Sarmik, porażony rozpaczą, osunął się na kolana. Towarzysze podnieśli go i odciągnęli od strasznego miejsca.
– Tak się dzieje, kiedy ktoś sprzeciwi się wiernym sojusznikom Tan-ghila! – zawołał Kat-ghil triumfująco.
We mgle znów zatrzymali się na naradę. Sarmika opuściła wszelka wola walki, pozostawił dowództwo Marowi.
Gabriel ośmielił się wtrącić.
– Wiemy teraz, że Lynx ma coś wspólnego z Wielką Otchłanią – powiedział takim tonem, jakby chciał przeprosić za to, że wtrąca się do rozmowy dorosłych:
– Masz rację. Jesteś bystrym obserwatorem, Gabrielu – pochwalił go Mar.
Ulvhedin pokiwał głową.
Chłopiec starał się ukryć, jak bardzo dumny jest z komplementu.
– Nie wiemy, kim albo czym jest Lynx – podjął Mar. – Jasne natomiast, że upatrzone ofiary odsyła do Wielkiej Otchłani.
– Czy nigdy już nie zobaczę moich synów? – z bólem w głosie spytał Sarmik.
– Musisz raczej uznać ich za straconych – ze współczuciem stwierdził Ten-który-urodził-się-w-drzwiach. – Nikt nigdy jeszcze stamtąd nie wrócił.
O, biedny Nataniel, pomyślał Gabriel. Ellen także tam trafiła. I Demony Wichru. A teraz Orin i Vassar.
Jak wielu jeszcze spotka taki los, zanim walka dobiegnie końca?
– Szamani z Taran-gai, nie możemy ryzykować, że stracimy was wszystkich – odezwał się Mar. – Wyślemy przeciwko naszym wrogom niewielki oddział. Zgłaszam się na ochotnika. Kto jeszcze?
Taran-gaiczycy wystąpili jak jeden mąż.
– Dziękuję wam – powiedział wzruszony Mar. – Ale naprawdę wystarczy tylko garstka.
Ulvhedin, który w zasadzie uczestniczył w tej walce tylko jako opiekun Gabriela, wtrącił się do dyskusji.
– Jesteście niezwykle dzielni i świat powinien się o was dowiedzieć – zwrócił się do Taran-gaiczyków, ledwie sięgających mu do pasa. – Ale nie dacie rady złym szamanom i straszliwemu Lynxowi. Nie możemy pozwolić sobie na to, by was stracić. Myślałem o innym rozwiązaniu. Nie wiem, czy się powiedzie.
– Posłuchajmy – rzekła Tun-sij.
– Kat-ghil i jego kompania są bardzo prymitywni. My, duchy, rozporządzamy naszą magią z zamierzchłej przeszłości, której dzisiejszy świat nie zna. Ale współcześnie żyjący mają inną magię, nie znaną złym szamanom Taran-gai…
– To dobra myśl – przyznał Mar, który zrozumiał, do czego zmierza Ulvhedin. – Ale Lynx? Co z nim?
– O Lynxie nie wiemy nic – odparł olbrzym. – Nie wiemy, w jakiej epoce go umiejscowić, czy zna współczesne czasy, czy nie. Nie sądzę jednak, by teraz znów się pokazał. Zwykle pojawia się, by wysłać jednego lub kilku przeciwników Tengela Złego do Wielkiej Otchłani, a później obojętnie odwraca się plecami. Tak czy owak, naszym zadaniem jest zniszczenie mocy Kat-ghila i pozostałych czarowników. Musimy tego dokonać. Czy możecie zostać tu wszyscy i przypilnować małego Gabriela? Ja w tym czasie udam się do moich przyjaciół czekających na zboczu.
– Włos mu z głowy nie spadnie – obiecała Tun-sij.
– Co masz zamiar zrobić, Ulvhedinie? – spytał Gabriel wystraszony.
Olbrzym odwrócił się do niego z uśmiechem.
– Sprowadzę tu jednego z moich towarzyszy, i to z czymś w rodzaju uzbrojenia. Ale to powinno odbyć się szybko, nie mogę więc wziąć żadnego z żywych.
– Może Runego? – podsunął Gabriel.
Ulvhedin zamyślony zapatrzył się przed siebie, jak gdyby w powietrzu szukał odpowiedzi.
– Tak… Być może. Albo Halkatlę.
– Ona jest szalona – wyrwało się Gabrielowi.
– Owszem. Ale ogromnie ją interesują wszelkie nowoczesne wynalazki. Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli sprowadzę ich oboje. Sporo też będzie do niesienia.
Zanim Gabriel zdążył odpowiedzieć, Ulvhedin zniknął.
Chłopiec został sam z duchami Taran-gaiczyków. Wprawdzie Ulvhedin także był duchem, ale Gabriel już tak go nie traktował. Dopiero teraz, bliski paniki, odczuł niesamowitość sytuacji.
Zaczerpnął jednak kilka głębszych oddechów i wkrótce odzyskał panowanie nad sobą.
Taran-gaiczycy najwidoczniej w pełni ufali Ulvhedinowi, stali bowiem spokojnie czekając.
– Czy nie możemy wezwać czterech żywiołów? – ostrożnie spytała Gwiazda.
– Nie powinniśmy tego czynić – odparła Tun-sij. – I tak niepokoiliśmy je już dwukrotnie. Możemy się do nich zwracać tylko w razie najwyższej konieczności.
Gabriel myślał swoje. Co prawda kiedy cztery duchy przybyły do Góry Demonów, okazały im chłód, jeśli nie wprost niełaskę, ale jednak zjawiły się na wezwanie! I całkiem dobrowolnie stanęły po stronie wybranych, kiedy Shama zagrodził drogę samochodowi.
Pewien był, że cztery duchy Taran-gai, przywołane po tylu pustych stuleciach, odczuwały radość.
Nagle Ulvhedin był znowu z nimi, a towarzyszyli mu zachwycona Halkatla i zamknięty w sobie Rune.
Ulvhedin przyniósł nowinę.
– Przybył Targenor na czele swej armii duchów i demonów – oznajmił cicho oczekującej gromadzie. – Ale oni nie zdołają przejść dalej, dopóki nie wyeliminujemy złych szamanów Taran-gai.
– Targenor? – zdziwił się Mar. – Ze wszystkimi naszymi oddziałami? Dlaczego?
– Ponieważ dowiedział się, że nie mogący zaznać spokoju duch jego siostry Tiili znajduje się gdzieś tutaj w wysokich partiach gór. Prawdopodobnie w obrębie granic Doliny. Dlatego wezwał wszystkich dowódców. Czekają jednak na dole, nie mają żadnej władzy nad duchami Taran-gai.
Sarmik podniósł głowę.
– Jeśli Targenor rusza do walki, zajmę miejsce, jakie mi wyznaczył: dowódcy Taran-gaiczyków. Tengel Zły odebrał Targenorowi siostrę. Ja straciłem synów. Król Ludzi Lodu może mi zaufać.
– Doskonale, Sarmiku! Zaczynamy więc od razu. Oto mój plan…
Kat-ghil naradzał się na wzgórzu z Zimowym Smutkiem, Strachem i Okiem Zła.
– Oni pokonali Kata – oznajmił ochryple. – Ale i my ich pojmamy, po kolei, jedno po drugim.
– Nie odważą się znów tu przyjść – z pogardą stwierdził Strach.
– Są dostatecznie głupi, by próbować – odparł Kat-ghil. – Stańmy w pewnej odległości od siebie. Wyłapiemy ich jak muchy.
– Mnie zostawcie chłopca – powiedział Strach z uśmiechem wyrażającym okrucieństwo.
– Ja chcę tego wyrośniętego o białej skórze – syknął przez zęby Oko Zła.
– A ja te dwie kobiety – zarechotał Zimowy Smutek. – Potnę je na kawałki, tak jak się kroi trupy.
– A potem – rzekł Kat-ghil z głębokim zadowoleniem w głosie – potem weźmiemy resztę tych nędzników.
Czekali spokojnie. Wszyscy czterej przykucnęli przy ogniu. Wiatr szarpał lodowatą poranną mgłę, ale dym z ogniska nadal wznosił się prosto.
– Ja jestem najstarszy – oznajmił Zimowy Smutek. – Mnie należy się najwięcej ofiar, bym mógł złożyć je na moim ognisku.
– O, nie – zachrypiał Oko Zła. – Najwięcej ofiar dostanie ten, kto ich najwięcej zdobędzie.
– Ja mam szczególną umowę z bogami – oświadczył rozzłoszczony Strach. – To ja w Taran-gai składałem im najbogatsze ofiary. Teraz bogowie także się tego spodziewają.
– Ognisko jest moje – przerwał im ostro Kat-ghil. – Ja tu decyduję.
Spoglądali po sobie ze złością, przyczajeni, gotowi skoczyć sobie do oczu. Nie potrafili się zjednoczyć tak jak ich przeciwnicy.
Zakończyli wreszcie tę słowną próbę sił. Odetchnęli i obojętnie zaczęli grzebać w żarze ogniska.
– No i nie mówiłem? – ożywił się Strach. – Nie ośmielą się tu wrócić.
Kat-ghil podniósł się bezszelestnie, pozostali poszli za jego przykładem.
Gdzieś daleko we mgle widać było ciemną plamę. To zbliżali się szamani z Taran-gai. A jednak odważyli się podejść do wzgórza!
– Jest ich teraz więcej – mruknął Zimowy Smutek.
– Jeszcze jacyś dwoje – syknął Oko Zła. – Dwa białe demony.
Halkatla i Rune z pewnością by się zdumieli słysząc, że ktoś nazywa ich demonami, ale cztery straszne duchy na wzgórzu takim mianem określały wszystkie istoty, których nie znały.
– Ten chłopiec nadal jest z nimi. – Stracha zdumiała taka nierozwaga. – Teraz go złapię.
Wyciągnął ramiona i podniósł głos zawodząc swą magiczną pieśń, kiedy nagle z rąk Gabriela padł snop światła tak ostrego i oślepiającego, że zły czarownik odskoczył w tył i przerażony zakrył dłońmi oczy.
Stało się tak za sprawą wielkiego reflektora Marca, „tysiącmetrowca”. Halkatla wprost go uwielbiała. Gdyby pozwolono jej nim się bawić, baterie już dawno by się wyczerpały.
– Czary, czary – szepnął Kat-ghil. – Ale dostaną za swoje.
Tun-sij i Gwiazda także włączyły się do walki, i to w szczególny sposób. Szalona Halkatla dostała od Nataniela i Marca kilka rakietnic. Pokazała szamankom, jak ich używać, i teraz jedna za drugą rakiety z sykiem rozzłoszczonych os przelatywały nad głowami okrutnych przodków, osmalając im włosy. Wszyscy czterej odruchowo się pochylali i w zamieszaniu, jakie zapanowało na wzgórzu, nacierającym udało się podejść bliżej. Tun-sij śmiała się uradowana.
Oko Zła ledwie zdążył sobie przypomnieć, że jego zdobyczą ma być Ulvhedin, kiedy nagle w dłoniach „białego olbrzyma” pojawił się ogień. Była to zapalniczka Tovy. Właściwie Tova nie paliła papierosów, zdarzało się to jedynie wtedy, gdy czuła bunt wobec świata i chciała zademonstrować swoją niezależność. Ostatniego papierosa wypaliła już dawno temu, ale zapalniczkę po prostu nosiła w torbie.
Ulvhedin dzielnie kroczył naprzód. Kierował się wprost na Oko Zła, bezustannie gasząc i zapalając zapalniczkę, aż wreszcie Gabriel dyskretnym klepnięciem w ramię musiał mu przypomnieć, że w ten sposób zapalniczka może definitywnie zgasnąć.
Na Oku Zła wywarło to jednak dostatecznie duże wrażenie, by przerażony się wycofał, przynajmniej na kilka chwil.
– Przydałby nam się teraz motocykl – szepnął Gabriel Runemu.
Chłopak-alrauna nie odpowiedział natychmiast, jakby słowa Gabriela dały mu do myślenia.
– Dlaczego by nie? – powiedział wreszcie z błyskiem w oku. – Jeśli nasi latający sprzymierzeńcy potrafią przenosić ludzi, dlaczego mieliby nie poradzić sobie z motocyklem? Masz, weź pistolety, których, jak przypuszczałem, użyjemy. Rozdziel je między naszych towarzyszy, teraz nadeszła ich kolej…
Pokazał Gabrielowi, w jaki sposób powinni celować, a potem szybko odszedł.
Pięciu małych Taran-gaiczyków dostało po pistolecie i Gabriel szybko objaśnił, jak mają się nimi posługiwać. W tym czasie Ulvhedin i dwóch szamanów zatrzymywało cztery złe stwory na szczycie wzgórza, zapalając zapałki i wzniecając drobne pożary w zwiędłej zeszłorocznej trawie. Nie było to wcale łatwe, bo śnieg stopniał w niektórych tylko miejscach po nasłonecznionej stronie i trawa wciąż była wilgotna. Ale niektóre kępy dały się podpalić. Było ich dostatecznie dużo, aby Kat-ghil i jego kompani zdumieli się potęgą magii wrogów.
Dla ludzi przeszłości ogień był świętością i fakt, że wrogowie z niczego potrafili wyczarować płomienie, wprawił ich w kompletne oszołomienie.
Ale i przyjaciele Gabriela zaniemówili na widok takich cudów. Jednego z Taran-gaiczyków ogarnęło podniecenie i nie zastanawiając się, cisnął zapaloną zapałkę prosto w Oko Zła. Tego nie powinien był robić. Oko Zła usunął się i rzucił na małego szamana okrutne zaklęcie. Taran-gaiczyk z jękiem zaczął wić się w konwulsjach. Przelęknieni towarzysze odciągnęli go na tyły.
W tym czasie pięciu innych nauczyło się posługiwać pistoletem. Pierwszy strzał oddał Gabriel. Kula trafiła obok ogniska, obsypując ziemią Stracha. Chłopiec zapowiedział Taran-gaiczykom, by nie celowali w złych szamanów na wzgórzu. To nie miałoby sensu, szamani byli wszak duchami, a poza tym prędko by się zorientowali, że kule wcale nie są groźne, w każdym razie nie dla nich.
Wszyscy więc naśladowali chłopca: celowali w podłoże pod takim kątem, że rozpryskująca się ziemia i trawa sypała się złym stworom prosto w twarze.
Przyjaciele Gabriela pokrzykiwali z radości. Prowadzili ogień z takim zapałem, że musiał ich powstrzymywać i przykazać, by nie strzelali jednocześnie. Gdyby się nie opanowali, magazynki wkrótce byłyby puste, a chodziło przecież o to, by przeciągnąć czas. Na razie Kat-ghil i jego kamraci nadal zajęci byli ocieraniem oczu z piasku, ale atakującym już wkrótce mogły skończyć się kule.
I właśnie wtedy zjawił się Rune.
Cztery ohydne istoty na wzgórzu otarły z twarzy resztki ziemi i podniosły głowy, gdyż dobiegł je dźwięk, jakiego nigdy jeszcze nie słyszały. Ryk ciężkiego, rozpędzonego motocykla.
Rune nie potrafił nim manewrować, widział jednak, jak z pojazdem radził sobie Marco, no i miał jako takie pojęcie o silnikach.
Doprawdy był to imponujący widok, kiedy oszołomiony prędkością Rune z hałasem pędził po nierównym górskim płaskowyżu. Siedział wyprostowany i uśmiechnięty, rozczochrane włosy powiewały mu na wietrze. Niebezpiecznie się przechylając, jechał wprost ku wzgórzu. Sprzymierzeni, mali Taran-gaiczycy, pierzchali w popłochu na boki, ale Rune gnał dalej. Gabrielowi przyszła do głowy straszna myśl, że Rune nie wie, jak zatrzymać maszynę.
Czterej czarownicy na wzgórzu stali oszołomieni, gdy motocykl z hukiem mknął w ich stronę. Gabriel przez moment dostrzegł panikę w oczach Runego, a potem chłopak-alrauna przejechał wprost przez ognisko. Przewrócił Stracha, który pociągnął za sobą Kat-ghila, Zimowy Smutek, zamroczony, stoczył się po zboczu i tylko Oko Zła stał nadal, ale to dlatego, że skamieniał ze strachu i zdumienia.
Gabriel zacisnął powieki i otworzył usta, jakby chciał wykrzyczeć ostrzeżenie. Gdy usłyszał, jak motocykl z hukiem przewraca się po drugiej stronie szczytu, zatkał palcami uszy. Halkatla twierdziła później, że widziała, jak Rune, zanim wylądował na ziemi, ze świstem frunął w powietrzu.
Ale Ulvhedin, który już wcześniej oglądał motocykl i na którym pojazd nie zrobił takiego wrażenia jak na Taran-gaiczykach, postanowił wykorzystać szansę. Grzmiącym głosem zaczął odmawiać zaklęcia skierowane przeciwko czterem okrutnym szamanom. Po pewnej chwili jego towarzysze ocknęli się z osłupienia i przyłączyli do niego. Wspięli się na wierzchołek pagórka i otoczyli złe duchy, wykrzykując zaklęcia tak głośno, że przeciwnikom nie udało się dojść do słowa.
– Panie! – Wycie Kat-ghila rozniosło się po okolicy. – Potężny panie! Przybądź i zabierz ich do Wielkiej Otchłani!
Ale jego głos utonął w chórze zaklinaczy. Cichł coraz bardziej, podczas gdy on sam rozpływał się we mgle. Oko Zła tchórzliwie próbował się wymknąć, Zimowy Smutek wił się w bezsilnej złości, a Strach, potrącony przez Runego, nie mógł się nawet podnieść z ziemi. Zimowy Smutek najdłużej opierał się zaklęciom, widzieli go jeszcze długo po tym, jak jego towarzysze zmienili się w rozwiewaną przez wiatr mgłę. Ale on przecież był synem Tan-ghila.
Do tego, aby jego los się dopełnił, przyczyniły się ostatecznie dwie kobiety. On, który porywał niewiasty, wykorzystywał je, a potem składał z nich okrutną ofiarę, doświadczył teraz srogiego odwetu. Bezlitosne oczy Tun-sij i Gwiazdy niczym płomienie przepaliły mu najpierw odzienie ze skór dzikich zwierząt, potem jego własną skórę, a na koniec ciało aż do kości. Później i kości rozsypały się w pył i z okrutnego Zimowego Smutku, złego czarownika o pięknym imieniu, nie zostało już absolutnie nic. Zniknął ze świata duchów tak jak jego syn, wnuk i dalsi potomkowie, Kat, Kat-ghil, Strach i Oko Zła.
Ulvhedin powiedział uroczyście:
– Szamani z Taran-gai! Doskonale wypełniliście swe zadanie! Usunęliście przeszkody z drogi naszych przyjaciół z Zachodu, umożliwiając im dalszą wędrówkę. Ten bohaterski czyn nigdy nie pójdzie w zapomnienie, zatroszczy się o to Gabriel. – Uśmiech Ulvhedina stał się jeszcze cieplejszy. – Dokonaliście tego wy i ten łapserdak, który kulejąc zbliża się do nas.
Odwrócił się i otoczył przyjaciela ramieniem. Taran-gaiczycy śmiali się, uradowani własnymi osiągnięciami i pomysłem Runego. Po wymianie uścisków mężczyźni koniecznie chcieli dokładnie obejrzeć czarodziejską maszynę.
Na wzgórzu została niewielka grupka.
Mar zapatrzył się na płaskowyż. Słabe światło świadczyło o tym, że za zasłoną mgły wstało już słońce.
– Dzień dobrze nam się zaczął – westchnął zadowolony.
W oczach Tun-sij błysnęło coś wizjonerskiego.
– Fatalny dzień – szepnęła.
Sarmik nie odezwał się ani słowem. Miał wszelkie powody, by zgodzić się z tym, co powiedziała Tun-sij. To był fatalny dzień.
Targenor i cała jego armia, składająca się z żywych ludzi, duchów i demonów, ruszyła na płaskowyż. Targenor zwrócił się do Marca i Nataniela:
– Początkowy odcinek możecie przebyć z nami, kiedy jednak się zorientujecie, że nadszedł czas, pójdziecie inną drogą. Nikt z naszych wrogów nie może się dowiedzieć, że wasza piątka podąża do Doliny.
Dida pokiwała głową.
– Podczas gdy my rozprawiać się będziemy z ewentualnymi przeciwnikami, wy przemkniecie się inną drogą do Doliny Ludzi Lodu. Nie możemy tam wejść, dopóki nie oczyścicie tego miejsca i nie utorujecie nam dostępu. Wtedy wkroczymy. Zobaczymy, czy uda nam się nawiązać kontakt z duchem Tiili.
Nataniel potwierdził, że zrozumieli, o co chodzi. Było ich teraz znów pięcioro, Nataniel, Marco, Tova, Gabriel i Ian. Czworo z nich miało przy sobie buteleczki, Gabriel – swoje notatniki.
– Jak długo będą nam towarzyszyć nasi opiekunowie? – spytała Tova.
– Linde-Lou, Halkatla, Ulvhedin, Sol i Tengel Dobry pójdą z wami aż do wejścia do Doliny – odparł Targenor. – Rune także. Potem już sami będziecie musieli sobie radzić.
– Rozumiemy.
Targenor zwrócił się do oczekujących w napięciu Taran-gaiczyków. Twarz złagodniała mu w uśmiechu.
– Dokonaliście dzisiaj czegoś wyjątkowego. Jeśli sobie życzycie, możecie zostać zwolnieni z kolejnych zadań.
Sarmik wystąpił o krok w przód.
– Łaskawy królu Ludzi Lodu… Ja w każdym razie pragnę dalej brać udział w walce. Sądzę, że wy, królu, i wasza dostojna matka, Dida, rozumiecie moje życzenie.
– Rzeczywiście, Sarmiku, dobrze cię rozumiemy – odparł Targenor z powagą, kładąc dłoń na ramieniu zrozpaczonego ojca. – Wiemy, jaką stratę poniosłeś.
– Ja także pragnę uczestniczyć w boju, jeśli będzie mi wolno – powiedział Mar.
– Ależ to oczywiste! – zgodził się Targenor. – Zawsze byłeś związany z zachodnią gałęzią rodu Ludzi Lodu.
Taran-gaiczycy zaczęli coś między sobą poszeptywać, wreszcie Inu wystąpił z gromady.
– Nasza dzisiejsza bitwa ukoronowana została powodzeniem. Nikt z nas nie pragnie się wycofać.
– Bardzo się cieszę – odpowiedział mu wzruszony Targenor. – Sarmiku, czy znów przejmiesz dowodzenie nad oddziałami Taran-gai?
– Oczywiście! Jesteśmy na twoje rozkazy, królu.
Targenor rozejrzał się wśród swoich wojowników.
– Trond, ty obejmiesz dowództwo nad bezpańskimi demonami, które od tej chwili będą się nazywały armią demonów Tronda. Czy to jasne dla wszystkich?
Tova naburmuszona wmieszała się do rozmowy.
– Wszystko to pewnie bardzo ładnie i pięknie dla was, duchów, ale ja jestem żywa i okropnie głodna!
Halkatla z politowaniem pokiwała głową.
– Nie mogłaś tego załatwić, kiedy na nas czekaliście?
– Jak niby miałam to zrobić? – prychnęła Tova. – Dookoła ciągle kręcili się ludzie i zwierzęta i bez końca jeszcze ich przybywało.
– Tovie chodzi o to, że gromadzili się nasi sprzymierzeńcy – łagodził Nataniel. – Znam Tovę nie od dziś, wiem, że kiedy jest głodna, zawsze traci humor.
– Tak, to bardzo ludzka cecha – przyznał Targenor. – Wobec tego zrobimy postój, by nasi żyjący przyjaciele mogli się posilić.
Zapatrzył się przez mgłę w stronę, gdzie musiało znajdować się wejście do Doliny Ludzi Lodu. Gdy znowu się odezwał, w jego głosie brzmiała rozpacz pomieszana z fanatycznym wprost uporem:
– Ale potem wejdę do Doliny. Nie poddam się, dopóki się nie dowiem, jaki los spotkał moją siostrę Tiili.
Targenor, Nataniel i Sarmik – wszyscy trzej – zareagowali w podobny sposób: główny cel wyprawy, ocalenie świata przed Tengelem Złym, zszedł na drugi plan. Przyświecało im teraz jedno: odnaleźć najbliższych i zemścić się na straszliwym przodku.
Przyłączył się do nich jeszcze ktoś. Niezwykły mężczyzna… Ale to chyba złe określenie, lepiej było powiedzieć: istota, stworzenie. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że jest to osobnik płci męskiej. Kiedyś był Demonem Nocy, teraz – kimś jedynym w swoim rodzaju. Tamlin, bardziej człowiek niż demon, mieszkał wśród czarnych aniołów w Czarnych Salach, co z pewnością także wywarło na niego wpływ. On również musiał kogoś pomścić. Tajfun był jego ojcem, a Demony Wichru krewniakami po mieczu.
Tajfuna i dziewiętnaście wybranych Demonów Wichru Lynx posłał do Wielkiej Otchłani.
Z tego powodu Tamlin nienawidził Tengela Złego. Podobnie jak Targenora, Nataniela i Sarmika, także Tamlina popychały do walki pobudki natury osobistej.
Może miało to wielkie znaczenie? Może to właśnie napawało ich wszystkich fanatyczną żarliwością, niezbędną do zniszczenia jądra wszelkiego zła, ciemnej wody?