Cóż za ponure miasto, stwierdził Nataniel znalazłszy się w Liverpoolu. Chyba trochę niesprawiedliwie, ponieważ trafili do najbrzydszej dzielnicy.
Ian nie mógł ruszyć się z miejsca. Jak dziwnie tutaj wrócić, pomyślał. Wąskie tory kolejki, dojeżdżającej tylko do fabryki, wysokie kominy, z których bucha cuchnący dym.
Szarzyzna, brzydkie, jednakowe domy…
Próbował zmusić się do jakiegoś lokalnego patriotyzmu, lecz bez skutku.
Moje miejsce już nie jest tutaj. Ludzie Lodu weszli mi w krew, Norwegia, ojczyzna mojej matki, stała mi się bliższa. Nic dziwnego, że ona tak pragnęła stąd wyjechać!
Biedna, udręczona matka, nigdy zbyt wiele o niej nie myślałem, po prostu była. Dopiero pod koniec jej życia zainteresowałem się nią tak, jak powinienem. Słuchałem opowieści o wymarzonej Norwegii, o Sandnessjoen, którego nigdy już nie ujrzała.
Wspomnienia ściskały mu serce.
Skupił się na teraźniejszości, na smutnych, szarych domach w fabrycznej dzielnicy Liverpoolu.
Miał tu do spełnienia, ważne zadanie. Dobrze było mieć jakiś cel.
– Tam jest barak, w którym spotykają się chłopcy – powiedział wskazując na walącą się szopę z dachem z zardzewiałej blachy i zepsutym oknem. Stała tuż przy torach, przy ścianie ułożono stare podkłady i szyny. Z zeschniętej ziemi wyrastały pokrzywy.
Przedziwne uczucie, pomyślał Ian. Marco powiedział, że będziemy wyglądać jak normalni ludzie, będziemy mogli rozmawiać z innymi. A jednak jesteśmy tylko obrazami przesyłanymi myślą. Nasze ciała leżą w zimnej grocie pod górskim lodowcem w Siedzibie Złych Mocy. Jesteśmy w dwóch miejscach naraz. Czytałem o takich doznaniach poza ciałem. Podobno noaidowie, czarownicy lapońscy, są ekspertami w tej dziedzinie.
Ale to Marco przysłał nas tutaj.
Niezwykła osoba ten Marco. To jemu mogę dziękować za przywrócenie mi życia. Inaczej nigdy bym się nie zdecydował na tak nieprawdopodobny eksperyment.
A może jednak?
Po przyjeździe do Norwegii wszystkie wartości życiowe, które uznawałem, zostały postawione na głowie. To, co kiedyś uważałem za grzeszące przesadą wymysły ludzi obdarzonych zbyt bujną wyobraźnią, teraz wydaje mi się całkiem naturalne. Poza tym stałem się członkiem najwspanialszej chyba grupy na świecie. W każdym razie do tej pory nie spotkałem tak cudownych ludzi jak oni. Takich prawdziwych… A jednak są zupełnie inni. Gdyby odkryto, jakim życiem naprawdę żyją, tym obok naszego życia, zwykłego, z pewnością nie zostaliby zaakceptowani przez społeczeństwo.
A teraz jestem jednym z nich. Należę do Ludzi Lodu. Tova jest moja. To… to naprawdę fantastyczne!
Drzwi do szopy nie były zamknięte, ale zapukali. Ze środka nikt nie odpowiedział, popatrzyli więc na siebie i weszli.
Z uczuciem zawodu rozglądali się po zrujnowanym baraku. Dawno już nikt tu nie przychodził. Dostrzegli wprawdzie ślady bytności młodych ludzi – skrzynkę odwróconą do góry dnem i stojący na niej ogarek świeczki, inne pudła służące za krzesła, w kącie kilka wyczytanych, nadgryzionych przez myszy komiksów…
One właśnie ich interesowały, reszta mogła poczekać.
Ian ostrożnie ujął w dwa palce zeszyt. Położył go na stole i wspólnie z Natanielem zaczęli go przeglądać.
Z komiksu zostały tylko strzępki, ale rysunki co nieco im wyjaśniły. Władcy Czasu zostali na nich przedstawieni całkiem inaczej, niż wyglądali w rzeczywistości, jako niezwykle przystojni, umięśnieni superbohaterowie, potrafiący dać radę wszystkiemu.
– Nie są to nasze obdarte upiory – mruknął Nataniel. – Ci w istocie mogli stać się bożyszczami młodych ludzi.
Właśnie wtedy drzwi się otworzyły i do środka weszło dwóch chłopców, na twarzach malowało im się oburzenie.
– Przez okno zobaczyliśmy, jak wchodzicie. Czego tu szukacie?
– Josh? – spytał Ian. – Nie poznajesz mnie?
Dziwnie było słyszeć Iana mówiącego po angielsku, w dodatku z charakterystycznym liverpoolskim akcentem!
– To naprawdę ty, Ianie? Sądziliśmy, że nie żyjesz.
Zostało to powiedziane bardziej szczerze niż taktownie, ale przynajmniej zostali zaakceptowani.
Ian i Nataniel starali się nie zbliżać do chłopców, bo przecież pozostawali niematerialni. Nie chcieli, aby młodzi ludzie w miejscu, gdzie powinny znajdować się ich ciała, natrafili tylko na pustą przestrzeń. Mogło to stworzyć problemy.
– Potrzebujemy waszej pomocy – włączył się teraz Nataniel. – Jedna ze stacji radiowych poszukuje uczestników do konkursu, specjalistów w wybranej dziedzinie. Słyszeliśmy, że jesteście prawdziwymi ekspertami, jeśli chodzi o The Lords of Time. Stworzyliście wokół nich cały kult, prawda? Wierzycie w ich istnienie i tak dalej?
Chłopcy wykręcali się zażenowani.
– Nie, już nie. Inni jeszcze się tym zajmują. A można coś zarobić na tym konkursie?
– Pewnie! – skłamał Ian. – Dziesięć tysięcy funtów.
– O rany – szepnął Josh.
Ian poczuł, że w kwestii honorarium nieco przesadził, dodał więc pospiesznie:
– Ale najpierw musimy przetestować wszystkich członków waszej grupy czy klubu. Wystąpi ten, który okaże się najlepszy. Możecie nam podać nazwiska pozostałych?
Otrzymali niezbędne informacje, dowiedzieli się także, że jeden z grupy doszedł do wniosku, iż jest za stary na takie infantylne czczenie idoli. Zakochał się i nie chciał już wierzyć, że Władcy Czasu są czymś więcej niż bohaterami serii komiksów. Za to dwie pozostałe osoby, Mary i Bob, wciąż są prawdziwymi fanatykami. Znaleźli sobie nową kryjówkę, w której czcili Władców Czasu jak bogów w przekonaniu, że ci naprawdę istnieją.
– No, to ich mamy – powiedział Nataniel po norwesku.
– Tego najstarszego chłopaka też znam – oznajmił Ian. – Łatwo go znajdziemy.
Zatroszczyli się o uzyskanie szczegółowych informacji, gdzie powinni szukać dwojga najmłodszych, Mary i Boba, a dla wszelkiej pewności zapisali jeszcze nazwę klubu sportowego, w którym ostatnio trenował najstarszy, ten, który zamienił narysowanych bohaterów z dzieciństwa na dziewczynę. To panna interesowała się sportem i pociągnęła chłopaka za sobą.
– Czy jeszcze ktoś się w to bawił? – spytał Ian. – W ten kult Władców Czasu?
– Nie, było nas tylko pięcioro.
– Żadnego młodszego rodzeństwa, które interesuje się tymi prastarymi opowieściami?
– Nie, obowiązywała najgłębsza tajemnica.
To brzmiało bardzo obiecująco. Im mniej osób będą musieli odszukać, tym krócej tu zostaną.
– Co wy właściwie wiecie o tych postaciach?
– Wszystko – napuszył się Josh z nadzieją na dziesięć tysięcy funtów. – Dawni Goidelowie traktowali ich jak swoich bogów…
– Ale naprawdę nimi nie byli?
– Nie, Goidelowie mieli także prawdziwych bogów. Władcy Czasu strzegli tylko czasu i…
Drugi chłopak, równie chętny do udziału w konkursie o zawrotną sumę pieniędzy, przerwał mu:
– Pierwszy nosił imię Ruina, drugi – Zapomnienie, a trzeci – Nieubłaganie.
Chłopcy popatrzyli na siebie spode łba i gwałtownie umilkli. Jeden drugiemu nie chciał zdradzać informacji, które mogły się przydać w eliminacjach.
Ianowi zrobiło się przykro. Rywalizacja zniszczyła już wiele przyjaźni. To mroczna strona sportu, o której zapominają jego wielbiciele.
Ale myśli Nataniela krążyły innym torem. Nareszcie się dowiedzieli, co reprezentują trzej upiorni jeźdźcy. I, rzeczywiście, symbolizowali złe strony czasu! Ruina… proces rozkładu; wszystko z czasem niszczeje, obraca się w popiół. Zapomnienie. Wszystko skrywają mroki przeszłości. Tyle ważnych, pięknych rzeczy ginie, niedostępne dla tych, którzy przychodzą później. Nieubłaganie. Upływający czas, którego nie da się zatrzymać…
Zadrżał, ale udało mu się nad sobą zapanować.
– To ci sami Władcy Czasu, co nasi – powiedział do Iana. – Chodźcie, odszukamy resztę tych młodych ludzi.
Zbliżył się do chłopców i szybkim ruchem przesunął dłonią po ich oczach.
– Zapomnieliście o nas. Zapomnieliście, że kiedykolwiek czciliście Władców Czasu, i nigdy już nie będziecie tego robić. Kiedy wrócicie do domu, nie będziecie nawet pamiętać o konkursie ani że byliście tu dzisiaj.
Chłopcy nie zorientowali się, że coś się stało. Pożegnali się. Ian wskazał przyjacielowi drogę.
Idąc ulicami miasta, w którym spędził tyle lat, czuł się taki lekki i swobodny. Stopy jakby nie dotykały asfaltu. Napłynęło wspaniałe, bliskie euforii uczucie.
Wiele go dziwiło. Zadawał sobie na przykład pytanie, jak to możliwe, że inni ich widzą i mogą z nimi rozmawiać. Wiedział jednak, że nie tylko siły Marca odgrywają tutaj rolę. Zdolności Nataniela były równie potężne. Jeśli to Marco wyprawił ich w podróż, to z pewnością Nataniel uczynił ich na powrót widzialnymi i słyszalnymi. Nataniel i jego nadzwyczajne zdolności pozostawały w dalszym ciągu zagadką, być może nawet dla niego samego. Zapewne często przychodziło mu do głowy, że stoi w cieniu Marca, choć Marco wielokrotnie podkreślał, że tak nie jest.
Nagle Ian przystanął.
– Mamy szczęście – mruknął. – Tam, na boisku, gra w piłkę najstarszy z chłopaków. Wygląda na to, że popisuje się przed dziewczyną, która siedzi na pierwszej ławce.
– Świetnie, Ianie! Bierzemy go!
Nataniel wykazał się pewną złośliwością sprawiając, że chłopak na oczach dziewczyny wywinął kozła i wylądował twardo na kości ogonowej. Musiał opuścić boisko. Ian obserwował przyjaciela, zauważył, że Nataniel zrobił tylko drobny gest ręką, i to już wystarczyło. A więc potrafi także sprowadzić na człowieka nieszczęście! Tego się Ian nie spodziewał po spokojnym, dobrotliwym Natanielu.
Ruszyli porozmawiać z kontuzjowanym bohaterem.
Najbardziej obchodził go obolały zadek i urażona próżność, ale wydusili z niego przynajmniej, że „do cholery, nie interesuje go już taka dziecinada, jak komiksy!” Nataniel musnął dłonią jego oczy, nakazując zapomnieć o wszystkim, co ma związek z Władcami Czasu, oraz o tym, że kiedykolwiek zaliczał się do ich czcicieli. Potem oddali chłopaka w ręce zaniepokojonych opiekunów drużyny i współczujących przyjaciółek.
Szczęście ich nie opuszczało. Najmłodszych członków klubu odnaleźli na miejscu w nowej świątyni, czyli w piwnicy domu rodziców chłopca. Tu też ujrzeli nareszcie to, czego szukali!
Po długich wahaniach Iana i Nataniela dopuszczono do świętości.
– Rzeczywiście, tutaj można mówić o kulcie – orzekł po norwesku Nataniel.
Piwnica przybrana była udrapowanymi ciemnymi wełnianymi kocami, a w głębi ustawiono ołtarz. Przed plakatem z wizerunkiem Władców Czasu płonęła świeca. Przedstawiono ich jako pędzących na parskających białych wierzchowcach (drobny błąd rysownika), dzielnych, muskularnych, młodych i pięknych. Mogli być modelami reklamującymi zdrową żywność. Dzieci, dwunastoletnia dziewczynka i jakieś dwa lata starszy od niej chłopiec, nieudolnie ulepiły z wosku trzy pokraczne figurki, w zamierzeniu mające przedstawiać mistycznych jeźdźców. Przy odrobinie wyobraźni dało się powiedzieć, że rycerze dosiadają koni, a nie borsuków.
Wszystko w tym pomieszczeniu świadczyło o uwielbieniu dla Władców Czasu. Dokoła widać było tego dowody. Dzieci wystroiły się w uroczyste szaty własnej produkcji, imitujące peleryny rycerzy. Nataniel rozpoznał materiał zasłonowy i coś, co kiedyś musiało być kuchennym fartuchem.
Zaczęli rozmawiać z dziećmi, które znały Iana z widzenia. Dopytywali się, na ile naprawdę wierzą w istnienie Władców Czasu i czy jest ich więcej.
– Nie, tylko my, na pewno – odparł chłopiec, Bob. – Zamieściliśmy kiedyś ogłoszenie w gazecie, że chcielibyśmy nawiązać kontakt z innymi wielbicielami, ale nikt się nie zgłosił.
– Bo przestali wydawać komiks – dopowiedziała Mary ze szczerym żalem w głosie. – Ludzie pewnie o nich zapomną. Ale my nie.
– Tak, bo my wiemy, że oni istnieją – oświadczył Bob.
Nataniel odwrócił się do niego.
– Skąd wiesz?
– Kiedy zbudowaliśmy ołtarz i zaczęliśmy się do nich modlić, cała podłoga się zatrzęsła.
Nataniel z powagą pokiwał głową.
– Macie całkowitą rację. Oni naprawdę istnieją. Czy mieliście z nimi jakiś kontakt?
– Nie – westchnęła Mary.
– A co z artystą? Tym, który stworzył serię? Czy on w nich wierzy?
– On nie żyje – z żalem powiedział chłopiec. – Właśnie dlatego komiks przestał się ukazywać.
– Rozumiem.
Nataniel musnął dłonią ich oczy.
– Zapomnijcie o Władcach Czasu! Zapomnijcie, że tu w piwnicy była ich świątynia! Od razu zacznijcie tu sprzątać, pozanoście wszystko na miejsce, spalcie przebrania. Wszystko to będziecie robić bez żalu.
Dzieci spokojnie pokiwały głowami. Znalazły się teraz całkowicie pod wpływem Nataniela.
Ian podszedł do „ołtarza”. Zerwał plakat, pogasił świece. Dzieci nie protestowały, tylko grzecznie pomagały.
Kiedy ostatnie dekoracje i przedmioty kultu zostały zniszczone, odczuli głęboki wstrząs, jakby podłogą targnęły rozpacz i gniew.
Razem opuścili piwnicę, dzieci wyniosły koce wraz z pozostałymi rekwizytami.
Nataniel wezwał Marca. Mogli wracać.
W tym czasie jednak ci, którzy czekali na nich na lodowcu, zaczęli mieć kłopoty.
Nie mogli dłużej udawać, że nie zauważają tego, co stało się faktem: Władcy Czasu byli już niedaleko. Ciężki stukot podków, pod którymi otwierały się nowe szczeliny w lodzie, rozlegał się coraz bliżej ich kryjówki. Benedikte, obdarzona umiejętnością rozpływania się w powietrzu, zdecydowała się ostrożnie wyjrzeć.
Prędko wróciła do groty.
– Są tutaj wszyscy trzej – oznajmiła zgnębiona. – I wiedzą, gdzie jesteśmy. Ich konie stoją zwrócone do nas, nadciągają każdy z innej strony.
– Widziałaś ich wyraźnie?
– Nie, ale teraz, kiedy są bliżej, lepiej ich widać.
– Co robimy? Będziemy tu siedzieć i pozwolimy się wyłapać, jakbyśmy byli wyłożoną przynętą? – denerwowała się Tova.
– Nie mamy wyboru – odparł Marco. – Pozostaje nam jedynie nadzieja, że im dwóm uda się coś osiągnąć.
Wskazał na pogrążonych w głębokim śnie Iana i Nataniela.
– Ich butelki… – z lękiem zaczął Gabriel. – Nie zabrali ich chyba ze sobą do Anglii?
– Nie, są tutaj. W podróż wyruszyły tylko ich obrazy wywołane myślą.
– Czy to właściwe wyjaśnienie? – spytała Benedikte z niedowierzaniem.
Marco popatrzył na nią.
– Nie. Bardzo uproszczone. Tutaj spoczywają tylko ich ciała, duszę i myśli zabrali ze sobą.
– Oto właśnie mi chodziło – pokiwała głową Benedikte.
Gabriel przyjrzał się śpiącym. Z kronik Ludzi Lodu wiedział, że gdyby dotknął Iana albo Nataniela, w ogóle by nie zareagowali.
Zadrżał. To naprawdę przerażające.
Ale Władcy Czasu byli rzeczywistością setki razy straszniejszą.
Tova wstała.
– Nie chcę bezczynnie siedzieć i dać się złapać w tej dziurze – oświadczyła. – Czy nie możemy zdobyć się na jakąś obronę? Zaklinanie, czary?
– Nie przeciwko nim – odpowiedział Marco. – Pozostaje nam tylko czekać na rezultat działań Iana i Nataniela. Nie wolno wam pod żadnym pozorem wchodzić na lód, bo będziecie straceni! Najlepszą ochronę mamy tutaj.
– To rzeczywiście wydaje się beznadziejne – mruknęła Tova. – A nie możemy się schować głębiej?
Gabriel spróbował przeniknąć wzrokiem skały w poszukiwaniu jakiejś wnęki czy korytarza, ale nadaremnie. Głosy mówiących odbijały się od pokrytych lodem ścian dziwnym dźwięcznym echem – dzwonieniem, jakie powstaje, kiedy stuka się paznokciem o szkło.
– Siedzenie tutaj ma swoje zalety – powiedział Marco, uśmiechając się krzywo. – Oni sprawiają wrażenie przyrośniętych do koni, nie mogą z nich zsiąść.
– To dość praktyczne – cierpko zauważyła Tova. – Dla nas, bo nie dla nich. Ale nie możemy tkwić tu przez całą wieczność. Prędzej czy później będziemy musieli wyjść.
W tej samej chwili z góry dotarł do nich zgrzyt, na głowy posypały się drobiny lodu. Na krawędzi jamy pojawiło się ogromne kopyto.
– Są tutaj – szepnął Rune. – Kryjcie się!
Wsunęli się tak głęboko, jak tylko się dało, ale wielkiego pola do popisu nie mieli. Gabriel mocno ścisnął w dłoni swego nowego przyjaciela, małą alraunę.
Do groty wsunął się szpic lancy, poruszającej się w poszukiwaniu ofiary. Gabriel podniósł oczy i ujrzał bok czarnego konia, w strzemieniu nogę w zbroi i straszliwą twarz obróconą ku niemu. Wszystko było jakby na wpół przezroczyste, rozmigotane, jak odległa błyskawica albo refleksy światła w kryształowym paciorku.
Lanca skierowała się na Gabriela, który zdołał się przed nią usunąć, ale rycerz nie rezygnował tak łatwo. Szukał dalej, zahaczył o kurtkę chłopca, a potem…
Wszyscy zaczęli krzyczeć. Lanca dosięgła Iana i wyciągnęła go z groty. Zawisł na krawędzi lodu, później ześlizgnął się w dół. Przyjaciele natychmiast rzucili się na pomoc, chcąc wciągnąć jego bezwładne ciało do kryjówki, kiedy pojawił się kolejny jeździec, przechylając tym samym szalę zwycięstwa na stronę Władców Czasu.
Ian leżał na lodzie, nie będąc w stanie się bronić.
Towarzysze nie mieli już na co czekać. Wszyscy wydostali się na powierzchnię lodowca.
Pierwszy z przybyłych Władców Czasu, który pochylił się, żeby podnieść Iana i odjechać z nim, nagle jakby zdrętwiał. Obrzucił wybranych wściekłym, a zarazem pełnym przerażenia spojrzeniem, ale im się wydało, że nagle jeszcze bardziej przybladł. Promienie słońca przeświecały teraz przez niego niczym przez delikatny welon chmur. Na oczach dwu pozostałych jeźdźców rozpłynął się w powietrzu, a wściekły ryk, jaki przy tym wydał, powoli zamierał. I rycerz, i koń zniknęli.
– Natanielowi udało się odnaleźć któreś z dzieci i wymazać ich wspomnienia o Władcach Czasu – oznajmiła Benedikte, skontaktowawszy się z duchami.
– Ale pozostaje jeszcze dwóch rycerzy – mruknął Marco. – Ściągnijmy Iana! Grota jest naszym jedynym ratunkiem.
Gabriel natychmiast ześlizgnął się na dół. Akurat w tej chwili nie miał w sobie ani odrobiny odwagi. Skulił się przy ciele Nataniela, szczękając zębami z zimna i ze strachu. Łzy płynęły mu strumieniem po policzkach, ale nawet tego nie zauważył.
Jego towarzysze przenieśli Irlandczyka.
Ale Rune podjął walkę. Tak jak wtedy, kiedy porwali Halkatlę, ruszył prosto na upiornych rycerzy. Nienawidził ich za to, co jej zrobili.
Walka była, rzecz jasna, nierówna. Rune bił się dzielnie, ale nie miał szans w obliczu takich przeciwników. Marco poderwał się, chcąc przyjść mu z pomocą, ale przytrzymały go Tova i Benedikte. Na gładkim lodzie nawet nie mógł im się opierać.
– Ale oni zabiorą Runego do Tengela Złego – protestował wzburzony. – Możecie sobie wyobrazić, co będzie, kiedy ten łajdak się dowie, kim jest Rune? Muszę mu pomóc!
– I sam się przy tym ujawnić?
Marco przymknął oczy i ciężko westchnął.
– Masz rację. Czy możemy kogoś wezwać?
– Nikt sobie z nimi nie poradzi. I nie śmiej przypadkiem wzywać wilków czarnych aniołów! One na pewno nie mogą zostać odkryte.
Marco ukrył twarz w dłoniach.
– Ale co z Runem?
Benedikte odparła zasmucona:
– Nic nie możemy zrobić. Nic.
W tej samej chwili usłyszeli, że koń oddala się kłusem.
– Och, Rune! – jęknęła Tova. – Zabrali go!
Benedikte usiłowała ich pocieszać:
– Rune nie był szczęśliwy. Taki samotny. Nieśmiertelny. Ale co komu po nieśmiertelności, kiedy trafi do Wielkiej Otchłani?
– Myślę, że po tym, jak zabrali jego najbliższego przyjaciela, Halkatlę, nie dbał już o swoje wieczne życie – powiedział Marco. – Być może nawet tego chciał. To nam będzie trudno pogodzić się z jego stratą.
Nad wejściem do groty pojawiło się straszliwe oblicze. Trzeci z Władców Czasu nadal tu krążył.
– Jeśli pochyli się na tyle nisko, że sięgnie tutaj ramieniem – szeptał Marco – wszyscy się go uczepimy i ściągniemy z konia.
– Nie jesteśmy na to dość silni – stwierdziła Benedikte. – W rezultacie on nas wszystkich stąd wyłowi.
– Musiałaś mi wszystko zepsuć? – spytał Marco z wyrzutem.
– Ale pomysł był niezły – pochwaliła Tova.
Gabriel wtrącił nieśmiało:
– Wydaje mi się, że ten rycerz staje się coraz bardziej przezroczysty.
– To prawda – przyznała Benedikte. – „Niszczycielskie działania” Iana i Nataniela wywarły widać wpływ nie tylko na pierwszego jeźdźca.
Pozwolili sobie na ostrożny uśmiech. Jeśli w takiej sytuacji stać kogoś na optymizm, to znaczy, że wiele już się wygrało.
– Poza tym on nie wciśnie tu ręki – dodał Gabriel po namyśle.
– Chyba że zdjąłby rękawicę – podsunęła Tova. – Ale sądzę, że nie może tego zrobić.
– Chyba rzeczywiście nie – zgodził się Marco. – Oni są jak odlani z jednego kawałka metalu. Uważaj, Tova!
Czubek lancy znów przeszukiwał grotę. Mądrzy po szkodzie chronili pogrążonego wciąż w transie Nataniela. Marca ogarnęła jednak taka wściekłość, że chwycił lancę i wbił ją w lodową podłogę. Wielki gniew dodał mu mocy i lanca utkwiła w lodzie jak wmurowana.
Władca Czasu wydał z siebie ryk wściekłości. I teraz na własne oczy się przekonali, że jest całością. Wierzchowiec parskał, bił kopytami i stawał dęba, aż cały lodowiec drżał w posadach, ale jeździec nie mógł się uwolnić.
– Zdradziłeś się – mruknęła do Marca Benedikte. – Żaden człowiek nie ma tyle siły.
Potomek Lucyfera zaniepokoił się nie na żarty. Jeśli ten władający czasem rycerz dotrze do Tengela Złego, może zdradzić mu, kim jest Marco.
Władca Czasu wymyślił kolejny fortel. O pokrywę lodowca zaczęło nagle walić olbrzymie kopyto. Skrytych w jamie zasypały ostre odłamki. Ciężkie kopyto przebiło się przez lód i już się wydawało, że ich zgniecie, gdy w ostatniej chwili cofnęli się głębiej. Kopyto znów się uniosło do kolejnego, być może morderczego ciosu.
I wtedy Władca Czasu zaczął krzyczeć. Był to ten sam krzyk przerażenia, jaki wydał z siebie poprzedni rycerz.
Ujrzeli, jak jego lanca staje się coraz cieńsza, coraz bardziej przypominając przezroczysty sopel lodu.
– Nataniel zdołał wyeliminować kolejnego wyznawcę Władców Czasu w Liverpoolu – stwierdził Marco. – Dziękujemy, Natanielu i Ianie! Nie macie pojęcia, jak bardzo jesteśmy wam wdzięczni!
Lanca zniknęła. Pozostała po niej jedynie dziura w lodzie. Kiedy wyjrzeli z kryjówki, zobaczyli, jak straszliwy jeździec niknie w ostatnich migotliwych błyskach.
Przez chwilę stali pogrążeni w ciszy, potem opuścili schronienie.
Lodowiec był pusty.
– Ale wciąż jest jeszcze jeden – przestrzegł Marco. – Ten, który zabrał Runego.
– Wiemy o tym – powiedziała Tova. – Ale musimy iść naprzód, prawda?
– Trzeba zaczekać na sygnał Nataniela, abym mógł wybudzić ich z transu. Potem podejmiemy dalszą wędrówkę. Natychmiast. I tak jesteśmy już bardzo spóźnieni.
Wyciągnęli z groty dwóch nieprzytomnych, potem usiedli przy nich i czekali.
Kto przybędzie pierwszy? Nataniel czy Władca Czasu? Wszystko zależeć będzie od tego, czy Nataniel odnajdzie resztę młodych ludzi i zdoła wybić im z głowy niemądre pomysły.
I co się stało z Runem?
Siedzieli przez jakieś dziesięć minut, kiedy Marco poruszył głową. Na twarzy odmalował mu się wyraz skupienia, jak gdyby czegoś nasłuchiwał.
– Jest sygnał – potwierdził. – Pozostaje tylko ich obudzić.
Poszło mu to bez najmniejszych trudności. Nataniel i Ian prawie od razu otworzyli oczy i usiedli.
– Wszystko w porządku? – spytał zaraz Nataniel.
– Z nami tak. Rozumiem, że odnaleźliście wszystkich wyznawców Władców Czasu i zdołaliście ich „nawrócić”. Ale z Runem nie poszło tak dobrze. Nic nie wiemy o jego losie. Nie wiemy, jak daleko zdołał dotrzeć ostatni z jeźdźców i jaką krzywdę zdołał wyrządzić naszemu przyjacielowi.
Rune nie miał opiekuna, pomyślał Gabriel ze smutkiem. Halkatla także nie.
I obydwoje zginęli.
Wybranym nie pozostawało nic innego, jak ruszyć w drogę. Mieli zadanie do wykonania i nic nie mogło im go przesłonić.
Żadne z nich jednak nie odczuwało już woli walki ani dumy, że zostali do tego wybrani.
Ostatni z Władców Czasu zataczając się dotarł do Lynxa i Tengela Złego.
– Jakoś dziwnie zbladłeś – tonem agresywnego potępienia odezwał się Tengel Zły. – Jesteś prawie przezroczysty! Co się stało?
– Przynoszę ci… zdobycz, o Nieśmiertelny – wydusił z siebie Władca Czasu. Jego donośny przedtem głos brzmiał jak szept. – Dobra zdobycz… Jeszcze jeden… nieśmiertelny.
– Nieśmiertelny? – Oczy Złego zalśniły podejrzliwością. – Poza mną nie ma nikogo, kto posiadł wieczne życie!
– Wśród nich… jest więcej takich… którzy sprzeciwili się prawom… czasu – jęknął rycerz. – Przyjemnością będzie… móc… zniszczyć…
Dalszych słów nie zdołał wypowiedzieć.
– Więcej? – histerycznie wrzasnął Tengel. – I co masz na myśli, mówiąc o zdobyczy? Nikogo nie widzę!
Władca Czasu usiłował się zorientować, co wiezie ze sobą na koniu.
– Ja… chyba… go zgubiłem. Taki… zmęczony… Nie mogę…
– Jakiego nieśmiertelnego zgubiłeś? – złowieszczo warknął Tengel Zły.
– Stworzonego… w Ogrodzie Edenu… Potężnego… mocarnego…
– Co takiego? Mów składnie! Do niczego się nie nadajesz!
– Niebezpieczny… Dali mu… ludzką postać… Oni!
Tengel Zły mało nie pękł z niecierpliwości. Lynx natomiast zachował swą zwykłą flegmę i obojętność.
Władca Czasu był już tak przezroczysty jak odbicie światła w powietrzu. Chciał coś powiedzieć, ale ledwie był w stanie sformułować myśli, czuł bowiem, że siły opuszczają go w zastraszającym tempie.
– Ty łajdaku – syknął do Tengela Złego. – Z całą świadomością… posłałeś nas… do nich… na pewną zgubę… Oni są… zbyt potężni…
– Nonsens! Zwykli ludzie?
– Nie, ty nędzny Nieśmiertelny… który niestety… zdobyłeś władzę nad czasem… Nie. Jeden z nich… ma… skórę… lśniącą… czarno…
Wargi Tengela wykrzywiły się z pogardą.
– Czarnuch? Murzyn?
– Nie… taki blask…
Władca Czasu wydał z siebie przenikliwy okrzyk przerażenia i rozpłynął się w powietrzu.
Nastąpiło to w tej samej chwili, kiedy Ian i Nataniel zniszczyli „świątynię”, urządzoną ku czci Władców Czasu, i wymazali ich wspomnienie z pamięci dzieci w dalekiej Anglii.
Tengelowi Złemu na moment całkiem odebrało mowę. Niepojęte, że ci nic nie znaczący potomkowie Ludzi Lodu zdołali zniszczyć Władców Czasu. To niemożliwe!
Opamiętał się wreszcie i skierował swój gniew na Lynxa:
– Wyślij kogoś, by odnalazł tego, który spadł mu z konia!
– Panie, nie mamy już kogo wysłać.
O, zamknij się, pomyślał Tengel Zły. Nie zdążę nikogo sprowadzić. Ci nędznicy stoją już u wejścia do Doliny.
– To sam idź! – wrzasnął. – Nie potrafisz myśleć?
Lynx, obrzuciwszy swego pana nic nie mówiącym spojrzeniem, zniknął.
Tengel został sam przy znienawidzonym niewidzialnym murze.
Czarno połyskująca skóra? Gdzie on to już słyszał?
Nie najlepiej się orientował w historii stworzenia, wiedział jednak, że tam było coś podobnego. Coś o istotach o czarnej skórze i…
Kogo by się poradzić? Kto mógł to wiedzieć?
Szatan? Nie, ta tchórzliwa gnida uciekła.
Kto mu jeszcze został, kogo nie wykorzystał do tej pory?
Chacmool? Meksykański bóg śmierci, którego trzymał w rezerwie; jego kamienny posąg znajdował się w dżungli w Meksyku. Chacmool spoczywał w pozycji półleżącej, spoglądając na swych wyznawców gniewnym wzrokiem. Na brzuchu miał misę, wkładano do niej serca ludzi złożonych mu w ofierze.
On rzeczywiście by mu się nadał, uznał Tengel Zły.
Ale, nie, niestety. Ten kult wyginął już dawno temu. Konkwistadorzy położyli mu kres.
Tengel Zły w istocie wiedział bardzo wiele o orędownikach zła w zamierzchłych czasach. Nauczył się tego u Źródeł Zła. O dobrych mocach jednak wiedział żałośnie mało.
Nagle twarz mu się rozjaśniła. Ahriman! Oczywiście! Zły duch Partów! Książę ciemności i kłamstwa. Ta wiara wciąż żyje. A ponieważ Ahriman był mniej więcej współczesny Ogrodowi Edenu, wiedział może coś o tej figurze, którą Władca Czasu zawieruszył po drodze?
Wezwał Ahrimana, jedną z największych postaci w historii religii świata.
Jego wizerunków w sztuce jest niewiele, a te, które istnieją, są niezdarne, wykonane po amatorsku. Ahriman przybył skradając się jak wąż, sposób jego chodzenia przypominał pełzanie gada.
Udawał, że Tengel nie robi na nim żadnego wrażenia, lecz obaj wiedzieli, że z nich dwóch przodek Ludzi Lodu jest silniejszy. Tengel Zły był władcą wszystkich mrocznych mocy na świecie.
Ahriman jednak nie chciał przyjąć tego do wiadomości.
– Czego ode mnie chcesz? – spytał obojętnie.
– Informacji. Dwóch istotnych wyjaśnień. Kto jeszcze był w Ogrodzie Edenu? Jakaś istota z przypominającej drewno materii, ale posiadająca ludzką postać?
Ahriman, nie mając pojęcia, o kim Tengel Zły mówi, wykręcił się od powiedzenia tego wprost, podlizując się Złemu i wychwalając go. Tengel, istota bezgranicznie próżna, przez jakiś czas znajdował w jego słowach zadowolenie, aż wreszcie uznał, że Ahriman przesadził.
– Obrzydliwy kłamco, opiekuńczy duchu wszystkich łgarzy, przecież ty nic o tym nie wiesz! – wrzasnął. – Odpowiedz mi więc na to: Kto ma czarną skórę? Pamiętaj, że nie chodzi mi o ludzi!
Ahriman skulił się i ukrył twarz.
– Chodzi ci o mego najgorszego wroga, panie – zawył. – Nie mogę wypowiedzieć jego imienia! Ma liczny dwór, to może być ktoś z jego otoczenia.
– Kto to taki?
– Moja duma zabrania mi o nich mówić.
– Czy znają czarodziejskie runy?
– Zapewne.
– Jaką metodą się posługują?
W oczach Ahrimana pojawiła się chytrość.
– Zależy, czego to dotyczy.
Tengel usiłował wybrać mniejsze zło i wreszcie postanowił ujawnić fakty, które były mu nader przykre:
– Upletli niewidzialną sieć wokół tej doliny – rzekł niewyraźnie. – A ja muszę się tam dostać jak najprędzej.
– Gdzie ta sieć?
– Sam zobacz.
Dłoń Ahrimana natrafiła na opór w powietrzu.
– Rozumiem – uśmiechnął się. – I mój pan nie potrafi sobie z tym poradzić?
– Nie mam czasu – prychnął Zły, pieniąc się z wściekłości i wstydu.
Zły bóg Partów przyglądał mu się spode łba. Wiedział, że teraz on jest górą.
– Jeśli w istocie, jak przypuszczam, to mój przeciwnik i jego dworzanie ustawili tę przeszkodę, być może uda mi się ją zniszczyć…
– A więc, do wszystkich czartów, zrób to!
Nawet Tengel Zły posługiwał się przekleństwami związanymi z nie istniejącym piekłem.
– Hm – mruknął Ahriman przeciągle, z wyrachowaniem. – Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Że później mnie wypuścisz. Służenie komukolwiek jest poniżej mojej godności.
Tengel starał się jak najprędzej rozważyć tę propozycję. Czas płynął, intruzi dotarli już daleko. Poza tym kiedy tylko on napije się ciemnej wody, zrobi co zechce z bezwstydnie nieposłusznymi młodzieniaszkami, takimi jak Ahriman.
– Masz na to moje słowo honoru – obiecał.
Ahrimanowi także nie brakowało próżności. Był dostatecznie głupi, by uwierzyć w obietnicę podłego pana. Przede wszystkim myślał jednak o nieopisanej przyjemności, jaką sprawi mu zniweczenie dzieła jego odwiecznego wroga.
– Zobaczmy… – rzekł wyniośle, zataczając dłońmi kręgi przy murze, którego nikt nie widział.
– Spiesz się, nie stój jak baran – warknął Tengel Zły.
Zbliżał się Lynx i Tengel nie chciał stracić przed nim twarzy. Wielkim poniżeniem była dla niego konieczność wezwania pomocy.
Aby ukryć swe upokorzenie, zaatakował Lynxa:
– I jak? Gdzie ta zdobycz? Co to za kukułcze jajo zgubił ten nieudacznik, który do niczego się nie nadaje?
Ian spostrzegł go pierwszy.
– Zobaczcie! – pokazał. – Jakaś kropka zbliża się w naszą stronę!
Szczery uśmiech rozjaśnił twarz Marca:
– Brązowa kropka! To nie może być nikt inny jak Rune. Zaczekajmy na niego!
Dotarli już dość daleko, ale chętnie się zatrzymali.
Rune wkrótce ich dogonił, zgotowano mu gorące powitanie.
– Już drugi raz musieliśmy zostawić cię na pastwę losu, Rune – z powagą rzekł Nataniel. – Uwierz mi, nie przyszło nam to z lekkim sercem.
– Wiem o tym – odparł Rune. – Ale wasze zadanie jest najważniejsze. Rozumiem więc wasz wybór.
– Opowiedz teraz, jak sobie dałeś radę? Czy dotarłeś aż do Tengela Złego?
– Nie. Ty i Ian musieliście odnieść kolejne zwycięstwo w Anglii, bo w połowie drogi Władca Czasu wydał z siebie jęk i siły zaczęły go opuszczać. Dlatego mogłem zsunąć się z konia i biec z powrotem.
– Pewnie wtedy, kiedy rozmawialiśmy z tym piłkarzem – domyślił się Ian. – Albo kiedy zniszczyliśmy ołtarz, postawiony przez dzieci. Ale nie, to chyba było później…
Maszerując ku przełęczy w masywie górskim relacjonowali sobie nawzajem wszystko, co się wydarzyło. Świadomość, że wyszli cało z kolejnych opresji, dodała im otuchy.
Tak było do momentu, gdy osiągnęli przełęcz i zajrzeli do Doliny Ludzi Lodu.
Zatrzymali się i przez chwilę stali w milczeniu.
Z nicości wystąpili ich opiekunowie. Tengel Dobry, Sol, Linde-Lou i Ulvhedin. Benedikte towarzyszyła im przez cały czas.
– Nadeszła chwila pożegnania – rzekł Tengel Dobry. – Teraz zostaniecie sami. Ale nasze myśli będą wam towarzyszyć, możecie też zwracać się do nas o radę. Nic poza tym.
– A… Rune? Co z nim? – zaniepokoiła się Tova.
– Rune także nie pójdzie z wami. Nie może wejść do Doliny.
Wielce ich to zasmuciło. Byli pewni, że ich nie opuści.
Odwlekali moment rozstania. Milczący, przytłoczeni powagą chwili, długo się ściskali.
Znów spojrzeli na Dolinę. Unosiła się nad nią mgła, nie bardzo mogli się rozeznać w terenie. Nikt nie wiedział, jakie niebezpieczeństwa tam na nich czyhają ani czy pięcioro żyjących, Nataniel, Marco, Tova, Ian i Gabriel, kiedykolwiek powrócą do normalnego świata.
Ruszyli w drogę, raz obejrzeli się i pomachali na pożegnanie. Pięcioro, którzy mieli uratować świat, nieświadomy nawet istniejącego zagrożenia. Nie mogli liczyć na sławę.
Niedługo potem Ahriman krzyknął z zadowoleniem:
– Udało się! Pokonałem mego znienawidzonego przeciwnika!
Tengel Zły nie wysilił się nawet na jedno słowo podziękowania, odsunął go tylko na bok.
– Chodź, Lynx! Nie mamy czasu do stracenia.
Otaczająca ich przyroda jęknęła głucho. Wielki Tan-ghil sforsował niewidzialny mur.