CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Drogi Wiktorze!

Bardzo proszę, żebyś przyjechał do mnie. Natychmiast. W końcu udało mi się odnaleźć w przestrzeni obiekt, którego obecność w systemie słonecznym podejrzewano jeszcze w ubiegłym wieku. Pamiętasz, opowiadałem ci o nim. Jednak nie wszystko rozumiem. Kryje się w tym coś dziwnego. Przyjeżdżaj. Wspomnimy dawne lata — razem pomyślimy. Problem jest bardzo interesujący, nie będziesz żałował. Przyjedź koniecznie. Jesteś mi bardzo, bardzo potrzebny!!!

Siergiej

Muratow dwukrotnie przeczytał krótki list przyjaciela. Było oczywiste, że Sinicyn pisał go w stanie nerwowego podniecenia. Wskazywało na to i niezwykłe u niego niechlujstwo językowe, i trzykrotnie powtórzona prośba o przyjazd. Także charakter pisma był nerwowy i wyraźnie pospieszny. Nie pasowało to do zawsze opanowanego, zrównoważonego w słowie i gestach astronoma. I po co pisać, kiedy można wszystko szybciej i prościej powiedzieć przez radiofon.

O jaki obiekt chodzi? Muratow absolutnie nie pamiętał, by przyjaciel opowiadał mu o czymkolwiek podobnym.

Idzie na pewno o jakieś odkrycie astronomiczne. Wskazują na to określenia takie, jak „przestrzeń”, „system słoneczny”. Ale przecież Siergiej wie, że on, Wiktor, nigdy specjalnie nie interesował się ciałami niebieskimi, że jego znajomość astronomii ogranicza się do ram szkolnego programu. Na jaką więc pomoc liczy?

Najprościej było podejść do radiofonii i wywołać obserwatorium, w którym pracował Sinicyn. Muratow jednak stawiał sobie zawsze za punkt honoru samodzielne rozwiązywanie każdej, najdrobniejszej nawet zagadki.

Tak samo i teraz. W liście było coś niejasnego. Siergiej prosił o przyjazd, nie napisał jednak po co, trzeba się zatem domyślić samemu.

Muratow badawczo wpatrywał się w każde słowo.

„Choćby był największym nawet niechlujem i choćby mu się najbardziej nawet śpieszyło — myślał — powinien był napisać, o co chodzi”.

„Coś dziwnego!” To chyba jest klucz do zrozumienia tej zagadki. Siergiejowi udało się odkryć coś nowego w systemie słonecznym. Jest to rzecz dziwna sama w sobie, ponieważ system słoneczny został jakoby zbadany wzdłuż i wszerz. I oto odnaleziony przez niego „obiekt” dziwnie się zachowuje. Siergiej nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Na to właśnie wskazują słowa: „pomyślimy razem”.

Tak! Teraz dalej…

„Wspomnimy dawne lata”. O co może chodzić? Przecież nie o sport. Obaj w młodości lubili razem rozwiązywać zagmatwane zadania matematyczne. Zgadza się! Na czymże mogą polegać „dziwności" astronomicznego układu? Tylko na ruchu ciała i jego orbicie. I, w końcu, „interesujący problem”! Jasne! Siergiej potrzebuje pomocy matematyka, żeby określić, po jakiej orbicie porusza się „obiekt”.

Muratow uśmiechnął się. Musiał myśleć przez całe pięć minut, gdy wszystko było właściwie jasne i nie było żadnej zagadki.

Był zajęty i nie zamierzał rzucać pracy. Może dałoby się pomóc przyjacielowi nie ruszając się z miejsca? Czy naprawdę musi się tam zjawić osobiście?

Muratow podszedł do aparatu, ale nie udało mu się porozmawiać z Siergiejem. Ktoś z pracowników obserwatorium oświadczył, że „Sinicyn od dwóch dni nie wychodzi ze swego gabinetu. Zabarykadował się i nie odpowiada na żadne wezwania”. „Jak to, nie je, nie śpi?” — zapytał Muratow. „Na to wygląda” — brzmiała odpowiedź.

Siergiej był właśnie taki. Jeżeli coś go bardzo zafrapowało, potrafił pracować dniem i nocą bez chwili odpoczynku. Widocznie problem, który rozwiązywał, był bardzo interesujący.

Nie zostawia się trzykrotnie powtórzonej prośby przyjaciela bez odpowiedzi. Nie zastanawiając się dłużej Muratow wyleciał tego samego dnia.

Gdyby mógł przewidzieć, co kryje się za tym listem! Czy pojechałby wtedy do Siergieja?…

Rzucając poprzednią pracę Muratow, jak zawsze, chciał natychmiast zabrać się za nową. Wydawało mu się, że trzy godziny, które zajmie mu podróż, to bardzo długi okres czasu.

Transatlantycki odrzutowiec przelatywał właśnie nad obserwatorium. Lotnisko znajdowało się ponad tysiąc kilometrów dalej na zachód. A to znaczyło, że trzeba będzie jechać z powrotem jakimś lądowym środkiem lokomocji i stracić jeszcze dwie godziny…

Muratow oświadczył, że chce wyskoczyć na spadochronie. Radiotelegrafista wywołał obserwatorium. Odpowiedziano stamtąd, że na miejsce lądowania wyślą rakietoplan.

— Czy już pan kiedyś skakał? — zapytał jeden z członków załogi, pomagając Muratowowi zapiąć pasy spadochronu.

— Tylko raz, jeszcze w szkole. A czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

— Po prostu lecimy na wysokości siedmiu kilometrów. Musi pan skakać z opóźnionym otwarciem spadochronu.

— A co, czy to bardzo skomplikowane'?

— Nie, nic szczególnego. Spadochron działa automatycznie, otworzy się sam w odpowiednim momencie. Ponieważ nie jest pan jednak przyzwyczajony, opadanie bez spadochronu może być nieprzyjemne.

— Proszę się nie martwić. Mam mocne nerwy.

Rakietoplan zjawił się w dwie minuty po pomyślnym wylądowaniu Muratowa.

W pięć minut później Muratow wchodził już do jednego z budynków naukowego miasteczka, w którym, jak mu powiedziano, znajdował się gabinet Sinicyna.

Na pukanie nikt nie odpowiedział.

Muratow zastukał mocniej.

— Jestem zajęty, proszę mi nie przeszkadzać — usłyszał wściekły głos Siergieja.

— W takim razie — śmiejąc się odpowiedział Muratow — odlatuję z powrotem. Otwórz, wariacie! To ja, Wiktor.

Rozległy się szybkie kroki i drzwi otworzyły się.

Muratow zaskoczony widokiem, jaki mu się przedstawił, wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Sinicyn stał przed nim tylko w slipach i pantoflach na bosych nogach. Twarz miał umorusaną smarem i jakąś ciemną farbą. Kosmyki zmierzwionych włosów sterczały na wszystkie strony.

W gabinecie panował zaduch.

— Co tu się dzieje? W wolnych chwilach zajmujesz się remontem? Czemu tu tak gorąco?

— Po pierwsze, dzień dobry! — spokojnie powiedział Sinicyn. — Dziękuję, że przyjechałeś. Jesteś mi bardziej potrzebny teraz, niż wtedy kiedy pisałem list. Wprost niezbędny. A upał… popatrz — wskazał na niewielką podręczną elektronową maszynę liczącą, która stała przy biurku. — Ten portable nie jest obliczony na trzydzieści godzin nieprzerwanej pracy.

— Czemuż ją więc nieszczęsną tak dręczysz? — Muratow uważnym spojrzeniem ogarnął gabinet.

Podłoga była zarzucona stosami polietylenowych płytek — programów. Leżały wszędzie: przy maszynie, na dywanie zakrywającym środek pokoju, nawet przy drzwiach. Widocznie gospodarz gabinetu rzucał je, gdzie popadło. Ubranie Sinicyna także było porozrzucane na krzesłach i tapczanie. Okna były szczelnie zasłonięte ciężkimi portierami. Paliły się żyrandole i parę stojących lamp.

Wymowny obraz. Na pewno Siergiej nawet nie wie, że jest już dzień, a nie noc.

— Nic nie wychodzi? — zapytał drwiąco Muratow.

— Przeklęta zagadka! Można rwać włosy z głowy z rozpaczy.

— Zdaje się, że próbowałeś to robić. Słuchaj, kochany, w ogóle cię nie poznaję. Sądzisz, że czegoś dokonasz w takim stanie? Nie pytam, czy spałeś w nocy, bo widać, że nie. Jadłeś coś przynajmniej?

— Zdaje się.

— Właśnie, zdaje się. A mnie się nie zdaje. Która jest godzina?

— Godzina?

— Właśnie! — Muratow wzruszył ramionami. — Masz do wyboru: albo natychmiast weźmiesz kąpiel, zjesz śniadanie i położysz się spać. Natychmiast! Albo zaraz wyjeżdżam. Zrozumiałeś?

— Spać? — warknął Sinicyn. — Znalazłeś odpowiednią porę. Siadaj i słuchaj.

— Niczego nie będę słuchać. Nie mam ochoty gadać z takim straszydłem. Do czego ty jesteś podobny? Szkoda, że nie ma tutaj lustra.

Muratow podszedł do okna i podniósł portierę, promienie słońca wtargnęły do gabinetu — i otworzył na oścież okno.

— O właśnie! — Spotkawszy zdziwione spojrzenie przyjaciela, Muratow się uśmiechnął. — Teraz jest druga godzina po południu! Po południu, a nie w nocy, jak ci się zapewne wydaje.

— Druga godzina?

— Właśnie, wedle czasu miejscowego.

Sinicyn od razu spuścił z tonu.

— Dobrze — odpowiedział — przyjmuję twoje ultimatum. Okazuje się — dodał, uśmiechając się — że „dręczyłem” maszynę nie trzydzieści, a ponad pięćdziesiąt godzin. Dlatego się przegrzała.

— Jeszcze lepiej. Dwie doby bez spania i jedzenia! I taki człowiek chce rozwiązać złożony matematyczny problem! W tej sytuacji nie tylko twoja maszynka, ale nawet mózg elektronowy Instytutu nic ci nie pomoże.

— Nie może pomóc. Nic nie pomoże, jeśli ja sam czy też ty nie sformułujemy prawidłowych przesłanek. Sto dwadzieścia siedem wariantów! — zawołał Sinicyn. — Sto dwadzieścia siedem! I wszystko na nic.

— Ubieraj się! — Muratow podniósł drugą portierę, wyłączył maszynę i zgasił światło. — Przecież nie pójdziesz tak do domu. To nie plaża.

Sinicyn zaczął się powoli ubierać.

Coś jakby żal czy niezadowolenie zatliło się w duszy Muratowa. Siergiej pójdzie i prześpi z dziesięć godzin, nie mniej. A co on będzie przez ten czas robił?

— A jeżelibyś tak krótko… — niepewnie powiedział — najogólniej? O co chodzi?

Sinicyn spojrzał zdumiony na przyjaciela i obaj roześmieli się.


Nad kontynentem Ameryki Południowej wygwieżdżonym kobiercem rozłożyła się noc. Księżyc nie świeci. Do okna gabinetu zagląda Krzyż Południa. W aksamitnoczarnej otchłani migoczą niezwykłe gwiazdozbiory. Gdzieś między nimi, blisko, bardzo blisko Ziemi płynie, być może właśnie teraz, tajemnicza zagadka.

Muratow powoli chodzi po gabinecie, nie wiadomo, który już raz przecina go wzdłuż i w poprzek. Okna są otwarte na oścież. Pali się tylko jedna lampa stołowa, która oświetla część pokoju i pulpit maszyny liczącej.

W gabinecie panuje wzorowy porządek. Perforowane karty rozrzucone przez Sinicyna po całym pokoju są ułożone w trzech równych stosach na brzegu stołu. Po drugiej stronie wznosi się znaczny stos nowych, zużytych już przez Muratowa. Wszystko na próżno! Zagadka jest dalej nie rozwiązana.

Sto dwadzieścia siedem wariantów Sinicyna i siedemnaście Muratowa. I ciągle w tym samym miejscu!

W ciągu dnia rozmawiali ze sobą przez dwie godziny. Siergiej odzyskał spokój i właściwą sobie precyzję. Zreferował Muratowowi problem szczegółowo i gruntownie. Teraz Wiktor wie tyle samo, co i Siergiej.

Naturalnie można by się zwrócić o pomoc do Instytutu Kosmonautyki. Siergiej jednak nie chce tego zrobić i Wiktor zgadza się z nim. Sam rozpoczął i sam doprowadzi sprawę do końca. Instytut tak czy owak trzeba będzie zawiadomić, ale to przecież zupełnie co innego, kiedy zwraca się do nich z rozwiązanym problemem, a co innego, kiedy przychodzi się z pustymi rękoma. Człowiek nie lubi przyznawać się do tego, że jest bezradny. Siergiej ma rację! Nie chodzi tutaj o niego, Wiktora. Nigdy przed sobą niczego nie ukrywali. Jeżeli zagadkę rozwiąże Wiktor, to będzie tak samo, jakby rozwiązał ją Siergiej.

Tak, ale jak znaleźć to rozwiązanie?

Mimo pozornego spokoju, Muratow jest niezwykle zdenerwowany. Minęło już dziesięć godzin, a Siergiej wciąż śpi kamiennym snem. Tymczasem on drepcze w miejscu i ani na krok nie przybliżył się do rozwiązania. To mu się jeszcze nie zdarzyło. Co prawda na taki problem natknął się po raz pierwszy.

A wydawało się, że to jest takie proste. W ciągu jednego tygodnia radiolokator ośmiokrotnie złapał w przestrzeni nieznany obiekt. Osiem punktów na orbicie! A przecież wystarczą trzy, żeby szybko i dokładnie obliczyć właściwą orbitę.

Jednak obliczenia ciągle prowadzą w ślepą uliczkę, są absolutnie sprzeczne z prawami mechaniki nieba.

Może to nie jest jeden obiekt? Może są dwa, trzy czy więcej? Siergiej jednak uważa, a Muratow zgadza się z nim, że to nieprawdopodobne. Kilka obiektów w pobliżu Ziemi i żaden z nich nie znalazł się dotąd w polu widzenia teleskopu? Nieprawdopodobne! Na pewno obiekt jest tylko jeden.

Siergiej wyliczył wszystkie możliwe orbity dla jednego lub dwóch obiektów we wszystkich możliwych kombinacjach ośmiu punktów. Żadnej nie można było przyjąć. Muratow zaczął prowadzić wyliczenia dla trzech obiektów, ale wkrótce zaniechał tej pracy.

Do rozwiązania należało zabrać się w inny sposób. Wiedział, że zadanie jest proste. Inaczej być nie mogło. To tylko wydaje się trudne. Wystarczy wpaść na właściwy pomysł, a wyliczenia będą fraszką. Gdzież jednak ten dobry pomysł?

Muratow siadł na tapczanie, oparł się na miękkiej poduszce, położył ręce pod głową. W takiej pozycji najlepiej się myśli.

Od okna powiał przyjemny chłód. Upał przeniósł się wraz ze słońcem na drugą półkulę.

Zegarek wskazuje godzinę dziewiątą. To jednak dziewiąta wedle czasu moskiewskiego. Wedle czasu miejscowego jest druga godzina w nocy.

Muratow uśmiecha się. Wygnał Siergieja spać, a sam… zajął jego miejsce i nie śpi już dwadzieścia pięć godzin.

Ale za nic w świecie nie położy się, dopóki Siergiej się nie wyśpi. Pracując na zmianę, będą ślęczeć dopóty, dopóki rozwiążą problem, bądź znajdą prawdopodobną hipotezę, a wtedy będzie można bez wstydu zwrócić się do Instytutu Kosmonautyki.

A więc, co wiadomo?

Muratow przypomina sobie opowiadanie przyjaciela…



Pierwsza wzmianka pochodzi z dwudziestego wieku. W 1027 roku K. Stermer zaobserwował niezrozumiałe odbicie fali radiowej od jakiegoś ciała znajdującego się w pobliżu Ziemi. Jakiego? Tego nie wyjaśniono. Wtedy Jednak zlekceważono znaczenie obserwacji Stermera. Pięćdziesiąt lat później historia się powtórzyła. I znowu nikt się nie zainteresował dziwnym zjawiskiem — promień radiowy odbijał się jakby od pustego miejsca. Oba fakty tłumaczono pomyłką obserwatorów. U schyłku dwudziestego wieku o mało co nie skończył się tragedią wypadek, który zdarzył się pasażerskiemu gwiazdolotowi „Ziemia — Mars”. W odległości dwustu tysięcy kilometrów od Ziemi gwiazdolot spotkał się z nieznanym ciałem niebieskim, którego zbliżenie się do statku nie zostało w porę zanotowane przez bardzo precyzyjne i czułe przyrządy znajdujące się w kabinie nawigacyjnej. Coś otarło się o burtę i pozostawiło głębokie wklęśnięcie. Dobrze, że wszystko skończyło się szczęśliwie, gwiazdolot nie rozwinął jeszcze pełnej szybkości. Również i w tym wypadku znaleziono „naturalne” wyjaśnienie — meteoryt, defekt lokatora. Czwarty wypadek zdarzył się całkiem niedawno. Statek transportowy wystartował w kierunku Wenus. Miał na pokładzie materiały budowlane i aparaturę naukową dla budowanej na tej planecie stacji Służby Słońca. Załoga statku składała się z dowódcy, nawigatora i radiotelegrafisty. Zaraz po starcie odebrano komunikat, że lokatory wykryły jakieś ciało o średnicy czterdziestu metrów, którego trasa przecina się z kursem statku. I tym razem statek nie rozwinął jeszcze pełnej szybkości. Można więc było w porę zahamować i uniknąć zderzenia. Nawigator zdążył skierować znajdujący się na pokładzie nieduży teleskop ściśle według promienia lokatora, niczego jednak nie zauważył. Radiotelegrafista statku zakomunikował, że w miarę tego, jak nieznane ciało przybliżało się do gwiazdolotu, słabł sygnał na ekranie lokatora, a w momencie największego zbliżenia zniknął całkowicie. To było zupełnie niezrozumiałe. Teraz już nie można było „wymigać się”, zwalając winę na meteoryt albo defekt lokatora — fakt został bowiem potwierdzony przez zapis automatów. W Instytucie Kosmonautyki zaczęto się niepokoić. Należało za wszelką cenę znaleźć nieznane ciało, które zagrażało bezpieczeństwu międzyplanetarnych dróg. Obserwatoria rozpoczęły więc poszukiwania. Uczestniczył w nich od początku Sinicyn. Dysponował najnowszym urządzeniem radiolokacyjnym o wielkiej mocy, którym posługiwano się w obserwatorium przy pracach związanych z „profilem Księżyca”. Okrągłą dobę, dniem i nocą, niewidzialny promień przeszukiwał przestrzeń w promieniu czterystu tysięcy kilometrów od Ziemi. I oto tydzień temu, po przyjściu rano do pracy, Sinicyn zobaczył na taśmie autografu upragniony sygnał. O godzinie trzeciej pięćdziesiąt dziewięć i pół minuty, na wysokości dwustu osiemnastu tysięcy kilometrów przeleciało jakieś ciało o średnicy czterdziestu metrów, posuwając się ze wschodu na zachód, to jest w kierunku obrotu Ziemi. Dwie doby później, ale już w ciągu dnia, w tej samej części nieba, ale na innej wysokości, lokator znowu „zobaczył” coś, co miało takie same rozmiary, ale leciało z inną szybkością. Powtórzyło się to osiem razy. We wszystkich obserwacjach powtarzały się wymiary obserwowanego ciała, różne natomiast były jego wysokość i szybkość. Próba zobaczenia obiektu przez wizjoteleskop nie powiodła się — nie udało się go wykryć. Nie zdziwiło to nikogo; teleskop naprowadzono jedynie w przybliżeniu, a ciało było przecież bardzo małe. Nie znano jeszcze jego orbity. W Instytucie Kosmonautyki już wiedzieli o pierwszym sukcesie i czekali na dokładny raport Sinicyna.

Czy trzeba będzie przyznać się do bezradności?…

Muratow ponad godzinę siedział nie zmieniając pozycji i intensywnie myślał. Nie wierzył już, że ciało może być tylko jedno, nabierał pewności, że jest ich kilka. I nie trzy albo cztery, ale dwa. Wynika to z wyliczeń zrobionych przez Sinicyna i przez niego. Dwa, tylko dwa! Obracają się dookoła Ziemi w ten sposób, że jedno znajduje się zawsze naprzeciw drugiego, po obydwu stronach planety.

Ale taką możliwość uwzględnił już Siergiej. I zajął się obliczaniem możliwych orbit. I wyszły mu absurdy.

Muratow nie wątpi, że wyliczenia przyjaciela są prawidłowe. Nawet mu nie przychodzi do głowy, że mógł popełnić jakiś błąd. U Siergieja wszystko jest poprawne, wszystko oprócz…

Muratow zrywa się z tapczanu i podchodzi do stołu. Tak, należy sprawdzić i taki wariant, nawet jeśli wydaje się nierealny. Siergiej wyszedł z założenia, że mają do czynienia z dwoma naturalnymi ciałami, które poruszają się według praw przyciągania. Wtedy, oczywiście, żadna z hipotetycznych orbit nie będzie odpowiadała faktycznemu ruchowi ciał, ale jeżeli są one… sztuczne…

Na korzyść podobnego przypuszczenia przemawia wiele. Po pierwsze, ciała są niedostrzegalne przez wizjoteleskop nawet z bliskiej odległości. Staje się to zrozumiałe, jeśli przyjąć, że są one pomalowane na czarno i dlatego nie odbijają promieni słonecznych. Takich barw nie mogą mieć ciała naturalne. Po drugie, radiolokatory „widzą” je z odległości, a nie „widzą” z bliska. To trudniej wyjaśnić, ale można założyć (jak już fantazjować to do końca), że ci, którzy je wystrzelili, chcieli utrudnić ludziom ich znalezienie. I po trzecie, ciała poruszają się w kierunku odwrotnym do ruchu planet, odwrotnym do ruchu Ziemi. To, co prawda, zdarza się w przyrodzie, ale bardzo rzadko. Zatem sztuczne sputniki Ziemi zostały skądś wystrzelone.

Muratow przypomina sobie, że taką hipotezę postawiono już w wieku dwudziestym. Kiedyś o niej czytał. Jak się autor nazywał? Muratow szuka w pamięci. Tak, Bracewell.

„Ale przecież sztuczne sputniki, stworzone przez ludzi, poruszają się zgodnie z prawami przyciągania — myśli. — Tak, ale nie mają silników, poruszają się prawem inercji. Jeśli działa jeszcze jakaś uboczna siła, orbita może przybierać najdziwniejszy zarys”.

Czy ta nowa przesłanka ułatwia zadanie? Nie, raczej utrudnia. W jaki sposób wyliczyć trajektorię, jeżeli zupełnie nie zna się jej celu?

W tropiku dnieje szybko. Promienie wstającego słońca rozpraszają mrok w kątach gabinetu. Lampa świeci już mętnym, żółtym światłem. Lecz Muratow tego nie zauważa. Perforowane karty nikną w maszynie jedna po drugiej. Na ekraniku pojawiają się wyniki obliczeń. Elektronowy matematyk dobrze pomaga żywemu.

Orbity, orbity, orbity! Tylko o nich jest w stanie myśleć Muratow.


Dokładnie o dziewiątej rano Sinicyn świeżo ogolony i starannie uczesany, w lekkim białym garniturze, ożywiony i nawet wydawałoby się wesoły podszedł do drzwi swojego gabinetu. Wesołość była pozorna, w rzeczywistości był niespokojny i zdenerwowany. Czy Wiktorowi udało się chociażby częściowo choć cokolwiek przybliżyć do rozwiązania? Czy wpadł na jakiś sposób, który rozjaśniłby nieco mroki kosmicznej tajemnicy?

Sinicyn doskonale znał przenikliwy umysł Wiktora, jego olbrzymie zdolności matematyczne i niezwykle rozwiniętą wyobraźnię, tak bardzo potrzebną w badaniach, a tego brak właśnie Sinicynowi. Sinicyn to praktyk, Muratow — teoretyk.

Siedemnaście godzin pracy (Sinicyn nawet przez chwilę nie wątpił, że Wiktor pracował przez całą noc) powinno przynieść jakieś rezultaty.

Nie wolno zwlekać. Z Instytutu Kosmonautyki w każdej chwili mogą zażądać przekazania wszystkich materiałów. Wtedy nie będzie można odmówić. Sinicyn dobrze wiedział, że międzyplanetarne szlaki są od jakiegoś czasu zamknięte. W oczekiwaniu na oczyszczenie przestrzeni okołoziemskiej na kosmodromach stoją unieruchomione gwiazdoloty. A liczne ekspedycje, które znajdują się na Wenus, na Marsie, na sputnikach większych planet, na asteroidach… Drogi prowadzące w kierunku Ziemi są dla nich zamknięte. Wszyscy czekają!

Otworzywszy drzwi, Sinicyn ze zdumieniem zatrzymał się na progu.

Portiery opuszczone, w pokoju półmrok. Na tapczanie z rękami pod głową (znana poza!) spokojnie śpi Wiktor.

Zdumienie trwało tylko chwilę. Czyżby?!

I radość, bezmierna radość ogarnęła Siergieja. Rzucił się natychmiast do stołu, nie wątpiąc, że znajdzie tam coś niesłychanie ważnego, rozstrzygającego. Przecież Wiktor nie mógł zasnąć nie znalazłszy rozwiązania? Rzeczywistość nie zawiodła jego oczekiwań. Na niewielkiej kartce papieru wyrwanej z bloku Sinicyn przeczytał:

Sierioża, krzycz hura! Dzisiaj wieczorem, otrzymamy fotografią pierwszego twojego „obiektu’, a jutro rano — drugiego. Orbita jest na ekranie. Drugą oblicz sam. Nie jestem twoim murzynem. Zmęczyłem się jak pies. Dobrej nocy!

Wiktor

Dobrze już, podpowiem! Obydwa obiekty mają jedną i tę samą masę. Zapamiętaj!

II

Wybitni uczeni Instytutu Kosmonautyki nie zamierzali tracić czasu. Natychmiast oddano głos Sinicynowi. Mówił zwięźle:

— Dookoła Ziemi, prawdopodobnie od bardzo dawna, krążą dwa sztuczne sputniki o nieznanym pochodzeniu. Oba mają jednakową wielkość, wewnątrz są puste. Kształt wydłużony, w przekroju podłużnym — elipsa, w poprzecznym — koło. Długość — czterdzieści metrów. Dane te jednak mogą okazać się niezupełnie ścisłe. Orbity spiralne. Oba ciała albo się przybliżają do Ziemi, albo się od niej oddalają. Szybkość obu ciał, co potwierdziły obserwacje lokatorów, bezustannie się zmienia. Średnia odległość od centrum Ziemi wynosi: dla pierwszego sputnika dwieście osiemnaście tysięcy kilometrów, dla drugiego — sto osiemdziesiąt sześć tysięcy. Sputniki są, prawdopodobnie, metalowe, nie można jednak określić ciężaru właściwego, nie wiadomo również, co znajduje się wewnątrz. Szybkość pierwszego sputnika wynosi pięć i pół kilometra na sekundę, drugiego — siedem. Uzyskane dane pozwalają przypuszczać, że na obu sputnikach pracują jakieś silniki. Pojawiły się w pobliżu Ziemi najprawdopodobniej w roku 1927 albo nawet wcześniej. Gdyby krążyły po spiralnej orbicie jedynie prawem inercji, spadłyby dawno na Ziemię albo na Księżyc. Orbity obliczył znany matematyk Wiktor Muratow oraz częściowo ja. Położenie obu sputników na orbitach dokładnie zarejestrowano o godzinie zero dzisiejszej doby i może ono być z łatwością obliczone dla każdego momentu. Nie udało się ich dotąd zobaczyć przez wizjoteleskop, chociaż ich czterdziestometrowa średnica całkowicie na to pozwala. Muratow wysunął hipotezę, że niewidocznymi czyni je czarny kolor, który nie odbija promieni słonecznych. Spróbowaliśmy otrzymać fotografię w promieniach podczerwonych. Przecież, jeżeli są czarne, to powinny być silnie nagrzane przez promienie słoneczne. Jednak zdjęcia nie udało nam się otrzymać, chociaż czas naświetlania był bardzo długi. Tak samo nie powiodły się próby zastosowania klisz, czułych na promienie ultrafioletowe, a także promienie Roentgena. Osobiście wydaje mi się, że sputniki nie są całkowicie czarne, a odwrotnie — całkowicie białe. Kryje się tu trudna do wyjaśnienia zagadka. To jest wszystko, co mogę w tym momencie przedstawić Radzie. W naszym obserwatorium w dalszym ciągu prowadzone są poszukiwania sputników przy pomocy radiolokatorów.

— Czy nie próbowaliście uzyskać fotografii w promieniach gamma? — zapytał ktoś.

— Nie mieliśmy takich klisz, ale już złożyliśmy zapotrzebowanie. Natychmiast po ich otrzymaniu zrobimy i taką próbę.

— Nie możemy czekać i spokojnie prowadzić doświadczeń — powiedział przewodniczący Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki, profesor Henry Stone. — Na kosmodromach stoją wszystkie gwiazdoloty Ziemi, przerwano wszystkie prace w kosmosie. Taki stan nie może trwać dłużej. Powinniśmy dokładnie wiedzieć, i to jak najszybciej, co to są za ciała. Nie można opierać bezpieczeństwa komunikacji międzyplanetarnej na hipotezach i nie sprawdzonych danych. Jeżeli z jakiegoś powodu ciała są niewidoczne, nie ma pewności, że orbity zostały dobrze wyliczone…

— Zarówno ja, jak i Muratow, jesteśmy o tym przekonani — wtrącił Sinicyn.

— Jeżeli ciała są niewidoczne — powtórzył Stone, mimochodem spojrzawszy na Sinicyna — to mamy tylko jedno wyjście: wystartować w ich kierunku i, że tak powiem, „dotknąć je palcem”. Proszę, żeby towarzysz Sinicyn się nie obrażał. Sam nam powiedział, że jego zdaniem na sputnikach pracują silniki, które nieustannie zmieniają ich szybkość. Jaką mamy pewność, że orbity nie zmieniają się także? Może się to zdarzyć w każdej chwili. Nie wiemy, kto i w jaki sposób nimi kieruje. Ludzie? To mało prawdopodobne. Nie jest wykluczone, że mózg elektronowy. Nie znamy jego programu. Spory i dyskusje odłóżmy na bardziej odpowiednią chwilę. Pytanie pierwsze: czy można w pełni zaufać danym, które uzyskaliście?

— Znamy wszyscy nazwisko Muratowa — odpowiedział młody na pozór, ale w rzeczywistości sześćdziesięcioletni profesor Matthews. — Również znamy dobrze Sinicyna. Według mnie, należy sądzić, że w obecnej chwili orbity sputników są zgodne z wyliczeniami. Proszę powiedzieć — zwrócił się do Sinicyna — czy wyliczone trajektorie zgadzają się ze wszystkimi ośmioma znanymi wcześniej punktami?

— Tak, zgadzają się całkowicie. Radiolokator trzy razy uchwycił bardziej odległego sputnika i pięć razy bliższego.

— A czy próbowaliście innych kombinacji? Na przykład cztery i cztery?

— Próbowaliśmy wszystkich możliwych kombinacji. Ponadto dzisiaj rano znowu lokator „złapał” bliższy sputnik. I jego położenie zgadzało się z tym, które wyliczyliśmy.

— To wystarczy.

— Proszę pozostałych członków Rady o zajęcie stanowiska — powiedział Stone.

Wszyscy obecni zgodzili się z Matthewsem.

— Teraz zadam drugie pytanie: czy należy wysyłać statki na poszukiwanie tych sputników? I jeżeli tak, to ile — jeden, dwa, czy więcej?

Rada wypowiedziała się za wysłaniem dwóch statków jednocześnie w kierunku obu sputników.

— I wreszcie — powiedział Stone — trzecie pytanie: czy to jest bezpieczna ekspedycja?

Sinicyn drgnął. Stone poruszył problem, o którym dyskutowali dzisiaj rano z Wiktorem.

— Proszę o głos!

— Proszę.

— Chciałem zapoznać panów — zaczął Siergiej — z naszą opinią na temat bezpieczeństwa przybliżenia się ziemskich gwiazdolotów do sputników. Mamy do czynienia z dwoma rakietami-zwiadowcami, które zostały wysłane przez uczonych z innego świata w celu zbadania z odległości naszej planety. Niewątpliwie, oba sputniki przekazują w jakiś sposób informacje tym, którzy je do nas wysłali. Wszystko to, chociaż niezwykłe, jednak w końcu można zrozumieć. Dziwne, a nawet tajemnicze jest coś innego. Dołożono wszelkich starań, żebyśmy my — ludzie Ziemi, jak najdłużej nie wiedzieli o istnieniu tych sputników. Spiralne orbity, zmieniająca się szybkość, barwa, a być może także materiał, który czyni je niewidzialnymi dla naszego wzroku, a wreszcie zakłócenia, na pewno są sztucznie wywołane i zamierzone — to wszystko nie pozwala na lokację tych ciał, szczególnie z bliskiej odległości. Tyle środków ostrożności naraz, to już nie przypadek, a celowe działanie. I, co jest najbardziej interesujące, wszystkie te środki są dostosowane do poziomu technicznego Ziemi z pierwszej połowy dwudziestego wieku, to jest wtedy, kiedy sputniki, jak przypuszczamy, pojawiły się w pobliżu naszej planety. A więc można sądzić, że to nie jest pierwszy zwiad! Ci, którzy wysłali do nas nieproszonych gości, dobrze znają naszą planetę, wiedzą, że zamieszkują ją istoty rozumne, znają poziom naszej nauki i techniki, ściślej, znają poziom sprzed stu lat. Niewykluczone, że znają również współczesną Ziemię. Nie przypadkiem tak starali się utrudnić poszukiwanie i znalezienie swoich zwiadowców. Załóżmy, że sami posłalibyśmy takich zwiadowców do sąsiedniego systemu słonecznego w kierunku jakiejkolwiek bądź planety tego systemu. Czy również staralibyśmy się tak bardzo utrudnić mieszkańcom tej planety dostrzeżenie naszych wysłanników? Wprost przeciwnie, zrobilibyśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ich zauważyli, ponieważ potraktowalibyśmy ich jako środek porozumienia się z innym światem, jako możliwość zakomunikowania im o naszym istnieniu. Tylko w ten sposób powinny postępować istoty rozumne jakiegokolwiek świata. W tym przypadku jednak mamy do czynienia z czymś zupełnie innym.

Wysłali tych zwiadowców nie po to, aby nawiązać z nami kontakt. Mają inny cel. I my, ludzie Ziemi, nie powinniśmy znać tego celu. Oto nad czym należy się zastanowić.

Członkowie Rady wysłuchali Sinicyna z uwagą.

— To znaczy — powiedział po długiej ciszy profesor Matthews, — że mamy do czynienia z czymś, czego nigdy nie uwzględniono przy rozważaniu możliwości kontaktów pomiędzy różnymi światami. Pierwsze spotkanie z innym rozumem i… złe zamiary.

— Nie, dlaczegóż? — Sinicyn z trudem zdobył się na sprzeciw. Razem z Wiktorem doszli właśnie do takiego samego wniosku, co i Matthews. — Niekoniecznie złe. Można przecież nawet przypuścić, że są to zamiary jak najbardziej przyjazne. Na przykład zwiadowcy są niebezpieczni, należy przy kontakcie z nimi zachować ostrożność. Przecież stopień rozwoju, na którym możliwe są takie eksperymenty, wyklucza niskie pobudki — zawołał widząc powątpiewanie na twarzach słuchaczy. — Sputniki mogą być dla nas niebezpieczne! Środki ostrożności przedsięwzięte przez tych, którzy je wysłali, mogą znaczyć: „Uwaga! Niebezpieczeństwo!” A jeżeli są zbudowane z antymaterii? To jest mój własny wniosek — łamiącym się głosem dodał Sinicyn.

— Zaraz pan z niego zrezygnuje — Stone uśmiechnął się. — Proszę sobie przypomnieć zderzenie z pasażerskim gwiazdolotem „Ziemia — Mars”. Nieznane ciało dotknęło burty statku. Obecnie wiemy, że był to jeden ze sputników. Dotknął, pozostawił wklęśnięcie, ale nie spowodował anihilacji.

— Rzeczywiście, zapomniałem o tym — zgodził się Sinicyn.

— To, o czym teraz słyszeliśmy — kontynuował Stone — bez względu na prawdziwość czy nieprawdziwość, potwierdza sensowność mojego pytania: czy zamierzona ekspedycja jest bezpieczna? Dopiero co obaliłem pochopny wniosek Sinicyna. Wszyscy dobrze rozumiemy, dlaczego tak szybko musiał szukać wyjaśnień. To dobrze świadczy o jego ludzkich cechach. Teraz chciałbym podważyć swoje własne słowa. Mówiłem niedawno, że obecność na sputnikach ludzi czy w ogóle istot rozumnych jest mało prawdopodobna. Ale nie wziąłem pod uwagę, że sputniki te znajdują się tutaj już od stu lat, a być może i dłużej. Nie może więc być na nich żywych istot. Nawet jeżeli mieszkańcy tego świata są długowieczni, bezsensowne byłoby zamykanie się na statku na sto lat. Jeśli sputniki są kierowane, to albo z zewnątrz, albo przez mózg elektronowy. W takim wypadku, być może, nie należy ryzykować? Być może należy po prostu zlikwidować oba sputniki i w ten sposób zakończyć sprawę? Jestem skłonny przypuszczać, że istoty, które je wysłały nie miały i nie mają złych zamiarów. Ale wszystko jedno, dla nich sputniki swoją rolę już dawno wypełniły.

— Nie mamy żadnych podstaw, by tak sądzić — zaoponował członek Rady, Stanisław Leszczyński. — Jeżeli silniki pracują do tej pory, to znaczy, że obliczono je na taki właśnie okres czasu, a więc są jeszcze potrzebne. Nie chodzi jednak o to, czy dla tych, którzy je wysłali, sputniki są potrzebne czy nie. Mamy pełne moralne prawo je zniszczyć. Ich gospodarze nie liczą się z nami i nie radzą się nas. Nawet o nas nie myślą. Nie mogą przecież nie rozumieć, że niewidzialne ciała w pobliżu planety, na której poziom techniki pozwala na międzyplanetarną komunikację, są wielkim niebezpieczeństwem. Wydaje mi się, że pytanie można postawić tylko w ten sposób: potrzebne są te sputniki czy niepotrzebne. Czy chcemy poznać ich konstrukcję, silniki, zainstalowaną w nich aparaturę? Jeżeli chcemy, należy nie tylko je odnaleźć, ale i dotrzeć do wnętrza. Jeżeli nie, należy je zniszczyć nie narażając się na ryzyko.

— Chyba nie mamy tutaj wyboru — powiedział Stone.

— Technika dwóch światów nie może być całkowicie identyczna. Coś będzie można wykorzystać. Na przykład metody lokalizacji zakłóceń, „niewidzialność”, sposób przekazywania informacji poprzez kosmiczny bezkres dzielący sąsiednie systemy. Nie wiemy zresztą czy sąsiednie?

— A więc, nie ma o czym mówić. Trzeba i kropka. — Leszczyński zdecydowanie wyrąbał to słowo uderzając kantem dłoni o stół. — Skoro jednak wiemy, że może zagrażać niebezpieczeństwo, to nie powinniśmy, mimo poprzedniej decyzji, wysyłać dwóch statków do dwóch sputników. Poślemy jeden. Najpierw do pierwszego, później do drugiego. I lecieć na nim powinni tylko ochotnicy.

— Co ma pan profesor właściwie na myśli — zdziwił się Stone. — Czy mogą być nieochotnicy?

— Chciałem powiedzieć, że uczestnicy ekspedycji powinni zdawać sobie sprawę, że ryzykują życiem. Ma pan rację — uśmiechnął się Leszczyński — słowo „ochotnicy” jest anachronizmem.

— Chętnych znajdzie się więcej niż potrzeba. To są straszne słowa „ryzykują życiem” — Stone pochylił się do przodu i objął wzrokiem członków Rady. — Proponuję, żeby każdy pomyślał i zdecydował, czy gra warta jest świeczki?

Zapanowało milczenie.

— Warta! — pierwszy powiedział Matthews.

— Warta! — powtórzył Leszczyński.

— Warta!.. warta!..

— Więc proszę o powierzenie mi dowództwa ekspedycji — powiedział Stone.

— A mnie i mojego przyjaciela Muratowa proszę wciągnąć na listę członków ekspedycji. Moim zdaniem, mamy do tego prawo — dodał Sinicyn.

— Muratowa tutaj nie ma.

— To nie ma znaczenia. Mówię w jego imieniu.

— Czy wyraził zgodę?

— Nie, nie rozmawiałem z nim o tym. Ale ręczę…

— Zgoda. A więc jest już nas trzech. Myślę, że wystarczy cztery, pięć osób.


— Jestem wielce zobowiązany — Muratow pokłonił się z przesadną ceremonią. — Jesteś wzruszająco miły. Ale co zrobić, skoro nie mam żadnej chęci na wystartowanie w przestrzeń?

— W przestrzeń? — Sinicyn wzruszył ramionami. — To przecież obok Ziemi. Bliżej niż do Księżyca.

— Przypuśćmy, że to nawet na samej Ziemi…

— No i co z tego?

— Właśnie, i co z tego?

— Idź do diabła! — Sinicyn z oburzeniem odwrócił się od przyjaciela. — Co z ciebie za człowiek. Obdarza się go takim zaufaniem, a on… Możesz zrezygnować! Proszę bardzo… — gniewnym ruchem wskazał na stolik, na którym stał radiofon.

— A z czegóż to mam zrezygnować? Na nic się nie zgadzałem. Czy miałem z tym coś wspólnego? Sam włączyłeś mnie do składu ekspedycji, sam wykreśl.

Sinicyn zerwał się i rzucił się do aparatu.

— Stój! — Muratow zdążył schwycić przyjaciela i siłą pchnąć z powrotem na fotel. — Nie znasz się na żartach! Czy myślisz, że puszczę ciebie samego, jeśli istnieje niebezpieczeństwo? Kto będzie ciebie pilnował? Kiedy mamy lecieć? — spytał rzeczowym tonem.

— Za tydzień.

Trzeba było od tego zacząć. Zdążę skończyć pracę, którą już raz przez ciebie przerwałem. Czemu tak zwlekacie? Przecież to wstrzymuje rejsy wszystkich gwiazdolotów.

— Niebezpieczeństwa już nie ma. Znamy położenie obu sputników.

— A jeśli zmienią orbity?

— Stwierdzimy to zawczasu. Siedzą je wszystkie radiolokatory we wszystkich obserwatoriach na kuli ziemskiej. Dostarczyliśmy im świetne dane do prowadzenia obserwacji.

— Ale się udało, prawda?

— Nie przechwalaj się. Wiesz przecież, że na pomysł wpadłeś przypadkiem.

— O, nie! Nie przypadkiem. Jaki to przypadek, jeżeli wszystkie naturalne orbity zostały odrzucone jedna po drugiej. To po prostu logika.

— Albo fantazja.

— Albo fantazja — zgodził się Muratow. — O tym czynniku nie wolno nigdy zapominać. W nauce nie można się obejść bez fantazji. Jeślibyś ją miał, nie musiałbyś krzyczeć „ratunku” i wzywać mnie na pomoc.

— Rozgdakała się kura! — powiedział Sinicyn. — Zniosła jajko i wyobraża sobie, że zbawiła Rzym.

— To były gęsi, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Skąd ta zwłoka?

— Trzeba wyposażyć statek. Zdaje się, że Stone instaluje na nim wszystkie przyrządy istniejące w technice obserwacyjnej. Spróbuj znaleźć to, co jest niewidoczne i jeszcze w przestrzeni.

— Aha! Jednak w przestrzeni. A mówiłeś… zresztą… nie będę się czepiał słów. Ale problemik. Chciałbym dodać, że na ten temat mam swoje zdanie. Weźmy na przykład… Jeśli ciało sputnika jest zrobione z materiału niemagnetycznego, wewnątrz na pewno znajdują się metalowe części.

— Magnetyczne? Przewidziano i to. Będą i takie przyrządy.

— Wiem. Nie przeszkadzaj! — Muratow zaczął powoli chodzić po pokoju z kąta w kąt. — A jeśli te ciała nie wchłaniają promieni Słońca i nie nagrzewają się… Mają silniki? Mają! A więc wydzielają jakieś ciepło. Bardzo słabe, ale powinny wydzielać. A więc z bliskiej odległości będzie je widać na ekranie podczerwonym. Nawiasem mówiąc, twoja hipoteza o tym, że są one całkowicie białe, nie wytrzymuje krytyki. Czekaj, nie denerwuj się! Moja hipoteza, że są całkowicie czarne, stoi także pod znakiem zapytania. A mimo to nie protestuję. Idźmy dalej. Sputniki i wszystko, co się na nich znajduje, nie może być absolutnie przezroczyste. Można je zobaczyć po prostu gołym okiem jako ciemną plamę na tle gwiaździstego nieba. Oczywiście jedynie z bliskiej odległości. Teraz proszę, możesz się kłócić.

— Ani mi się śni! — Sinicyn śmiejącymi oczami patrzył na przyjaciela. — Wszystko w porządku. Widzę, że dowództwo ekspedycji powierzono Stone'owi tylko przez pomyłkę. Należało mianować ciebie. A teraz posłuchaj, obrażać się będziesz potem. A więc, Wiktor Muratow znalazł sposoby wykrycia sputników w przestrzeni. Przecież cię znam: zamilkłeś, a więc, nic więcej nie przychodzi ci do głowy. A Stone'owi przyszło! Zadrżałeś, kochasiu? Grawitonowy wyznacznik masy — raz! Gammareflektor — dwa! Ręce do góry! Leżysz na obie łopatki!

Przez kilka sekund Muratow zdumiony patrzył na przyjaciela. Następnie nachylił się do ucha Sinicyna i powiedział konspiracyjnym szeptem:

A więc znaleziony sputnik będziemy „obmacywać”. Rękami. A czy nie chcesz go zobaczyć? Oczami? Powierzchnię ma? Nawet jeżeli niewidoczna, ale jest. A gdyby ją pomalować? Rozpylacz!

Sinicyn natychmiast spoważniał.

— Tego, zdaje się, nie przewidzieli — powiedział. — Należy natychmiast zawiadomić Stone'a. Zuch z ciebie…

III

Tylko na początku, dopóki są jeszcze nowe i niezwykłe, osiągnięcia myśli technicznej zdumiewają ludzką wyobraźnię. Człowiek szybko przystosowuje swoją świadomość do nowych warunków i to, co całkiem niedawno wydawało mu się niezwykłym, staje się powszednim.

Kiedy na początku dwudziestego wieku pojawiły się samoloty, kiedy człowiek po raz pierwszy wzleciał w powietrze, wydawało się, że latać mogą tylko wybrani, że wymaga to szczególnej odwagi, szczególnych cech charakteru i niezwykłego zdrowia. Minęło jednak niewiele czasu, a korzystanie z transportu powietrznego stało się zwyczajne, przestało dziwić ludzi; zaczęto wsiadać do samolotu tak, jak przedtem do powozu lub pociągu, bez żadnych emocji.

Tak samo było z rakietami. Samoloty odrzutowe oswoiły ludzi z myślą, że można latać i bez skrzydeł. A kiedy rakiety weszły w skład transportu pasażerskiego, wkrótce przyzwyczajono się i do nich.

Od lotu rakietą w atmosferze do lotu poza nią jest tylko jeden krok. I ten krok ludzie zrobili już całkiem niezauważalnie. Okres opanowywania tras kosmicznych, pełen romantyki czynu, minął bardzo szybko. I pierwszy pasażerski rejs na trasie Ziemia — Księżyc przyjęto jako coś samo przez się zrozumiałego i zwykłego.

Świadomość ludzka w sposób prosty i naturalny zmieniła skalę ziemską na skalę kosmiczną.

Wiktor Muratow do tej pory nie miał okazji opuścić Ziemi. Tak się jakoś złożyło, że nawet w okresie nauki najpierw w szkole, a później w Instytucie nie brał udziału w żadnym zaplanowanym locie na Księżyc. Nie pamiętał, czy był wtedy chory, czy zdarzyło się coś innego.

Ale kiedy przyjaciel jego dzieciństwa i młodości włączył go w skład ekspedycji, która miała wyruszyć na poszukiwanie tajemniczych sputników Ziemi, Muratowowi nie przyszło nawet do głowy, że spotka go coś niezwykłego, coś, co wykracza poza ramy powszedniego życia. Propozycję lotu w przestrzeń pozaziemską przyjął tak, jak przyjąłby człowiek z pierwszej połowy dwudziestego wieku propozycję podróży lodołamaczem na Arktykę. Nie było to czymś zwyczajnym, ale nie kryło się w tym nic takiego, co mogłoby wywołać szczególne wzruszenie. Setki i tysiące takich jak on ludzi odbywało daleko dłuższe loty kosmiczne. Nie było w tym nic, co mogłoby przykuć wyobraźnię.

Warunki życia na gwiazdolotach poznawano już w szkolnej ławie. Od dawna treningi na wirujących fotelach i w komorach antygrawitacyjnych weszły do szkolnego programu wychowania fizycznego. Ludzie, którzy kończyli szkołę, byli przygotowani do każdego lotu kosmicznego.

Muratow myślał nie o locie, lecz o jego celu. I im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej wierzył w powodzenie ekspedycji. Przychodziły mu na myśl dziesiątki przeszkód, z których każda mogła pokrzyżować ludzkie wysiłki. Ani przez chwilę nie wątpił, że sputniki są rzeczywiście zwiadowcami z innego świata, i że ci, którzy je wysłali w kierunku Ziemi, zrobili wszystko, by utrudnić do nich dostęp. Czy uda się pokonać te przeszkody?

Wątpliwości Muratowa podzielali wszyscy członkowie Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki.

I mieli rację.

Przytłaczająca większość ludzi odrzuciła zdecydowanie przypuszczenie, że gospodarze sputników mogą okazać się nie braćmi, ale wrogami. Byłoby to potworne, bezsensowne, niemożliwe! Rozum, który był w stanie wysłać zwiadowców do innego systemu planetarnego, który był w stanie stworzyć takich zwiadowców, nie mógł kierować się nienawiścią w stosunku do innego rozumu.

— Ależ dlaczego w takim razie utrudnili nam poznanie tych sputników? — pytali wątpiący.

— Tego nie wiemy — odpowiadano im. — Dowiemy się jednak później. Nie należy zapominać, że sputniki wystrzelono wtedy, gdy na naszej Ziemi istniały takie zjawiska jak waśnie między narodami i wojny. Wszystko przecież wskazuje na to, że gospodarze sputników od dawna dobrze znają Ziemię. Znając zaś ludzi tamtych czasów nie chcieli zaznajamiać nas z techniką, która mogła zostać wykorzystana po to, by siać zło. Na przykład z techniką atomową, której sto lat temu jeszcze nie znaliśmy.

Rozumowanie to nosiło wszelkie cechy prawdopodobieństwa.

Jednakże w wąskim kręgu ludzi związanych z kosmonautyką, w kręgu tych, którzy musieli — cokolwiek by się nie stało — nawiązać bezpośredni kontakt ze zwiadowcami, nie można było odrzucić, wprawdzie mało prawdopodobnej, jednakże możliwej hipotezy „o wrogości”. Trzeba było ją uwzględnić i uwzględniono ją.

Statek został wyposażony we wszelkie możliwe środki obronne, był zabezpieczony przed każdym dającym się przewidzieć niebezpieczeństwem.

W oznaczonym dniu, pamiętnym dla wszystkich ludzi na Ziemi, wyruszyła ekspedycja.


Minęły czterdzieści dwie godziny. Gwiazdolot „Herman Titow” — latające laboratorium Instytutu Kosmonautyki — poruszał się na orbicie równoległej do orbity zwiadowcy znajdującego się bliżej Ziemi i utrzymywał się w nieznacznej od niego odległości.

Obserwatoria naziemne już po raz chyba piętnasty przekazywały meldunek „koordynanty statku i sputnika są zbieżne, radiolokatory notują je w jednym i tym samym punkcie”. Znaczyło to, że statek i sputnik znajdują się na jednej prostej, na linii „promienia wzroku” urządzenia lokacyjnego.

Jednak ciągle nie udawało się wykryć sputnika

W bezruchu trwały liczne przyrządy rozmieszczone na ogromnym pulpicie, zajmującym większą część roboczego pomieszczenia statku. Tylko wyznacznik grawitonów, albo jak go częściej nazywano grawiometr, wskazywał obecność w pobliżu jakiejś dużej masy.

Nie ulegało wątpliwości, że sputnik znajdował się gdzieś obok, bardzo blisko.

Niestety, dane tylko samego grawiometru nie pozwalały na zbliżenie się do niewidzialnego ciała. Trzeba było wykryć go przy pomocy innych przyrządów, które wskazywałyby nie tylko masę i jej odległość, ale ściśle nakierowały na nią.

Danych takich ciągle jeszcze nie było.

Najwyraźniej sputnik nie zdradzał chęci łatwego skapitulowania.

Początkowo wszystko przebiegało sprawnie. Dowódca „Titowa”, doświadczony astronawigator Jurij Wieriesow, pewnie wprowadził statek na właściwą trajektorię i korzystając ze wskazań otrzymanych z Ziemi ściśle „dostroił się” do sputnika. Właśnie wtedy podano pierwszy komunikat o zbiegnięciu się koordynant. Wydawało się, że osiągnięto cel i wszystko pozostałe jest już bardzo proste: przycumować burta do burty i rozpocząć badanie „gościa”.

Ale tak się tylko wydawało…

„Titow” zbliżał się do celu powoli i ostrożnie. Nikt nie wiedział, co spotka ludzi, gdy znajdą się w bezpośrednim sąsiedztwie „cudzoziemca”, jak przyjmie on ziemski gwiazdolot, jakie środki „obrony” przedsięwzięli jego nieznani gospodarze. Możliwe, że postanowili za żadną cenę nie dać ludziom Ziemi szansy poznania swojego zwiadowcy. Nie na próżno podjęto tyle środków ostrożności.

Pewne było tylko jedno: sputnik nie był wykonany z antymaterii.

— Obiekt może eksplodować, jeżeli podejdziemy zbyt blisko — zastanawiał się Stone. — Czy nie należy przedtem posłać robota?

— Uważam, że jeszcze nie teraz — odpowiedział Sinicyn. — Trzeba podejść bliżej.

— Skąd możemy wiedzieć, czy jesteśmy blisko, czy daleko? — odezwał się Wieriesow.

— Po pierwsze, informuje o tym grawiometr. Jego dane nie osiągnęły jeszcze wyliczonej przez nas masy sputnika. A więc, jest on jeszcze daleko. Po drugie, powinny się „ocknąć” i inne przyrządy. Bez względu na to jakie środki obronne są zainstalowane na sputniku, naziemne radiolokatory sforsują je. A więc i my możemy odszukać sputnik, choćby był po trzykroć niewidzialny. Podczerwony… — Sinicyn urwał w pół słowa…

Strzałka grawiometru gwałtownie opadła w lewo. I właśnie w tym momencie naziemne obserwatoria zakomunikowały, że sputnik odłączył się na ekranie lokatora i uskoczył do przodu, zwiększając prędkość.

Mimo woli wszyscy zadali sobie to samo pytanie: czy to jest przypadek?

— Jakby nas poczuł — powiedział Muratow.

Wieriesow zwiększył szybkość.

Po godzinie wrócono do poprzedniego położenia, strzałka grawiometru odchyliła się w prawo.

Muratow, któremu powierzono obserwację optyczną, nie odrywał oczu od okulara teleskopu. Do tej pory jednak niczego jeszcze nie zauważył. I oto wydało się mu, że rozległe rozsypisko gwiazd otaczające gwiazdolot ze wszystkich stron zostało w jednym miejscu zasłonięte czymś nieprzezroczystym, co przypominało duże i ciemne widmo. Owo „coś” zakryło nieruchome punkty ciał niebieskich tworząc czarną wyrwę w czeluściach Kosmosu.

Ale widmo zamigotało i zniknęło. Czy był to tajemniczy sputnik, czy tylko złudzenie zmęczonego wzroku?

Muratow swoim spostrzeżeniem nie podzielił się z pozostałymi członkami załogi. To i tak nie mogło im w niczym pomóc.

Wieriesow znów zaczął ostrożnie przyspieszać, kierując się tylko strzałką grawiometru, która powoli pełzła w prawo.

Niewidzialna masa zaczęła się zbliżać.

Stone nacisnął guzik i od korpusu „Titowa” oddzieliła się mała, ale silna rakieta kosmicznego robota-zwiadowcy. Sterowana przez podręczny grawiometr dotarła do sąsiedniej masy, ściśle przylgnęła do niej, a następnie wysłała na pokład statku sygnały swoich czułych przyrządów, które mogły usłyszeć to, co „nie słyszalne” i zobaczyć to, co „niewidzialne”.

Coś zamigotało na podczerwonym ekranie…

I… znów gwałtowny ruch strzałki w lewo. Minuta oczekiwania i głos z Ziemi zakomunikował: „sputnik znowu oderwał się, zahamował i pozostał w tyle”.

Wskazywało to już na świadome działanie.

Wieriesow włączył silniki hamujące.

— Tak można w nieskończoność — powiedział niby do siebie, ale wystarczająco głośno.

Tym razem Sinicyn zdołał usłyszeć urywany sygnał radiopelengatora. Nadawano na falach superultrakrótkich. W tym czasie, zgodnie z prośbą Instytutu Kosmonautyki, na Ziemi nie pracowała żadna krótkofalówka, źródło sygnału miało więc wyraźny związek ze sputnikiem.

Nie wiedziano, czy była to emisja jego własnego nadajnika, czy też odwrotnie, odbiornik przyjął wiadomość z zewnątrz.

— Być może jest to odbicie przekazu, który dopiero co przyjęliśmy? — wyraził przypuszczenie Stone. — Na przykład z Księżyca.

— To całkiem w innym paśmie — odpowiedział Sinicyn. — Odbicie pochodzące z Księżyca mogło nadejść znacznie wcześniej, lecz nie w tym momencie. Księżyc jest przecież bardzo blisko.

Tym razem upłynęło ponad dwie godziny, nim ponownie udało się zbliżyć do sputnika.

I po raz trzeci się powtórzyło od początku.

A potem czwarty… piąty… szósty…

Sputnik „miotał się”. Zmniejszał lub zwiększał szybkość, gdy tylko „Titow” zbliżał się do niego na określoną odległość. Zupełnie nie można było przewidzieć tych manewrów, nie kryła się w nich żadna logika.

Niekiedy sputnik odchodził kilka razy z rzędu, po czym nieoczekiwanie hamował. I znów uciekał do przodu. Odnosiło się wrażenie, że to nie mechanizm, a żywa istota chce się ukryć, uciec przed pogonią.

W ten sposób minęły czterdzieści dwie godziny.

Ani uczestnicy ekspedycji, ani uczeni, którzy z Ziemi obserwowali przebieg operacji, nie mieli już wątpliwości, że sputnikiem kieruje świadoma wola. Nie wiedziano tylko „kto” czy „co” zauważyło „Titowa”, odgadło jego zamiary i chciało przeszkodzić spotkaniu.

Kto kieruje sputnikiem? I skąd wychodzą polecenia? Ze sputnika albo… Ale myśl o tym, że kierowano nim z innej planety, znajdującej się poza systemem słonecznym, wydawała się zbyt nieprawdopodobna.

— Mózg elektronowy — stwierdził Stone — który znajduje się na sputniku.

— Na pewno nie na sputniku — zaoponował Muratow. — W takim przypadku zbyteczne są sygnały radiowe.

— Mogą być wysyłane z jednego sputnika na drugi. Przecież są dwa.

— Nie mają o czym „rozmawiać”, jeżeli nie znajdują się na nich rozumne istoty. Rozkazy pochodzą z Księżyca albo… z Ziemi.

— Z Ziemi?

— Czy to niemożliwe? — Wiktor odpowiedział pytaniem na pytanie.

I rzeczywiście, tego rodzaju hipoteza, chociaż wyglądała na pierwszy rzut oka dosyć dziwnie, była jednak uzasadniona. Jeżeli mieszkańcy sąsiedniego świata (czy na pewno sąsiedniego?) znali od dawna Ziemię, a w to trudno, już było wątpić, to czyż nie mogli, w tajemnicy przed ludźmi, odwiedzić naszą planetę i pozostawić na niej, w dobrze zamaskowanym miejscu, swój mózg elektronowy? W epoce gdy nie istniała jeszcze Służba Kosmosu i nikt nie badał przestrzeni okołoziemskiej, obcy gwiazdolot mógł odwiedzić Ziemię i odlecieć przez nikogo nie zauważony. Muratow miał rację. A jeszcze łatwiej było odwiedzić Księżyc, na którym wtedy nie stanęła jeszcze noga człowieka. Satelity Ziemi nie zbadano zresztą zbyt dokładnie jeszcze do dziś.

— Jeżeli ten elektronowy mózg istnieje — powiedział Wieriesow — i jest tak zaprogramowany, żeby nie dopuścić do zbliżenia się przedmiotów ziemskich, to nigdy nie dogonimy tego sputnika.

— Bardzo prawdopodobne — ze smutkiem zgodził się Stone.

Mimo to pogoń trwała dalej, choć nikt już nie wierzył w jej powodzenie.

Po dwóch i pół dobach pościgu „Titow” wrócił na Ziemię. Zmęczeni, zdenerwowani z powodu absolutnego fiaska, wyszli z niego Stone, Muratow, Sinicyn i Wieriesow.

— Myśleć, myśleć, myśleć! — powiedział Stone. — Nie istnieją zadania nierozwiązalne. Powinno być wyjście i znajdziemy je!

Minęło kilka dni.

Jurij Wieriesow znowu zajął miejsce przy pulpicie sterowniczym. Załoga jego gwiazdolotu składała się z tych samych trzech osób.

Tym razem „Herman Titow” nie był sam. Razem z nim wystartowały jeszcze dwa statki z technicznej eskadry Instytutu Kosmonautyki — „Walentyna Tiereszkowa” i „Adrian Nikołajew”. Wszystkie gwiazdoloty tej eskadry nosiły imiona pierwszych kosmonautów.

Zaczęła się druga ekspedycja.

W ciągu tych dni sputniki zachowywały się spokojnie. Bliższy z nich „uspokoił się”, gdy tylko „Titow” zaprzestał pogoni i wziął kurs na Ziemię. Okrążenie za okrążeniem, wciąż po tych samych spiralnych orbitach, zwiadowcy spokojnie obiegali Ziemię z rzadka zmieniając szybkość stosownie do odległości i praw fizyki, i jeszcze rzadziej z własnej inicjatywy.

Urządzenia lokacyjne nie miały żadnych trudności w ich obserwacji. Sygnały na ekranach były dziwnie słabe, jednak nie zanikały. Obserwację prowadzono nieprzerwanie.

Na prośbę Instytutu Kosmonautyki jeden z gwiazdolotów, który powracał z Wenus na Ziemię, zbliżył się do bardziej oddalonego sputnika, żeby sprawdzić jego reakcję. Zwiadowca numer dwa pozwolił podejść statkowi całkiem blisko, a następnie, tak jak pierwszy, uciekł zwiększywszy szybkość.

Sinicyn i Stone, niezależnie od siebie, doszli do wniosku, że sputnikami nikt nie kieruje, ściślej, nie kierują nim ludzie, czy raczej żywe rozumne istoty. Automatyczne mechanizmy reagują na zbliżanie się obcego ciała i przekazują sygnał silnikom, które włączają się automatycznie, kierują sputnik do tyłu lub do przodu, przy czym obrany kierunek jest przypadkowy.

— Podobnie — zauważył Stone — przyrządy reagują na zbliżanie się sputników do Ziemi albo do Księżyca. Tym można wytłumaczyć spiralność orbit. I naturalnie czują masę Ziemi albo Księżyca ze znacznie większej odległości niż masę „Titowa”.

Taka hipoteza wyjaśniała wszystko i miała taką samą rację bytu jak każda inna, dopóki nie poznano prawdy. Istniało jednak coś, co podważało prawidłowość postawionej hipotezy. Był to sygnał radiopelengatora zauważony przez Sinicyna podczas drugiego podejścia „Titowa” do sputnika. Co prawda, był to pojedynczy sygnał, który się więcej nie powtórzył.

— To niczego nie dowodzi — uparcie obstawał przy swoim Henry Stone. — Sygnał został przekazany przez jednego sputnika drugiemu. Znaczyło to po prostu: „Uwaga!” Ostrzeżenie w pełni wykonalne dla urządzeń cybernetycznych.

Na kolejnym posiedzeniu Rady Naukowej Muratow przedstawił konkretną propozycję.

— Podejdziemy do sputnika na bezpieczną odległość, a resztę zrobią ludzie ubrani w skafandry. Możemy być pewni, że przyrządy na sputnikach nie zarejestrują zbliżenia się tak niewielkiej masy, jaką jest człowiek.

— Co mają robić ludzie? — zapytał Matthews.

— Zbadać sputnik, wyjaśnić z czego został wykonany, dlaczego jest niewidzialny i wreszcie wejść do środka.

— Czy uważa pan, że to się uda?

— Nie jestem tego pewien.

— I sądzi pan, że zbliżenie się do sputnika jest zupełnie bezpieczne?

— Na to — Muratow wzruszył ramionami — nie potrafię już odpowiedzieć. Bardzo możliwe, że jest niebezpieczne. Jeśli mi panowie zaufają, spróbuję to zrobić.

— Sam?

— Oczywiście. Nie proponowałbym tego, czego bym się sam nie podjął.

— Z tego, co nam pan powiedział, wynika: że sputnikami kierują ludzie, w znaczeniu „rozumne istoty” — powiedział Sinicyn, który na oficjalnym posiedzeniu w obecności wielu uczonych i dziennikarzy uważał, że nie można zwracać się do przyjaciela na „ty”. — W związku z tym, jak wyjaśnić fakt, że sputnik, który obserwowaliśmy z pokładu „Titowa”, tak chaotycznie zmieniał kierunek lotu? Dlaczego od razu nie oddalił się od nas na dużą odległość? Przecież przekonaliśmy się, że może rozwijać szybkość większą niż „Titow”. Dlaczego czekał na nasze zbliżenie i dopiero wtedy odchodził?

— Mógłbym odpowiedzieć na to, że ludzie kierujący sputnikiem nie chcieli, byśmy odgadli ich obecność. Wtedy pozorna bezmyślność działania byłaby zwykłym maskowaniem się. Odpowiem jednak inaczej. Na sputniku jest zainstalowane urządzenie, które włącza silnik wtedy, gdy zbliża się obce ciało. Oto jak, moim zdaniem, można wytłumaczyć pojawienie się sygnału dopiero przy drugim podejściu. To był rozkaz — „Nadal unikać spotkania”. Jeżeli zbliżałby się gwiazdolot „gospodarzy”, nie byłoby sygnału i sputnik pozostałby na miejscu. Resztę można wyjaśnić zgodnie z pańskimi hipotezami — reakcją bezdusznego mechanizmu — Muratow zakończył z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem.

— Ale gdzie znajdują się ci „gospodarze”?

— Po to właśnie, żeby się tego dowiedzieć, proponuję przeprowadzić pelengację. Chciałbym jednak, żeby mnie panowie dobrze zrozumieli. Nie twierdzę kategorycznie, że sygnał został nadany przez żywą istotę.

— W tym przypadku jest w końcu obojętne, czy to żywa istota, czy mechanizm — powiedział Stone. — Propozycja Muratowa, by sputnik badali ludzie, jest frapująca. Podejmuję się tego, tak jak i on. Oczywiście zaczniemy od wysłania robota.

Po krótkiej dyskusji dotyczącej przede wszystkim szczegółów technicznych obie propozycje Muratowa zostały przyjęte.

— A więc — podsumował Stone pod koniec konferencji — nasz plan wygląda następująco. Trzy statki okrążają sputnik. „Titow”, tak jak za pierwszym razem, będzie zbliżał się do niego dopóty, dopóki nie pojawi się sygnał. Po przeprowadzeniu pelengacji, wyślemy robota-zwiadowcę, i jeżeli uda mu się bez przeszkód zbliżyć do sputnika, w ślad za nim pójdzie dwóch ludzi. Jeżeli jednak i w tym wypadku sputnik ucieknie, zrobimy parodniową przerwę. Podczas trzeciej ekspedycji zastosujemy zakłócenia radiowe. W ostateczności, jeżeli wszystkie wysiłki pójdą na marne, zniszczymy oba sputniki, wysyłając w ich kierunku rakietę z antygazem.

Wszystko powtórzyło się dokładnie tak samo.

Kiedy Wieriesow, tak jak za pierwszym razem, podprowadził powoli i ostrożnie „Titowa” do niewidzialnego sputnika, strzałka grawiometru zaczęła odchylać się w prawo, wskazując na jego obecność. Tak jak i parę dni temu, osiągnąwszy ten sam punkt na skali, strzałka zatrzymała się, jakby nie mogła się zdecydować i… gwałtownie odchyliła się w lewo. Stacja naziemna potwierdziła — sputnik gwałtownie ruszył do przodu!

Zachowywał się tak samo jak przedtem.

— Zaczynajcie drugie podejście! — rozkazał Stone.

Muratow czuł, że się denerwuje.

Minęła godzina i strzałka grawiometru ożyła. Znowu, gdzieś blisko, leciał tajemniczy zwiadowca z innego świata.

Denerwował się nie tylko Muratow. Denerwowali się wszyscy starannie ukrywając to jeden przed drugim. Niepostrzeżenie w ludzkiej świadomości pojawiło się coś w rodzaju nienawiści.

Czyżby potężna technika Ziemi nie była w stanie przełamać oporu tej techniki starannie kryjącej swoje tajemnice. Czyżby ludzie byli tak bezsilni, że nie mogli jej do tego zmusić?

Wprawdzie w wypadku następnej porażki postanowiono zniszczyć oba sputniki, nikt jednak w głębi duszy nie wierzył, że rzeczywiście coś takiego się stanie. Nie! Trzeba szukać i szukać! Dotąd, aż nie osiągnie się całkowitego sukcesu!

,Titow” zbliżał się do sputnika, ściślej mówiąc, tego miejsca, gdzie powinien on się znajdować, jeszcze wolniej niż poprzednio.

Stone, Sinicyn i Muratow nie odrywali wzroku od skal grawiometru i pelengatora umieszczonych obok siebie na pulpicie sterowniczym. Wszyscy trzej równocześnie zauważyli długo oczekiwany sygnał.

— Jest! — krzyknął Stone.

Muratow odetchnął z ulgą. Hipoteza się sprawdziła! Sygnał pojawił się w tym samym momencie, co i poprzednio. Równocześnie sputnik zahamował i oddalił się.

— Zachowuje się w ten sam sposób, a to plus dla nas — zauważył Stone.

— Jeszcze jeden dowód, że nie ma tam żywej istoty, tylko mózg elektronowy — powiedział Sinicyn.

„Ale uparciuch!” — pomyślał Muratów.

Teraz, kiedy osiągnięto pierwszy cel wyprawy, nie trzeba już było zachowywać „ciszy”. Odezwało się radio. Gwiazdoloty towarzyszące zameldowały, że i one odebrały i zarejestrowały sygnał.

— Wracajcie na Ziemię — rozkazał Stone. — Przystępujemy do wykonania drugiego punktu planu.

— Życzymy powodzenia! — odpowiedzieli stamtąd.

„Titow” zmniejszył szybkość czekając na pozostawiony sputnik.

I wkrótce oba statki znowu leciały razem.

— Niech się pan trzyma danych grawiometru — powiedział Stone — tak, żeby strzałka nie stała na zerze — nic więcej.

Wieriesow w milczeniu kiwnął głową.

— Czy to wystarczy? — zapytał Sinicyn. — Czy robot trafi do celu?

— Trafi — z przekonaniem odpowiedział Stone i nacisnął guzik.

Na ekranie obserwacyjnym pojawiła się sylwetka robota — wydłużone cygaro z krótkimi mackami. Ciągnął się za nim długi ogon białego płomienia.

Przez kilka sekund robot wisiał w przestrzeni obok gwiazdolotu, jakby nie wiedział, w którą stronę ma się skierować. Potem zaczął się coraz szybciej i szybciej oddalać.

— Poczuł — powiedział Wieriesow.

— Czy nie uderzy o powierzchnię sputnika? — zapytał Muratow.

— Nie, zahamuje przy samym celu.

Biały płomień dysz zmienił się w kropkę.

— Jest już daleko — zauważył Stone.

Ekran na pulpicie rozjaśnił się błękitnym światłem — zaczęła pracować telewizyjna kamera robota.

I Muratow znowu zobaczył to, co mignęło przed jego oczami w okularze teleskopu już kilka dni temu, podczas pierwszej ekspedycji.

Niewyraźna ciemna plama zakryła błyszczące rozsypisko gwiazd. Złudny kontur ogromnego jaja (widocznie robot znajdował się tuż obok sputnika, jakby czarna wyrwa w otchłani kosmosu) kołysał się i drgał. Ekran często przecinały smugi, tworząc chwilami zupełną siatkę.

I nagle… niesamowicie jaskrawy biały płomień buchnął w tym miejscu, gdzie przed chwilą widniał punkcik ognia z dyszy robota. Oślepiające światło z ekranu zalało całą kabinę sterowniczą „Titowa” i ludzie mimo woli w obawie przed oślepnięciem zasłonili twarze rękami.

— „Titow”!Titow”!.. Co się stało?… Odpowiadajcie!.. — zabrzmiał z głośnika przerażony głos z Ziemi.

Błysk był tak silny, że dostrzeżono go w biały dzień na bezchmurnym niebie.

— Jeszcze nie wiemy — machinalnie odpowiedział Stone, ostrożnie otwierając oczy, choć widział tylko wirujące różnokolorowe plamy. — Gwiazdolot jest cały. Zdaje się, że został zniszczony robot, a niewykluczone, że także i sputnik.

— Sputnik jest na swoim miejscu.

— A więc tylko robot.

Po potwornym błysku wydawało się, że kabina jest pogrążona w mroku. Nie widzieli nic — ani pulpitu, ani siebie nawzajem. Jaskrawe malowidła na suficie przypominały niewyraźne żółte plamy.

— Nie otwierajcie oczu — poradził Stone. — Muszą odpocząć.

Sam jednak nie zastosował się do własnej rady: chcąc koniecznie sprawdzić, co się stało z robotem, wpatrywał się uporczywie w to miejsce, w którym znajdował się ekran telewizora.

Po paru minutach oczy odzyskały zdolność widzenia.

— Niewiele brakowało, a bylibyśmy oślepli — powiedział Sinicyn.

Ekran zgasł, co znaczyło, że nie pracuje telekamera.

— Dobrze, że wysłaliśmy najpierw robota, a nie od razu człowieka — powiedział Stone. — Przekonaliśmy się, że nie wolno się zbliżać do tego sputnika. Trzeba będzie go zniszczyć.

— Proszę próbować! — jakimś dziwnym tonem powiedział Wieriesow.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Czyż nie rozumiesz? Nastąpiła anihilacja.

— Sputnik nie jest zbudowany z antymaterii. Zostało to dokładnie ustalone.

— A jednak zaszła anihilacja, która zniszczyła naszego robota: otoczyli zwiadowcę obłokiem antygazu.

— Dlaczego nie doszło do anihilacji podczas spotkania sputnika z gwiazdolotem „Ziemia — Mars” pod koniec zeszłego wieku?

Wieriesow wzruszył ramionami.

— Tego nie wiem — powiedział — ale dobrze wiem, co stało się przed chwilą.

— Zgadzam się z Jurijem — powiedział Muratow. — Możliwe, że sputnik nie zawsze jest otoczony obłokiem antygazu. Zresztą, czy to jest obłok? Może wystrzelił coś na spotkanie robota. Niewykluczone, że sygnał radiowy włączył urządzenia obronne.

Stone powtórnie nacisnął przycisk urządzenia sterującego robotem. Jeżeli jest cały, powinien powrócić na statek.

Robot jednak nie wrócił i żaden z przyrządów nie potwierdzał jego obecności. Rakieta zwiadowcza znikła więc bez śladu.

— Wracamy na kosmodrom — postanowił Stone.

— Spróbujmy zrealizować trzeci wariant naszego planu — dodał Sinicyn.

— Tak, oczywiście. Trzeba się jednak starannie przygotować.

IV

Trzecia ekspedycja nie wyruszyła w oznaczonym dniu. Po prostu w ogóle nie mogła wyruszyć.

Sputniki zniknęły.

Z początku zauważono, że oddalają się od Ziemi. Po raz pierwszy, po osiągnięciu apogeum orbity, nie zmieniły swojej szybkości. Spirala rozwijała się coraz szerzej i szerzej. Nastąpił wreszcie moment, kiedy i tak słaby sygnał na ekranach lokatorów definitywnie „zgasł”.

Dlaczego odeszły? Czy było to wynikiem polowania na sputniki przez ziemskie gwiazdoloty, czy też realizowano wcześniej nakreślony program?

Przyczyn mogło być wiele, efekt jednak był jeden — zwiadowcy z obcego świata na pewien czas, a może i na zawsze, opuścili niebo wokół Ziemi.

Jeżeli jednak ich gospodarze chcieli „zatrzeć ślady”, to zrobili to zbyt późno. Ludzie mieli w swych rękach nić, która powinna im była pozwolić na dotarcie do tajemnicy sputni-ków.

Ta nić — to wyniki pelengacji. Tym razem rozum Ziemi zatriumfował nad rozumem nieznanego świata.

Opracowanie zapisów dokonanych przez urządzenia pelengacyjne zainstalowane na trzech statkach dokładnie wskazało miejsce, skąd został wysłany, bądź, co również było możliwe, dokąd skierowano sygnał radiowy ze sputnika.

To miejsce — to Księżyc, rejon krateru Tycho.

Właśnie tam znajdował się zagadkowy „dowódca” zwiadowców! Właśnie stamtąd sputniki otrzymywały rozkazy i tam też przekazywały uzyskane informacje.

Co tam było? Mózg elektronowy — jak myśleli wszyscy, czy żywi przedstawiciele innej ludzkości — jak myślał jedynie Muratow.

Trzeba to było wyjaśnić.

Opinia publiczna została niesłychanie poruszona. Instytut Kosmonautyki był dosłownie zasypywany listami i radiogramami. Wszyscy domagali się jednego — niezwłocznie wysłać specjalną ekspedycję i odnaleźć księżycową bazę.

Ale i bez tych listów sztab Służby Kosmosu nie zamierzał pozostawać bezczynnym. Należało kuć żelazo, póki gorące. Jeżeli oba sputniki odeszły dlatego, że zostały odkryte, to i baza z tej samej przyczyny mogła zawiesić swoją działalność. W jaki sposób? Przypuszczenia nie miały sensu: nikt nie wiedział, jaki poziom osiągnęła technika na nieznanej planecie.

Przygotowania szły pełną parą.

I całkiem nieoczekiwanie świat obiegła jeszcze jedna sensacyjna wiadomość. Znowu stały się głośne nazwiska dwóch skromnych naukowców, którzy już raz zwrócili na siebie powszechną uwagę.

Sinicyn i Muratow tak jak poprzednio wpadli na prosty, a jak się okazało niezmiernie cenny pomysł. Sprawdzili, dokąd prowadzi spirala, po której oddaliły się od Ziemi oba sputniki-zwiadowcy.

Wyniki obliczeń okazały się sensacyjne. Jeśli sputniki nie zmieniły swej trajektorii, jeśli kontynuowały lot po tej samej spirali, to ich trasa prowadziła na Księżyc!

Co więcej — spiralna linia lotu obu sputników dotykała krateru Tycho!

Można to było z łatwością przewidzieć, ale nikomu to jakoś nie przyszło do głowy.

A więc sputniki nie opuściły systemu słonecznego, nie odeszły tam, skąd je przysłano — do nieznanej ojczyzny. Po prostu powróciły do swojej bazy. I powinny się tam znajdować.

Lądować na Księżycu nie będąc zauważonym przez nieliczny personel naukowej stacji krateru Tycho nie było trudne, zwłaszcza że sputniki były niewidzialne.

Jeżeli uda się odnaleźć bazę, wtedy w ręce ludzi wpadnie nie tylko „ośrodek dowodzenia”, ale i oba sputniki. Nie wolno było przegapić szczęśliwego przypadku. Mogły w każdej chwili znowu wyruszyć w rejs wokół Ziemi, gdzie — jak już się przekonano — „złapać je” było o wiele trudniej.

Sputniki mogą pozostawać w bazie bardzo długo, jeżeli prawdziwą jest hipoteza o ich okresowym pojawianiu się na orbicie okołoziemskiej; jeśli zaś udały się do bazy tylko po to, by uzupełnić zapas energii, mogą wylecieć w każdej chwili.

Uczonych ucieszyła ta dodatkowa możliwość „złapania” sputników.

W fabrykach maszyn cybernetycznych zaprojektowano i natychmiast wyprodukowano specjalny typ robota, który mógł wytrzymać atak antymaterii. Również dla ludzi przygotowywano ubrania ochronne. Starano się zmniejszyć do minimum masywne urządzenia, służące do wytworzenia burzowego pola magnetycznego. W kompleksowej obronie pokładano duże nadzieje. Cała Ziemia uczestniczyła w przygotowaniach do ekspedycji, która miała stać się najbardziej znamienną w historii ludzkości. Szło przecież o pierwszy kontakt z innym rozumem!


— A więc postanowiłeś nieodwołalnie nie uczestniczyć w wyprawie? — zapytał Sinicyn.

— Nie wiem, jaką korzyść mogę przynieść ekspedycji — odpowiedział Muratow.

— Taką samą jak i wszyscy pozostali, na przykład ja. A czyż na „Titowie” robiłeś coś szczególnego?

— Oczywiście, że nie.

— Jesteśmy związani z tą tajemnicą — próbował przekonywać przyjaciela Sinicyn. — Odkryliśmy sputniki, wyliczyliśmy ich orbity, wreszcie rozwiązaliśmy zagadkę ich odejścia. Jest całkiem oczywiste, że właśnie my powinniśmy brać aż do końca udział w poszukiwaniach.

— Nie jestem o tym przekonany. Wyliczenie to jedno, to moja specjalność, a poszukiwania są czymś zupełnie innym. Tutaj potrzebni są nie matematycy, lecz uczeni…

— I inżynierowie.

— Tak, ale o innej specjalności.

— Chcesz więc, żebym wystartował na Księżyc bez ciebie? Ale przecież jest to jeszcze niebezpieczniejsze od ekspedycji „Titowa”. — Sinicyn użył ostatniego atutu. — Tam możesz znaleźć swoich „gospodarzy”. Czy nie chcesz ich zobaczyć?

— Zobaczę razem z innymi ludźmi. Przywieziecie ich na Ziemię. Oczywiście, jeżeli się zgodzą — dodał Muratow. Siedział w fotelu i z zadumą patrzył w sufit. — Wiesz co, Sierioża, przestałem jakoś wierzyć, że oni są na Księżycu. Co tam robią? Bez powietrza, bez wody, zamurowani we wnętrzu księżycowej góry!

— Dlaczego więc z takim uporem broniłeś tej hipotezy?

— Rzeczywiście, dlaczego? Sam tego nie wiem. Wydawało mi się… I teraz mi się jeszcze wydaje — wyrwało mu się. — Wszystkie nasze teorie wydają mi się chwiejne, mgliste i pozbawione sensu. Chodzi tu o coś innego niż zbieranie informacji o naszej Ziemi. O coś takiego, czego nawet nie podejrzewamy. I mogę ci wydać się staromodny — w tym jest coś złowrogiego. Tak, złowrogiego!

— Przypuśćmy, że masz rację — odpowiedział Sinicyn. — Ale wtedy ich krążenie wokół Ziemi przez całe stulecia, a może i dłużej, jest bezsensowne.

— Co znaczy stulecie? To dla nas, dla ludzi, sto lat to całe życie. A wszakże z punktu widzenia historii ludzkości — nie jest to zbyt długi okres czasu. Wszak wy, astronomowie, nie znacie ani jednego systemu planetarnego gwiazd bliskich Słońca, na którym mogłoby powstać rozumne życie. Czyż nie mam racji? Właśnie! Być może dzieli nas od nich odległość wielu lat świetlnych. Na ich planecie mijają tymczasem wieki. Zastanów się. Przylecieli do nas kilka wieków temu. I odlecieli, zostawiwszy w pobliżu Ziemi „coś”. Prawdopodobnie to „coś” oczekuje na ich powtórny przylot. Dlaczego? Tego nie wiemy.

— Przeczysz sam sobie — powiedział Sinicyn. — Raz mówisz, że oni przebywają w pobliżu Ziemi, teraz znów „kilka wieków temu”.

— A jeżeli jedno i drugie jest prawdą? — Muratow pochylił się do przodu i uważnie popatrzył przyjacielowi w oczy. — A jeżeli wystrzelili sputniki w czasie swojego przylotu i bezustannie, rozumiesz, bezustannie obserwują je, wymieniając co jakiś czas personel w swojej bazie na Księżycu?

— Przeciwko ludziom Ziemi?

— A widzisz! Sam wyciągnąłeś logiczny wniosek.

— Jesteś mistrzem w naprowadzaniu rozmówcy na swoje wnioski. Wybacz, ale gadasz głupstwa.

— Niech ci będzie. Ale radzę, bądźcie bardzo ostrożni, kiedy odnajdziecie bazę.

— A więc ostatecznie…

— Nie. Nie polecę z wami. Zaproponowano mi udział w ciekawszym eksperymencie.

— Czy to sekret, w jakim?

— Nie, żaden sekret. Słyszałeś o projekcie Jeana Legeriera?

— Czy to chodzi o lot w systemie słonecznym na asteroidzie?

— Na Hermesie.

— I chcesz lecieć na nim?

— Do tego lotu jest jeszcze bardzo daleko. Legerier zamierza zmienić orbitę Hermesa w ten sposób, by asteroid obleciał cały system słoneczny, od Merkurego do Plutona. Gdy umieści się na nim duży gwiazdolot, będzie można bez straty energii oblecieć wszystkie planety.

— A cóż ty masz tam do roboty, przecież nie jesteś astronomem?

— Należy tak obliczyć przyszłą orbitę, żeby w czasie tego samego rejsu przeszła w pobliżu każdej planety. To jest bardzo skomplikowane. I tu mogę się Legerierowi przydać i jako matematyk, i jako inżynier. A lecieć z nim nie mam zamiaru.

— Życzę powodzenia! — Po tonie głosu przyjaciela Muratow wyczuł, że Sierioża jest obrażony i rozgoryczony. — Zajmuj się Hermesem, jeśli cię to bardziej interesuje.

— Dziwak z ciebie Sierioża! I po co jestem wam potrzebny?

— Do niczego nie jesteś potrzebny. — Na twarzy Sinicyna odmalowało się zdziwienie. — Po prostu chciałem, żebyśmy razem zakończyli tę sprawę. A w czasie ekspedycji… pierwszy lepszy będzie nawet bardziej przydatny.

Muratow roześmiał się.

— Taki z ciebie aktor Sierioża, jak ze mnie primabalerina. Przestań! Mnie jest również przykro, ale naprawdę nie mogę tracić czasu. Powiem ci w sekrecie: nie przypadł mi do gustu lot w Kosmos. To nie dla mnie zajęcie.

— Nie musisz! Siedź na Ziemi. Spokojniej i… bezpieczniej.

Muratow nachmurzył się.

— Jesteś złośliwy, a na dodatek niesprawiedliwy, Sierioża.

— No dobrze, przepraszam. Wcale tak nie myślę. Co można poradzić, skoro jesteś taki uparty. A przecież ja, chociaż nie będzie ze mnie żadnego pożytku, w żaden sposób nie mogę się wycofać. Ciągle myślę o tych sputnikach.

— Rozumiem. Kiedy wylatujecie?

— Pojutrze.

— Tak szybko?

— Przygotowania zakończono.

— Dlatego powtórzę twoje słowa, ale z inną intonacją: „Życzę powodzenia”.


Sześć miesięcy później, w tym samym pokoju znowu spotkali się Sinicyn i Muratow…

Ekspedycja wróciła z pustymi rękami! Wszystkie wysiłki zmierzające do znalezienia tajemniczych zbiegów i miejsca, w którym ukrywały się oba sputniki-zwiadowcy, zakończyły się niepowodzeniem. Nie natrafiono na najmniejszy ślad, który wskazywałby, że we wnętrzu urwistych odgałęzień krateru Tycho jest ukryta baza z innego świata.

Poszukiwania prowadzono również poza kraterem. W ciągu sześciu miesięcy uczestnicy ekspedycji przy pomocy coraz doskonalszej aparatury zbadali powierzchnię Księżyca w promieniu pięciuset kilometrów od centrum krateru.

Ale wszystko na próżno! Jeżeli baza rzeczywiście istniała, to zamaskowano ją niezwykle starannie…

V

Minęły dwa lata.

Sputniki-zwiadowcy więcej się już nie pojawiły w pobliżu Ziemi. Należało jednak przypuszczać, że zmieniły system „obrony” i stały się niewidoczne nawet dla radioteleskopów, nie tylko dla zwykłych, jak przedtem.

Jeśli przypuszczenia były słuszne, to sputniki stały się jeszcze bardziej niebezpieczne.

Gwiazdoloty wyruszały z Ziemi z zachowaniem maksymalnej ostrożności. Dopiero po przekroczeniu orbity Księżyca można było rozwijać pełną szybkość.

Poszukiwania tajemniczej bazy trwały nadal, niestety wciąż bez rezultatów.

Większość mieszkańców kuli ziemskiej szybko przestała zajmować się sputnikami. Czasy były burzliwe. Po zerwaniu wiekowych pęt światowa myśl naukowa z niespotykanym dotąd uporem i energią szturmem zdobywała tajemnice przyrody. Oszałamiające odkrycia następowały jedno po drugim.

Jednak wśród ludzi zajmujących się na co dzień kosmonautyką nie zapominano, bo nie można było zapomnieć o zwiadowcach z innego świata. Nie wyjaśniona tajemnica wciąż zagrażała bezpieczeństwu międzyplanetarnych dróg.

Jeśli dawniej wystarczały urządzenia radiolokacyjne, by dostrzec we właściwym czasie napotkany meteoryt, to teraz niezbędnym wyposażeniem kabin nawigacyjnych stały się grawiometry. Sputniki bowiem, niezależnie od systemu obrony zastosowanego przez gospodarzy, nie mogły pozbyć się swej masy ani stać się „niewidzialnymi”.

Prace w Kosmosie szły normalnym trybem, jednak astronauci codziennie na własnej skórze odczuwali utrudnienia, które narzucała istniejąca sytuacja. Tajemnicę należało koniecznie wyjaśnić.

Czy sputniki znajdują się jeszcze w systemie słonecznym, czy nie?

To zasadnicze pytanie pozostawało nadal bez odpowiedzi.

Personel księżycowych stacji naukowych, a przede wszystkim personel stacji krateru Tycho, bezustannie obserwował otaczające przestworza. Dyżury radiowe trwały okrągłą dobę. Jeżeli sputniki, mimo wszystko, ukryły się w bazie księżycowej, to wcześniej czy później powinny znowu wystartować do lotu wokół Ziemi, a ich start musiał być spowodowany odpowiednim sygnałem. Sygnał ten należało przechwycić za wszelką cenę.

Jednak czas mijał i nic się nie działo.

Członkowie Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki byli zdania, że przyczyną tego stanu rzeczy jest kolejna przerwa w pracy zwiadowców, która przypadkiem zbiegła się z czasem ekspedycji „Titowa”. Przerwy takie niewątpliwie zdarzały się i wcześniej. Tym też można było tłumaczyć, dlaczego — mimo wszystko — nie odkryto ich dużo wcześniej.

Jedynym radykalnym rozwiązaniem było odnalezienie bazy.

Rozwijająca się niezwykle szybko technika pozwalała na stosowanie coraz to nowych i nowych metod poszukiwań. Tak też postępowano, ale rezultatów wciąż nie było. Tak jak dawniej, wnętrza pierścieniowatego grzbietu krateru Tycho i kraterów z nim sąsiadujących wydawały się nie tknięte nigdy i przez nikogo.

Mimo niepowodzeń uczeni byli przekonani, że baza istnieje. Wielokrotnie sprawdzone wyliczenia Muratowa i Sinicyna dostarczały niezbitych argumentów na to, że trajektorie obu sputników zbliżały się do siebie w miarę zbliżania do Księżyca, a w pobliżu tego punktu w przestrzeni, gdzie w danej chwili znajdował się krater Tycho, zbiegły się!

Byłoby to niemożliwe, gdyby sputniki obiegły Księżyc i oddaliły się od niego.

W taki „zbieg okoliczności” mogli uwierzyć wszyscy, ale nie matematycy, fizycy czy astronomowie. Dlatego uporczywie kontynuowano poszukiwania.

Wiktor Muratow dowiadywał się o tych sprawach jedynie z rozmów, które od czasu do czasu prowadził przez radiofon z Sinicynem.

Projekt Legeriera przestał już być projektem. Został zaakceptowany i skierowano go realizacji. Obliczenia wskazywały, że jest realny i korzystny. Na Hermesie mieściło się całe obserwatorium.

Za kilka miesięcy Hermes, stosunkowo niewielki asteroid o średnicy półtora kilometra, powinien był, kolejny raz, przejść koło Ziemi w odległości zaledwie 573000 kilometrów. Moment ten był najbardziej dogodny dla rozpoczęcia pionierskiej podróży francuskiego uczonego.

Zgodnie z planem Legeriera, przyjętym przez Instytut Kosmonautyki, na asteroidzie należało zacumować sztuczny sputnik Ziemi wyposażony w specjalną aparaturę astronomiczną. Znajdowało się na nim to wszystko, co było potrzebne, i wystarczyły jedynie niewielkie przeróbki, żeby grupa astronomów mogła bez przeszkód odbyć na nim wieloletni lot. Pracę tę już rozpoczęto. Nie można było tracie czasu.

Postanowiono, że jednocześnie z obserwatorium kosmicznego wystartuje na Hermesa eskadra potężnych gwiazdolotów posiadających wszystkie konieczne urządzenia, które pozwolą na przeprowadzenie asteroidu ze starej orbity na nową.

Ponieważ Muratow wykonał prawie wszystkie obliczenia, zaproponowano mu pokierowanie tą pracą wymagającą odpowiedzialności i wyjątkowej precyzji.

Propozycja była zaszczytna i Wiktor uważał, że nie ma prawa odmówić.

— Wbrew swojej woli zostałem kosmonautą — zażartował, spotkawszy się z Sinicynem. — Ponosisz za to i ty winę.

— Dlaczego właśnie ja? — zdziwił się Siergiej.

— Dlaczego? Pierwszy wyciągnąłeś mnie w Kosmos. Jeśliby nie udział w ekspedycji „Titowa” nie byłbym tak „sławny” i nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby powierzać mi obliczenia dla Legeriera.

Sinicyn się roześmiał.

— Taką winę — powiedział — z przyjemnością wezmę na siebie. Na długo lecisz?

— Nie, tylko na dwa tygodnie. Po zakończeniu pracy nasza ekspedycja powróci na Ziemię.

— To ryzykowne przedsięwzięcie — z zadumą powiedział Sinicyn. — Mówię oczywiście nie o tobie, a o Legerierze i jego towarzyszach. W trakcie tak długiej drogi mogą zdarzyć się wszystkie możliwe przypadki, których wcześniej nie można przewidzieć. Tak duże zbliżenie do Jowisza, Saturna i innych planet…

— Nie ufasz moim obliczeniom?

— A ty, czy jesteś ich całkowicie pewien?

— Tak. Niebezpieczny jest nie Jowisz, i nie Saturn. Niebezpieczne, i to teoretycznie, są asteroidy, które znajdują się pomiędzy Marsem i Jowiszem. Przecież do dziś astronomowie nie znają ich wszystkich. Nie mogłem oczywiście uwzględniać w obliczeniach wpływu tych, które są nieznane.

— A więc widzisz!

— Niczego nie widzę. Na razie każdy lot kosmiczny jest związany z ryzykiem. Legerier i jego sześciu towarzyszy decydują się na podjęcie tego ryzyka. Dla bezpieczeństwa zostawimy na Hermesie jeden z naszych gwiazdolotów.

— To znaczy, że będzie musiał zostać również ktoś z technicznej obsługi twojej eskadry?

— Mojej? — Muratow uśmiechnął się. — Co za wyrażenie, Sierioża!

— Powiedziałem w znaczeniu „prowadzonej przez ciebie”.

— O tak! Inżynier William Weston zgodził się pozostać na Hermesie przez cały czas lotu.

— Biedny! Będzie mu bardzo smutno.

— To jest astronom-amator. Dlatego nie będzie taki znów nieszczęśliwy. Czy już się uspokoiłeś?

— Tak, widzę, że wszystko zostało dokładnie obmyślone.

— Sam miałbyś ochotę wziąć udział?

Sinicyn wzruszył ramionami.

— Czy jest astronom, który nie marzy o tym, żeby z bliskiej odległości zobaczyć planety systemu słonecznego! — odpowiedział z westchnieniem.

— No to zgłoś się.

— Legerier otrzymał setki takich zgłoszeń. I zmuszony był wszystkie odrzucić. Objętość sputnika-obserwatorium jest ograniczona, a poza nim na Hermesie nie ma się gdzie urządzić. Zostaje więc tylko zazdrościć siedmiu szczęśliwcom.


Nadszedł dzień odlotu.

Na pirenejskim kosmodromie zebrało się wiele ludzi, by odprowadzić statki eskadry towarzyszącej.

Ekspedycja Muratowa sama przez się nie była niczym niezwykłym — ludzie niejednokrotnie już odwiedzali inne ciała niebieskie. Historyczne znaczenie tej ekspedycji polegało na tym, że stanowiła ona początek, kamień węgielny gigantycznej pracy nad przebudową „Wielkiego Domu” ludzi Ziemi — systemu słonecznego.

Nic więc dziwnego, że ekspedycja ta znajdowała się w centrum uwagi wszystkich mieszkańców ziemskiego globu.

Muratowa odprowadzały tylko dwie osoby — Siergiej i Marina. Z młodszą siostrą Wiktor nie widział się już prawie rok. Dlatego jej przyjazd na Półwysep Pirenejski był dla niego miłą niespodzianką.

Marina życzyła bratu powodzenia w imieniu wszystkich krewnych, którzy nie mogli przyjechać.

— Ojciec prosił cię — powiedziała — byś nie zapomniał przywieźć mu do jego kolekcji okazów górskich skał Hermesa.

— Jakbym mógł o tym zapomnieć — uśmiechnął się Wiktor.

Starszy Muratow był znanym geologiem. Jeszcze w okresie młodości, w epoce pierwszych lotów człowieka na planety systemu słonecznego zaczął gromadzić pozaziemskie minerały i teraz ta specyficzna kolekcja, być może najlepsza na świecie, stanowiła ozdobę leningradzkiego Muzeum Geologii.

— Taką mam ochotę z tobą polecieć — powiedziała Marina z ciekawością przypatrując się wielkim sylwetom statków eskadry, ledwie odbijających promienie nisko już stojącego słońca w centrum gigantycznego kosmodromu — przecież ani razu nie byłam w Kosmosie.

— Jak to! A na Księżycu?

— Też — dziewczyna uśmiechnęła się z pogardą — Księżyc. To nie jest Kosmos.

— Popatrz — Sinicyn serdecznie się roześmiał. — Ona uważa, że lot na Księżyc nie jest lotem kosmicznym. Niedługo dojdzie do tego, że Kosmosem zaczną nazywać tylko przestrzeń znajdującą się poza granicami naszego systemu.

— Gdzie podziewa się Legerier? — zapytała Marina.

— Od dawna nie ma go już na Ziemi — odpowiedział Wiktor.

Dwa tygodnie temu siedmiu uczestników wyprawy odleciało na Księżyc, żeby stamtąd przenieść się na sputnik-obserwatorium i na nim polecieć na asteroid wtedy, gdy zbliży się on do Ziemi.

Nad polem rozległ się niski przeciągły sygnał.

— Pora na mnie — powiedział Muratow. — Do widzenia! Jeżelibyś — zwrócił się do siostry — powiedziała mi wcześniej o swoich marzeniach, zabrałbym cię ze sobą.

— Po prostu tak sobie powiedziałam — Marina pocałowała brata — i tak nie mam teraz czasu.

— Świetnie pamiętam, jak mówiłeś, że nie lubisz latać w Kosmosie — powiedział Sinicyn żegnając się z przyjacielem. — Jestem ciekaw, co powiesz po powrocie.

— Możesz być pewien, że powiem to samo.

— Wątpię. Kosmos wciąga.


— Powinien wrócić za dwa tygodnie — powiedziała Marina z uporem wpatrując się w niebo, na którym już nic nie było widać. — Przez cały czas będę się denerwować. I nie tylko ja — dodała, mając na myśli swoich rodziców, siostry i braci. — Każdy taki lot jest niebezpieczny.

— Co to za niebezpieczeństwo! — odpowiedział Sinicyn. — Gwiazdoloty są niezawodne. Idziemy, Marinoczka. Spóźnimy się na liniowiec.

Jeszcze raz spojrzała w jasną dal nieba, jakby miała nadzieję, że zobaczy znajdujące się już daleko statki eskadry.

— Musi upłynąć dużo czasu — powiedziała — nim ludzie przyzwyczają się do gwiazdolotów, tak jak przyzwyczaili się do samolotów.

— Oczywiście! Tak jest zawsze. A potem pojawi się coś nowego, czego teraz nie znamy i ludzie zaczną wtedy mówić o gwiazdolotach w ten sposób, w jaki ty mówisz o samolotach. I tak będzie zawsze — zakończył Siergiej.

VI

Chodzenie sprawiało trudności. Mocno namagnesowane podeszwy butów ściśle przylegały do metalicznej podłogi i zrobienie kroku wymagało dużego wysiłku. Mimo to trudno było utrzymać równowagę. Dawał się we znaki zupełny brak przyciągania. Ludzie chodząc kołysali się i przybierali najdziwaczniejsze pozy, tak jak na pokładzie statku w czasie potężnej burzy. Hermes miał znikomą siłę przyciągania. Dlatego przy najmniejszym ruchu człowiek prostował się i za sekundę rozpoczynał nowe „padanie”. I tak bez przerwy. Takie chodzenie męczyło bardziej niż najdłuższa nawet piesza wycieczka na Ziemi.

Wiktorowi absolutnie nie podobał się pobyt na Hermesie. Z niecierpliwością czekał na chwilę startu w powrotną drogę. Dziwiło go, że uczestnicy ekspedycji z zainteresowaniem, a nawet wręcz z entuzjazmem, przyjmowali wszystko, co ich otaczało. Nie potrafił tego zrozumieć. Kosmos go nie fascynował, tak jak innych.

Jeszcze tylko cztery doby tych tortur i będzie w domu.

Prowadzono ostatnie obserwacje kontrolne. Już ponad sto godzin Hermes leciał po nowej orbicie i powoli zbliżał się do Wenus. Potem ominie Merkurego i rozpocznie wieloletni długi lot w głąb słonecznego systemu, aż do jego skraju, do najdalszej planety — do Plutona.

Zmiana trajektorii lotu asteroidu dokonała się zgodnie z obliczeniami. Wiktor był z tego dumny. Z Ziemi nadeszło wiele telegramów z gratulacjami. Cała planeta cieszyła się z tego sukcesu.

Tak, to było duże osiągnięcie.

Zadanie zostało wykonane. A więc można ze spokojnym sumieniem opuścić nieprzytulny Kosmos, powrócić na Ziemię, zabrać się do nowej, nie mniej potrzebnej i interesującej pracy. Na Ziemi jest do zrobienia tysiące rzeczy.

Ostatnie wyliczenia prowadził Jean Legerier, lecz Muratow nie obawiał się, by były niedokładne. Wszystko w porządku. Asteroid leciał tak, jak wyliczono jeszcze na Ziemi. Osiągnąwszy Jowisza skieruje się pod wpływem siły przyciągania olbrzyma systemu słonecznego w stronę Saturna, który z kolei zmieniając trajektorię skieruje go w pobliże Urana. I tak dalej. Planety będą przekazywać asteroid-obserwatorium jedna drugiej jak pałeczkę w sztafecie.

Trasa, którą przebył Hermes, była niewielka w porównaniu z tą gigantyczną odległością, którą miał przed sobą.

Ale już jutro… Zresztą co za jutro, kiedy nie ma tutaj ani dnia, ani nocy, ani wschodu, ani zachodu Słońca… Za osiemnaście godzin wszystko zostanie skończone. Legerier wypowie długo oczekiwaną formułę: „Wszystko w porządku” — i Muratow będzie wolny.

Nic nie będzie w stanie zatrzymać go tutaj, choćby na minutę!

Gdyby Wiktor mógł teraz wiedzieć, co zatrzyma go w tym niemiłym dla niego miejscu aż na trzy doby!

Przyszłość jednak skrywają przed człowiekiem prawa przyczynowości.

Trzymając się licznych poręczy przy ścianach i wszelkimi siłami starając się utrzymać ciało w pozycji pionowej, Muratow powoli szedł do messy sputnika. To archaiczne słowo wzięte ze słownika dawno już nie istniejącej marynarki wojennej weszło na stałe do języka kosmonautów.

Zegarek wskazywał ósmą godzinę czasu moskiewskiego. O tej porze na Hermesie jedzono kolację. W jadalni (niech już będzie „messa” — pomyślał Muratow) na pewno już na niego czekają. Minuta po ósmej. Wiedział, że Legerier i jego sześciu towarzyszy są zawsze punktualni.

Siedmiu członków ekspedycji, inżynier Weston i z ośmiu członków załogi eskadry towarzyszącej „siedziało” wokół okrągłego stołu. Hermes miał jednak pewną siłę przyciągania, umieszczono więc krzesła. Można było usiąść, jednak po to, by utrzymać się na krześle i nie pofrunąć do góry przy każdym nieostrożnym ruchu, trzeba było przywiązywać się do siedzenia pasami.

Muratow przeprosił za spóźnienie i usiadł na swoim miejscu.

Messa mieściła się na skraju olbrzymiego, przypominającego dysk, korpusu sputnika. Sufit i narożna ściana były przezroczyste. Nad głową rozpościerało się matowoczarne niebo z niezliczonymi rojami gwiazd. Wśród nich olśniewającym blaskiem świeciło Słońce. Promienie zalewały wnętrze kajuty, jednak nie czuło się ciepła. Specjalne „szkło” zatrzymywało promienie podczerwone, z pokładu roztaczała się panorama Hermesa. Mroczne, o nieokreślonej brunatnej barwie, nieforemne skały. Pozbawiony życia, ziejący smutkiem pejzaż.

Obserwatorium kosmiczne, poprzednio sztuczny satelita Ziemi, stało na dnie płytkiej kotliny. Ze wszystkich stron otaczały je pnące się w górę granitowe ściany. Widoczność wynosiła zaledwie trzysta metrów, a ponieważ sputnik zajmował sto metrów, zewnętrzny świat był zatrważająco mały.

Muratow wstrząsnął się na myśl, że ośmiu ludzi przez wiele lat nie zobaczy nic więcej poza tym smutnym obrazem.

Nie, on na coś takiego by się nie zdobył.

Wybór miejsca na obserwatorium nie był przypadkowy. Właśnie tu, w tak ukształtowanym terenie, statek był najbezpieczniejszy. Meteoryty stanowiące poważną groźbę nawet dla niewielkich gwiazdolotów były tysiąckroć niebezpieczniejsze dla Hermesa, gdyż jego ogromna masa o wiele bardziej przyciągała błyszczące w przestrzeni odłamki. Problem był tym istotniejszy, że trasa lotu przecinała pasmo asteroidów między Marsem a Jowiszem, a więc najgroźniejsze miejsce na międzyplanetarnych trasach.

W skały, które pierścieniem otaczały obserwatorium, były wmontowane potężne urządzenia. Niezależnie od szybkości meteorytu pole magnetyczne odchylało jego trajektorię od jednego zamieszkanego miejsca na asteroidzie. Dlatego przezroczyste ściany mogły być stosunkowo cienkie, a także można było zbudować kopułę, pod którą mieściły się teleskopy i wiele innych aparatów i instrumentów. Jeśliby napotkany meteoryt nie był żelazny, ale kamienny, jego trajektorię odchyli burzowe pole antygrawitacyjne, które było uzupełnieniem pola magnetycznego.

Astronomowie mogli więc w obserwatorium pracować spokojnie.

Po kolacji Muratow zatrzymał się w kajucie i zaczął rozmawiać z Westonem. Zdecydował, że tego wieczora nie wróci na swój gwiazdolot, ale przenocuje na sputniku, tym bardziej że w tym dziwnym świecie, w którym nie istniało przyciąganie, można było spać na czymkolwiek tak, jak na najmiększym materacu.

Cztery krzesła i mocny rzemień, po to by nie obudzić się pod sufitem, i posłanie było gotowe. Namagnetyzowane metalowe nóżki krzeseł przywierały do podłogi, a to gwarantowało statyczność łoża.

O dziesiątej przed położeniem się spać Muratów zajrzał do kajuty Legeriera.

Legerier kładł się spać późno, więc Muratów nie obawiał się, że zjawi się nie w porę.

„Komendant Hermesa”, jak ktoś żartem nazwał Legeriera, stał wpatrzony w jeden z przyrządów umieszczonych na olbrzymiej, zajmującej całą ścianę tablicy.

— Niech pan zobaczy — powiedział. — Strzałka grawiometru nie stoi na zegarze. Zupełnie nie rozumiem, co to znaczy.

Muratow podszedł bliżej.

Grawiometry poznał w czasie ekspedycji „Titowa”. Jednak urządzenie w kajucie Legeriera nie miało już z tamtymi wiele wspólnego. Dwa lata to ogromny okres czasu dla techniki.

Nie zmieniła się jedynie skala i strzałka.

Muratow przyjrzał się.

— Wydaje mi się — powiedział — że strzałka nie tylko nie stoi na zegarze, jak pan powiedział, ale porusza się. Wprawdzie bardzo wolno, jednak porusza się.

— Tak, tak — w głosie Legeriera można było wyczuć niepokój. — To bardzo dziwne. Przyrząd wskazuje, że niedaleko od nas znajduje się jakieś ciało. Co to może być?

— Pierwszy lepszy meteoryt… — bez przekonania rzucił Muratow. Równocześnie sam siebie w duchu zwymyślał. Cóż za naiwna odpowiedź. Czyż Legerier nie mógł wziąć pod uwagę takiej możliwości?

Zamiast odpowiedzieć astronom w milczeniu wskazał ekran lokatora. Czarna linia była idealnie prosta. Promienie radiowe, nieprzerwanie kontrolujące przestrzeń wokół asteroidu, nie napotykały przeszkód.

— Zepsuł się…

Legerier nacisnął jeden z niezliczonych guziczków. Zapalił się maleńki ekran i pojawiło się wnętrze kajuty zajmowanej przez Aleksandra Makarowa — zastępcę kierownika ekspedycji.

— Sasza! — powiedział Legerier. — Popatrz na grawiometr.

Było widać, jak Makarow podchodzi do identycznej tablicy rozdzielczej. Rozległ się okrzyk pełen zdziwienia.

— A teraz zwróć uwagę na ekran lokacyjny.

— Tak, widzę.

Makarów odwrócił się.

— Co na to powiesz? — zapytał Legerier.

— Bardzo dziwne, nawet za bardzo dziwne. U ciebie jest to samo?

— Oczywiście. Pomyślałem, że grawiometr w mojej kajucie jest zepsuty, ale przecież nie mogły popsuć się oba jednocześnie.

— Co się stało?

— Zajdź do mnie.

— Idę.

Legerier i Muratow nie spuszczali oczu ze strzałki. Teraz nie można było mieć wątpliwości, że się porusza. Coś, czego nie odbijały promienie lokatorów, zbliżało się do Hermesa. Nie mógł to być niewielki odłamek, tak mały, że „nie widziały” go potężne urządzenia lokacyjne. Gdyby tak było, „nie zauważyłby” go i grawiometr. Zagadkowe ciało posiadało dość dużą masę.

— Wciąż bliżej i bliżej — wyszeptał Legerier — i co najdziwniejsze, to coś leci bardzo wolno.

Rozległ się cichy brzęczek radiofonu.

Legerier nawet się nie odwrócił.

Brzęczek powtórzył się. Muratow podszedł do aparatu.

Dyżurny z punktu dowodzenia na flagowym statku eskadry zdenerwowanym głosem zameldował o dziwnym „zachowaniu się” grawiometru.

Napłynęły takie same meldunki ze wszystkich naszych statków — powiedział.

— Wiem — odpowiedział Muratow. — Prowadźcie dalej obserwację.

Wszedł Makarow i w milczeniu podszedł do Legeriera. Obaj z napięciem wpatrywali się w grawiometr. Strzałka znacznie już odchyliła się od zera i nadal wolno, bardzo wolno, ale wytrwale pełzła dalej.

Linia na ekranie lokatora, tak jak poprzednio, była idealnie równa.

Legerier tupnął nogą.

— Co to takiego, u diabła? — powiedział z rozdrażnieniem. — Ogłaszam alarm.

Makarow nacisnął czerwony guziczek znajdujący się na środku tablicy rozdzielczej. Muratow wiedział, że w tej samej chwili we wszystkich pomieszczeniach sputnika-obserwatorium rozległ się cichy alarmowy dzwonek.

W niespełna dwie minuty w kabinie naczelnika zebrali się wszyscy, którzy przebywali na pokładzie sputnika.

Wyjaśnienia były zbyteczne. Ludzie ci doskonale rozumieli język aparatów.

Zapadło trwożne, pełne wewnętrznego napięcia milczenie.

Nieznane niebezpieczeństwo to jedno z najtrudniejszych psychicznych przeżyć. Nawet najodważniejszy człowiek mimo woli odczuwa nieokreślony lęk. Co zrobić, kiedy nie wiadomo, przed czym trzeba się bronić?

I nagle Muratowa ogarnęło olśnienie. Oczami duszy zobaczył napięte twarze Wieriesowa i Stone'a ze wzrokiem utkwionym w taki sam grawiometr. Wydało mu się, że zrozumiał, co się dzieje.

— A może to jest ten sam sputnik-zwiadowca, na którego dwa lata temu „polował” „Titow”? — powiedział.

Legerier gwałtownie się odwrócił.

— W takiej odległości od Ziemi?

— Któż może wiedzieć, gdzie oni się podziali.

— Ale przecież wtedy radiolokatory potrafiły odnaleźć sputniki?

— To było wtedy. Można przypuszczać, że zmieniły swój system obronny.

— Może ma pan rację — powiedział Legerier. — Zobaczymy.

Jeżeli Muratow nie mylił się, to strzałka grawiometru powinna przestać poruszać się w prawo. Sputniki-zwiadowcy nie mogły zanadto zbliżyć się do tak dużej masy jak Hermes. Przecież asteroid o średnicy półtora kilometra to nie maleńki gwiazdolot!

Domysł był na tyle prawdopodobny, że wszyscy się od razu uspokoili. Dwóch astronomów otrzymawszy zezwolenie od Legeriera wyszło, żeby spróbować zobaczyć zbliżające się ciało przez wielki teleskop. Makarów wrócił do swojej kajuty, by równolegle prowadzić obserwacje przy pomocy swoich przyrządów.

Jednak spokój był krótkotrwały.

Minęło pięć, później dziesięć minut, a strzałka nieustannie przesuwała się w prawo, niebezpiecznie zbliżając się do końca skali, co oznaczało zetknięcie się dwóch mas — Hermesa i nieznanego obiektu. Nadciągała katastrofa. Do czerwonej kreski na skali było już bardzo blisko.

— Leci prosto na nas — nerwowo powiedział Legerier.

Udoskonalony grawiometr pozwalał na określenie nie tylko masy, ale i kierunku jej ruchu, a także odległości.

Na ekranie lokacyjnym tak jak poprzednio nie było nic widać.

Muratowowi wydało się, że przyrząd wskazuje już na dużo większą masę niż wtedy na „Titowie”.

Potwierdził to również Legerier.

— Masa nieznanego ciała — powiedział astronom — jest wielokrotnie większa niż masa zwiadowców.

Minęło jeszcze parę trudnych minut i nie można już było wątpić — coś leciało prosto na obserwatorium.

VII

Legerier rzucił się do tablicy rozdzielczej. Jeden ruch ręki i na całym sputniku opadły ciężkie hermetyczne grodzie — w ten sposób wszystkie pomieszczenia zostały odcięte od siebie. Obserwatorium zostało podzielone na odizolowane od siebie przegrody.

Teraz można było mieć nadzieję, że katastrofa nie pociągnie za sobą całkowitej zagłady.

Dokąd kieruje się straszliwe uderzenie nieznanego ciała kosmicznego?

Ludzie zamarli w oczekiwaniu…

W ciągu tych sekund Muratow, nie wiedzieć czemu, pomyślał nie o sobie i nie o znajdujących się razem z nimi ludziach, ale o statkach swej eskadry. Stały niedaleko od granitowego grzbietu kotliny, który otaczał obserwatorium. Czy domyślali się, żeby zrobić to samo, co przed chwilą zrobił Legerier?

Na wydanie rozkazu przez radiofon było już za późno.

„Zresztą — pomyślał Wiktor — jeżeli ciało uderzy w gwiazdolot, ze statku nic nie zostanie. Masa tego ciała jest zbyt wielka. Nie uratują ludzi żadne przegrody.”

Strzałka grawiometru nadal nieubłaganie zbliżała się do czerwonej kreski oznaczającej katastrofę. Ogromne pola antygrawitacyjne i magnetyczne okazały się bezużyteczne. Były zbyt słabe na to, by móc oddziaływać na takiego kolosa. Bezsensowna i przypadkowa śmierć zajrzała ludziom w oczy, a oni nie mogli się jej przeciwstawić.

— Spójrzcie, panowie — powiedział Legerier wskazawszy ręką na grawiometr.

To, co zobaczyli, było bardziej niż dziwne i niepojęte. Strzałka pełzła coraz wolniej. Wbrew prawu ciążenia nie przyspieszyła, a właśnie zwolniła swój ruch tak, że trudno było go dostrzec.

I nagle… zatrzymała się, zastygła nieruchomo o jakiś milimetr od kreski.

A to znaczyło, że nieznane ciało przestało spadać i nieruchomo zawisło nad Hermesem na wysokości najwyżej stu metrów od jego powierzchni.

Gwałtowne westchnienie ulgi wyrwało się jednocześnie z piersi wszystkich, którzy znajdowali się w kajucie.

Uratowani! Katastrofa, która jeszcze przed chwilą wydawała się nieuchronna, oddaliła się w niepojęty sposób.

— Tak może zachowywać się tylko statek, którym ktoś kieruje — powiedział Legerier.

— Jakież on musi mieć wobec tego rozmiary! — wykrzyknął zdziwiony Muratow.

Nie było żadnych wątpliwości. Był to statek kosmiczny o potężnych silnikach. Wszystko, co było dotychczas w zachowaniu nieznanego ciała niepojęte, stawało się oczywiste.

Skąd się wziął? Ziemia nie donosiła o locie żadnego statku w tym rejonie. Przelatujący gwiazdolot podałby swoje sygnały rozpoznawcze, jeśliby dowódca z jakichkolwiek przyczyn zechciał wylądować na asteroidzie. Statek dawno zauważyłyby już lokatory. Ponadto żaden z istniejących statków kosmicznych nie miał tak potężnych rozmiarów, nie miał też aparatury, która pozwalałaby pochłaniać fale radiowe.

Według danych grawiometru nieznany gwiazdolot miał gigantyczne rozmiary, ale przez przezroczysty sufit kajuty widać było jedynie wygwieżdżone niebo.

— Nieznany obiekt zatrzymał się w pobliżu — powiedział Legerier głosem łamiącym się ze wzruszenia. — Nie ma wątpliwości, to jest gwiazdolot, ale nie nasz gwiazdolot.

Jeszcze mówił, gdy strzałka grawiometru znowu drgnęła i szybko zaczęła przesuwać się w lewo.

Kosmiczny statek oddalał się.

Po co zbliżał się do Hermesa? Jeśli nieznani astronauci dostrzegli sztuczną budowlę, która znajdowała się na asteroidzie, powinni byli się nią zainteresować i spróbować wyjaśnić, co to jest. Tymczasem zatrzymali się tylko na niecałą minutę i natychmiast odlecieli. Było niepodobieństwem, by w tak krótkim czasie mogli cokolwiek zobaczyć. Ponadto wykonanie tego manewru wymagało utraty pewnej energii.

Gdzie tkwi przyczyna tego dziwnego zachowania?

Uczeni i inżynierowie w milczeniu patrzyli na siebie. Nikt nic nie rozumiał. Mimo woli zadawano sobie pytanie: czy wizyta nie była tylko przywidzeniem?

Nagle rozbłysło ostre światło. Ci, którzy zdążyli podnieść głowy, spostrzegli, jak nad nimi, na czarnym aksamicie nieba, wystrzeliły płomienie.



Wybuch wystąpił dosyć daleko, właśnie w tym miejscu, w którym teraz powinien znajdować się odlatujący statek. Kajutę na moment zalało białe martwe światło.

I znowu zrobiło się ciemno.

Strzałka grawiometru bezsilnie opadła na zero. Działająca na nią masa, masa statku kosmicznego z innego świata, który przed chwilą zbliżył się do Hermesa, zniknęła — nagle, od razu.

— Katastrofa! — wykrzyknął Muratow. — Statek eksplodował.

— Tak, eksplodował — powoli i ze smutkiem powiedział Legerier. — To była anihilacja. Nigdy już nie dowiemy się, co właściwie stało się na naszych oczach.

— I do tego, do jakiej ludzkości należał ten statek — dodał Muratow.

Ta nieoczekiwana katastrofa głęboko wszystkimi wstrząsnęła. Ludzie byli zdenerwowani. Chociaż nie wiedziano, kto znajdował się na statku, chociaż były to istoty obce dla ludzi Ziemi, jednak przecież byli to przedstawiciele obejmującej cały wszechświat ludzkości.

Tak blisko, obok, znajdowały się rozumne istoty z innego świata, mogło nastąpić spotkanie ludzi — braci! Pierwsze w historii! I nie nastąpiło! Zwiastun innego świata, który być może przybył z dalekich głębin przestrzeni, zginął bez śladu.

To było nielogiczne, nieznośnie bolesne.

Legerier machinalnie nacisnął guzik, grodzie podniosły się i można było swobodnie poruszać się po całym obserwatorium.

— Ale dlaczego, dlaczego nie wylądowali? — powiedział Weston. — Nie mogli nie zauważyć naszego obserwatorium. Dlaczegóż tak szybko się oddalili?

— Może dlatego — powiedział Muratów — że istoty te przybyły do nas z antyświata. Przekonali się o tym, że nasz asteroid ze względu na budowę ich świata jest zbudowany z antymaterii i pośpiesznie uciekli przed niebezpieczeństwem. Oddalając się zderzyli się z meteorytem. Zaszła anihilacja, której się tak obawiali.

— Pańska hipoteza, Muratow, nie wytrzymuje krytyki — powiedział Legerier. — Jest niesłuszna z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nie przelatywały teraz żadne większe meteoryty. W tej odległości, na której statek eksplodował, nasze lokatory odnotowałyby każdy meteoryt. Po drugie, statek kosmiczny, który przylatuje do obcego systemu planetarnego, powinien posiadać ochronę przed anihilacją. Dawno już powinni zbadać, z jakiej materii zbudowany jest nasz system planetarny. Przecież spotkaliśmy się z nimi nie na skraju, a w centrum.

— Mogli oni przelecieć przez cały nasz system, ale zbliżyć się do niego z dołu lub z góry po względnie płaskiej ekliptyce.

— Niemożliwe. Taka lekkomyślność zupełnie nie harmonizuje…

Nie dokończył, cały zamieniając się w słuch.

Od strony wejściowej śluzy zewnętrznych drzwi obserwatorium słychać było wyraźne stukanie.

Kto stukał?

Jeśli był to ktoś z załogi statków eskadry, nie potrzebował stukać. Istniała sygnalizacja, którą wszyscy znali. Zresztą nikt nie mógł się zjawić bez wcześniejszego uprzedzenia. Wszyscy pomyśleli o tym samym. To stukały istoty z innego świata! Wysiadły z tego samego statku, który przed kilkoma minutami eksplodował.

Ale przecież statek nie wylądował na powierzchni Hermesa. Jak mógł kogoś wysadzić?

Statek odleciał i podobny „desant” był całkowicie bezsensowny.

Uparte miarowe stukanie znowu się powtórzyło.

Legerier włączył zewnętrzny ekran.

I zobaczyli…

Przed wejściem stała wysoka ludzka postać odziana w skafander.

Normalna ludzka postać.

Normalna?…

Niezupełnie. Wszyscy spostrzegli coś więcej.

Człowiek stojący u wejścia był ubrany w nieziemski skafander. Podniósł rękę i niecierpliwie zastukał metalową rękawicą w zewnętrzne drzwi.

A więc mimo wszystko…

Mimo wszystko doszło do wielkiego spotkania.

U wejścia stała istota z innej planety — gość, który przyleciał nie wiadomo skąd — stała i niecierpliwie domagała się, żeby ją wpuścić.

Trudno oddać słowem to, co poczuli ludzie Ziemi, gdy zrozumieli, z kim mają do czynienia.

Gość był sam. Być może, pozostali oczekują ukryci w skałach? Być może przybysze nie byli pewni, jak ich powitają i wysłali najpierw zwiadowcę?

Ale przecież nie mogli opuścić asteroidu. Statek, z którego zeszli, odleciał i zginął. Nie mogli o tym nie wiedzieć.

Dziwne, zagadkowe, niepojęte!

Legerier nie wahał się.

Otworzyły się zewnętrzne drzwi. Wewnątrz śluzy wyjściowej zapaliło się światło zapraszając gościa do wejścia.

Gość wszedł pewnie i bez wahania, widocznie niczego się nie obawiał.

Kierownik ekspedycji zwlekał. Czekał na zjawienie się pozostałych.

Jednak nikt się nie zjawiał. Widocznie, choć było to nieprawdopodobne, gość był sam.

Zewnętrzne drzwi zamknęły się.

Przybysz z Kosmosu znajdował się wewnątrz obserwatorium, wkroczył w obcy dla niego świat.

Zaczęły pracować automaty ochrony biologicznej. Legerier zastosował maksymalny reżim.

— Czy się domyśli, że należy zdjąć skafander?

— Powinien się domyślić. Przecież to kosmonauta. Rozumie, że istnieje niebezpieczeństwo.

I znowu zapadło głębokie milczenie, napięte, niemal męczące.

— A jeżeli nie może oddychać naszym powietrzem?

Nikt się nie odezwał, choć wszyscy pomyśleli o tym samym.

Niczego nie można już było zmienić. Proces rozpoczął się. Dokąd zresztą mógł udać się przybysz?…

Spalił za sobą wszystkie mosty.

Śluza wyjściowa nie miała ekranu. Nie można było zobaczyć, co się tam dzieje. Praca automatów ochrony biologicznej, przy zastosowaniu maksymalnego reżimu, będzie trwała prawie godzinę. Przybysza z Kosmosu żywego czy martwego ludzie zobaczą dopiero wtedy, kiedy minie ten okres czasu.

A czas dłużył się nieznośnie.

— Jeżeli można by było to przewidzieć — powiedział Weston — zainstalowano by tam ekran.

Oczywiście! Jeśliby ludzie mogli przewidzieć, że pojawi się taki gość, istniałaby łączność telewizyjna ze śluzą wyjściową. W zwykłych warunkach była ona niepotrzebna.

Minęło dziesięć minut. Dopiero dziesięć!

Śluza napełniła się już powietrzem, destylowanym, czystym powietrzem kosmicznego obserwatorium, w którym nie było ani jednej bakterii ani jednego mikroba.

Ale było to powietrze o ziemskim składzie!

Jak podziała ono na gościa? Może obca Ziemi istota udusi się w nim i kiedy otworzą się wewnętrzne drzwi, ludzie zobaczą tylko zimne zwłoki?

— Nie, to nieprawdopodobne! — powiedział Legerier. — Nie wszedłby tam tak spokojnie.

— Wydaje mi się — powiedział Muratów — że wiem, o co chodzi. To jest jeden z gospodarzy sputników-zwiadowców. A oni przecież od dawna znają naszą planetę, znają skład jej atmosfery i widocznie nie stanowi ona dla nich niebezpieczeństwa.

Tłumaczyło to wiele, ale nie wszystko.

— W jaki sposób znalazł się on na Hermesie? — zapytał jeden z astronomów.

— Po prostu wyskoczył. Skok z wysokości stu metrów na asteroid o takich rozmiarach jest całkowicie bezpieczny.

— Ale dlaczego wyskoczył?

— To powie nam on sam.

Minęło dwadzieścia minut!

Minęło pół godziny!

Kajuta Legeriera opustoszała. Chociaż do otwarcia drzwi było jeszcze dużo czasu, wszyscy, wyjąwszy Makarowa, zebrali się przed śluzą wyjściową. Zastępca Legeriera został w swej kajucie przed ekranem i w równych odstępach czasu komunikował o tym, co dzieje się na zewnątrz. Dokładnie opowiadał, co widzi, a raczej czego nie widzi na zewnątrz. Nie było żadnych śladów, które wskazywałyby, że w pobliżu obserwatorium znajdują się inni kosmonauci.

Stawało się oczywiste, że przybysz znajdujący się w śluzie jest rzeczywiście sam. Jego pojawienie się na asteroidzie było więc tym bardziej zagadkowe.

Wszystko, wszystko było zagadkowe i niepojęte!

Czterdzieści minut!

Na statkach eskadry towarzyszącej wiedziano o wszystkim. Muratow nie zapomniał o swych towarzyszach i przez radiofon opowiedział im o nieprawdopodobnym zdarzeniu.

Każdy na swój sposób przygotowywał się do najbardziej sensacyjnego wydarzenia — do chwili, w której spotkają się twarzą w twarz mieszkańcy różnych światów.

Po raz pierwszy w historii!

…Pięćdziesiąt minut!

Napięcie rosło. Czy ten, który znajduje się za grubymi nieprzenikliwymi drzwiami, też się denerwuje? Czy są mu dostępne podobne uczucia?

Powinien się denerwować. Nie można sobie wyobrazić rozumnej istoty, która nie posiadałaby systemu nerwowego!

Zobaczyli już, że zewnętrzne kształty przybysza są bardzo podobne do kształtów, jakie mają ludzie Ziemi. Co jednak kryje się pod skafandrem?

Nikt nie oczekiwał, że pojawi się jakiś potwór. Gość z Kosmosu miał głowę, ręce i nogi. Ubrany był w skafander podobny do skafandrów ziemskich. Prawdopodobnie mógł swobodnie oddychać ziemskim powietrzem. To wszystko wskazywało, że jego ojczysta planeta jest taka sama jak Ziemia. Dlaczegóżby podobne warunki rozwoju nie mogły doprowadzić do podobnych rezultatów?…

Minęło pięćdziesiąt pięć minut!

…Jeszcze minuta!

Wokoło panowała taka cisza, że wszyscy wyraźnie usłyszeli, gdy w centralnym pawilonie, gdzie były zainstalowane urządzenia sterujące, ze szczękiem wyłączył się automat ochrony biologicznej.

Proces zakończył się.

Jeżeli przybysz zdjął z siebie skafander, a jeśli myślał logicznie, to powinien był to zrobić, to ani na zewnątrz, ani wewnątrz ciała nie zostało nic, co mogłoby zarazić powietrze w obserwatorium.

A jeśli nie zdjął skafandra?

Wtedy również nie groziło niebezpieczeństwo. Skafander został wysterylizowany. Na migi wytłumaczą gościowi, że należy go zdjąć i poddać się powtórnej operacji.

Nadeszła długo oczekiwana chwila!

Pobladły, choć pozornie spokojny, Legerier nacisnął guziczek.

Drzwi otworzyły się.

Każdy wyobrażał sobie gościa inaczej. Każdy rysował sobie w myśli jego twarz, taką jaką dyktowała mu jego własna fantazja. Wszyscy jednak oczekiwali, że zobaczą kosmonautę ubranego w strój przystosowany do lotów kosmicznych. Może nie w takim kombinezonie, jaki noszą ziemscy kosmonauci, może jego ubranie będzie miało nieprawdopodobny krój, może będzie miał najdziwniejsze rysy twarzy, najdziwniejszy kolor skóry!

Jednak to, co zobaczyli, przeszło najśmielsze oczekiwania.

Gość zdjął skafander, tak jak oczekiwali, domyślił się, że należy to zrobić.

O!..

Przybysza powitał ogólny okrzyk zdziwienia.

Przed nimi stała wysoka dziewczyna w krótkiej, mocno wyciętej sukience koloru złota. Twarz, o dziwnym zielonkawym odcieniu skóry, okalały granatowoczarne włosy. Wielkie, skośne i wydłużone oczy patrzyły na ludzi Ziemi badawczo, ale całkiem spokojnie.



Dziewczyna podniosła do góry rękę z otwartą wyciągniętą dłonią do przodu i przemówiła głosem miękkim i śpiewnym rozciągając sylaby:

— Gijaneja!

VIII

— A mnie najbardziej w tej zagadkowej historii dziwi wygląd Gianei — powiedział Muratow. — Nie myślałem, że człowiek z innego świata będzie aż tak podobny do ludzi Ziemi. To się po prostu z trudem mieści w głowie. Nie wiem jak pan, profesorze, ale ja nie mogę pogodzić się z tym, że Gianeja jest mieszkańcem innego świata.

— A kim innym może być? — zapytał Legerier.

— Rozumiem. Tak jak wszyscy, zmuszony jestem zgodzić się z faktami. Jednak, choć nie wiem, w jaki sposób panu to wytłumaczyć, coś się we mnie nie zgadza, coś się nawet buntuje.

— Nie widzę w tym nic dziwnego — powiedział Legerier. — Rozumiem pańskie nastroje. Ludzie przyzwyczaili się do myśli, że mieszkańcy innych światów nie mogą być do nas podobni. Ale dlaczego? Wszechświat jest nieskończony i wśród nieskończonej wielości zamieszkanych światów powinny występować najrozmaitsze formy życia aż do myślącej pleśni, jak pisał jeden z uczonych w połowie zeszłego wieku. Myślące organizmy istnieją we wszystkich możliwych formach. Nie należy jednak zapominać, że dostępna nam część Kosmosu składa się z tych samych pierwiastków, z tych samych elementów, co i nasz system słoneczny.

— Rozumiem pana i zgadzam się — powiedział Muratow. — W tym wypadku mamy jednak do czynienia nie z podobieństwem, ale z tożsamością.

— I w tym też nie ma nic dziwnego. Od początku byłem przekonany, że zobaczymy człowieka. Tak też się stało. Zaraz to panu wytłumaczę. Statek, który zbliżył się do Hermesa, należał na pewno do gospodarzy zwiadowców. Znają oni, i to dobrze, naszą Ziemię. Postanowili, w tej chwili nieważne dlaczego, wysadzić na asteroid jednego z członków załogi swojego statku. Nie wiemy, czemu to zrobili, ale możemy być przekonani, że nie mieli wątpliwości, iż ich towarzysz znajdzie z nami wspólny język; nie mieliby tej pewności, gdybyśmy nie byli do siebie podobni. Na pewno by nie wysłali samotnego człowieka do istot, które różniłyby się od nich.

— Oczywiście — lekko zirytowany powiedział Muratow. — Ciągle pan mówi „podobieństwo”, „podobieństwo”. Rozumiem, że może istnieć podobieństwo, ale absolutna tożsamość? Nie można bowiem twierdzić, że zielony odcień skóry jest tym, co różni. Ziemskie rysy bardziej się różnią między sobą.

Legerier wzruszył ramionami.

— Nie rozumiem — powiedział — skąd bierze się u pana taki atawizm? Podświadomie powtarza pan to, co mówiono i pisano dziesiątki lat temu. Jeżeli przyjąć konsekwentny punkt widzenia, że człowiek jest tworem natury, to nietrudno jest zrozumieć i to, że natura wszędzie, tam gdzie są jednakowe warunki, tworzy to samo. Natura nie jest obdarzona rozumem, działa, jeżeli można tak rzec, „intuicyjnie”. Działa prosto i przede wszystkim naturalnie.

— To nie o to chodzi — powiedział Muratow. — To, o czym pan mówi, profesorze, sam wiem równie dobrze.

— Peszy pana to, że Gianeja jest kopią ziemskiej kobiety, a ponadto kobiety białej rasy. Czy o to chodzi? Postawmy inaczej problem. Zamieńmy się rolami. Załóżmy, że to nie oni, ale my badaliśmy przestrzeń wokół naszego systemu planetarnego. I odkryliśmy kilka zamieszkanych światów. Załóżmy, że mieszkańcy tych światów różnią się wyglądem zewnętrznym. Są istoty zarówno do nas niepodobne, są i podobne. A są również i całkiem tożsame. Z kim najpierw nawiążemy kontakt? Z kim najpierw się spotkamy?

— Ziemię zamieszkuje kilka ras.

— Ma pan rację. Rzeczą naturalną jest oczekiwanie zrozumienia u istot najbardziej podobnych. Gianeja należy do ludzkości czy też części ludzkości na takiej planecie, na której myślący rozum przybrał taką samą formę jak i na Ziemi, największe zaś podobieństwo łączy ją z ludźmi białej rasy na Ziemi.

— A więc to tylko przypadek?

— Tak, ale w pełni zrozumiały. Nie widzę w tym nic dziwnego. Powiem nawet więcej, byłbym bardzo zdziwiony, gdyby było inaczej.

— Więc sądzi pan, że mogli wybierać?

— Wydaje mi się, że mogli. Oczywiście, mogło się tak zdarzyć, że nie mieli wyboru.

— Myśli pan, że ich ojczyzna znajduje się gdzieś w pobliżu?

— Tak, ponieważ założyliśmy, że zwiadowcy zostali przez nich wysłani. Trudno przypuścić, że zostali wysłani z Mgławicy Andromedy. Musieli być przecież wysłani w jakimś celu. Co innego, jeżeli mylimy się i Gianeja nie ma nic wspólnego ze zwiadowcami. Wtedy mogła przybyć skądkolwiek.

— A w jaki sposób wyjaśni pan zielony odcień jej skóry? — zapytał Muratow pragnąc zmienić temat, w którym nie czuł się zbyt mocny.

Legerier uśmiechnął się.

— Wie pan dobrze, że teraz na to pytanie nie potrafię udzielić odpowiedzi — powiedział. — Pochodzenie zielonego odcienia wyjaśni się wtedy, kiedy Gianeję zbadają lekarze. Oczywiście, jeżeli się na to zgodzi.

— Jeżeli zgodzi się? — ze zdziwieniem spytał Muratow. — Czyż można nawet przypuszczać, że odmówi? To byłoby bez sensu!

Przez kilka minut Legerier milczał.

— Jestem zadowolony — powiedział w końcu — że poruszył pan ten temat. Nie chciałem się z nikim dzielić swoimi obserwacjami, by nie dawać powodu do twierdzeń, które mogłyby się okazać fałszywe. Ale, ponieważ poruszyliśmy już ten temat… Niech pan powie, czy w zachowaniu Gianei nie zauważył pan czegoś osobliwego?

— Zauważyłem tylko, że zachowuje spokój, który może zdumiewać. W sytuacji, w której się znalazła, jest to nawet nienaturalne.

— Tak, oczywiście. Znalazła się w obcym świecie, wśród ludzi obcych nie tylko dla niej, ale i dla całego społeczeństwa, do którego należy, i zachowywać się tak jak ona — to rzeczywiście jest nienaturalne. Ma pan rację. Jednak wydaje mi się, że chodzi o coś innego — zdenerwowany Legerier przeszedł się po kajucie. — Chciałbym, żeby mi pan udowodnił, że się mylę. Powiem po prostu. Czy nie sądzi pan, że Gianeja nie zachowuje się spokojnie, ale wyniośle?

Muratow drgnął. I on myślał podobnie. Często wydawało mu się, że z zachowania cudzoziemki przebija poczucie wyższości nad otaczającymi ludźmi, ale starał się tym nie sugerować.

— Tak — odpowiedział — niejednokrotnie odnosiłem takie wrażenie. Jednak, być może, to nie jest wyniosłość, ale po prostu sposób bycia właściwy dla tych ludzi.

— Możliwe. Nie znamy ich. Jednak przy tak dużym podobieństwie zewnętrznym nie tylko ciała, ale nawet i ubrania, również i psychika powinna być podobna. Zostawmy to jednak. Dlaczego troskę, którą jej okazaliśmy, przyjęła jako rzecz należną? Żadnych oznak wdzięczności. Pamięta pan, kiedy Weston powtórzył wypowiedziane przez nią słowo „Gija-neja” myśląc, że oznacza ono powitanie, z dumą, właśnie z dumą odrzuciła głowę do tyłu i jeszcze raz powtórzyła to słowo wskazując na siebie. To było jej imię. Zrobiła to w ten sposób, jakby to nieporozumienie było dla niej obraźliwe. Czyż człowiekowi Ziemi, który po raz pierwszy spotkałby się z mieszkańcami innego świata, przyszłoby do głowy od razu wymieniać swoje imię? Wydaje mi się, że to jest właśnie duma, przekonanie o własnej wyższości. Przypuśćmy jednak, że są u nich takie zwyczaje. Kiedy nasz lekarz realizując program ochrony biologicznej poprosił ją o zejście do basenu, zrozumiała go od razu i bez sprzeciwu spełniła prośbę. Rozebrała się natychmiast przy wszystkich. Powie pan pewnie, że nie istnieje tam poczucie kobiecej wstydliwości, że takie są u nich zwyczaje. Porównajmy to z innym faktem. Gianeja pojawiła się przecież u nas w sukni, której krój dowodzi, że istnieją u nich takie kobiece cechy jak kokieteria i wstydliwość. Niech pan sobie przypomni, miała suknię wyciętą na plecach, ale plecy były przykryte włosami. To jest bardzo charakterystyczne. Nawet największej ziemskiej kokietce nie przyszłoby do głowy, pojawić się w takim stroju w innym świecie. Dlaczego nie była ubrana w strój kosmonauty? Dlaczegóż chciała, żebyśmy ją ujrzeli „w pełnym blasku urody”? A potem rozbiera się przy wszystkich. Sięgnijmy do czasów zamierzchłych. Rzymskie patrycjuszki rozbierały się w obecności swych niewolników, gdyż nie uważały ich za ludzi.

— Popada pan w sprzeczność, profesorze — powiedział Muratow. — Jeżeli nie traktuje nas jak równych sobie ludzi, to dlaczego, jak pan powiedział, miałaby nas „oślepiać blaskiem swej urody”?

— Nie ma w tym sprzeczności. Wręcz przeciwnie. Moim zdaniem, w swoim postępowaniu kierowała się następującymi motywami: chciała zjawić się u nas nie jako zwykły kosmonauta, ale właśnie jako „władczyni”.

— Władczyni? — powtórzył Muratow. — Czyż w świecie, którego technika umożliwia loty międzygwiezdne, mogły ostać się jeszcze pojęcia „władca” i „niewolnik”? Myli się pan, profesorze. Wszystko to można wytłumaczyć dużo prościej, jednym słowem — obyczaj. U nich obowiązują takie obyczaje, inne od naszych, i dlatego dla nas niezrozumiałe.

— Będę szczęśliwy, jeśli okaże się, że ma pan rację. Jednak nie wątpię, że ich psychologia jest podobna do naszej. Przy takim podobieństwie inaczej być nie może. Proszę wyobrazić sobie, że jest pan na jej miejscu. Powiedział pan swoje imię — Wiktor. I natychmiast zmieniono je, na przykład na Wiko. Czyż nie sprostowałby pan? A ona? Weston, a później nasz lekarz zwrócili się do niej „Gianejo”, a nie „Gijanejo”. Jak zareagowała? Uśmiechnęła się i jeśli pan woli, uśmiechnęła się lekceważąco i nie zaprotestowała. To jest jej obojętne. Od niższych istot nie można wymagać prawidłowej wymowy.

— Zapala się pan, profesorze Legerier. Częściowo się jednak z panem zgadzam. Rzeczywiście wyczuwa się w niej przekonanie o własnej wyższości.

— Wszystko się z czasem wyjaśni. Żałuję bardzo — dodał Legerier gwałtownie zmieniając temat rozmowy — że nie będę mógł być obecny podczas jej przylotu na Ziemię. Jak się zachowa? Kiedy wylatujecie?

— Pojutrze. To znaczy za dwadzieścia cztery godziny. Przecież tutaj nie istnieją doby. Jansen uważa, że Gianeja w ciągu tych dwóch dni przyzwyczaiła się już do naszego jedzenia. Nawiasem mówiąc, czy to nie dziwne, że tak chętnie i bez obawy przyjęła śniadanie, które jej podano.

— To dodatkowy argument, na korzyść pańskiej hipotezy, panie kolego, że należy ona do tych, którzy wysłali do nas zwiadowców. A oni, jak już mówiliśmy, znają Ziemię, a także i sposób odżywiania.

— A ponadto nie mogła zrobić nic innego, jeśli nie zamierzała umrzeć z głodu — z zadumą powiedział Muratow.

IX

Jak należało oczekiwać, radiogram z Hermesa, w którym zawiadomiono o pojawieniu się Gianei i okolicznościach, które temu towarzyszyły, poruszył wszystkich mieszkańców ziemskiego globu.

Niecierpliwie czekano na powrót eskadry.

Automatyczne urządzenia radiowe obserwatorium przyjęły ogromną ilość radiogramów witających Gianeję — z Ziemi, Marsa, Wenus, z zewsząd, gdzie byli ludzie. Z entuzjazmem przyjęto wiadomość o jej przybyciu, o przybyciu pierwszej przedstawicielki innego rozumu na Ziemię.

Zanosiło się na to, że spotkanie przekształci się w olbrzymią manifestację.

Gianei pokazano stos radiogramów i za pomocą gestów usiłowano wytłumaczyć, że wszystkie są adresowane do niej, że na Ziemi czekają na nią z niecierpliwością.

Czy zrozumiała? Wszystkim wydawało się, że tak. Chociaż przyjęła to dość obojętnie.

Wiadomość o tym, że ma lecieć na Ziemię, również nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.

Zakomunikował jej o tym Weston. Na specjalnie w tym celu naszkicowanej mapie gwiazd pokazał Gianei kółko wyobrażające Hermesa, potem Ziemię. Na pewno zrozumiała jego gestykulację. Potem inżynier narysował strzałkę — znak, który musiała pojąć myśląca istota, tym bardziej kosmonauta. Ostrze strzałki opierało się o Ziemię.

Gianeja popatrzyła na Legeriera, który stał obok i zrobiła bardzo łagodny ruch ręką, który mógł oznaczać tylko jedno: „Lecimy tam”. Nie można było mieć żadnych wątpliwości, co ten gest oznacza.

Każdy szczegół w zachowaniu się gościa był bacznie obserwowany. Wszyscy zauważyli, że chociaż objaśnień udzielał jej Weston, Gianeja zwracała się wyłącznie do Legeriera. Czyżby domyśliła się, że tutaj on właśnie jest dowódcą, chociaż naczelnik ekspedycji nie wyróżniał się swoim zachowaniem i nic nie mogło Gianei zasugerować, kto jest dowódcą.

A jednak się domyśliła.

O tym dziwnym fakcie przypomniał sobie Muratow po rozmowie z Legerierem. Zachowanie Gianei zdawało się potwierdzać słowa francuskiego uczonego. Gość musiał się do kogoś zwracać i wybrał kierownika ekspedycji, ignorując pozostałych.

„W jaki sposób mogła się domyślić, że Legerier jest kierownikiem?” — zastanawiał się Muratow.

Roalda Jansena — astronoma, lekarza i biologa pełniącego na Hermesie obowiązki lekarza — bardzo niepokoił czekający Gianeję przelot na Ziemię.

— Tutaj — mówił — powietrze jest czyste, nie zawiera ani jednego mikroba. Natomiast są one na Ziemi. Jaki wywrą wpływ na organizm Gianei? Czy nie zachoruje od razu po przylocie?

Na ten temat przeprowadzono z Ziemią specjalną rozmowę. Podzielali tam obawy Jansena.

Gianeja nie miała się gdzie podziać. Nie można jej było zostawić na Hermesie. Jedynym wyjściem było wysłanie jej na Ziemię.

Wydawałoby się, że nie ma się nad czym zastanawiać.

Jednak nikt nie chciał podejmować decyzji bez wiedzy Gianei. Zgodziła się, że poleci — trzeba było jednak przestrzec ją przed grożącym niebezpieczeństwem. Być może, nie wie o nim, nie podejrzewa, że lecąc na Ziemię naraża się na duże ryzyko.

Postanowiono dowiedzieć się koniecznie, co ona sama sądzi na ten temat.

Jednak jak to zrobić?

— Nie mamy innego wyjścia — powiedział Jansen. — Trzeba jej to wszystko wyjaśnić przy pomocy rysunków, schematów i tablic biologicznych: przemiana materii, oddychanie i tak dalej. Jeżeli zna biologię, to zrozumie. Jeżeli nie zna — nie zrozumie. Kolega Weston bardzo ładnie rysuje. Poproszę go, żeby według moich wskazówek przygotował odpowiednie rysunki. A więc spróbujemy.

— Myślę, że wyjaśnień powinny udzielać dwie osoby — powiedział Legerier. — Proszę, żeby wszyscy pozostali wyszli. Trzeba też wziąć pod uwagę, iż Gianeja może tego nie zrozumieć.

Próbę przeprowadzono w przeddzień odlotu.

— Co zrobimy, jeżeli Gianeja zrozumie i odmówi odlotu na Ziemię? — zapytał Muratow, gdy Legerier i Jansen zamierzali udać się do gościa.

Gianeja otrzymała kajutę jednego z astronomów i prawie jej nie opuszczała.

— Wtedy zawiadomimy Ziemię — powiedział Legerier. — Sądzę jednak, że nie odmówi. Powinna zrozumieć, że nie mamy innego wyjścia.

— Może być tak — dodał Jansen — że Gianeja będzie musiała na Ziemi chodzić w specjalnym skafandrze. Mieszkać zaś będzie w specjalnym pomieszczeniu wypełnionym destylowanym powietrzem.

Muratow pokiwał głową.

— Ona się na to nie zgodzi.

— Po co zgadywać — powiedział Legerier. — Zgodzi się, nie zgodzi się. Zobaczymy. Chodź, Jansen.



Próba się udała. Oczywiście Gianeja doskonale zrozumiała obrazkowy język biologa. Jednak ani Jansen, ani Legerier nie zrozumieli z jej gestów, czy zgodzi się lecieć na Ziemię po ich wyjaśnieniach, czy nie.

Aby się o tym przekonać jeszcze raz pokazano Gianei rysunek zrobiony przez Westona. Uśmiechnęła się i powtórnie wykonała ten miękki gest, który wszyscy zrozumieli jako „lecimy”.

— Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy — powiedział Legerier. — Wyślę dokładny radiogram i tam postanowią, co należy dalej robić. Nie traćcie czasu.

Gianeja nie miała żadnych rzeczy. Zjawiła się na Hermesie, u ludzi Ziemi, w obcym dla siebie świecie, ubrana tak lekko, jakby nie była w Kosmosie, a u siebie w domu. Jakby na chwilę przyszła w odwiedziny i zaraz miała wrócić z powrotem. Wszyscy, którzy znajdowali się zarówno na Hermesie, jak i na Ziemi uważali, że jest to co najmniej dziwne. Trudno się było nawet domyślić, dlaczego tak postąpiła. W takim stroju nie mogła przecież chodzić na statku kosmicznym. Wyjaśnienie Legeriera wydawało się wszystkim zbyt fantastyczne. Kryła się w tym jakaś tajemnica, której rozwiązanie mógł przynieść dopiero czas.

Zwracano również uwagę na to, iż podeszwy małych, bardzo wytwornych „złotych” pantofelków Gianei były namagnesowane. A więc obuwie pozornie bezużyteczne w czasie lotu kosmicznego, miało być jednak używane w warunkach nieważkości w Kosmosie.

Dziwnie wyglądała ta wysoka, cała w złocie dziewczyna wśród ubranych w ciemne kombinezony kosmonautów. Wyższy od niej był jedynie Muratow. Obserwując jej zgrabną sylwetkę i zwiewne, niemal kocie, ruchy, miało się wrażenie, że Gianeja nie idzie, a ślizga się po podłodze. Niezwykle gęste, granatowo-zielone włosy opadały ciężko na plecy.

Chociaż w obserwatorium termometr wskazywał osiemnaście stopni w skali Celsjusza, Gianei nie było zimno. Nie chciała włożyć zaofiarowanego kombinezonu.

Jansen miał wielką ochotę zmierzyć jej temperaturę, nie udało mu się jednak, Gianeja zareagowała bowiem ostro i z ziemskiego punktu widzenia, bardzo niegrzecznie, odpychając po prostu rękę, w której lekarz trzymał termometr.

Nie pozwalała się nawet dotykać. Widocznie zwyczaj podawania ręki nie był znany w jej ojczyźnie. Jeżeli ktoś przy spotkaniu wyciągał do niej rękę, Gianeja cofała się o krok i wznosiła swoją rękę na wysokość ramienia z wyciągniętą do przodu otwartą dłonią — był to ten sam gest, którym powitała ludzi przy pierwszym spotkaniu.

— To świadczy o dumie i zarozumiałości — twierdził Legerier.

— Taki jest zwyczaj w jej ojczyźnie — oponował Muratow.

Kto z nich miał rację, pokaże przyszłość.

Skafander, w którym Gianeja opuściła swój gwiazdolot, został dokładnie zbadany. Był bardzo lekki, zrobiony z cienkiego i elastycznego niebieskiego metalu. Hełm miał kształt kwadratu, a właściwie sześcianu, w jego wnętrzu nie stwierdzono żadnych urządzeń akustycznych czy radiotechnicznych. Na wysokości oczu znajdowała się wysoka dymnoszara, przezroczysta szybka plastykowa, która przepuszczała bardzo mało światła. Co najdziwniejsze, w skafandrze ani na zewnątrz, ani wewnątrz nie było żadnych zbiorników z powietrzem. W takim skafandrze nawet przy bardzo powolnym oddychaniu i maksymalnej oszczędności ruchów można było przebywać najwyżej dziesięć do dwunastu minut.

— Przynajmniej częściowo możemy zrozumieć, dlaczego tak niecierpliwie stukała — zauważył Weston. — Mogła się udusić. Dlaczegóż ją jednak wypuścili ze statku bez zapasu powietrza?

Następna nie wyjaśniona zagadka.

— Moim zdaniem — powiedział Muratow — dowodzi to, że wiedzieli, iż obserwatorium jest zamieszkane. W przeciwnym razie jej wyjście byłoby równoznaczne z samobójstwem.

— Tak, to podejrzana historia — zauważył Legerier. — Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że Gianeja po prostu uciekła ze statku. To wiele tłumaczy, choćby i to, że w pośpiechu zapomniała wziąć zapasu powietrza.

— Statek przecież zawisł tuż nad powierzchnią Hermesa. Jak to pogodzić z pańską wersją? W takim razie w ucieczce musiałaby jej pomagać załoga gwiazdolotu.

— Może zauważyli, że na asteroidzie znajduje się sztuczna budowla i zbliżyli się, żeby zobaczyć, co to jest. Gianeja wykorzystała nadarzającą się okazję.

— Dlaczego więc zatrzymali się tylko na tak krótko?

Legerier wzruszył ramionami.

— Podejrzana historia — powtórzył.

Skafander był zrobiony w taki sposób, że można go było samemu zdjąć, jednak nie można było włożyć bez czyjejś pomocy. Dowiedziano się o tym, kiedy trzeba było przewieźć Gianeję na flagowy gwiazdolot eskadry.

Musieli się porządnie nagłowić, żeby połapać się w nie znanej im konstrukcji skafandra. Z ziemskiego punktu widzenia strój Gianei był bardzo niewygodny. Nie można go było na siebie nałożyć, trzeba było weń wejść. Nikt z ludzi Ziemi nie mógłby tego dokonać, wyjąwszy zdolnego akrobatę.

Gianeja to trudne zadanie wykonała z wyjątkową łatwością. Wślizgnęła się do skafandra niezwykle szybko i zręcznie.

Ale przecież skafander nie był robiony specjalnie dla niej. Takie były zapewne wszystkie skafandry na statku gości. Gianeja nie była więc wśród swoich wyjątkiem. Wszyscy oni byli tak sprężyści i zwinni, jak ona.

Należało teraz uszczelnić skafander. Gianeja jednak nie ruszyła nawet palcem, by pomóc ludziom. Stała i czekała. Widocznie było jej obojętne, czy poleci na Ziemię, czy też zostanie na Hermesie.

— Uparte stworzenie — mruknął Weston uważnie oglądając długie pasy zwisające przy rozcięciach skafandra. — Cała rzecz w tym, że trzeba to zrobić jak najszybciej. W przeciwnym wypadku udusi się, nim dojdzie do statku. Czy ona tego nie rozumie?

— A może po prostu sama nie wie, jak się obchodzić ze skafandrem — zauważył Muratow.

— Bzdura. Doskonale wie, ale nie chce pomóc. Popatrz, Wiktorze. Zdaje się, że złapałem, o co chodzi. Te pasy muszą nałożyć się na rozcięcia. To jedyna możliwość.

— Spróbuj! Choćby tu, z boku.

Okazało się, że Weston ma rację. Z pozoru metalowe pasy przylepiało się do szczelin skafandra, przy czym rozlegał się suchy trzask.

Muratow spostrzegł ledwo dostrzegalne zgrubienia na końcach pasów. Nacisnął na jeden z nich, pas odpadł.

— Wszystko jest jasne — powiedział. — Ręka w metalowej rękawicy może nacisnąć na to zgrubienie. Jednak samemu nie można nałożyć skafandra. Stąd wynika — dodał zwracając się do Legeriera — że ktoś pomagał Gianei w ucieczce.

Astronom nie odpowiedział.

— Nareszcie — z ulgą odetchnął Weston umocowawszy na swoim miejscu pas. — Czy teraz dobrze? — zwrócił się do Gianei.

Widocznie jego wyraz twarzy i intonacja były na tyle wyraziste, że Gianeja zrozumiała pytanie inżyniera. Skinęła głową.

Weston przymocował pozostałe pasy z wyjątkiem tego, który znajdował się na szyi między kołnierzem skafandra a hełmem. Ten miał umocować Muratow w momencie, gdy wszyscy będą gotowi do wyjścia. Gianeja nawet minuty więcej, niż to było niezbędne, nie powinna być pozbawiona dopływu powietrza; statek eskadry od zewnętrznych drzwi obserwatorium dzieliło około sześćdziesięciu metrów.

Ostatnie, pośpieszne pożegnanie i wewnętrzne drzwi obserwatorium zamknęły się. W śluzie pozostali Muratow, dwaj inżynierowie z eskadry i Gianeja.

Wszyscy szybko włożyli skafandry. Legerier, żeby oszczędzić czasu, zrezygnował z wypompowania cennego powietrza ze śluzy przed otworzeniem zewnętrznych drzwi.

Muratow umocował ostatni pas. Teraz Gianeja musiała oddychać tylko tą znikomą ilością tlenu, która pozostała wewnątrz skafandra.

„A jeśli pomyliliśmy się — przemknęła Wiktorowi przez głowę trwożna myśl. — Jeżeli skafander nie jest hermetycznie zamknięty?”

Na rozmyślania nie było czasu.

Umówione stukanie do wewnętrznych drzwi… otwarcie zewnętrznych. W śluzie powstała natychmiast absolutna próżnia.

Gianeja stała spokojnie. A więc wszystko jest w porządku!

Muratow już wcześniej zdecydował, jak postąpi. Chociaż na Hermesie, dzięki temu, że siła ciężkości prawie że nie istniała, wspinanie się po skałach nie było trudne, mimo to wymagało to utraty pewnej ilości energii, a więc i tlenu.

Wziął więc Gianeję na ręce i niemal biegiem ruszył w górę ostrym wzniesieniem kotliny. Drogę znał świetnie, ponieważ chodził nią dziesiątki razy.

Jak zareagowała Gianeja na ten nieoczekiwany „gwałt”? Muratow nie poczuł żadnego sprzeciwu z jej strony. Wydało mu się nawet, że przytuliła się do jego ramienia ułatwiając mu bieg.

W połowie drogi przekazał swój ciężar jednemu ze współtowarzyszy. Droga do statku nie trwała dłużej niż pięć minut.

Wyjściowa śluza gwiazdolotu była już otwarta. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz i zabrano schody, śluza została zamknięta i szybko napełniona powietrzem. Wyjątkowo postanowiono pominąć obowiązkową procedurę „oczyszczania”. Ryzyka prawie nie było, ponieważ Hermes pozbawiony był atmosfery. Mogli przynieść ze sobą jedynie pył na butach, który jednak zostanie zneutralizowany wewnątrz śluzy po napełnieniu jej powietrzem.

Muratow podszedł do Gianei, by pomóc jej zdjąć skafander, jednak dziewczyna odsunęła go miękkim ruchem ręki i rozebrała się sama.

Jej wielkie, podniesione ku nasadzie nosa oczy bacznie, z jakimś niezwykłym wyrazem spoglądały w twarz Muratowa. Wydawało się, że Gianeja chciała coś powiedzieć, czy też o coś zapytać.

Co oznaczało to uważne spojrzenie?

Czy kryła się w nim podzięka, czy też, przeciwnie, gniew, wywołany tak bezceremonialnym zachowaniem?

Jak odgadnąć wyraz twarzy i wymowę spojrzenia u istoty, choć tak podobnej do człowieka Ziemi, jednak tak dalece, tak nieskończenie obcej?…

X

Globekspres mknął wśród pól. W żółtym morzu zbóż jak wyspy czerniały równe łańcuszki na pozór niezgrabnych kombajnów elektrycznych. Rozróżnić można było jedynie te dalekie, bliskie natomiast, znajdujące się bliżej toru, migały jak mgliste smugi.

Nie było widać ludzi.

Ekspres zatrzymywał się rzadko. Kończyło się pole, mknęli przez miasto czy robotnicze osiedle i znowu niekończące się żółte pola.

Ukraina!

Muratow cały czas wyglądał przez okno, ale niczego nie dostrzegał.

Jak film na niewidocznym ekranie jego pamięci jeden po drugim przepływały kadry tych niezapomnianych dni…

…Co oznaczało spojrzenie Gianei, tam, w wejściowej śluzie statku?

Gość z innego świata uparcie nie pozwalał się nikomu dotykać. A on, Muratow, nieoczekiwanie dla niej wziął ją na ręce i ona nie sprzeciwiała się, nie zaprotestowała. Doskonale pamiętał, że Gianeja przytuliła się do niego, być może, by ulżyć mu. Nie mogła nie zrozumieć, że zrobił to dla niej, że kierowała nim troska o nią.

Nie, dziwne spojrzenie Gianei nie mogło wyrażać gniewu. Potem, przez cztery doby, bo tyle trwała ich podróż na Ziemię, Gianeja nieraz zwracała się do Muratowa, tak jak przedtem na Hermesie zwracała się do Legeriera.

Jeśliby była zagniewana czy obrażona, ignorowałaby Muratowa, przecież na asteroidzie ignorowała wszystkich wyjąwszy Legeriera. W razie konieczności mogłaby zwracać się do Goglidze, starszego inżyniera eskadry, który również znajdował się na flagowym gwiazdolocie.

Jednak Gianeja nie zauważała ani Goglidze, ani żadnego innego członka załogi, jedynie Muratowa.

Uznawała tylko starszego stopniem!

To było dziwne, bardzo dziwne. I trudno było znaleźć jakieś prawdopodobne wyjaśnienie.

Interesujące było i to, w jaki sposób Gianeja poznawała, kto z otaczających ludzi jest najważniejszy. Ludzie Ziemi od dawna już porzucili przekonanie, że może istnieć jakaś hierarchia czy nierówność. Zarówno w postępowaniu, jak i we wzajemnych stosunkach nie istniała, bo nie mogła istnieć, sytuacja zależności. Wszyscy odnosili się do siebie w jednakowy sposób. Jedynie słuchając rozmów można było zorientować się, jaką funkcję w danym wypadku pełni określony człowiek. Gianeja nie mogła jednak rozumieć ziemskiego języka, nawet jeżeli rzeczywiście należała do tych, którzy wysyłali sputniki-zwiadowców w kierunku Ziemi. Nie mogła nawet w tym wypadku, gdyby jej rodacy w tajemnicy przed ludźmi odwiedzili Ziemię i poznali istniejące języki. Personel obserwatorium astronomicznego na Hermesie i członkowie załogi eskadry towarzyszącej mówili nowym językiem, który pojawił się trzydzieści lat temu i stopniowo stawał się językiem ogólnoziemskim. Gianeja nie mogła znać tego języka. W ciągu ostatniego półwiecza, to było absolutnie pewne, nikt z innego świata nie mógł odwiedzić Ziemi i pozostać niezauważony. Od tego czasu bowiem istnieje Służba Kosmosu.

Muratow przypomniał sobie przylot eskadry na Ziemię. Wylądowała tam, skąd wystartowała, to znaczy na kosmodromie pirenejskim. Przypominał sobie niezliczone tłumy witających. Na spotkanie Gianei przybyło nie tysiące, nie dziesiątki tysięcy, ale miliony ludzi. Pojawienie się na Ziemi pierwszego przedstawiciela innej myśli stało się ogólnoplanetarnym świętem.

Na Muratowie i jego towarzyszach ta wielka manifestacja wywarła niezatarte wrażenie.

A na Gianei?…

Od swego pierwszego pojawienia się na progu wyjściowej śluzy obserwatorium aż do lądowania flagowego gwiazdolotu na Ziemi Gianeja nie interesowała się tym, co ją otaczało. Obojętność granicząca z apatią przebijała z każdego jej ruchu i spojrzenia. W ciągu tygodnia pobytu wśród ludzi Ziemi tylko cztery razy aktywnie zareagowała: odepchnęła rękę Jansena, gdy chciał jej zmierzyć gorączkę, nie zgodziła się na pomoc Muratowa w śluzie gwiazdolotu, a ponadto dwa razy zrobiła ręką gest, którym chyba chciała powiedzieć: „Lecimy”.

Do tego krótkiego wykazu można było jeszcze dodać gest powitalny — podniesienie otwartej dłoni do ramienia.

I to było wszystko!

Tym samym gestem Gianeja odpowiedziała na powitanie oczekujących, gdy wyszła ze statku pod niebo Ziemi.

Można było przypuszczać, zważywszy na niewątpliwie młody wiek Gianei, że po raz pierwszy wstąpiła na ziemię innego świata, po raz pierwszy zobaczyła innych ludzi i inną przyrodę.

I nawet najmniejszych oznak zdenerwowania!

To było nienaturalne.

Po długich debatach uczeni zdecydowali, że nie będzie się Gianei izolować od warunków, które panują na Ziemi. Zamknięcie w skafander byłoby dla gościa zbyt niedogodne. Jeśli zachoruje, to ją wyleczą. Nie było już żadnego mikroba, przeciw któremu nie istniałyby odpowiednie lekarstwa. Zresztą Gianeja najwyraźniej nie bała się zakażenia.

I dziewczyna z innego świata pojawiła się oczom ludzi w „całym blasku urody”, jak mawiał Legerier, od stóp do głów odziana w „złoto”, z ciężkimi granatowoczarnymi niczym nie okrytymi włosami, z łatwo dostrzegalnym zielonym odcieniem skóry.

Ustawione wszędzie, w promieniu wielu kilometrów od kosmodromu, ekrany pokazywały ją wszystkim witającym.

Wszyscy wiedzieli, że gość z Kosmosu ma na sobie dziwaczny strój. I mimo to pojawienie się tego bardziej niż dziwacznego „kosmonauty” wywołało okrzyk zdziwienia.

Muratow uważnie obserwował Gianeję. Ponieważ nie było Legeriera, był jedynym człowiekiem, który z wyrazu jej twarzy mógł chociaż częściowo odczytać nurtujące ją uczucia.

Tak jak zawsze, Gianeja robiła wrażenie spokojnej i obojętnej. Zatrzymała się na najwyższym stopniu trapu, powoli podniosła rękę do ramienia i tak samo wolno ją opuściła. Wzrok skierowała wprost przed siebie i nie spojrzawszy nawet na ogromny krąg oczekujących opuściła oczy.

Na dole oczekiwali ją uczeni, pracownicy Służby Kosmosu, paru operatorów kroniki telewizyjnej i dziennikarze.

I wtedy właśnie, w tym momencie, Muratow zauważył coś, co potem wywołało długą dyskusję i stało się tematem niezliczonych domysłów i hipotez.

Przez twarz Gianei przemknął skurcz, oczy rozwarły się szeroko. Trwało to tylko moment i natychmiast przybrała zwykły, niczym nie zmącony wyraz twarzy.

Muratow nie mylił się jednak. To, co zobaczył, zanotowały również obiektywy aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych.

Był gotów przysiąc, że Gianeję coś zdumiało, że oczekiwała czegoś zupełnie innego.

Co więcej! Zobaczył i od razu zrozumiał, że stoi przed nim inna Gianeja, że ma zupełnie inny wyraz twarzy. Zrozumiał, że przez siedem długich dni i nocy Gianeja oczekiwała na coś w napięciu i uspokoiła się dopiero teraz, kiedy napięcie minęło.

Nie można było mieć wątpliwości!

To, co jemu i jego towarzyszom wydawało się zwykłym wyrazem twarzy Gianei, było maską. Dopiero teraz zobaczył jej prawdziwą twarz.

Głęboko poruszył go spokój malujący się na twarzy gościa, jakby za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki zniknęły nieruchome i ostre rysy.

Co spowodowało tę zmianę? Owacyjne powitanie? Przecież na Hermesie od pierwszej chwili traktowano Gianeję jak przyjaciela.

„Znowu zagadka” — pomyślał z mimowolnym rozdrażnieniem Muratow.

Henry Stone podszedł do Gianei i wyciągnął rękę.

I znowu zagadka!

Gianeja nie cofnęła się, tak jak to robiła poprzednio. Podała przewodniczącemu Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki swą dłoń o długich giętkich palcach, na końcu których jak szmaragdy połyskiwały zielonkawe paznokcie. Podała rękę, ale nie odpowiedziała na uścisk.

Nikogo to nie zdziwiło. Uścisk ręki nie mógł być obyczajem powszechnym, obowiązującym we wszystkich światach. W ojczyźnie Gianei, jak widać, nie znano go.

Następnie podeszły do Gianei dwie dziewczyny. Muratow ze zdziwieniem zobaczył, że jedną z nich jest jego młodsza siostra. Od razu też zrozumiał, czemu się tu znalazła. Marina pracowała w Instytucie Językoznawstwa; jej towarzyszka była prawdopodobnie również lingwistką. Widocznie postanowiono, że już od pierwszej chwili Gianei będą towarzyszyły przyjaciółki, które mogłyby poznać jej język i spróbować nauczyć gościa języka ziemskiego.

Marina podeszła pierwsza. Wyciągnęła rękę, by objąć dziewczynę z innego świata.

Gianeja uchyliła się.

„Znowu — pomyślał Muratow. — Znowu Gianeja pozwoliła na honor uściśnięcia sobie ręki tylko temu spośród obecnych, który pełnił najwyższą funkcję. Co prawda, teraz nie trudno było domyślić się, kto nim jest”.


Zatrzymanie się ekspresu przerwało wspomnienia Muratowa. Wysiadał właśnie na tej stacji.

Wrócił do wspomnień dopiero wieczorem, przed snem.

Skoro już raz się w nie pogrążył, czuł, że musi przypomnieć sobie wszystko, aż do końca. A właściwie nie przypominał sobie — nigdy nie zapomniał wydarzeń z tamtych dni — ale przeżywał od nowa wszystkie myśli, wątpliwości, których powodem była Gianeja.

Za trzy dni spotkają się, za trzy dni znowu zobaczy zagadkowego przybysza i znowu zetknie się blisko z otaczającą ją tajemnicą, która ani trochę nie rozjaśniła się w ciągu półtora roku.

Teraz mógł z nią rozmawiać. Co prawda, rozmowa mogła się toczyć tylko wokół spraw najbardziej potocznych, ale to też coś znaczyło. Zapas trzystu słów, którym rozporządzał, mógł mu choć trochę pomóc, jeśli będzie umiał go wykorzystać.

Muratów nie wątpił, że Gianeja będzie z nim rozmawiać inaczej niż z innymi. Może będzie bardziej szczera. Nieprzypadkowo gość wiele razy w ciągu minionego czasu życzył sobie spotkać się z tym, który przywiózł ją na Ziemię. Imienia Muratowa Gianeja nie znała.

Wszyscy mówili, że Gianeja i Marina są do siebie bardzo podobne, a między nim i gościem Ziemi podobieństwo jest jeszcze większe. Być może, właśnie dlatego Gianeja okazywała swej tłumaczce tyle sympatii, być może dlatego uparcie chciała się spotkać właśnie z nim. Pozwalałoby to tym bardziej żywić nadzieję, że Gianeja odpowie na jego pytania.

Dziewczyna z innego świata w ciągu tego okresu czasu zmieniła się bardzo na lepsze. Była łatwiejsza we współżyciu, nie stroniła od ludzi, chętnie ściskała rękę tym, którzy nie wzbudzali w niej niepojętej antypatii, tak jak na przykład ludzie niewielkiego wzrostu, tych wyraźnie nie znosiła. Stała się ruchliwa, żywsza, chętniej brała udział w grach sportowych, stopniowo zaczynało ją interesować życie na Ziemi. Legerier nie mógłby już nazwać ją dumną i zarozumiałą.

Jednak, tak jak poprzednio, nie wspominała swej przeszłości, nigdy nie mówiła o swoim pojawieniu się na Ziemi.

I właśnie dlatego Muratow nie chciał się z nią spotykać.

Wtedy, po przylocie na Ziemię, Wiktor szybko rozstał się z Gianeją. Po cóż miał się snuć wokół niej? Wrócił do zwykłych zajęć. Jednak niezmiennie, przez całe półtora roku interesował się tym niezwykłym wydarzeniem, w którym przyszło mu odegrać tak wielką rolę. Uważnie śledził to wszystko, co dotyczyło Gianei, wiedział o wszystkim, co robił gość, i to nawet lepiej niż inni ludzie. Jego siostra przecież znajdowała się w jej pobliżu i często rozmawiała z bratem przez radiofon.

Już w dzień po przylocie Gianeja potrafiła wytłumaczyć Marinie, że chce zmienić ubranie — prosiła o uszycie białej sukni, jednak skrojonej na wzór tej, którą miała na sobie.

Prośbę spełniono natychmiast.

Odtąd dziewczyna z Kosmosu chodziła zawsze ubrana na biało i nigdy nie włożyła swej złotej sukni, choć starannie ją przechowywała i wszędzie woziła ze sobą.

Muratow umieścił ten fakt na długiej już liście zagadek, których tyle wiązało się z osobą Gianei i których ludzie nie potrafili rozwiązać.

Stawało się oczywiste, że złota suknia Gianei, a więc strój, w którym pojawiła się na Hermesie, nie był przypadkowy. Miał jakieś znaczenie. Jakie? Nie sposób było tego odgadnąć, skoro nie znano obyczajów i tradycji istniejących w nieznanym świecie, z którego przybyła Gianeja.

W czasie kolejnej rozmowy przez radiofon Marina powiedziała bratu, że w białym Gianei jest bardzo do twarzy.

— Dzięki temu — powiedziała — na słońcu prawie niknie zielony odcień jej skóry. Wydaje się, że jest brązowa, jakby opalona.

— I przypuszczasz, że Gianeja ubiera się tak, ponieważ chce ukryć właśnie zielony kolor? — zapytał Muratow.

— Wydaje mi się, że tak — odpowiedziała Marina. — Nie zapominaj, że jest kobietą.

Muratow roześmiał się. Tak proste wyjaśnienie wydało mu się zupełnie nieprawdopodobne. Gianeja przyzwyczaiła się do zielonego odcienia skóry, był to najzwyklejszy kolor, taką skórę mieli wszyscy ludzie w jej ojczyźnie. Czemuż miałby się jej wydać tak brzydki, że starała się go ukryć?

Nie, tu chodziło o co innego!

Nie tylko Muratow, ale i wszyscy pracownicy Służby Kosmosu interesowali się ewentualnym związkiem pomiędzy Gianeją i tymi, którzy wysłali w kierunku Ziemi sputniki-zwiadowców. Sputniki dotąd się jeszcze nie pojawiły. Kolejna przerwa w ich pracy, jeśli rzeczywiście była to przerwa, trwała już prawie cztery lata. Szósta Ekspedycja Księżycowa była ostatnią ekspedycją. Uznano, że poszukiwania są trwonieniem sił.

Jeżeli Gianeja była rzeczywiście rodaczką „gospodarzy”, to jedynie ona mogła uchylić rąbka kosmicznej tajemnicy.

Загрузка...