II Spełnienie marzeń

Rozdział szósty

Przedstawiciel silnego genderu

Dzisiaj od rana soundtrack był jak oszalały. Robert jeszcze dobrze się nie obudził, a już usłyszał westchnienia trąbek i nerwowe piski smyczków. Wystarczyło otworzyć oczy i zmrużyć je od słonecznego blasku, wypełniającego sypialnię, by zabrzmiała uwertura: potężna, uroczysta, z momentami, które sprawiały, że Robertowi zamierało serce.

Muzyka zachowywała się niebanalnie także później, kiedy mył się, golił i brał prysznic. Potem niespiesznie „jadł swoje śniadanie” (lubił anglicyzmy, uważał, że przydają mowie niepowtarzalności i wdzięku) z żoną – wychodziła do pracy przed dwunastą, u niego zaś czwartek był „dniem bibliotecznym” – i ciągle przysłuchiwał się melodycznym breweriom w duszy czy też może w mózgu? Tej zagadki zresztą przez dziesięć lat nie udało mu się rozwiązać. Jeśli człowiek ma duszę, to chyba jednak w duszy.

Kiedy Robert był jeszcze smarkaczem i dopiero przyzwyczajał się do życia z Darem, nazwał swoją wewnętrzną muzykę „soundtrackiem do life story”. To wcale nie takie głupie określenie: spojrzenie na życie jak na film, w którym gra człowiek główną rolę. Co prawda, nigdy nie widział reżysera i nie czytał scenariusza, ale to samo można powiedzieć o wszystkich. Robert przynajmniej słyszy muzykę, a inni nawet tego nie mają. Muzyka do filmu Życie R. Darnowskiego była wysokiej jakości, nie taka jak w kiczowatych produkcjach filmowych, gdzie jeśli na ekranie jest coś smutnego, to jęczą flety i skrzypce, a jeśli ktoś zażartował albo poślizgnął się na skórce od banana, za kadrem rozlega się „cha-cha-cha”. Soundtrack Roberta często nie pokrywał się albo nawet kontrastował z tym, co się działo na zewnątrz. Tutaj, powiedzmy, jest dzień jak co dzień, niczego specjalnego się człowiek nie spodziewa, a muzyka obiecuje: uważaj, bądź w pogotowiu, dzisiaj coś się wydarzy.

Dlatego Darnowski od rana był czujny, uważnie patrzył i słuchał, bo wiedział, że soundtrack nigdy nie oszukuje.

Instrumentalne bogactwo i symfoniczny rozmach koncertu zapowiadały niezwykły dzień, ale na razie wszystko toczyło się zwykłą koleją. No, kawa z mlekiem, trochę przypalona grzanka, w radiu śpiewał Walerij Leontjew, żona mówiła o czymś nudnym.

Jak zawsze opuściła swoje słynne puszyste rzęsy i niegłęboko zaciągając się papierosem, leniwie opowiadała o spotkaniu z koleżanką z roku, córką byłego sekretarza KC. Robert słabo pamiętał tę Maszę Demiancewą, dlatego ledwie słuchał opowieści, koncentrując się na wewnętrznej ścieżce dźwiękowej.

– No, a co ona robi? – spytał z roztargnieniem.

– Odjeżdża – westchnęła żona, strącając słupek popiołu czerwonym paznokciem.

– W jakim sensie?

– W zwyczajnym. Bierze dragi i potem ma odjazd. Kiedy tatusia pochowali w murze kremlowskim, mężulek od razu dał nogę. A sama ni cholery nie umie. Wyprzedaje antyki i szprycuje się różnymi świństwami. Inną by już dawno wsadzili, ale cóż, ona nosi nazwisko Demiancewa.

– Jasne. – Robert stłumił ziewanie. – Jedziesz od razu do pracy?

– Tak. Potem pojadę do Ludki, obiecałam dziewczynom przywieźć nowe towary.

Żona Roberta miała godną zazdrości pracę, w Sowperfimeksie; tata jej załatwił. Z wyjazdami zagranicznymi, z dogodnymi godzinami pracy, a co najważniejsze, zawsze miała zapas firmowych flakoników z próbkami perfum, komplety kosmetyków, puderniczki i inne deficytowe towary. Sprzedając te drobiazgi przyjaciółkom i przyjaciółkom przyjaciółek, osiągała dochody dziesięć razy większe od pensji.

Była samodzielna. Złoto nie żona. Nawet jeździła własną „siódemką”. Dwa auta w rodzinie… Jeszcze niedawno uważano by to za szczyt burżujstwa, ale czasy się zmieniły. Teraz to nic specjalnego. Niektórzy jeżdżą nawet zagranicznymi samochodami i nikt krzywo na nich nie patrzy.

Darnowski obrzucił spojrzeniem kuchnię – przestronną, dwunastometrową, z kompletem fińskich mebli i jugosłowiańską zmywarką. Zaopatrzenie jak należy: i prawdziwa Nescafe w słoiku, i ser Viola, i dżem pomarańczowy – to dzięki dostępowi teścia do „koryta” dla wybrańców. Ale w ostatnim czasie wszystkie te nomenklaturowe wspaniałości przestały Robertowi wystarczać. Coś się psuło w państwie sowieckim.

Ile sił, ile nerwów, a co więcej, ile Daru zostało zużyte, i po co? System się rozwala, rozsypuje w diabły. To, co wcześniej wydawało się brylantem, zmienia się w zwykłe szkiełko.

Weźmy choćby mieszkanie. Południowo-zachodni rejon Moskwy, solidny ceglano-wielkopłytowy dom, sześćdziesiąt dwa metry powierzchni, czysta winda, nawet konsjerżka w bramie. Ale ajenci i właściciele firm teraz wykupują w centrum duże komunałki, płacą za nie pięć albo i dziesięć tysięcy, wyburzają ściany i urządzają prawdziwe apartamenty na europejskim poziomie. A jakie nazwy nadają tym cudeńkom: galeria, patio, ogród zimowy.

Albo taki samochód. Jeszcze rok temu, kiedy Robert jeździł swoją eksportową, wiśniową „dziewiątką”, wszyscy się gapili na niego z zazdrością. A teraz w Moskwie nawet mercedes nie jest rzadkością.

A jeśli chodzi o pracę, sytuacja też podobała mu się coraz mniej.

Nie tak dawno myślał, że na dobre osiodłał fortunę, zagwarantował sobie świetlaną przyszłość. Teść oczywiście dużo pomógł, główną zasługę Robert przypisywał jednak sobie. A dokładnie: swojemu Darowi. Chociaż nie wiadomo, jak postąpiłby z takim podarunkiem losu ktoś głupszy, ze słabego genderu.

Dawno temu, jeszcze w instytucie, Robert stwierdził, że ludzkość dzieli się na dwie płci, albo, jak się teraz mówi, na dwa gendery. Przy czym nie na mężczyzn i kobiety, bo te wszystkie cycki czy brody to tylko pozory. Słabi ludzie przez całe życie starają się być nie gorsi od innych. A silni za wszelką cenę muszą być od nich lepsi. Nieważne przy tym, co człowiek rozumie pod słowem „lepszy”: bogactwo, karierę, talent czy zalety moralne.

Najciekawsze, że w odróżnieniu od fizjologicznego gender mentalny nie jest dany człowiekowi raz na zawsze. Można go zmienić, tak jak to zrobił Robert. W poprzednim życiu, przed katastrofą, był typowym słabeuszem: ze wszystkich sił starał się nie odstawać od otoczenia i za diabła mu to nie wychodziło. Ale kiedy zyskał cudowny Dar Losu, przerzucił się do innej kategorii. Od tej chwili musiał wyprzedzać innych; i z tym świetnie dawał sobie radę. Bo ma łeb nie od parady, silną wolę, a w rękawie dżokera nie do przebicia.

W ciągu minionych lat Robert zrósł się z Darem na śmierć i życie. Gdyby mu go odebrano, stałby się jak ślepy. Gorzej niż ślepy. Z czasem Dar zmienił się w główny organ zmysłów, niczym węch u psa. Pies może oślepnąć czy ogłuchnąć i nie zginie, ale bez węchu staje się absolutnie bezradny.

Darnowski robił wiele eksperymentów ze swoim skarbem. Starając się określić granice jego możliwości, niekiedy popadał w marazm.

Na przykład jeszcze na pierwszym roku usiadł przed telewizorem i długo starał się złowić wzrok Leonida Breżniewa, kiedy ów stary gensek, z trudem obracając językiem, dukał coś z kartki. Może uda się odczytać myśli kierującego partią i państwem wprost z ekranu? Och, jakie perspektywy otworzyłyby się przed przyszłym specjalistą od spraw międzynarodowych!

Śmiech wspominać.

Bo do tego, by usłyszeć wewnętrzny głos człowieka, potrzebny jest bezpośredni kontakt wzrokowy.

No nic, z takim narzędziem można było i tak osiągnąć bardzo wiele.

Jak sportowcy podnoszą sztangę i wyrabiają sobie mięśnie, tak samo Robert rozwinął swoją „maskulaturę” do perfekcji. Nauczył się w czasie jednosekundowego „seansu” wyciągać z człowieka dwie albo nawet trzy minuty myśli.

Z czasem wypracował w sobie nawyk, żeby bez szczególnej potrzeby nie patrzeć ludziom w oczy, bo inaczej zwalało się na niego zbyt wiele informacji; zbędnej, a niekiedy nawet przykrej. Jeśli zaś człowiek i jego głos wewnętrzny z jakichś powodów Roberta interesowali, zachowywał się tak: spoglądał raz i odwracał wzrok. Potem, za jakiś czas, znowu. Nieznającym go wydawało się, że jest nieśmiały.

Miał jeszcze jedną zabawę. Poznawał kogoś i przez tydzień albo dwa starał się nie spotykać z nim wzrokiem. Wyrabiał sobie na jego temat jakiś pogląd, używając tylko środków dostępnych zwykłym ludziom. Potem podsłuchiwał myśli i sprawdzał, czy dobrze zrozumiał nowego znajomego. Prawie zawsze okazywało się, że to najważniejsze przeoczył. Homo sapiens to dziwaczny stwór: na języku ma jedno, a w myślach całkiem co innego.

W instytucie Robert studiował z zapałem, absolutnie poważnie, szczególny nacisk kładąc na języki obce. Wiedział, że pomogą mu w świetlanej przyszłości. Siedzi się przy stole, rozmawia z jakimś cudzoziemskim dyplomatą i widzi się gołąbeczka na wskroś, jak pod rentgenem.

Angielski był u Roberta na pierwszym miejscu, francuski na drugim, a od trzeciego roku Darnowski zaczął jeszcze chodzić na lektorat z niemieckiego, który potem najbardziej mu się przydał. Po pierwszym roku przy pomocy Daru trochę pokombinował i dostał się do międzynarodowej brygady budowlanej, pojechał latem do Karl-Marx-Stadt kopać fundamenty pod Dom Przyjaźni Radziecko-Niemieckiej. Od tej chwili przestawił się definitywnie na kierunek niemiecki.

Na piątym roku pojechał na staż do RFN-u (tu już pomógł mu teść, który w tym czasie jeszcze nie był teściem), a przed samym dyplomem znalazł się w szeregach członków KPZR – to uważano za wielkie osiągnięcie, ponieważ limit procentowy dla studentów był mały, przyjmowano wyłącznie działaczy z najwyższą protekcją. Ale znowu pomógł mu Dar, a Wsiewołod Ignatjewicz, w tym czasie już faktyczny teść, w odpowiednim momencie też zadzwonił, gdzie trzeba.

Robert urządził się w miejscu po prostu bajecznym – w Instytucie Krajów Kapitalistycznych. Dwie stałe delegacje zagraniczne co roku, przed dwudziestym piątym rokiem życia zagwarantowany doktorat i etat starszego pracownika naukowego (z dodatkami trzysta rubli), a potem można było zostać szefem sektora, co to już w ogóle otwierało wszystkie drogi. Na przykład bez problemu załatwiało się wyjazd na trzy latka do dobrej ambasady, żeby podreperować się materialnie i zebrać materiał do pracy habilitacyjnej. Gdzieś około połowy lat dziewięćdziesiątych, ledwie przekroczywszy trzydziestkę, Darnowski byłby cennym pracownikiem, doktorem habilitowanym. Taki może być nawet radcą dyplomatycznym. Albo kierownikiem oddziału (to już nomenklatura KC). Zresztą czy to nie fantastyczne – trafić bodaj na plac Stary do Komitetu Centralnego jako instruktor wydziału międzynarodowego lub ideologicznego. Byłoby oczywiście nudno, ale w sensie kariery to jest to, o co chodzi.

Kariera byłaby jeszcze szybsza, gdyby równocześnie poszedł inną drogą: po linii służb specjalnych, jak niejeden z jego kolegów. W tej sprawie Robert naradzał się z teściem, człowiekiem mądrym i zdrowo myślącym. Wsiewołod Ignatjewicz powiedział jednak: nie warto. Nie sztuka ożenić cię z Urzędem, ale teraz tylu się namnożyło tych „bigamistów”, że w przyszłości pozycja „monogamiczna” może rokować większe nadzieje. Szczególnie jeśli będziesz miał szansę na posadę w jakiejś poważnej organizacji międzynarodowej. Tamci przecież też nie są głupi i wiedzą, kto z naszych jest mundurowy w cywilu, a kto nie.

Rada, jak zwykle, okazała się dobra. Mimo że w bezpiece Robert ze swoim talentem mógłby osiągnąć ho-ho jakie sukcesy. Gdzieś na raucie przy szklaneczce dżinu z tonikiem zamienić parę słów z zagranicznym rezydentem, od niechcenia spojrzeć mu w oczy. Oj, gdyby ojczyzna wiedziała, jaki rycerz niewidzialnego frontu przepada!

Ale jakoś robota w ONZ czy w UNESCO ominęła Darnowskiego; ci, którzy tam trafili, trzymali się mocno, tak że buldożerem się ich nie usunie. A jego macierzysty Instytut Krajów Kapitalistycznych wprost marniał w oczach. Krótkoterminowy wyjazd za granicę przestał być Bóg wie jakim przywilejem; teraz jeździło wielu, nawet tacy, którym kiedyś nie pozwalano. No, owszem, został kierownikiem sektora, i co z tego ma? Pensja przy dzisiejszych cenach – śmiechu warta. Gdyby nie teść i jego koryto i gdyby nie żona z jej kosmetyczno-perfumeryjnym dorabianiem, Robert żyłby jak każdy człowiek pracy: jadłby zupę z przecieru pomidorowego i „kawior” z mintaja z kapustą morską.

W dzisiejszych czasach już nie Instytut Krajów Kapitalistycznych, ale, strach powiedzieć, nawet KC KPZR przestał być miejscem pracy godnym zazdrości. Mądrzy ludzie starali się przesiąść na inny pojazd. Na przykład Wsiewołod Ignatjewicz dawno zrejterował z Komitetu, i Robert też mógłby wziąć z niego przykład. Przeszkadzała jedynie siła bezwładu. A poza tym żal mu było straconego czasu. I Daru zużytego, jak się okazało, na głupstwa – na przynależność do zbankrutowanej partii, na idiotyczną habilitację, wyrabianie pożytecznych znajomości i inne głupstwa.


Rodzina

Takie właśnie smętne myśli owładnęły Robertem Darnowskim, kiedy po śniadaniu palił w kuchni papierosa i ze zdumieniem słuchał soundtracku, który ni w pięć, ni w dziewięć urządził sobie jakiś koncert galowy. Cóż ma znaczyć ta Oda do radości? Co zapowiada?

Potem do kuchni zajrzała pacykująca się żona, powiedziała swoim głębokim głosem: „Czego tak siedzisz? Nawet talerzy nie sprzątnąłeś”, więc od razu zapomniał o wszystkim. Co jak co, ale sztukę kosmetyki Inna znała doskonale.

To bzdura, że do piękna człowiek się przyzwyczaja. Do brzydoty pewnie tak, ale do piękna nigdy.

Robert w życiu nie widział ładniejszej kobiety niż Inna. Chyba że w kinie. Isabelle Adjani w czymś ją przypomina, ale diabli wiedzą, jaka ta Isabelle jest w życiu – pewno nie dorasta Innie do pięt.

Nie chodziło nawet o urodę, prędzej czy później człowiek się nią nasyci. Podziwiać podziwia, ale nie czuje głodu. Tym jednak, czym Inna zdobyła znanego playboya i któryś już rok mocno trzymała, była tajemniczość. To haczyk, z którego nigdy żaden mężczyzna się nie zerwie. Szczególnie taki, któremu zazwyczaj wystarczy (cha, cha) mrugnąć okiem, żeby odsłonić najbardziej nawet skrywaną tajemnicę.

Do dwudziestego siódmego roku życia Robert Darnowski poznał ludzkość w takim stopniu, że trudno go było zadziwić mrokami człowieczej duszy. Jak mówi poeta: „Kto żył i myślał, ten nie może nie gardzić bliźnim aż do głębi” * – a jeśli jeszcze ten ktoś słyszał jego myśli, to tym bardziej. Dlatego Robert miał dostateczne podstawy do wysokiej (ale całkiem uzasadnionej) samooceny.

Był z niego facet, jak się patrzy: wyrazisty nos, linia szerokich ust, znamionująca energię, eleganckie okulary w masywnej oprawie, proste włosy, stylowo rozczesane na boki, a la Turgieniew. Kobiety oglądały się za Darnowskim. A która popatrzyła mu w oczy – już była stracona. Ileż on ich rozdłubał w swoim czasie i prowadził potem jak na smyczy! Pierwszy eksperyment z niezapomnianą Reginką Kirpiczenko to były miłe dziecinne zabawy. Zdarzało się później Robowi oswajać kobiety o wiele wyższej klasy. I ani jednej porażki w całej karierze playboya. Tylko że to nudne. Coś jak gra na pieniądze z partnerem, który ma przezroczyste karty. Dochodowa, owszem, jest, ale prędko się przykrzy.

Do trzeciego roku Robert nahulał się i nabaraszkował do syta. Zaczął lustrować ewentualne narzeczone; szczęściem na uczelni ich nie brakowało. Władca ludzkich myśli miał duże wymagania: żeby miała odpowiedniego ojczulka, sama nie była zdzirą, ale i nie ropuchą, to jasne. Zdarzyło się kilka niezłych wariantów. Na jednym już się prawie zatrzymał. Tatunio wiceminister, dziewczyna milutka, typu wierna małżonka i troskliwa matka. Zamierzał już zrobić jej dzieciaka, żeby przyśpieszyć proces. Ale wtedy na jakimś party spotkał Innę. Była o rok wyżej od Roberta, studiowała w tym samym instytucie, tylko że dziennikarstwo. Dziecię nomenklatury w trzecim pokoleniu, angielski-francuski od czwartego roku życia, i tak dalej. Ale Rob poleciał nie na to „arystokratyczne” pochodzenie, lecz na senną urodę rusałki.

Inna miała regularne, wręcz idealne rysy, ale przy tym lekko wiedźmowaty wygląd: pełne, obrzmiałe usta, bardzo biała skóra i cienie pod oczami, jak gdyby ślady namiętnej nocy (w rzeczywistości rzucały je długie i gęste rzęsy). Kiedy przy pierwszym spotkaniu spróbował zajrzeć jej w oczy, nic z tego nie wyszło. Takich rzęs u nikogo już nie spotkał. W dodatku Inna prawie nie podnosiła wzroku na rozmówcę, taką już miała manierę. Patrzyła w dół i w bok, a jeśli nawet spojrzała, to krótko: błyśnie oczami przez tę puszystą przegrodę, i tyle. To migotliwe, nieuchwytne spojrzenie podziałało na Roba niczym celna seria na samolot myśliwski: zestrzelony, zadymił tylko i runął w dół korkociągiem.

Najpierw zagrała podrażniona ambicja. Nieustannie starał się Innę przechytrzyć i podsłuchać jej głos wewnętrzny, o mało nie skręcił szyi. A kiedy zrozumiał, że przypadek jest beznadziejny, że nie zdoła się wedrzeć, po raz pierwszy w życiu zaczął się zalecać na serio, bez oszukiwania i podglądania. Najbardziej zdumiewające było to, że się udało! Diabli wiedzą, czym podbił Rob prześliczną rusałkę, ale widocznie coś w nim zobaczyła, coś się przedarło przez te jej rzęsy.

Kiedy wychodził od niej po pierwszej nocy, czuł się naprawdę szczęśliwy.

Znalazła się dziewczyna, której miłości nie zawdzięczał swojemu Darowi. I to jaka dziewczyna! A w duszę zajrzeć jej jeszcze zdążę; będzie okazja, powiedział sobie tego ranka.

Powiedział i pomylił się.

Z czasem okazało się, że Inna nigdy nie patrzy wprost, nie tylko zresztą na ludzi, ale i na przedmioty. Tylko ukradkiem, przez rzęsy. Może miała rozwinięte widzenie peryferyjne, a może chodziło o niedostatek ciekawości.

Tylko sobie przyglądała się długo, i to wcale nie spod rzęs. Mogła przesiedzieć dwie godziny przed lustrem, nakładając kosmetyki albo zajmując się swoimi cudownymi włosami. Niekiedy rozpuszczała je na ramiona, niekiedy splatała w warkocz, a czasem staroświecko zaczesywała do góry i lekko zmierzwiła, ale w każdej fryzurze było jej do twarzy.

Faceci na ulicy oglądali się za Inną, a ich twarze przybierały wtedy jednakowo pożądliwy wyraz, ale Robert nie był zazdrosny o żonę. Wiedział przecież, że mężczyźni wcale jej nie interesują. Po prostu ich nie zauważa.

Ta Śpiąca Królewna żyje we własnym świecie, do którego nikt nie ma wstępu. Ale przy tym jest i spostrzegawcza, i praktyczna, i bardzo bystra. Jak to wszystko się u niej łączy – Bóg jeden wie.

Po jakimś czasie Robert porzucił próby, by złowić jej spojrzenie. Dlatego, że zachorował na nią zupełnie poważnie. Przypuszczalnie na całe życie.

Niech zatem będzie na świecie jedna taka kobieta, najważniejsza ze wszystkich, która pozostanie dla niego tajemnicą. Przecież odgadnąć tajemnicę to znaczy zabić ją. I kogo w ten sposób się ukarze? Przede wszystkim samego siebie.

Po pierwsze, to głupie. Po drugie, nieuczciwe. A po trzecie, z ręką na sercu, czyżbyśmy chcieli wiedzieć, co naprawdę myślą bliscy ludzie? Wystarczy przypomnieć sobie dawny eksperyment z mamą…

Tylko z rzadka Robert pozwalał sobie zajrzeć przez dziurkę od klucza do podwodnego królestwa swojej rusałki, i to w całkiem określonym momencie – od razu po orgazmie, który zdarzał się u Inny bardzo rzadko. W takiej chwili, czując się bohaterem, delikatnie, jak gdyby ją pieszcząc, lekko rozsuwał jej powieki palcami. W oczach żony, wypełnionych blaskiem, posłusznie zapalały się kocie światełka, ale za każdym razem Robert słyszał jedno i to samo:

Jak dobrze, jak dobrze, mmm, dobrze, a to królik.

Kiedy za pierwszym razem zrozumiał, że sam jest tym „królikiem”, obraził się. Na głos nigdy go tak nie nazywała. Ale zastanowił się i uspokoił. Ludzie robią sobie różne zabawy. Tym bardziej że Inna uwielbiała króliki, miała je wszędzie – na breloczku od kluczy, na lusterku samochodu. Nawet na zimowej czapce pysznił się uszaty emblemat „Playboya”. Jeśli to był fetyszyzm, to ksywkę „Królik” należało uważać za pochlebną.

A nieuchwytne spojrzenie, jak się okazało, było dziedziczne w rodzinie Strojewów. Aleksandra Wasiljewna, teściowa, której inni mogli pozazdrościć, prawie nie otwierała ust, kiedy młodzi z rzadka odwiedzali rodziców. Patrzyła tylko na męża albo na nakryty stół, a jak co, to od razu zrywała się, żeby coś zrobić w kuchni. U Roba w domu pojawiła się właściwie jeden raz, na parapetówie. Przesiedziała cały wieczór, przekładając z miejsca na miejsce noże i widelce. Zdaje się, że nawet na rodzoną córkę nigdy nie patrzyła. Nigdy nie zdarzało im się poplotkować przez telefon, jak to zwykle robią normalne córki i matki. Widocznie Aleksandra Wasiljewna całą energię swojej leniwej duszy, cały skromny zasób namiętności, otrzymany od natury, zainwestowała w męża, błyskotliwego i żywiołowego Wsiewołoda Ignatjewicza.

Ten zaś monopolizował temperament swojej rodziny. Nie dziwota, że jego kobiety były takie niemrawe: większego ładunku elektryczności nie zniosłyby ściany żadnego mieszkania.

Diabli tam z teściową, choćby się nawet prosiła, ale teściowi Robert chętnie zajrzałby w oczy. Dałby wiele, żeby posłuchać jego prawdziwego głosu i myśli. Tylko właściwie po cholerę? Wsiewołod Ignatjewicz nie należał do mruków, nie chował wzroku, ale nigdy nie rozstawał się z ciemnymi okularami. W młodości, jako asystent na wydziale fizyczno-technologicznym, był uczestnikiem tajnych eksperymentów i, jak sam mówił, „szczenięca ciekawość” sprawiła, że znalazł się zbyt blisko wybuchu. Od tej pory zupełnie nie mógł znieść mocnego światła. Okulary miał specjalne, „kameleony”: przy świetle dziennym albo oświetleniu elektrycznym ciemniały do całkowitej czerni. No i patrz, człowieku, komuś w oczy przez takie okulary.

Ale poza szwankującym wzrokiem Wsiewołod Ignatjewicz był wyjątkowo zdrowym człowiekiem. W zimie jeździł na nartach, latem grywał w tenisa. Nosił tweedowe marynarki, doskonale okrywające jego wysportowaną sylwetkę, poruszał się lekkim, sprężystym krokiem, potrafił nawet chodzić na rękach. Robert chciałby tak wyglądać, gdy będzie miał pięćdziesiątkę.

Wsiewołod Ignatjewicz miał następujący życiorys. Jego ojciec pracował w organach w najcięższych, najgorszych latach. Zaczął za Dzierżyńskiego, skończył za Andropowa. Najwyraźniej miał mocne nerwy i bezbłędne poczucie miary. Kiedy współpracownicy rwali się do góry, on trzymał się w cieniu, uchylał od awansów. Czuł, że na górze jest najgorzej. A w górę poszedł, kiedy zrobiło się bezpiecznie, w latach pięćdziesiątych. Nagle okazało się, że jest świetnym organizatorem, weteranem z czasów leninowskich, wszyscy poprzedni szefowie (którzy co do jednego okazali się szkodnikami) go nie doceniali. Tak więc dziadek Inny zajął dokładnie to stanowisko, które chciał zająć, i przesiedział na nim do samej emerytury. Dostawał emeryturę taką jak działacz państwowy, umarł na daczy w wieku osiemdziesięciu pięciu lat, łowiąc ryby we własnym stawie. Robert nie poznał już staruszka, ale wnioskując z opowieści, musiał to być bardzo mądry człowiek.

Synem pokierował też nader roztropnie. Nie oddał go do Wyższej Szkoły KGB, tylko pchnął na wydział fizyczno-technologiczny. We współczesnym świecie fizyka jest nauką na wagę złota, a reszta już sama się ułoży. No i rzeczywiście: absolwenta z czerwonym dyplomem i w dodatku z takim ojcem Urząd przyjął, jak to się mówi, z otwartymi ramionami.

Kiedy Robert zszedł się z Inną, Wsiewołod Ignatjewicz Strojew byi już młodym generałem i miał absolutnie fantastyczne znajomości. Mógłby jak Knurow z Panny bez posagu powiedzieć sobie: „Mnie nie wystarcza niemożliwe”. Pracował wtedy, w osiemdziesiątym czwartym roku, w jakiejś straszliwie utajnionej komórce – nawet Inna nie wiedziała, czym się tam zajmuje.

W osiemdziesiątym szóstym jednak pozwolił sobie na niespodziewany wyskok: podał się do dymisji i stanął na czele potężnej organizacji ekologicznej o dźwięcznej nazwie Centrum SOS (nieco naciągany skrót hasła „Spróbujmy Ocalić Środowisko”, które wtedy, po Czarnobylu, było bardzo na czasie).

Dopiero po paru latach Robert docenił, jak przewidujący był teść, który wcześniej niż inni zorientował się, że epoka KGB przemija, i zawczasu zapewnił sobie bezpieczne lądowanie w terenie niezabagnionym, wiele za to obiecującym. Tutaj również czekały na niego zagraniczne delegacje i konferencje, finansowanie budżetowe i pozabudżetowe, hojne granty organizacji międzynarodowych, a nawet z góry ustalony procent miejsc w organach przedstawicielskich.

Wsiewołod Ignatjewicz jeździł teraz nie wołgą, ale lincolnem, prezentem od kolegów z Ameryki. Żył nie z pensji, tylko ze stypendium; nie studenckiego oczywiście, lecz Światowej Organizacji Zdrowia, w odpowiedniej walucie i z dużą liczbą zer. Centrum nie miało wprawdzie żadnych osiągnięć w dziedzinie ekologii i gazety nie pisały o nim zbyt często, ale ważne było to, że w ZSRR istnieje taki pozarządowy organ, cieszący się autorytetem. Pod koniec dwudziestego wieku każdy cywilizowany kraj powinien mieć coś takiego. Centrum zajmowało spory ogrodzony obszar za moskiewską obwodnicą. Darnowski nie był tam ani razu, nie miał ochoty; parę razy tylko podwiózł teścia do bramy. W Centrum SOS bez końca przeprowadzano jakieś kosztowne i, jak podejrzewał Robert, absolutnie lipne doświadczenia z florą i fauną. Niekiedy teść udzielał jakiegoś wywiadu prasie: „Problem ratowania jenota barguzińskiego został rozwiązany” albo „Nic już nie zagraża fiołkowi ałtajskiemu”.

Łeb facet ma nie od parady, któż zaprzeczy.


Zły dzień

Od wizyty Wsiewołoda Ignatjewicza wszystko się zaczęło. Właśnie wtedy najzwyklejszy ze wszystkich ranek wywinął numer, zapowiedziany przez soundtrack.

Kiedy w głowie Roberta kłębiły się zawistne myśli o teściu, który zawczasu ewakuował się na zbawcze brzegi ekologii, zadzwonił dzwonek u drzwi.

To właśnie był on, o wilku mowa.

Swoim zwyczajem wpadł do środka jak huragan.

– Córuniu, alarm lotniczy! Podjęto uchwałę o zamrożeniu kont walutowych ludności. Zarządzenie jest już na biurku u Pawłowa, dzisiaj ma je podpisać.

– Co ty mówisz?! – krzyknęła Inna. – Ja w Zagranbanku uskładałam z delegacji prawie dwa tysiące!

– A mnie z krwawych czasów nomenklatury zostało dziesięć tysięcy – rzucił wesoło teść. – Nie przerywaj, kochana, pozwól ojcu skończyć. Umówiłem się z magazynem Zagranhandlu, mają tam lodówki Rosenlev, telewizory Panasonic i jakieś inne drobiazgi. Tylko szybko, do trzech dni. Potem wywąchają to pracownicy i rzucą się hurmą. Zbieraj się, żywo! Gotowość za dwie minuty. Robert, jedziesz z nami?

Pytał tylko dla porządku. Wsiewolod Ignatjewicz wiedział, że zięć nie jest entuzjastą handlu.

– Niech Inna sama decyduje. Ja muszę wyszlifować artykuł o współpracy radziecko-niemieckiej.

Żona stukała drzwiami szafy, dudniła po półkach, starała się w dwie minuty zrobić to, co zwykle zajmowało jej co najmniej pół godziny. Ojciec był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł sprawić, by się pośpieszyła.

Tymczasem teść usiadł naprzeciwko Roberta i skrzywił się, czując dym tytoniowy (sam nie pił i nie palił).

– Czegoś taki skwaszony? Słońce świeci, ptaszki śpiewają, żona piękna, przywiezie ci jeszcze jedną fińską lodówkę, wideo. Potem wykaże się inicjatywą, wciśnie to komuś za cały worek rubli. A ty zwiesiłeś nos na kwintę. Germanisto mój, czego ci trzeba, chłopcze, przyznaj się, czego ci brak? Czy też masz dzisiaj zły dzień?

Co to znaczy bezpieczniacka szkoła! Sobie do duszy wleźć nie pozwala, ale w mig wyczuł nastrój zięcia.

Oczywiście nie po dwóch minutach, ale też i nie po trzydziestu huragan opuścił mieszkanie, zabierając ze sobą Innę.

Robert został sam.

Teść zabił mu ćwieka. Zły dzień? Rzeczywiście, cóż to mu dzisiaj tak doskwiera? Majowe słońce, liście, a sercu coraz smętniej i smętniej.

Zdarzają się takie dni w życiu. Człowiek nagle uświadamia sobie, że pełzał po ziemi jak ta mrówka, zbierał na kupkę świerkowe igiełki i wiórki, a tu zawiał wiatr i rozwalił mu wszystko w diabły. No i po co się tak męczyłem? – pyta człowiek. Po co się krzątałem?

Robert rozzłościł się na siebie. To ci Eklezjasta się znalazł: marność nad marnościami i wszystko marność. Cały kraj teraz został z niczym, a on może się uważać za szczęśliwego, bo całkiem nieźle się urządził.

Głupi byłem, że poszedłem do instytutu, pomyślał nagle. Trzeba było do konserwatorium, na wydział kompozycji. Wystarczyłoby nauczyć się nut, i już, zapisuj, człowieku, muzykę, która od rana do nocy dźwięczy ci w głowie, a w dodatku przez te wszystkie lata ani razu się nie powtórzyła.

Ach, co za cudownego marsza grano teraz w Darnowskim: wzruszał, wzywał, żeby dokądś wyruszyć, może na spotkanie czegoś radosnego, a może niesamowitej przygody. Przypominał uwerturę z filmu Dzieci kapitana Granta, tylko miał jeszcze więcej ikry, aż w nosie kręciło. No dalej, dalej, dokąd wzywa go ta muzyka?

Natężył się, czując, że jeszcze chwila, a domyśli się, melodia podpowie, dlaczego dzień jest dzisiaj szczególny i co w takim dniu trzeba robić.

Przeszkodził, wszystko zepsuł telefon.

W dodatku zupełnie nieważny, od mamińskiej. Co u ciebie, jak się czujesz, i takie tam.

Odpowiadał monosylabami, ze złością. Muzyka prawie ucichła i w końcu nic nie podpowiedziała.

– …Byłam na rynku. Wołowina po dwadzieścia rubli kilo. Rzodkiewka po pięćdziesiąt kopiejek! Wszyscy powariowali. Pół pensji wydałam. A co miałam zrobić? Rafaił Sigizmundowicz przyjdzie z wizytą. Nadano mu tytuł zasłużonego pracownika kultury…

Robert prawie całkiem się wyłączył; nie lubił słuchać o absztyfikancie mamińskiej; jednak nie przyzwyczaił się do myśli, że Lideczka Lwowna może mieć swoje przedklimakteryczne przyjemności.

Potem jak zwykle zaczęła mówić o wnuku (a jeszcze lepiej – wnuczce): czy się nie zdecydowali.

– Nie – po raz tysięczny odpowiedział Rob. – Inna uważa, że jeszcze za wcześnie. Wiesz co, mamo – popatrzył na zegarek, chociaż matka w żaden sposób nie mogła tego widzieć – wybacz, ale teraz czekam na telefon, mają dzwonić z pracy.

– Już, już – zreflektowała się mamińska. – Przecież nie dlatego zadzwoniłam. Dzisiaj mija dziesięć lat. Pamiętasz? Boże! – Zaszlochała. – Przecież cudem, cudem się uratowałeś!

Wtedy wreszcie Darnowski zajarzył, co dzisiaj za dzień. Dziesiąty maja! Dokładnie dziesięć lat!

I muzyka jak nie huknie, na cały regulator: tak, tak, gorąco! Naprzód!

„Naprzód”, ale dokąd?

Wsłuchał się w siebie i zrozumiał dokąd.

Od dawna zamierzał przejechać się w tamto miejsce, ale jakoś nie starczało mu odwagi. A teraz poczuł: dzisiaj można. Nawet trzeba. Koniecznie.

Tym bardziej że to jubileusz. Okrągła rocznica.

Rozdział siódmy

Sensej

Tego samego dnia, to znaczy w czwartek, dziesiątego maja 1990 roku, zasłużonego mistrza sportu, kawalera Orderu Czerwonego Sztandaru Pracy, członka KC Komsomołu, wielokrotnego mistrza świata Siergieja Dronowa obudził dzwonek telefonu.

Dronow otworzył oczy, popatrzył na żyrandol. Kryształowe wisiorki pobłyskiwały tęczowo, ranek był, zdaje się, ładny. Na jego prawej ręce spoczywała czyjaś głowa. Siergiej spojrzał leniwie. Twarzy nie zobaczył; zasłaniały ją rozrzucone jasne włosy. Wziął lok w palce, przyjrzał się. Farbowane.

Nie zwracając uwagi na wściekający się telefon, Siergiej wyswobodził rękę, przeciągnął się. Przez okna widać było ogród, który zaczął się już zielenić. Teraz nieźle byłoby wskoczyć do basenu, pomyślał. A co – zbudować to przecież nie problem. Działka, chwalić Boga, jest wystarczająco duża, ośmioarowa. A dostać pozwolenie to zupełny drobiazg. Wybulić trzeba by pięćdziesiąt tysięcy, nad czym tu się zastanawiać.

Na szafce stała butelka koniaku i kieliszek. Siergiej akurat nie potrzebował alkoholu, ale piła ta, jak jej. Gala chyba. A może Ola. Z zespołu „Brzózka”, wczoraj wyhaczył ją na otwarciu klubu golfowego.

Nieźle jej dogodził. Chrapie jak pod narkozą. Siergiej twarzy sobie nie przypomina, ale ładna, to na sto procent. Te „brzózki” wszystkie są ładne. Tyle że farbowana.

Wstał, zrobił parę przysiadów, pomachał rękami. Odkąd skończył z treningiem po cztery godziny dziennie, ciało już nie było takie lekkie jak kiedyś. Trzeba mimo wszystko chociaż parę razy na tydzień wybrać się na stadion – zrobić trochę okrążeń, poskakać.

Telefon w salonie wciąż się pieklił. Wyłączyć go nie miał ochoty, podnieść słuchawki też mu się nie chciało. Nie było na świecie ludzi, od których telefon byłby ważny dla Siergieja Dronowa. Nie szkodzi, zadzwonią drugi raz. Trzeba się umyć, wziąć prysznic.

Serce stukało równo: to tak, to tak. I nagle, ni stąd, ni zowąd, podskoczyło.

Toko tak, toko tak, toko tak!

W powietrzu zastygła mucha. Widział teraz powolne ruchy przezroczystych skrzydełek.

Co za diabeł? Dlaczego akurat teraz?

Po kilku sekundach Rytm wyłączył się, też sam z siebie; ale dlaczego się włączył? Coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Chyba że w nocy, kiedy śni się coś strasznego.

Siergiej bardzo się zdumiał. I zaniepokoił.

A tutaj jeszcze telefon nie chciał się uspokoić. W końcu ostatecznie mu dopiekł.

Dronow podniósł słuchawkę i spytał z rozdrażnieniem:

– No co?

A jednak nie miał racji. Był człowiek, od którego telefon się dla niego liczył.

– Gówno drogą szło! – rozległ się w słuchawce rozgniewany głos Senseja. – Co ty tam, babę od rana posuwasz? Dziesięć minut czekam jak głupi, wciąż tylko sygnał i sygnał…

– Sensej, pan przecież… – Siergiej chciał powiedzieć „rano nigdy nie dzwoni”, ale w porę przypomniał sobie o wczorajszej umowie. – Wszystko okej. Uprzedziłem. Czekają o dwunastej. Mówił pan, że przyjedzie o wpół do dwunastej, a oni będą o dwunastej. W porzo. Pokażą działki, a potem pojedziemy…

– Nie dam rady – przerwał Sensej. – Mam posiedzenie, pilne. Jedź sam!… – Zaklął, na co rzadko sobie pozwalał, tylko kiedy był wyjątkowo wściekły. – Sekretarkę automatyczną byś sobie sprawił, jak nie podnosisz słuchawki. Ile ja czasu przez ciebie… straciłem.

Rozłączył się.

Nieładnie wyszło. Nie dzwoni przez sekretarkę, tylko osobiście. A Dronow kazał czekać takiemu człowiekowi. Można powiedzieć, najważniejszemu w swoim życiu.

Gdyby nie szczęśliwe spotkanie z tym, którego Siergiej miał zwyczaj nazywać „Sensejem” (po japońsku znaczy to „nauczyciel”), to nie byłoby niczego – ani medali, ani stanowiska, ani mieszkania przy prospekcie Lenina, ani daczy. W ogóle niczego. Najpewniej jacyś groźni bandyci wykończyliby zwinnego Sieriogę; jeśli nie wtedy, na przejeździe kolejowym, to następnym razem. Głupi był, że sam nie skumał, jaką los mu podarował szczęśliwą kartę.

Pomógł Siergiejowi przypadek. Iwan Pantelejewicz pojechał w swoich sprawach w teren, a kiedy w powrotnej drodze samochód zatrzymał się przed szlabanem, zapragnął nagle wysiąść i pooddychać wieczornym powietrzem. A gdyby nie zapragnął?

Wtedy, po drodze do centrum medycznego w klubie sportowym, odbyli zasadniczą rozmowę.

– Jesteś z ferajny? – spytał Sensej. Siedział z przodu, obok kierowcy, a Sierioga z tyłu. – Nie kłam, na głupiego nie trafiłeś. Ja sam od tego zaczynałem. Bo byłem głupi, dookoła same zamknięte drzwi, a siła bije wszystkimi porami. Pokażę ci, gdzie tej siły użyć. Jeśli oczywiście będziesz chciał.

– Gdzie? – Żółtodziób, szesnastoletni Dronow, wyciągnął szyję.

– W sporcie.

– Aaa – rzekł rozczarowany Sierioga.

A on, głupi, myślał, że obywatel z wesołymi oczami zaraz zwerbuje go do wywiadu, żeby łapał szpiegów.

– Co „aaa”? W twoim wieku najważniejsze to wyrobić sobie charakter. A sport to jest właśnie to. Jeśli oczywiście człowiek ma dane fizyczne. Ty je masz, sam widziałem. No dalej, sprawdzimy reakcję. Łap.

I rzucił mu w twarz landrynkę w papierku (zawsze miał je w kieszeni, lubił kwaśne, berberysowe). Ruch błyskawiczny, ledwo dostrzegalny – i cukierek trafił Sieriogę prościutko w nos.

– Nie śpij!

Rzucił jeszcze raz. Dronow, chociaż był przygotowany, nie zdążył nawet podnieść ręki.

– Jeszcze raz!

Teraz chyba nawet w porę podniósł rękę, rozczapierzył palce, ale i tak się nie udało – ku jego niezmiernemu wstydowi landrynka uderzyła go w czoło.

– Ej, bratku, może się omyliłem co do ciebie?

To już dotknęło Sieriogę do żywego. Lewą ręką wyszarpnął z kołnierza igiełkę, ukradkiem przyłożył ją do paznokcia i przestraszył sam siebie: „Jak cię teraz wsadzę!”.

Zadziałało.

Następne pięć landrynek złapał bardzo łatwo.

– Nieźle! – Iwan Pantelejewicz uśmiechnął się. – Jest ruda, będzie i metal. Tylko uważaj, Sierioża, nie zmarnuj swojego talentu. To największa zbrodnia, jaką może popełnić człowiek. Słuchaj mnie, a ja zrobię z ciebie prawdziwego człowieka, wyprowadzę cię na szerokie wody.

Sierioga zaufał mu wtedy, od razu. Bo nigdy w życiu takich ludzi nie spotykał.

No i dobrze zrobił, że zaufał.


Cały ten sport!

Siergieja umieszczono w hotelu „Leninowskich Sokołów” i bez egzaminów wstępnych przyjęto do Instytutu Kultury Fizycznej, gdzie studiował pięć lat, prawie nie przychodząc na zajęcia. Po pierwsze, miał indywidualny program nauki i treningu, a po drugie, jakie też sesje i zaliczenia mogą obchodzić mistrza?

Kiedyś klub sportowy, którego nazwa wkrótce stała się nieodłączna od nazwiska Siergieja Dronowa, należał do sił powietrznych i nazywał się trochę inaczej – „Stalinowskie Sokoły”. Aktualnie znajdował się pod opieką ministerstwa lotnictwa cywilnego, ale była to sprawa czysto formalna, taka jak związek „Spartaka” z przemysłem mięsnym i mleczarstwem. „Sokoły” były organizacją samodzielną, bardzo potężną i cieszącą się autorytetem. Klub nie stawiał na piłkę nożną czy hokej – w tych dyscyplinach była za duża konkurencja – ale starał się utrzymać prym w lekkiej atletyce, i tu nie miał sobie równych nie tylko w Sojuzie, ale chyba w całym świecie. Nie bez powodu w gazetach nazwę „Leninowskie Sokoły” wymieniano zawsze z zaszczytnym dodatkiem „kuźnia rekordów świata”. A wraz z pojawieniem się nowego talentu młoty w sławnej kuźni zastukały z podwójną (nie, z poczwórną) szybkością.

Iwan Pantelejewicz Dybajło (Sensej miał takie niezwykłe nazwisko – mocne, o metalicznym brzmieniu) w ogóle nie był zatrudniony w „Leninowskich Sokołach”. Ten wysoko postawiony człowiek, działacz państwowy, sportem zajmował się społecznie; niby że takie miał hobby. Kierownictwo klubu wprost tańczyło wokół niego, bo stanowił jego oparcie i nadzieję. Mógł wszystko – załatwić bazę treningową, przydzielić importowany sprzęt czy nawet zbudować nowy stadion.

O swojej zasadniczej pracy Sensej nigdy nie mówił. To zrozumiałe – „Sokołami”, a szczególnie Dronowem, zajmował się z potrzeby duchowej, to znaczy, żeby odpocząć od ważnych spraw, na chwilę o nich zapomnieć. W dodatku (Siergiej z czasem to zrozumiał) Iwana Pantelejewicza jako potężną szychę nomenklaturową kilkakrotnie przenoszono z jednego kierowniczego stanowiska na inne. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych pracował chyba w Centralnej Radzie Związków Zawodowych – w każdym razie Sierioga zajeżdżał po niego do jej siedziby przy prospekcie Lenina. Potem miejscem pracy Senseja stał się plac Stary, a ściślej, jeden z gmachów Komitetu Centralnego. Ale czymkolwiek tam, na swoich urzędowych wysokościach, się zajmował, namiętność miał jedną: sport, któremu poświęcał cały swój wolny czas. A ile z Dronowem, szczeniakiem z obwisłymi uszami, się namordował, to już mu się za to człowiek przez całe życie nie odwdzięczy, nie odpłaci. Osobiście prowadził rokującego nadzieje sportowca, przy czym nie po amatorsku, ale profesjonalnie, jak trener o najwyższych kwalifikacjach.

Wtedy latem osiemdziesiątego roku przeczołgał Sieriogę przez wszystkie chyba dyscypliny sportu i wybrał najlepszą.

Ciężką atletykę odrzucił od razu, powiedział, że chłopak ma zbyt kruchy szkielet, a i szybka reakcja nie jest tam rzeczą najważniejszą.

Boks też wykluczył – refleks świetny, ale sił trochę za mało.

Nie bardzo również nadawał się Dronow do biegów na długie i nawet średnie dystanse – rozpędzał się, że ho, ho, ale potem szybko się męczył.

Za to kiedy Sensej kazał mu pobiec na setkę, Sierioga (ma się rozumieć, za pomocą ukrytej igiełki) miał wynik trzy i pół sekundy! Iwanowi Pantelejewiczowi aż pot wystąpił na czoło.

– Wiesz co – powiedział ochrypłym głosem – aż tak szybko nie biegaj. Bo rozwalisz w diabły całą światową lekką atletykę. Niedługo minie dziesięć lat, jak nikt nie może pobić rekordu Jima Hinesa – 9,95, a ty masz trzy i pól! Naucz się powściągać szybkość, twoje zadanie to 9,90, rozumiesz?

Dobra, potem poszli na pływalnię. Sierioga pływał pieskiem, jak wieśniak, ale kiedy się puścił wzdłuż basenu, to woda po prostu zakipiała. Stumetrowy dystans przepłynął w dwadzieścia dwie sekundy z hakiem. A rekordzista świata, Jim Montgomery, jak się okazało, na olimpiadzie w Montrealu w stylu wolnym ledwie osiągał pięćdziesiąt.

W dal wyłącznie dzięki szybkiemu rozbiegowi Dronow dał susa na dziesięć z hakiem, a przecież rekord Boba Beamona (8,90) był niepobity od przeszło dziesięciu lat.

Wzwyż skoczył dwa metry osiemdziesiąt siedem, i to bez żadnych treningów.

Po pierwszym rekordzie Sieriogi Iwan Pantelejewicz zatroszczył się o to, żeby dalsze próby przeprowadzać bez świadków.

– Trzeba by na tobie przybić pieczątkę „ściśle tajne” – mówił podekscytowany i zacierał ręce. – Jesteś bombą wodorową radzieckiego sportu. No, jeszcze nam zatańczą!

W sumie Sensej uznał, że Dronow nadawał się świetnie do ping-ponga, tenisa, piłki nożnej, hokeja, ale wybór padł mimo wszystko na lekką atletykę.

– Masz taki zapas mocy, że mógłbyś co roku bić nowy rekord. Będziesz stopniowo coraz mniej powściągliwy, i już. Kiedy wytrenujesz mięśnie i wyrobisz sobie technikę, to uzyskasz rezultat półtora raza lepszy od obecnego. Nie zadzieraj nosa, nie naruszaj dyscypliny, a zostaniesz największym sportowcem wszech czasów, gwarantuję ci.

Ej, szczęśliwe to były lata.

Sierioga przestał używać głupiego słówka „kastalety”. Żeby określić tajemnicze wewnętrzne stukanie, bardziej nadawało się piękne słowo „metronom”. Dronow umiał teraz bezbłędnie nastawiać Metronom na Rytm. Niekiedy nie trzeba było nawet wyjmować igły, wystarczyło przypomnieć sobie, że ma ją przy sobie, w specjalnej kieszonce spodenek czy kąpielówek.

A co do kastanietów (nie „kastaletów”, jak mówił dawny ćwok z Basmanowa): gdyby chciał, to mógłby nawet w tańcu osiągnąć wielkie sukcesy. Na dyskotece czy gdzie tam się tańce odbywały, Metronom raz-dwa dostrajał się do muzyki, a Dronow ciałem, nogami, szyją wyrabiał takie rzeczy, że wszyscy dookoła zamierali z podziwu. Gdyby na przejeździe kolejowym trafił się wtedy Sieriodze nie działacz sportowy, ale, powiedzmy, Igor Moisiejew, byłby teraz artystą ludowym, jakimś Machmudem Esambajewem.

Ale Iwan Pantelejewicz interesował się nie rytmami, tylko metrami i ułamkami sekund. Tamtego lata w Moskwie odbywała się olimpiada, na którą Sierioga oczywiście się spóźnił. Za to pod kierownictwem Senseja dublował wówczas wszystkie konkurencje lekkoatletyczne, bijąc dziesięć czy nawet piętnaście rekordów świata, i to jakich!

– Nie szkodzi – rzekł trener z przekonaniem. – Następna olimpiada będzie twoja.

Co do tego to się, trzeba przyznać, pomylił, ale to już nie wina Sieriogi, a na pewno nie Senseja. O tym będzie mowa później, ale tak w ogóle w owych latach spadł na Dronowa istny grad rekordów, tytułów i złotych medali, tak że nawet zaczęło mu się to nudzić.

Dobrze, że oprócz sportu w życiu były i inne fajne rzeczy – tańce i seks.

Z dawnego basmanowskiego kaczątka wyrósł piękny mężczyzna: jasnowłosy, z gęstymi, zrośniętymi u nasady nosa brwiami, otwartym i pewnym siebie spojrzeniem. Wzrost metr osiemdziesiąt siedem, a o sylwetce, postawie to nawet nie ma co mówić. Takiemu zuchowi wystarczy gwizdnąć, żeby zaciągnąć babę do łóżka. Ale Siergiej nie rozmieniał się na drobne, przy wyborze przyjaciółek był bardzo wybredny, interesowały go wyłącznie piękności. Nie miał się za babiarza. Babiarz chce tylko przelecieć, wszystko jedno którą, żeby jak najwięcej zaliczyć; i już, skacze dalej, na inny kwiatek. Siergiej natomiast stawiał na jakość. Jak już kobieta trafiła do niego do łóżka, to powinna go przez całe życie pamiętać; obojętne, ilu by potem miała chłopów. Nie było trudno to osiągnąć, wystarczyło wciągnąć ją w swój własny Rytm. I – do omdlenia, do zamknięcia oczu. Niech wie, jak ma być: toko tak, toko tak, i tylko tak. Nie inaczej.


Złamane skrzydła

Cudowny atleta, jak przystało na „sokoła”, szybko wzleciał na szczyty. Do końca roku olimpijskiego Siergiej Dronow został mistrzem Spartakiady Wszechzwiązkowej w sześciu konkurencjach, zimą po raz pierwszy pojechał na zawody międzynarodowe, wywołał sensację i zyskał przezwisko Mr Mercury: „Pan Rtęć”. Rtęć, a zarazem bóg Merkury – ten właśnie, którego przedstawiają ze skrzydłami u nóg. Klip My, rekordziści, w którym Mr Mercury w parze ze swoim imiennikiem ze sławnej grupy rockowej wytańcowywał u czaszy z ogniem olimpijskim, przez kilka miesięcy utrzymywał się na listach przebojów czołowych kanałów telewizyjnych; raz nawet pokazano go na pierwszym programie radzieckim, w noworocznej „Czarodziejskiej Latarni”. Co prawda Dronow nie dostał za to pieniędzy, wszystkie miliony inkasował Goskomsport, ale to nic, on też nie miał krzywdy, grzech byłoby się skarżyć. Kraj Rad umiał się troszczyć o swoich bohaterów. Obdarował Siergieja, czym tylko mógł: cudownym mieszkaniem w domu Komitetu Centralnego przy prospekcie Lenina, aż dwoma (!) samochodami, ładą i wołgą, a co najważniejsze – miłością państwa, która warta była więcej niż miliony dolarów kapitalistów.

W ogóle wszystko w życiu Dronowa się udało. Poza jedną sprawą.

Na próżno tańczył na Akropolu wokół znicza, na próżno udawał mieszkańca Olimpu. Nie udało mu się stanąć na najwyższym podium sportowej sławy.

Związek Radziecki nie uczestniczył w olimpiadzie w Los Angeles w 1984 roku – obraził się za bojkot sprzed czterech lat. Reakcyjne zaś kierownictwo MKOL-u postanowiło rozegrać następne igrzyska w Korei Południowej, której marionetkowemu reżimowi kraje socjalistyczne zdecydowanie odmawiały uznania. A rok 1992 wydawał się fantastycznie odległy; Sierioga miałby wtedy prawie trzydziestkę, dla lekkoatlety to już wiek emerytalny. W dodatku po dwóch nieudanych olimpiadach wydawało się, że dni dziecięcia barona de Coubertina są już policzone.

Ale zdarzył się cud – pierestrojka. Jak gdyby specjalnie dla Siergieja Dronowa po kilku zgrzybiałych dziadach na fotel genseka wgramolił się żwawy i gadatliwy reformator, wiele zatem rzeczy, które wczoraj jeszcze, zdawałoby się, były absolutnie nie do pomyślenia, nagle stało się możliwe. Na przykład uczestnictwo w olimpiadzie bez oglądania się na fakt, że ZSRR i Korea Południowa nie mają stosunków dyplomatycznych. Czy to nie fantastyczne?

Do Seulu jechał Dronow z zamiarem zdobycia co najmniej dziesięciu żółtych krążków, po czym z pewnością stałby się najjaśniejszą gwiazdą w historii sportu. Nadchodziła pora, by Księgę rekordów Guinnessa przemianować na księgę Dronowa.

Ale zamiast niebywałego triumfu skończyło się na niesłychanym skandalu.

Podczas kontroli medycznej przed startem, przewidzianej przez regulamin, Siergieja użądliła w szyję podła południowokoreańska osa. Pod wpływem bólu Rytm włączył się sam, a wszystkie wskaźniki zwariowały. Lekarze się spłoszyli, uznali, że Rosjanie wynaleźli jakiś nowy stymulator, odesłali Dronowa na powtórną kontrolę antydopingową, a tamtejsi gestapowcy w pogoni za sensacją zdyskwalifikowali Mr Mercury’ego bez żadnego ale.

Nasi oczywiście narobili hałasu, że to nikczemna prowokacja, że spisek mający na celu pozbycie się głównego konkurenta, i tak dalej, ale nieszczęścia już nie dało się naprawić. Do Siergieja zadzwonił osobiście sekretarz generalny KC KPZR, powiedział mu wiele ciepłych słów, niemniej fakt pozostał faktem: z wielkim sportem – skończone.

Kilka miesięcy Dronow przeżył jak we śnie – ciągle nie mógł przyjść do siebie, uwierzyć w to, co się stało.

„Leninowskiemu sokołowi”, Sieriodze Dronowowi, złamano skrzydła w szczytowym momencie lotu, kiedy miał niecałe dwadzieścia pięć lat. Jak w poemacie prozą Gorkiego: „I upadł sokół z piersią rozbitą”.

Państwo nie pozwoliło skrzywdzić ofiary seulskich intryg, co do tego akurat nie ma wątpliwości. Dano mu do wyboru kilka świetnych możliwości: pracę trenerską, społeczną, nawet członkostwo Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej. Siergiejowi było wszystko jedno. Kiedy w Goskomsporcie poradzono mu, by objął stanowisko w Federacji Lekkiej Atletyki (delegacje, rozdzielnik, zagranica, perspektywy awansu), zgodził się.

W tym trudnym okresie życia najwięcej pomógł mu Iwan Pantelejewicz, oczywiście w sensie moralnym.

Powiedział mu bardzo ważną rzecz: „Jeśli znalazłeś się w najniższym punkcie, nie załamuj się; przecież stamtąd jest tylko jedna droga – w górę. Kto nie upadał, nie wzleci wysoko. Czekaj, patrz, wsłuchuj się w siebie. Wewnętrzny głos ci podpowie, w którą stronę masz dalej iść – może w najbardziej nieoczekiwaną”.

Ostatecznie zgnębiony Siergiej nie przydał wtedy większego znaczenia tym słowom. Na taką wysokość, z której spadł, drugi raz nie wzleci. Cóż to miałaby być za „nieoczekiwana strona”? Jaką może osiągnąć korzyść z Metronomu poza sportem? Przecież nie zostanie tancerzem; nie będzie robił z siebie durnia.

Tymczasem okazało się, że Sensej, jak zwykle, miał rację. Życie na tym się nie skończyło.


Zwycięstwo pierestrojki w jednej dzielnicy

W drugim miesiącu nieróbstwa, to znaczy pracy w Federacji, kiedy Siergiej już zaczynał się zastanawiać, czy nie rzucić tego w diabły i nie pójść do cyrku, żeby zostać akrobatą czy innym ekwilibrystą, do gabinetu weszła sekretarka.

– Siergieju Iwanowiczu, interesant do pana.

Na wizytówce – pomysłowej, z emblematem: rycerzem w hełmie, widniał napis:


Młodzieżowy Kompleks Mieszkaniowy „Ruski Witeź”

Andriej Wieniaminowicz Mielnikow

Prezes zarządu


Siergiej westchnął. Znowu będą go zapraszać jako honorowego gościa na jakąś zakichaną spartakiadę rejonową. Albo na spotkanie z komsomolcami.

Wszedł mężczyzna niedużego wzrostu, tęgawy, dziwnie ubrany: we frencz ochronnej barwy, jak Stalin na filmach. Do tego granatowe spodnie z czerwonymi lampasami i buty wyczyszczone do połysku. Czyżby jakiś rezerwista? Z Afganistanu?

– Cześć, Sierioga. Nie poznajesz? – powiedział niepewnie wchodzący i dopiero wtedy, po uśmiechu (usta się uśmiechają, oczy nie), Dronow go poznał.

– Müller!

Teraz były protektor Dronowa bardziej przypominał gruppenführera Müllera. Twarz nalana, blond włosy wyraźnie przerzedzone.

– Jestem Mielnikow. – Müller z zakłopotaniem machnął ręką. – Dobre rosyjskie nazwisko. A tamto to była zabawa, miałem nasrane w głowie.

Siergiej ucieszył się na widok starego kumpla. Prosto z gabinetu zawiózł go do „Uzbekistanu”, przecież w pracy ni cholery nie miał do roboty. W restauracji okazało się, że obaj nie piją. Dronow powiedział, że ze względu na sport (chociaż w rzeczywistości chodziło o Metronom – ten po alkoholu zaczynał wariować), a Mielnikow był z zasady przeciwnikiem pijaństwa.

Gorączkując się, mówił, że naród rosyjski jest nikczemnie, planowo rozpijany i wiadomo, kto za tym stoi. Potem, kiedy jedli gorące danie, przeszli na wspomnienia.

– Kiedy zwiałeś z Basmanowa, źle ze mną było. Nie mówię tego, żeby cię krytykować – pośpiesznie dodał Müller. (Ani Mielnikowem, ani Andriejem dla Dronowa jednak nie został). – Wszystko gra, była szansa, to wykorzystałeś. No i w ogóle super, broniłeś honoru ojczyzny. Narodowy bohater, rosyjski witeź. Nie o to chodzi. Pamiętasz Sztyka?

Jak tu nie pamiętać? Siergiej przytaknął.

– Bez ciebie zrobił się bezczelny, trzeba było z nim dzielić miasto. Ale w zeszłym roku Sztyka stuknęli Azerowie, tak że teraz Basmanowo jest jedno i niepodzielne. W stu procentach moje. – Müller przełknął kawałek szaszłyka, popił wodą mineralną. – Kontroluję rynek, kapujesz? Handel samochodami, benzyną. Kompleks mieszkaniowy to tylko szyld, żeby zwiększyć limit materiałów budowlanych. Buduję oczywiście też, chociaż nawet z tym mam teraz problemy. A w ostatnim czasie ciasno mi już jest w mieście, chcę wyjść na cały rejon. Wszystko zaplanowałem i przygotowałem. Brakuje mi tylko wsparcia administracyjnego.

Już było wiadomo, że Müller nie przyszedł ot tak, pogawędzić ze starym przyjacielem. Ma konkretną sprawę. Dronow nie popędzał go, nie wypytywał; tamten sam powie.

No i powiedział.

– Pamiętasz kołchoz „Świetlana Droga”? Pięć kilometrów od miasta? Jest plan, żeby nam odpalili lasek, piętnaście ha. Dogadałem się z przewodniczącym. Muszę mu tylko załatwić dziesięć traktorów – wymiana barterowa, żeby się papiery zgadzały. Jemu samemu – nową wołgę, żonie futro z norek i jeszcze dwadzieścia sztuk na rękę. Ale bez partii i komitetu wykonawczego rejonu nie dam rady. Próbowałem i nic, ściana. Nie mój szczebel, sam tego nie przepchnę, ale gdybyś ty się podłączył… W naszym rejonie jesteś drugi po Leninie. – Müller uśmiechnął się pod wąsem. – Naprzeciwko komitetu wisi tablica „Oni są chlubą Basmanowa”, i twój portret jest największy. Władza z okien codziennie podziwia twoją fizjonomię.

– Wiem – powiedział Siergiej z zażenowaniem. – Matka mi mówiła. I co, chcesz się zająć leśnictwem?

Müller zarechotał i zrobił się podobny do dawnego Müllera.

– Co, pogięło cię? Pomyśl, jakie tereny są u nas za miastem – bór sosnowy, dwie rzeki, Moskwa o rzut beretem. A z dacz są tylko państwowe i dawne spółdzielcze, tak jak Kolina Góra. Gdyby to posprzedawać, działki poszłyby przeciętnie po tysiąc za ar, leciutko. W Moskwie teraz dzianych gości jest od metra, raz-dwa rozkupią. Zarejestrowałoby się to jako teren leśny, a potem podzieliło na działki, i po sprawie. Tylko żeby władza się nie dopieprzyła. Ja dla nich jestem ferajna, element kryminalny. A dla ciebie załatwić coś takiego to tyle co splunąć. Popatrz, Sierioga: jeśli zapewnisz nam przykrywkę, to możesz liczyć na dobrą kasę, bo ja żydzić nie będę. Półtora tysiąca arów, przeciętnie po tauzenie, wyczuwasz, ile to będzie. Wystarczy i dla komitetu rejonowego, i dla nas obu. Sto pięćdziesiąt masz jak w banku. No, dwieście, i koniec, dobra?!

Dwieście tysięcy rubli! Pomimo wszystkich delegacji i premii za medale Dronow oczywiście na oczy nie oglądał takiej kasy.

– A co miałbym robić? – spytał ostrożnie.

– Założymy fundację użyteczności publicznej. „O zdrowy styl życia” czy tam, powiedzmy, „Dla weteranów sportu”. Ty będziesz prezesem, ja zastępcą. Pojedziesz ze mną do paru naczelników. Zjesz z nimi szaszłyczek, opowiesz o wielkich ludziach – i wszystkie basmanowskie kacyki pomdleją ze szczęścia. A szczegóły to już potem ja z nimi omówię. Wszystko grzecznie, zgodnie z prawem. Jedyne, co jeszcze może być potrzebne, to telefon z komitetu obwodowego. Dasz radę załatwić?

– Jasne. Mogę nawet z KC. Mam tam znajomych.

– No właśnie – ucieszył się Müller. – Teraz takie czasy, Sierioga, że nie można być łosiem. Trzeba iść do biznesu. Sam widziałeś, jak ci narobili siary na tej olimpiadzie. Chuj tam ze sportem. Niech teraz inni pobiegają za ciebie i poskaczą.


Wszystko poszło jak z płatka, bez żadnych problemów – jeszcze łatwiej, niż mówił Müller. Nawet telefon okazał się niepotrzebny. Rejonowa władza sfotografowała się z żywą legendą, pierwszy sekretarz wypił z Sieriogą bruderszaft. Fundacji „Zdrowie i Sport” (taką nazwę przyjęła nowo powstała organizacja) obiecano zielone światło jako inicjatywie społecznie użytecznej.

Po trzech tygodniach Siergiejowi wręczono dyplomatkę wypełnioną sturublówkami. Müller powiedział, że to dopiero początek. Bo zdrowie i sport to nie tylko domki w sosnowym lesie, ale także zdrowa żywność, rozrywki, bilardy i Bóg wie co jeszcze.

Zdumiewające było to, że Sensej zdemaskował Dronowa od razu przy pierwszym spotkaniu. Rzucił okiem na pierścień z brylantem (Siergiej kupił go na Arbacie, w komisie, za siedemnaście tysięcy), na zegarek marki Rolex, i wziął Dronowa na spytki: dalej, gadaj, skąd masz na takie szpanerstwo.

Dronow musiał rzecz wyjaśnić, wobec Iwana Pantelejewicza nie miał zwyczaju ściemniać. Był przekonany, że ten natrze mu uszu, ale Sensej uważnie wysłuchał i zamyślił się.

Potem zmrużył oczy i powiedział jak gdyby sam do siebie:

– Jest teraz taki trend, że mamy się bawić w kapitalizm. No cóż, to będą mieli kapitalizm, zgodnie ze wszystkimi prawami dżungli. A przy okazji skorzystamy z doświadczeń budownictwa socjalistycznego.

Siergiej ni czorta z tego nie zrozumiał. Poprosił raz jeszcze o wyjaśnienie. A wtedy Iwan Pantelejewicz go zadziwił.

– Niech ta twoja durna fundacja sobie działa. Ale pod moim nadzorem; nie będę tolerował chałupnictwa. Co to za gadanie: władza rejonowa obiecała, że się nie będzie przyczepiać do waszych letniskowych machlojek. A jak za rok władza się zmieni, to co? Nie, bratku, tu trzeba działać rozumnie, jak to robią dorośli ludzie. Jest decyzja partii, żeby rozwijać indywidualną gospodarkę rolną. W tym celu będzie się przydzielać grunty. Oczywiście różnej klasy i na pewno nie każdemu. Ale organizacjom o społecznym znaczeniu przede wszystkim. Według z góry ustalonej kolejności. Kapujesz?

Sensej naszkicował schemat.

Najważniejszą sprawę – otrzymanie zezwolenia na przydział ziemi – bierze na siebie. Z drobnym bandytą Mielnikowem nie chce się zadawać bezpośrednio, do tego się nie zniży. Kontakt tylko przez Dronowa. Były gruppenführer może załatwiać mniej ważne sprawy, zajmować się bieżączką i lokalnymi problemami, jeśli takie będą.

– Za to będziecie mieli obaj jedną trzecią zysków, do spółki. Jak się podzielicie, to już wasza sprawa. Dwie trzecie będziesz oddawał mnie. A jak twój Müller zacznie podskakiwać, to wezmę go pod obcas i rozdepczę.

– Nie zacznie – obiecał Siergiej, oszołomiony otwierającymi się perspektywami. – Potrafi myśleć.


Odtąd Siergiej zaczął żyć tak, że pozostawało mu tylko łamać sobie głowę, na co by tu jeszcze wydać forsę.

Do tej pory uważał się za bogatego, ale dopiero teraz dowiedział się, co to znaczy prawdziwe bogactwo.

Przeniósł się do piętrowego domu, z cegły, do dawnej daczy rządowej, wykupionej za śmieszne pieniądze – sześć tysięcy. Wołga i łada już drugi rok stały pokryte kurzem w garażu. Siergiej rozbijał się teraz dżipem Grand Cherokee, a do bardziej eleganckich eskapad służyło mu audi.

Osiemdziesięciometrowe mieszkanie na prospekcie Lenina oddał mamie. Od dawna już nie pracowała, żyła za pieniądze syna, a teraz w ogóle się rozbestwiła: wstawiła sobie porcelanowe implanty, zrobiła lifting w Centrum Urody i wyglądała po prostu jak Edyta Piecha, a nawet lepiej. A co ma sobie żałować, nie jest taka znowu stara. Lat czterdzieści pięć, a jeszcze ma chęć. Niech sobie użyje za całą poprzednią poniewierkę. Futra nie futra, pierścionki nie pierścionki, manikiur-pedikiur – daj Boże zdrowie. Spodobało się kobitce wydawanie forsy, ciągle jej mało. Dobra, niech ma. No bo dla kogo to całe siano? Przecież nie dla koni.


Na zakręcie

Sierioga nigdy nie był pazerny. To, co miał, w zupełności mu wystarczało. Ale wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i ony. Sensej zawsze działał z rozmachem, letniskowy biznes tak rozkręcił, że ho, ho. Dronowowi nie brakowało roboty.

No więc dziś trzeba było gnać za rzekę, oglądać nowe działki – nadają się, nie nadają. Lepiej by było oczywiście z Iwanem Pantelejewiczem, ten ma oko, widzi wszystko perspektywicznie, na lata naprzód. Ale i Siergiej przez półtora roku tego i owego też się nauczył.

Krótko mówiąc, wsiadł do dżipa i pojechał.

Skręcił ze swojej Szosy Lubawińskiej na Rublowkę, popędził przez rezerwat, który – Sensej obiecał – wkrótce też zostanie rozparcelowany. Wtedy dopiero się nazbiera kasy. Że ceny od osiemdziesiątego ósmego poszły w górę, to mało powiedziane; teraz za działki letniskowe brano wyłącznie w zielonych. Kiedyś za operacje walutowe na szczególnie dużą skalę dawano czapę, a teraz ludzie ani trochę się nie boją. Wolność.

Kiedy hamulce na zakręcie zapiszczały jakoś wyjątkowo przenikliwie, Siergiej zerknął na szybkościomierz.

O kurde! Sto osiemdziesiąt! Jak to się stało, że jeszcze nie wyleciał z trasy?

Okazuje się, że serce pracowało w Rytmie, bębniło czterokrotnie szybciej. A on się zamyślił, nie zauważył.

Dronow gwałtownie zwolnił, potem w ogóle zahamował.

Co jest grane? Drugi raz w ciągu dnia. Może jest chory?

Nagle go olśniło.

Z przodu, ledwie o sto metrów dalej, był zakręt na Kolinogórę, potem most, a za nim zakręt, gdzie wtedy zobaczył Biały Słup i o mało nie przejechał się na tamten świat.

Może Metronom poczuł bliskość miejsca, gdzie zaczął kiedyś wystukiwać swoje „to tak” i „toko tak”?

E, nie. Tą szosą w ciągu minionych lat Dronow jeździł wiele razy, ale nic podobnego się nie zdarzyło.

Trzeba zresztą powiedzieć, że dotąd ani razu nie skręcił w prawo. Jeśli trzeba było się wybrać w tamtą stronę, jeździł dookoła. Nie z jakiegoś konkretnego powodu, ale po prostu tak. Jakoś nie miał serca.

Dzisiaj zaś serce wyraźnie podpowiadało: skręć tam, skręć.

No więc skręcił. Serca trzeba słuchać.

Rozdział ósmy

Szczęśliwej drogi

Na wąskiej Szosie Rublowskiej Darnowski wlókł się czterdziestką, bo przed sobą miał wywrotkę. Wyminąć jej nie mógł – podwójna ciągła linia, a zasad ruchu z przyzwyczajenia nie naruszał; uważał, że wszystkie nieszczęścia Rosji biorą się właśnie stąd, że nikt nie stosuje się do przepisów. Ludzie przechodzą ulicę na czerwonym świetle, parkują w miejscach niedozwolonych, rzucają śmieci na chodnik, a potem się dziwią, że w kraju jest burdel.

Muzyka tymczasem grała coraz szybciej, coraz wdzięczniej, jak gdyby zarazem i przynaglała, i wabiła.

Nawet powiedział głośno i z rozdrażnieniem:

– No, wiem, wiem. Przecież jadę.

Czy mógł podejrzewać, że ma kalendarz wmontowany w podświadomość? Jakaś szara komórka zareagowała na połączenie słów „dziesiąty maja” i samorzutnie się włączyła. Ciekawe, czy gdyby mamińska nie przypomniała, on sam by się domyślił, że dzisiejszy koncert jest jubileuszowy?

Wywrotka w końcu skręciła, a Robert rozpędził się do dozwolonych sześćdziesięciu na godzinę. Z mapy wynikało, że zaraz będzie pole, a potem posterunek drogówki i zakręt w prawo, na most.

Skręcił.

Soundtrack od razu zmienił rytm i tonację, muzyka stała się cicha, liryczna, ale nie uspokajała; przeciwnie, sprawiała, że serce się ściskało.

To nic, powiedział sobie Robert, o, już widać most. A za nim będzie zakręt. Wkrótce zagadki zostaną wyjaśnione. Nie wydarzy się oczywiście nic szczególnego. Po prostu wysiądę, złożę imaginacyjny wieniec, postoję chwilę. I tą minutą ciszy koncert raczej się zakończy. Szara komórka się uspokoi i poczeka cicho do następnego jubileuszu.

Na moście trwały chyba jakieś roboty naprawcze; napływające bez końca z naprzeciwka potoki aut sprawiły, że „dziewiątka” Darnowskiego stanęła w długiej kolejce.

Zdaje się, za Koliną Górą była wtedy wieś i puste pole, przypomniał sobie Robert, rozglądając się dookoła. A teraz gdzie tylko popatrzeć – same budowy, wille, wille; z pola nie został ani skrawek. Boom na domy letniskowe.

A ile samochodów! Przy czym ani jednego zaporożca albo starego moskwicza, przeważnie łady i wołgi, drogie modele, niemało też zagranicznych marek. Jeździ nimi nowa wersja dawnych nepmanów z lat dwudziestych. Bawią się w kantrylajf, małpują Zachód. A obok limuzyn uwijają się przedstawiciele „przedsiębiorczości indywidualnej”, jeszcze jeden produkt pierestrojki: wyrostki o zakazanych gębach proponują umycie szyb, jakaś babcia niesie miskę z pierożkami, jednonogi inwalida sprzedaje broszurki, a chudziutka dziewuszka, okutana w chustkę – bukieciki konwalii.

Te wszystkie ajencje i tak zwana legalizacja szarej strefy to pic i fotomontaż. Teść ma rację: osłona dla nomenklaturowego złodziejstwa, żeby można było kraść bez obawy. Nic sensownego nigdy w tym kraju nie powstanie (ten wniosek Robert już sam wyciągnął), żadna prywatna inicjatywa, żaden tam „kapitalizm z ludzką twarzą”. Sklepy jak były, tak będą puste. A cały kapitalizm to ci chłopaczkowie o martwych oczach, którzy najpierw mazną brudną szmatą po czystej szybie, a potem bezczelnie żądają rubla. Babcia ze swoimi niehigienicznymi wypiekami. I zerwane wbrew wszelkim zakazom konwalie, które niedługo w ogóle znikną z podmoskiewskich lasów.

Akurat wtedy podeszła kwiaciarka.

Miała na sobie stary płaszcz ortalionowy, jakich od stu lat nikt już nie nosił, i gumowe kalosze, zbyt obszerne dla jej szczupłych łydek. Spod chustki wysuwał się kosmyk włosów miodowej barwy, bardzo popularnej wśród firm wytwarzających farby do włosów, ale w naturze występującej niezwykle rzadko.

Robert pomyślał o dziewczynie: jaka nieładna, biedulka. Trójkątna twarz, szerokie usta, perkaty nos. Nie ratują jej nawet wielkie, zamknięte ze znużenia oczy; wręcz przeciwnie. Taka żabka z oczami ważki.

Kwiaciarka w milczeniu podała mu bukiecik przez opuszczoną szybę.

– Zrywanie w lesie konwalii jest prawnie zakazane – rzekł surowo Darnowski. – Co, nie wiedziała pani?

Myślał, że mieszkanka wsi coś mu odszczeknie, ale tamta się nie odezwała. Wyraz twarzy też miała jakiś dziwny. Mówiąc ściśle, jej twarz nie miała żadnego wyrazu, czego się na ogół nie spotyka. Zasłużony antropolog Robert wiedział to dobrze.

Stuknięta, domyślił się. Dlatego wygląda jak sierota i nie otwiera ust.

Na sekundę zdjęła go ciekawość, co taka wariatka może mieć w głowie?

Popatrzył w oczy ważki, które najpierw okazały się niebywale niebieskie, potem, jak należy, błysnęły zielonymi światełkami i po chwili znowu zrobiły się niebieskie.

Zdumiewające, ale Darnowski nie usłyszał żadnych myśli. Jej rozum śpi, czy jak? Zero emocji czy chociażby jakiegokolwiek bełkotu? Po raz pierwszy zetknął się z takim fenomenem, że w czyimś wnętrzu panuje absolutna cisza.

Wtem rozległ się głos, cichy i bardzo piękny, absolutnie nieodpowiadający wyglądowi zewnętrznemu.

– Szczęśliwej drogi – rzekł.

Wtedy z Robertem coś się stało. I to nie z jego słuchem, ale ze wzrokiem.

Zaskoczony, zamrugał oczami, a kiedy po ułamku sekundy podniósł powieki, zamarł ze zdumienia.

Nie, nie zobaczył nic nowego. Patrzył po nowemu.

Ta sama dziewczęca twarz, ale, mój Boże, cóż za wytworny kontur, cóż za delikatne usta, cóż za nos, jak gdyby wyrzeźbiony z alabastru! A skóra, jak gdyby podświetlona od wewnątrz!

Ja cię kręcę, cóż za piękność, co za fantastyczna piękność, pomyślał wstrząśnięty Robert. Jak mogłem od razu tego nie dostrzec?!

A oczy, co za oczy! Słoneczne światło w błękitnej wodzie.

Ale jako człowiek z natury skłonny do refleksji zaraz się skrzywił z niesmakiem. „Słoneczne światło w błękitnej wodzie”. Gratuluję, Robercie Łukiczu, tak banalnego określenia! Fu! „Chodźcie, bo piękne kwiaty mam, to tylko chwila krótka, do klapy różę przypiąć wam postara się Aniutka”.

Potrząsnął głową, odganiając przywidzenie. Odwrócił oczy.

Ze schowka, gdzie leżały pięciorublówki dla milicjantów, wyciągnął papierek i podał dziewczynie przez okno.

– Masz. Nie potrzebuję twoich konwalii. – Odsunął ręką bukiecik.

Akurat wtedy sznur samochodów ruszył do przodu, Robert nacisnął więc na pedał gazu.

Kiedy jechał powoli przez most, ciągle kręcił głową.

Co to było? Cóż to za transformacja, a raczej zakłócenie odbioru, bo przecież dziewczyna została taka, jaka była? A jeśli naprawdę jest taka ładna, dlaczego od razu nie dostrzegł jej zjawiskowej urody?

Dziwne, że muzyka prawie ucichła, nie mógł dosłyszeć melodii.

Nagle wzdrygnął się.

Kwiaciarka powiedziała: „Szczęśliwej drogi” – wyraźnie to słyszał. Ale jej wargi się nie poruszyły, przecież na nie patrzył!

To znaczy, że tak pomyślała? Naprawdę życzyła szczęśliwej drogi nieznajomemu, w dodatku takiemu, który ją szorstko potraktował? Zdumiewające.

Tymczasem bezwiednie dojechał do końca mostu i ocknął się dopiero, kiedy do celu jazdy, czyli do pamiętnego zakrętu, została już bardzo niewielka odległość.

Co robisz, idioto? Zawróć!

„Przegapiłeś szczęście” – przemknęła mu przez głowę niespodziewana myśl, absolutnie irracjonalna, a przez to jeszcze bardziej uderzająca. Robert nie wiedział, jakie to szczęście, dlaczego je przegapił, ale poczucie straty – ogromnej, nie do odrobienia – dosłownie go przytłoczyło.

Jakieś dwieście metrów przed zakrętem Darnowski zrobił coś, na co nigdy sobie nie pozwalał i za co zawsze trąbił z przyganą na innych: po chamsku, przed samym nosem jadących z naprzeciwka żiguli, zawrócił przez podwójną linię. Tamci oczywiście też na niego zatrąbili. A co mu tam.

Pędził z powrotem, na drugą stronę rzeki, chociaż był przekonany, że dziewczyny tam już nie ma. Poszła, zniknęła. Może w ogóle nie istniała.

Akurat wstrzymano ruch w obie strony. Na środku mostu utknęła ciężarówka, szofer grzebał pod otwartą maską.

A niech to cholera!

Robert wysiadł i stanął na palcach, wypatrując dziewczyny na tamtym brzegu.

Nie zniknęła!

O, tam, jest, to jej nylonowa chustka! Kwiaciarka stała obok sporego dżipa z przyciemnionymi szybami, podając bukiecik.

Robert omal nie rozpłakał się z ulgi. Jeszcze minuta czy dwie, a znowu zobaczy słońce w błękitnej wodzie!

Coś nie w porządku z moimi nerwami, pomyślał zirytowany, strącając łzę z policzka. Trzeba się leczyć.


Maria

Piękne czasy nastają, dobre czasy, myślał Dronow, stukając palcami o kierownicę. Dżip stał w miejscu, przed mostem utworzył się korek. Kto ma energię i łeb na karku, będzie w końcu mógł żyć po ludzku. Wszędzie dookoła ludzie się budują, i to przeważnie solidnie, domy z cegły. Na razie oczywiście nie wygląda to zbyt ładnie. U nas nie potrafią budować z głową, poprowadzić najpierw porządną drogę, ustawić wagoniki dla robotników. Nie, muszą nablocić, zapaskudzić wszystko dookoła. Ale to nic, z czasem się nauczą.

Sensej mówi: gdyby przywódcy nie pozwalali od razu na wszystko, ale spokojnie, po kolei, kraj doszedłby do siebie, ludzie nauczyliby się i pracować, i zarabiać. Taki Teng Siao-ping w Chinach wie, że najpierw trzeba nakarmić głodnych, stworzyć trwale funkcjonujący system gospodarczy, a potem dopiero dawać wolność. Głodny obibok nie zasługuje na swobodę, tylko zgłupieje przez nią. A nasz gensek Garbaty nie może pojąć tej prostej prawdy, dlatego wszystko idzie w diabły.

Siergiej spytał: a co z demokracją? Iwan Pantelejewicz tylko westchnął. Nie, powiedział, nie ma na świecie żadnej demokracji. Przeważająca większość ludzi, jeśli nie mąci im się w łepetynach, jest szczęśliwa, że ktoś nimi rządzi. Tylko rządzący muszą mieć olej w głowie, a nie sieczkę, jak nasz Miszka. Rządź dobrze ludźmi, a nikt ci złego słowa nie powie, że jesteś bogatszy od innych i masz więcej praw. To nagroda dla ciebie za to, że nie zabiegasz tylko o własną korzyść i nie boisz się podejmować ważnych decyzji.

Dronow wiedział, że sam urodził się jako rządzony, ale dzięki Metronomowi przekwalifikował się na rządzącego.

O tam, po tamtej stronie rzeki, znajduje się miejsce, gdzie szesnastoletni wyrostek Szary miał zakończyć swój nędzny żywot, a zamiast tego narodził się na nowo.

Nie bez powodu serce wystukuje: toko tak, toko tak.

Wzdłuż rzędu samochodów powoli szła smukła dziewczyna w żółtej chustce. Że powoli, to normalne: kiedy Siergiej jest w Rytmie, wszystko dokoła jest spowolnione, ale dziewczyna poruszała się jakoś niezwykle pięknie, miękko. W ręku trzymała konwalie.

Zauważyła, że Siergiej się na nią gapi, podeszła, uśmiechnęła się, a on – osłupiał.

Przywykł do ładnych dziewuch, ale aktorki i modelki, z którymi się zazwyczaj zadawał, były zwykłymi czupiradłami przy tej królewnie. W dodatku nieznajoma zamaszystym gestem zdjęła z głowy chustkę. Na ramiona niespiesznymi falami spłynęły włosy miodowego koloru, a nad nimi – słowo honoru – zalśniła złocista aureola!

Rytm wyłączył się tak samo niespodziewanie, jak przedtem się włączył.

To tak, to tak, stukało zaczarowane serce.

Siergiej wychylił się z okna.

– Jak ci na imię?

Milczała. Już się nie uśmiechała, patrzyła na niego badawczo i poważnie. Oczy miała olbrzymie, zielonkawe. Takiej barwy nigdy nie widział.

Dlaczego nie odpowiada – pomyślał.

Nagle zrozumiał. Nie, poczuł.

Powinien sam odgadnąć jej imię, to bardzo ważne!

Jak nie odgadnę, to będzie koniec. Ale koniec czego, sam nie wiedział.

Myśl była dziwaczna, nawet idiotyczna, a Dronow jednak nie miał żadnych wątpliwości.

Strasznie zdenerwowany zapytał:

– Maria?

Dziewczyna skinęła głową. Zgadł!

– Pojedziesz? Ze mną? – zapytał nieśmiało, bo teraz to była najważniejsza sprawa.

Milczała, wciąż patrząc mu w oczy.

Nie pojedzie, pomyślał z rezygnacją. Taka królewna, a tu chuj wie z kim, chuj wie dokąd…

Ale dziewczyna imieniem Maria nagle skinęła głową. Nie kokieteryjnie, nie radośnie, tylko ze smutkiem. Czy raczej – też z rezygnacją.

Dronow zerwał się, o mało nie runął z wysokiego stopnia; ledwie utrzymał się na nogach. Obszedł dżipa wokoło, przy czym jeszcze dwukrotnie się potknął, bo nie odwracał oczu od Marii. Otworzył drzwi. Chciał dziewczynę chwycić za rękę, ale się powstrzymał.

– Wsiadaj.

Weszła na stopień, chwilę się wahała, więc Siergiej ostrożnie podtrzymał ją za szczupły łokieć.

To lekkie dotknięcie spowodowało, że utajony Metronom ocknął się i przeskoczył na drobne „toko tak”.

Maria sadowiła się w fotelu nieskończenie długo, więc Dronow strasznie się denerwował, myśląc, czy aby dziewczyna się nie wycofa.

Za to kiedy znów usiadł za kółkiem, zawrócił i nacisnął gaz, zostawił za samochodem tylko sinawy obłoczek dymu.

Rozdział dziewiąty

Słowo z książek

Siergiej pędził z szaloną prędkością, ale patrzył tylko na Marię. Omal nie wpadł przez to do rowu na zakręcie; ledwo zdążył zapanować nad kierownicą. Okropnie się przestraszył – o nią, nie o siebie. Każda inna narobiłaby pisku po takim szalonym zygzaku, ale ta nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nie odwróciła nawet głowy, patrzyła prosto przed siebie.

Dlaczego ciągle milczy? Żeby powiedziała choć słowo!

Teraz spoglądał na szosę, jechał ostrożnie, osiemdziesiątką, a ponieważ Rytm działał, wydawało mu się, że dżip ledwie pełznie.

Starając się mówić powoli i wyraźnie, zapytał:

– Gdzie mieszkasz, Masza? W Łyczkowie?

Tak nazywała się wieś, w której pobliżu Maria sprzedawała kwiaty.

Milczała, jak gdyby nie słyszała jego słów.

Spróbował jeszcze raz:

– Marusiu, ile masz lat? Mieszkasz z rodzicami czy…

Głos mu zadrżał. O tym „czy”, że ma męża czy kogoś tam, wolał nie myśleć.

Znowu nie zaszczyciła go odpowiedzią. Jakby nie słyszała.

Siergiej pomyślał: może nie podoba jej się, że tak do niej mówię – Masza, Marusia?

Zrobił trzecią próbę:

– No, powiedz, Mario, mieszkasz z kimś?

Dopiero wtedy na niego spojrzała, a on zrozumiał: tak, trzeba się do niej zwracać pełnym imieniem – Maria.

Ale ust mimo wszystko nie otworzyła, pokazała tylko palec, z różowym, nierówno obciętym paznokciem.

– Sama?

Kiwnęła głową.

– Co to, jesteś niemową? – zrozumiał w końcu Dronow.

Spytał niezręcznie, niedelikatnie. Ale Maria się nie obraziła, tylko łagodnie się uśmiechnęła. Lekko pochyliła głowę (czy to odpowiadając „tak”, czy też wyrażając coś innego tym gestem) i znowu zaczęła obserwować drogę.

No i dobrze, że niemowa, powiedział sobie w duchu Siergiej. Na pewno dlatego jest taka wyjątkowa. Przecież nie zwyczajnie ładna, tylko właśnie wyjątkowa. Gdyby nie była niema, toby teraz coś paplała, psując całe wrażenie.

– Słuchaj, Maria, chciałabyś pomieszkać u mnie? – powiedział to, jakby rzucał się w przepaść. No i zapomniał, że normalny człowiek jego szybkiej mowy po prostu nie rozumie. – Nie, nie myśl sobie nic takiego, po prostu pomieszkać. Mam duży dom w Żuczyłowce. I mieszkam sam.

Znowu zwróciła się ku niemu i popatrzyła na niego przeciągle, jak wtedy.

A on bał się odwrócić głowę, ledwie żywy trzymał kierownicę. Nerwy spowodowały, że wyprzedził na trzeciego, tuż przed nosem jadącej z naprzeciwka ciężarówki, i omal na nią nie wpadł.

Za to kiedy Maria powoli, w zadumie, kiwnęła głową, i to niejeden raz, był po prostu wniebowzięty.

Poczucie szczęścia, a zarazem zwolnienie Metronomu sprawiły, że zaczął gadać bez sensu:

– No i bardzo dobrze. Nie pożałujesz. Jeszcze nie wiesz, kim jestem. Jestem Siergiej Dronow. Słyszałaś o takim?

Pokręciła głową i z zakłopotaniem podniosła brwi.

– Coś ty? – zdumiał się. – W telewizji o mnie film leciał wiele razy. Nazywa się Lot sokoła. I w wiadomościach. Jestem dwudziestoczterokrotnym mistrzem świata, zdobywcą rekordów…

Wtedy parsknęła dziewczęcym śmiechem, zasłaniając usta dłonią, i Dronow się zamknął, poczerwieniał. Cholera wie, dlaczego zaczęła chichotać. Dobrze jeszcze, jeśli miało to znaczyć „no, ale bujać to ty potrafisz” – to się da naprawić. Ale najwyraźniej nie był to śmiech niedowierzania, tylko jakiś taki… No, jakby smarkacz przechwalał się swoimi zabawkami czy papierkami od cukierków, a dorosłego to rozbawiło. Taki to był śmiech.

Siergiej się rozzłościł, nawymyślał sobie samemu: no, czego się krygujesz, baranie, co ją tak obskakujesz? Zwyczajna moskiewska dziewuszka, po prostu bardzo ładna. No dobra, poprawił się, może nie zwyczajna, tylko wyjątkowa, niech będzie. Drugiej takiej może nie ma na całym świecie – ani w Ameryce, ani w Azji, nigdzie. Ale mimo wszystko kobieta. Cóż to on, nie zna babskich sztuczek? Jak jesteś dorosły facet, to zachowuj się rzeczywiście jak dorosły, jak facet.

– Trzeba by cię ubrać – powiedział, patrząc na jej płaszczyk i bawełniane pończochy. – No i w ogóle… Makijażyk, manikiur, pedikiur. Co, masz coś naprzeciwko?

Chciałby zobaczyć taką dziewczynę, która by miała coś naprzeciwko.

Maria w pierwszej chwili jakby nie zrozumiała; lekko zmarszczyła czoło. Potem potrząsnęła kosmykiem włosów i energicznie przytaknęła.

No właśnie – dziewczyna jak dziewczyna, ulżyło Siergiejowi. Nawet, jak się okazuje, potrafi się też normalnie uśmiechać, a na nasadzie nosa ma, dopiero teraz zauważył, bladozłote plamki piegów. No, też coś – piegi… Ale to odkrycie sprawiło, że serce omal znowu nie przeskoczyło na Rytm, ale się rozmyśliło, zadrżało tylko i znowu szybko wróciło do stanu poprzedniego. Pewnie właśnie to nazywa się „czułością” – przyszło na myśl Dronowowi słowo, którego w życiu nie używał i o którym zawsze myślał, że istnieje tylko w książkach.


Kopciuszek i królewicz

Skoro tak, to Siergiej pojechał nie do Żuczyłowki, tylko najpierw na prospekt Kalinina, do Centrum Urody.

Dyrektor niedawno dostał działkę letniskową, więc przyjął Dronowa z otwartymi ramionami. Ucałował dłoń jego towarzyszki, na jej wyjątkową powierzchowność nie zwrócił uwagi (w pracy kobieca uroda na pewno już mu się opatrzyła) i od razu zaczął wypytywać, czy nie można by dostać cegły sylikatowej i tłucznia, przez Andrieja Wieniaminowicza, czyli Müllera.

– Widział pan? – przerwał Siergiej, wskazując Marię. – Dziewczyna prosto z ekspedycji, przyjechała w tym, co miała. Geolog, dwa miesiące w tajdze. Z zimna straciła nawet głos. A wieczorem mamy przyjęcie w ambasadzie włoskiej. Proszę, niech pan ją obsłuży według pełnego programu. Różne tam maseczki, masaż, paznokietki – no, sam pan wie. Kosmetyki, oczywiście, nie żadne tam polskie, tylko francuskie…

Dyrektor podjął temat:

– Dla pana, Siergieju Iwanowiczu, wyjmę z sejfu prawdziwego Lancóme’a, dopiero co dostałem komplet z nowej kolekcji. A co do włosów, proszę się nie niepokoić, zadzwonię do Albiny Pietrowny, do „Czarodziejki”. Tam dzisiaj jest Pierre, niech mu zabierze któregoś z klientów. Proszę wrócić przed szóstą, nie pozna pan swojej przyjaciółki. To jak będzie z tą cegłą i tłuczniem?

– Nie ma sprawy.

Z prospektu Kalinina Siergiej popędził po delikatesy z rozdzielnika KC, potem szybko na rynek Centralny, stamtąd do Wandy, czarodziejki w dziedzinie ciuchów – u niej wydał cztery i pół bańki. Mieszkanie Wandy wyglądało jak magazyn – pudełka z obuwiem sięgały sufitu, szafy pękały od szmatek, szuflady od różnych rajstop, szali itepe, diabeł się w tym nie rozezna. Trzeba było zadzwonić do Centrum Urody, żeby Marii zmierzono obwód talii, bioder, podano rozmiar obuwia. Wybrał najlepsze rzeczy, według swego gustu.

No i tuż przed szóstą podążył na Kalinina.

Ale niepotrzebnie się tak śpieszył, bo wokół Marii uwijał się jeszcze wielki fryzjer Pierre. Setkę weźmie, co najmniej. A niech tam.

Siergiej przekazał asystentce torby i pudło z obuwiem. Usiadł w fotelu i czekał. Zdenerwowany, przeglądał „Burdę”.

Maria wyszła za kwadrans siódma. Wyglądała tak, że Dronowowi żurnal wypadł z rąk na podłogę.

Nie, nie była piękniejsza, bo nie mogła być. Ale z usmolonego Kopciuszka zmieniła się w taką laskę, że choćby się z nią człowiek pokazał na najbardziej odlotowym wernisażu, i tak zostałaby królową. Nie na darmo Siergiej wydał tyle kasy na gipiurową bluzkę, przez którą przeświecał liliowy stanik, na skórzaną minispódniczkę, na zamszowe botki powyżej kolan i czerwone siatkowe rajstopy.

Maria z ciekawością przeglądała się w lustrze, mrugając przyklejonymi rzęsami – to tak się obróci, to siak. Pociągnęła się za włosy, potargane tak, jakby nocowała na sianie. Zachichotała.

Mademoiselle, proszę nie dotykać fryzury – spłoszył się Pierre, z dumą oglądając swoje dzieło. – To delikatna konstrukcja. I po ulicach proszę nie chodzić. Do samochodu, z samochodu, i tyle.

Niedbałym gestem wziął od Dronowa banknot.

Merci. Może pan zabrać swoją gadulską. Ani słowa przez bitą godzinę. Po raz pierwszy widzę taką klientkę. Oczywiście, do tej fryzury lepiej pasowałaby czarna suknia koktajlowa i klapki na obcasie. A to już całkiem nie pasuje. – Pierre, krzywiąc się, wskazał na czerwone rajstopy.

Marię jego słowa najwyraźniej zaniepokoiły. Znowu spojrzała do lustra, potem na Dronowa. Jakże lubił u kobiet to spojrzenie pełne wątpliwości!

Podniósł kciuk do góry i zamknął oczy. Roześmiała się.

– Nie szkodzi, sama potem zobaczy, co jej się spodoba. Ma wybór.

Co prawda, to prawda – całe tylne siedzenie dżipa zawalone było pudłami, torbami i pakunkami.

Zanim Dronow zabrał Marię, zdążył jeszcze skoczyć do „Pragi”, zarezerwował stolik na dwie osoby, z widokiem na plac Arbacki, ale teraz pomyślał: po jakiego grzyba „Praga”? Do domu i żeby nikogo więcej nie było. Tylko my sami, we dwoje.


O miłości

Ledwie Maria wsiadła do samochodu, od razu zasnęła. Na pewno z nadmiaru wrażeń. Dronow prowadził dżipa bardzo spokojnie, tak jak nigdy. Nie zjeżdżał na lewy pas, nawet nikogo nie wyprzedził. Serce nie wskakiwało w Rytm, ale kołatało się na samej jego granicy. Na światłach patrzył na dziewczynę, nie odrywając oczu, i ciągle nie mógł się napatrzyć.

Odrzuciła głowę do tyłu, otworzyła usta; między cienkimi, bladoróżowymi wargami błyszczały wilgotne zęby, na szyi pulsowała błękitna żyłka.

Tak sobie marzył: oby nie obudziła się aż do samego domu, usnęła mocno, mocno. Żebym mógł przenieść ją przez próg.

I tak się stało!

Nacisnął guzik pilota, brama bezszelestnie się rozsunęła. Żwir na podwórzu zaskrzypiał trochę, ale cicho. Drzwi się otworzyły, prawie nie zgrzytając, i pozostały otwarte. Drugie też nie zawiodły.

Tracąc nieomal dech od owego książkowego uczucia, Siergiej ostrożnie wziął Marię na ręce. Ta, nie budząc się, objęła go za szyję i cmoknęła ustami jak dziecko. Czterdzieści kilo, Boże kochany. Płatek śniegu.

Stąpając na palcach, zaniósł ją do sypialni; nie do swojej, ale bocznej, gdzie nocowała matka, gdy przyjeżdżała w odwiedziny.

Położył dziewczynę na łóżku, zdjął jej leciutkie pantofelki. Przykrył ją pledem.

Rozpalił ogień w kominku, postarał się, żeby stół ładnie wyglądał: świece w srebrnym lichtarzu, róże z rynku, butelka „Złotego Szampana”. Porozkładał sztućce, ułożył na talerzach delikatesowe specjały z rozdzielnika KC. Kilka razy podszedł i zajrzał przez szparę w drzwiach. Stojąc nieruchomo, przyglądał się rozsypanym na poduszce lokom – ze sturublowej fryzury zostało niewiele (a do diabła z nią). Na zwieszające się z łóżka nagie ramię starał się nie patrzeć, bo Metronom nie wytrzymywał.

O tym, co nastąpi po kolacji, bał się myśleć. Przecież była jak dziecko. Ale tylko z wyglądu, bo w rzeczywistości to kobieta, najprawdziwsza z kobiet, do czego jak do czego, ale do tych spraw Siergiej miał nosa. Małolat nie znosił, po prostu nie cierpiał, chociaż wieszały się na nim dosłownie jak winogrona. Jedna wielbicielka w Czelabińsku czy też w Swierdłowsku wlazła nawet przez balkon do jego pokoju hotelowego. Wymalowana, włosy farbowane, cyce po parę kilo każdy, a miała najwyżej szesnaście lat – zdradził ją szczenięcy zapach. „Najpierw trzeba dorosnąć” – powiedział Siergiej i wrzeszczącej dziewczynie kazał wrócić tą samą drogą, którą weszła, przez balkon.

Ale Maria pachniała jak trzeba. Oj, jak pachniała…

Tylko że była bardzo delikatna, bał się, że ją uszkodzi. Była taka jak te jej konwalie. Jak kielich z cienkiego szkła. Jak złota rybka w akwarium.


* * *

Nie śmiał jej budzić. Wyszła z sypialni sama, dosyć szybko, a może to czas tak prędko mu zleciał.

Zobaczyła stół, rozpromieniła się – doceniła starania Dronowa. Skosztowała i czerwonego kawioru, i czarnego, spróbowała krabów, fińskiego salami, ananasowi zaś, nim wzięła kawałek, długo się przyglądała. Może nigdy nie widziała takiego owocu.

Siergiej siedział, jak idiota, z butelką szampana, której w żaden sposób nie mógł otworzyć, tak trzęsły mu się ręce. Kiedy rozlewał wino do kieliszków, wylał połowę trunku.

Wtedy podniosła na niego oczy, spojrzała pytająco.

– Kocham cię – ochryple wyrzekł Dronow słowa, jakich nikomu nigdy nie mówił i nie spodziewał się, że kiedykolwiek je wypowie. A przecież tyle razy klarował zakochanym w nim babom: w tej sprawie słowa nie zdadzą się na nic.

Maria kiwnęła głową, uśmiechnęła się. Zrozumiał to tak: no cóż, dziękuję.

Podszedł, niepewnie wyciągnął do niej ręce, gotów cofnąć je przy najmniejszej oznace niezadowolenia czy bojaźni.

Ale ona podniosła się ku niemu, zamknęła oczy i wyciągnęła stulone wargi.

Wszystko szło świetnie, po prostu cudownie.

Spokojnie, spokojnie, przykazał Siergiej sercu. Nie wariuj, to szczególny przypadek.

Ostrożnie wziął Marię na ręce. Teraz, kiedy nie spała, wydało mu się, że w ogóle nic nie waży.

U siebie w sypialni miał już zawczasu pościelone łóżko – olbrzymie, z rumuńskiego kompletu w stylu Ludwika XVI, białe ze złotymi ozdóbkami.

Ale nie starczyło mu opanowania. Doniósł ją płynnie, ułożył ostrożnie, kiedy jednak zaczął dziewczynę rozbierać, nie wytrzymał. Załomotało serce, wybuchł Metronom, i więcej Siergiej już nic nie słyszał, tylko „toko tak, toko tak, toko tak!”.

Wszystko poszło znakomicie. Jeszcze lepiej niż zazwyczaj. Inne kobiety jak gdyby ustępowały jego rytmowi, a ta – jedyna z nich wszystkich – sama go podjęła, z taką samą szybkością jak Siergiej. A może nawet z jeszcze bardziej zawrotną. Po raz pierwszy poczuł, że otrzymał nie mniej, niż ofiarował.

Tylko jedno niemile go dotknęło. Jakoś nie miał wątpliwości, że jest niewinna, że nie miała nikogo przed nim.

Długo zbierał się na odwagę. Już odetchnął, wrócił do zwykłego rytmu. Głaskał ją po ramieniu, wzdychał. W końcu wykrztusił:

– Nie jestem twoim pierwszym…

Ona roześmiała się bezdźwięcznie, pokręciła głową i pokazała mu palec. „Tak, pierwszym”. A może: „Ty jesteś moim jedynym”. Tym samym palcem połaskotała go w czubek nosa. A Dronow też się roześmiał. Po prostu musiał jej uwierzyć.


Szczęśliwy Dronow

Zaczęło się szczęśliwe życie.

Rankiem budził się pierwszy i oparty na łokciu patrzył na nią, śpiącą – nigdy mu się to nie znudziło.

A serce, przeczuwając, już niecierpliwie się rozpędzało, podprowadzając go pod Rytm.

Kochali się zawsze długo – tak mu się w każdym razie wydawało. Rozłączali się mokrzy od potu, ale zegar pokazywał, że wszystko trwało nie więcej niż pięć minut. To powodował czterokrotnie szybszy upływ czasu. Może „toko tak” było nawet szybsze niż cztery razy, nikt przecież w takich chwilach nie mierzył Siergiejowi pulsu.

No, a jeśli trzeba było z rana trochę wcześniej wyjechać w sprawach Fundacji, Dronow wstawał po cichutku i do wieczora nosił w sobie niezaspokojony głód, gromadził energię, i to też było szczęście.

W dzień przez cały czas był w rozjazdach, uganiał się po rejonie: po obiektach, do komitetu, jednego, drugiego, do biur obwodowych, w których zawsze miał jakiegoś znajomego od interesów, czyli, jak teraz mówiono, „biznes partnera”.

Nie wiedział, czym Maria zajmowała się w ciągu dnia; przez telefon nie mógł z nią rozmawiać, a wieczorem też mu przecież nic nie powie. Próbował ją wypytywać, ale rozmowy nie były długie.

– Czytałaś książkę?

Kręci głową.

– Oglądałaś telewizję?

Też kręci (chociaż w domu są aż trzy telewizory, i wszystkie japońskie).

– A wideo?

To samo.

Zajmuje się kwiatami, stwierdził Siergiej, kiedy zauważył, że ogród zrobił się ładniejszy i bujniejszy. Lubił zieleń, a w pokojach było do licha i trochę roślin w doniczkach i skrzynkach; tylko kiedyś źle się przyjmowały, schły, a teraz tak się rozrosły, że dom zaczął przypominać oranżerię.

Zrobiło się też czysto. Kobieta z sąsiedztwa, która przychodziła sprzątać, powiedziała, że więcej nie przyjdzie, bo nie ma po co. Ani okruszyny, ani odrobiny kurzu.

A jednak, jeśli nawet Siergiej wracał wcześnie albo udawało się mu skoczyć do domu w połowie dnia, nigdy nie zastał Marii z konewką albo odkurzaczem w ręku. Kiedykolwiek wszedł, zawsze była w tym samym miejscu, jak kotka: siedziała w salonie, w głębokim fotelu, i przeglądała najnowsze żurnale. Przywoził je tonami, wszystkie jak leci. A zanim Maria podniosła głowę i zauważyła, że Siergiej na nią patrzy, miała wyraz twarzy małej dziewczynki, która ujrzała coś niezwykłego: oczy szeroko otwarte, usta na wpół rozchylone, języczek przesuwa się po wargach. Na świecie nie ma z pewnością nic piękniejszego niż ten obraz. Wieczorny zmierzch, cisza, ma człowiek własny dom i swoją własną, siedzącą z podkulonymi nogami w fotelu kobietę, na którą pada łagodne światło lampy.

Szorstka nieco dusza Dronowa z trudem przywykała do czułości, jego myśli więc w owej bezcennej chwili były nie łagodne, ale przeciwnie, gwałtowne: no, niech kto tylko spróbuje tknąć ją palcem albo choćby spojrzeniem. Siergiej zgrzytał wtedy zębami, wyobrażając sobie, co zrobi z takim śmierdzielem.

W jego nowym szczęśliwym życiu wieczór był najlepszą porą dnia. Siergieja czekało wówczas jeszcze tyle rzeczy – i kolacja we dwoje, i wspólne milczenie przed kominkiem, i oczywiście miłość, nasłuchiwanie, aż ona zacznie równo oddychać; wreszcie pozostawało mu tylko uśmiechnąć się i zasnąć samemu.

Za to dni bardzo nie lubił. Robił wszystko, czego od niego wymagano, ale nie żył tym, zaledwie to znosił, i co chwila spoglądał na zegarek. Okazało się, że życie też ma dwa rytmy – powolny, kiedy nie ma Marii, i przyśpieszony, kiedy jest.

To, że była niemową, wcale mu nie przeszkadzało, nawet przeciwnie. W dwudziestym roku życia, gdy Siergiej wypróbował już sto czy dwieście bab, dokonał odkrycia: twoja prawdziwa kobieta to ta, przy której słowa nie są potrzebne. Słowa mogłyby tu co najwyżej zaszkodzić.

Szkoda tylko, że nie miał możliwości zapytać jej, czego by chciała. To po prostu męka i skaranie boskie: forsy jak lodu, możliwości prawie nieograniczone, a jak chce dać ukochanej prezent – to ma problem. Kwiaty jej oczywiście przywoził, codziennie, ale raczej z przyzwyczajenia. W ogrodzie były i róże, i tulipany, i lilie – czego dusza zapragnie. Próbował pokazywać palcem ilustracje w jej ulubionych pismach. Pokaż, co ci mam kupić. Maria tylko się śmiała, kręciła głową. Zdaje się, że lubiła oglądać nie modne szmatki, tylko ładne i ładnie ubrane modelki.

Ale z czasem Dronow nauczył się odgadywać jej życzenia, to było o wiele milsze. Na przykład zauważył, że Maria marszczy brwi za każdym razem, kiedy popatrzy na palisadę wokół domu – czterometrowy parkan. Domyślił się. Zmienił parkan na ażurową kutą kratę, wybulił trzydzieści tysięcy, ale chłopaki się postarali, postawili nowe ogrodzenie w trzy dni. Marii się spodobało, teraz, patrząc na podwórze, uśmiechała się, a ogród też od razu zrobił się jasny, radosny.

Kiedy we dwójkę siedzieli przy kominku, słuchając, jak trzaska ogień w palenisku, Siergiejowi wydawało się, że rozmawiają właśnie o czymś istotnym, ważnym, czego nie sposób wyrazić zwykłymi słowami. W sercu czuł niepokój, ale zarazem błogość. Coś w nim drgało, napinało się, jak gdyby duszę ciągnęło w dwie różne strony, i to mocno, prawie ją rozrywając. Kiedyś Dronow się domyślił. To jego dzienne i nocne życie nie chcą już być dłużej ze sobą. Dlatego, że Müllera, przewałów i przekrętów, chciwych gąb urzędasów nic nie łączy z Marią, kiedy tak siedzi w fotelu, patrzy na ogień, a jego odblaski czynią jej twarz na wpół przezroczystą.


Problem na produkcji

A w życiu dziennym, co tu kryć, zdarzały się rzeczy najrozmaitsze, w tym także i straszne.

A już to, co zdarzyło się w pierwszym tygodniu nowego, szczęśliwego życia Dronowa, to była prawdziwa masakra.

Bardzo długo ciągnął się syf z leśną działką, należącą do domu wypoczynkowego „Swoboda”. Na górze Sensej już załatwił przekazanie ziemi, w rejonie dawno dali zgodę, ale dyrektor okazał się upartym mułem i za nic nie chciał ustąpić. Müller podchodził do niego i tak, i owak – a ten nic, uparł się i już. No więc poprosił o pomoc Senseja, niby żeby okazać szacunek weteranowi. Weteranowi. Bo ten baran wysłał już nawet zawiadomienie do prokuratury.

Dobra. Umówili się na spotkanie w kawiarni „Na Wodzie”, którą ochraniał jeden z chłopaków Müllera.

Wszystko grzecznie i z kulturą: tabliczka „Obsługa specjalna”, żadnych obcych, stół nakryty na trzy osoby. Ale bez kelnerów, żeby dyrektor nie scykał się świadków. Tylko w kącie, przy osobnym stoliku siedział ochroniarz Müllera, Fieduł (od nazwiska Fiedułow czy Fiedulin, jakoś tak, Siergiej nie pamiętał dokładnie). Od jakiegoś czasu Müller się bez niego nie ruszał, nadepnął na odcisk wielu ludziom, w tym także poważnym, więc nie zawadziło być ostrożnym. Fieduł był żołnierzem specnazu, afgańskim weteranem. Strach człowieka przejmował, jak się popatrzyło na jego gębę.

A zatem Müller urabiał dyrektora nazwiskiem Wasiljew, Fieduł siedział przy nietkniętej szklance wody mineralnej, a Siergiej, chociaż niby uczestniczył w rozmowie, ale głównie uśmiechając się i przytakując, tak naprawdę myślał o Marii, o tym, że za dwie godziny znowu ją zobaczy.

I tak się rozmarzył, że przegapił moment, od którego sprawa zaczęła się sypać. Niby nawet słyszał, że tamci zaczęli mówić podniesionymi głosami, ale włączył się za późno, dopiero kiedy Wasiljew walnął dłonią w stół. Gęba czerwona, oczy błyszczące. Facet był przysadzisty, już niemłody, siwy nawet, i mówił basem.

– Mielnikow, ty mnie nie próbuj straszyć! Jestem pułkownikiem Armii Radzieckiej, w Wietnamie nie bałem się napalmu, to ciebie, gnojku zaczesany, tym bardziej się nie przestraszę!

A naprawdę winę ponosił tu Siergiej – nie włączył się w porę, nie zorientował, czemu dziadyga jest taki wkurwiony. Najpewniej chodziło o córkę. Müller po drodze mówił: „A jak nie weźmie kasy, to go przycisnę przez dziewczynkę. Późno mu się córka urodziła, to ma hopla na jej punkcie”. Na pewno przycisnął, idiota.

Ale i Wasiljew nie powinien był mówić o zaczesywaniu. Müller bardzo się denerwował, jak mu przypominali o łysince; niedawno wywalił pięć tauzenów na przeszczep. Nie pomogło.

Zrobił się cały blady, przechylił się przez stół, i łaps starego za krawat. A ręce miał silne, czarny pas w karate. Dyrektor zachrypiał, rękami zaczął macać po stole, na ślepo.

– Koniec, obrzydłeś mi, kundlu! Jutro wycofasz swoje zawiadomienie z prokuratury. A jak nie wycofasz, to moi ludzie złapią po szkole twoją Ludkę i przelecą sztafetą. Masz to u mnie jak w banku! – pienił się Müller.

Siergiej widział, że ręka Wasiljewa natrafiła na nóż i zacisnęła się na rękojeści. Ale Rytm się nie włączył, więc Dronow zdążył tylko krzyknąć:

– Müller!

A dziad już się zamachnął i jak nic wsadziłby tępe żelazo Müllerowi w szyję czy gdzie tam, ale wtedy Fieduł walnął ze swojego makarowa – i dyrektorowi tylko łepetyna się zakołysała. Czerwone bryzgi na obrus, na półmisek z sandaczem w galarecie.

Müllerowi szczęka opadła. Rozluźnił ręce i Wasiljew bez krzyku, bez jęku runął razem z krzesłem na podłogę.

Akurat wtedy zastukało Siergiejowe „toko tak”, ale za późno.

– Coś narobił, pokrako! – krzyknął, nie wiadomo, czy do Müllera, czy do Fieduła, sam tego nie wiedział.

– Cooooo? – zaśpiewał Müller, zakłopotany, bo nic nie zrozumiał. – Odbiiiiłooo miiii, Sieeeriooogaaa. Chuuuj z niiim, zaaaraaz mu skrzyyynkeee piiiiwaaa przyyywiąąążeeemy i do rzeeekiii.

A tuż pod tarasem płynie Istra, dlatego właśnie lokal nazywa się „Na Wodzie”.

– Jaką skrzynkę, bydlaku? – wydarł się Dronow, którego wściekłość ogarnęła, kiedy pomyślał, że tego, co się stało, już nie da się odwrócić. – To członek biura komitetu rejonowego! Kierowca czeka na niego w bryce! Jego też chcesz do rzeki? Wołgę też?

– Cooo? – Müller znowu nie zajarzył.

Siergiej złapał go wtedy za kołnierz i rrryz gębą w zakrwawioną rybę, tak że kolesiowi z nosa pociekło i dodało barwy galarecie.

– Ręeeceeee wooon! – zaryczał wtedy Fieduł, podnosząc się, i znowu sięgnął pod pachę.

Ale gdzie tam specnazowiec mógł się mierzyć z Dronowem, gdy ten był w Rytmie!

W dwóch skokach Siergiej znalazł się na drugim końcu pokoju i zanim Fieduł zdążył wyciągnąć spluwę z kabury, przylutował mu z całej siły. Tamten walnął o belkę, aż chrupnęło paskudnie, osunął się i ucichł.

„Toko tak” od razu się wyłączyło.

– Sierioga, ja go przegonię precz – wybełkotał Müller, strącając z twarzy zieloną natkę pietruszki. – A jak chcesz, to w ogóle dam mu w czapę. Na ciebie nie miał prawa otwierać dzioba…

Podszedł do nieruchomego ochroniarza, kopnął go – i nagle przysiadł w kucki.

– Sierioga, tyś go przecież… załatwił na cacy. Nie oddycha.

Zabiłem człowieka, powiedział sobie w duchu Siergiej, i nie poczuł nic oprócz smutku. Maria, Maria! Müller zaczął się miotać bezradnie.

– Kurwa, co tu teraz robić? Dwa trupy!

– Poczekaj – rozkazał mu Dronow i zaczął wydzwaniać do Senseja. W nim teraz cała nadzieja.

Bogu dzięki, zastał go w domu.

– Co ty mi gadasz jakimiś rebusami? – przerwał mu Iwan Pantelejewicz, kiedy go już posłuchał przez minutę czy dwie. – Mów otwartym tekstem, mnie nie ma kto podsłuchiwać.

No więc Siergiej powiedział otwarcie, co i jak.

Sensej gwizdnął.

– Oj, chłopcy, pionierzy tak nie postępują.

I umilkł.

Dronow czekał z zapartym tchem.

– Kierowca słyszał wystrzał? – spytał powoli Iwan Pantelejewicz.

– Kierowca słyszał? Sprawdź! – Siergiej machnął ręką na Müllera.

Ten podszedł do okna. W odległości trzydziestu metrów pod latarnią stała wołga Wasiljewa.

– Chyba nie, są pakiety szybowe, niemieckie… Na pewno nie. Siedzi tam i kiwa głową, pewnie włączył muzę.

– Nie słyszał – zameldował Siergiej do słuchawki.

– No to zrób tak. Niech ten twój bandzior odeśle kierowcę, że niby my już później sami dyrektora odwieziemy. Potem niech wsadzi do swojej bryki zwłoki ochroniarza, za kółko. Obok dyrektora. Tam niedaleko jest most, tak?

– Tak.

– Nocą, kiedy nikogo nie będzie na drodze, niech zepchnie brykę z mostu do rzeki. Stop. Kula w głowie?

– Kula w głowie? – przeadresował Siergiej pytanie do Müllera.

Tamten przysiadł, z obrzydzeniem podniósł głowę Wasiljewa.

– Nie, przeszła na wylot.

Dronow powtórzył:

– Nie, na wylot. Ale przecież ekspertyza…

– To nie twój problem! – Po raz pierwszy w głosie Senseja zadźwięczał metal. – Ty, Sieriożka, już pokazałeś swoje zdolności intelektualne. Teraz odpocznij. Żadnej ekspertyzy nie będzie. Zwyczajny wypadek. I już. Spadaj stamtąd. I to szybko. Müller sam sobie poradzi, a ty nie masz co ryzykować. Do domu, dalej. Przyjadę do ciebie.

I upiekło się. Śledztwo oczywiście było, ale zwykłe, takie jak przy wypadku. Z leśną działką też wszystko udało się załatwić. Ale tego wieczoru Dronowowi oberwało się od Senseja za wszystkie czasy.

– Nie będę ci prawił morałów. Zapytam o jedno: Jak mogłeś do tego dopuścić? Ten twój faszysta to drań i łajdak, dlatego go trzymamy. Ale ty? Ty? W co się wpakowałeś?! A gdzie twój sławetny refleks, gdzie miałeś mózg?

Mięśnie grały na kamiennym obliczu Iwana Pantelejewicza. Siergiej słuchał ze spuszczoną głową, bo nic nie miał na swoje usprawiedliwienie.

– Uważaj, Sierioża, jeśli mnie rozczarujesz, to raz i na zawsze.

Powiedział to takim tonem, że Dronowowi ciarki przeszły po grzbiecie.

Iwan Pantelejewicz zrozumiał, że to wystarczy. Zmienił ton.

– A cóż to za interesująca osoba zameldowała się u ciebie? W kapciach chodzi, w szlafroku. Chyba nie twój typ? – spytał wesoło.

Siergiej nie przedstawił mu Marii, nie był to właściwy moment; sama wyjrzała do przedpokoju, żeby popatrzeć, kto przyjechał o tak późnej porze. Iwan Pantelejewicz pozdrowił ją, ona kiwnęła głową – ot, i cała znajomość.

– Dlaczego nie mój? – nachmurzył się Siergiej.

– Bo ty lubisz figurne, z cukierkowym pyszczkiem, a ta chuda okropnie. Gdzie ją namierzyłeś?

– W Łyczkowie – odrzekł Dronow niechętnie, urażony takim lekceważeniem Marii.

– Kiedy?

– W zeszły czwartek, a co?

– A nic. Wiesz chociaż coś o niej?

– To, co mnie interesuje, wiem.

Po głosie Sensej poznał, że nie ma co przeciągać struny.

– Dobra, nie warcz na mnie. Rozumiem cię. Jest w niej jakiś pieprzyk. Oczy ma ładne.

I zaśpiewał „O, oczy piwne, oczy dziwne…”.

Siergiej burknął:

– Jakie znowu piwne?

– A jakie mają być? – zdziwił się Iwan Pantelejewicz. – Właśnie piwne, z aksamitnym odcieniem. Ej, mistrzu, zabujałeś się nie na żarty. Pierwszy raz cię takiego widzę. Może myślisz o żeniaczce?

Ale zobaczył, że Siergiej nasrożył się na dobre, zmienił więc temat i zaczął mówić o sprawie.


Szczęście się skończyło

Szczęście Siergieja Dronowa trwało cztery miesiące z hakiem. A wieczorem dwudziestego pierwszego września się skończyło.

Wrócił do domu nie późno, o szóstej, z naręczem mokrego bzu; narwał go w ogrodzie, kiedy padał deszcz.

Od progu krzyknął wesoło:

– Uff, cały jestem zmoknięty! Teraz od razu do wanny, rozgrzeję się. Chcesz wskoczyć ze mną?

Nie mogła oczywiście odpowiedzieć, ale czekał, że wybiegnie mu na spotkanie.

Nie wybiegła. W salonie też było cicho – nie zaskrzypiał fotel, nie rozległy się kroki.

Zajrzał: pali się stojąca lampa, na podłodze poniewiera się pled i kolorowe pismo. I co ciekawe, okno otwarte na oścież. A jak już wiemy, padał rzęsisty deszcz, wiał wiatr. Skrzydła okna kołyszą się to w jedną, to w drugą stronę.

Pod Siergiejem ugięły się kolana. Jeszcze nic nie wiedział na pewno – może wyszła do toalety albo jeszcze gdzieś – ale serce już mu podpowiedziało.

A przecież zawsze, każdego dnia swojego niedługiego szczęścia, wiedział, że tak się to właśnie skończy. Przyszła znikąd, donikąd odejdzie. Siergiej wróci kiedyś i zastanie pusty dom. Odleciało szczęście, wyfrunęło przez okno.

Usiadł ciężko na podłodze i zaczął głucho, bezradnie szlochać.

Rozdział dziesiąty

Przygłupia Anka

W czwartek dziesiątego maja 1990 roku o drugiej po południu Robert Darnowski zwariował.

W żaden inny sposób nie da się wyjaśnić jego zachowania w ostatnich dniach.

Do tej chwili kierownik sektora Instytutu Krajów Kapitalistycznych był rozsądnym, trzeźwo myślącym, pełnym energii człowiekiem, miał, jak to się mówi, nordycki charakter, a tu nagle zmienił się w jakiegoś Dymitra Karamazowa.

Logika i żelazna wola pękły w chwili, kiedy Robert zawrócił swoją „dziewiątką” przez podwójną linię ciągłą, ostatecznie zaś rozleciały się w kawałki, gdy zobaczył, jak zadziwiająca kwiaciarka wsiada do wielkiego czarnego dżipa, który zaraz z niewiarygodną szybkością uwiózł ją z dotychczasowej placówki.

Darnowski zachował się jak ostatni idiota, wstyd wspomnieć. Najpierw zaczął krzyczeć. Potem rzucił się w pogoń – pieszo. Później przypomniał sobie o samochodzie, wrócił za kierownicę. I nie mógł ruszyć z miejsca, taki był korek.

Dalej było jeszcze gorzej.

Serce nagle ogarnęła tak nieznośna, zwierzęca tęsknota, taki ból po stracie, że przedstawiciel silnego genderu zapłakał, a raczej zawył. Bo dawno już oduczył się płakać.

Nastąpił całkowity rozpad osobowości Roberta. Na szczęście krótkotrwały.

Niesamowitym wysiłkiem woli Darnowski wziął się w garść i nadał emocjonalnemu chaosowi strukturę, racjonalną postać.

Pytanie pierwsze: czy dziewczyna istniała? Może zdrzemnął się za kierownicą i wszystko mu się przyśniło? Albo padł ofiarą halucynacji?

Sprawdził. Istniała. W schowku było o pięć rubli mniej. Jeśli masy w jednym miejscu ubyło, to musiało jej przybyć w innym. Prawo Łomonosowa.

Pytanie drugie: czy istniał dżip?

Darnowski zahamował na zakręcie przy posterunku drogówki. Podszedł do milicjanta.

– Dzień dobry. Pięć minut temu przejeżdżał tędy dżip, taki solidny. Nie zwrócił pan uwagi? To jechał mój przyjaciel, jechałem za nim, niestety, zostałem z tyłu.

Nie tak znowu wiele eleganckich czarnych dżipów jeździ po naszych drogach. Gliniarz powinien był zauważyć, jeśli nie gapił się gdzie indziej.

Robert wpił się wzrokiem w opuchłe, skacowane oczy.

Kumpel Bronowa?’Nie wygląda. Buja. A jak nie buja? A diabli z nimi i ich sprawami.

– Nie widziałem – odpowiedział lejtnant beznamiętnie.

– To przepraszam.

Ustalone zatem zostały trzy ważne fakty, a nawet cztery: dżip był, należał do człowieka nazwiskiem Dronow, najwyraźniej znanego w tutejszej okolicy, i to z nie najlepszej strony. Jeśli już milicjant woli z „ich sprawami” nie mieć nic do czynienia… Pewnie tutejszy mafioso.

Martwił go jednak los dziewczyny o błękitnych oczach. Może spotkało ją nieszczęście? Emocje i psychoza na nic się tu nie zdadzą, powiedział sobie w duchu Robert. Żaden normalny mężczyzna na moim miejscu tak by tego nie zostawił.

Co począć?

Ruszył głową i wymyślił.

Trzeba się popytać u tej hałastry, która handluje w pobliżu. Może coś o niej wiedzą.

Chłopaczkowie myjący szyby akurat zrobili sobie przerwę na papierosa. Przysiedli w kucki i głośno rechotali, klęli, dziarsko spluwali. Ale Darnowski zostawił ich w spokoju. A niech ich, tych gawroszy, zaczną się tylko popisywać jeden przed drugim.

Inwalida sprzedający broszurki to inna sprawa. Chodzi o szczudle, czyli najpewniej miejscowy. Z daleka na kuli by nie przyskakał.

Darnowski podszedł, udał, że ogląda jego towar.

Kamasutra po rosyjsku, Jak się ustrzec uroku, Protokoły mędrców Syjonu, Byłam kochanką Stalina, Groszowe okładki, szary papier. I to dla takiej wolności druku odkręcono śruby cenzury.

– Wziąłbym zbiór krzyżówek, o ten, gruby – powiedział, wybierając trochę droższą książkę. – I jeszcze markiza de Sade.

– A?

– Tutaj, Sto dni Sodomy. Reszty nie trzeba, to dla pana.

Oczka miał inwalida czerwone, całe w żyłkach. Myśli do przewidzenia: Jeszcze tryndel i fertig, starczy, żeby dać w gaz.

Tryndel to trzy ruble? Cóż, pomożemy weteranowi w rozwiązaniu problemu.

Robert pomachał portfelem, jak gdyby miał wątpliwości.

– Ile ten kalendarz z babami?

Piątaka. Ba.

– Trojaka – powiedział jednak inwalida; widać w ostatniej chwili uznał, że lepiej nie przesadzać. – Patrz pan, jakie niunie, każda jedna.

Otworzył stronę „Styczeń”, gdzie w trzech kolorach wydrukowano skradzioną z „Playboya” fotografię.

– Styczeń – furknąl Robert. – A na świecie maj. No i baba marna. U was tutaj taka jedna sprzedawała konwalie, wcale nie jest gorsza. Zna ją pan?

– Ankę? Te głupkowatą? – zdziwił się stary. – Któż by jej nie znał? Codziennie tutaj sterczy.

Tak właśnie jest – nienormalna, westchnął w myślach Darnowski. Ładna by z nas była para: ona stuknięta, ja wariat.

– A gdzie ta Anka mieszka?

Patrzcie kozła w okularach, Anki mu się zachciewa, a chuja w dupę nie łaska?

– Nie wiem – rzekł krótko inwalida. – Bierzesz pan czy nie?

Robert nie wypytywał dłużej. Nie chce gadać, to nie. Dalsze śledztwo była już tylko kwestią techniki.

Podszedł do baby sprzedającej pierożki. Kupił parę z mięsem. Spytał, gdzie mieszka Ania kwiaciarka, i tyle: momentalnie uzyskał wszystkie potrzebne informacje, częściowo ustne, częściowo wizualne.

Trzeci dom od drogi, z czerwonym blaszanym dachem. Tam właśnie „niemowa głuptaska” mieszka razem z babcią. Babcia nazywa się Daria Michajłowna. Kiedyś pracowała w jakichś „Brzózkach”; diabli wiedzą, co to takiego, ale nazwę pierożkarka wymówiła z zazdrością i szacunkiem. Pod nosem nazwala babcię „pijaczką” – Robert zapamiętał to sobie.

Odszedł trochę dalej i wyrzucił pierożki. Jeszcze tego brakowało, żeby miał się struć tym świństwem.


Opowieść babci

Dom pod blaszanym dachem (rzeczywiście pokrytym obłażącą minią), sądząc z wyglądu, pamiętać musiał lepsze czasy. Był z żółtej, deficytowej niegdyś cegły, z monumentalnym gankiem, ale cegły w rogach popękały, a poręcze na ganku pogięły się. Dzwonek nie działał, trzeba było długo pukać.

W końcu drzwi się uchyliły, przez szparę wyjrzała tłusta, mocno pijana staruszka.

– Czego? – Zmrużyła oczy podejrzliwie. – Do kogo to?

Jej wzrok ześlizgnął się w dół, na dwie butelki ohydnego portwajnu, które młody człowiek przyciskał do piersi. Nic lepszego w sklepie wiejskim nie mieli, a i po tę truciznę musiał odstać w kolejce pół godziny. Ale sądząc po błysku chciwości, który mignął w oczach starej, Robert dokonał trafnego wyboru.

– Mam problem. – Darnowski rozpłynął się w uśmiechu. – Chciałbym wypić, ale potrzebuję szklanki. Na ulicy, bez zakąski, a tym bardziej z butelki, z zasady nie piję. Nie zaprosiłaby mnie pani?

– To „Trzy Siódemki”? – spytała rzeczowym tonem babcia Daria Michajłowna. – Tak, są szklanki. Nawet kieliszki, czeski kryształ. A zagryziemy jabłuszkiem – mam własne, z zeszłego roku.

– Pasuje.

Pokój, gdzie usiedli przy stole, ku zdziwieniu Darnowskiego wcale nie wyglądał ubogo, jak na sowieckie standardy. Komplet mebli, na ścianie kilim, a kieliszki naprawdę kryształowe. Co zaś najważniejsze, było czysto, czego zazwyczaj nikt by się nie spodziewał po mieszkaniu starej alkoholiczki i jej nienormalnej wnuczki.

Spojrzenie staruszki złowić było niełatwo, patrzyła tylko na portwajn. Ale od razu po pierwszym łyku poczerwieniała, rozgadała się, a oczka zrobiły jej się maślane – nie było po co w nie nawet zaglądać. Robert wiedział z doświadczenia, że takie moczymordy zwykle co mają w sercu, to i na języku. O złowieszczym czarnym samochodzie na razie Darnowski nie chciał mówić. Diabli ją wiedzą, tę Ankę. Może na szosie nie tylko kwiatki sprzedaje i takie przejażdżki dżipem to dla niej nie nowina.

Ale poza tym miał wielką ochotę dowiedzieć się jak najwięcej o tej dziwnej kwiaciarce.

Najpierw musiał wysłuchać, jakie to dawniej były dobre czasy i jakie złe nadeszły teraz, o łajdaku Gorbaczowie i o tym, że Stalina na nich trzeba. Najchętniej jednak Daria Michajłowna rozprawiała o epoce swojej świetności, kiedy pracowała jako kucharka w pobliskim pensjonacie rządowym „Brzózki”. Miała stamtąd, co tylko chciała, i jeszcze ludziom przynosiła, nie za darmo oczywiście. Co lato córkę, a potem wnuczkę woziła do Gagr, i proszę, jaki dom postawiła, a wszystko sama, bez chłopa. Ale w pozaprzeszłym roku, jak ten Gorbacz zaczął walczyć z przywilejami, w „Brzózkach” zwolnili połowę obsługi. Ją samą też wysłali na emeryturę, a ta emerytura dziewięćdziesiąt pięć rubli. Jak tu żyć we dwie? Sprzedały pianino, bo i tak stało bez pożytku. Enerdowską maszynę do szycia. Meblościankę „Olcha dekor”. No bo jak? Teraz na rynku za dziesięć jajek już co najmniej dychę biorą. Anka, chociaż pomylona, ale apetyt ma, że daj Boże zdrowie, nastarczyć nie można.

Teraz bardzo na czasie byłoby ten potok informacji skierować w odpowiedni nurt. Robert tak właśnie zrobił.

– Pomylona? Od urodzenia, czy jak?

– Nie. Jako dziecko była normalną dziewczynką. Nawet pierwszą uczennicą w klasie. Bystra taka, zmyślna dziewuszka. U nas w pensjonacie na wyjściu była kontrola, żeby nie wynosili jedzenia. To ja przyuczyłam Ankę: niech przyjdzie do mnie, niby że chce babcię odwiedzić. A ja jej wtedy daję torbę. Paróweczki, antrykoty, kiełbasy, farsz. Pięć kilo, więcej by nie uniosła. I potem przez portiernię przechodzę czysta, macie, rewidujcie. A wnuczka czeka, aż się zrobi ciemno. Jak wczasowicze rozejdą się do pokojów czy tam pójdą do kina, to ona pędzi do płotu. Chudziutka, między prętami się przeciśnie i za dziesięć minut już jest w domu.

Daria Michajłowna roześmiała się, wspominając dobre czasy. Wypiła, possała cząstkę jabłka. Westchnęła z goryczą.

– A potem coś się stało. Siedzę, czekam na nią, a tej nie ma i nie ma. Już noc, a biedactwa ani śladu. Przepadła! Potem znaleźli w krzakach torbę z jedzeniem, a mojej Aneczki – nie. Dwa dni milicja jej szukała. Ile ja łez wypłakałam, myślałam już, że jej żywej nie zobaczę… – Stara chlipnęła i łyknęła jeszcze. – Myśliwy znalazł ją w lesie. Siedziała na pieńku, cała brudna, i tylko się trzęsła jak nienormalna. Co z nią się działo, dlaczego po lesie chodziła przez dwa dni, nikt się nie dowiedział. Myśleli, że ją zgwałcił jakiś łobuz, ale nie, calusieńka. Tylko zaniemówiła od tamtej pory i zrobiła się jakby niespełna rozumu. Nie, nie żeby całkiem bez rozumu – mądrzejsza ona niż inni. Ale nic nie mówi, i koniec, rób, co chcesz! Czytać i pisać się oduczyła. Gdzie podziać sierotę?

– Dlaczego sierotę? – spytał Robert, który słuchał bardzo uważnie. – A rodzice?

– Nie ma – ucięła babka i ze złością plasnęła dłonią o stół. – Ojca nie było, a matka suka. Ja jestem dla Aneczki i mamą, i babcią. Gdzie masz drugą? Otwieraj.

Przy drugiej butelce jednak padła, nie dała rady pić dalej. Do chwili jednak, kiedy opuściła głowę na stół i chrapnęła, Robert zdążył dowiedzieć się rzeczy następujących:

Po wypadku dziewczynkę oddano do internatu dla dzieci upośledzonych, ale tam omal jej nie zmarnowali, więc Daria Michajłowna pożałowała sieroty i zabrała ją do domu. I póki pracowała w pensjonacie, żyły nieźle. Ale na emeryturze babcia, jak się wyraziła, zaczęła „chorować na nerwy i łykać”, wnuczka zaś sprzedawać kwiaty przy drodze: latem irysy, jesienią chryzantemy i astry. Wiosną pierwiosnki, konwalie, a zimą plotła ładne wianki ze świerkowych gałązek i szyszek. Z tego, co mówiła stara, wynikało, że jakoś starczało im i na jedzenie, i na lekarstwo na te jej „nerwy”.

Kiedy w końcu Darnowski opowiedział o czarnym dżipie, Daria Michajłowna była już dobrze wstawiona. Beztrosko machnęła ręką.

– Nie szkodzi, znajdzie się. Moja Anka zawsze się znajduje. Niekiedy przez miesiąc jej nie ma albo dłużej, a potem nic, wraca do babci.

To była ważna informacja, zasługująca na to, by ją przeanalizować.

Więcej już niczego istotnego Robert się nie dowiedział. Jeszcze tylko jedno zdanie zapadło mu w pamięć.

Babka powiedziała: „Żadna tam z niej głuptaska, jest po prostu inna. Gdyby była głuptaską, toby nie była taka czysta”.

Jest po prostu inna.

Darnowski zrozumiał, że babki już nie dobudzi, i przeszedł się po domu. Pokój Ani rozpoznał bez trudu. Rzeczywiście było tu bardzo czysto i żadnej zbędnej rzeczy: obrazka na ścianie, książki czy jakiegoś drobiazgu. Nic tylko łóżko, szafka, szafa na ubrania. Jakaś mnisia cela. Niewątpliwie brak osobistych przedmiotów świadczył o chorobie psychicznej, o braku osobowości jako takiej. Właśnie dlatego milczał jej głos wewnętrzny. Jeśli pominąć fakt, że życzyła mu szczęśliwej drogi…

Wracając do miasta, Robert podsumował.

Dziewczyna z poważnymi odchyleniami psychicznymi, w dodatku niemowa. Obyczajów wyraźnie nie anielskich, skoro wsiada do cudzych samochodów i zdarza się, że przepada na miesiąc. Niepokoiło go to, że tym razem wpadła w łapy jakiegoś podejrzanego typa, którego obawia się nawet milicja. Strach pomyśleć, co może zrobić taki bandyta bezbronnej dziewczynie. Nie można tego tak zostawić.

Nie okłamuj przynajmniej siebie, szlachetny rycerzu, skrzywił się Robert. Gdyby nie była wyjątkową pięknością, akurat byś na nią tracił czas!

To była prawda, chociaż nieprzyjemna z punktu widzenia samooceny.

Dokuczała też Darnowskiemu inna myśl, męcząca: gdyby zawrócił wcześniej, dziewczyna nie trafiłaby do dżipa, do owego strasznego Dronowa.

Co tamten z nią teraz robi?

Źle było z tą myślą Robertowi, bardzo źle.


Diagnoza

A pod wieczór, kiedy wrócił do domu, poczuł się jeszcze gorzej, już nie w sensie moralnym, ale fizycznym. Temperatura mu podskoczyła, szczękał zębami, serce stukało nierówno – to wolniej, to szybciej.

Inna się przestraszyła – jej mężowi nigdy coś takiego się jeszcze nie przytrafiło. Najpierw chciała wezwać pogotowie, ale wiadomo, jaki jest pożytek z bezpłatnej służby zdrowia. Zadzwoniła więc do ojca, czy nie mógłby załatwić dyżurnego lekarza z lecznicy kremlowskiej.

Wsiewołod Ignatjewicz, niezastąpiony w każdej sytuacji kryzysowej, zareagował natychmiast. Przyjechał sam, wsadził trzęsącego się zięcia do lincolna i z szaleńczą szybkością, wrzuciwszy na dach „koguta”, który został mu jeszcze z poprzedniego miejsca pracy, zawiózł Roberta do Kuncewa. Osobiście dopilnował, żeby chorego położono w oddzielnej sali, i pomimo późnej pory postawił na nogi wszystkich niezbędnych specjalistów.

Z diagnozą był kłopot. Ordynator oddziału oznajmił:

– Będziemy wykluczać kolejno wszystkie warianty, poczynając od najgorszego.

Przez kilka godzin pacjenta wożono z gabinetu do gabinetu: różne analizy, elektrokardiogram, USG, tomografia mózgu itede, itepe.

– No cóż – rzekł w końcu ordynator, kiedy przestudiował wyniki. – Wszystko niby w normie, a ogólny stan ciężki. Drżączka, arytmia, ból głowy, przygnębienie. Mamy tu raczej do czynienia z silną neurozą. Trzeba się skonsultować z Tichwińskim.


Nazajutrz zbadał chorego profesor Tichwiński, najważniejszy autorytet w dziedzinie chorób nerwowych o nietypowych objawach.

Robert, otępiały po pastylce nasennej i bardzo slaby, opowiedział, co się wczoraj zdarzyło. Oczywiście poza podsłuchanym w myślach dziewczyny życzeniem „szczęśliwej drogi”. Profesor odniósł się do wszystkiego z najwyższą uwagą, poprosił też, by historię o tym, jak kwiaciarka nagle zmieniła się w miss piękności, Darnowski opowiedział mu raz jeszcze, z najdrobniejszymi szczegółami. Zwłaszcza zainteresowały go oczy przypominające słoneczne promyki w błękitnej wodzie.

– Promyki, aha, tak, tak. – Tichwiński pokiwał głową. – Teraz rozumiem.

– Co pan rozumie?

– Na pana, młody człowieku, by użyć dawnego określenia, rzucono urok – najspokojniej w świecie wyjaśnił profesor, gryzmoląc coś w historii choroby.

– Co, co? – spytał Darnowski dosyć głupio i spróbował zajrzeć lekarzowi w oczy (wcześniej jakoś nie miał nastroju – tak źle się czuł).

Ciekawe, ciekawe, mhm, po prostu klasyka, ja jeszcze w siedemdziesiątym czwartym, no nic, dajcie trochę czasu, materiału coraz więcej, więcej, do Nobla się dokulamy jak nic - mruczał sympatyczny głos.

Słuchało się Robertowi profesora lepiej, niż podsłuchiwało – takie niesamowite rzeczy opowiadał.

– Tak zwany urok, albo inaczej „złe oko”, nie jest przesądem ani wymysłem folklorystów. Naukowo to nazywa się „zombifikacją wizualną” – czyli oddziaływaniem za pomocą wzroku na stan emocjonalny innej osoby. Różni Kaszpirowscy i Czumacy, których teraz wszyscy nazywają szarlatanami, w rzeczywistości nie są zwykłymi showmanami, ale ludźmi roztaczającymi energię wizualną o szczególnej intensywności. Pierwszy artykuł na temat tego mało zbadanego przez naukę zjawiska opublikowałem jeszcze w siedemdziesiątym czwartym roku. – Widać było, że profesor wsiadł na swego ulubionego konika, i teraz jemu samemu zaczęła się sączyć z oczu „energia wizualna”. – Zdolności tego rodzaju bardzo często spotyka się u ludzi o zaburzonej osobowości i o skłonnościach psychopatycznych. Do tej ostatniej kategorii niewątpliwie zalicza się pańska kwiaciarka. Z pewnością uważa się za oszałamiającą piękność, przy której cała reszta kobiet to szare myszki. Dopóki nie spotkał się pan z nią wzrokiem, widział ją pan taką, jaka jest w rzeczywistości. Ale wystarczyło, by nawiązała z panem kontakt wzrokowy, a swoje przekonanie od razu przekazała panu. Tego rodzaju oddziaływanie jest szokiem dla psychiki. Pański mózg chce wrócić do normy, odrzucić narzucony z zewnątrz ideogram. Stąd też pańskie paskudne samopoczucie.

– Ale… Ale ona jest naprawdę niesamowicie piękna – wyszeptał Darnowski. – Gdyby pan ją widział!

– No, to dopiero sprawdzimy. Spróbujmy odtworzyć wizerunek pańskiej rusałki. Kształt głowy?

Wziął papier, ołówek i gumkę i bardzo zręcznie, stosując się do wskazówek Roberta, naszkicował kobiecą twarz. Jeśli jakiś szczegół się nie zgadzał, korygował go, ścierał gumką, poprawiał. Po dziesięciu minutach z kartki patrzyła na Darnowskiego Anna, jakby sportretowana z natury.

– Dobra, spróbujmy to uporządkować. – Tichwiński pochylił głowę, oglądając portret. Skrzywił się. – Twarz nieproporcjonalnie wydłużona, trójkątna. Usta wąskie, prawie bez warg, niemal od ucha do ucha. Nos lepiej byłoby przedstawić z profilu, wówczas zobaczyłby pan, że niewiele jej brakuje do Pinokia. Zmiłujże się, młody człowieku, przypomnij pan sobie Nieznajomą Kramskoja! Wenus Botticellego! Kobiety Renoira! Przecież to okropna głuptaska ta pańska femme fatale.

Robert sam to teraz widział. Jak gdyby spadła mu zasłona z oczu, poczuł nawet falę gorąca ze wstydu.

Na sławnego mądralę, kowala swego losu, rzuciła urok wiejska idiotka!

– Wie pan, tylko proszę nie mówić tego mojej żonie – poprosił ze spuszczoną głową. – I teściowi. Raczej coś tam, że to nagła depresja, przemęczenie. Tylko bez szczegółów, dobrze?

– Proszę mnie nie uczyć etyki lekarskiej. – Profesor wyprostował się. Kapitalny przypadek, kapitalny, w sam raz do odczytu w Larnace, dwudziestosiedmioletni pacjent D. Mmm, nieco podatny na sugestię, mmm… - No jak, lepiej się teraz czujemy?

Robert wsłuchał się w siebie i nagle zrozumiał. Że jest całkiem zdrowy. Ani bólu głowy, ani kłucia w sercu. Tichwiński zdjął z niego urok. To się nazywa lekarz!

– Tak, wszystko w porządku.

– Mimo to niech pan poleży jeszcze na oddziale, poobserwuje; łagodne środki uspokajające też nie zaszkodzą. Zombifikacja wizualna – to nie żarty. Pan i tak łatwo się wywinął.


„My spod Moskwy”

Po tygodniu Robert wrócił do normalnego życia i o wstydliwym majowym epizodzie wolał nie pamiętać. Świadomość, że jest „nieco podatny na sugestię”, nie była zbyt przyjemna.

A to ci Dar. Okazuje się, że niektórzy mają silniejszy dar niż on. I bardziej niebezpieczny.

Polujący na cudze spojrzenia sam może okazać się ofiarą.

Skończył się maj (tfu!), lato rozkwitło i zwiędło, nadeszła ostatnia jesień wielkiego imperium. Ceny w sklepach jeszcze się trzymały, ale produkty znikały jedne po drugich. Najpierw przepadła kawa, potem ser, kiełbasa. Herbatę można było kupić tylko krasnodarską, trzeciego gatunku, a i po nią wystawało się w kolejce. Co chwila znikały papierosy, alkohol sprzedawano tylko na wymianę za puste butelki, „po dwie jednostki handlowe na osobę”. A na obrzeżach kraju już pachniało dymem i krwią, „niezłomny związek republik swobodnych” trzeszczał i zgrzytał, jak stary rzęch, gotowy rozsypać się, jeśli nie na najbliższym wyboju, to na następnym.

Temat pracy habilitacyjnej, którą pisał Robert, stracił wszelką aktualność, a sam cel, który niegdyś wydawał mu się kuszący (docent przed trzydziestką) – wszelki sens. Oznaki statusu i prestiżu się zmieniły, a Darnowski nadal przedzierał się przez dżunglę tam, gdzie już nie było żadnego Eldorado.

Sam zresztą to doskonale rozumiał, ale z przyzwyczajeniem i siłą bezwładu nie jest łatwo wygrać. Razem z olbrzymią większością rodaków popadł w dziwne odrętwienie, zafascynowany widokiem powszechnego rozkładu i rozpadu.


Robert ocknął się w deszczowy, wrześniowy wieczór, kiedy siedział i bezmyślnie prztykał pilotem telewizora, zmieniając kanały. Na każdym z nich zatrzymywał się najwyżej na chwilę. Na trzecim szedł nudny program „My spod Moskwy” – o jakiejś fundacji troszczącej się o zdrowie i dobrą kondycję obywateli rodzimego rejonu basmanowskiego. Na ekranie ukazał się prezes cudownej fundacji, młody przystojny chłopak, i bełkotał coś o godnych następcach. Twarz wydała się Robertowi jakby znajoma. Nagle wyskoczył napis: Siergiej Dronow, wielokrotny mistrz świata. Ach, prawda, ten lekkoatleta. Był z nim jakiś skandal na ostatniej olimpiadzie, często go wtedy pokazywano w telewizji.

Nagle Roberta jakby prąd kopnął.

Rejon basmanowski! Dronow!

Mistrz-prezes przeciął wstęgę, otwierając jakiś obiekt sportowy dla dzieci. Kamera przejechała się po publiczności i pokazała ją w ogólnym planie.

Bandyckie gęby, za wszelką cenę starające się zachowywać przymilny wyraz. W oddali sznur samochodów, wśród nich wielki czarny dżip – ten sam albo taki sam.

Robert zerwał się i zaczął przechadzać po pokoju.

– Co ci jest? – Inna oderwała się od „Nowego Świata”. Ale popatrzyła nie wprost na męża, tylko trochę w bok.

To jednak dosyć dziwna maniera nie patrzeć na człowieka, z którym się rozmawia, pomyślał z nagłym rozdrażnieniem, chociaż, zdawałoby się, przez sześć lat mógł do tego przywyknąć.

– Nic – burknął Robert.

I nagle pomyślał: warto się przejechać do tego, jak mu tam, Łyczkowa. Sprawdzić, czy dziewuszka wróciła, czy też nie. Jeśli nie…

Zabrakło mu tchu – znowu zaczęło się z nim dziać coś niezrozumiałego.

Jeśli kwiaciarka wtedy przepadła, to Dronow będzie musiał jednak parę rzeczy wyjaśnić. Może być sobie królem u siebie w Basmanowie, ale teść Roberta, Wsiewołod Ignatjewicz, ma jeszcze w organach dość przyjaciół, i to na szczeblu o wiele wyższym niż rejon.

Tutaj Darnowski troszkę się zawahał. Co właściwie miałby tłumaczyć teściowi? Poza tym pomylona Anka z pewnością już dawno wróciła do swojej babci. Na co ta głuptaska pięknemu sportowcowi? No, zabawił się trochę i odesłał ją tam, skąd przyszła. Sam nie wygląda zresztą na Kubę Rozpruwacza.

Ale mimo wszystko lepiej pojechać. Sumienie będzie spokojniejsze.

A przy okazji sprawdzić, czyj Dar jest silniejszy. Tamtym razem go zaskoczyła. Ale uprzedzony jest uzbrojony. No, a jeśli okaże się, że znowu zzombifikuje go wzrokiem, i brzydkie kaczątko zmieni się w rajskiego ptaka, metoda leczenia jest znana: do doktora Tichwińskiego, a ten raz-dwa sprawi, żeby główka znowu pracowała.


W pierwszy dzień biblioteczny Darnowski popędził do Łyczkowa.

Dom z czerwonym dachem stał z zamkniętymi okiennicami, zabity na głucho.

Sąsiadka opowiedziała, że Daria Michajłowna jeszcze w czerwcu miała wylew. Umarła w szpitalu.

– A wnuczka Ania? – szybko spytał Robert.

– Dawno się nie pokazywała. Jeszcze od wiosny.

Do samochodu szedł, mamrocząc bezładnie:

– Alarm, alarm. Dronow, Dronow… Na milicję. Nie, na milicję nie. Dzwonić, jak najprędzej zadzwonić…

Ale kiedy trochę się uspokoił, zdecydował, że nie zadzwoni do teścia. Po pierwsze, po tak długim czasie nie warto się już śpieszyć. Jeśli stało się coś złego, to już tego nie naprawi. Po drugie, Wsiewołod Ignatjewicz pomyśli sobie Bóg wie co. Czemuż to zięć tak się niepokoi o jakąś dziewuszynę spod Moskwy? Jako były generał KGB skojarzy fakty, przypomni sobie załamanie nerwowe zięcia z maja… No i przede wszystkim sprawa nie jest znowu taka skomplikowana, można się obejść bez organów. A już na pewno podczas wstępnego zbierania informacji.


Lekka

Nieprzeciętna inteligencja raz-dwa ułożyła plan działania.

Po półgodzinie Darnowski był już w centrum rejonu. W rejonowym wydziale informacji od razu podali mu nazwę i adres fundacji Dronowa („Zdrowie i Sport”): ulica Czerwonych Komunardów szesnaście.

Robert najpierw przejechał, a potem przeszedł piechotą obok piętrowego budynku, bardzo solidnego, wykończonego według zachodnich standardów – nawet w Moskwie na razie takich było niewiele. Nie zatrzymywał się, bo przed wejściem z imitacji marmuru przechadzał się mięśniak w czarnym garniturze i krawacie, a znad drzwi wystawała kamera wideo. Od razu widać, że to poważna instytucja.

Na parkingu stało kilka samochodów; same zagraniczne, ale znajomego dżipa nie było.

Darnowski usiadł na ławce, na mizernym skwerku po przeciwnej stronie ulicy, i w końcu się doczekał. Pod budynek z dużą szybkością podjechała czarna terenówka i stanęła jak wryta. Na chodnik z wysokiego stopnia lekko zeskoczył chłopak w kremowym garniturze. Dronow!

Ochroniarz rzucił się do otwierania drzwi, a Robert dziwnym trafem zapamiętał porę. Piętnasta czterdzieści trzy.

Uśmiechnął się sam do siebie: a to się znalazł detektyw! Pomyślał: a po co mi to wszystko potrzebne? Powygłupiałeś się i jedź do domu.

Ale dobrze wiedział, że nigdzie nie pojedzie.

O dziewiętnastej osiemnaście Dronow wyszedł w towarzystwie jakiegoś obrzydliwego, nadętego faceta, z pożyczką na głowie. Porozmawiali krótko, potem nadęty wsiadł do saaba, gdzie czekał na niego kierowca, Dronow do dżipa i rozjechali się w różne strony.

Robert w te pędy pobiegł do swojej „dziewiątki”, zaparkowanej za rogiem.

Ruszył z piskiem opon, jak w kinie. Na szczęście dżip stał na światłach, bo inaczej by go zgubił.

Nikt nie uczył Darnowskiego, jak się prowadzi obserwację, ale terenówka łatwo dawała się śledzić – czarny garb wystawał ponad płaskie dachy rodzimych aut, a i ruch w Basmanowie nie był taki jak w Moskwie. „Dziewiątka” trzymała się o sto metrów za grand cherokee, i nic, w porządku. Kiedy wyjechali za miasto, Dronow dał gazu na sto sześćdziesiąt, jeśli nie szybciej. Robert nie mógł nadążyć, nie ta pojemność silnika i mocy ciut za mało. Dżip oderwał się od „dziewiątki”, jakby ta stała w miejscu.

Ale Darnowski nadal pędził szosą, jak gdyby z góry wiedział, że jego upór zostanie wynagrodzony.

Po paru kilometrach ukazało się osiedle letniskowe. Nowiutkie, czyściutkie, z ładnymi domami i sporymi działkami. Na tabliczce był napis „Żuczyłowka”.

Robert zmniejszył prędkość do dwudziestu. Jechał, kręcąc głową w lewo i w prawo.

Nagle za ładnym kutym ogrodzeniem zobaczył tego czarnego potwora.

Jest!

Sportowy mafioso miał elegancki dom, najprawdziwszą willę. A ogród to już po prostu prześliczny – ze wspaniałymi krzakami róż, z oranżerią. Ale Robertowi najbardziej spodobało się ogrodzenie: niezbyt wysokie; przez takie można przeleźć, nawet nie będąc alpinistą. Poza tym nie słychać szczekania psa, też okej.

Wówczas przyszły docent zamrugał oczami, potrząsnął głową. Oprzytomniał.

Co pan, Robercie Łukiczu, nierówno ma pod sufitem? Co za alpinista? Jaki pies? Też mi Fanfan Tulipan.

Tak się na siebie rozzłościł, że kiedy wsiadał do samochodu, trzasnął drzwiami z całej siły. Ruszył przed siebie, nawet się nie obejrzał.


Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nocą nie mógł zasnąć. Soundtrack nucił coś tęsknego, niejasno przypominającego piosenkę o sierocie: „Zapomniany, porzucony…”. Robert długo się kręcił w łóżku, potem wstał po cichu. Nie wiedzieć czemu się ubrał.

Siedział w kuchni i palił papierosa.

Kiedy za oknem zaczęło szarzeć, z korytarza wyszła żona, podobna do wypływającej z odmętów najady (zawsze spała nago). Nie otwierając oczu, spytała sennym głosem:

– A to co? Jest piąta. Bezsenność? Weź elenium.

– Muszę jechać na lotnisko, przyjeżdża delegacja z Badenii-Wirtembergii – skłamał Robert niespodziewanie dla siebie samego.

– Aha.

Zniknęła w toalecie, a on nagle zabrał się i pojechał.

Po niecałej godzinie znalazł się koło domu Dronowa.

Jeszcze nie świtało, ale o dach samochodu bębnił drobny deszczyk.

Dosyć, pora dać sobie spokój z tym domem wariatów. Poświęcę na to jeszcze dzisiejszy dzień i koniec, twardo poprzysiągł sobie Darnowski.


* * *

Dżip wyjechał z bramy o wpół do dziewiątej. Dronow sam siedział za kierownicą.

Jeszcze pół godziny później na ganek wyszła kobieta, i w tej samej sekundzie zza chmur wyjrzało słońce, jak gdyby specjalnie czekało tylko na nią.

Ona? Nie ona?

Z bijącym sercem Robert wysiadł z „dziewiątki”, stanął tuż obok ogrodzenia, ale tak, żeby zasłaniały go zarośla.

Ona! Nie mogło być pomyłki, poznał szczupłą, bodaj nawet kanciastą sylwetkę.

Dziewczyna powoli szła dróżką, ścinając chryzantemy do bukietu. Długo stała przed każdym krzaczkiem. Pochylała głowę, przyglądała się, niekiedy nawet dotykała pąka – i najczęściej szła dalej. Jak gdyby przysłuchiwała się, czekała na jakiś sygnał. Ścięła w sumie sześć kwiatków, a zużyła na to przynajmniej dwadzieścia minut.

Robert na razie nie widział jej twarzy; dziewczyna była do niego odwrócona plecami.

No co, przekonałeś się, cymbale? Jest cała, zdrowa; straszny mafioso jej nie zamordował, nie porąbał na kawałki. Stuknięta Anka mało, że żyta, ale jeszcze była superodstrzelona.

Miała na sobie takie kimono, jakim nie pogardziłaby nawet wybredna Inna. Domowe pantofle od Gucciego z ostatniego katalogu – żonie Roberta na ich widok ciekła ślinka, mówiła, że strasznie drogie. Proszę, jaką królewną-łabędzicą stało się dawne brzydkie kaczątko.

W ogóle można było z czystym sumieniem wracać do domu, ale Robert zwlekał. Bardzo chciał, żeby się odwróciła. Jeszcze raz spojrzałby na jej twarz, żeby przekonać się, że zombifikacja, czy inaczej urok, już na niego nie działa.

Figurka rzeczywiście nic specjalnego. Łokcie ostre, na karczku wystające kręgi. Przysiadła w kucki, obnażając zbyt chude nogi i kościste kolana.

Ale dziewczyna nagle odwróciła się, odprowadzając wzrokiem fruwającego nad dróżką motyla – i Darnowski wczepił się obiema rękami w ogrodzenie.

Jak mógł uwierzyć profesorowi, temu idiocie? Jak mógł zapomnieć te policzki, ten niepowtarzalny kształt oczu, delikatny rysunek ust?

A z tą zombifikacją to bzdury, brednie. Przecież ona nawet na niego nie patrzyła, w ogóle go nie widziała.

Kiedy dziewczyna znowu obróciła się w stronę kwiatów, Robert lekko jęknął, jakby go coś zabolało – nie mógł się na nią napatrzyć.

Przycisnął gorące czoło do żelaznego pręta.

Znowu zaczynało kropić.

Anna (a nie żadna Anka!) zadrżała z zimna i wróciła do domu. Chciał ją zawołać, ale nie był w stanie.

To nie szaleństwo, powiedział sobie w duchu Darnowski. Szaleństwem było zmarnowanie aż czterech miesięcy!

Nie wiedział, jak długo tak stał, przyciśnięty do kraty, ale chyba długo. Nie zauważył, że się zachmurzyło, że deszcz przybiera na sile.

Dopiero kiedy za kołnierz wlała się mu zimna strużka, podniósł głowę, i od razu okulary miał mokre.

Przedstawiciel silnego genderu otrzepał się jak pies i schował je do kieszeni, po czym zaczął się wspinać po kracie ogrodzenia. Ześlizgnął się. Znowu wlazł. Za drugim razem sforsował przeszkodę. Zeskoczył.

Zdumiewające. Przez całe życie rozważał każde swoje posunięcie, każdy uczynek, wszystkie za i przeciw, a teraz ani chwili się nie zastanawiał.

Jedno okno na pierwszym piętrze roztaczało łagodny blask. Tam siedzi, pomyślał Robert. Zapaliła światło, dlatego że w pokoju było ciemno.

Nie chciał wchodzić przez drzwi wejściowe. Może w domu ktoś jest?

Zbliżył się do oświetlonego okna. Spróbował się podciągnąć, ale nie starczyło mu sił.

Wtedy odszedł, rozpędził się, podskoczył. Złapał za ramę, nogę oparł o gzyms. Dosyć mocno rąbnął kolanem o mur, ale nie poczuł bólu.

Jakoś się podciągnął, usiadł na parapecie.

Włożył okulary.

Dziewczyna siedziała całkiem blisko, można było dotknąć jej ręką. Usadowiła się w fotelu, z podwiniętymi nogami, i przykryła pledem. Stojąca lampa świeciła pomarańczowo. Na stoliku parowała herbata w filiżance, czuło się aromat jaśminu.

Czemu tak uważnie się przypatruje?

To album albo jakiś magazyn ilustrowany.

Anna nie słyszała, jak Robert szturmuje okno, zagłuszał to szum deszczu.

Mógłby długo tak na nią patrzeć. Patrzeć i słuchać muzyki, która w nim dźwięczała.

Ale Anna poczuła jego wzrok na sobie i obejrzała się.

Pojawił się zielony blask, który na chwilę jej niebieskim oczom przydał odcienia wody morskiej, i rozległ się głos – ten sam, który niegdyś życzył mu szczęśliwej drogi.

To on. Ale jaki brzydki.

Pierwszemu zdaniu (które właśnie było najciekawsze) Robert nie przydał znaczenia, tak nieprzyjemnie uderzyło go drugie. Pewnie, włosy miał potargane i zamszowa marynarka na ramionach pociemniała od deszczu, ale „jaki brzydki”? Cóż to znowu?

Nie szkodzi, to się da poprawić - ciągnął głos i powiedział rzecz jeszcze bardziej zdumiewającą. – Słyszysz mnie? No pewnie. Ja jeszcze wtedy zrozumiałam.

Ale Robert i to puścił mimo uszu – śpieszył się, by wypowiedzieć zawczasu przygotowane słowa, wyjaśnić swoje nagłe wtargnięcie:

– Witaj, Anno – rzekł ochrypłym głosem. – Szukałem cię. Żeby… żeby powiedzieć, że twoja babcia…

Zaciął się, bo zrozumiał, że o śmierci Darii Michajłowny należałoby powiadomić dziewczynę jakoś bardziej taktownie. Mimo wszystko stara alkoholiczka była dla niej jedyną bliską osobą.

Anna ze smutkiem pokiwała głową. Wiem. Poczułam to. Najpierw bardzo ją zabolało, ale to trwało niedługo. Potem usnęła. A potem już jej nie było… Możesz nie mówić, ja cię i tak usłyszę.

Wtedy ostatecznie do niego dotarło. Ona wie, że on słyszy jej myśli! I też umie słuchać. To o to chodzi! To dlatego jej widok tak na niego działa! Są właścicielami Daru, ona i on są jednej krwi!

– Ty… też… – mimo wszystko wypowiedział na głos.

Połapał się, zacisnął usta i w myślach ciągnął:…umiesz czytać myśli?

Ja nie czytam. Ja czuję. Wiedziałam, że prędzej czy później po mnie przyjdziesz. I przyszedłeś.

Teraz pozostawało powiedzieć – nie, pomyśleć – tylko jedno:

Chodź do mnie, zabiorę cię stąd. Ja… bez ciebie już teraz nie mogę.

W myślach wypowiadając słowa, których na głos raczej by nie wypowiedział bez rumieńca wstydu, Robert zrozumiał, że to, co wyznał, nie jest przesadą, ale czystą prawdą. Cokolwiek by się z nim miało stać, nie odejdzie stąd bez niej.

Wiem. Odwróciła oczy, spojrzała na pokój – a Robert przestał ją słyszeć, chociaż powinien był, kontakt nie mógł tak nagle ustać. Kiedy Anna znowu odwróciła się w jego stronę, twarz miała smutną.

Dobrze. Idziemy.

Wstała. Pled ześlizgnął się na podłogę, magazyn upadł. Tak jak stała, w domowym kimonie, podeszła do okna.

Robert zeskoczył w dół, pod lejące się z dachu strugi, uniósł ręce, a Anna zsunęła się na nie.

Była bardzo lekka.

Rozdział jedenasty

Szczęśliwy Robert

Wieziesz mnie do siebie do domu? - spytała w samochodzie, strząsając krople wody z włosów.

Nie, będziemy mieszkać… w innym miejscu. Robert odwrócił się. Żeby nie usłyszała jego dalszych myśli, choć nawet nie był pewny, że ten wybieg pomoże – zdaje się, że Anna władała Darem nie gorzej niż on, a może nawet lepiej.

Zresztą myśl najbardziej niebezpieczną, o żonie, od razu odpędził od siebie: potem, o tym później.

A dokąd zawiezie Annę, już wiedział. Co dziwne, niby nie mógł się pozbierać, niby wyrabiał nie wiadomo co, ale wrodzony pragmatyzm go nie opuszczał, mózg pracował, szare komórki funkcjonowały.

– Wstąpimy na chwilę do mnie, do pracy – powiedział na głos, niby dlatego, że w czasie jazdy musiał patrzeć przed siebie.

I chociaż nie spoglądał na Annę, usłyszał odpowiedź:

Dobrze. Tylko się nie denerwuj. I nic się nie bój.

Okazuje się, że może z nim rozmawiać bez kontaktu wizualnego. To znaczy, że słyszy jego głos wewnętrzny? Z całą pewnością.

Robert zaczął więc myśleć o sprawach bezpiecznych: jaka jest piękna i jakie to szczęście, że z nim pojechała. Z tym nie miał żadnej trudności.

Uderzające, ale żadnej zwykłej rozmowy, całkiem naturalnej w podobnych okolicznościach, między nimi nie było: nie wyznawał jej szalonej miłości, nie opowiadał o sobie, nie wymienił nawet swego imienia, ona zaś o nic go nie pytała. Był jakoś dziwnie pewny, że i bez wyjaśnień wszystko o nim wie.


* * *

Robert zostawił ją w samochodzie koło instytutu i pognał do działu francuskiego; Miszka Łabaznikow składał tam dzisiaj sprawozdanie z przebiegu stażu. Miszka od półtora roku obijał się na Sorbonie, gdzie dostał się nie bez protekcji Roberta. Do Moskwy przyjechał na tydzień, a potem leciał z powrotem do Paryża.

Darnowski wyciągnął dłużnika na korytarz i od razu zapytał o najważniejsze:

– Pamiętasz, proponowałeś mi klucze od chaty. Nadal stoi pusta? Nie wynająłeś jej?

– Coś ty? Lenka trzęsie się o kolekcję swojej babci. A co, potrzebujesz kluczy? – Miszka się ożywił. – Oj, świnia z ciebie. Robisz w lewo swoją miss świata?

– Dasz klucze czy nie?

– Jasne, że dam. O szóstej jadę na lotnisko. Klucze zostawiam u sąsiadki, pod czterdziestym szóstym. Tylko się tam zanadto nie kotłujcie, nie wytłuczcie Lence porcelany. – I Łabaznikow szepnął konspiracyjnie: – A kogo ty tam masz? Czyżby ładniejsza od Inki?

– Ładniejsza. Słuchaj – Robert stał się jeszcze bardziej bezczelny – Lenka sobie pewnie nakupiła ciuchów w Paryżu, to moskiewskich szmat nie będzie nosić.

– Aha, prowincjuszka – ze zrozumieniem kiwnął głową Miszka. – „Ładnam ci ja, ładna, tylko nieubrana”. No bierz, oczywiście. Lenka tyle razy mówiła: jak wrócę, to powyrzucam wszystko z szafy. Tylko jakie ta twoja lala ma wymiary? Moja Lenka to sam wiesz, istota efemeryczna. Ubrania rozmiar czterdziesty drugi, buty trzydziestkapiątka.

– To akurat w sam raz.

Załatwił wszystko – i z chatą, i z garderobą.


Do wieczora jeździli po mieście. Zjedli zwyczajny obiad, w pierogami. Tak jak do tej pory, nie próbował zaglądać Annie w oczy, nie słyszał więc jej myśli. A im bliżej było do chwili, kiedy pojadą do Miszki, tym bardziej się denerwował.

O siódmej weszli do eleganckiego mieszkania na prospekcie Kutuzowa, pełnego szklanych etażerek, zastawionych figurkami z porcelany. Anna się do nich od razu przypięła, obejrzała wszystkie co do jednej, a niektóre nawet pogłaskała.

Robert czekał na nią w sypialni, pod olbrzymią kopią Tańca Matisse’a w złoconej ramie, przed szerokim arabskim łożem (Miszka i Lenka mieli nieszczególny gust). Teraz powinno było się odbyć to, dla czego romantyczni młodzieńcy porywają piękne dziewoje. Ale Robert nie czuł erotycznego podniecenia, tylko niepojęty strach.

Stal tak przez dziesięć minut, coraz bardziej zdenerwowany, kiedy w końcu zajrzała Anna.

Co tutaj robisz?

Oczy jasne, całkiem niewinne, bez żadnych ukrytych myśli (to już Darnowski, ich właściciel, wiedział bardzo dobrze).

Pośpiesznie ruszył w jej stronę, objął ją i spuścił oczy, żeby nie wyczytała w nich strachu. Zaczął całować Annę w szyję.

Coś nie tak? Co mu przeszkadza?

Inna?

Nie, o niej teraz nie myślał.

Czy to, że nie dostaje podpowiedzi, jak w dawnych donżuanowskich czasach? Nie może się zabawić w „ciepło-zimno”? Ale przez lata monogamicznego małżeństwa z Inną przywykł przecież obchodzić się bez suflera.

Nie, to nie to. Coś innego przeszkadzało Robertowi zapomnieć o całym świecie i umrzeć ze szczęścia w ramionach najpiękniejszej z kobiet.

Ujęła go dłońmi za skronie i łagodnie podniosła jego głowę.

To można tylko wtedy, kiedy nie da się inaczej. A ty tego nie potrzebujesz. Lepiej napijmy się herbaty. Jest tu herbata?

Ma rację - pomyślał Robert, czyli tak jakby powiedział. – Nie teraz, potem. Kiedy będzie odpowiedni moment.


Herbata u Łabaznikowów się znalazła, i to przyzwoita, „Trzy Słonie”. W ogóle, jak się okazało, gospodarna Lenka zadbała o zapasy, samych puszek była chyba setka. Widocznie kiedy wyjeżdżała do Paryża, zakładała, że podczas jej nieobecności w Moskwie z jedzeniem będzie beznadziejnie. W szafkach była i kawa rozpuszczalna, i zielony groszek, i skondensowane mleko, i konserwy mięsne, i węgierskie marynaty warzywne.

Gniazdko miłosne zaopatrzone pierwsza klasa, tylko z miłością się nie układa, ponuro myślał Darnowski, rozpakowując herbatniki i otwierając dżem.

Ale to było jedynie pro forma. W rzeczywistości kiedy wyniósł się od gołodupców Matisse’a i arabskiego łoża namiętności, doznał niesamowitej ulgi. Od razu poczuł się lekko, dobrze i… naturalnie, tak trzeba to nazwać.

Czuł się teraz po prostu wspaniale. Patrzył, jak Anna dmucha na gorącą herbatę, jak smaruje herbatniki dżemem. Albo po prostu zwyczajnie się uśmiecha.

Już teraz nie chował przed nią oczu, odkąd się okazało, że wewnętrzny głos może też obchodzić się bez słów. W duszy grała cicha muzyka, przypominająca szelest liści albo plusk fal, Robert był więc przekonany, że Anna także to wszystko słyszy. Po raz pierwszy dawał posłuchać swojego soundtracku komuś innemu, a to jest tysiąc razy intymniejsze od seksu, nawet najcudowniejszego. Miłość mógł uprawiać z każdą. Dzielić swoją tajemną muzykę – tylko z tą.

Wszystko to trzeba było przemyśleć.

Kiedy Anna myła naczynia, Robert palił przy oknie papierosa i patrzył na ulicę: ciemność wieczoru rozjaśniały odblaski neonów na mokrym asfalcie i czerwone światła samochodów. Po raz pierwszy w tym zwariowanym dniu zaczął myśleć racjonalnie.

Nie było to bezpieczne zajęcie.

Od razu ogarnęło go zakłopotanie, a nawet przerażenie. Z sytuacji, w którą zapędził się sam, a przy okazji dziewczynę – jedyną na świecie – nie było absolutnie żadnego wyjścia.

Żona!!! Co począć z Inną?

Nie można przecież tak po prostu sobie zniknąć. Trzeba do niej zadzwonić. I co powiedzieć? „Już do ciebie nie wrócę, pokochałem inną”? Tak ni z gruszki, ni z pietruszki? To okrutne, podłe; ludzie odpowiedzialni tak nie robią. Trzeba wyjaśnić… Nie, czegoś takiego nie da się wyjaśnić. Dobra, ale trzeba powiedzieć wszystko, co powinno zostać powiedziane. Tylko w oczy, a nie do słuchawki. Trzeba jechać.

Ale nie można tutaj zostawić Anny samej. Jest niezwykła, jest właścicielką Daru. Zarazem jednak funkcjonuje jak dziecko w świecie dorosłych. Kiedy Robert błagał, żeby z nim pojechała, nie przyznał się przecież, że jest żonaty.

Już prawie północ. Inna na pewno odchodzi od zmysłów. Obdzwoniła wszystkich, których się dało. Też stoi w kuchni przy oknie, nerwowo zaciąga się papierosem, patrzy, czy „dziewiątka” nie wjeżdża na podwórze…

Darnowski zacisnął zęby, żeby nie jęknąć.

Co robić?

Na jego ramieniu spoczęła szczupła ręka, długie palce połaskotały jego szyję.

Wracaj do domu. Jestem zmęczona, chcę spać. Przyjedziesz jutro.

Szybko się odwrócił. Usłyszała! Zrozumiała!

Nie, przyjadę dzisiaj. Pomówię… z nią i wrócę.

Jutro. A teraz idź. Mnie się nic nie stanie.

Robert od razu się uspokoił, jak carewicz Iwan, któremu Piękna Wasylisa obiecała, że ranek mądrzejszy będzie od wieczora.


Do domu jechał z mocnym postanowieniem, że porozmawia o wszystkim z żoną. Nawet do drzwi zadzwonił gwałtownie, zdecydowanie.

Ale kiedy Inna otworzyła, był zszokowany.

– Gdzie byłeś? – zaszlochała, patrząc mu prosto w pierś. Łagodnie walnęła go w nią piąstką, a potem oparła się o nią czołem. – Ja tacie… On na milicję… wszystkie wypadki z udziałem wiśniowych „dziewiątek”… Dlaczego nie zadzwoniłeś?

Szok nie polegał na tym, że żona płakała (chociaż to zdarzało się bardzo rzadko). Roberta uderzyło coś innego.

Zawsze uważał, że uroda Inny powala wszystkich na kolana, i wszyscy dokoła w tym mniemaniu go utwierdzali. Ale drzwi otworzyła jakaś baba z wielkim nochalem, grubymi wargami i szeroką gębą. No i potwornie długimi rzęsami, włochatymi jak gąsienice. Kiedy ta paskuda przywarła do niego i wpiła się weń swoimi drapieżnymi czerwonymi pazurami, wzdrygnął się z obrzydzenia.

Nie powiedział więc tego, co chciał powiedzieć. Dlatego, że zrobiło mu się jej strasznie żal. Królewna zmieniona w żabę to postać głęboko tragiczna.

Coś tam nakłamał o Szwabach, którzy się do niego przyczepili, i o przeciągającej się kolacji w lokalu, a Inna uwierzyła tak szybko i ochoczo, że aż serce mu się ścisnęło.

Potem, jak w poprzednich dniach, do wpół do drugiej siedzieli przed telewizorem i oglądali film z amerykańskiej retrospektywy, jedną z pierwszych hollywoodzkich jaskółek, które przyleciały na radziecki mały ekran.

Teraz Roberta czekało jeszcze jedno odkrycie. Znana w całym świecie aktorka, której urodą zachwycał się jeszcze wczoraj, też okropnie zbrzydła. Nos toporny, ciężka dolna szczęka, twarz podobna do rzodkiewki, a biust jak u krowy. Za to inna, która grała głuptaskę, okazała się niczego sobie: miała ładny podbródek, zwężający się ku dołowi, i wąskie usta o regularnym wykroju.

Stop, rzekł do siebie Robert. To nie Inna ani Demi Moore tak gwałtownie zbrzydły, to moje kryteria piękności się zmieniły… Posiadaczka idealnej twarzy (trójkątnej, z szerokimi ustami i ostrym, zadartym noskiem) śpi teraz w cudzym mieszkaniu na prospekcie Kutuzowa.

– Co za bzdura – powiedział Robert, wstając. – Przecież ty też nie oglądasz. Chodźmy spać, co? Muszę wcześnie wstać. Mam zapieprz w pracy, trzeba będzie siedzieć do późna, nawet dni biblioteczne przepadły.

Inna bez zainteresowania kiwnęła swoim mięsistym nochalem.


Wczesnym rankiem Robert wpadł do dyrektora instytutu. Poprosił o zwolnienie z kierownictwa sektora i przeniesienie z powrotem na stanowisko starszego pracownika naukowego; potrzebuje wolnego czasu na zrobienie habilitacji. Dyrektor był szczerze zdziwiony. Pomyślał: Pewnie chytrus upatrzył sobie jakąś niezłą posadkę. Szykuje się do odejścia. Na pewno teść mu załatwił. Oj, i mnie by się przydało. Ale przychylnie odniósł się do prośby i życzył Robertowi sukcesów w nauce.

Prosto z pracy, gdzie teraz mógł się w ogóle nie pokazywać, Darnowski pojechał na prospekt Kutuzowa. Kwiaty kupił po drodze, jedzenie zabrał z domowej lodówki (przecież nie samymi konserwami będzie karmił najpiękniejszą dziewczynę planety).

Anna jeszcze spała, jak dziecko wsunąwszy dłonie pod policzek.

Zatrzymał się w drzwiach sypialni i długo patrzył, doświadczając bardzo silnego, ale nieznanego uczucia, całkiem nie takiego, jakie należałoby żywić na widok pięknej dziewczyny z rozrzuconymi na poduszce włosami i wysuniętym spod kołdry obnażonym ramieniem. Robert wcale nie pragnął chwycić jej w objęcia i wedrzeć się w gorącą, podatną kobiecość, ale delikatnie pogłaskać ją i nie budząc, leciutko pocałować.

Cóż to się ze mną dzieje? Pokręcił głową. Ale zrobił właśnie to, co zamierzał. Przykucnął, pogłaskał wgłębienie nad obojczykiem i ledwo dotknąwszy Anny ustami, pocałował ją.

Uśmiechnęła się, otworzyła oczy.

To ty. Jak dobrze.

Robert zbladł, tak dojmujące, prawie bolesne było uczucie absolutnego szczęścia. W oknie, inaczej niż wczoraj, świeciło słońce; żółknące wierzchołki drzew na tle nieba były tak piękne, że aż kiczowate.


In i An

Zaczęło się życie wyraźnie podzielone na dwie połowy.

Od rana do wieczora Robert był z Anną, od wieczora do rana – z Inną. W miarę tego, jak jesień nabierała siły, a potem ją traciła, przechodząc w zimę, kolor każdej połowy stawał się coraz wyraźniejszy. Życie z Anną było białe, radosne. Z Inną czarne, pełne męki i poczucia winy. Robert ponuro żartował: oto dwa chińskie żywioły – In i An.

Wieczorem, kiedy się ściemniało (z każdym dniem wcześniej), zaczynał mu się psuć nastrój. Anna to czuła. Powiedziała (teraz wydawało mu się, że ona naprawdę z nim rozmawia), że jest istotą natury, zimą dużo śpi, i naprawdę niemal o szóstej zaczytana ziewać, oczy jej się kleiły. O ósmej, a w grudniu niekiedy nawet wcześniej, energicznie oświadczała, żeby się zabierał – ona musi się umyć i lulu.

Kiedy przyjeżdżał rano, jeszcze spała. Robert miał wrażenie, że gdyby nie przyjechał, wcale by się nie obudziła. Kiedyś się spóźnił, przyjechał o drugiej – i rzeczywiście, Anna jeszcze spała.

Z Inną żyło się całkiem inaczej.

Ze wstydu i ustawicznego poczucia winy traktował ją bardzo uprzejmie i ostrożnie. Zręcznie i przekonująco kłamał o obowiązkach w pracy – na szczęście Inna nie miała zwyczaju dzwonić do instytutu.

Coś z pewnością wyczuwała; o wiele częściej niż kiedyś czuł na sobie jej bystre spojrzenie z ukosa. Teraz mógłby nawet spróbować w nie zajrzeć, i bardzo możliwe, że by mu się udało. Ale nawet przypadkowo starał się nie stykać z Inną wzrokiem. Czuł wyrzuty sumienia, i prawdę mówiąc, przykro było na nią patrzeć, taka, biedaczka, była brzydka. Żeby nie domyśliła się, jak bardzo jest w jego oczach nieatrakcyjna, Darnowski kochał się z nią każdej nocy. Od miodowego miesiąca to się nie zdarzało. Wystarczyło przymknąć powieki, wyobrazić sobie Annę, i dalej już wszystko szło samo. To dziwne: w białej połowie życia, gdy Anna była w pobliżu, nie miał seksualnych pragnień, a gdy jej nie było, wystarczyło samo przypomnienie, jak na spacerze zdejmuje sweter przez głowę czy tylko wytrząsa śnieg z buta, żeby płomień ogarnął Roberta.

W końcu rozwiązał tę zagadkę. Spacerowali akurat po parku.

Kiedy Robert przebywał z Anną, jak gdyby wracał do dzieciństwa. To jeździli na łyżwach, to znowu obrzucali się śnieżkami, to po prostu się wygłupiali. No więc woził ją na sankach, biegł kłusem, udając konia. Rżał, wyciągał szyję, a ona się zaśmiewała. Kiedyś odwrócił się, zobaczył jej zarumienione policzki, błyszczące oczy – z wyglądu można jej było dać dwanaście lat – i nagle przeszyła go myśl: to moja siostrzyczka! Tak, nie ukochana, ale siostra! Kto będzie ciągnął siostrę do łóżka?

To było bardzo dziwne.

Najgorsze były wolne dni. Sobota jeszcze data się znieść. Tego dnia Inna odwiedzała rodziców, a on jechał do matki. Tyle że teraz Darnowski bezczelnie żonę nabierał. Wpadał do rodzicielki na pół godziny, najwyżej godzinę, a potem – do Anny.

Za to w niedzielę Anna musiała siedzieć zupełnie sama. Nienawistny, niekończący się dzień. Ale ona ani razu się nie poskarżyła. Kiedy pytał, gdzie była i co robiła, zawsze odpowiadała jednakowo: spacerowała. Jeśli Robert nie dawał za wygraną i wypytywał ją o szczegóły, odwracała oczy; wtedy od razu przestawał ją słyszeć.

Chyba nigdy się nie nudziła. Książek w ogóle nie czytała (może naprawdę nie umiała czytać?), telewizję oglądała w dziwny sposób – nie wiadomości, nie filmy i przeróżne talk-show, jak wszyscy normalni ludzie, tylko kreskówki, albo bajdurzenie na kanale edukacyjnym: o termitach albo wędrówkach ptaków. Lubiła przeglądać albumy z reprodukcjami, przez godzinę wpatrywać się w jakieś Poddanie Bredy albo Ostatni dzień Pompei.

Po zakupy nie chodziła, Robert sam zapełniał lodówkę. Babcia nieboszczka nabujała z tym apetytem wnuczki. Anna jadła jak ptaszek. Tylko piła dużo herbaty. Za pierwszym razem, kiedy Robert wychodził, położył na telewizorze plik banknotów – żeby miała na wydatki. Potem ciągle sprawdzał, ale ani jednego papierka nie ubyło.


Dziwny rok

W owym dziwnym roku, kiedy kraj osuwał się w przepaść, Robert miał akurat dużo pieniędzy. I to nie „drewnianych”, czyli rubli (wtedy w Moskwie była ich cała kupa, tylko że nic nie można było za nie kupić), ale prawdziwych, zielonych.

To dzięki teściowi.

Ten najpierw pomógł mu korzystnie zamienić samochód. Prawie nowy golf, prosto z Niemiec, nic właściwie nie kosztował Roberta, który zapłacił niewiele więcej, niż dostał za sprzedaną wiśniową „dziewiątkę”.

Potem Wsiewołod Ignatjewicz wyświadczył zięciowi nieocenioną przysługę: załatwił mu kapitalną chałturę: przekłady z angielskiego, niemieckiego i francuskiego rozmaitych ekologicznych bla-bla. Przekłady opłacała międzynarodowa organizacja, przy tym według stawek europejskich, dwadzieścia dolarów za stronę. Za godzinę stukania na maszynie Darnowski dostawał po prostu swoją trzymiesięczną pensję. Jesienią rząd po raz pierwszy zdewaluował rubla i potem zrobił to jeszcze kilka razy, tak że solidne pięćset rubli w instytucie zmieniło się w żałosne piętnaście dolców.

W kwietniu mieli wrócić Łabaznikowowie, ale Robert zawczasu zdążył przenieść Annę; za cztery tysiące dolarów kupił jej kawalerkę koło parku Kuźmińskiego – teraz już wolno było mieć dwa mieszkania.

Czuł się tam o wiele lepiej niż u Inki (tak w myślach nazywał swoją nocną kwaterę), a nawet na Kutuzowa. Ku jego zaskoczeniu Anna wykazała się talentem w urządzaniu gniazdka. Zaprowadziła Roberta do sklepu, ustawiła go w długiej kolejce po tapety i farby, a remont zrobiła sama. Gdzie się tego nauczyła, nie wiadomo. Przez tydzień chodziła usmarowana i bardzo zadowolona. Darnowski był natomiast od czarnej roboty. O nic go nie pytała, nie interesowało jej jego zdanie, wydawała tylko polecenia: podaj, przynieś, potrzymaj, nie tak, głuptasie.

Zamieniła mieszkanie w prawdziwy raik, jasny, miły, odświętny i, co najważniejsze, wszędzie czuło się obecność Anny. Mieszkanko było obszarem absolutnego, niczym niezmąconego szczęścia.

W dzień Robert żył w raju, wieczorem wracał do nocnego piekła, ale oba jego czasy: jasny i ciemny, pędziły z niewiarygodną szybkością. Kraj, który przyjął niegdyś dziwaczną, niegeograficzną nazwę „Związek Radziecki”, spadał w przepaść z przyprawiającym o mdłości przyśpieszeniem.

Życie zmieniało się gwałtownie i nieodwracalnie, przy czym wyłącznie na gorsze. Wielu ludzi zapomniało o swoim pionierskim dzieciństwie i komsomolskiej młodości, uwierzyło nagle w Chrystusa i zaczęło czytać Biblię. Największą popularnością wśród neofitów cieszyło się Objawienie świętego Jana. Okazało się, że Czarnobyl to po ukraińsku piołun, wszyscy zaczęli więc mówić o bliskości apokalipsy, ponieważ w Piśmie napisane było: „A imię onej gwiazdy zowią piołunem: i obróciła się trzecia część wód w piołun, a wiele ludzi pomarło od onych wód; bo się stały gorzkie”.

W moskiewskich sklepach wprowadzono niesłychane porządki – sprawdzano dowody osobiste i wpuszczano tylko zameldowanych w stolicy. Przy tym na pólkach i tak nie było nic prócz plastikowych reklamówek i trzylitrowych słojów z sokiem brzozowym. W domach towarowych widok był już całkiem surrealistyczny. Tłum stał przed pustymi stoiskami i czekał, czy nie rzucą czegoś – nieważne czego. Od jesieni zaczęły się problemy z chlebem. Nawet w Instytucie Krajów Kapitalistycznych, zawsze zaopatrywanym w żywność tak jak Komitet Centralny, teraz można było dostać w najlepszym wypadku chudego, zsiniałego kurczaka i puszkę sajry. Walka z przywilejami wykończyła nawet wieloletniego przyjaciela domu – „koryto”, do niedawna jeszcze sprawnie zaopatrujące Wsiewołoda Ignatjewicza w salami, jesiotry i inne rarytasy.

I cóż na to generał rezerwy Strojew? Może przestraszył się, popadł w melancholię, pozwolił rodzinie zginąć? Nigdy w życiu.

Wspaniałe Centrum SOS, poza innymi dobrodziejstwami, okazało się adresem, na który przysyłano pomoc humanitarną, napływającą z byłego Świata Forsy do byłego Imperium Zła. Wsiewołod Ignatjewicz opowiadał ze śmiechem, że w Centrum – w całkowitej zgodzie z normami międzynarodowymi – otwiera się przesyłki, by poddać je kontroli sanitarnej i ekologicznej. Produkty szybko psujące się (to znaczy wszystkie z wyjątkiem cukru i kasz) są rekwirowane i profilaktycznie niszczone. Tymi właśnie „profilaktycznie zniszczonymi” wędlinami, serami, małżami, a czasem nawet gęsimi wątróbkami żywił teść ukochaną córkę i niewiernego zięcia, i to nawet lepiej niż w czasach przywilejów nomenklatury. Co jadła reszta mieszkańców, było dla Roberta zagadką. Ale z głodu nikt nie umierał, więc jakoś tam sobie radzili. I czekali na rychłe rozwiązanie, bo wszyscy czuli, że tak dalej żyć nie można.

W republikach nadbałtyckich i na Zakaukaziu tubylcy zapragnęli niepodległości, za co strzelano do nich z automatów i okładano ich ostrymi saperskimi łopatkami.

Delegaci na zjeździe żądali dymisji prezydenta.

Najśmielsi i najbardziej przewidujący członkowie KPZR publicznie zwracali legitymacje partyjne.

Analitycy w gazetach przepowiadali dwa możliwe wyjścia: albo faszystowska dyktatura w rosyjskim (to znaczy jeszcze gorszym niż niemieckie wydaniu), albo wojna domowa. Wolnomyślna inteligencja skłaniała się ku drugiemu wariantowi.


Odczucie ogólnonarodowego obłędu znakomicie odpowiadało wewnętrznemu stanowi Roberta. Też nie był zdrów na umyśle, codziennie przemieszczając się z maniakalnej strefy dziennej w depresyjną nocną. Żadna psychika nie wytrzymałaby tego kontrastowego prysznicu, tej naprzemiennej gorączki. Darnowski czuł się winny wobec wszystkich – i Anny, i Inny, i teścia-dobroczyńcy.

Gdyby żona choć raz się oburzyła, gdyby spróbowała przyłapać go na kłamstwie, wybuchnąłby i wszystko powiedział; niech będzie, co ma być. Ale Inna była cicha, łagodna i ufna.

Robert już ostatecznie pozbył się skrupułów i nawet w niedzielę zaczął uciekać na Kuźminki. Najpierw na godzinkę, potem na dłużej. Żona zniosła i to. Kiedy był z nią, czuł się łajdakiem, bydlakiem, katem. Tym bardziej gorączkowo wyrywał się z krainy mroku do krainy światła.

Bardzo dawno już tak dużo nie chodził piechotą. Anna nie lubiła samochodu, spacerowali więc po ulicach. Jak się popatrzy z boku – no cóż, idzie para, trzymają się za ręce. Nie patrzą na siebie, milczą. A w rzeczywistości rozmawiali, tylko nie na głos. Rozmawiali o wszystkim. Niektóre z rozmów trudno byłoby nawet zapisać, bo nie ma takich słów. Ale niektóre rozmowy można przekazać w całości.


Rozmowy z Anną

Na przykład taką – o Darze.

Anna nie opowiadała, skąd się u niej wziął. Robert sądził, że najprawdopodobniej podczas tego dziwnego epizodu, kiedy przez dwa dni błąkała się po lesie, a potem nagle oduczyła się mówić na głos. Próbował zapytać, ale Anna od razu się wyłączyła – potrafiła czynić swoje myśli nieodgadnionymi, jeśli nie chciała poruszać jakiegoś tematu.

Jakoś samo się ustaliło, że pochodzenie Daru jest poza wszelką dyskusją, nie wolno o nie pytać. Robert zresztą też nie miał ochoty mówić o wypadku i Białej Kolumnie. Nawet z nią.

A Dar Anny, jak się okazało, miał trochę inny charakter. Być może nawet zupełnie odmienny.

Ty słyszysz ludzi, ja ich widzę. Ty ich czytasz, a ja jakbym oglądała film. Właśnie dlatego, że nie słyszała sensu wewnętrznego, ale go widziała, wygląd zewnętrzny człowieka albo wcale dla niej nie istniał, albo nie miał znaczenia. O urodzie i brzydocie decydowały jakieś inne czynniki.

Wyszło to na jaw kiedyś w styczniu, kiedy zdrętwiały Robert oglądał reportaż o wydarzeniach na Litwie. Popularny spiker sławił wyczyn desantowców, którzy zabili kilkunastu bezbronnych ludzi i zajęli wieżę telewizyjną w Wilnie.

– Nadejdzie dzień, kiedy postawi się spiżowy pomnik tym stu sześćdziesięciu chłopcom, którzy ocalili Litwę – wieszczył z patosem piękny blondyn.

Robert krzywił się boleśnie.

Anna, całkowicie obojętna wobec polityki, z roztargnieniem podniosła wzrok znad albumu z reprodukcjami.

Jak można takich pokazywać na ekranie?

Tak, to skończony łajdak, zgodził się Darnowski.

Zdziwiła się.

Czy można tak mówić, kiedy się nie zna człowieka? Może on kocha psy. Albo konie. Pomaga jakiejś staruszce. Ale ten biedaczek jest taki brzydki. Prezenter telewizyjny powinien jednak ładnie wyglądać.

Brzydki? Robert obejrzał się na nią i zrozumiał, że dziewczyna nie żartuje. To kto w takim razie jest ładny?

Pozwól.

Anna wzięła pilota, popstrykała przyciskami. Tylko najpierw wyłączyła dźwięk – zawsze oglądała programy bez fonii; mówiła, że to jej przeszkadza.

Patrz tutaj, jaka ładna. Na czwartym kanale pokazano jakąś grubą babę z obwisłym podbródkiem i zaniedbanymi włosami. Jak z Kustodijewa albo Renoira. Pewnie aktorka filmowa. Anna westchnęła marzycielsko.

Robert już kiedyś widział tę babę, pokazywano ją nie po raz pierwszy. Ta wariatka, mając trójkę własnych dzieci, wzięła jeszcze siedmioro z domu dziecka, w dodatku ułomne. Jak zamierzała wyżywić tę hałastrę, nie wiadomo. Darnowski potępiał taką bezmyślną, żebraczą filantropię, uważał, że to brak odpowiedzialności.

Inną skończoną pięknością w mniemaniu Anny okazała się postrzelona obrończyni praw człowieka, Nowodworska; Robert nie podzielał jej ekstremistycznych poglądów i tłumaczył je wyłącznie tym, że kobita wygląda odpychająco i nie potrafi sobie ułożyć życia. Coś ty? - zdumiała się Anna. – Popatrz, jakie ma oczy, jaki uśmiech! Od razu widać, że nie jest wyrachowana i wierzy w to, co mówi. Gdybym była mężczyzną, zakochałabym się w niej bez pamięci.

Wtedy coś mu się przypomniało.

Poczekaj. Kiedy wlazłem do ciebie przez okno, powiedziałaś: „Jaki brzydki”. To znaczy, że Nowodworska jest urodziwa, a ja jestem brzydalem?

Anna zawahała się.

Od tamtego czasu bardzo wyładniałeś. Słowo daję. Może dlatego, że bardzo się dręczysz. Kiedyś miałeś taką niesympatyczną, zadowoloną z siebie twarz, a teraz jesteś zupełnie niczego sobie.

Ale przecież jestem podły! - wyrwała się Robertowi niebezpieczna myśl.

Myśl to nie słowo; trudno ją powstrzymać.

Podłego człowieka nie boli dusza - rzekła Anna mentorskim tonem i ziewnęła, bo zbliżał się już wieczór. – Tylko brzuch. Albo zęby.

Była jeszcze inna sprawa.

Kiedyś rozmowa zeszła na politykę, która, jak już mówiliśmy, wcale Anny nie interesowała. Było jej absolutnie wszystko jedno – komuniści, demokraci czy nacjonaliści. Nie oceniała ludzi według poglądów i nawet nie wedle uczynków, ale jakichś innych kryteriów.

Nie było wcale łatwo trzymać się z dala od wydarzeń politycznych tej zimy. W Moskwie na niekończących się wiecach i demonstracjach zbierały się olbrzymie tłumy.

Na największe zgromadzenie, kiedy na plac Maneżowy wyszło prawie pół miliona ludzi, Robert przyprowadził też Annę; niech sobie popatrzy.

Wielu ludzi stało z własnoręcznie zrobionymi transparentami i plakatami, ciągle hałasowali; coś skandowali, krzyczeli „Hura!” albo „Precz!”.

Anna rozglądała się z ciekawością. Patrz, mężczyzn jest tu o wiele więcej niż kobiet.

Rob zaczął się wymądrzać. Że niesankcjonowane przez władze demonstracje to zapowiedź rewolucji, czyli Chaosu, a Chaos należy do męskiej sfery działalności; płeć żeńska odpowiada za Porządek.

Zazwyczaj Anna nie podtrzymywała rozmów na oderwane tematy. Może nie interesowały jej pojęcia abstrakcyjne, może nie bardzo je rozumiała. Tak się Robertowi w każdym razie wydawało. No i wtedy go zadziwiła.

Nie o to chodzi. Po prostu mężczyzna odpowiada za Wielki Świat, a kobieta za Mały, czyż tego nie rozumiesz?

A cóż to za umniejszanie roli kobiet? - odparł z uśmiechem.

Dlaczego umniejszanie? Mały Świat jest o wiele ważniejszy niż Wielki - odpaliła bez namysłu. – Mały świat - to świat miłości do człowieka, a Wielki – do ludzkości. Prawdziwa Kobieta nigdy nie zdradzi swojego dziecka albo ukochanego dla idei, ojczyzny czy nawet zbawienia rodzaju ludzkiego. A Prawdziwy Mężczyzna nigdy nie zdradzi idei, ojczyzny, nie mówiąc już o losach ludzkości, dla ukochanej kobiety czy dziecka. Dlatego, że dla mężczyzny zdradzić wiarę to zdradzić samego siebie, nieważne, w jaką bzdurę wierzy. A kiedy zdradzi siebie, przestanie być Prawdziwym Mężczyzną. A wtedy Prawdziwa Kobieta pierwsza przestanie go kochać, bo taki jej nie jest potrzebny. Wybaczy mu raczej to, że zdradził ją, ale nie zdradę samego siebie… Chmurzysz się?… Niedobrze ci tłumaczę?

Dobrze czy niedobrze, Roberta zaniepokoiło coś innego.

Dlaczego mówisz o zdradzie?

Dlatego, że prędzej czy później trzeba będzie wybierać. - Pokręciła głową ze smutkiem. – To straszny wybór. W każdym wypadku człowiek staje się zdrajcą; albo Wielkiego, albo Małego Świata.

Robert wzdrygnął się i powiedział:

To ja nie chcę być Prawdziwym Mężczyzną.

Teraz ona powiedziała coś niezrozumiałego:

A któż tego chce?


Takie właśnie milczące rozmowy prowadzili między sobą. A może nie prowadzili. Niewykluczone, że całą tę wymianę poglądów Robert wymyślił sam, patrząc w oczy Anny, niebieskie i z iskierkami.


Znowu dziesiąty maja

Apokalipsa apokalipsą, ale po zimie jak zwykle nadeszła wiosna. Od kwietnia światła było więcej niż ciemności, niepewna równowaga we wszechświecie Darnowskiego uległa więc zakłóceniu. Biała połówka życia zaczęła coraz mocniej wypierać czarną. Coraz trudniej było przebywać z Inną, rozmawiać z nią o nieważnych sprawach, obejmować jej nieprzyjemnie tęgie, krągłe ciaio.

Umacniało się w nim przeczucie: coś się stanie, coś się zbliża. Soundtrack za dnia prawie milczał, za to od wieczora zaczynał nadawać jakieś msze i marsze żałobne.

Zza kwietniowych szarych chmur wychynął swawolnik maj, najważniejszy miesiąc w życiu Roberta. Tym razem nie miał zamiaru zignorować pamiętnej daty. Dlatego, że była to nie tylko rocznica otrzymania Daru. Mijał dokładnie rok od dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył Annę.

Jej natomiast jubileusz chyba wcale nie obchodził. Robert miał wrażenie, że bieg czasu dla niej w ogóle nie istnieje. W każdym razie nigdy nie wiedziała, jaki jest dzień tygodnia, odróżniała tylko niedzielę, i to jedynie dlatego, że budziła się rankiem sama, bez Roberta.

Na przykład przed Nowym Rokiem bardzo cierpiał, że zostawi ją samą w taką noc. W żaden sposób nie mógł zebrać się na odwagę, żeby jej o tym powiedzieć. Co może być straszniejszego niż samotnie witać bicie kurantów? Kiedy czerwony ze wstydu zaczął prosić o wybaczenie, Anna bardzo się zdziwiła. Noc jak noc, położę się spać i już.

Nigdy nie wspominała minionych czasów, nie mówiła o przyszłości. Jej świat nazywał się „Tu i Teraz”. Popełniliby jednak błąd, nie czcząc dziesiątego maja. Anna jak sobie chce, ale dla Roberta z dwóch powodów był to dzień szczególny.

Na serio szykował się więc do święta.

Rozsnuł całą intrygę, żeby uwolnić się od żony. Wysłał ją na tygodniową wycieczkę do Skandynawii; Inna dawno o niej marzyła. To oznaczało, że przez ów tydzień będzie spędzał z Anną nie tylko dni, ale i noce.

Może w końcu dojdzie do tego. Oczywiście to wyniknie samo z siebie, w naturalny sposób, albo dlatego że, jak wyraziła się wtedy Anna, „nie można inaczej”. A tamto z siostrą i pokrewieństwem to bzdury. Tak, oczywiście, Anna jest dla niego siostrą, ale w zależności od sytuacji bywa i córką, i matką; wszystkie kobiece role się w niej łączą. Jak zatem można pominąć tę najważniejszą? On jest mężczyzną, ona Kobietą, The Woman, to znaczy tą jedyną w całym świecie. W dodatku sama powiedziała, że wyładniał i teraz jest „niczego sobie”.

Damowski miał zatem wielkie plany na dziesiątego.

Rano odwiózł Innę na Szeremietiewo i dalejże na Kuźminki, budzić Annę.

Nie przyjechał z pustymi rękami. Z ogromnym bukietem róż, z butelką prawdziwego Veuve Clicquot ze sklepu dewizowego i z prezentem o szczególnym znaczeniu – elegancką białą sukienką, dokładnie na figurę Anny. Wydał na to dwie roczne pensje statystycznego obywatela ZSRR.

Z niewinną miną powiedział:

– Trzeba ją nosić na gołe ciało, taki fason.

Powiedział to na głos, bo Anna przyciskała do piersi zwiewny produkt mediolańskich czarodziejów, nos wsadziła w bukiet i z zamkniętymi oczami wdychała aromat róż. Bardzo w porę – bo nie powinna była teraz zaglądać do myśli Roberta.

Jak to? - spytała, odkładając bukiet i rozkładając sukienkę. – Przecież to nieprzyzwoite.

– Przyzwoite. Tkanina jest cienka, ale gęsta. Ja wyjdę, a ty ją włóż.

Kiedy po pięciu minutach wrócił do pokoju, Anna stała przed lustrem. Sukienka była śmiała, na cienkich białych ramiączkach. W Robercie obudziły się uczucia, których w żaden sposób nie można nazwać braterskimi. Ucieszył się. Ale w lustrze odbiło się spojrzenie Anny – pytające i wyraźnie pełne obawy. Darnowski czym prędzej się odwrócił.

Dzisiaj wszystko się rozstrzygnie, zdążył usłyszeć.

Cóż, był tego samego zdania.

A skoro tak, to postanowił zmienić świąteczny program. Zamiast kolacji przy świecach będzie uroczyste śniadanie. W świetle dnia wszystko pewnie wypadnie naturalniej, przecież ciemność nie jest żywiołem Anny.

Kiedy jak sztukmistrz wyciągał z torby różne smakołyki i ustawiał je na stole, Anna była cicha jak nigdy. To znaczy, cicha była oczywiście zawsze, ale teraz siedziała, nie podnosząc oczu, więc Robert nie słyszał jej myśli.

Wreszcie skończył nakrywać.

Chciał otworzyć butelkę i nagle poczuł, że to niepotrzebne. Wszystko odbędzie się zaraz teraz, bez głupich ceremonii, bez sakramentalnego picia francuskiego wina musującego.

Denerwował się okropnie, ale denerwował się akurat tak jak trzeba przy takich okazjach. Anna też się zarumieniła; to pożądany objaw.

Robert odstawił butelkę. Ruszył w stronę Anny, wziął ją za ręce, podniósł z krzesła i zaczął całować jej maleńką dłoń. W odpowiedzi Anna słabo poruszyła palcami, ale tylko tyle.

Na pomoc przyszła sukienka, jak gdyby w dowód wdzięczności za wydatek.

Ramiączko samo z siebie płynnie zsunęło się na bok, całkowicie obnażając szczupłe ramię. Robert zaraz wpił się w nie wzrokiem.

Nie chodziło o bezbronną nagość. Zdarzało mu się przecież oglądać i bardziej intymne części ciała Anny, która nie należała do wstydliwych. Tak samo jak Inna, spała nago, więc kiedy Robert rano przychodził ją budzić, często musiał naciągać na nią kołdrę, która się ześlizgnęła. A raz, jeszcze zimą, tak przemarzli w parku, że Anna zaciągnęła go do gorącej wanny. I też nic – było im po prostu wesoło. Pluskali się we dwójkę jak dzieci w stawku.

Ale teraz patrzył na jej obnażone ramię – tylko ramię – i nie mógł ani nabrać powietrza, ani wypuścić go z płuc.

Z wysiłkiem podniósł oczy i powiedział wszystko, co zamierzał; o wiele lepiej, niż wypowiedziałby to słowami.

Wzrok Anny pociemniał. Robert usłyszał: Oczywiście, tak, jeśli ty tak… To niedopowiedzenie, a raczej niedomyślenie, zawierało właśnie wielokropek, w którym wyczuł pewne oczekiwanie, i to nie radosne, ale trwożne.

Nie mogło go to jednak powstrzymać.

Zrobił to, co było celem takiego właśnie wyboru sukienki: rozsunął zamki po obu bokach, zsunął ramiączko z drugiego ramienia i biały jedwab opadł sam.

Wówczas do Roberta dotarło, do czego potrzebne były mu te długie platoniczne miesiące. Żeby namiętność, jak spiętrzona rzeka, nabrała mocy, z hukiem przerwała tamę i rozlała się aż po horyzont.

Teraz będzie między nimi tak, jak u żadnej pary jeszcze nie było – to wiedział na pewno.

Drżącymi rękami ściągał koszulę przez głowę, guziki sypały się dokoła. Anna stała przed nim z opuszczonymi rękami. Oczy miała zamknięte.

Właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.

– Do diabła z nim – głośno wymamrotał Robert. – Pomyłka. Nic mnie to nie obchodzi.

Ale Anna otworzyła oczy, on zaś usłyszał: To właśnie to.

Jakie to? Nie zwracaj uwagi. Podzwonią i przestaną.

Nie przestaną. Musisz otworzyć.

Ale po co?

On i tak wejdzie.

Kto?

Dzwonek rzeczywiście się nie uspokajał; do niego dołączył się łomot, i to jaki!

Mieszkanie było nieduże, z pokoju do przedpokoju ledwie pięć kroków.

Darnowski zaklął i poszedł do drzwi; nie żeby otworzyć, ale wyjrzeć przez wizjer, komu tak pilno.

Drzwi jednak same wyleciały z przerażającym trzaskiem i łoskotem.

Za nimi do małego przedpokoju wdarł się mężczyzna.

Zobaczył Roberta, na chwilę zamarł, i wtedy Darnowski go poznał. To był Dronow, mistrz sportu, a zarazem Ojciec Chrzestny z Basmanowa. Wzrok szaleńca niemal parzył Roberta: Zabiję! Potem prześlizgnął się po jego ramieniu. A niech tam!… Boże, jaka śliczna!

W tym okrzyku było tyle cierpienia i zachwytu, że Robert pomimo niebezpiecznej sytuacji obejrzał się.

I też zamarł.

Anna stała pośrodku pokoju, przykrywając się dłońmi. Zasłaniała nie ciało, ale twarz. Pofałdowana biała tkanina leżała u jej stóp.

Robertowi zaczęły przebiegać przez głowę gwałtowne, niepowiązane ze sobą myśli.

Jak Afrodyta z piany… Ja sam cię zabiję, gadzino. Za nią zabiję!

Ale w następnej chwili potworna siła podrzuciła Roberta w górę, tak że wzleciał w powietrze i spadł plecami na stół.

Trzask łamiących się nóg mebla, brzęk szkła, rozpaczliwy krzyk Anny; potem potężny, zagłuszający wszystko wybuch soundtracku i – Darnowski na kilka sekund stracił przytomność.

Rozdział dwunasty

Wiśniowa „dziewiątka”

Tamtego wieczoru, kiedy Maria zniknęła, w Siergieju jak gdyby coś się załamało, i początkowo wszystko wskazywało na to, że załamanie jest ostateczne.

Powinien był przecież wpaść w szał – no, powiedzmy, miotać się po domu, wrzeszczeć, wymachiwać pięściami. A on się skulił, osunął na podłogę, schował twarz w osieroconym pledzie i zapłakał. Bo od razu zrozumiał, że to na zawsze. Nigdy już nie zobaczy Marii. Nigdy nie rozbudzi jej pocałunkiem. Nigdy nie zobaczy, jak Maria siedzi w fotelu i przegląda magazyn. Na biednego eksmistrza spadło tyle takich „nigdy” naraz, że zaryczał z bólu.

Nagle przyszło mu do głowy: a może Marii w ogóle nie było? Może mu się przyśniła? To był długi, obłędny sen, ale wszystkie sny prędzej czy później się kończą.

Zerwał się. Jak wariat zaczął biegać po pokojach.

Nie, nie sen. Tam są jej szmatki w szafie. Na poduszce długi włos, ciemnozłoty. Skórzane kapcie, kupił je za sto baksów.

Zrobiło się tak strasznie smutno, jak gdyby świat wywinął kozła, złamane zostały wszystkie prawa przyrody. No bo już wieczór, a Marii nie ma. Sam to Siergiej może być w dzień, ale wieczorem i nocą jest zawsze z nią! Czyż może być inaczej?

Nigdy nie bal się ciemności, nawet jako smarkacz, a teraz, kiedy się ściemniło, zatrząsł się ze strachu.

To nie szczęście się skończyło. To życie dotarło już do mety.

Nagle całego go skręciło. Stop! On się czuje strasznie, okropnie, a serce niemrawo wystukuje „to tak, to tak, to tak”.

Czyżby razem za Marią porzucił go i Metronom?

Dronow sięgnął do klapy, wyciągnął igłę.

Nic.

Ukłuł się w palec.

Cisza.

Wsadził pod paznokieć, do krwi, i zabolało go, bardzo zabolało, ale – ni cholery.

W panice rzucił się do łazienki, capnął z półki żyletkę „Gilette”, ciachnął po nadgarstku. Znowu zabolało, ciemna krew popłynęła do umywalki.

To tak, to tak, to tak.

Dronow przejechał po żyle jeszcze raz, i jeszcze raz, już w dzikiej panice.

Rytm się nie włączał.

I wówczas Siergieja ogarnęło takie przerażenie, jakiego chyba jeszcze w życiu nie doświadczył. Zawył głośno, z rozmachu rąbnął czołem o lustro tak, aż się rozbiło.

Nie od razu, ale pewnie po jakichś pięciu czy dziesięciu sekundach gdzieś w samej głębi jego istoty na przerażenie odezwało się słabe echo. Serce się poruszyło, jak gdyby obudzone. Wybicie, skok. W końcu, stopniowo się rozpędzając, silnik zapalił.

Toko tak, toko tak, toko tak!

Krew trysnęła z ran jak z węża – na rozbite lustro, na kafelki.

Siergiej zajęczał z ulgi. Metronom ocalał. Życie trwa nadal.

Przewiązał ręcznikiem pochlastaną rękę i od razu znalazł się w salonie, koło telefonu.

Wykręcił domowy numer Senseja.

– Sieeeriooooża, tooo tyyy? – sennie przeciągnął Iwan Pantelejewicz. Była już noc, a Dronow tego nawet nie zauważył. – Nieee rooozuuumieeem cieeee. Móóów wooolnieeej.

Siergiej zmusił się do wyjścia z Rytmu. Wytłumaczył, co się stało.

Sensej, facet z żelaza, od razu zrozumiał, że chłopaka spotkało nieszczęście i trzeba mu pomóc.

– Jak się twoja Maria nazywa? Imię ojca? Gdzie jest zameldowana?

– …Nie wiem. Spotkałem ją koło Łyczkowa, taka wieś, przy Szosie Kolinogórskiej.

– Oj, ta dzisiejsza młodzież – burknął Iwan Pantelejewicz. – Razem mieszkają, ale nie wiedzą z kim. No dobra. Włączę w to, kogo trzeba. Tylko bez histerii, uspokój się.

Ale Siergiej się nie uspokoił. Obudził Müllera. Tamten słyszał o Marii, ale jej nie widział; Dronow nie chciał wpuszczać go do jasnej części swego życia.

Powiedział Müllerowi, że dziewczyna przepadła, trzeba ją znaleźć. Opisał, jak wygląda. Nieszczególnie liczył na chłopaków Müllera, ale niech pomyszkują, przeryją całą ziemię.

Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, siedzieć jednak w pustym domu też nie zamierzał. Dlatego wsiadł do samochodu i do rana uganiał się po szosach, zajrzał do Łyczkowa. Może Maria błądzi gdzieś sama, na jesiennym deszczu. Jak ci, jak im tam, lunatycy. Mimo wszystko jest dziwna, nie taka jak inni.


Pierwszy zgłosił się Müller, po dwóch dniach. Coś niecoś wyjaśnił. Sąsiadka z domu naprzeciwko widziała tamtego ranka zaparkowaną „dziewiątkę” wiśniowej barwy. „Dziewiątka” stała długo, potem zniknęła.

Przepytali ludzi z całej ulicy, do nikogo nikt nie przyjeżdżał taką bryką. Sklepów ani biur tu nie ma. Po co stała? A chuj ją wie, może po prostu silnik wysiadł. To chyba jakieś głupstwo.

Siergiej początkowo nie przydał znaczenia tej „dziewiątce”, bo czekał na telefon od wszechmocnego Iwana Pantelejewicza.

Ale Sensej go dobił.

– Nic nie ma. Nie ma we wsi Łyczkowo dziewczyny o podobnych cechach, która miałaby na imię Maria. Wszystkie Marie, jakie tam mieszkają, są na miejscu.

Wtedy Dronow powiedział o podejrzanym samochodzie: czy przez drogówkę nie można by zdobyć numeru rejestracyjnego wiśniowej „dziewiątki”?

– Zwariowałeś? – odburknął Sensej. – Ty wiesz, ile jest wiśniowych „dziewiątek? Mam tych twoich pomysłów o, potąd, zafajdany Romeo. Czy ty w ogóle zamierzasz pracować? Jak będziesz się zachowywał jak baba, to się w ogóle pożegnamy. Ze wszystkimi konsekwencjami.

Siergiej zdobył się na wysiłek, powstrzymał od reakcji. Tego jeszcze brakowało, żeby został teraz bez pensji, bez wsparcia.

Udał, że wszystko jest okej; mało to dziewuch na świecie.

No i niby wrócił do zwykłego życia: rozjazdy, spotkania biznesowe, wizyty u odpowiednich ludzi.

Ale sens jego życia sprowadzał się teraz do jednej rzeczy – do poszukiwań.

Pozostawało mu tylko szukać „dziewiątki”, innych śladów nie było. Dronow chwycił się więc kurczowo tej jedynej nici. W milicji miał też swoje własne kontakty, niezależne od Iwana Pantelejewicza. Dzięki naczelnikowi obwodowej drogówki zdobył spis numerów wszystkich wiśniowych „dziewiątek”, zarejestrowanych w okolicach Moskwy. A potem również w stolicy. Model był nowy, kolor raczej rzadki. W spisie znalazło się dwieście dziewiętnaście samochodów, nie tak znowu dużo.

Dalej było tak:

Spośród chłopców od Müllera wybrał czterech najbardziej sensownych, wszystko byli gliniarze. Wytłumaczył, co mają robić.

Zebrać krótkie informacje o tym czy też o tych, którzy jeżdżą każdą z bryk: nazwisko, zawód plus zdjęcie ukrytą kamerą. Nie rozdrabniać się; wystarczy po jednym dniu na „dziewiątkę”. Na pierwszym etapie najważniejsze to zrobić odsiew.

Chłopcy szukali przez dwa miesiące bez wolnych dni i w rezultacie prawie polowa „dziewiątek” została wykluczona.

Po pierwsze, staruszkowie, po drugie, baby (Dronow odrzucił te dwie kategorie), potem samochody, które w tym dniu były w remoncie albo w dalekiej podróży. Kilka „dziewiątek” już sprzedano, a poza tym niektórych właścicieli Siergiej wykluczył, kiedy spojrzał na zdjęcie, bo Maria nie odjechałaby z takim zakazanym typem, w życiu.

Nic w tych poszukiwaniach nie miało sensu; wszystko było głupie, ot, zamki na piasku. Dronow jednak wierzył, że w końcu namierzy tego skurwiela, który porwał Marię. Był bowiem absolutnie pewny, że została porwana i że zrobił to jakiś skurwiel.

Po pierwszym etapie zostało stu dwunastu kandydatów na skurwieli. Teraz sprawa potoczyła się wolniej. Z każdym trzeba było się guzdrać, koło każdego węszyć. Jedni odpadli szybko, z innymi zabawa ciągnęła się do tygodnia, albo i dłużej. Kilka razy wydawało się, że ślad jest obiecujący, a potem wszystko brało w łeb. Dziesięć kochanek, parę przypadków bigamii i jeden kurier narkotykowy – to był plon pięciu kolejnych miesięcy.

W marcu już wiedział, że sieć jest pusta, wszystkie rybki w niej pozdychały. Żadna ze stu dwunastu „dziewiątek” nie miała związku z Marią.

Siergiej nie wpadł w rozpacz. Wrócił do tamtych odsianych, zaczął przeglądać dane od nowa. Oprócz tego polecił chłopcom, by zajęli się sprzedanymi samochodami – tymi, które we wrześniu miały jednego właściciela, a teraz innego.

No i pierwszy z takich wozów od razu doprowadził go do celu.


Lepiej byłoby nie znaleźć

To było trzydziestego kwietnia.

Jeden z czterech chłopaków, którzy już ósmy miesiąc szukali „dziewiątki”, zadzwonił i powiedział:

– Halo, tu Stas. Pracuję nad facetem, który sprzedał numer Ż3214 MO siedemnastego października ubiegłego roku, nazwisko Darnowski, jeździ teraz volkswagenem golfem. Widziałem go z ba… to znaczy z kobietą. Ładna, że ocipieć można. Taka, jak pan mówił, dokładnie. Prawdziwa aktorka. Tylko nie dało rady zrobić fotki. Dzwonię z automatu, jestem koło ich domu.

– Aktorka? – ochrypłym głosem upewnił się Siergiej. – Dawaj adres, zaraz tam będę.

Wkrótce był na miejscu.

– Prawdopodobnie tamte okna na czwartym. Zapaliły się dziewięćdziesiąt sekund po tym, jak weszli do bramy.

– Daj. – Dronow wyrwał Stasowi z rąk lornetkę, profesjonalną, z funkcją nocnego widzenia.

Po kilku minutach za zasłonką mignął cień – kobiecy, szczupły.

„Toko tak, toko tak, toko tak”, poderwało się serce. Siergiej chciał zaraz tam pobiec, wyważyć drzwi i dalej niech się dzieje, co chce, ale, dzięki Bogu, zdołał się opanować.

– Jesteś wolny, dalej ja sam.

Całą noc przesiedział w dżipie, prawie nie odrywając się od lornetki. O wpół do drugiej światło w oknach zgasło.

Siergiejowi wcale nie chciało się spać. Co tam. Wydawało się, że czas, więcej niż pół roku drzemiący w trybie „to tak, to tak”, w końcu się przebudził, ruszył z miejsca.

Nadszedł świt. Z bram do pracy wyszli mieszkańcy; jedni wsiadali do samochodów, inni drałowali w stronę metra.

O dziewiątej czterdzieści siedem firanki na jednym z okien gwałtownie się rozsunęły. Młody facet, okularnik, włosy modnie rozczesane na dwie strony. Czyżby ten? Palce tak ścisnęły lornetkę, że w środku coś żałośnie chrupnęło.

Trzy kwadranse później kandydat na skurwiela wyszedł z bramy i poszedł w stronę granatowego golfa (brykę Siergiej już dawno zidentyfikował). Odjechał.

Co robić? Wejść do mieszkania, zadzwonić?

Strach. Co powie Maria? Jeśli to oczywiście ona.

Za szybą coś się poruszyło, więc Dronow drżącymi rękami podniósł do oczu lornetkę.

Z nerwów nie od razu znalazł odpowiednie okno. A kiedy znalazł, jęknął rozczarowany.

Nie było tam żadnej Marii, tylko kobieta o grubych wargach i pucołowatych policzkach, z mocno podmalowanymi oczami, albo może miała przyklejone sztuczne rzęsy.

Tfu! Znowu pudło!

Siergiej zazgrzytał zębami i z miejsca się rozpędził, na wyjeździe z podwórza wyprzedził granatowego golfa i popędził prospektem Wiernadskiego. I tak zmarnowałby swoją szansę, gdyby nie światła przy stacji metra Południowo-Zachodnia.

Zatrzymał się na czerwonych, spojrzał do lusterka – i nagle zobaczył, że fircyk w okularach wylazł z auta i kupuje w kiosku bukiet kwiatów. Do pracy? Może faktycznie ktoś tam ma urodziny albo inne święto, ale czerwone róże, i aż tyle?

Serce Siergieja nie wpadło w Rytm, ale coś go tam zakłuło.

Zwolnił i pozwolił golfowi się wyprzedzić.

Fircyk przejechał całe centrum bez zatrzymywania się, po czym skręcił na Szosę Wołgogradzką. Do pracy na pewno tak daleko nie jeździ, ocenił Dronow; w godzinach szczytu to dwie godziny do tyłu.

No i rzeczywiście, gościu nie jechał do roboty. Zatrzymał się przy czteropiętrowym domu mieszkalnym, niedaleko parku Kuźmińskiego.

Przez prawie godzinę Siergiej czekał na podwórzu, na chybił trafił szukając lornetką po oknach.

Potem z bramy wyszedł okularnik. Pod rękę z Marią. Oboje się śmiali.

Siergiej też się roześmiał; tak dobrze się poczuł, kiedy ją zobaczył po dwustu szesnastu dniach rozłąki.

Śmiech zamarł mu na ustach dopiero potem, w pięć sekund później, kiedy przechodzili całkiem blisko i było widać, jaką skurwiel ma zadowoloną gębę. Dronow musiał wczepić się rękami w kierownicę. Żeby go nie zabić.


Sprawa była poważna, najpoważniejsza na świecie; nie wolno jej było zawalić. No więc Siergiej się nie śpieszył; teraz nigdzie mu nie uciekną.

Kilka dni zeszło mu na zbieraniu informacji, za to dowiedział się wszystkiego o łotrze w okularach.

Niepojęte było jedno: co Maria widziała w tym mięczaku. Według wszelkich ogólnie przyjętych norm Darnowski nie mógł Siergiejowi podskoczyć ani ze swoimi warunkami, ani z majątkiem, w dodatku był żonaty. Jak on może żyć z tym swoim kaszalotem, kiedy ma Marię? Zagadka.

A następna: Dronow ani razu nie widział, żeby gnojek obejmował Marię albo całował.

W domu naprzeciwko Siergiej wynajął mieszkanie, ustawił urządzenie optyczne, dobre, z termowizorem, żeby było widać przez zasłony. Myślał: kiedy zobaczę, jak tam się kotłują w łóżku, to umrę. Ale do niczego nie doszło, nigdy. Maria i Darnowski zazwyczaj po prostu siedzieli naprzeciwko siebie i milczeli. Albo pili herbatę. Albo oglądali telewizję. Wieczorem on wracał do domu na Wiernadskiego, a ona zostawała sama.

Dronow wyznaczył więc dzień, kiedy rozwiąże te wszystkie zagadki. I policzy się z Marią raz na zawsze.

Szczególny dzień, dziesiąty maja. Dokładnie rok od czasu, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.

Dziesiątego maja wszystko się zaczęło, niech i dziesiątego się zakończy.


Przezroczysty dym

Na parapecie, obok ustawionej na trójnogu rury do podglądania (miała jakąś specjalną nazwę, trudno zapamiętać), leżał pistolet. Pożyczył go od Müllera. Nie na tego gnoja okularnika, jemu wystarczy raz przyłożyć, jak wtedy Fiedułowi. Ale uderzyć Marię? To niemożliwe. Absolutnie. Dlatego właśnie miał makarowa.

Zada jej jedno pytanie: „Dlaczego?”. Odpowiedzieć nie odpowie, ale może chociaż z jej oczu się coś wyczyta. Potem jeden strzał dla niej, drugi dla siebie.

Taki mniej więcej plan opracował Dronow.


Już wczesnym rankiem zasiadł przy swojej chytrej rurze i patrzył. Najpierw specjalnie nie było na co. Maria leżała w łóżku. Spała. Po pokoju spacerowały słoneczne zajączki.

Potem pojawił się skurwiel, ze sporym bukietem, z jakimiś torbami. Jak gdyby domyślił się, że dzisiaj jest szczególny dzień. Ostatni, najostatniejszy. Przynajmniej dla trzech zainteresowanych osób.

Maria włożyła coś białego, gnojek nakrył stół. Postawił butelkę. W zasadzie można było już tam do nich pójść, odkreślić wszystko grubą linią, ale Siergiej czekał. Chciał się dowiedzieć, co to za święto urządzają.

W końcu się doczekał.

Darnowski, ta gnida, obłapił Marię, zaczął rozpinać na niej tę sukienkę, a ona nic, stoi, opuściła ręce, nie broni się.

Dalej nie mógł patrzeć. Rytm zagotował mu krew, poderwał go z miejsca i po pięciu, może dziesięciu sekundach Dronow był już w domu naprzeciwko, przy obitych skórą drzwiach. W ręku trzymał saszetkę, w niej miał pistolet. Przecież nie będzie biegł przez podwórze z wycelowaną giwerą.

Dzwonił, dzwonił, pukał, pukał – nie otwierali. Wydawało mu się, że przez całą wieczność naciska na guzik i wali o futrynę, ale to przez Metronom.

W końcu mu się znudziło. Rozpędził się i skoczył na drzwi. Cios był mocny: drzwi wpadły do środka, zawiasy wyleciały „z mięsem”.

Naprzeciwko stał gnojek, nagi do pasa. Oczy wybałuszone, usta otwarte.

A za jego plecami, w pokoju, zobaczył Marię nagusieńką, taką jaką ją matka urodziła – dokładnie taką samą, jaka śniła się nocami Dronowowi. Co za bydlę z tego faceta!

Chudzinę Roberta pchnął tak, że tamten frunął w powietrze i zwalił się na stół, a potem runął razem z nim na podłogę.

Pod nogami Siergieja też stuknęło metalicznie. To urwał się uchwyt saszetki. A chuj z nią.

Maria schyliła się, podniosła suknię i włożyła ją na siebie. To go najbardziej zraniło. To znaczy, że nie zasłaniała się przed okularnikiem, a jego się wstydzi!

– Ty… z nim? – wymamrotał głupio, bez sensu. – Ty do niego… Po co?

Patrzyła swoimi olbrzymimi oczami, w których nie było strachu ani winy. I oczywiście milczała – przecież to niemowa.

Wtedy zapytał o najważniejsze:

– Ty go… Tak? Kochasz?

Maria kiwnęła głową, nie odwracając wzroku. Dronow omal się nie rozszlochał. Chociaż dlaczego „omal”? Szlochał, i to jak jeszcze.

– A… A mnie?

Znowu kiwnęła głową. Zresztą patrzyła na niego czule, dobrze patrzyła. Jak wtedy.

Siergiej wkrótce przestał cokolwiek rozumieć.

– Kochasz mnie? – spytał jeszcze raz.

Po raz trzeci przytaknęła, a w dodatku podeszła i pogłaskała go po policzku, po podbródku – Dronowem rzuciło, jakby go prąd poraził.

Z tyłu rozległ się szmer. Siergiej obejrzał się w popłochu. Skurwiel wracał do przytomności. Stanął na wprost Dronowa, wyszczerzył zęby.

„Dobrze, że torba z pistoletem mi wypadła – pomyślał Siergiej – to bym dopiero narobił. Kocha! Ona mnie kocha!”.

Ostrożnie wziął ją za ramiona, popatrzył w oczy i przekonał się: kocha, nie ma wątpliwości.

„Toko tak” umilkło. W ogóle zresztą zrobiło się cicho, wszystko dookoła się uspokoiło.

Darnowski na czworakach pełznął do drzwi, rzucało nim to w jedną, to w drugą stronę. Niech się zwija, ma szczęście.

– Ja… bez ciebie… oszalałem… – drżącym głosem wyrzekł Siergiej. – Normalnie odbiło mi.

Szczęknął metal.

Siergiej odwrócił się i zobaczył, że śmieć-okularnik siedzi na podłodze w przedpokoju, a w ręku trzyma jego pistolet. Nie wiadomo, jak się domyślił, że w saszetce jest broń, ale po wykrzywionej gębie widać było: zaraz wystrzeli. Dronow zresztą na jego miejscu też by wystrzelił.

Prędzej w Rytm, przemknęło mu przez głowę. Ręka przesunęła się do klapy, gdzie miał igłę.

– Ja ci dam igłę – zasyczał fircyk. Odbezpieczył giwerę, dosłał nabój do komory. Krzyknął do Marii, nazywając ją innym imieniem: – Anno, odejdź!

Skąd wie o igle? Przecież nikt inny, nawet Sensej, o tym nie wiedział!

Koniec pieśni, zrozumiał Dronow i przesunął się na bok, żeby kula, przelatując na wylot, nie trafiła Marii.

Skurwiel też na nią spojrzał. Wtedy coś z nim się stało. Zamrugał, zaczął ruszać brwiami. Rękę z pistoletem trochę opuścił.

Siergiej nie czekał; drugiej takiej szansy przecież nie dostanie. Chociaż nie był w Rytmie, to jednak jako sportowiec przez tyle lat pracował nad szybkością reakcji, po sześć czy siedem godzin dziennie, że błyskawicznie skoczył do przodu i kopnął lufę.

Pistolet walnął o ścianę; huknął strzał. Siergiejowi aż uszy zatkało, ale nie widział, w co trafiła kula; wczepił się draniowi w szyję.

Fircyk go mimo wszystko zadziwił. Taki cherlak, a jedną ręką rozerwał przeciwnikowi wargę; w dodatku starał się przegryźć mu gardło, krzycząc przy tym:

– Moja! Moja!

Dronow też zawył:

– Moja!

Walnął i z prawej, i z lewej, ale okularnik nie odczepił się, tak był rozjuszony. Wyjście było jedno: igła. Siergiej ją już wyciągnął, ale Darnowski złapał go za rękę i nie pozwalał się ukłuć.

Maria miotała się nad nimi niby biała łabędzica. Wykrzykiwała coś bez związku, jakimś ptasim głosem. Nie wiadomo, czy była przerażona, czy zła.

Potem jak się zamachnie i jak nie kopnie Roberta, nadal dobierającego się Siergiejowi do gardła. Dronow obrócił ku niej głowę z uśmiechem i też dostał kopniaka, tyle że w kark.

Dzyń!

To brzęknęła szyba, pojawił się w niej okrągły otworek, od niego zaś na wszystkie strony, jak promyki słońca, rozbiegły się szczeliny. Coś głucho rąbnęło w ścianę, odleciało na podłogę, zakręciło się. Nabój, nie nabój, rurka, nie rurka… Jakaś nieduża, podłużna rzecz, z której zaraz buchnął przezroczysty dym.

Dronow gapił się przez kilka sekund na to dziwo, przewrócił oczami, po czym upadł na wznak. Nieprzytomny.

Ile czasu tak przeleżał, nie wiadomo. A kiedy przecierał oczy, wracając do przytomności, pierwszym człowiekiem, którego zobaczył, był skurwiel Robert. Siedział przyciśnięty do ściany i tak samo mrugał oczami.

Nie było za to Marii. Zniknęła.

Dronow chwiejnie wstał. Zajrzał do kuchni, do ubikacji. Nie, nigdzie jej nie ma!

– Gdzie ją podziałeś? – spytał podleca, z trudem obracając językiem. – Gdzie ona jest?

Tamten, też z trudem, wykrztusił:

– Nie wiem…

Загрузка...