Wuczebus znajdował się jeszcze w odległości pięciuset metrów od automagistrali, gdy nad betonową wstęgą drogi pojawił się pomarańczowożółty krąg przecięty na ukos niebie-skim pasem. Nieruchomy, ostro zarysowany, przesycony na wskroś promieniami słońca, sam świecił jak maleńkie słońce, które nagle wzeszło nad drogą.
W wuczebusie rozległ się stłumiony głos:
— Uwaga! Zbliżamy się do linii globekspresu. Pociąg jest oddalony o sto dziesięć kilometrów. Kto chce obserwować przejazd ekspresu, proszony jest o podniesienie ręki.
W głębokich fotelach tkwiło około trzydziestu osób — wuczebus nie był zapełniony nawet w jednej czwartej. Rękę podniosło osiemnastu pasażerów.
W bezgłośny bieg pojazdu wkradł się ledwo dosłyszalny szmer hamowania. Wuczebus zatrzymał się przy pomarańczowożółtym znaku, który powoli przygasał, wreszcie zupełnie znikł, jakby rozpłynął się w powietrzu.
Z pojazdu wyszli wszyscy pasażerowie. Globekspres pojawił się stosunkowo niedawno i budził jeszcze powszechne zainteresowanie, zwłaszcza że mieszkańcy miast nieczęsto mogli oglądać pociąg na szlaku, gdzie jego szybkość sięgała 600 kilometrów na godzinę.
Mimo upalnego lipcowego południa wewnątrz wuczebusu panował przyjemny chłód. Okolica, przez którą przejeżdżali, była płaska i równinna. W obie strony automagistrali biegły prostą linią aż po horyzont żółtoszare słupy podtrzymujące rynnową drogę zawieszoną cztery metry nad ziemią. Półokrągłe „szyny” błyszczały złociście, jakby rozżarzone słonecznymi promieniami.
Pasażerom wuczebusu, mimo że w większości byli ubrani w lekkie, jasne, przewiewne ubrania, letni upał dawał się we znaki, gdyż dzień był bezwietrzny.
Wśród pasażerów zwracała na siebie od razu uwagę wysoka dziewczyna w białej krótkiej sukni, krótszej niż pozwalały zwyczaje ówczesnej mody. Dziwny zielonkawy odcień jej skóry harmonizował ze szmaragdowoszafirowym połyskiem odsłoniętych czarnych włosów. Skośne, podniesione u nasady nosa oczy nabierały dziwnego wydłużonego kształtu, przez co sprawiały wrażenie węższych, niż były w istocie. Już to pozwalało stwierdzić, że nie urodziła się na Ziemi. Jej zgrabne, kształtne nogi od białych pantofelków aż do kolan były owinięte krzyżującymi się wąskimi białymi taśmami. Taśmy zapięte były również na białe, podobne do metalowych, sprzączki w kształcie wydłużonych liści jakiejś nieznanej rośliny, które jak dwa puklerze osłaniały kolana. Miała delikatne obnażone do ramion ręce. Jaskrawozielone paznokcie długich zręcznych palców błyszczały jak szmaragdy. Zielony odcień występował wyraźnie w kącikach jej ust, a szczególnie widoczny był na skrzydełkach nosa.
Krew dziewczyny zdradzała jednak wyraźnie kolor czerwony. Zielonkawy odcień jej skóry był widocznie wynikiem jakichś szczególnych właściwości pigmentu. Gdzieniegdzie w zgięciach ciała połączenie to nadawało skórze kolor intensywnej opalenizny.
Miała na sobie krótką, przed kolana, suknię mocno wyciętą z tyłu, gołe plecy zakrywały jednak długie włosy spięte szeroką białą klamrą w kształcie liścia tej samej nieznanej na Ziemi rośliny. Przy każdym ruchu głowy promienie słońca grały szmaragdowymi refleksami w jej gęstych, ciężkich włosach.
„Zieloność” nie szkodziła jednak urodzie dziewczyny, przeciwnie, sprawiała, że wydawała się ona oryginalnie piękna, a jej świeżość i urok będące w rozkwicie młodości wzbudzały mimowolne uczucie sympatii. Jedynie skośne oczy nadawały twarzy wyraz smutku.
Pasażerowie wuczebusu zdążyli już przyjrzeć się swej niecodziennej towarzyszce i nie zwracali na nią specjalnej uwagi. Wszyscy wiedzieli, kim jest. Na całej Ziemi nie było człowieka, który nie znałby jej fantastycznej i tajemniczej historii. Czasami tylko czyjeś zaciekawione spojrzenie ukradkiem zatrzymywało się na jej kształtnej figurze, wnikliwie badało rysy jej twarzy, jak gdyby starając się odgadnąć, czego szuka tu „gość Ziemi”, skąd wzięła się ta dziewczyna w wuczebusie mknącym na trasie Kijów-Połtawa.
Dziewczyna nie zauważyła tych spojrzeń. Wydawało się, że w ogóle nie zauważyła otaczających ją ludzi. Ani razu nie padło na nikogo spojrzenie jej aksamitnoczarnych oczu.
Nazywała się Gianeja. Imię jej, jak i ją samą znano na całym świecie.
Towarzyszyła jej inna dziewczyna o niewątpliwie już ziemskim typie urody. Również wysoka, chociaż o pół głowy niższa od swej towarzyszki, miała gęste włosy, ale bez zielonego odcienia, była ubrana w taką samą białą sukienkę, tylko dłuższą i nie tak bardzo wyciętą. Na nogach miała białe pantofle, ale bez taśm. Jej czarne oczy były wąskie, jednak nie tak skośne.
Pasażerowie wuczebusu znali drugą dziewczynę równie dobrze jak i Gianeję. Cała Ziemia wiedziała, kim jest i jak się nazywa.
Dziewczyny rozmawiały dźwięcznym, pięknym językiem, mówiły jednak bardzo cicho. Gianeja miała słuch, o czym również wiedzieli wszyscy, niezwykle wyczulony, o ostrości nie spotykanej u mieszkańców Ziemi.
Nie tylko zresztą słuch. Gianeja widziała to, czego bez lornetki nie mógł zobaczyć człowiek Ziemi, wyczuwała zapach, którego nie uchwyciłby nawet specjalnie tresowany w tym celu owczarek. Smukłe, nerwowe palce Gianei wyczuwały to, czego nie były w stanie wyczuć palce ludzkie.
Od dawna już uzdolnienia niezwykłego gościa przykuwały uwagę uczonych. Gianeja posiadała cudowny głos, którego diapazon obejmował prawie wszystkie oktawy fortepianu, i pięknie rysowała. Z niedbałą łatwością lepiła z gliny i rzeźbiła w marmurze. Wszystko to robiła w taki sposób, jakby przez całe swoje życie była śpiewaczką, malarką albo rzeźbiarką. Potrafiła wykonywać nieprawdopodobne ćwiczenia gimnastyczne. We wszystkich dyscyplinach lekkiej atletyki Gianeja znacznie przewyższała ludzi. Rywalizować z nią mogli jedynie mężczyźni — rekordziści w uprawianych przez siebie dyscyplinach.
Stwierdzono, że Gianeja najbardziej lubi pływanie. Pływała klasycznym kraulem, co wskazywało po pierwsze: na popularność tego sportu w jej ojczyźnie, po drugie, że odkrycie najszybszego sposobu pływania nie było przywilejem Ziemi.
Pod względem fizycznym — mówili uczeni — Gianeja jest człowiekiem przyszłości. Takimi jak ona powinni się stać i na pewno staną się wszyscy ludzie u nas na Ziemi. Ewolucja ludzkiego organizmu doprowadzi do tego, że tak zwane talenty staną się zwykłymi cechami zdrowego ludzkiego organizmu.
Mówiąc o cechach fizycznych, uczeni nie wspominali ani słowem o umysłowych zdolnościach Gianei — po prostu nic o nich nie wiedzieli. Jedynie na podstawie oznak pośrednich można było przypuszczać, że posiada wysoko rozwinięty umysł.
Od półtora roku, to jest od chwili pojawienia się tej dziewczyny z innego świata na Ziemi, ciągle jeszcze nie udało się znaleźć z nią wspólnego języka, osiągnąć całkowitego wzajemnego porozumienia. Gianeja nie zdradzała chęci nauczenia się ziemskiego języka — całą inicjatywę pozostawiła w rękach ludzi Ziemi. Uczeni-lingwiści, którzy przystąpili do badania języka, jakim się posługiwała, mieli niełatwe zadanie nie tylko dlatego, iż język ten był trudny, ale przede wszystkim dlatego, że Gianeja wyraźnie nie chciała im pomóc. Niechętnie „udzielała lekcji”, ograniczała się tylko do najprostszych słów i pojęć, bez których sama nie mogła się obejść żyjąc na Ziemi. Najmniejsza próba szerszego poznania jej języka, poruszenia problemów naukowych, niezmiennie napotykała milczący opór. Sprawiało to wrażenie, jakby dziewczyna postanowiła przeszkodzić ludziom w zadawaniu jej pytań o charakterze naukowym i technicznym.
Może Gianeja nie znała nauki swojego świata? Przeczyły jednak temu okoliczności, w których pojawiła się na Ziemi. Wiedziała na pewno dużo. Czy nie więcej, niż wiedziano na Ziemi?
Uczeni nie tracili nadziei, że w końcu uzyskają rozwiązanie interesujących ich problemów. Chyba Gianeja nie będzie wiecznie milczeć? Jeżeli bowiem zechce kiedyś powrócić do swojej ojczyzny, będzie mogła to zrobić tylko przy pomocy ludzi, przy pomocy ziemskiej techniki.
Zupełnie niedawno nadzieja na przełamanie jej niepojętego milczenia zwiększyła się — dziewczyna zaczęła mówić o przeszłości.
— Opuściłam ojczyznę — powiedziała jedynemu człowiekowi, którego darzyła sympatią — Marinie Muratowej, lingwistce z Leningradu, towarzyszącej jej teraz w podróży — prawie wbrew swojej woli. Dlaczego jednak nie tęsknię za nią? A do was, na Ziemię dostałam się już całkiem wbrew mej woli. Ten lot był dla mnie wyjątkowo nieszczęśliwy, ale zostać tutaj na zawsze… — wzdrygnęła się.
Wreszcie Gianeja zaczęła zdradzać ludzkie uczucia! Przez półtora roku panowała nad sobą, od pierwszej chwili zachowywała się w sposób nienaturalnie spokojny.
— Czy twoja ojczyzna jest lepsza od naszej Ziemi? — zapytała Muratowa w pełni przekonana, że otrzyma odpowiedź twierdzącą.
Omyliła się jednak.
— Nie — odpowiedziała Gianeja. — Ziemia jest znaczenie ładniejsza. Są mi jednak drogie wspomnienia dzieciństwa i młodości.
To było wszystko. Gianeja znów zamknęła się w sobie i nie odpowiadała na dalsze pytania Muratowej, która próbowała kontynuować rozmowę.
Jednak to, co powiedziała, budziło już nadzieję. Gianeję otoczono jeszcze większą uwagą i troską. Postanowiono nie przyspieszać wydarzeń, czekać, kiedy sama zechce mówić.
Muratowa stała się towarzyszką i przewodniczką Gianei. Między dwoma dziewczynami stopniowo nawiązała się przyjaźń. Niewykluczone, że przyczyniło się do tego wprawdzie niewielkie, ale niewątpliwe, zewnętrzne podobieństwo.
Gdzie znajdowała się ojczyzna Gianei? Skąd zjawiła się w tak dziwny i zagadkowy sposób w naszym systemie słonecznym? I jak to możliwe, że stało się to „wbrew jej woli”? Na te pytania mogła odpowiedzieć tylko ona sama. Milczała jednak, milczała już od półtora roku.
Teraz, w gorące lipcowe popołudnie, tajemnicza dziewczyna z innego świata czekała wśród zielonej ukraińskiej równiny na przejazd globekspresu.
Co ją tutaj sprowadziło? Muratowa nie wiedziała. Gianeja tak chciała i to wystarczało. Życzenia jej starano się wypełniać bez słowa. Przypuszczano, że do Połtawy sprowadza ją oczekiwany wkrótce na połtawskim kosmodromie powrót Szóstej Ekspedycji Księżycowej. Trudno było znaleźć inne wyjaśnienie.
Zastanawiający był jednak fakt, że nikt nie mówił Gianei o powrocie „Szóstej”. Skąd się o tym dowiedziała?
Snuto wiele domysłów, ale tylko jedno było niewątpliwe — Gianeja powiedziała, że chce jechać do Połtawy i pokazała to miasto na mapie.
W swoich częstych i długich podróżach po Ziemi zawsze korzystała z komunikacji lądowej i morskiej, nie uznawała natomiast transportu powietrznego. I tym razem wybrała wuczebus, chociaż wiedziała, że ta podróż będzie i dłuższa, i bardziej męcząca.
Może pragnęła przyjrzeć się z bliska ziemskiej przyrodzie?
Czasu było niedużo. Sto kilometrów dla globekspresu jadącego z pełną szybkością to jedynie dziesięć minut. Pasażerowie weszli na niewielkie wzniesienie znajdujące się czterdzieści metrów od automagistrali. Obserwowanie przejścia ekspresu z dołu nie było tak ciekawe.
Pierwsza na szczycie wzgórka znalazła się Gianeja. Dziewczyna była zręczna, jej ruchy były precyzyjne i celowe, wolała biegać niż chodzić. Lekko wbiegła na dość ostry stok, pokonawszy ostatnie metry jednym skokiem.
Na tle błękitnego nieba rysowała się wyraźnie jej zgrabna sylwetka, swobodnie wyprostowane ramiona i dumnie osadzona głowa. W promieniach słońca z daleka ginął zielonkawy odcień jej ciała i Gianeja przypominała brązową statuę odzianą w olśniewająco białą, krótką suknię.
— Wyjątkowo piękna! — zauważył ktoś z pasażerów wuczebusu.
Muratowa była świetną sportsmenką, ale przy wchodzeniu na pagórek została z dziesięć metrów za swoją towarzyszką. Zrównawszy się z nią mimo woli zwróciła uwagę na to, jak spokojnie i równo oddycha Gianeja. Szybkie wejście pod górę najwyraźniej ani trochę jej nie zmęczyło, nie przyśpieszyło bicia jej serca.
— Słyszę jakiś przeciągły łoskot — powiedziała Gianeja wskazując ręką w stronę, z której powinien pokazać się ekspres.
Pociąg był jeszcze bardzo daleko za horyzontem. Nikt na świecie nie mógłby z takiej odległości usłyszeć charakterystycznego szumu jadącego z pełną szybkością globekspresu. Muratowa jednak ani przez chwilę nie wątpiła, że Gianeja rzeczywiście słyszy ten dźwięk. Niejednokrotnie przekonała się, że gość ma fenomenalny słuch.
Przypomniało jej się powiedzenie z dziecinnej bajki: „Słyszał, jak trawa rośnie”.
Od strony wuczebusu metaliczny głos zapowiedział:
— Zbliża się ekspres!
To oznaczało, że mechaniczny kierowca wuczebusu usłyszał odgłos zbliżającego się pociągu. Cybernetyczny automat posiadał taki sam słuch jak i Gianeja.
Pasażerowie przyśpieszyli kroku.
— Co on powiedział? — spytała Gianeja.
Muratowa przetłumaczyła.
— Tak, ekspres jest coraz bliżej — potwierdziła dziewczyna.
Okazało się, że nie wszyscy potrafią pokonać sześć metrów podejścia. Część pasażerów została w połowie zbocza. Do dziewcząt przyłączyło się około dwudziestu osób.
Z tego miejsca linia globekspresu była widoczna jak na dłoni.
— Czy nas stąd nie zmiecie? — zapytał z trwogą ktoś obok Muratowej.
— Skądże — odpowiedział inny. — Od toru dzieli nas ze trzydzieści metrów.
Jak gdyby w odpowiedzi, odezwał się znowu automatyczny „kierowca” wuczebusu.
— Uprasza się o zajmowanie pozycji siedzącej — powiedział dobitnie skandując poszczególne słowa.
Wszyscy natychmiast zastosowali się do zalecenia. Jedynie Gianeja, po przetłumaczeniu jej komunikatu, stała nadal. Muratowa, która już zdążyła usiąść, szybko wstała. Nie mogła dopuścić do tego, żeby oddany pod jej opiekę gość z powodu swojej nieostrożności upadł i doznał choćby niewielkich obrażeń. Stojąc obok Gianei objęła ją mocno za ramiona — taka pozycja była bezpieczniejsza.
Gianeja uśmiechnęła się i objęła Marinę wpół.
„Teraz się nie przewrócimy” — pomyślała Muratowa czując całym ciałem jak pewną podporą jest ta smukła, pozornie delikatna, ale silna ręka.
Chciała podtrzymać Gianeję, a okazało się, że Gianeja podtrzymuje ją.
— Tę linię zbudował twój brat? — nieoczekiwanie spytała Gianeja.
Muratowa drgnęła. Nie, tego już było za wiele! Nigdy w rozmowach nie wspominała o swoim bracie, zgodnie z prośbą Wiktora, który nie chciał, żeby gość wiedział o ich pokrewieństwie. Przecież Gianeja dobrze zna Wiktora i nie podejrzewa, że jest bratem Mariny. Któż jej mógł o tym powiedzieć? I skąd wie, że właśnie Wiktor opracował koncepcję takiej linii?
Olbrzymie, tak niezwykle osadzone oczy uważnie wpatrywały się w Muratową oczekując odpowiedzi. Ledwie dostrzegalny uśmiech błądził w zielonkawych kącikach pięknie zarysowanych ust. I Marinie już nie po raz pierwszy przemknęła przez głowę myśl, że Gianeja udaje — zna ziemski język, w tajemnicy przed nią czyta gazety i czasopisma.
— Nie — machinalnie odpowiedziała Muratowa w swoim ojczystym języku — Wiktor nie budował tej linii, a tylko opracował jej konstrukcję.
— Co powiedziałaś? — zapytała Gianeja.
„Jeżeli udaje, to bardzo wprawnie. Może nie zna rosyjskiego, ale jakiś inny język”.
Muratowa przełożyła to, co powiedziała, na język gościa.
— Nadchodzi! — powiedział ktoś.
Miał na myśli globekspres.
W dali, tam gdzie „szyny” drogi zlewały się w jedną prostą linię, pojawił się jaskrawo świecący punkt. Zbliżał się szybko. Niski, przeciągły łoskot zwiększał się z każdą sekundą.
„Kierowca” wuczebusu uprzejmie informował:
— Globekspres pędzi z szybkością 610 kilometrów na godzinę albo 169,17 metra na sekundę.
Zanim przebrzmiało to zdanie, ekspres zdążył przejechać około dwóch kilometrów i znajdował się już w pobliżu. Wyraźnie można było odróżnić długi, opływowy kształt pierwszego srebrzystometalowego wagonu. W promieniach słonecznych było dobrze widać ciągnący się za ekspresem ogon zwichrzonego powietrza.
Niektórzy z patrzących na wzgórzu zatkali uszy: do olbrzymiego łoskotu dołączył się jeszcze potęgujący się gwizd. Gianeja stała nieruchomo i nie spuszczała oczu ze zbliżającego się pociągu. Już wiele razy jeździła globekspresem, jednak nigdy jeszcze nie widziała go z zewnątrz, w czasie ruchu. Czy mówił jej coś widok pojazdu, czy coś jej przypominał? Kto to mógł wiedzieć?
W chwili gdy krótki skład srebrzystej błyskawicy przemknął obok wzgórza uderzając widzów falą rozbitego pędem powietrza, Muratowa przypadkiem spojrzała w twarz Gianei i zdążyła dostrzec błysk w ciemnych oczach swej towarzyszki.
Co on znaczył? Co go wywołało? Czy był to zachwyt nad potęgą ludzkiej techniki, czy… drwina z jej zacofania?
Kiedy globekspres zniknął za przeciwległą linią horyzontu i ucichł łoskot, Muratowa spytała:
— Jak ci się to podobało?
Gianeja jednak nie odpowiedziała nic.
Obie dziewczyny nie wiedziały, że człowiek, o którym niedawno rozmawiały — Wiktor Muratow — znajdował się w globekspresie, który dopiero co przemknął obok nich.
Wiktor siedział w głębokim miękkim fotelu przy ścianie wagonu i uważnie przeglądał kartki rękopisu.
Tak jak i wszyscy, dowiedział się z gazet, że Gianeja pojechała do Połtawy, a z nią oczywiście jego młodsza siostra. Nie przypuszczał jednak, że parę minut temu znajdował się tuż obok nich. I nawet jeżeliby popatrzył przez okno, to przy takiej szybkości nie mógłby zauważyć grupy ludzi stojących na małym pagórku.
Muratow był bardzo wysokim, mocno opalonym, atletycznie zbudowanym trzydziesto-pięcioletnim mężczyzną. Podobnie jak siostra miał czarne gęste włosy i wąskie oczy. Był więc trochę podobny do Gianei.
Sam jednak nie zauważał tego podobieństwa, które każdemu rzuciłoby się w oczy. Co prawda, raz zwrócono mu na to uwagę, ale Muratow szybko o tym zapomniał.
I nie przypomniał sobie tego nawet teraz, kiedy miał przed oczami fotografię Gianei, naklejoną na jedną z kart rękopisu.
Nawet nie spojrzał na zdjęcie. Nie musiał. Należał przecież do tych nielicznych, którzy pierwsi zobaczyli przybywającą z innego świata dziewczynę, i jej rysy na zawsze wyryły mu się w pamięci. Zarówno okoliczności jak i miejsce tego pierwszego spotkania były niezwykłe.
Szybko przeczytawszy ostatni fragment, a raczej rzuciwszy na niego tylko okiem, Muratow uporządkował strony, starannie wyprostował kartki, złożył rękopis na pół i schował go do kieszeni.
— Nie, to zupełnie nie to! — powiedział zruszywszy ramionami.
— Co: nie to? — zapytał siedzący obok niego w takim samym fotelu starszy, a właściwie stary człowiek o śnieżnobiałych włosach.
— Autor nie ma racji — Muratow dotknął kieszeni, w której leżał rękopis. — To kolejna teoria dotycząca pojawienia się Gianei. Proszono mnie, ażebym przeczytał i wydał swoją opinię.
— Jest ona, oczywiście negatywna?
— Tak.
— Przepraszam, kim pan jest?
Muratow się przedstawił.
— Słyszałem — powiedział staruszek — jakżeby nie, słyszałem, i to nieraz. Ale, nawiasem mówiąc, czy ten globekspres, którym teraz jedziemy, to pański wynalazek?
Muratow uśmiechnął się. Niecodziennie spotykało się człowieka, który nie wiedział, kto skonstruował glob ekspres.
— Nie — odpowiedział. — „Z wynalezieniem”, jak to pan określił, globekspresu nie mam nic wspólnego. Jedyna rzecz, którą mam na sumieniu, to tylko niewielkie zmiany modelu linii, ale nic ponadto.
— Tak, tak, — powiedział staruszek. — Ma pan rację, teraz sobie przypomniałem. Proszę wybaczyć. Skorośmy się już spotkali, to, jeżeli pan pozwoli, ośmielę się zadać pytanie.
„Kto to jest? — pomyślał Muratow. — Ma jakiś dziwny sposób mówienia”.
— Proszę — powiedział głośno.
— Oto jadę — zaczął staruszek. — Cała podróż trwa tylko dwie godziny. Za moich czasów pociąg pospieszny zużyłby na to całą dobę. Jadę i nie wiem, dzięki czemu globekspres mknie z tak szaloną szybkością?
— Dlaczego szaloną?
— No, nie wiem — zirytował się staruszek. — Panu wydaje się to może naturalne, ale dla mnie… dla mnie nie. A więc jeśli jest pan tak uprzejmy, to proszę mi to wytłumaczyć.
Muratow uważnie spojrzał na swego rozmówcę. Tak, ten człowiek jest stary, bardzo stary. Obecnie, kiedy dzięki nauce wielokrotnie przedłużono młodość organizmu ludzkiego, tak pomarszczoną twarz spotykało się bardzo rzadko. Także i fakt, że nie wie on o rzeczach, które znają nawet dzieci, wskazuje na bardzo, bardzo podeszły wiek.
— Proszę wybaczyć — powiedział, naśladując sposób mówienia swojego towarzysza — czy byłby pan łaskaw powiedzieć, ile pan ma lat?
Staruszek zupełnie nieoczekiwanie wesoło się roześmiał.
— Gotów jestem się założyć — powiedział — że zastanawia się pan, skąd się wziął taki nieuk? Proszę nie protestować, nie obraziłem się. To przecież oczywiste, że pan tak myśli. Tak, ze współczesnego punktu widzenia jestem nieukiem. A kiedyś uważano, że jestem bardzo wykształcony. Uczyłem innych. Trudno w to uwierzyć, prawda? — zaśmiał się znowu, jak się wydawało Muratowowi, z lekkim odcieniem goryczy.
Nagle Muratow doznał olśnienia. Czyżby to był on? Wygląda na to, że tak. W tych czasach używano nie tylko nazwiska, ale również „otczestwa”…
— Myli się pan, Mikołaju Adamowiczu — powiedział. — Nikt nie uważa, że jest pan nieukiem.
Staruszek nie zdziwił się.
— Zgadł pan — uśmiechnął się. — Tak, jestem Bołotnikow, Mikołaj Adamowicz, doktor nauk biologicznych z drugiej połowy zeszłego wieku. Mam dziewięćdziesiąt siedem lat. Jeśli dodać jeszcze okres czasu, który spędziłem we śnie, to razem będzie sto dwadzieścia dwa.
— We śnie… — machinalnie powtórzył Muratow.
— No, nie we śnie, a w anabiozie. Niewielka różnica. Anabioza jest również snem, tyle tylko, że głębszym.
Wiktor z ciekawością patrzył na swojego towarzysza.
— Teraz nie powinien się pan dziwić mojej ignorancji w wielu zagadnieniach — kontynuował stary profesor. — Cztery lata to niewiele czasu. Starczyło mi go zaledwie na zaznajomienie się z osiągnięciami w biologii, w mojej dyscyplinie. Wszystko pozostałe wypadło z pola widzenia.
— Rozumiem — powiedział Muratow. — To ciekawe spotkanie. Jestem bardzo zadowolony. Pod tym względem mam w ogóle szczęście. Niejednokrotnie spotykałem się ze sławnymi ludźmi. Być może nie wie pan, profesorze, ale i Gianeja…
— O tym wiem — przerwał Bołotnikow, patrząc na zegarek. — Mamy jeszcze piętnaście minut. Wysiadam w Połtawie.
— O, to mamy dość czasu. Chce pan wiedzieć, w jaki sposób porusza się globekspres?
— Tak, jeśli nie sprawi to panu kłopotu.
— Na pewno zna pan prąd ultrawysokiej częstotliwości. — Bołotnikow skinął głową. — Jeśli mnie nie zawodzi pamięć, to jeszcze przed dniem pańskiego, powiedzmy, „wyjścia z życia” prądy te były przekazywane przez podziemne kable. Autobusy, które pobierały energię z tej sieci, albo jak nazywamy je teraz, wuczebusy, istniały już wtedy…
— Chciał pan powiedzieć, że globekspres…
— Właśnie. Tylko, że teraz prądów o ultrawysokiej częstotliwości nie przesyła się kablami. Znaleziono sposób przesyłania ich wprost powietrzem, tak jak fale radiowe i w dodatku bez strat. Na określonej wysokości nad ziemią rozciąga się, jeśli można tak określić, jednolita warstwa energii. Jeśli przedtem, na przykład, wuczebusy musiały się poruszać tylko tymi trasami, pod którymi biegł kabel, to obecnie mogą się poruszać w każdym kierunku. Ale silniki wuczebusu — to motory elektryczne, a globekspres poruszają silniki odrzutowe. Energia, praktycznie o nieograniczonej mocy, jest pobierana „z powietrza”, a kulkowa zasada ślizgu… znana jest od dawna. Na przykład łożyska kulkowe. Tarcie, jakie powstaje pomiędzy globekspresem a jego podstawą, to znaczy idealnie gładkimi półokrągłymi „szynami”, jest nieznaczne. To wszystko pozwala na rozwinięcie… szalonej szybkości — Muratow uśmiechnął się.
— Patrzcie go, ale złośliwy — powiedział Bołotnikow. — Dziękuję, mój drogi. Wszystko zrozumiałem. Nie przypadkiem mówiono niegdyś: „Dobry majster wszystko potrafi”. Wyjaśnienie proste i wyczerpujące. Zbliżamy się do Połtawy — dodał, popatrzywszy w ogromne na całą długość wagonu okno.
Globekspres mknął z dotychczasową prędkością. Za lustrzaną taflą, jak daleko sięgał wzrok, rozciągała się panorama ogromnego miasta. Wysoko w niebo strzelały iglice wieżowców.
— Nie, to jeszcze nie jest Połtawa — powiedział Muratow. — To Selena, zupełnie nowe miasto, które wyrosło w ciągu ostatnich pięciu lat wokół kosmodromu. To przedmieście Połtawy.
— Ładne przedmieście — Bołotnikow uśmiechnął się. — Większe od dawnych stolic. Nawiasem mówiąc, ostatni raz byłem tutaj równo sto lat temu. Wtedy to była jeszcze niewielka mieścina. Mówię oczywiście o Połtawie, a nie o Selenie.
Globekspres zaczął zmniejszać szybkość. Potężny łoskot, ledwie słyszalny wewnątrz wagonu, teraz jak gdyby całkowicie umilkł. Niewykluczone, że kierujący pociągiem automat, obliczywszy siłę bezwładu, która pozwoli mu dotrzeć do peronu stacji, wyłączył silniki.
Selena została w tyle. Szybko zbliżały się masywy pierwszych budynków Połtawy.
Bardziej niecierpliwi pasażerowie zaczęli wstawać ze swoich miejsc. Wagon nie posiadał żadnych ścianek i przedziałów. Wyglądał jak jedno duże pomieszczenie, którego podłoga zasłana była miękkim, puszystym dywanem. Jego umeblowanie stanowiły stoliczki, barki i szafki na książki oraz przenośne telewizory. Fotele można było postawić, gdzie się miało ochotę, zgodnie z życzeniami pasażerów.
Metaliczny głos zakomunikował:
— Połtawa!
— Żegnaj mój drogi — powiedział Bołotnikow. — Cieszę się, że pana poznałem.
— Jak długo zabawi pan w Połtawie?
— Dwa tygodnie.
— Zatem nie mówię żegnaj, a do zobaczenia. Będę tutaj przez trzy dni.
— Żeby powitać „Szóstą”?
— Tak.
— A więc spotkamy się, jeśli oczywiście będzie pan miał na to ochotę.
— Oczywiście tak. Aha, czy pan wie, że przyjeżdża tutaj również Gianeja?
— Wiem i chciałbym ją zobaczyć. Dotąd nie miałem okazji… Widziałem ją tylko na zdjęciach i na ekranach.
— Czy chciałby ją pan poznać?
— Nawet bardzo, ale jak to zrobić?
— Moja siostra jest tłumaczką Gianei. Niech pan do niej podejdzie, przekaże jej ode mnie pozdrowienia, a ona pana przedstawi Gianei.
— Dziękuję! Na pewno to zrobię. Gianeja bardzo mnie interesuje. Ale, ale! Przy sposobności, czy to jest jej prawdziwe imię? Chcę powiedzieć, czy ono tak samo brzmi w ich języku?
— Nie całkiem tak — Muratow wymówił powoli rozciągając sylaby: — Gij-anej-ja. Tak w przybliżeniu brzmi to imię. I tak przedstawiła się półtora roku temu podczas pierwszego spotkania z ludźmi. Nazwaliśmy prościej — Gianeja.
— A ona?
— Od razu to zaakceptowała.
— Czy pan zna ich język?
— Znam te słowa, które zdołałem zapamiętać. Mniej więcej dwieście.
— Czy to jest trudny język?
— Nie, nie bardzo. Zdziwi pana to, co teraz powiem. W tym języku wyczuwam coś znajomego.
— Czyż to możliwe? Język innej planety…
— I mnie również to dziwi. Jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że te słowa brzmią jakoś swojsko. Być może kiedyś będzie wiadomo więcej… Tymczasem wiemy bardzo niewiele. Ta dziwna dziewczyna nie chce nas nauczyć swojego języka.
— Ale dlaczego?
— Na to może odpowiedzieć tylko Gianeja. Proszę próbować.
Globekspres zatrzymał się. Peron dworca osłaniała ślepa ściana ochronnego tunelu. W podłodze otworzył się właz (pozornie jednolity dywan rozdzielił się w tym miejscu). Skądś z niższej części wagonu spuszczono w dół szerokie schody.
Bołotnikow raz jeszcze pożegnał się z Muratowem, raz jeszcze podziękował mu i wysiadł. Razem z nim wysiadło około dziesięciu osób. Z dołu weszli inni pasażerowie.
Muratow nie wychodził na peron — wiedział, że globekspres zatrzymuje się tylko cztery minuty.
Dano sygnał do odjazdu. Właz wagonu zamknął się. Dywan zsunął się z powrotem i nie można było zauważyć, gdzie znajduje się wejście.
Wagon zakołysał się ledwo dostrzegalnie. Odpłynęły gwałtownie, zniknęły ściany tunelu, pociąg wydostał się pod otwarte niebo. Coraz szybciej i szybciej migały za oknem znikające domy Połtawy, globekspres gwałtownie przyśpieszał.
Wkrótce miasto zniknęło za horyzontem. Po obu stronach toru rozpościerały się rozległe żółte pola. Wszędzie widać było kombajny elektryczne. Ogromne, nieruchome z pozoru, powoli pełzły pośród morza zbóż. Trwały drugie w tym roku żniwa.
Muratow poczuł głód. Bufecik „zaopatrzył” go w filiżankę gorącej czarnej kawy i kanapki.
Wracając do swego fotela, Wiktor przypomniał sobie Bołotnikowa.
„Miły staruszek! — pomyślał. — Zdziwaczały, ale bardzo sympatyczny. Ciekawe, jak potraktuje go Gianeja”.
Dziewczyna z innego świata traktowała ludzi w różny sposób, jednak ze szczerością, na jaką nie zawsze stać było mieszkańców Ziemi. Do jednych się uśmiechała, chętnie pozwalała im ściskać sobie rękę, do drugich z miejsca czuła antypatię. Zdarzało się, że odwracała się plecami do człowieka, który pragnął ją poznać. I nigdy nie tłumaczyła, dlaczego się jej nie podoba ten lub inny. Zauważono, że najczęściej dobrze odnosiła się do ludzi wysokich, podczas gdy ludzie niscy, prawie z reguły, nie budzili jej sympatii.
Podczas pierwszych miesięcy pobytu na Ziemi Gianeja pozdrawiała ludzi podnosząc otwartą dłoń na wysokość ramienia, jednak potem przestała to robić. Milcząc wyciągała rękę do uścisku, ale nigdy nie odpowiadała w ten sam sposób.
„Czy nudzi się na Ziemi? — myślał Muratow. — Czy tęskni za swoją ojczyzną? Dlaczego nie chce bliżej, dokładniej poznać Ziemi i jej mieszkańców? Co Gianeja chce osiągnąć przez swoje uporczywe milczenie?”
Muratow nie wątpił, że dziewczyna zachowuje się w ten sposób nie bez powodu. Musiała istnieć przyczyna, i to przyczyna poważna. Ale jaka? Tajemniczość Gianei drażniła Muratowa. Właśnie dlatego opuścił tajemniczego gościa zaraz po sprowadzeniu go na Ziemię. Nie lubił zagadek, a tu miał do czynienia nawet nie z zagadką, ale z nieodgadnioną tajemnicą. Od pierwszego dnia, od pierwszej chwili pojawienia się na Ziemi, Gianeja zamknęła się w sobie, postępując prawdopodobnie zgodnie z powziętym już poprzednio planem. Muratow, lepiej niż inni, zdawał sobie z tego sprawę, był przecież świadkiem pierwszych godzin i dni pobytu Gianei wśród ludzi.
„Musi być jakaś przyczyna, musi — myślał często. — I kto wie, czy poznanie tej przyczyny nie jest o wiele ważniejsze niż to, czego chcą się dowiedzieć od Gianei nasi uczeni”.
Rękopis, który przeczytał, rozmowa z Bołotnikowem, ponownie któryś już raz z rzędu, skierowały jego myśli ku zdarzeniom z przeszłości.
Pamiętał w najdrobniejszych szczegółach wszystko, co poprzedziło pojawienie się Gianei…