarza, który stał pod drabiną, walnął pięścią w kark, aż chrupnęło. Spod Siemionycza wyszarpnął drabinę, a kiedy ten spadał powoli na ziemię, ruszył do budki i solidną fangą w nasadę nosa załatwił czytelnika gazet na dobrych kilka godzin, a może na zawsze.

Tam, z powrotem – dwie sekundy. Siemionycz zdążył i trzasnąć się, i wrzasnąć, a nawet sięgnąć pod pachę, ale oczywiście nie zdążył wyjąć spluwy. Siergiej już był pod murem i dał kopa w skroń ostatniemu z ochroniarzy.

Po czym, nie tracąc czasu, ruszył ku gankowi; z Rytmu na razie nie wychodził.

To właśnie uratowało mu życie.

Dronow wpadł do niewielkiej dyżurki i pierwsze, co zobaczył – to szereg monitorów z boku nad kontuarem. Siedem z nich pokazywało przylegające uliczki i podwórze, jeden wypełniał drobny śnieżek, w tym, który był na górze, widniała ścieżka wiodąca od bramy, a ścieżką, ledwo unosząc nogi, biegł Darnowski. To byłoby nieźle, tyle że za kontuarem stał krótko ostrzyżony facet w garniturze i w krawacie. W lewej ręce trzymał słuchawkę telefoniczną, w prawej – automat stieczkin, dokładnie taki sam, jaki mądrala zdobył w lesie.

– Stać! – rozkazał.

A to łoś z Darnowskiego! „Tylko trzech”!

Gdy Siergiej odrobinę się poruszył, ochroniarz puścił serię.

Dronow ledwo zdążył przysiąść. Po raz drugi ktoś strzelał do niego, stojąc z nim prawie oko w oko, ale ten był o wiele szybszy niż tamten bandzior, a i gnata miał lepszego.

Siergiej zaczął skakać po niedużym pomieszczeniu niczym pajac, myśląc nie o tym, jak załatwić ochroniarza, tylko żeby wyjść z tego cało. Skoczył na parapet, tam zrobił salto i wylądował na wieszaku; potem dał susa w stronę lustra.

Krótkie, drapieżne serie prawie że za nim nadążały. Rozniosły w drzazgi parapet, dały rykoszet od okna (szyby mieli chytre, kuloodporne). Rozpieprzyły w kawałki lustro.

– Ta ta ta! – Do terkoczących serii stieczkina przyłączył się drugi, taki sam odgłos.

Ochroniarza odrzuciło na stół, strzelanina się skończyła.

W drzwiach stał Darnowski, bardzo blady, z pistoletem w ręku. Najwyraźniej miał go przy sobie, a koledze nic nie powiedział.

– Ty Stirlitzu zasrany! – warknął na niego Siergiej – Mówiłeś, że jest tylko trzech! Mało mnie tu nie załatwił przez ciebie!

– Cooo? – Towarzysz nie zrozumiał jego szybkiej mowy, ale sam zaczął mówić to samo. – Nieee rozuuumieem, skood wzioooł siee jeszcze jeeeden. Może czwaaarty zmieeeniaa siee noocooo? Dobraaa, niewaaażnee. Daaleeej!

Dronow bez niego wiedział, że trzeba się ruszać żwawiej, bo łysy naczelnik albo ta farbowana laska, o której mówił Darnowski, po takiej kanonadzie pewnie już złapali za telefon.

Co do dziewuchy się jednak omylił. W korytarzu wpadł na nią od razu za pierwszym zakrętem. Biały kitel, usta otwarte, wytrzeszczone oczy za okularami. Zastygła i stoi. Pewnie usłyszała strzelaninę i osłupiała. Albo może wyskoczyła z gabinetu popatrzeć, co się dzieje, a tu z naprzeciwka – Siergiej, człowiek-błyskawica.

– Trzyyymaaj jooo! – zawołał z tyłu Darnowski. Podbiegł, odepchnął, wczepił się dziewusze palcami w ramiona i przewiercał wzrokiem jej twarz.

Pytanie składało się tylko z jednego słowa:

– Gdzie?

– Ktooo? – pisnęła cieniutko blondynka.

– Sama wiesz!

Nic nie odpowiedziała, tylko przełknęła ślinę, ale mądrala ni stąd, ni zowąd rzekł:

– Taak, pootrzeebuujeemy Iiljiii Pieetroowiicza. Gdziee jeegoo gaabiineet? Proowaadź!

Okularnicy krew odpłynęła z twarzy. Ale nie próbowała się opierać. Pokazała gdzieś drżącym palcem:

– Too taam…

– Prędzej, bo łysy wezwie posiłki! – krzyknął Siergiej, który nie mógł już znieść powolności tamtych dwojga.

Darnowski go zrozumiał. Może już pomału przywykł do prędkiego mówienia?

– Nie wezwie. Jest w pomieszczeniu dźwiękoszczelnym. Nie mógł słyszeć strzałów.

– Skąd wiesz?

Mądrala tylko uśmiechnął się swoim przeklętym uśmieszkiem. Kiedyś będzie musiał go połknąć razem z zębami, obiecał sobie Dronow, a towarzysz od razu spoważniał. Jak gdyby go słyszał.

Korytarz kończył się drzwiami zamykanymi elektronicznie.

– Otwieraj! – rozkazał Robert.

A Siergiej już wyszedł z Rytmu. Nie można go nadużywać; zabiera zbyt dużo sił, a te jeszcze mogą się przydać. Blondynka powiedziała cicho:

– Kod zna tylko Ilja Pietrewicz…

Darnowski znowu ujął dziewczynę za ramiona, jak gdyby miał zamiar ją pocałować.

– To wywołaj go.

Domyślił się, że łysego Ilję Pietrewicza można wywołać! Mądrala to mądrala.

Okularnica nacisnęła jakiś guziczek:

– Tak – odezwał się miły męski głos.

Na wszelki wypadek Siergiej wziął blondynkę dwoma palcami za kark i nacisnął – niby że „w razie czego skręcę ci kark”. Darnowski też wniósł swój wkład: do skroni przystawił jej stieczkina.

– Iljo Pietrewiczu, to ja, Alina.

Pisnął zamek, drzwi się otwarły.


Cicha woda

Siergiej od razu złapał igłę i ruszył do przodu. „Toko tak, toko tak!”.

Pokój bez okien. Sztuczne, silne światło. Jakieś wymyślne urządzenia, szafy z próbówkami, niezrozumiałe schematy na ścianach. Za dużym biurkiem, zawalonym papierami – łysy wujo w złotych okularkach. Z wyglądu profesor.

Zobaczył gości i sięgnął ręką gdzieś w dół, ale gdzieżby tam mógł wyprzedzić Dronowa. Siergiej skoczył wprost od drzwi na biurko, pchnął owego Pietrowicza, ale nie silnie; tak żeby razem z fotelem na kółkach odjechał od guzika (albo co tam miał).

Mimo wszystko pchnięcie było solidne – łysy zatrzymał się dopiero na ścianie; przy okazji rąbnął o nią tyłem głowy, ale niezbyt silnie, w każdym razie nie stracił przytomności.

Od razu zbladł, okulary mu się zsunęły, usta zaczęły drżeć. Zorientował się, co jest grane.

Darnowski siłą usadził w drugim fotelu blondynkę imieniem Alina. Uprzedził ją:

– Jak chcesz żyć, to siedź cicho.

Potem przechylił się przez stół i miło, choć z naciskiem zapytał:

– Gdzie ona jest?

– Pan jest Darnowski. A pan – Dronow…

Pietrowicz przeniósł wzrok z jednego na drugiego i nagle zamknął oczy. Pewnie z przestrachu…

Farbowana baba zawołała: „Oj!”, i też zasłoniła oczy dłońmi.

– Patrzeć tu! – warknął Robert.

Profesor pokręcił głową.

– Siergiej, zmuś go, żeby otworzył oczy!

– Po co? – zdziwił się Dronow. – Gdyby zatkał uszy, to inna sprawa. A pytać możesz i tak.

– Rób, co mówię! – rozzłościł się mądrala.

– A jak go mam zmusić?

– Nie wiem! Przyłóż mu!

Nagle Siergiej się rozzłościł. Tym bardziej że już wypadł z Rytmu.

– Idźże ty! Co to ja, gestapo jestem? Niech gada zwyczajnie. A jak nie będzie gadał, to mu łysinę na pępek wciągnę.

– Nie jest pan na bieżąco, Siergieju Iwanowiczu – powiedział profesor, nie podnosząc powiek. – Pański przyjaciel potrafi skanować przez oczy emanację substancji podkorowej.

– Co?

– Czyta cudze myśli. Ma taki dar.

Siergiej z początku pomyślał, że Pietrewicz robi z niego durnia. Ale potem coś sobie przypomniał i powoli odwrócił się do tego judasza Roberta. Gdzie by ci wpieprzyć, gadzino podła, w okulary czy w szczenę?

– Ja ci wpieprzę! – Darnowski szybko zasłonił twarz, czym ostatecznie się zdradził. – Co, nie zrozumiałeś, Einsteinie? Ilja Pietrowicz chce nas skłócić.

Obszedł stół dookoła i rękojeścią stieczkina jak nie trzaśnie łysego w łeb!

– Gdzie jest Anna?

Rację miał Robert, bydlak, po tysiąckroć rację. Nie czas na kłótnie, potem się policzymy.

– Tak, gdzie jest Maria? – warknął Dronow i pokazał profesorowi pięść.

– Tutaj jej nie ma.

– Nie kłam! – krzyknęli obaj naraz, a Darnowski znowu stuknął Pietrewicza, tym razem w łysinę.

– Tylko nie w głowę, proszę – żałośnie poprosił tamten. – Nie odmawiam odpowiedzi na wasze pytania. Pani, której szukacie, rzeczywiście przebywała tu przez pewien czas. Potem została przewieziona w inne miejsce. Jeśli się nie mylę, dwunastego. Nie, przepraszam, trzynastego. Skończyliśmy robotę, więc nie było sensu jej tu dłużej trzymać.

– Jaką robotę? – drżącym głosem spytał Dronow.

– Badania kompleksowe: fizjologiczne, neurologiczne, psychometryczne, analiza chemiczna. Stwierdziliśmy, że nie jest zomboidem, i wysłaliśmy ją do Sanatorium.

– Zomboidem?

Siergiej popatrzył z zakłopotaniem na Roberta, ale ten też najwyraźniej nie rozumiał.

– No, że nie jest policajem – wyjaśnił profesor, nadal nie otwierając oczu.

– Co ty mi tu farmazony opowiadasz?! – wybuchnął Dronow. – Zaraz ci wydrę gały, żeby w nie Łukicz zajrzał! Gdzie jest Maria?

Łysy aż się skurczył.

– Przysięgam, że zawieziono ją specjalnym samochodem do Sanatorium.

– Trzynastego? – Robert przejrzał notes. – Karetką, o piętnastej dwadzieścia jeden?

– Nie pamiętam, o której. Zdaje się, że tak, w środku dnia. Sam pan może sprawdzić.

Zasłaniając oczy przed Darnowskim, podjechał na fotelu do biurka i zaczął przeglądać teczki.

Siergiej zauważył, że Alina zerka przez palce, ale za każdym razem, kiedy Robert patrzy w jej stronę, znowu szczelnie się zasłania.

A to ci cwanizna, ten Robik! To w ten sam sposób grzebał Marii w myślach? Nic dziwnego, że zawrócił dziewczynie w głowie.

– O, proszę.

Profesor pokazał ciemnoniebieską teczkę z naklejką:


M.I. Dolina, ur. 1970, kategoria Z/M (?)


– Co to jest kategoria Z/M? – nachmurzył się Darnowski.

– Zomboid albo mutant. My się zajmujemy pierwszymi, drugimi – Sanatorium. Obywatelka Dolina nie należy do nas, dlatego została tam wysłana.

Patrzcie, okazuje się, że nazwisko jej brzmi „Dolina”. Ładnie, a co do imienia…

– M.I.! Widziałeś? – rzeki Siergiej z triumfem do mądrali, profesora popychając z powrotem do ściany, żeby nie sięgał do guzika. – Mówiłem, nie żadna Anna, tylko Maria. I co?

– Jakie zomboidy, jakie mutanty? – Robert potrząsnął głową, a na Siergieja machnął ręką. – Sam jesteś Maria. Dawaj to tutaj.

Otworzył teczkę, przeczytał na głos:

– Nazwisko: Dolina. Imię: Marianna. Imię odojcowskie: Igorjewna…

Wymienili spojrzenia. Marianna, tak ma na imię. To znaczy i Maria, i Anna…

Siergiej zajrzał do akt.

Po danych ankietowych, których Robert, śpiesząc się, nie czytał dokładnie, nastąpiły jakieś schematy, diagramy, sprawozdania, naszpikowane niezrozumiałymi terminami, i kolorowe zdjęcia. Właśnie zdjęciom Siergiej najuważniej się przyglądał.

Twarz Marii, to znaczy Marianny, en face, z profilu, głowa z tyłu. Oczy zamknięte, a włosy, cudowne włosy miodowej barwy, ostrzyżone do skóry. To świnie!

Chociaż nawet ogolona na zero wydała mu się niezwykle piękna. Nigdy by nie pomyślał, że naga głowa kobieca wygląda tak bezbronnie, tak… no co, seksownie, a czemu by nie?

– Dlaczego ją ostrzygliście? – nieprzyjemnym tonem spytał Robert.

– To niezbędna procedura przy noografii – odpowiedział Pietrowicz, znów używając niezrozumiałego terminu.

– A dlaczego oczy ma zamknięte?

– Jest po zastrzyku usypiającym.

Były jednak w teczce zdjęcia jej otwartych oczu, prawego i lewego oddzielnie.

– Nawiasem mówiąc, pani Marianna ma niezwykłe oczy. Tęczówka w różnym oświetleniu zmienia światło, nawet zaczęliśmy się spierać co do tego, który z odcieni jest bazowy. W naturze coś takiego spotyka się wyjątkowo rzadko.

Siergiej chciał powiedzieć, że Maria ma zielone oczy, ale zobaczył następną fotografię i zaniemówił.

Leżała tam całkiem naga: na plecach, potem na brzuchu.

Dalej były już same wzory.

– Nic pan z tego nie zrozumie – ostrożnie wtrącił się profesor. – Niech pan popatrzy na sam koniec.

Na ostatniej stronie widniał zapis: 13.05.90 o 15.15 wysłana do Sanatorium z diagnozą „M”.

– Widzicie, przecież mówiłem.

– Kto to jest „policaj”? – nagle ni w pięć, ni w dziewięć spytał Robert. – Kiedy pańska pomocnica zobaczyła nas w korytarzu, jej pierwszą myślą było: „Policaje! Czyżby błędna diagnoza?”.

Ilja Pietrowicz milczał.

– Co z nami zrobicie? Zabijecie nas? – drżącym głosem spytała Alina.

– Jak będziecie się rzucać, na pewno was sprzątniemy – obiecał Siergiej. – Pytaj, Robik!

Mądrala zaczął cedzić słowa:

– Pytanie pierwsze: co to są „policaje”? Pytanie drugie: co to są „zomboidy”? Pytanie trzecie: co to są „mutanty”? Pytanie czwarte: czym zajmuje się Sanatorium? Pytanie piąte: jak tam trafić? To pierwsza porcja pytań. Chce pan dożyć do drugiej – niech pan odpowiada.

I szczęknął bezpiecznikiem. Łysy zadrżał. Jeśli już wykończyć, to najpierw tę blond cholerę, pomyślał Dronow. Ona mniej wie, a Pietrowicz niech zobaczy, co go czeka. Robert też chyba doszedł do takiego wniosku.

– Nie, zaczniemy od pani. Ladies first.

Przeniósł lufę na Alinę.

Ta szybko odpowiedziała:

– Ilja Pietrowicz was oszukał. Teczka jest fałszywa. Wasza przyjaciółka jest tutaj, na podziemnym piętrze. W separatce.

Gwałtownie odwróciła się do profesora.

Ten z pretensją w głosie wymamrotał:

– Ach, Alina, Alina… – i powoli, niechętnie skinął głową.

– Dalej, wstawać – rozkazał strasznie zdenerwowany Dronow. – Prowadźcie!

Szli w takiej kolejności: z przodu Pietrowicz i Siergiej, z tyłu Robert ciągnął pod rękę przerażoną Alinę.

Z korytarza do piwnicy wiodły schody kończące się stalowymi drzwiami.

– Ja znam ten kod – powiedziała blondynka. Widać naprawdę nie chciała umierać.

Podotykała przycisków paluszkami i masywne drzwi się otworzyły. Za nimi było coś w rodzaju przedsionka, długiego na trzy metry, a potem jeszcze jedne drzwi. Alina podkapowała szefa:

– Drugi kod zna tylko Ilja Pietrowicz.

– Pietrowicz nam otworzy, prawda? – Siergiej z lekka szturchnął łysego łokciem pod żebra.

– Tak, tak, oczywiście – wymamrotał tamten.

Był mocno zdenerwowany – nie mógł trafić na właściwe przyciski.

A Siergiej aż dygotał, taki był podniecony. Czyżby miał zaraz zobaczyć Marię?

– Jeśli wy, dranie, cokolwiek jej…

– Nie, nie, zapewniam pana, jest całkiem zdrowa!

Nareszcie.

Drugie drzwi też się otwarły.

– Jeśli pan pozwoli, ja pierwszy – powiedział profesor. – Tu trzeba wiedzieć, gdzie się zapala światło.

I ruszył do przodu w ciemność.

Dronow chciał pójść za nim, nagle z tyłu usłyszał krzyk, huk.

Obejrzał się i zobaczył, że Robert zgiął się wpół, a blond cicha woda z rozmachem wali go kantem dłoni w szyję.

Pistolet upadł na podłogę, Darnowski zgiął się już chyba w dziesięcioro. Siergiej ruszył ostro do przodu, ale Alina zdążyła wyskoczyć z powrotem na schody i zatrzasnąć za sobą drzwi. Obrócił się w drugą stronę, by zobaczyć, że drugie drzwi też się zatrzaskują.

Rytm już się włączył, ale co z tego?

Dronow walnął w jedne drzwi, w drugie. Gdzie tam. Nawet granatem się ich nie rozwali.

A jednak tak się wściekł, że raz za razem rzucał się, kopał, tłukł o stal pięściami; aż piana leciała mu z ust.

Darnowski, jedną ręką trzymając się za pachwinę, drugą za kark, zaczął jęczeć przeciągle:

– Uuspookóój siee, buuldożeeerze! Aaaż weee łbieee huuuczyy. Niee roozuumieeeesz? Tooo kooonieec. Juuuuż pooo naaas…

Rozdział piętnasty

No, tośmy się obudzili

Melodia, jak zwykle, obudziła się pierwsza.

Najpierw Robert usłyszał jej potężny, triumfalny łoskot; potem otworzył oczy, zobaczył biały sufit i kroplówkę przy łóżku, wciągnął w nozdrza specyficzny szpitalny zapach i powiedział w duchu: „Właśnie ocknąłem się po wypadku, powinno się wydarzyć ze mną coś cudownego – jestem tego pewny”.

Przetarł oczy, bo obraz rozpływał się i dwoił – o wiele silniej, niż gdyby po prostu zdejmował okulary.

Ale nie zaczął lepiej widzieć. Wtedy przekręcił głowę, zobaczył szafkę i zaczął macać po niej ręką.

Okularów nie było. Rozbiły się może? Szkoda, mimo wszystko to Dior.

Dziwne. Mam okulary od Diora, a chodzę w indyjskich dżinsach za dwanaście rubli. Zmarszczył czoło, z trudem doprowadzając do ładu mechanizm myślenia i pamięci.

Doprowadził.

Przypomniał sobie.

Wstał gwałtownie.

Cholera! Gdzie są okulary? Nic porządnie nie może zobaczyć!

Robert nie miał dużej wady wzroku, ledwie minus dwa, i mógłby na dobrą sprawę obchodzić się bez okularów, jeśliby, oczywiście, nie prowadził samochodu. Ale w czasie, kiedy był nieprzytomny, jego wzrok katastrofalnie się pogorszył. Zamiast okna widział jasną plamę, zamiast lampy pod sufitem – koło, a kąty dosyć obszernej sali (czy celi?) w ogóle się rozpływały.

Spokojnie, powiedział sobie w duchu Darnowski. Trzeba zaprowadzić w tym chaosie porządek. Odtwórzmy wypadki po kolei.

Dziesiąty maja – pamiętam.

Szaloną pogoń po Lesie Artiuchowskim, a potem przez pole – pamiętam.

Potem podsłuchał wewnętrzny głos gliniarza: To oni, kuma! Zaraz trzeba zameldować!, i zrozumiał, że porwana niwa jest ścigana. Rozstał się z Dronowem. Co potem? Ach, prawda, Nina.

Skrzywił się.

Kiedy trzeba było znaleźć jakiś azyl czy tak zwaną melinę, Robert się nie patyczkował. Poszedł do kulturalnego miejsca, do Teatru na Tagance; poczekał na ulicy, aż będzie przerwa i publiczność wyjdzie na papierosa, a wtedy zaczął szukać wzrokiem samotnych kobiet. Przeczytał u jednej – o sobie: Patrzy na mnie, niechby lepiej podszedł. Sympatyczny i chyba nie żłób. Daj sobie spokój, Ninka. Nie dla ciebie taki fart. Wszystkie kobiety dookoła, ma się rozumieć, wydawały mu się okropnie brzydkie, ale ta była brzydka nawet według standardowych pojęć: grubawa, kaczy nos, niezbyt zadbana. W ogóle, typical: „stara panna, sawantka”. Pokręcił się koło niej, kompletując informacje. Samotna. Tłumaczy z angielskiego i udziela korepetycji. Nieźle zarabia. Mieszka sama. Faceta nie ma i już straciła na to nadzieję. Mówi o sobie „Ninka”.

Właśnie u niej się przechował, kiedy prowadził obserwację willi na Czarnoposadzkiej. Chodził tam jak do pracy, nie było go od rana do późnego wieczora, a nocami płacił za azyl – pocieszał panią domu za pomocą psychoanalizy i seksoterapii. Z tą ostatnią nie było problemów. Ledwie wspomniał Wenus Anadyomene, od razu stawał się seksualnym stachanowcem.

Ninki oczywiście szkoda. Wykorzystał poczciwą babę i zwiał bez pożegnania. Chociaż kto z kogo korzystał, właściwie trudno powiedzieć. Do samej emerytury będzie miała co wspominać.

Gorzej z Inną. Powinna wrócić dwudziestego czwartego, a dzisiaj już… którego właściwie? Czy jeszcze ciągle jest dziewiętnasty maja? Zmrużył oczy, bo z okna padało mocne światło. Nie, już dwudziesty. Ile godzin przeleżał bez świadomości?

Wczoraj wieczorem obaj z Dronowem, jak dwaj idioci, dali się złapać w najprostszą w świecie pułapkę. Cicha myszka Alina owinęła ich wokół palca, a Ilja Pietrowicz z przymrużonymi oczami w lot ją zrozumiał. Nie było tam w piwnicy żadnej Anny, to jasne.

W pułapce musieli tkwić dosyć długo, już nie starczało im tlenu, na całym ciele wystąpił wstrętny pot. „Koniec, udusimy się”, powiedział Dronow. Wtedy jednak pod sufitem rozległo się jakieś lekkie syczenie, powietrze się zakołysało, a Robert poczuł znajomy zapach. Piękne dzięki, już wąchałem; tak samo pachniał pojemnik wstrzelony przez okno.

Obaj, nauczeni doświadczeniem, zatkali nosy, a Siergiej jeszcze zasłonił usta mokrą od potu koszulą.

Ale po sekundzie Robert się rozmyślił.

– Niech nas usypiają – powiedział. – To znaczy, że jeszcze nie koniec. Oddychaj nosem, Rambo. Jaki mamy wybór? Sleep tight *

Na tym wspomnienia się, naturalnie, skończyły. Dalej były tylko sny; długie, ciężkie, jednostajne, tak jak zwykle widzenia senne pochodzenia chemicznego. Wtedy, w mieszkaniu na Kuźminkach, czy to nawdychali się mniej, czy też skład był trochę inny – dość, że obudzili się szybko. A teraz całe ciało zdrętwiało, a na dworze był ranek albo już w ogóle dzień – proszę, jak leniwie świeci słońce.

Ale co mu się właściwie śniło?

Jakiś głos cały czas zadawał pytania. Inny, niejasno znajomy, na nie odpowiadał. Każde słowo dudniło donośnym echem. Rozmowa była niekończącą się udręką, ale czego dotyczyła, trudno orzec.

Robert znowu przetarł oczy, mając nadzieję, że mgła się rozwieje.

Nie, nie rozwiała się, ale – rzecz ciekawa – jego paznokcie były krótko przycięte. A miał je długie i niezbyt czyste, to dobrze pamiętał. Właśnie ten, na wskazującym, się ułamał, kiedy na Czarnoposadzkiej właził na ścianę. A teraz był w zupełnym porządku.

Proszę, co za obsługę tu mają, ironicznie stwierdził Darnowski dla dodania sobie odwagi: robią nawet manikiur.

Drzwi cichutko skrzypnęły. Wszedł człowiek, ale przez mgłę ani twarzy, ani ubrania nie można było dostrzec. Tylko że ciemny na dole i pośrodku, a góra biała. Pewnie siwy.

– No, tośmy się obudzili – powiedział wesoło dziwnie znajomy głos, chociaż Robert był przekonany, że słyszy go po raz pierwszy. – Kroplówka już nam niepotrzebna. Zaraz napijemy się świeżej kawki, pobudzającej miksturki i będziemy jak nowi.

Podszedł do łóżka, usiadł.

Robert mocno zmrużył oczy i dojrzał mądrą, pomarszczoną twarz, starannie zaczesaną siwiznę.

– Gdzie jestem? Kim pan jest?

– Jest pan w Sanatorium. Tak, tak, w tym właśnie. A ja jestem pułkownik Wasiljew, Aleksander Aleksandrowicz.

Stary! Na pewno ten. Ten właśnie, którego w myślach wspominał samobójca Locha.

Lekkie kroki, melodyjne pobrzękiwanie, aromat kawy. W ubogim polu widzenia Darnowskiego pojawiła się wysoka kobieta w bieli.

– Dziękuję, Lusiu. Niech pani tu postawi. Kroplówkę proszę. Zręczne palce zajęły się łokciem Roberta – coś tam pociągnęły, coś posmarowały i chyba nawet przypudrowały.

– Czy coś jeszcze, Aleksandrze Aleksandrowiczu?

– Ubranie jest tutaj? Aha. No, to już wszystko. A pan, Robercie Łukiczu, niech wypije to. Pomoże panu uwolnić się od niepożądanych objawów.

Darnowski ochoczo sięgnął po szklankę. Miał szaloną chęć uwolnić się od niepożądanych objawów, szczególnie od tej diabelskiej mgły. Żeby popatrzeć w oczy towarzyszowi pułkownikowi.

Wypił do ostatniej kropli pachnącą mentolem miksturę. W głowie rzeczywiście mu się rozjaśniło. W oczach, niestety, nie.

– Co jest z moimi oczami? – spytał Robert – Proszę mi oddać okulary.

– Okulary są w kieszeni na piersi pańskiej kurtki; wisi, o tam, na krześle. Tyle że nic panu nie pomogą. Zakropiono panu atropinę, żeby zbadać dno oka. Proszę się nie obawiać, wzrok ma pan dosyć przyzwoity. Niewielka krótkowzroczność. Jeśli pan zechce, można skorygować. Mamy dobre układy z Centrum Mikrochirurgii Oka profesora Fiodorowa, załatwimy zabieg poza kolejnością.

Cholera, jak nie w porę, pomyślał Darnowski, a potem przypomniał sobie o profesorze Ilji Pietrowiczu. Pułkownik kituje z tym dnem oka. Po prostu kagebiści wiedzą o Darze. Dlatego wpuścili mu atropinę do oczu, żeby nie mógł czytać im w myślach.

– Lubi pan czarną, mocną arabikę, z trzema łyżkami cukru – Aleksander Aleksandrowicz nie spytał, ale jak gdyby sobie przypomniał.

– Skąd pan wie?

Dziwaczny pomysł: aresztowali Innę i przesłuchali, od nikogo więcej nie mogli się dowiedzieć o takim szczególe. E, bzdury! O co ją wypytywali, o kawę?

– Ja wszystko o panu wiem.

– Od kogo?

– Od pana, Robercie Łukiczu. Pan sam przecież mi to wszystko opowiedział w czasie naszych rozmów.

Darnowski zamrugał oczami.

– Czyżbyśmy się kiedyś spotkali? Jakoś sobie nie przypominam.

Wasiljew roześmiał się, ale dobrodusznie, nie szyderczo.

– Wiele, wiele razy. Pan tego po prostu nie pamięta. Widocznie panu się zdaje, że przespał pan kilka godzin, a w rzeczywistości gości pan u nas już długo.

A więc to nie były sny, te pytania, dudniące pod czaszką odpowiedzi…

– Pan mnie przesłuchiwał nafaszerowanego jakimś świństwem, paraliżującym wolę?

– Nie tylko wolę. Co nie mniej istotne, ten preparat ściera w substancji podkorowej wszelkie wspomnienia o przesłuchaniu, oprócz najbardziej podstawowych. Wiem o panu wszystko. Absolutnie wszystko. I to, co nas interesowało z zawodowego punktu widzenia, i to, co pomogło nam po prostu odtworzyć strukturę pańskiej osobowości. Chce pan, żebym powiedział, jak nazywała się pańska przedszkolna miłość? Miła Brusnikina. A o zacnego Rafaiła Sigizmundowicza, przyjaciela mamy, jest pan zazdrosny całkiem niepotrzebnie. Pańskie koszmary erotyczne nie mają w tym wypadku żadnych podstaw. Trzy lata temu Rafaiła Sigizmundowicza operowano na raka prostaty i obecnie ich stosunki z Lidią Lwowną są czysto platoniczne.

Teraz Robert pożałował, że nie posiadł, jak Dronow, daru błyskawicznych ruchów. Wziąłby zaraz gładkiego sukinsyna za frak i walnąłby tą szlachetną siwizną o ścianę.

– Po cholerę mnie pan budził, pułkowniku? – wycedził Robert. – Dłubałby pan sobie w moim mózgu dalej; to zajęcie godne pańskiej instytucji.

– No, w pańskich ustach taki zarzut brzmi dosyć dziwnie. – Wasiljew znowu się roześmiał.

W dziesiątkę, pomyślał Darnowski.

– A wybudziliśmy pana, bo taka była decyzja kierownictwa. Z początku zamierzaliśmy wziąć pana na długoterminowe przechowanie kriopsychiczne…

– Co to takiego?

– „Krio” to – zimno, „psycho” – no, sam pan wie. Niektórzy pańscy… koledzy leżą u nas w izolatkach po kilka lat. Tylko przewracamy ich jak kłody i robimy masaż, żeby nie dostali odleżyn. Ale pana postanowiliśmy zaktywizować.

– Jacy znowu koledzy? Nie mam żadnych kolegów! I dlaczegóż to postanowiliście mnie zaktywizować? - Teraz Robert skrzywił się. Bardzo mu się to słowo nie spodobało.

– Dlatego, że musi pan podjąć pewną decyzję – odpowiedział pułkownik na drugie pytanie, pierwsze puściwszy mimo uszu.

Darnowski pomyślał: czegoś ode mnie potrzebują. Czego właściwie, nie jest teraz takie ważne. Najważniejsze, że mam punkt oparcia, mogę więc przejść do ataku.

I zapytał o rzecz najważniejszą:

– Gdzie jest Anna?

Aleksander Aleksandrowicz pokiwał głową z satysfakcją.

– Cały czas czekałem, kiedy pan o to spyta. Pański towarzysz na przykład zainteresował się losem wyjątkowej kobiety, ledwo otworzył oczy. Ale to zrozumiałe: nie jest typem refleksyjnym tak jak pan, lecz zdecydowanie emocjonalnym.

– Gdzie jest Anna? – powtórzył z uporem Robert.

– Marianna Igorjewna też przebywa u nas, gdzie by indziej. Niech się pan o nią nie martwi, wszystko jest w absolutnym porządku.

– Chcę ją zobaczyć.

Pułkownik westchnął; chyba już zaczęło go to nudzić.

– Może najpierw wysłucha mnie pan do końca? Proszę mi wierzyć, powiem panu dużo ciekawych rzeczy.

– Nie – uciął Darnowski. – Najpierw muszę ją zobaczyć. A jeśli pan mnie okłamał… – Nie dokończył zdania, poprzestał na tonie groźby, bo nie wiedział, czym można przestraszyć tego dobrodusznego i pewnego siebie dżentelmena.

Oczywiście, Wasiljew ani myślał się bać. Uśmiechnął się i rozłożył ręce.

– No taaa… W stanie pasywnym rozmawiało mi się z panem o wiele łatwiej. Ale za to w aktywizowanym ciekawiej.

I wesoło odchrząknął.

– Co w tym śmiesznego? – spytał szorstko Robert.

– To, że różnica między wami i obywatelem Dronowem, mimo całej gamy przeciwieństw, absolutnie znika, kiedy sprawa dotyczy pewnej miłej panny. Reakcja jest po prostu identyczna. Siergiej Iwanowicz, którego iloraz inteligencji jest prawie dwukrotnie niższy niż pański, oświadczył mi to samo: O niczym nie chcę słyszeć, dopóki jej nie zobaczę.

Darnowski spojrzał wrogo na rozmówcę.

– Nawet IQ mi pan sprawdził?

– Sprawdziliśmy wszystko, co tylko było możliwe.

– Dosyć tej paplaniny! – warknął Robert. Ten stary potwornie go drażnił. – Gdzie jest Anna?

Aleksander Aleksandrowicz westchnął ze smutkiem.

– Oj, nieładnie, nie szanuje pan starszych. To skutek megalomanii, którą wytworzył w panu tak zwany Dar. No dobra. Jak to się mówi, ustępuję w obliczu przemocy. – Nie, jednak robił sobie jaja, teraz to było jasne. – Pańskie ubranie, jak już mówiłem, jest tutaj. Szczoteczka do zębów i grzebień są w łazience. Golić się pan nie musi, zrobiła to Lusia godzinę temu, kiedy pan jeszcze spał. Kiedy doprowadzi się pan do porządku, proszę iść korytarzem na lewo. Na końcu są drzwi.

Pułkownik wstał.

– I tam będzie Anna? – spytał Robert z niedowierzaniem.

– Już tam jest.


Scena druga i trzecia

Przy dziwnym akompaniamencie marsza i bolera Darnowski szedł jasnym korytarzem z sympatycznymi akwarelkami na ścianach. Pomylić drzwi niepodobna; znajdowały się tam tylko jedne, na samym końcu.

Serce tłukło się, prawie jak u Dronowa, kiedy był w Rytmie. Czyżby za drzwiami była Anna?

Oparł się ręką o ścianę, czując, że powinien złapać oddech. A i nogi miał jakby drewniane. Mięśnie tak zesztywniały, czy co?

Za oknem widać było trawnik, drzewa. Tuż przy oknie kołysała się gałąź. Robert wytężył wzrok i zobaczył, że liście na niej nie są młode, jak jeszcze wczoraj, to znaczy dziewiętnastego maja, ale grube, nasycone słońcem. Ile to już tygodni?

Przed samymi drzwiami zatrzymał się znowu. Westchnął głęboko. Nacisnął klamkę.

Duży pokój, w otwartym oknie poruszają się zasłony, pachnie świeżością i kwiatami.

Cztery fotele. W jednym chyba siedzi Wasiljew, w każdym razie ktoś siwy, pozostałe trzy – jak gdyby stały puste.

– Scena druga – powiedział siwy. Tak, to był pułkownik. – Ona i on.

Robert zrobił kilka kroków i nagle zobaczył, że skrajny fotel z prawej nie jest pusty, z podwiniętymi nogami i obejmując rękami ramiona, siedzi w nim… tak, tak!

– Anna!

Rzucił się do niej.

Myślał, że jest ogolona na zero – przecież na własne oczy widział to na zdjęciu – ale Anna na głowie miała stylowego jeżyka, bardzo jej pasującego. Żeby na tyle odrosnąć, włosy potrzebują trzech miesięcy, co najmniej. Czyżby minęło aż tyle czasu?

Nieważne!

Objął ją i ona też objęła go za ramiona. Nie pocałowali się, ale prawie dotykając się czołami, patrzyli sobie prosto w oczy, a to było o wiele ważniejsze.

Ty żyjesz! Co oni z tobą robili?

Nie wiem. Dopiero co się obudziłam. Gdzie jesteśmy?

To jakaś siedziba KGB, nazywa się „Sanatorium”. Boże, jak długo cię nie widziałem!

Czyżby? - W niebieskich oczach mignęło zdziwienie. – Pamiętam przezroczysty dym, upadlam… i obudziłam się tutaj. Dlaczego ostrzygli mi włosy? Jestem brzydka, tak?

Trzeba było oddać sprawiedliwość pułkownikowi. Taktownie milczał, pykał tylko z fajeczki, wypuszczając kłęby wytwornie pachnącego dymu. Zresztą Robert o nim zapomniał.

Jesteś piękna. Jeszcze piękniejsza niż poprzednio. Przypomniał sobie biedną Innę z jej włosami mysiego koloru, pulchnym ciałem, namiętnym posapywaniem, i aż go skręciło z obrzydzenia.

Szczęknęła klamka u drzwi.

– Scena trzecia – z komiczną powagą obwieścił Wasiljew. – On, ona i rywal.

Robert odwrócił się i zmrużył oczy.

– Maria!

Od przeciwległych drzwi, niezgrabnie rozkładając ręce, biegł Dronow.

– Odczep się od niej!

Ordynarnie odepchnął Darnowskiego. Objął Annę, zaczął ją całować.

Robert poczuł wściekłość. Zamachnąwszy się, chciał przyłożyć chamowi, ale diabelska atropina mu przeszkodziła – pięść przesunęła się po policzku rywala. Terminator na chwilę się odwrócił i pchnął Darnowskiego w pierś, tak że ten opadł na fotel.

– Panowie rywale, break! - rzucił zaniepokojony Aleksander Aleksandrowicz. – Robercie Łukiczu, niech pan nie wstaje! A pan, Siergieju Iwanowiczu, niech siada!

Okej, usiedli. Ale kiedy Robert przysunął fotel bliżej, żeby widzieć oczy Anny, Dronow zaraz wrzasnął:

– Nie klej się do niej!

– Nic nie widzę – powiedział Darnowski z godnością. – Zapuścili mi atropinę! Widzisz, gnoju, jakie mam źrenice?

Dronow zaczął sapać.

– Wyglądasz, jakbyś przez tydzień pił na umór.

– Że na umór, to fakt, ale boję się, że dłużej niż tydzień…

Wasiljew postukał fajką w oparcie fotela.

– Proszę o uwagę! Prośba panów została spełniona – Marianna Igorjewna jest przed wami. Jak widzicie, cała i zdrowa. Teraz może zechcą mnie panowie wysłuchać.

Posłuchajmy go, powiedziało spojrzenie Anny.

– Niech pan mówi, słuchamy – przytaknął Robert. Obok niej czuł się dobrze.

– Wal pan – przytaknął i Dronow, który razem z fotelem przysunął się do Anny z drugiej strony.

– Zabieraj rękę! – syknął na niego Robert. – Myślisz, że jestem całkiem ślepy? Bo ja też zacznę!

– Dobra, dobra – warknął mistrz sportu.

Aleksander Aleksandrowicz roześmiał się, ale jakoś z roztargnieniem. Wyraźnie szykował się do poważnej rozmowy.

– No więc tak. Jestem Aleksander Aleksandrowicz Wasiljew, pracownik pewnej specjalnej instytucji, która – ujmijmy to tak – jest związana z Komitetem Bezpieczeństwa Państwowego. To, że z wami rozmawiam, oznacza, że pomyślnie przeszliście bardzo skomplikowaną i wieloetapową procedurę sprawdzania. Mówiąc językiem prawników, w waszych czynach nie dopatrzyliśmy się znamion umyślnego działania. A i same czyny…

Oni o mnie wiedzą, dlatego zabrali mi moje normalne widzenie - mówił tymczasem Robert do Anny. – A ty? Twoje oczy w porządku?

Tak.

Znakomicie. Będziesz moimi oczami. Mów mi, co ten człowiek myśli naprawdę. Jakim go widzisz?

Na kilka sekund się odwróciła, przypatrując się mówiącemu.

Nie nazywa się ani Aleksander Aleksandrowicz, ani Wasiljew. To człowiek mądry, chytry, ale o niczym nie decyduje. Jest ktoś inny, którego rozkazy ten wykonuje.

Debil Dronow głośno szepnął:

– Odsuń się od niej, palancie!


Nie z tej ziemi

– W naszych czynach nie dopatrzono się znamion przestępstwa? – przerwał Robert fałszywemu Aleksandrowi Aleksandrowiczowi, machając ręką na byłego towarzysza.

– Tak. Pan i Siergiej Iwanowicz zabiliście czterech pracowników KGB i jeszcze dwóm zadaliście ciężkie obrażenia cielesne, niemniej postanowiono nie pociągać was do odpowiedzialności. Po pierwsze, my w Sanatorium sami nie trzymamy się norm prawa – jak się to mówi, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą (ale o tym trochę później). A po drugie, reagowaliście tak, jak powinniście byli reagować. Powtarzam: nie jesteście o nic oskarżeni i jeśli chcecie, możecie sobie iść, dokąd dusza zapragnie. Nikt was nie będzie straszył ani szantażował. Wybór, którego musicie dokonać, powinien być nie wymuszony, ale dobrowolny.

Pułkownik (stopień chyba jednak był prawdziwy) podniósł dłoń, uprzedzając pytania.

– A teraz zdradzę wam absolutnie tajną informację. – Wytrzymał pauzę i cicho, z powagą rzekł: – Ludzkości grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wewnętrzne, ale z zewnątrz.

– Pewnie przybysze z innej planety? – parsknął Robert.

– Tak. I niepotrzebnie się pan uśmiecha, Robercie Łukiczu. To nie komiks ani thriller, ale autentyczny, chociaż ściśle utajniony, fakt. Istnieje jakaś pozaziemska siła, znajdująca się na o wiele wyższym poziomie rozwoju. Od dawna obserwuje naszą planetę. Prawdopodobnie już od stuleci. My zaś ledwie czterdzieści lat temu dowiedzieliśmy się, że mają nas na oku. Dopiero wtedy nasza nauka i technika na tyle się rozwinęły, że zdołaliśmy stwierdzić istnienie pozaziemskiego monitoringu; odkrycia dokonała w 1947 roku obrona przeciwlotnicza USA. Od początku lat sześćdziesiątych supermocarstwa zdecydowały się na aktywną obronę przed nieproszonymi obserwatorami. Olbrzymie wydatki na loty kosmiczne i badania w latach siedemdziesiątych oraz pierwszej połowie osiemdziesiątych tłumaczyć należy właśnie tym. Państwo radzieckie, nie najbardziej dostatni kraj świata, przeznaczyło miliardy nie na to, żeby „na Marsie kwitły jabłonie”. Razem z Amerykanami staraliśmy się zbudować system obrony kosmicznej. Ale kilka lat temu kompetentne organy doszły do wniosku, że te wysiłki i nakłady finansowe nie dają właściwych rezultatów. Dla Migrantów nasze stacje orbitalne i wahadłowce to po prostu dziecinne zabawki. Amerykanie na razie jeszcze się upierają, ale to już ich sprawa (chcą wyrzucać pieniądze w błoto, niech wyrzucają); Związek Radziecki wybrał inny sposób walki z Migrantami, tańszy i bardziej efektywny.

– Dlaczego nazywacie ich Migrantami? – spytał Darnowski, oszołomiony tym, co usłyszał.

– Dlatego, że i my, i nasi partnerzy z NATO jesteśmy zgodni: celem „obserwatorów” jest przygotowanie odpowiednich warunków osiedlenia się na Ziemi. Działają bez pośpiechu, ostrożnie. Może tam u nich żyje się dłużej, a może w ogóle czas biegnie dla nich w całkiem innym tempie. Ale nasza planeta wyraźnie ich interesuje. A co się tyczy ludzi, to Migranci się nam przyglądają i zastanawiają, co będzie lepsze: przystosować nas, byśmy im usługiwali, czy zniszczyć. Zdaje się, że skłonni są wybrać drugi wariant, przy czym zadanie to pozostawiają chyba nam samym.

– Jak to? – nie zrozumiał Dronow.

– Przez samolikwidację. W dodatku taką, by środowisko poniosło jak najmniejsze straty. Jest właściwie pewne, że pomysł i zasadę działania bomby neutronowej podrzucili Amerykanom właśnie Migranci. Chcą nas wytępić jak karaluchy, nie niszcząc przy tym planety.

Ale trik został zdemaskowany i się nie udał. Właśnie toczą się tajne rozmowy radziecko-amerykańskie, których rezultatem będzie zakaz i likwidacja broni neutronowej. Nie ulegnie natomiast zniszczeniu strategiczna broń jądrowa. Wcale nie dlatego, że wielkimi mocarstwami rządzą maniacy czy samobójcy; obrońcy pokoju niepotrzebnie się więc tak ciskają. Tak jakby kierownicze elity nie rozumiały, że Ziemia jest beczką prochu, gotową w każdej chwil wybuchnąć! Ale na tym właśnie polega gwarancja naszego przeżycia: Dopóki mamy ów sławetny guzik, Migranci nas nie tkną. Bo możemy rozwalić planetę w drobny mak, a wtedy oni będą się musieli obejść smakiem.

– No, nieźle – rzeki na to były mistrz.

Anna zaś patrzyła na pułkownika pytająco, tak że Robertowi nie udawało się spotkać z nią wzrokiem.

– Dlatego nasi wrogowie sięgnęli po nową metodę. – Wasiljew już od dłuższego czasu się nie uśmiechał, jego twarz była skupiona i surowa. – Aktywnie propagują ideę powszechnego rozbrojenia nuklearnego. Tak zwane odprężenie, jeśli zwróciliście uwagę, zaczęło się od razu po katastrofie czarnobylskiej. Zbieżność ta nie jest przypadkowa. Mamy informacje, że Migranci bardzo się przestraszyli, by ludzkość nie zniszczyła Ziemi przez własną głupotę i nieostrożność. Darnowski podniósł rękę.

– Chwileczkę. Czegoś tu nie rozumiem. Powiedział pan: „aktywnie propagują”. Ale w jaki sposób? Cóż to, mają u nas swoje przedstawicielstwa, czy jak?

– Nie przedstawicielstwa, tylko przedstawicieli. Migranci potrafią wpływać na zachowanie się ludzi, podporządkowywać ich swojej woli. Szczególnie interesują ich działacze państwowi i społeczni. Nasi wrogowie torują drogę na górę swoim agentom, pomagają im robić kariery, dochodzić do kluczowych stanowisk. Dlatego właśnie w wielkich państwach stworzono ściśle tajne struktury w rodzaju naszego Sanatorium. Ich zadaniem jest kierowanie oporem przeciwko Migrantom: demaskowanie zdrajców i agentów, przeciwdziałanie ich intrygom. Już na początku lat sześćdziesiątych przy KGB stworzono „wydział kosmiczny”. Wówczas pracowało w nim ledwie piętnastu pracowników. Trafiłem tam jako chłopiec, od razu po ukończeniu studiów. Następnie, kiedy rozmiary zagrożenia stały się wyraźniejsze, wydział przekształcono w poważną strukturę o pokojowej nazwie Centrum Działań Profilaktycznych. Sanatorium to nazwa nieoficjalna, od łacińskiego sanatio - to znaczy sanacja, uzdrowienie. Analogiczne instytucje znajdują się w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Japonii i RFN. Niestety, zimna wojna sprawiła, że współpraca między nami przez długi czas prawie nie istniała. Niektórzy są zdania, że rywalizacja Wschód-Zachód też została spowodowana przez Migrantów. Stara zasada: „Dziel i rządź”.

Robertowi w końcu udało się ściągnąć wzrok Anny.

Co ty o tym wszystkim sądzisz? I jeszcze: co naprawdę myśli ten pułkownik?

Nie wiem. Nie wiem… Ale ten człowiek naprawdę wierzy w to, co mówi. Bądź ostrożny. Kiedy będziesz podejmował decyzję, decyduj nie rozsądkiem, ale duszą.

Darnowski ściągnął brwi.

Jaką decyzję?

Wkrótce się dowiesz.

Jak to duszą?

Sam zrozumiesz.

I znowu się odwróciła.

Pułkownik zaś, nieświadomy tej bezgłośnej wymiany poglądów, ciągnął swój wykład:

– Nasze radzieckie Sanatorium pierwsze stwierdziło, że kontaktu z intruzami nie uzyska się, latając w kosmos prymitywnymi blaszankami. Może go natomiast dać praca agenturalna, czyli to, w czym my, czekiści, jesteśmy tradycyjnie mocni. Przecież największym problemem w tej wojnie jest prawie całkowity brak informacji o przeciwniku. Nie wiemy, kim są Migranci, gdzie znajduje się ich planeta, jak wyglądają. Wnioskując z tego, że pociągają ich warunki naturalne Ziemi, ich fizjologia powinna być zbliżona do ludzkiej. Do tej pory jednak żaden z Migrantów nie dostał się w nasze ręce – ani żywy, ani martwy. Kilka razy znajdowaliśmy mikroskopijne resztki aparatów latających, owych sławetnych UFO, które uległy rozbiciu albo szczęśliwym trafem strącone zostały przez nasze rakiety. Ale nie było z nich wielkiego pożytku; najprawdopodobniej pojazdy mają wmontowany mechanizm samoniszczący. Zdecydowaliśmy zatem, że będziemy dobierać się do tych istot poprzez zwerbowanych przez nich agentów. Po pierwsze ludzie-renegaci coś z pewnością wiedzą o swoich panach z innych planet. A po drugie, prędzej czy później przy pomocy podwójnego agenta złapiemy i kosmicznego gościa.

Robert spojrzał z niepokojem na Annę – czy zrozumiała, dokąd zmierza weteran antymigranckiego ruchu oporu. Ale dziewczyna nadal nie patrzyła na niego; twarz miała jakby nieobecną.

– Działamy jak partyzanci na Białorusi – rzekł z gorzkim uśmiechem pułkownik. – Nie walczymy z Niemcami, tylko z rodakami – „policajami” *. Właśnie „policajami”; tak u nas w Sanatorium nazywamy świadomych zdrajców ludzkości. Czasem te wyrzutki dochodzą do bardzo wysokich stanowisk, mając poparcie swoich protektorów, a oprócz tego – nietuzinkowe zdolności. O, Migranci potrafią dobierać kadry. – Znowu niewesoły uśmiech. – Międzynarodowy termin dla takich ludzi to „zomboidy”, dlatego że należą nie do siebie, ale do tych, którzy ich zombifikowali. Tego materiału nie da się już użyć dla dobra ludzkości.


Troje mutków

– Oprócz zomboidów istnieją jednak tak zwani mutanci, albo, jak nazwali ich nasi chłopcy, mutki. To ludzie, którzy z tej lub innej przyczyny znaleźli się w polu widzenia Migrantów, zostali poddani obróbce i odznaczają się różnego rodzaju niezwykłymi zdolnościami. Jeden na przykład potrafi oddychać pod wodą, inny latać, jeszcze inny – możecie się śmiać – być źródłem prądu.

Ale nikt się nie śmiał. Nawet do Dronowa coś w końcu dotarło: z trwogą popatrzył na Roberta.

Aleksander Aleksandrowicz wciąż tym samym konfidencjonalnym tonem ciągnął:

– Co do tego, w jakim celu Migranci to robią, zachodzi różnica poglądów. Możliwe, że eksperymentują, czy nie można ludzi użyć do obsługi, przydzielając im rozmaite użyteczne funkcje: człowiek-ptak, człowiek-ryba, człowiek-generator i tak dalej. Zgodnie z drugą hipotezą mutki to swego rodzaju miny o opóźnionym działaniu. Migranci rozrzucają ich w najróżniejszych miejscach, żeby kiedyś aktywizować w jakichś swoich celach. Kiedy uda się nam natrafić na kogoś takiego, bierzemy go pod uważną obserwację. Mutków śledzą z pewnością także Migranci, a to znaczy, że jest szansa prędzej czy później schwytać kogoś z nich albo choćby „policaja”… – Pułkownik uśmiechnął się rozbrajająco. – Zrobię teraz przerwę, bo widzę po waszych twarzach, że już rozumiecie, ku czemu zmierzam.

– Jesteśmy mutkami? – oburzył się Dronow.

– Tak, jesteście mutantami.

– Szczęście, że nie policajami – zauważył zjadliwie Darnowski.

– Tak, tego mogę wam pogratulować. – Wasiljew popatrzył na niego poważnie. – Żeby zdjąć z was to podejrzenie, potrzebowaliśmy długotrwałych, gruntownych badań. Tak naprawdę należałoby kontynuować je jeszcze przez kilka miesięcy, bo nie wszystkie testy zostały przeprowadzone, ale kierownictwu potrzebni byliście właśnie teraz.

– Dlaczego? – Robert wysunął się do przodu, starając się dostrzec wyraz twarzy Aleksandra Aleksandrowicza.

– O tym wkrótce się pan dowie. Nie ode mnie.

– A co to był ten Biały Słup? – spytał nagle Dronow. – No, ten, w który wjechał autobus?

– Ma pan na myśli incydent z dziesiątego maja osiemdziesiątego roku? – uściślił Wasiljew. – Autobus wjechał w aparat latający Migrantów, który właśnie wylądował nocą na szosie. Analogiczny wypadek zdarzył się w Nevadzie w roku sześćdziesiątym czwartym, ale tam zginęli wszyscy pasażerowie. Statki Migrantów wykonane są z jakiegoś nadzwyczaj trwałego materiału, rakieta „ziemia-powietrze” rozbija się o niego w drobny mak, jeśli tylko przypadkowo nie trafi w dyszę. Wy dwaj, rzecz jasna, też zginęliście, ale byliście mniej zdeformowani niż reszta, więc Migranci zdołali przywrócić was do życia. Nie znaleźliśmy na waszych ciałach śladów interwencji medycznej, ale to dlatego, że nasz sprzęt znajduje się na zbyt niskim poziomie. Na pożegnanie Migranci zrobili prezent każdemu z was. Być może zresztą wasze nadzwyczajne zdolności są po prostu ubocznym efektem operacji; to też jedna z wersji.

Robert bardzo chciał się dowiedzieć, co o tym wszystkim myśli Anna. Zwrócił się do niej i nagle zobaczył, że dziewczyna śpi, zwiesiwszy głowę na ramię.

– Co się z nią stało? – zawołał. – Jest chora?

– Nie, nie. – Aleksander Aleksandrowicz podniósł ręce w uspokajającym geście. – Po prostu usnęła. Fizycznie jest słabsza niż wasza dwójka. I w dodatku znajdowała się w stanie pasywnym o dziesięć dni dłużej. Niech odpocznie. Jest tutaj osobą drugiego planu, wspomagającą.

– No właśnie! – spostrzegł się Darnowski. – Co ma z tym wspólnego Anna? Przecież nie było jej w autobusie.

– Właśnie nad tym łamaliśmy sobie głowę przez cały ostatni rok, kiedy tylko pojawiła się w pobliżu was dwóch. Najpierw przeważał pogląd, że Marianna Dolina jest zomboidem, podesłanym, żeby zaktywizować naszych mutantów. A być może po to, żebyście się nawzajem zlikwidowali, bo okazaliście się nieprzydatni dla jakiegoś nieznanego celu. W pewnej chwili, kiedy skoczyliście sobie do gardeł, wydało się nam, że prawdziwa jest druga wersja. Grupa obserwacyjna podjęła spontaniczną decyzję, żeby was dwóch ocalić, a ją zabrać na obserwację do laboratorium. Ale Marianna Igorjewna nie jest zomboidem. Najpewniej też należy do kategorii mutantów. Co prawda natura jej daru nie jest do końca jasna. Najprawdopodobniej to hipertroficzna intuicja, to znaczy ponadracjonalna zdolność przeczuwania wydarzeń. Poza tym Marianna, sądząc po niektórych objawach, potrafi w sposób niewerbalny oddziaływać na emocje otoczenia. A co łączy ją z wami, to akurat wiemy. Swój trudny do zidentyfikowania talent otrzymała w tym samym czasie i właśnie tam, gdzie wy.

– Jak to? – zdziwił się Dronow.

– W roku osiemdziesiątym miała dziewięć lat. Szła do domu z pensjonatu „Brzózki”, niosła torbę z produktami żywnościowymi. Prowiant był kradziony, dlatego właśnie dziewczynka znalazła się na szosie o tak późnej porze. Prawdopodobnie wyglądało to następująco. Kierowca autobusu wyleciał zza zakrętu, najpierw zobaczył pośrodku drogi dziwny obiekt, skręcił w lewo, żeby uniknąć zderzenia, dostrzegł na poboczu, tuż przed sobą, zamarłą z przerażenia dziewczynkę i odruchowo skierował pojazd w prawo… Grupa śledcza znalazła ślady dziecięcych nóżek w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca wypadku. Ten fakt był podkreślony w protokole; przypuszczano, że dziecko mogło widzieć katastrofę i złożyć zeznania w tej sprawie. Co mała Marianna tam zobaczyła, nie wiemy. Możliwe, że widok zderzenia wywołał u niej głęboki wstrząs nerwowy i nasi litościwi kosmiczni przyjaciele też ją trochę „podleczyli”. Niestety, nie możemy przesłuchać Marianny Igorjewny, nawet w stanie pasywnym – nie posiada aparatu mowy.

– To znaczy, że nie dowiedzieliście się o niej niczego? – spytał Robert.

– Ależ przeciwnie; dowiedzieliśmy się wszystkiego. – Pułkownik zajrzał do książeczki. – Ustalono, kto jest biologicznym ojcem dziewczynki: to Igor Siergiejewicz Łaptiew. Nikt interesujący: był pod Moskwą w studenckiej brygadzie budowlanej, miał małą przygodę z panną z Łyczkowa, matką Marianny; o istnieniu córki nie wie; pracuje jako specjalista od bhp. Następnie matka, Jewdokia Prokofjewna Dolina. Zostawiła córkę w wieku niemowlęcym i wyjechała. Obecnie jest zamężna, ma dwoje dzieci, mieszka w Kaliningradzie. Przed mężem, mechanikiem okrętowym, ukrywa fakt istnienia nieślubnej córki. W ogóle osoba na poziomie, nie ma co. Szczególnego gustu trzeba, żeby wiejskiej dziewczynce dać na imię Marianna – oznajmił Wasiljew z oburzeniem, tak jakby to było największą zbrodnią Jewdokii Dolinej. – Cała ta liryka ankietowa niczego nam nie wyjaśniła. Wiadomo jedno: wasza trójka, w jednym i tym samym miejscu, w jednym i tym samym czasie, można powiedzieć, narodziła się na nowo.

– Trojaczki, znaczy się? – zaśmiał się Dronow.

O, święta prostoto! Wesoło mu się zrobiło!

Pułkownik jednak nie był wesoły. Przeciwnie, z każdą minutą stawał się coraz poważniejszy. Chyba nawet napięty.

– Można to i tak ująć. – Wasiljew umilkł. – No więc, Robercie Łukiczu i Siergieju Iwanowiczu, opowiedziałem panom wszystko, do czego mnie upoważniono. Teraz musicie to sobie dobrze przemyśleć. Nie tak znowu łatwo uświadomić sobie, że nasz świat jest niezupełnie taki, jak się wydaje niedoinformowanej większości.

– Właśnie, dlaczego nie informujecie ludzkości o zagrażającym jej niebezpieczeństwie? – spytał Robert zaczepnie. – Po cholerę ta cała tajemniczość? Lubicie czuć się kapłanami, strażnikami wielkiej tajemnicy?

– W tej sprawie różnimy się z Zachodem – spokojnie wyjaśnił pułkownik. – Nasze kierownictwo uważa, że nie ma sensu wzbudzać paniki. Są kompetentne organy, niech one się tym zajmują, a po co niepotrzebnie denerwować obywateli. Na Zachodzie natomiast działają inaczej. Już od trzydziestu lat po cichu pracują nad tym, by w skali masowej ludzie uświadomili sobie pozaziemskie niebezpieczeństwo. Czyż nie widzicie, ile w Hollywood kręci się filmów na ten temat? Amerykanie uważają, że to pomoże ludzkości uniknąć szoku psychicznego. No, nie wiem, pożyjemy, zobaczymy…

Spojrzał na zegarek.

– To wszystko, panowie. Mój czas się kończy. Musicie pozbierać myśli, zanim każdy z was podejmie decyzję.

Dronow wybuchnął:

– Decyzję, decyzję, ale jaką decyzję?

– O tym porozmawia z wami dyrektor. – Wasiljew uroczyście podniósł palec. – Osobiście.

– Kiedy?

– Tego nie umiem powiedzieć. To człowiek bardzo zajęty. Jeśli chcecie, pospacerujcie po terenie, u nas jest bardzo ładnie. I stołówka doskonała. Jak w komunizmie – wszystko jest, i to bezpłatnie.

– Stop! – Darnowski się nasrożył. – Mówił pan, że jesteśmy wolni i możemy iść, gdzie chcemy, a teraz „pospacerujcie po terenie”…

– Możecie iść do domu albo dokąd macie ochotę. Dyrektor sam panów znajdzie. Tylko Marianna Igorjewna będzie musiała przez pewien czas tu pozostać.

Jako zakładniczka, zrozumiał Robert. Pogrzebali nam w mózgach i teraz dobrze wiedzą, że bez niej nigdzie się nie ruszymy.

– A to po co? – Dronow wstał z fotela z bojową miną.

– Wiem, o czym panowie pomyśleli. – Pułkownik westchnął z wyrazem urażonej godności. – Marianna Igorjewna też jest absolutnie wolna. Ale widzicie, w jakim stanie się znajduje. Musi przejść kurs rehabilitacji – to trzy, cztery dni, góra pięć. Wolno wam ją odwiedzać, kiedy chcecie. Można byłoby zatrzymać ją w łóżku i w domowych warunkach, ale… – Taktownie zniżył głos. – Jeśli się orientuję, problem jest nadal otwarty. W czyich domowych warunkach ma przebywać? To nie moja sprawa i nie śmiem się wtrącać, ale jako człowiek starszy i ze sporym doświadczeniem pozwolę sobie dać wam radę. Pozwólcie, żeby Marianna Igorjewna sama dokonała wyboru. Tak będzie najlepiej.

Byli współpracownicy popatrzyli na siebie i szczęki obu złowrogo się zacisnęły.

– Poczekam tutaj, aż się obudzi – rzekł twardo Robert.

– I ja – podchwycił Dronow. – A potem się zobaczy.

– Proszę bardzo. – Zmęczony Aleksander Aleksandrowicz przetarł oczy. – Tymczasem pójdę do siebie do gabinetu, popracuję. Nie żegnam się, bo się jeszcze zobaczymy.

Kiedy wyszedł, w pokoju zapadła absolutna cisza, słychać było tylko równy oddech śpiącej Anny.

– Porozmawiamy? – szepnął Dronow.

Robert pokazał na ściany: nie tutaj.

Siergiej kiwnął głową.

– Chodźmy na dwór, zapalimy i obgadamy sprawę.

Otworzył okno, zręcznie przeskoczył przez parapet. Robert ze stęknięciem podążył w jego ślady.


Nic bez niej

Już z tamtej strony okna obaj, nie umawiając się, spojrzeli na dziewczynę w fotelu.

– Jak sama, to sama – powiedział Robert. – Tak będzie uczciwie. Zgadzasz się? Obaj wiemy, jak jest bez niej, ale dajmy sobie teraz słowo, po męsku. Jeśli wybierze mnie – zwijasz się. Na amen, bez gadania. I ja tak samo. Chociaż według mnie lepiej się wtedy powiesić.

– Tylko bez twoich hipnotycznych sztuczek – zjeżył się Dronow.

– Hipnotyzować nie umiem. Gdybym umiał, chodziłbyś u mnie na łańcuchu jak tresowany niedźwiedź. To co? Umowa czy wolnoamerykanka?

Dronow zamknął oczy; widocznie nie bardzo wierzył w tę atropinę. Pomyślał. Przytaknął ruchem głowy.

– Dobra.

Uścisnęli sobie ręce. Chociaż Robert wierzył w zwycięstwo, mimo wszystko na moment stracił oddech.

Dookoła nie było żywej duszy. Nad klombami fruwały motyle; starannie wytyczone ścieżki posypane były żółtym piaskiem. Rzeczywiście sanatorium, co tu mówić.

Teraz, kiedy najważniejsze zostało ustalone, musieli zmienić temat.

– Czego od nas chcą, jak myślisz?

Siergiej wzruszył ramionami.

– To jasne. Chcą przerzucić nas do tych Migrantów jako podwójnych agentów.

– Co, uwierzyłeś w tę bujdę? – Darnowski uśmiechnął się, mrużąc oczy. Od światła bolały go rozszerzone źrenice.

– Przecież to odpowiedzialny pracownik KGB! – zdumiał się Dronow. – Z najtajniejszego wydziału! Nawet Iwan Pantelejewicz spasował. Tacy ludzie nie będą zgrywać głupków.

– W tajnych służbach psychol siedzi na psycholu i psycholem pogania. Im tajniej, tym bardziej są pieprznięci. Jacy przybysze z innych planet? Nikt nie widział, skąd przylatują, nie wiadomo, czego chcą – też mi coś, same hipotezy. A przy okazji cała sfora dostaje niesamowitą kasę, może bezkarnie łapać ludzi i robić im wodę z mózgu. Prawo mają w dupie, robią, co chcą, bo ojczyzna pozwala. Kilku chytrych skurwysynów z różnych krajów, z wielkimi gwiazdami na pagonach, wymyśliło ten pic, żeby trzymać cały świat za gardło. Planeta w niebezpieczeństwie! Zbawiciele ludzkości, macie carte blanche. A wszystko dlatego, że na świecie pełno jest ludzi, którzy chętnie wierzą w spiski, tajne zmowy i podstępnych wrogów. Przecież na tym opierają się te wszystkie CIA, KGB i inne Intelligence Service. Sierioża, przynajmniej ty nie wariuj.

– A Dar, twój i mój? Skąd się wziął według ciebie?

– Mało jest na świecie niezbadanych zjawisk? Może to skutek śmierci klinicznej?

– A Biały Słup?

– Halucynacja. Albo jakiś piorun kulisty o nietypowej konfiguracji. Nie wiem! Ten Wasiljew mówi, że Anna była na szosie i wszystko widziała. Ale o żadnym Białym Słupie mi nie mówiła.

– Jak mogła mówić, kiedy jest niema?

– To dla ciebie jest niema!

Stanęli naprzeciwko siebie, każdy gotowy do skoku.

– To ją jednak hipnotyzowałeś, gnoju! – wychrypiał blady Dronow. – Ja ci gardło za nią przegryzę.

Rzucił krótkie spojrzenie przez okno i nagle się rozpromienił.

– Obudziła się!

Robert też się obudził, ale nic nie zobaczył – tylko niejasne zarysy.

A Dronow już się gramolił na parapet. Padł na kolana, chwycił jej dłonie i jeszcze, drań, zaczął je całować.

– Jak się czujesz, kochana? Lepiej ci, słoneczko? – przemawiał jak do dziecka; ona pozwalała ślinić sobie palce, ale patrzyła tymczasem na Roberta, twarzą w twarz!

Całującemu skinęła głową, pogłaskała go po włosach, a ten triumfalnie obejrzał się na Darnowskiego: no i co?

Niech się cieszy. Za to Robert prowadził z nią rozmowę.

Ci ludzie to niebezpieczni wariaci. Wyciągnę cię stąd.

Nie, nie są szaleni. Stary mówił prawdę. Ci, których nazywa Migrantami, naprawdę istnieją. To oni uratowali nam życie i zostawili podarki na pamiątkę.

Robert wstrząśnięty zaczął mrugać oczami. Annie musiał uwierzyć.

To znaczy, że niebezpieczeństwo dla Ziemi rzeczywiście istnieje?

Tego nie wiem. Stary wierzy w to, co mówi, ale on jest zły, tylko udaje dobrego. A u złych ludzi nawet prawda jest zła. Ciągle tylko o ludzkości i o ludzkości, a żadnej ludzkości nie ma. Jesteś ty, jestem ja, każdy człowiek osobno. Jeden człowiek jest wart tyle samo, co pozostałe miliardy ludzi. A dla starego jeden człowiek nic nie znaczy. On widzi las, ale nie widzi drzew.

Nie rozumiem cię. - Robertowi kręciło się w głowie. – To Biała Kolumna była? Widziałaś ją?

Widziałam. Ale to nie była kolumna i nie slup. To był promień. Świecił z góry na dół. Oparł się o ziemię. Robił się krótszy, coraz krótszy. A w środku było światło. Żywe.

W jakim sensie?

Nie wiem. Białe, żywe światło, dobrze to pamiętam. A potem z ciemności pojawiło się inne światło – żółte, martwe. Zgrzyt, trzask, krzyki. Dalej nic nie było. Ale ja wiem: ci, których stary nazywa Migrantami, nie są źli. I nie trzeba im przeszkadzać.

Ty coś o nich wiesz?

Nic. Ale ja to czuję.

– Kochana, zostanę tutaj z tobą, póki nie wydobrzejesz – powiedział Dronow. – Nigdzie nie pójdę.

Tak, tak będzie lepiej. A ty idź - usłyszał Darnowski i zachwiał się jak od ciosu w twarz.

Nie zostawię cię tutaj! Z nimi. A zwłaszcza z nim!

Nie bój się. My się już nie rozstaniemy. Zawsze będę mogła rozmawiać z tobą, nawet jeśli będziesz daleko - powiedziało mu czułe, niebieskie spojrzenie.

Nie rozumiem…

Ja też. Ale tak jest. Kiedyś nie mogłam, a teraz mogę. Odwróć się. Słyszysz mnie?

Tak.

A teraz podejdź do drzwi. Słyszysz?

Słyszę.

Nie mogę na razie stąd odejść. Zupełnie brak mi sił. Jestem bardzo zmęczona. Odejdź i nic się nie bój. Będę z tobą.

Kiedy mu to obiecała, Robert od razu się uspokoił. Obejrzał się na Dronowa, nadal chodzącego na kolanach, uśmiechnął się z uczuciem żałośliwej wyższości i wyszedł na korytarz.

Na spotkanie, dymiąc z fajeczki, szedł mu pułkownik Wasiljew.

– Odchodzi pan? Polecę, żeby pana odwieziono do domu. Proszę iść główną aleją na prawo. Jest długa, półtora kilometra. Rozprostuje pan mięśnie, pooddycha świeżym powietrzem. Na wieczór zapowiadają deszcz, ale teraz jest cudownie. Niech pan wyjdzie przez portiernię – przepuszczą pana – i poczeka na zewnątrz. Samochód tam podjedzie.

Robert szedł długą prostą dróżką, mrużył oczy, kiedy promienie słońca przebijały się przez listowie, i rozmawiał z Anną.

Widzisz, mogę mówić z tobą, odległość między nami już nie istnieje.

A ja? Jak mam cię wezwać?

To się kiedyś samo stanie. Po prostu musisz bardzo tego zapragnąć… Dzisiaj podejmiesz ważną decyzję. Już wiem, jaka będzie. I ty też wiesz.

Nie, nie wiem.

Wiesz. Oni cię znajdą.

Kto? Migranci? Jak? Kiedy?

Nic się nie zmieniło, dokładnie tak samo świeciło słońce i nogi szurały po asfalcie, ale Anny już z nim nie było. Jej głos umilkł.

Rozdział szesnasty

W dyrekcji

Siergiej trzymał ją za ręce, czuł ciepło. Byli we dwójkę; ściemniacz Robert wreszcie sobie poszedł. Zrozumiał, że ma pecha, bo Maria już dokonała wyboru.

Jedno go tylko martwiło: że wcale na niego nie patrzy i wzrok ma jakiś nieobecny, nietutejszy. Nie wiadomo, o czym myśli.

Przycisnął się czołem do jej kolan, objął je. Wówczas lekka ręka pogłaskała go po głowie, zmierzwiła włosy.

Dronow spojrzał w górę. Teraz Maria patrzyła na niego; oczy miała takie, jak gdyby bardzo chciała mu coś powiedzieć.

– Wszystko zrobię dla ciebie, muszę tylko zrozumieć. Czego byś chciała, powiedz?

Ale nie mógł wyczuć, jakkolwiek się starał. Zauważył tylko, że w kącikach jej ust pojawił się uśmiech, a na policzki wystąpił rumieniec. Ten sam, na którego wspomnienie przez długie miesiące ogarniał go płomień.

I akurat jak na złość do pokoju musiał wparować pułkownik. Przy czym najpierw wszedł, a potem dopiero zapukał – żeby dać o sobie znać.

– Siergieju Iwanowiczu, dyrektor czeka na pana. Chodźmy, ja poprowadzę.

– Wrócę – powiedział Dronow do Marii.

– Oczywiście, wróci pan. I to bardzo szybko. Rozmowa nie będzie długa – zapewnił go Wasiljew.

A Siergiej z niezadowoleniem pomyślał: „Skąd on wie? Może jeszcze będę się certował”.

– Dokąd idziemy? – spytał na dworze.

W pobliżu nie było widać innych budynków – same krzewy i drzewa.

– Raczej jedziemy. Tereny są tu bardzo ładne, ale do dyrekcji będzie z kilometr.

Wsiedli do czarnej wołgi; Aleksander Aleksandrowicz usiadł za kierownicą. Zdjął z siedzenia skórzaną teczkę, niedbale rzucił z powrotem, włączył radio i samochód potoczył się po asfalcie.

Przez radio nadawano wiadomości. Najpierw Dronow prawie ich nie słuchał. Potem wzdrygnął się, nadstawił uszu.

– …Przy czym pojedyncze elementy ekstremistyczne czy też po prostu gorące głowy, nie orientując się w sytuacji, usiłują wznosić barykady wokół tak zwanego Białego Domu. Decyzją Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego w sprawie sytuacji nadzwyczajnej od dwudziestej pierwszej zero zero w Moskwie zostaje wprowadzona godzina milicyjna. Obywatelom nie wolno opuszczać domów, jeśli nie posiadają odpowiedniej przepustki. Naruszający godzinę milicyjną będą zatrzymywani przez funkcjonariuszy służb porządkowych. W celu utrzymania ładu i porządku do miasta zostanie wprowadzony dodatkowy kontyngent wojsk wewnętrznych, w tym także czołgi i wozy bojowe piechoty. Obywatele proszeni są o zachowanie spokoju i powstrzymanie się od używania prywatnych pojazdów w celu uniknięcia nieszczęśliwych wypadków. Tymczasowo pełniący obowiązki prezydenta towarzysz Janajew…

– O kurna, co to się porobiło?! – spytał oszołomiony Siergiej.

– Ano, takie rzeczy się dzieją – odrzekł pułkownik posępnie. – Rozstrzyga się kwestia istnienia Związku Radzieckiego. Właśnie dlatego dyrektor podjął decyzję, żeby wyprowadzić was ze stanu pasywnego, chociaż nie wszystkie testy zostały wykonane.

– A po co jesteśmy mu potrzebni?

– Nie wy, tylko pan, Siergieju Iwanowiczu. Właśnie pan, przede wszystkim. Ale już jesteśmy na miejscu. Dyrektor sam to panu wyjaśni.

Samochód zatrzymał się przed niedużym, sympatycznym budynkiem, do którego w żaden sposób nie pasowała oficjalna nazwa „Dyrekcja”. Z okapu zwieszała się gęsta zasłona dzikiego wina, w wysokich oknach z otwartymi drewnianymi okiennicami bielały lniane zasłonki. Takie domy Dronow widział tylko na filmach – francuskich czy włoskich.

– Proszę, proszę – ponaglił go pułkownik. – Ja potem.

W holu na kanapie siedział człowiek w białej koszuli i krawacie i patrzył w telewizor. Na ekranie pokazywano plac, całkowicie zapełniony przez tłum. Potem balkon, a na nim Jelcyna, który potrząsał kosmykiem na głowie i coś mówił; ochroniarz osłaniał tarczą kuloodporną prezydenta Republiki Rosyjskiej.

– Na placu przed Białym Domem odbył się dziś wielotysięczny wiec na znak poparcia dla prezydenta Rosyjskiej Federacyjnej Republiki Radzieckiej, Borysa Jelcyna, oraz rządu rosyjskiego – mówił głos zza kadru.

Dronow nigdy jeszcze nie słyszał, żeby telewizyjnemu spikerowi głos drżał ze wzruszenia.

Krótko obejrzawszy się na wchodzącego, człowiek w białej koszuli machnął ręką ze słowami:

– Proszę tam – i dalej patrzył w ekran.

W środku dom okazał się większy, niż wydawało się z zewnątrz. Siergiej przeszedł korytarzem, gdzie na podłodze leżał wiejski chodniczek domowej roboty.

Uchylił drzwi, myśląc, że trafi do poczekalni albo sekretariatu.

Ale trafił od razu do gabinetu dyrektora. Wskazywały na to rozmiary pomieszczenia, stoły ustawione w kształt litery T, telefony, których tam było od metra, i mapa świata na ścianie. No i jeszcze flaga państwowa, stojąca w kącie.

Dronow, co prawda, nie mógł obejrzeć wszystkiego jak należy; słońce już powoli się zniżało, a okna gabinetu wychodziły właśnie na zachód, tak że trzeba było mrużyć oczy i nawet przysłaniać je dłonią.

Pod ścianą też mrugał telewizor, spory, półtora metra przekątnej. Widok ten sam – wiec przed Białym Domem. Tylko bez fonii. A przy parapecie stał mężczyzna i podlewał kwiaty z konewki. Na tle oślepiająco jasnego prostokąta było widać jedynie sylwetkę.

Mężczyzna odwrócił się i powiedział znajomym głosem:

– No chodź, Sierioża. Co tak stoisz?

To był Sensej, taki sam jak zawsze, zadbany, w eleganckim niebieskim blezerze; siwy jeżyk włosów połyskiwał na słońcu.


Policaj Czubaty

– To pan? – Dronow prawie omdlał. – A… a co pan tutaj robi?

– Pracuję, Sierioża. Już od wielu lat.

Iwan Pantelejewicz podszedł, po przyjacielsku objął wychowanka za ramię, posadził go w fotelu, a sam przysiadł obok, na podłokietniku, tak że Siergiej musiał zadzierać głowę.

– Sam wszystko urządzałem, obmyślałem. Nawet ten dom zaprojektowałem sam. W nim można spokojnie pracować i myśleć. „Okno weneckie i dzikie wino, które wspina się aż po sam dach” – z uczuciem zacytował kogoś Sensej. – Teraz często zaczniesz tutaj bywać.

– To pan nie pracował w związkach zawodowych? Ani w KC? – Dronow ciągle nie mógł ochłonąć.

– Nie, Sierioża. Już długo, od lat siedemdziesiątych, stoję na czele urzędu do walki z Migrantami. Najpierw był to wydział, potem ośrodek, urząd, teraz Sanatorium, ale cel naszej działalności się nie zmienił. Chcę uchronić naszą biedną planetę przed okupacją, i to jest sensem mojego życia. Wasiljew mówił wam, że szczególną uwagą darzymy wszystkich mutantów. Nie obrażaj się za to słowo; zdolność do mutacji to niezbędny warunek ewolucji i w ogóle doskonalenia się. Ciebie prowadziłem osobiście od samego początku. Po pierwsze, dlatego że był z ciebie chłopak rzeczywiście obiecujący. A po drugie, dlatego że mi się spodobałeś. Jesteś nie tylko posiadaczem drogocennego Daru, ale osobowością, masz charakter. Hodowałem cię powoli i z miłością, jak perłę w muszli – wybacz mi to poetyckie porównanie. Od dawna jesteś dla mnie jak syn. Wiedziałem, że kiedyś przyniesiesz ojczyźnie i ludzkości bezcenną korzyść. Ten czas nadszedł.

– Niech pan poczeka, Iwanie Pantelejewiczu! Ale ja przecież do pana dzwoniłem, mówiłem o Sanatorium, a pan… – Siergiej porwał się z krzesła, dyrektor jednak go powstrzymał.

– W tamtej chwili nie mogłem postąpić inaczej. Nie mieliśmy pewności. Obaj, ty i Darnowski, jakbyście się zerwali z łańcucha, więc nabraliśmy podejrzeń, czy nie wymknęliście się nam z rąk. Może Migranci nas wyprzedzili i zdetonowali minę o opóźnionym działaniu? Zadanie w tamtym momencie było jedno: jak najszybciej znaleźć was i unieszkodliwić. Mówiłem z tobą tylko tyle, żeby telefon mogli wykryć i zlokalizować. – Sensej się uśmiechnął. – Ale okazaliście się sprytniejsi. Wystawiliście do wiatru moich chłopaków. Brawo!

– A… A dlaczego pan od samego początku, jeszcze w osiemdziesiątym roku, nie powiedział mi, jak to ze mną jest?

– Chcieliśmy cię poobserwować, to było dla nas bardzo ważne. W jakim kierunku będziesz się rozwijał, kto się będzie kręcił wokół ciebie? Prędzej czy później Migranci nawiązaliby z tobą kontakt, a wtedy być może udałoby się nam ująć któregoś z nich. To znaczyłoby więcej niż zwycięstwo Związku Radzieckiego w drugiej wojnie światowej, naprawdę, możesz mi wierzyć. Ale to nic, do Migrantów, Siergiej, jeszcze się razem dobierzemy. Na razie musimy się bronić przed policajami. Ci zrobili się całkiem bezczelni, wyłażą ze wszystkich nor. Powiedz mi tylko jedno: po czyjej jesteś stronie?

– Co za pytanie? Pewnie, że po waszej – rzeki z urazą Siergiej.

– Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. No więc słuchaj. – Iwan Pantelejewicz wstał, podszedł do telewizora, w którym ciągle jeszcze widać było tłum przed Białym Domem. – Sytuacja jest krytyczna. Od pewnego czasu odbieraliśmy sygnały, że Gorbaczow jest zomboidem. To Migranci umieścili go w Biurze Politycznym, a potem zrobili sekretarzem generalnym, to znaczy liderem jednego z dwóch supermocarstw. Cała tak zwana pierestrojka łączy się z odprężeniem – to precyzyjnie zaplanowana dywersja, żeby rozwalić system obrony nuklearnej naszej planety. Na nadzwyczajnym spotkaniu kompetentnych osób podjęto decyzję, żeby zadać przeciwuderzenie. Zdrajca ludzkości został izolowany na krymskiej daczy, władzę przejął Komitet Państwowy Spraw Nadzwyczajnych, KPSN. Natrafiliśmy jednak na potężny opór. Parę spraw pokpiliśmy sami, ale najgorsze, że nie doceniliśmy potęgi i bezczelności Migrantów. Uniemożliwili nam aresztowanie Czubatego. – Iwan Pantelejewicz kiwnął głową w stronę ekranu, gdzie znowu potrząsał siwym kosmykiem prezydent Rosyjskiej Republiki Federacyjnej Jelcyn. – On też jest policajem, to fakt stwierdzony. W rezultacie powstała patowa sytuacja. W samym centrum stolicy rośnie zrakowaciały guz, którego nie umiemy zoperować…

Zadzwonił jeden z telefonów.

– Tak? – powiedział Sensej ostro. – To znaczy jak to? Co on, zwariował? No, przyciśnij go, daj mu waleriany, czy czego tam!… Dalej, kochany, dalej, duś szefa. Bo inaczej – sam wiesz…

Ze złością trzasnął słuchawką.

– O czym to ja?… Aha, patowa sytuacja. Czubaty zasiadł w Białym Domu. Otacza go żywy pierścień dziesiątków tysięcy bałwanów, którzy nie rozumieją, o co tu naprawdę chodzi. O jaką to, u licha, demokrację, jaką, u licha, wolność! To przecież piąta kolumna obcej, wrogiej siły. – Iwan Pantelejewicz ze złością machnął zaciśniętą pięścią. – Czas pracuje przeciwko nam. Wszystkie czołowe kanały informacyjne prowadzą bezpośrednią transmisję. Na prowincji z każdą godziną policaje robią się coraz bezczelniejsi; tam też jest ich mnóstwo. Jeśli dzisiaj w nocy nie skończymy z tym burdelem, to koniec, już po państwie. Będziemy działać zdecydowanie. Jak chirurdzy. Bez przelewu krwi, być może wielkiego przelewu, z pewnością się nie obejdzie. Nie szkodzi, na świecie przez parę lat pokrzyczą i zapomną. Tak jak zapomnieli Tien-an-men, tam przecież było to samo. Teng Siao-ping podjął ciężką, ale jedynie słuszną decyzję, rozjechał czołgami kilkuset głupich chłopaczków i dziewczątek. To oczywiście okropne, ale za to Chiny uratowane zostały od chaosu i wojny domowej, w której zginęłyby miliony…

– Niech mnie pan nie agituje – przerwał dyrektorowi Siergiej, ściągając brwi z troską. – Niech pan mówi, co mam robić.

W oczach Iwana Pantelejewicza błysnęło wzruszenie. Odchrząknął, nie chcąc oczywiście, by zadrżał mu głos.

– Dzięki, Sierioża. Nie omyliłem się co do ciebie. A robić trzeba rzecz następującą – wskazał podbródkiem w stronę ekranu. – Dostać się do Białego Domu i zlikwidować Czubatego. Bez niego to wszystko się rozwali. A najważniejsze – wrócić cało z powrotem, jeszcze przed rozpoczęciem operacji grupy specjalnej Alfa. Przydasz się ojczyźnie do innych ważnych spraw. Najważniejszą wojnę mamy przed sobą, bitew będzie sporo. No jak, dasz radę? Czubatego strzegą bardzo czujnie. Mogą tam być i mutki.

– Jak trzeba, to zrobię – powiedział Dronow z przekonaniem.

Sensej spojrzał na zegarek.

– No tak. Rozmowa zajęła dziewięć minut. A ja mówiłem Wasiljewowi, że dziesięć. Że co najwyżej dziesięciu minut potrzebuję po to, żeby Sierioga stanął do szeregu; tego chłopaka to ja znam. Zostań tutaj. Zawołam Aleksandra Aleksandrowicza. Udzieli ci instrukcji.

Podał rękę Dronowowi, ale nie wytrzymał, jeszcze dodatkowo go uścisnął. Szepnął:

– Dzięki.

Wyszedł.

Po minucie pojawił się pułkownik. Pod pachą trzymał tę samą skórzaną teczkę, którą miał w samochodzie.

– A więc – zaczął bez wstępów – zaczniemy od planów każdego z pięter siedziby rządu Federacji Rosyjskiej.

Rozdział siedemnasty

Mógłby wcześniej

Robert powoli szedł długą prostą aleją, starając się znowu złapać zbawczą falę. Niestety, słyszał tylko muzykę, dziwnie smutną. Anny już więcej nie słyszał.

Dookoła było bardzo pięknie, prawdziwy raj. Niestety, cholerna atropina była powodem, że niczego dokładnie nie udawało się dojrzeć. Zza drzew tu i ówdzie wystawały dachy domów, jakieś szklane dachy o wyglądzie oranżerii, nawet kort tenisowy. Nie można powiedzieć, obrońcy ludzkości dobrze się urządzili.

Wreszcie ujrzał przed sobą bramę.

Tak jak obiecał pułkownik, Darnowskiego nikt nie zatrzymał.

Młody człowiek w garniturze nacisnął guzik, otwierając drzwi. Uprzejmie powiedział:

– Do widzenia. Samochód zaraz podjedzie. Proszę chwilę poczekać.

– Żegnam – rzekł ponuro Robert.

Za ogrodzeniem rozpościerało się pole, na którego dalekim końcu widać było szosę; na niej niekończący się sznur samochodów. Jeszcze dalej gęsto sterczały korpusy bloków.

Pewnie obwodnica; mrużąc oczy, Darnowski starał się określić położenie.

Dziwne, ale widok wydał mu się znajomy. Z pewnością nieraz tędy przejeżdżał i po prostu nie zwracał uwagi na to miejsce, które w końcu niczym się nie wyróżniało. Czy to mało otoczonych wysokim murem instytucji znajduje się za granicami miasta?

Przystanął na dłuższą chwilę. Przeszedł się w jedną, drugą stronę. Dziwną melodię nadawał soundtrack – niby spokojną, a nawet, używając banalnego epitetu, czarującą, ale mimo wszystko smutną. Typu „Sam w końcu nie wiem już, dlaczego do mych oczu płyną łzy”. Jak gdyby oczekiwało go coś bardzo dobrego, ale nie bez goryczy. Zresztą to nie miało żadnego znaczenia, z doświadczenia wiedział, że wyobrażenia jego i nieznanego kompozytora o tym, co jest dla niego dobre, a co złe, nie zawsze się pokrywają.

Gdzie obiecany samochód? – zaczynał się złościć Darnowski. Posłać go do diabła, dojść do szosy piechotą i tam złapać okazję?

Ze złością odwrócił się do portierni i nagle zauważył szyld z boku. Granatowe litery na białym tle. No proszę, ciekawe. Jaką przykrywkę wybrał sobie najtajniejszy urząd kraju?

I znowu wydało mu się, że wszystko to już kiedyś widział.

Podszedł blisko i niemal dotknął nosem tabliczki.


Centrum Naukowo-Badawcze

Spróbujmy Ocalić Środowisko


No jasne! Przecież to tutaj pracuje teść, Robert parę razy podwoził go pod bramę zacnej instytucji ekologicznej!

Posiadacz wyróżniającego się IQ otworzył usta i jak idiota zaczął mrugać swoimi na wpół oślepłymi oczami. A tymczasem brama bezszelestnie się rozsunęła i do Roberta podjechał znajomy lincoln. Zza opuszczonej szyby doleciały dźwięki radia. Uchyliły się drzwi, a z nich wysunął się Wsiewołod Ignatjewicz we własnej osobie.

– Siadaj, Rob. Wybacz, że ci kazałem czekać.

Aha, to tak! Ale w takim razie…

Darnowski nie zdążył dopowiedzieć w myślach, co w takim razie, i osłupiały wsiadł do samochodu.

Teść przesunął ręką po siwym jeżyku na głowie (zawsze strzygł się krótko, po sportowemu) i roześmiał się.

– No, ale masz facjatę, zięciu!

Był jak zawsze elegancki: blezer ze złotymi guzikami, szkocki krawat w kratkę, ciemne okulary.

– To pan jest dyrektorem Sanatorium – wymamrotał Robert. – A jest nim chyba owo pańskie Centrum „SOS”. Mógłbym się wcześniej domyślić.

– Mógłbyś – zgodził się Wsiewołod Ignatjewicz. – W końcu Bóg ci rozumu nie poskąpił. Już raczej intuicji. Czemu mrużysz oczy? Słońce cię oślepia? Masz, włóż.

Zdjął okulary, podał mu. Po raz pierwszy Darnowski widział jego oczy, i gdyby nie atropina, mógłby w nie zajrzeć.

Zaraz, chwileczkę. Przecież gdyby nie atropina, teść by za nic nie zdjął okularów.

– Aha, to dlatego pan zawsze chował oczy…

– Oczywiście. Dosyć prędko ustaliliśmy, na czym polega twój Dar. Potrzebne mi to, żeby mutek szperał w moich myślach?

Lincoln zgrabnie wkręcił się w rząd samochodów, szybko zjechał na lewy pas. Robert już dawno wiedział, że Wsiewołod Ignatjewicz dobrze prowadzi samochód.

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Daje mi czas, żebym przyszedł do siebie, zrozumiał Darnowski.

– Widzisz, co się dzieje? – Teść wskazał na dziwne, potężne ciężarówki, stojące wzdłuż trasy.

Robert przyjrzał się – nie, to nie ciężarówki. To transportery opancerzone.

– Jakaś defilada? – spytał. – Którego dziś mamy?

– Dwudziestego sierpnia. To nie defilada, ale walka o przyszłość naszego państwa. A pewnie też całej planety. – Niepoprawny dowcipniś powiedział to bardzo poważnie. – Podjęto decyzję, żeby położyć koniec temu bajzlowi. Dosyć już chaosu. Sprawy zaszły zbyt daleko. Nie możemy sobie pozwolić na to, by stać się dla nieprzyjaciela łatwym łupem. Nadszedł czas, żeby pokazać nieugiętość i ukarać zdrajców. Bierzemy władzę w swoje ręce.

Robert poczuł dotkliwy ból w sercu. Koniec, goodbye, glasnost. Pesymistyczne prognozy się sprawdzają.

– Kto „my”? KGB? – spytał smętnie.

– Nie. Klub.


Wariant Kappa

– Co? – niezbyt inteligentnie zapytał doktor nauk, myśląc, że się przesłyszał. – Klub?

– Tak. Czyżbyś uważał, że naszym wielkim państwem kierowali ci niedołężni starcy, ci żałośni popierdacze, wszystkie te breżniewy i czernienki? Nie, Robercie. Już od lat wszystkie ważne decyzje w kraju podejmuje pewien nieoficjalny organ, klub skupiający ludzi o podobnych zainteresowaniach. Dlatego tak właśnie został nazwany. Cele mamy wiadomo jakie: potęga ojczyzny i obrona ludzkiej cywilizacji. Członkowie Klubu zajmują wysoką pozycję, ale nie są najbardziej widoczni; drugi i trzeci rząd ma o wiele więcej swobody manewru niż pierwszy.

– I pan jest jednym z członków?

– Tak.

Darnowski pokręcił głową.

– To znaczy, że ci przybysze z innych planet to bujda. Wiedziałem od razu. Taki straszak, żeby uzyskać carte blanche, tak?

– Nie, to nie bujda. Ludzkości naprawdę zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego mam zaszczyt należeć do Klubu, że stoję na czele urzędu, którego znaczenie rośnie z każdym rokiem. Dlatego też mam szczególne uprawnienia i pełnomocnictwa. – Teść na moment się uśmiechnął, i wtedy przypominał dawnego żartownisia. – Jak James Bond.

– Licencja na zabijanie? Dla Sanatorium prawo nie istnieje, to zrozumiałem.

Teść sprytnie przejechał skrzyżowanie na żółtym świetle. Wyprzedził dudniącą żelastwem kolumnę czołgów. W odróżnieniu od obwodnicy w mieście osobowych samochodów prawie nie było; nigdy jeszcze Robert nie widział wczesnym wieczorem w Moskwie takich pustych ulic, nawet w niedzielę. Zresztą nie wiedział, jaki jest dzień tygodnia.

– Istotnie, powszechnie obowiązujące prawa nas nie dotyczą – potwierdził szorstko Wsiewołod Ignatjewicz. – Zrozum, prowadzimy nierówną walkę z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Tamci wiedzą o nas wszystko, my o nich prawie nic. W ostatnich latach Migranci kompletnie się rozbrykali, przy czym jako pole bitwy obrali akurat nasz kraj; czyli najsłabsze ogniwo w łańcuchu mocarstw atomowych – w całkowitej zgodności z teorią Lenina. Nasz Klub nie stanął na wysokości zadania, nie spostrzegliśmy w porę, że do roli przywódcy partii i państwa podsunięto nam policaja. Nie ma się czemu dziwić. Migranci mają do dyspozycji bogaty arsenał. Mają i zombifikację, i pranie mózgów, i sztuczne stwarzanie dowolnych sytuacji – czy to w polityce, czy też w przyrodzie. Jesteśmy przy nich jak dzicy z łukami i strzałami przeciwko kolonizatorom uzbrojonym w najnowsze środki bojowe. Powiem ci z całą szczerością: mamy niewiele szans na zwycięstwo. Właściwie tylko jedną. – Teść uderzył kantem dłoni o kierownicę. – Jesteśmy młodą, barbarzyńską cywilizacją, nasza krew jeszcze nie ostygła. A oni są starzy i entropijni, w ich żyłach, czy co tam mają, płynie woda. Ustalili jakieś własne reguły, zgodnie z którymi działają, i granice, których bardzo sztywno się trzymają. To znaczy, że powinniśmy być nieprzewidywalni, prowadzić walkę bez reguł. Niech zobaczą, że mogą sobie na nas połamać zęby. Niech poszukają jakiejś innej planety, z mieszkańcami o ciut słabszym charakterze. Przecież my, wielkie mocarstwo, zrejterowaliśmy z małego Afganistanu. Bo w końcu zobaczyliśmy: tamci prędzej zdechną, niż się poddadzą. Dwadzieścia lat temu Amerykanie w Wietnamie zetknęli się dokładnie z taką samą sytuacją.

Rozległ się telefon. Robert nawet nie wiedział, że lincoln teścia posiada telefon.

– Tak?… Tak właśnie powiedział? – Wsiewołod Ignatjewicz dosyć głośno zazgrzytał zębami. – Cóż to, zapomniał, kto go wysunął? Pogadaj z nim po męsku. Niech się nie trzęsie. To generał czy szmata? Czołgi po to istnieją, żeby z nich strzelać! A gąsienice, żeby miażdżyć!… Dalej, czekam.

Chyba po raz pierwszy Robert widział teścia tak rozdrażnionego.

– Będziecie ludzi miażdżyć gąsienicami? Zgodnie z zasadą: bij swoich, żeby obcy się bali? Wsiewołodzie Ignatjewiczu, niech pan powie, a może wy, z waszymi sanatoriami i klubami, jesteście gorsi od Migrantów, co?

Powiedział i sam się przestraszył. Mądry człowiek tym się różni od głupiego, że nie rąbie prawdy w oczy, tylko przepuszcza ją przez filtr, w zależności od rozmówcy.

Ale teść się nie obraził. Na chwilę umilkł, jak gdyby zastanawiając się nad pytaniem, po czym odpowiedział spokojnie, z rozwagą:

– Co tu gadać. Może i nie jesteśmy słodcy. Ale przynajmniej swoi. Urodziliśmy się na Ziemi, ona nas wykarmiła, i tutaj umrzemy. Możeśmy grzeszni, ale mamy swój rozum, nie biegamy na smyczy, obcych panów nam nie potrzeba. Zgadzasz się ze mną?

Zerknął na Roberta.

– A skąd pan wie, że Migranci chcą nas okupować? Może to tylko pańskie domysły? A jeśli chcą nam jedynie pomóc?

– Podarować rajską szczęśliwość? – Wsiewołod Ignatjewicz uśmiechnął się gorzko. – Najpierw robią prezenty poszczególnym przedstawicielom, takim jak ty i Sieriożka, a potem uszczęśliwią całą resztę. Wiesz, jaki kryptonim ma międzynarodowy program obserwacji mutantów? „Dary mędrców”.

– Dlaczego?

– Jankesi mieli pewną teoryjkę: ot, taka paplanina. Że Jezus Chrystus to jedna ze wczesnych prób, które podjęli Migranci, żeby przeprogramować ludzkość. No, dać ludziom nowe wytyczne moralne. Według jakichś parametrów przybysze z innych planet wybrali niemowlę i udzielili mu szczególnych darów. Gwiazda Betlejemska miała być, zgodnie z tą teorią, statkiem kosmicznym. A mędrcy ze Wschodu jego załogą. – Teść roześmiał się, ale znowu niewesoło. – Tylko jakoś słabo im wyszło. Przecież nie jesteśmy robotami, nie trzeba nas programować, sami damy sobie radę z naszymi problemami.

Darnowski zrobił sceptyczny grymas.

– Jest pan tego pewien?

– A jak nie damy rady, to widać taki nasz los.

Znowu zadzwonił telefon.

– Co znaczy „w prostracji”? – krzyknął Wsiewołod Ignatjewicz. – I ręce mu drżą. A źrenice?… Aż tak?… – Zaklął paskudnie, co mu się nigdy nie zdarzało. – Te same symptomy co u pozostałych!

W gniewie trzasnął słuchawką o tablicę. Gwałtownie zahamował przy chodniku i przez kilka sekund siedział, zasłaniając twarz dłońmi. Taki wybuch emocji sprawił, że Robert zaczął się denerwować.

– Co się stało? Co?

Teść nie odpowiedział od razu, ale kiedy odjął dłonie od twarzy, był znowu skupiony i opanowany.

– Koniec – powiedział. – Przepadło. Okazali się silniejsi. Zbyt długo zwlekaliśmy. Migranci zdążyli zadać kontruderzenie. Zaaplikowali psychopenetrację członkom Komitetu Nadzwyczajnego.

– Co takiego?

– Skupione promieniowanie psychopenetracyjne. Amerykanie uprzedzali nas, że Migranci władają podobną technologią. To potężne oddziaływanie promieni na psychikę człowieka. Wszyscy członkowie KPSN i szefowie resortów siłowych opuścili ręce, chociaż są to ludzie o wyjątkowo silnej woli, można nawet powiedzieć, stalowi. Zupełnie stracili chęć działania. Chociaż każdemu z nich przydzielono członka Klubu, ale ci nic nie mogą zrobić. To są zawsze te same objawy: drżenie rąk, rozbiegany wzrok, nadmierna nerwowość, całkowity zanik umiejętności podejmowania decyzji. Migranci nas ograli.

– I co pan teraz zrobi?

– Mamy jeszcze niejakie odwody, ale ich użycie mija się z celem. Szanse na zwycięstwo są zbyt małe, sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nocny szturm Białego Domu trzeba będzie odwołać. Inaczej zamiast wariantu chińskiego rozpocznie się ogólnokrajowa krwawa łaźnia… Tak, postanowione!

Wziął żałośnie popiskującą słuchawkę, wykręcił numer.

– San Sanycz? Orientujesz się, tak?… Dobra, emocje później. No więc słuchaj. Grupa Alfa ma wolne – to po pierwsze. Kończ ten instruktaż. Akcja odwołana… Tak, nie ma sensu. Wycofaj Dronowa. Co do reszty – ogólna ewakuacja według wariantu Kappa. No dalej. Wykonać.

Lincoln płynnie ruszył z miejsca.

– Z czego to wycofuje pan Dronowa? – zapytał zaniepokojony Robert.

Wsiewołod Ignatjewicz chyba nie dosłyszał. Patrzył przed siebie, w skupieniu o czymś rozmyślał.

– Cóż, na danym odcinku policaje wzięli górę. Ale przegrana bitwa nie oznacza przegranej wojny. Przewidywaliśmy taki wariant, wszystko przewidzieliśmy. Zgodnie z planem Kappa opór będziemy stawiali w podziemiu. Jeśli się nie szarpać, nie gorączkować, może z czasem, za dziesięć lat, znowu znajdziemy się u steru. Ludzkie rezerwy przecież istnieją. Nie znikną instrumenty, dzięki którym wpływamy na ludzi. Migranci mają swoich agentów, my swoich. Klub też nigdzie nie wyparuje. Po prostu na jakiś czas usunie się bardziej w cień. Jasne jest jedno: Klubowi przyda się świeża krew. O tym zresztą chciałem właśnie z tobą porozmawiać. Jest propozycja, żeby włączyć cię do składu stałych członków. – Wsiewołod Ignatjewicz triumfalnie podniósł palec. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie możliwości otworzą się wtedy przed tobą. No i oczywiście, jaką to nakłada odpowiedzialność. Ile masz lat? Dwadzieścia osiem. Ja, kiedy wstąpiłem, miałem czterdzieści, i jeszcze uważano mnie za cudowne dziecko. Ale przyszedł czas, żeby odmłodzić skład; dzisiejsze fiasko to najlepszy dowód. Poręczyłem za ciebie, bo masz wszystkie potrzebne cechy: rozum, konsekwencję w postępowaniu, stałość charakteru. W końcu dobrze cię znam. No i oczywiście twój Dar też nam się przyda.

Darnowski pomyślał i spytał:

– Dronowa też bierzecie?

– Nie, Siergiej ma swoją wytyczoną drogę. Mówiąc stylem biblijnym, nie jest Mężem Rady, ale Mężem Siły, Klub to nie miejsce dla niego. Nad Dronowem popracują specjaliści, przygotują go jak należy, i stanie się naszym radzieckim Batmanem. Wspomniany już agent 007 w porównaniu z Sieriogą znaczyłby tyle, co komar. A do zadań o znaczeniu strategicznym będziemy wykorzystywać waszą grupę w całości. To będzie nasza tajna broń.

– „Grupa” to znaczy ja i Dronow?

– Nie, wy troje. Kiedyś powiedziałeś do Dronowa (słyszałem nagranie tej rozmowy): „Ty jesteś Siłą, ja Myślą, razem kombinacja nie do pokonania”. Ale Siła i Myśl to za mało, czego dowodem było wasze włamanie do laboratoriów. Dopiero teraz zrozumiałem, że idealną komórkę bojową tworzy wasza trójka: Intelekt, Siła plus Intuicja. To jest połączenie, które pokona każdą przeszkodę i rozwiąże wszelkie problemy. Ty oczywiście będziesz w tej grupie starszym – jako członek Klubu. Ale myślę, że o faktycznym przywództwie zdecyduje konkretna sytuacja: to, co jest w danej chwili ważniejsze – inteligencja, wyczucie czy działanie. Wszyscy troje jesteście po prostu dla siebie stworzeni. Nawet nazwiska macie podobne: Darnowski, Dronow i Dolina.

No, niby prawda, pomyślał Robert. Wychodzi 3-D. Ale lepiej, żeby były tylko dwa D, o jedno jest wyraźnie za dużo.

– Dlaczego ona jedna na nas dwóch? – spytał ponuro swego mądrego teścia.

Ten filozoficznie wzruszył ramionami.

– Też o tym myślałem. Być może po to, żebyście obaj z Sieriożą stale wytężali siły, wykorzystując Dar w pełni. Ty i Dronow jesteście anodą i katodą, a Marianna przenosi prąd między wami. Dokąd ten miłosny trójkąt was zaprowadzi, kogo ona wybierze – nie wiem, sam jestem ciekaw. Ja bym postawił na ciebie. Więź duchowa jest mocniejsza niż cielesna.

„Wie, o wszystkim wie! – zorientował się Robert. – Nawet o tym, że między mną a Anną nic nie było. Sam pewnie mu wypaplałem w czasie przesłuchań”.

– Tylko że ona drugiego też nie wypuści ze swoich sieci – ciągle tym samym, pełnym dumy głosem ciągnął Wsiewołod Ignatjewicz. – Cóż, trójkąt to bardzo stabilna figura geometryczna. Poza tym niezbędna dla dobra sprawy.

Działanie atropiny pomału zaczynało słabnąć. Darnowski nagle zorientował się, że już może rozróżnić kontury domów. Popatrzył dookoła. Coś bardzo długo jechali – jeśli oczywiście teść wiózł go do domu, na Wiernadskiego.

Ej, przecież to Szosa Wołgogradzka! Zajęty rozmową nie zauważył, że przejechali niemal przez całe miasto. No tak, nie ma żadnego ruchu.

– Dokąd mnie pan wiezie? – Robert zaczął się kręcić na fotelu.

Wsiewołod Ignatjewicz zdziwił się.

– Jak to dokąd? Przecież chciałeś do domu? Właśnie wiozę cię na Kuźminki, do waszego gniazdka. Ona troszkę się wzmocni i dostarczymy ci ją w znakomitej formie.

Darnowski poczerwieniał i spuścił oczy, po czym spytał nieśmiało:

– A… A co z pańską córką? Inną?

O Boże, dopiero teraz do niego dotarło. Przecież minęły trzy miesiące! Jak tam Inna? Co jej ojciec powiedział? I czy w ogóle cokolwiek mówił?

Teść beznamiętnie odpowiedział:

– Po pierwsze, nie nazywa się Inna. Po drugie, nie jest moją córką. To nasza pracownica, wykonująca długoterminową misję, która właśnie się skończyła. Nie dręcz się tak z jej powodu. Bo w czasie przesłuchań urządziłeś prawdziwą dostojewszczyznę: „Jestem podlec, łajdak, zdrajca”. Z Inną wszystko w porządku. Dla niej byłeś zawsze tylko „królikiem”.

– Kim? – wyszeptał Robert, który przypomniał sobie, że właśnie tym słowem żona nazywała go w myślach, kiedy była rozluźniona po stosunku.

– No, mamy takie słówko w Sanatorium. „Królik” to mutant znajdujący się pod stałą obserwacją. Tak jak doświadczalny. To taki żart, nie obrażaj się. No bo jak dotarliśmy do ciebie i Siergieja? Mamy specjalny wydział, który zajmuje się monitoringiem wszystkich dziwnych, trudnych do sensownego wyjaśnienia zdarzeń. Przegląda prasę prowincjonalną, sprawdza plotki i tak dalej. No więc mieliśmy wypadek drogowy, w którym autobus ni stąd, ni zowąd rozbija się w drobny mak, nie wiadomo o co, przy czym dwaj pasażerowie pozostają cali i zdrowi. To dosyć typowy wypadek. Na przykład, jeśli nagle rozbije się samolot, a ktoś z pasażerów czy załogi w cudowny sposób ocaleje, mamy dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że bez Migrantów się nie obeszło. Obu was wzięliśmy więc pod obserwację. Przekonaliśmy się: bez pudła, to nasze kadry. Osobiście prowadziłem ciebie i Sieriożę. Potem włączyłem Innę. Przepracowała z tobą siedem lat, z lejtnanta awansowała na kapitana.

– A… a teściowa? No, Aleksandra Wasiljewna?

– To też nasza pracownica, major rezerwy. Rob, ja naprawdę mam syna i córkę. Żona jest bardzo mądrą kobietą. Koniecznie muszę was poznać.

Wtedy Robert zamilkł na długo. Pewnie na pięć minut. Trzeba było się rozeznać we własnych uczuciach.

Czy czuł się poniżony? Tak, z pewnością. Ale stokroć silniejsze było uczucie ulgi. To tak jakby łańcuchy krępujące duszę pękły i opadły.

Jest wolny! Nikomu nic nie jest winien! Co za szczęście!

Tymczasem lincoln już wjeżdżał na podwórze czteropiętrowego bloku.

– Tam stoi twój golf, zabraliśmy go z lasu. – Wsiewołod Ignatjewicz pokazał wóz. – Drzwiczki nie są zamknięte. Klucze od stacyjki i od mieszkania masz w schowku. W mieszkaniu wstawili ci szyby, nawet posprzątali. W lodówce jest pełno jedzenia. Odpocznij. No, do rychłego.

I uścisnął rękę byłemu (a raczej fikcyjnemu) zięciowi.

– Jak to? I nie spyta pan, co postanowiłem? – Darnowski zmrużył oczy.

– Dzisiaj nie. Pobądź trochę w samotności, pomyśl. – Dyrektor Sanatorium uśmiechnął się. – Ej, ej! Nie wpijaj się tak we mnie wzrokiem! – Zdjął Robertowi okulary, nasadził je sobie na nos. – A niech cię, źrenice już się zmniejszają.

Pomachał ręką na pożegnanie, pojechał.

Mądry facet. Darnowski popatrzył w ślad za nim. Mocny. Gdyby nie Anna, wykiwałby mnie. Przełknąłbym wszystko i nawet się nie zakrztusił.

Wszedł na górę, przespacerował się po pokoju. W szafie wisiała biała sukienka, ta sama. Robert przycisnął twarz do materiału. Suknia pachniała Anną.

Rzeczywiście tutaj mieszkała, to nie był sen. I wkrótce znowu zamieszka.


Dobre pytanie

Siedział w nocy sam. Przez cały czas oglądał bezpośrednią transmisję w CNN. Myślał: wszyscy powariowali, nawet Amerykanie. Jak gdyby nie było na świecie innych wiadomości.

Najważniejsze, że nic się nie dzieje, sylwetka Białego Domu w oddali, ciemność, parę razy niebo przecięły serie pocisków smugowych i tyle. Komentatorka mówi, mówi. Głos ma niespokojny, ale nowych informacji właściwie nie ma; powtarza w kółko jedno i to samo.

I przecież wiedział już, czym to się skończy, ale nie mógł oderwać się od ekranu.

Muzyka uprzedzała: szykuj się. Teraz wydarzy się coś strasznego. Czekaj.

W końcu się doczekał.

W jakiejś chwili soundtrack urwał się, wyciszył prawie do zera, słychać zaś było cichy oddech. Darnowski drgnął.

Anna!

Słyszę cię, kochana! Mów. Jestem w domu. W naszym domu. Jak się czujesz? Kiedy przyjdziesz? Chcesz, to przyjadę zaraz po ciebie?!

Nie trzeba - ze smutkiem odpowiedziała Anna. – Muszę zostać z nim. Wybacz mi.

To było tak niespodziewane, tak niewiarygodne, że poczuł się zupełnie oszołomiony.

Z kim? Z Dronowem? Ty… kochasz jego, a nie mnie?

Kocham ciebie. Bardzo kocham. Ale nie mogę go zostawić. Zginąłby beze mnie. Nie może być sam.

A ja mogę? - Robert zerwał się, zamachał rękami, choć przecież nie była w stanie go widzieć. – Ja też nie mogę żyć sam!

Nie jesteś sam. Tamci zaopiekują się tobą, zapewnią ci dobrą ochronę. A on wybrał tych, będzie mu trudniej, więc nie mogę go rzucić.

Stój, ale przecież ty sama popchnęłaś mnie do takiego wyboru! Ja też mogę być z tymi, byleby z tobą!

Nie możesz. Żegnaj, kochany. To nasza ostatnia rozmowa, więcej mnie nie usłyszysz.

Dlaczego?

Będzie mi ciebie bardzo brakowało, ale nie mogę już więcej z tobą rozmawiać. - Jej głos stawał się coraz cichszy. – Nie wiem dlaczego, ale czuję to. Nie wiem. Pewnie dlatego, że to byłaby zdrada. Żegnaj. Słuchaj melodii, w niej jest odpowiedź.

Więcej już nie usłyszał ani słowa. Może z powodu muzyki. Przeklęty soundtrack zabrzmiał głośniej i ostatecznie zagłuszył głos Anny.

Jaka odpowiedź? Po co mi melodia, jeśli nie ma ciebie? Anno! Anno! Odezwij się!

Dopiero kiedy z dołu zaczęli stukać, Robert zorientował się, że krzyczy naprawdę.

Od chwili, kiedy Anna umilkła, Darnowski nie mógł ani siedzieć, ani stać. Ciskał się po pokoju, wpadał na ściany, mruczał jakieś słowa bez związku.

Nie mógł przebywać w domu, w którym jej już nigdy nie będzie.

Sam nie wiedział, kiedy wypadł z bramy. W ręku miał breloczek z kluczami od golfa.

Słusznie! Jechać, dokąd oczy poniosą. Wzrok był już prawie w porządku; w każdym razie po ciemku i w okularach widział całkiem normalnie.

Nigdy jeszcze Robert nie pędził po Moskwie z taką szybkością, nie przestrzegając żadnych zasad.

Ale i Moskwa nigdy taka nie była. Ani jednego milicjanta na całkiem pustych ulicach. Martwe, bezludne miasto, tylko okna świeciły się okropnym niebieskim blaskiem. Wszyscy dostali fioła, nikt nie śpi – oglądają telewizję.

Pędzący Sadowym Robert zobaczył tłum. Na środku jezdni płonął trolejbus, dokoła krzyczeli ludzie, czymś wymachiwali.

Wyminął zbiegowisko, nic go nie obchodziło. Szalona, urywana melodia gnała go naprzód, naprzód.

Wszyscy dookoła zwariowali. Wsiewołod Ignatjewicz ze swoimi Migrantami, moskwianie, CNN. Nawet Anna.

Kiedy człowiek nagle uświadamia sobie, że tylko on jeden jest normalny, a cała reszta zwariowała, to już jest diagnoza.

Robercie Łukiczu, porąbało pana na całego. I pewnie już dawno.

Ulica zaczęła się rozpływać, jak gdyby tajać. Znowu atropina, pomyślał Darnowski, a potem uświadomił sobie: nie, to łzy. Płakał.

Dlaczego? Nad kim?

Nad Anną? Nie, jej nie ma co żałować. Zawsze wiedziała, co robić. To skała, nie kobieta, nie do ruszenia.

Nad sobą? Wcale siebie nie żałował.

Płakał nad Darem, to była przyczyna jego płaczu.

Jak rozporządziłeś swoim Darem, ktokolwiek ci go dał – Bóg, którego nie ma, przybysze z innej planety, których też nie ma, czy też po prostu wstrząs mózgu? Mogłeś przeniknąć tajemnice ludzkiej świadomości i podświadomości, zostać genialnym psychoterapeutą, pocieszycielem strapionych albo głosem niemych, a zamiast tego przez dziesięć lat grzebałeś w kupie gnoju, wydłubując stamtąd żałosne okruszyny. A może prawdziwym darem wcale nie było gmeranie w cudzych myślach, tylko właśnie Melodia.

Jak gdyby na potwierdzenie tych myśli soundtrack wybuchł jeszcze bardziej natrętnym, po prostu latynoskim rytmem.

Ale i muzyka zwariowała… Z czego się cieszy? Samotny wariat nie ma po co żyć na świecie. Jeszcze dodać gazu i na pierwszym ostrym zakręcie wszystko się skończy. Melodia się urwie i dalszego ciągu nie będzie.

Dlaczego droga nagle pociemniała, zniknęły domy?

Aha, szalony kierowca zapędził się na zamiejską szosę, tę samą, Rublowską. Wychodzi na to, że ręce nie kręciły kierownicą ot, tak sobie; wiedziały, dokąd jechać.

Wszystko układało się po prostu znakomicie. Gdzie się wszystko zaczęło, tam też się skończy.

Kiedy skręcił na Koliną Górę, omal się nie przewrócił – dwa lewe koła oderwały się od ziemi.

Nie, tutaj byłoby jeszcze za wcześnie.

Teraz trzeba minąć most, a za nim będzie zakręt, gdzie przy takiej szybkości się nie wyrobi. Jeszcze pół minuty, najwyżej.

Nagle Roberta oświeciło. A może naprawdę zginął wtedy, w autobusie? I koniec, a wszystko to, co potem, było jedynie przedśmiertną chimerą, produktem jego gasnącej świadomości?

– Zaraz się o tym przekonamy – powiedział z pasją i nacisnął pedał gazu.

Przez most przeleciał jak wicher. Obrócił kierownicą, chociaż nie miał wątpliwości: zaraz wpadnie na drzewa stojące po tamtej stronie drogi.

Ale za zakrętem nie było drzew. Dotykając nieba, stała tam Biała Kolumna, wypełniona żywym światłem.

Ostatnią jego myślą, już w momencie zderzenia, było: Melodia nadal dźwięczy. To znaczy, że jeszcze nie koniec? Dalszy ciąg nastąpi?

Загрузка...