CZĘŚĆ TRZECIA

I

Budynek stał na szczycie wzgórza.

U jego podnóża rozłożyło się ogromne miasto. Było tak wielkie, że nawet z okien górnych pięter z wysokości dwustu metrów nie było widać jego krańców.

Ze wszystkich stron aż po kraj horyzontu ciągnęły się niekończące się kwadraty różnokolorowych dachów. Wydawało się, że wzgórze z samotną budowlą znajduje się w samym środku miasta, w rzeczywistości jednak było inaczej.

Przypadkowo, a być może i zgodnie z zamierzeniami architektów, znajdujące się w pobliżu wzgórza budowle były niewielkie, nie sięgały jego szczytu. Wieżowce, przewyższające rozmiarami całe wzgórze, tworzyły w oddali gigantyczny pierścień. A dalej, za nimi już nad linią horyzontu, strzelały w niebo górne kondygnacje najwyższych gmachów.

Budowla stojąca na szczycie wzgórza była widoczna zewsząd, z każdego miejsca w mieście.

Była zupełnie niepodobna do innych.

Przypominała pomnik, zbudowany jak gdyby z jednej bryły szkła w dwóch odcieniach błękitu. Ciemniejsze błękitne pasma tworzyły szkielet konstrukcji, jaśniejsze, które gdzieniegdzie wydawały się prawie białe — otwory okien. Skośne rozmieszczenie okien, zygzakiem przecinające fasadę gmachu, sprawiało wrażenie, jakby cała budowla wkręcała się w granatowe niebo.

A ponad kopułą dachu dobrze widoczna zewsząd „unosiła się” w powietrzu biała gigantyczna statua.

Budowla była olbrzymia. Ludzie Ziemi powiedzieliby, że przypomina korkociąg.

Miasto było jedną z najstarszych, liczących tysiące lat historii, stolic tej planety, chociaż teraz, w tej epoce słowo „stolica” było już od dawna anachronizmem.

Była zaś po prostu pomnikiem tych, którzy przeniknęli w Kosmos i nigdy stamtąd nie powrócili. Tego dnia na parterze gmachu, w olbrzymiej sali, zalanej promieniami wysoko stojącego pomarańczowego słońca, odbywało się zebranie.

Dookoła olbrzymiego, znajdującego się pośrodku sali stołu siedziało ponad sto osób — mężczyźni obok kobiet.

Ich stroje niewiele się od siebie różniły. Kobiety miały na sobie suknie, a mężczyźni krótkie tuniki. Nogi kobiet aż do kolan były owinięte krzyżującymi się taśmami, a kolana przykrywały sprzączki w kształcie liścia. Mężczyźni mieli gołe nogi. Kobiety miały długie i gęste włosy, mężczyźni natomiast gładko wygolone głowy.

Wszyscy oprócz jednego byli ubrani na biało.

Zielony odcień skóry, skośne, podniesione u nasady nosa oczy, wysoki wzrost zarówno mężczyzn, jak i kobiet — wszystko to było dla człowieka Ziemi znane i bezbłędnie odgadłby, że ludzie ci są współplemieńcami Gianei.

Gdyby zaś znalazła się tu Marina Muratowa, poznałaby także język, którym mówili.

Stwierdziłaby jednak, że język ten w zasadzie podobny do języka Gianei, czymś jednak się różni od niego.

Także człowiek, który wyróżniał się wśród innych swym strojem, nie zawsze rozumiał ten język i czasami prosił o powtórzenie niektórych sformułowań.

Wtedy podnosił się jeden z mężczyzn i powtarzał to, co już powiedziano, tym razem dokładnie w tym języku, którym mówiła Gianeja.

Pośrodku, w stojącym na podwyższeniu fotelu, siedział młody jeszcze człowiek o bardzo wąskich jakby zmrużonych oczach ubrany tak jak pozostali.

Ten zaś, który nie zawsze rozumiał to, co do niego mówili, odznaczał się tymi cechami, które charakteryzowały współplemieńców Gianei, był jednak trochę niższy od pozostałych, a opalenizna sprawiała, że trudniej było zauważyć zielony odcień skóry. Miał na sobie nie tunikę, ale coś w rodzaju szerokiego płaszcza, który w promieniach pomarańczowego słońca lśnił dukatowym złotem. Miał nieogoloną głowę, a czarne połyskujące szmaragdem włosy opadały poniżej ramion.

Młody człowiek o wąskich oczach był najprawdopodobniej przewodniczącym zebrania.

Jego uparte spojrzenie peszyło człowieka w złotym płaszczu, który często spuszczał oczy, jednak za każdym razem jakby zahipnotyzowany na nowo zwracał się ku przewodniczącemu.

W tych momentach wszyscy dostrzegali, jak w ciemnych oczach człowieka w płaszczu migały iskierki ni to wyzwania, ni to starannie skrywanego strachu. Za każdym razem, zauważywszy to, młody przewodniczący uśmiechał się.

W jego uśmiechu kryła się i pogarda, i szyderstwo, i gniew, nie było jednak nienawiści. Zdawało się, że właśnie to — brak nienawiści — najbardziej peszył człowieka w płaszczu.

Podczas całego zebrania stał. Widocznie tak. miało być, ponieważ koło niego nie było krzesła. Długo już tak stał, podczas gdy wszyscy inni siedzieli.

Przypominało to sąd.

I rzeczywiście był to sąd, jednak nie w tym znaczeniu, jakie nadaje się temu słowu na Ziemi.

Sądzono nie tego człowieka, ale innych, do których należał i których nie było teraz na tej sali.

Sądzono nie ludzi, ale ich zamiary.

— A więc — powiedział przewodniczący, tak jak poprzednio bacznie patrząc w twarz „podsądnego” — czy wszystko nam opowiedziałeś, Lijagejo, nic nie ukryłeś?

— Tak, wszystko! Nie mam nic do dodania. Jestem gotów na śmierć.

Słowa te spotkały się z uśmiechem, który tym razem wyrażał jedynie pogardę.

— Widzimy to — młody przewodniczący gestem wskazał na strój Lijagei. — Pośpieszyłeś się jednak, w ojczyźnie jesteś już od trzech dni. Czyż nie zauważyłeś, że znajdujesz się w innym świecie?

Oskarżony milczał.

— Czyż — kontynuował przewodniczący — nie zrozumiałeś nic z tego, co zobaczyły twoje oczy? A może nie chcesz niczego zrozumieć?

I znowu nie było odpowiedzi.

— Zrozumiesz to jednak, Lijagejo. Nie zabijemy ciebie, choć wy byście na naszym miejscu to zrobili. Wasze stosy już dawno wygasły i zniknęły z ludzkiej pamięci. Będziesz żyć wśród nas.

— To znaczy, że nie puścicie mnie z powrotem?

— Nie. Zostaniesz wśród nas na zawsze. Kosmos nie jest miejscem dla takich jak ty. W Kosmos mogą lecieć tylko ci, którzy mają czyste myśli i nie splamione ręce. Będziesz musiał pracować, Lijagejo. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu — dodał z wielką pogardą. — I tylko od ciebie będzie zależało, czy ludzie zapomną, kim jesteś i jaką straszną rzecz staraliście się zrobić.

— Staraliśmy się? — na wargach Lijagei po raz pierwszy tego ranka pojawił się uśmiech.

— Chcesz powiedzieć, żeście to już zrobili? Znów mylisz się, Lijagejo! Zapomniałeś, że w czasie twojej nieobecności na naszej planecie minęło dziesięć pokoleń. Nie żyły nadaremnie. Technika osiągnęła taki poziom, że z naszego punktu widzenia, wasze statki kosmiczne to nieudolne czółna. Będziemy na tej planecie… jak ją nazwałeś?

— Lia.

— Na Lii będziemy już niedługo. I zło nie dokona się. A jeżeli spóźnimy się — oczy młodego przewodniczącego zabłysły i rozwarły się na chwilę; były ogromne, ciemne i głębokie — odpowiecie za to. Potrafimy przypomnieć sobie zwyczaje waszej epoki, to nie zajmie nam dużo czasu.

— To znaczy, że nie spalicie mnie teraz, a nieco później? Tyle tylko?

— Powiedziałem, że będziesz żyć. My nie zmieniamy swych postanowień i nie kłamiemy jak wy.

Lijageja pochylił głowę.

— Powiedziałem wam tylko prawdę.

— Wiemy o tym.

— Skądże możecie o tym wiedzieć?

— Skąd? — przewodniczący wskazał na starszego człowieka, który siedział obok niego. — Specjalnie „na twoją cześć” zaprosiliśmy lekarza. Świetnie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Nie nadążasz za nauką, Lijagejo, i nie ma co się dziwić. Masz szczęście, że byłeś szczery.

— A jeżeli by się okazało, że jest inaczej? — wyzywająco spytał Lijageja.

— Wtedy musielibyśmy skłonić cię do mówienia prawdy.

— Torturami? Tym mnie nie przestraszysz.

Przewodniczący przez kilka minut siedział w milczeniu, wyraźnie zdumiony tymi słowami. Potem ogarnął wzrokiem wszystkich siedzących za stołem. Prawie wszyscy się śmiali.

— Widzisz? — zapytał. — To jest nasza odpowiedź, Lijagejo. Będzie ci trudno u nas. Przypominasz dzikie zwierzę. I, dopóki nie zmienisz swoich poglądów, tak będą patrzeć na ciebie wszyscy. Radzę, zmień się jak najszybciej. Zrozumieliśmy, co powiedziałeś, ale większość ludzi na naszej planecie nie pojęłaby, co masz na myśli. Trafiłeś do innego świata, Lijagejo, zrozum to.

— A cóż zrobicie z nami, jeżeli przybędziecie w porę? — zamiast odpowiedzi spytał Lijageja.

— Sprowadzimy was wszystkich z powrotem. Wszystkich, którzy kiedyś wylecieli oraz ich urodzone w tym czasie dzieci, wszyscy będą żyć w ojczyźnie. I pracować. Będziecie musieli zapomnieć o uprzywilejowanej pozycji waszej kasty.

Oczy Lijagei błysnęły nienawistnie.

Przewodniczący roześmiał się.

— Gdybym żył wtedy, kiedy odlatywałeś — powiedział — prawdopodobnie nie chciałbyś nawet ze mną rozmawiać. Czasy zmieniają się. I sami dobrze wiedzieliście, że muszą się zmienić. Jeśli byłoby inaczej, to po cóż lecieliście na poszukiwanie innych planet?

— Zrobiliśmy to, żeby ocalić przyszłe pokolenia — dumnie odpowiedział Lijageja.

— Kłamie albo mówi nie to, co myśli — powiedział człowiek, który był lekarzem.

— Widzisz, Lijagejo. Wystarczyło, żeś minął się z prawdą, i od razu to wykryliśmy. Powiem tę prawdę za ciebie. Wylecieliście po to, by zachować swoją kastę, gdyż przewidywaliście, że czeka was nieuchronny rozrachunek. Wiedzieliście, że dni waszego panowania są policzone. Postanowiliście więc przenieść się na inną planetę, gdzie znów moglibyście panować, żyć na rachunek innych. Kolonizacja jest procesem długotrwałym.

Lijageja podniósł głowę.



— A wy — powiedział z nienawiścią — wy, szlachetni i prawdomówni, nienawidzący zła, co zrobiliście wy? Skazujecie ludność planety na zagładę? Wiecie, że na planecie nie ma miejsca dla zwiększającej się ludności, ale odtrącacie pomocną dłoń, którą do was wyciągamy. Jeżelibyś miał rację, Wijajjo — tak, zdaje się, ciebie nazywają — po co miałbym tu wracać?

— Nieszczerze — spokojnie powiedział lekarz.

— Wiem — przewodniczący drwiąco się uśmiechnął. — I wszyscy o tym wiedzą. Nie, Lijagejo — powiedział — powróciłeś nie dlatego, wysłali cię po ludzi. Znaleźliście dziką planetę, w którą trzeba włożyć wiele pracy. I to wam nie w smak. Dlatego wyruszyliście na poszukiwanie innej. Znaleźliście Lia. Tam wszystko jest gotowe: są miasta, drogi, fabryki. Bardzo wam się to spodobało. Jednak ludność Lia nie znajduje się już w stanie barbarzyństwa i nie zechce się wam podporządkować. Dlatego postanowiliście ją zniszczyć. Ta decyzja w pełni harmonizuje z waszym obliczem moralnym. Ale cóżbyście tam mogli robić sami? Potrzebni są wam ludzie do pracy. I przyleciałeś tylko dlatego, żeby nas oszukać, pociągnąć za sobą tysiące ludzi, którzy musieliby na was pracować. A jednak pomyliłeś się, Lijagejo. Nie chcemy rozwiązywać problemu przeludnienia za taką cenę. A nawet więcej, nie szukamy już ratunku. Idź, spróbuj namawiać. Nie znajdziesz ani jednego człowieka, który usłyszawszy twe słowa nie odwróciłby się do ciebie plecami. Ani jednego na całej planecie. Ludzie już nie są tacy, jakimi byli w chwili waszego odlotu. Nie spodziewaliście się tego?

Lijageja milczał. Twarz jego płonęła, jednak oczy jakby od razu zamgliły się, przygasły.

Potem powiedział zmęczonym głosem bez nienawiści:

— Dobrze wykorzystaliście czas. Żałuję, że nie przywiązywaliśmy wagi do słów Rijagei.

— Rijageja — ze zdziwieniem powiedział przewodniczący — pamiętam to imię. Był dowódcą waszej eskadry i waszym wspólnikiem.

— Czasy się zmieniają — Lijageja ironicznie powtórzył słowa Wijajji. — Czego jeszcze chcecie ode mnie?

— Niczego. Jesteś wolny, Lijagejo.

— W takim razie sam zadam ci tylko jedno pytanie. Dlaczego powiedziałeś, że nie potrzebujecie już ratunku? Czyżby pod waszymi rządami ludność planety zaczęła się zmniejszać?

— Nie, powiększa się, i to szybciej niż za twoich czasów, za czasów waszego panowania — odpowiedział Wijajja. — Powiedziałem ci już, że dziesięć pokoleń, które nie żyły pod jarzmem twej kasty, żyły nie na próżno. Wiesz, Lijagejo, jak starannie ukrywaliście przed nami tajemnicę waszej władzy, a więc i technikę lotów kosmicznych. Wszystko, co się z nimi wiązało, zabraliście ze sobą. Byliście przekonani, że „istoty niższe” nigdy nie odkryją waszych tajemnic. Okazało się, że nie trzeba wiele czasu na to, byśmy przewyższyli waszą technikę. Czy pomyśleliście, czyje ręce budowały wasze statki? Te ręce zostały na planecie. Myśleliście, że rozum należy tylko do was. To był wasz największy błąd, Lijagejo. Odpowiadam na twoje pytanie. Problem przeludnienia, który was wcale nie interesował, choć starałeś się nas przekonać, że jest wręcz przeciwnie, zmusił naszych przodków do przedsięwzięcia tego, co chciałeś nam przedstawić jako waszą zasługę. Sami udaliśmy się w Kosmos, przypadkiem w inną stronę niż wy. Przecież nie wiedzieliśmy, dokąd wy się skierowaliście. Znaleźliśmy rozumnych braci, którzy nas zrozumieli, zaproponowali nam swą pomoc. Niedługo już nadejdzie dzień masowej emigracji do nowej ojczyzny, przygotowanej wspólnymi siłami dwóch planet.

— To znaczy, że mimo wszystko macie zamiar zaludnić inną planetę?

— Nie zamieszkaną, Lijagejo. Domyślam się z wyrazu twojej twarzy, że nie rozumiesz, czym różnią się nasze plany od waszych. Wedle ciebie, niższe istoty, które zamieszkują Lię nie zasługują ani na litość, ani na wyrozumiałość, gdy zagrożone są interesy „wyższych” istot, takich jak ty i tobie podobni. Jednak z naszego punktu widzenia istoty niższe, to ty i twoi wspólnicy. Nie wierzę również w twoje twierdzenie, jakoby mieszkańcy Lia byli barbarzyńcami. Przeczą temu twoje własne opowiadania o tej planecie. Wkrótce poleci tam nasz statek. Wiem, że spotkamy tam braci, którzy tak jak my, nazwą ciebie, i was wszystkich dwunogimi zwierzętami.

Lijageja podniósł głowę. Mroczny ogień zapłonął w jego ciemnych oczach.

— Nie wahasz się, Wijajjo — powiedział — obrzucać obelgami tego, który nie może ci się przeciwstawić. Jestem tutaj sam. Jeżeli jednak traktujesz mnie jak zwierzę, to dlaczego zapraszasz zwierzę, by żyło wśród was? Czy nie lepiej jest je zabić?

— Być może, masz rację, Lijagejo — odpowiedział Wijajja. — Nie mamy jednak zwyczaju zabijać ludzi. I nie prosimy ciebie, żebyś z nami żył, ale zmuszamy. To jest kara.

II

Długa jest droga po szlakach wszechświata. Promień światła przez całe lata leci z jednej gwiazdy na drugą. A dzieło rąk ludzkich nie może lecieć z prędkością światła.

Długa i nużąca jest droga.

A jeśli załogę statku dręczy niepokój i niecierpliwość, droga wydaje się jeszcze dłuższa.

Nie mogli poświęcić więcej czasu na sen. Przestrzegali zwykłego porządku dnia: połowę doby spali, a połowę czuwali i niczym nie można było zapełnić mijającego czasu.

Było ich czterech.

Idea pchała ich naprzód, do dalekiego celu. Idei poświęcili siebie samych. Nie mieli nadziei, że wrócą z powrotem. Odlecieli ze swej ojczystej planety na zawsze. Nie mogli wrócić, ponieważ nie wiedzieli, jak kieruje się statkiem, jak odnajduje się drogę w bezgranicznej pustce.

Statek prowadziły automaty.

Rozumne, ostrożne, czujne prowadziły statek po wyznaczonej trasie, nakreślonej nie przez tych, którzy znajdowali się teraz na pokładzie, ale przez innych — tych, którzy zbudowali statek, umieli kierować nim, wiedzieli jak odnajdywać drogę w Kosmosie.

Żadnego z tych ludzi nie było na pokładzie gwiazdolotu.

Automaty były niezawodne. Wiedziały więcej niż ich obecni panowie i z bezdusznością maszyny zdradziły poprzednich.

Statek leciał po ściśle wytyczonym kursie. Cokolwiek by się nie zdarzyło, jakiekolwiek przeszkody nie stanęłyby na drodze, „dowódca” statku w ułamku sekundy podejmie decyzję i uniknie każdego niebezpieczeństwa.

Czterej ludzie, stanowiący teraz załogę statku, wiedzieli o tym dobrze. Bali się nawet podejść do drzwi kabiny sterowniczej. Drzwi były szczelnie zamknięte i żółtą farbą był na nich narysowany skośny krzyż.

To dlatego, by nikt nie mógł dostać się przypadkiem do zakazanej strefy.

Wszystko zależało od „dowódcy”. Jego mechaniczny mózg — to jedyna nadzieja osiągnięcia sukcesu, jedyna gwarancja osiągnięcia celu, jedyna szansa życia.

Czterej nie byli przekonani, że lądowanie odbędzie się tak pomyślnie jak start. Nie wiedzieli, czy „dowódca” potrafi opuścić statek na planetę. Mieli tylko nadzieję, że potrafi.

Często spoglądali na dużą, pomalowaną na jaskrawożółty kolor, hermetycznie zamkniętą skrzynię, stojącą na środku centralnego pomieszczenia olbrzymiego statku.

W tym pomieszczeniu czterej spędzali swój czas i rzadko tylko je opuszczali. Tutaj mieszkali, jedli, spali i rozmawiali, chociaż nie było to pomieszczenie mieszkalne.

Jednak oni lgnęli do siebie, starali się zawsze być razem, pomagali jeden drugiemu pokonywać mimowolny strach przed otaczającą ich zewsząd nieskończoną przestrzenią wszechświata.

Kajuty statku, przeznaczonego dla członków załogi, były pojedyncze, obliczone na jednego człowieka.

Wyrafinowany przepych kajut nie pociągał nowych gospodarzy. Wszystko było dla nich obce, niecodzienne i głęboko nienawistne.

Nienawidzili każdego przedmiotu, który znajdował się na statku i samego statku. Wszystkiego, poza żółtą skrzynią. To było jedyne, co nie należało do poprzednich właścicieli, a do nich samych, było zrobione przez nich, zawierało znany im cel.

Żółta skrzynia — to byli „oni sami”. Jeśli nie będzie im sądzone osiągnąć celu za życia, zawartość skrzyni zrobi wszystko za nich.

Zadanie, które przed sobą postawili, powinno być wypełnione za każdą cenę.

Skrzynia była ciężka, masywna i bardzo mocna. Skrzynia ocaleje, nawet jeśli statek rozbije się.

To było najważniejsze.

W ciągu długich lat drogi przyzwyczaili się do patrzenia na skrzynię, jak na piątego członka załogi. Nazywali ją pieszczotliwie ludzkim imieniem „Grigo”.

Na statku było wszystko. Długie, pełne roślinności aleje zapraszały na spacery. Przytulne salony, sale gier i sportów, baseny kąpielowe, czytelnie i urządzenia widowiskowe zapraszały do rozrywki i wypoczynku. Punkty astronomiczne, gabinety i laboratoria zapewniały najlepsze warunki do pracy naukowej. A w pobliżu każdej kajuty znajdowało się błękitne pomieszczenie z podłużnym teraz pustym basenem.

Czterej wykorzystywali jedynie aleje. Musieli poruszać się, więc biegali po alei każdego „dnia” w określonym czasie.

Innych rzeczy nie dotykali — nie pozwalała im na to nienawiść.

Czterej byli pierwszymi ludźmi ze swego narodu, którzy udali się w Kosmos. Wiodła ich nienawiść i kierowała ich postępkami.

Nienawiść i miłość.

Poprzedni gospodarze statku — to był obiekt ich nienawiści. Wolność i poprzednie życie było tym, co kochali.

Istniało jednak i trzecie — nieznani ludzie na nieznanej planecie. Zagrażali im ci, których czterej nienawidzili. Czterej śpieszyli na pomoc obcym i mimo woli, nie znając, kochali ich jak braci, których spotkało to samo nieszczęście, jakie ich spotkało.

Jednakże dla czterech ważniejsza była nie miłość, ale nienawiść.

Ich ojczyzna była teraz wolna i mogła żyć tak jak poprzednio, przed pojawieniem się „nienawistnych”.

Czterdziestu trzech wrogów uniknęło jednak sprawiedliwej kary. Trzeba ich było dosięgnąć i zniszczyć.

Jeśli wrócą i dowiedzą się, co stało się w czasie ich nieobecności, zemszczą się za śmierć swoich współbraci.

Czterdziestu trzech nie powinno wrócić.

Dla czterech nie było ważne to, że jest ich tylko czterech. Gdyby ich było dziesięć, czy sto razy więcej, i tak nie daliby sobie rady z potężnymi przybyszami. Nienawistni byli silniejsi. Podporządkowali sobie siły jeszcze nie znane i niedostępne dla narodu, do którego należeli czterej.

Mieli jedynie nadzieję, że pomogą im ci, którym śpieszyli sami na pomoc.

Jeszcze niedawno na ojczystej planecie czterech nikt nie myślał o istnieniu innych planet, innych ludzkości. Nikt nie zastanawiał się nad tajemnicami wszechświata. Byli dziećmi natury, dobrymi i ufnymi. Mieli prymitywną technikę, ograniczoną wiedzę i wiedli proste życie.

Trzy pokolenia żyły pod jarzmem, pod okrutnym i bezlitosnym terrorem, pracując na przybyszów.

Przyroda planety była bogata i różnorodna. Szczodrze dawała swoim dzieciom wszystko, czego potrzebowały. Ludzie nie odczuwali ani głodu, ani pragnienia, ani zimna. Nie było drapieżnych zwierząt, nie było przed kim się bronić. Ta prawie że absolutna nieobecność walki o byt oddała im kiepską przysługę. Ich rozum zamarł, zabrakło potężnego impulsu, który ruszyłby go naprzód.

Drzemał rozum i na to, by się zbudził, potrzebny był wstrząs z zewnątrz.

Takim wstrząsem okazali się przybysze.

Trzy pokolenia żyły pod jarzmem.

Nienawistni odnosili się do tubylczej ludności z chłodnym okrucieństwem. Zmusili ją do zbudowania dla siebie całego miasta. Tych, którzy próbowali się sprzeciwić, zabijali.

Byli silni, bo wspomagała ich wiedza i technika. Było ich mało i rządzili strachem.

Żeby zachować życie, trzeba się było przystosować. Pojawiła się walka o byt.

I w ciągu zaledwie trzech pokoleń mieszkańcy wyspy zmienili się nie do poznania. Wiele zrozumieli i wiele się nauczyli. W ich rozwoju dokonał się wielki skok.

Odnosząc się z głęboką pogardą do mieszkańców wyspy przybysze nie docenili wrodzonej inteligencji, zdolności i możliwości swych niewolników.

I zapłacili za to najwyższą cenę.

Przebudzony rozum nie może pogodzić się z gwałtem. Stało się to, co musiało się stać nieuchronnie.

Przybysze zniknęli z powierzchni planety.

Jednak czterdziestu trzech z nich jeszcze żyło. I oni powinni byli także zniknąć!

Nikt nie wiedział, skąd zjawili się przybysze, czego tu szukali, co chcieli osiągnąć.

Nietrudno by ich było zgładzić od razu. Jednak gdy osiem gigantycznych statków wylądowało na wyspie, mieszkańcy serdecznie powitali nieznane istoty, zupełnie niepodobne do nich samych. A potem było już za późno. Musiało minąć wiele czasu, musiano się wiele nauczyć, by móc skierować technikę przybyszów przeciw nim samym.

„Nienawistni” — tak nazywało przybyszów pierwsze pokolenie, gdy znalazło się w ich mocy. Tak nazywało ich obecne, czwarte pokolenie wyspiarzy.

Trzy pokolenia zeszły do grobu. A przybysze byli ciągle ci sami. Wydawało się, że panowali również nad śmiercią. Żaden z nich nie umarł w ciągu pobytu na wyspie. Przeciwnie, liczba ich powiększała się — rodziły się dzieci.

Przybysze nie byli jednak nieśmiertelni. Wyspiarze przekonali się o tym, gdy długo gromadzony gniew przekształcił się w powstanie i wszyscy, oprócz czterdziestu trzech, którzy wylecieli, wszyscy bez wyjątku zostali zgładzeni.

Czterdziestu trzech wymknęło się przypadkiem. Opuścili planetę, nic nie wiedząc o przygotowywanym powstaniu.

Jeden z przybyszów wyleciał jeszcze wcześniej.

Z ośmiu statków na planecie pozostało sześć.

Przybysze bardzo troszczyli się o swe statki. Czy wszyscy zamierzali odlecieć z planety? Tego nikt nie wiedział. Wyspiarze dawno stracili nadzieję.

…Czterej lecieli w nieznaną dal.

Wiedzieli jednak, w jakim celu poleciało czterdziestu trzech, których chcieli dogonić.

„Nienawistnym” nie wystarczała jedna planeta, przygotowywali się do podbicia innej. Wyspiarzom wydawało się, że ich wyspa jest „całą” planetą.

Wśród przybyszy znajdowali się różni ludzie. Niektórzy z nich odnosili się dobrze do miejscowej ludności, zniżali się nawet do rozmów, odpowiadali na pytania.

Był wśród nich jeden, którego wyspiarze nawet lubili, jednak odleciał razem z czterdziestu trzema.

Nazywali go Rijageja.

Gdyby pozostał, oszczędziliby go.

Często rozmawiał z. ludźmi i wiele im wyjaśnił.

Dlaczego to robił? Nie wiedzieli.

Czterej byli przekonani, że nie znana im planeta jest podobna do ich własnej, i że mieszkańcy tej planety znajdą się pod jarzmem nienawistnych.

Trzeba im o wszystkim opowiedzieć, uprzedzić o losie, który im grozi.

Czterej mogli to zrobić.

Dawno, jeszcze za życia drugiego pokolenia, trzy statki przybyszów opuściły wyspę i potem wróciły. Wróciły z tą samą załogą.

Jednego z jej członków nazywali Deja. Miał córkę, która nosiła imię Gianeja.

Ojciec przywiózł z wyprawy nowy język, którego przedtem nikt nie słyszał.

Przybysze zmuszali wyspiarzy nie tylko do pracy na swych budowach, ale także do obsługiwania ich samych. W każdym domu znajdowała się służba pochodząca z miejscowej ludności.

Służącym w domu Dei był Merigo, młody człowiek, obdarzony wspaniałą pamięcią, jeden z tych czterech, którzy lecieli teraz w nieznanym kierunku. Ale teraz nie był już młody.

Deja uczył córkę nowego języka. W jego domu ten język słyszało się częściej niż język nienawistnych, którym mówili wszyscy.

I choć Merigo nie wiedział, po co mu to jest potrzebne, mimo woli sam nauczył się tego języka.

Deja nazywał go „hiszpańskim"”. Merigo wkrótce domyślił się, że jest to język tej planety, którą odwiedził Deja z towarzyszami.

A gdy dorosła Gianeja odleciała razem z czterdziestu trzema, Merigo zrozumiał, dlaczego uczyli ją obcego języka. Miała rozmawiać z miejscową ludnością.

Wiedział, że Gianeja nie chciała odlecieć z wyspy. Płakała, jednak przybysze byli okrutni, nie tylko w stosunku do pokonanych wyspiarzy, ale i wobec siebie. Okrutny był także ojciec w stosunku do córki.

Wiele razy musiał Merigo i inni słudzy Dei znosić okrucieństwo gospodarzy. Bito ich za najmniejsze przewinienie, a troje za niewielkie wykroczenie zapłaciło nawet życiem. Spalono ich żywcem na stosie.

Tak zginęła siostra Merigo. Głęboko więc nienawidził przybyszów i nienawistne było dla niego to wszystko, co miało z nimi jakiś związek.

Merigo pierwszy dowiedział się o odlocie nienawistnych na inną planetę.

Miały lecieć dwa statki. Potem jednak, nie wiadomo dlaczego, poleciał tylko jeden.

Drugi, całkowicie przygotowany, pozostał. Prawdopodobnie miał wystartować trochę później.

Jednak nie zdążył. Wybuchło powstanie.

Nienawistni nie robili niczego sami. Również i do przygotowania obu statków użyli niewolników. Najbardziej rozwiniętych i najbardziej oświeconych.

Niewolnicy oczywiście nie rozumieli techniki. Nie wiedzieli, dokąd odleciał statek. Wiedzieli jednak, że w trakcie lotu załoga będzie spała, a kierowanie statkiem obejmie zagadkowy mechanizm, który nienawistni nazywali „mózgiem nawigacji”.

Ten mózg doprowadzi statek do celu.

Oba statki przygotowano w ten sam sposób i w tym samym czasie.

Kiedy jeden odleciał, gdy już rozprawiono się z przybyszami, postanowiono wykorzystać drugi statek.

W długo uciskanym narodzie rozwinęło się poczucie solidarności. Chcieli pomóc innym, chcieli zaoszczędzić im swego własnego losu i dobrze rozumieli, że nie można pozostawić przy życiu czterdziestu trzech.

A właściwie czterdziestu dwóch, ponieważ nikt nie podniósłby ręki na Rijageję.

Wiedzieli, jak uruchomić mechanizmy statku, ale nic więcej. I nawet nie zastanawiali się nad szaleństwem swego planu.

Czterej odlecieli.

Merigo miał opowiedzieć o wszystkim tym nie znanym jeszcze ludziom innej planety. Miał pomóc trzem swoim towarzyszom mówić i rozumieć odpowiedzi tych ludzi.

Już teraz uczył ich hiszpańskiego. Przecież jeżeli uda im się za życia osiągnąć cel, wszyscy czterej będą musieli całe życie spędzić na obcej planecie. Któż mógł wskazać im powrotną drogę?

Jedynie tylko Rijageja.

Czy jednak zechce to zrobić? Nie wiedzieli, jak zareaguje na wiadomość o zagładzie wszystkich swoich rodaków.

Czterej byli przygotowani na to, że nigdy nie wrócą do ojczyzny.

— Znów spotkam się tam z Gianeją — powiedział Merigo. — Nie spodziewa się tego spotkania. I sam, własnymi rękoma, zabiję ją.

Ile czasu mieli jeszcze lecieć?

Tego nie wiedzieli.

III

— Oto! — powiedziała Gianeja — to, czego szukacie.

Łączność radiowa pomiędzy czterema łazikami była utrzymywana bez przerwy. Jej słowa, które Muratow natychmiast przetłumaczył, usłyszeli jednocześnie wszyscy. Radość i podniecenie opanowały uczestników poszukiwań, wszystkich ludzi, znajdujących się w czterech maszynach.

— Gdzie? — zapytał Stone w języku Gianei.

Znaleźć bazę na drugi dzień po rozpoczęciu poszukiwań! Co za sukces! Po prawie trzech latach niepowodzeń.

— Wprost przed nami. I to blisko.

Muratow przetłumaczył odpowiedź.

Łaziki zatrzymały się.

Nic nie widzieli przed sobą. Te same ciemne, brunatnoszare pocięte szczelinami skały, żółtawy pył grubą warstwą pokrywający grunt. Wysoko w niebo strzelały ostre wierzchołki gór.

Nigdzie i nic!

Tak wydawało się ludziom Ziemi. Jednak Gianeja widziała coś innego.

Nikomu by nie przyszło do głowy, żeby szukać bazy w takim miejscu. Tutaj nigdy by nic nie znaleźli.

Wprost przed nimi, w odległości jakichś dwustu metrów, wygięty górski grzbiet kończył się ostrym występem, gdzie piętrzyły się ogromne zwaliska kamieni — ślad lawiny. Ostry załom skrywał się w nieprzeniknionym czarnym cieniu. Ile takich załomów spotykano w czasie poszukiwań! Właśnie tam, w ten cień wskazywała ręka Gianei.

— Tam? — zapytał Stone. — W cieniu?

— Tak. W samej głębi.

— Reflektory! — rozkazał Stone.

Cztery silne snopy światła z czterech maszyn rozcięły czarny mrok.

Nic! Te same skały, to samo podnóże gór. Jak wszędzie!

— Tutaj nigdy byśmy niczego nie znaleźli — powiedział Wieriesow. — A przecież jesteśmy tak blisko stacji.

— Czy jest pani pewna? — spytał Stone.

— Widzę! — odpowiedziała po prostu Gianeja.

Jak się później okazało, wszyscy w tym momencie pomyśleli o tym samym: „W tym miejscu panuje wieczny mrok. Nigdy nie docierają tu promienie słońca. Górskie skały są oziębione prawie do absolutnego zera. Czyż może być tutaj jakiekolwiek promieniowanie podczerwone? Czy Gianeja może cokolwiek widzieć? A jeśli widzi, to znaczy, że jej wzrok obejmuje nie tylko podczerwoną część widma”.

Co do tego, czy Gianeja rzeczywiście widzi tajemniczą bazę, nie było wątpliwości.

— Jaką w przybliżeniu powierzchnię zajmuje baza? — zapytał Stone.

Po przetłumaczeniu jej pytania Gianeja się zamyśliła. Muratow sądził, że nie zna ziemskich miar długości i powierzchni, okazało się jednak, że przyczyna jej milczenia była zupełnie inna. Po prostu chciała odpowiedzieć możliwie dokładnie.

— Trudno mi jest określić to na oko — powiedziała wreszcie, wydaje się jednak, że powierzchnia bazy zajmuje około sześciu tysięcy metrów kwadratowych.

„Jednak — pomyślał Muratow. — Zna język jak rodowita Hiszpanka. Potrafi mówić nawet o arytmetyce. Zupełnie niepojęte”.

Muratow przetłumaczył odpowiedź Stone'owi.

— To znaczy — powiedział naczelnik ekspedycji — mniej więcej osiemdziesiąt na osiemdziesiąt metrów. Tak niewielką powierzchnię mogą zbadać nasze maszyny robocze.

Natychmiast wydał rozkaz, by w tamto miejsce skierować jeszcze jeden łazik wyposażony w aparaturę.

— Całą parą naszymi śladami — rozkazał przez mikrofon.

— Nie ma ukrytych szczelin, droga jest bezpieczna. Proszę uprzedzić inżyniera Sabo. Czekam piętnaście minut.

Reflektory oświetlały skalne stopnie w głębi załomu. Po raz pierwszy przeniknęło tu światło, cienie były ostre i wyraziste. Ale, tak jak poprzednio, wydawało się, że między skałami nic się nie kryje.

Stone'owi przemknęła przez głowę niepokojąca myśl.

— Proszę ją zapytać — powiedział — czy oświetlanie tej bazy nie jest niebezpieczne?

Gianeja odpowiedziała, że tego nie wie.

Kierując się, co prawda trochę spóźnioną, ostrożnością Stone kazał pogasić reflektory.

— Kiedy będą potrzebne, zapalimy je znowu.

— To dziwne — zauważył Muratow. — Sputniki przecież są nieprzezroczyste. Dlaczego więc nie zasłaniają skały, która znajduje się za nimi? Dlaczego nie rzucają cienia?

— A może nie ma ich tutaj? — zastanawiał się głośno Tokariew. — Może baza jest opuszczona?

— Proszę zapytać o to Gianeję — powiedział Stone.

Muratow wytłumaczył, jak tylko mógł najdokładniej, co w danej chwili zbija z tropu i jego, i pozostałych uczestników ekspedycji.

— Dziwi mnie trochę — odpowiedziała Gianeja, — że nie widzicie tego sami. Jednak potrafię zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. My nie podejrzewaliśmy, że ludzki wzrok posiada właśnie takie cechy. Przekonałam się o tym dopiero na Ziemi. — Mogło się wydawać, że Gianeja zapomniała o wczorajszej rozmowie. — Przestajecie cokolwiek widzieć, kiedy nie ma światła. Chciałam powiedzieć, takiego światła, które możecie spostrzec. My widzimy o wiele więcej. Ciemne dla was przedmioty, dla nas są oświetlone. Prawda, że to dziwne, Wiktorze? Przecież jesteście tak do nas podobni.

Pomyślał, że niefortunnie wybrała czas na podobną rozmowę. I nie potrafił ukryć zniecierpliwienia, kiedy poprosił, by odpowiedziała na zadane pytanie.

— Dlaczego zwraca się pan do mnie takim szorstkim tonem? — jak gdyby nigdy nic zapytała Gianeja. — Nie przywykłam, by rozmawiano ze mną w ten sposób.

— Proszę wybaczyć! Ale jesteśmy bardzo zdenerwowani.

— Nie widzę powodów do zdenerwowania. To, czego szukaliście, zostało odnalezione. Czego jeszcze chcecie?

W jej tonie wyraźnie dawało się odczuć: zrobiłam to, czego chcieliście. A teraz proszę zostawić mnie w spokoju.

— Gianejo! Jedynie pani widzi bazę, my nie — powiedział Muratow. — Proszę nam jeszcze raz pomóc.

Wzruszyła ramionami. To był charakterystyczny gest, właściwy tylko jej.

— Opuśćcie niżej reflektory! — powiedziała to takim tonem, jakim przemawia nauczyciel do niedorozwiniętego ucznia. — Baza — po raz pierwszy wyraźnie wymówiła to słowo — jest położona w zagłębieniu. Zdaje się, że zostało zrobione specjalnie w tym celu, ponieważ ma jakby wytyczone linią granice. Niczego nie widzicie, ponieważ promienie światła padają wyżej.

Zrozumiała wprawdzie, że jej wzrok różni się od wzroku ludzi Ziemi, ale pojęła to tylko rozumowo. Zrozumieć do końca, tak, by potrafić to odczuwać, Gianeja nie potrafiła.

— Poczekamy — powiedział Stone, kiedy Muratow przełożył mu to, co powiedziała Gianeja. — Nie wiemy, jak podziała światło na urządzenia tej bazy. I tak bardzo ryzykowaliśmy, zapalając bez zastanowienia reflektory. Ale to moja wina.

Dokładnie po piętnastu minutach podjechała piąta maszyna. Nastąpił długo oczekiwany moment operacji.

Stone cofnął swego łazika trochę do tyłu i w bok.

Cztery robocze maszyny ustawiły się na jednej linii. Od granicy niewidocznej dotąd bazy dzieliło je ponad sto metrów — odległość, która pozwalała i na zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa, i na wygodę pracy. Nawet wybuch dużej siły, a nawet anihilacja, nie wyrządzi tu żadnej szkody. Nie było tutaj przecież atmosfery, nie trzeba więc było obawiać się wstrząsu powietrza. Istniała wprawdzie teoretyczna możliwość, że baza wybuchnie jak bomba atomowa, powodując olbrzymi wzrost temperatury. Jednak w konstrukcji łazików, które były zbudowane specjalnie dla poszukiwania bazy, przewidziano i taką możliwość, toteż wybuch atomowy nie powinien był ich uszkodzić, załogi pozostałyby więc i wtedy nietknięte. Oczywiście, istniało jakieś ryzyko, jednak z tym należało się pogodzić. Nie można było odprowadzić łazików jeszcze dalej, na absolutnie bezpieczną odległość, gdyż wtedy trudno by było kierować robotami.

Nikt z uczestników ekspedycji nie zastanawiał się nad możliwością jakiegoś niebezpieczeństwa. Ludzie wiedzieli tylko jedno: baza została znaleziona i trzeba ją zniszczyć.

Trzeba! To słowo było zupełnie wystarczające.

W maszynie Stone'a zjawił się inżynier Laszlo Sabo, kierownik techniczny wszystkich poprzednich sześciu ekspedycji. Był to krępy, barczysty człowiek, niewielkiego wzrostu i w nieokreślonym wieku. Rysy twarzy świadczyły o silnej woli. Nosił niewielką spiczastą bródkę, ozdobę bardzo rzadko spotykaną w tej epoce.

Muratow jeszcze w czasie drogi z Ziemi na Księżyc zauważył, że Gianeja najwyraźniej nie znosi tego człowieka. Nie grał tu chyba roli niewielki wzrost Sabo.

Ostatnio Gianeja stała się bardziej tolerancyjna w stosunku do podobnych ludzi. Widocznie zrozumiała, że ludzie Ziemi są jednakowi, niezależnie od swego wzrostu. Do swych poprzednich manier powróciła w czasie spotkania z Bołotnikowem. Antypatia Gianei miała więc jeszcze jakieś inne, dotąd nie znane przyczyny.

Poruszyła się, kiedy Sabo idąc do swojego miejsca w łaziku skinął jej na powitanie. Muratow widział, jak wiele wysiłku kosztowało Gianeję odwzajemnienie się takim samym gestem.

Dowództwo całej operacji przejął Sabo, ledwie zdążywszy pozbyć się księżycowego skafandra.

— Uwaga! — powiedział. — Zaczynamy wykonywanie pierwszej części programu — zwiad. Wypuścić robota numer jeden!

Z maszyny, w której znajdował się Sinicyn wypełzła jasno świecąca w promieniach słonecznych kula na gąsienicowym podwoziu.

W przeddzień odlotu Wieriesow opisał Muratowowi dokładnie jej konstrukcję. Była to skomplikowana, nowoczesna maszyna, owoc wysiłku konstruktorów i techników, teraz najprawdopodobniej skazana na zagładę.

Robot odpełzł na jakieś dziesięć metrów i zatrzymał się. Czekał na komendę.

Sabo przełączył dźwignię na tablicy łączności radiowej.

— Naprzód! — powiedział, składając każdą sylabę.

— Pierwszy zwiad!

Robot zakołysał się i szybko popełzł w kierunku górskiego zagłębienia.

Garcia zasiadł teraz przy pelengatorze. Trzeba było uważnie śledzić, czy nie pojawi się jakiś sygnał radiowy. Stone pochylił się nad podczerwonym ekranem.

Nie podejmowali żadnych środków obrony przeciw ewentualnemu wybuchowi, podobnemu do tego, który zdarzył się podczas anihilacji robota-zwiadowcy trzy lata temu, w czasie ekspedycji „Titowa”.

Ponieważ ekrany nie przepuszczały zbyt silnych promieni świetlnych, oczom ludzkim bez względu na okoliczności, nic nie zagrażało.

Było dobrze widać, jak w miarę przybliżania się do granicy czarnego cienia, robot posuwał się coraz wolniej. Jak żywa i rozumna istota zbliżał się do celu bardzo ostrożnie. Maszyna nie była żywa, posiadała jednak wysoko rozwinięty „mózg”.

Wreszcie robot zatrzymał się. Jego przednia część pogrążyła się w cieniu i natychmiast zniknęła z oczu, tylna nadal błyszczała w słońcu. Wydawało się, że niespodziewanie czyjaś niewidzialna ręka przecięła maszynę na pół.

Szczęknął kontakt odbiornika i rozległ się wyraźny metaliczny głos:

— Szczelina. Dwa metry głębokości. Długość dziewiętnaście metrów. Widoczność zero.

— To nie jest szczelina — powiedział Stone. — To sztuczne zagłębienie, w którym znajduje się baza. Co będziemy robić, Laszlo? Włączenie światła jest ryzykowne.

— A na czym polega ryzyko? — sprzeciwił się Sabo. — Wybuchnie? No to niech wybucha. Przecież sami chcemy zniszczyć bazę. — Pochylił się lekko do przodu i powiedział do mikrofonu, tak jak poprzednio dzieląc sylaby: — Świat-ło! Prze-kaz te-le-wi-zyj-ny!

We wszystkich łazikach ludzie pośpiesznie manipulowali przełącznikami. Dolna część ekranów trochę pociemniała, teraz stała się ekranem telewizyjnym. Górna, tak jak poprzednio, była przeznaczona dla obserwacji wizualnych.

W czarnej mgle, w której skryła się przednia część robota, zapłonął silny promień światła. To znaczyło, że robot skierował światła reflektorów. Na ekranach telewizyjnych pojawił się równy, jakby prowadzony pod linijkę, zarys urwiska. Robot był oddalony od niego około dwadzieścia metrów, jak wydawało się ludziom, a według określeń samego robota — o dziewiętnaście.

— Po-dejść bli-żej! — rozkazał Sabo.

Robot zniknął zupełnie z oczu. Jedynie światło jego reflektorów wskazywało miejsce, w którym się znajdował.

Urwisko przybliżyło się. Nie można już było wątpić, że nie jest tworem natury.

— Szerzej światło! — nastąpiła komenda.

Było dobrze słychać, jak tam, we wnętrzu kuli, szczęknęły kontakty przełączników. Promień światła rozszedł się na wszystkie strony. Jego moc zwiększyła się.

Teraz cały wyrąbany w skalistym gruncie wykop był doskonale widoczny. Miał regularną formę kwadratu o głębokości dwóch metrów i równym gładkim dnie.

Oto nareszcie tajemnicza baza innego świata, przez trzy lata starannie szukana przez ludzi!

W pierwszej chwili wydało się wszystkim, że baza jest pusta. Ani sputników-zwiadowców, ani jakichkolwiek aparatów. Później jednak ludzie zauważyli cienie rzucane jak gdyby przez puste miejsce. Całkowicie niewidoczne aparaty bazy nie były przecież przezroczyste, jak przypuszczano, wchłaniały światło, choć go nie odbijały.

Cieni było wiele, tworzyły zawiłą gmatwaninę. Nie można było niczego odróżnić.

Robot stał teraz na samym skraju wykopu, w pobliżu sputników, które na pewno się tu znajdowały. Jednak nic się nie stało, robot był cały. Nie pojawiła się oczekiwana przez wszystkich anihilacja.

A może urządzenia obronne są teraz wyłączone? A może działają tylko w czasie lotu?

— Zbliżymy się sami — zaproponował Stone — albo wyślemy ludzi-zwiadowców.

— Za wcześnie! — urywanym głosem odpowiedział Sabo. — U-wa-ga! Wy-puś-cić ro-bo-ty nu-mer o-siem, dzie-więć, je-de-naś-cie i dwa-naś-cie.

Na księżycowy grunt wyszły cztery maszyny. Od pierwszej różnił je długi, cygarowaty kształt. Na dziobie każdego sterczał wysunięty daleko do przodu stożkowaty występ.

— Na-przód! Fron-tem!

Jak dobrze wyćwiczeni żołnierze dawnych czasów, roboty ustawiły się w jednej linii i znikły w mroku załomu. Nie obejmowało ich światło reflektora pierwszej maszyny, zniknęły więc z ekranów telewizyjnych.

— Czy te maszyny rozumieją wszystko, co się do nich mówi? — zapytała Gianeja.

— Nie — odpowiedział Garcia. — Dysponują określonym zapasem słów, które rozumieją i mogą same wymawiać.

— Czy na pani planecie są takie maszyny? — zapytał Muratow.

Gianeja skrzywiła się, jak gdyby pytanie sprawiło jej przykrość, jednak odpowiedziała:

— Nie widziałam. Ale i u nas są myślące maszyny.

Robot numer jeden metalicznym głosem zakomunikował, że cztery maszyny pomocnicze są na miejscu i mogą przystąpić do pracy.

— Roz-py-lać! — zakomenderował Sabo. — Program drugi!

Muratow ze szczególnym zainteresowaniem patrzył na ekran. Urzeczywistniały się teraz jego idee.

Było dobrze widać, jak do jasno oświetlonego przez reflektory wykopu z ogromną siłą wtargnął strumień czarnego koloru. Za nim drugi — czerwonego koloru. Trzeci — żółtego. I wreszcie ostatni zielony. Wykop przesłoniła różnokolorowa mgiełka.

A kiedy skończyły pracować rozpylacze zobaczono zadziwiający obraz.

IV

Ludzie Ziemi dawno już zbadali swych niebieskich sąsiadów-planety systemu słonecznego, od dawna już oczy Ziemian przywykły do oglądania obrazów przyrody, do badania flory, a niekiedy i fauny innych światów.

Nikt jeszcze nie widział jednak żadnego tworu rąk wykonanego przez istoty innego świata, wyjąwszy odzież, w której Gianeja pojawiła się przed ludźmi na Hermesie.

I oto przed niewielką grupą ludzi pojawił się cały zespół przedmiotów zrobionych poza Ziemią. I nie były to oddzielne nie powiązane ze sobą przedmioty, ale właśnie kompleks podporządkowany jednemu celowi, jednemu zamierzeniu, połączony tą samą myślą naukową i techniczną. Myślą innego, obcego dla Ziemi świata. Napięcie patrzących było tak wielkie, że ci, którym polecono sfilmowanie bazy w chwili, kiedy stanie się widoczna, nie od razu przypomnieli sobie o swoich obowiązkach.

Szybko jednak oprzytomnieli i gdy zaczęto operację, wszystko zostało po wieczne czasy utrwalone na taśmie. Przez dziesięć minut załogi wszystkich pięciu łazików w milczeniu przyglądały się temu, co pojawiło się przed ich oczami. Każdy chciał na zawsze zapamiętać ten widok.

Przed nimi pstre, jak dziecinne zabawki, stały dwa ogromne czterdziestometrowej długości jajowate ciała, gładkie, bez śladów rur odprowadzających czy dyszy.

Tak właśnie wyglądały tajemnicze sputniki-zwiadowcy, które przez tak długi okres czasu pochłaniały uczonych i przysparzały tyle kłopotów i niepokojów służbie Kosmosu.

Ze wszystkich stron z niewielkich wypukłości w kształcie kopuł wznoszących się nad gruntem na jakieś dwadzieścia centymetrów do każdego „jaja” były doprowadzone długie węże. Było oczywiste, że jest to część zewnętrzna, a wszystko pozostałe kryje się w księżycowym gruncie; żeby zobaczyć, co tam się kryje, trzeba będzie zrobić wykopy. Na drugim krańcu wgłębienia widoczny był jakiś długi przedmiot w kształcie rombu.

Z zapartym tchem przyglądali się ludzie wydostanej, jakby z niebytu, bazie i sputnikom. Wszystko było nieruchome, zastygłe, jak gdyby skute straszliwym mrozem księżycowego cienia.

Farba prawie że nie tknęła gruntu, więc wszystko, co zostało pomalowane, nabrało bardzo plastycznych kształtów. Romb, kopuły, węże i sputniki-zwiadowcy wydawały się zbudowane z metalu, jednak farba, dzięki której stały się widoczne, nie pozwalała stwierdzić tego z pewnością.

Przedłużającą się ciszę przerwał Sabo.

— Zabrać rozpylacze! — Jego głos brzmiał tak samo spokojnie i równo, jak i poprzednio. — Uwaga! Wypuścić robota numer dwa i robota numer trzy!

Teraz pojawiły się mechanizmy, niepodobne w niczym do poprzednich. Były to „roboty-ludzie”, z nogami, rękoma i okrągłymi szklanymi „głowami”. Szybko, choć trochę niezgrabnie posuwały się w stronę wgłębienia.

Cztery podobne do cygar roboty wróciły, każdy do swego łazika, i zniknęły we wnętrzu maszyn.

Nastąpiła najważniejsza, a zarazem najciekawsza faza operacji.

Sabo przygotował się do przyjmowania informacji.

Czy jednak uda się dowiedzieć czegokolwiek? Czy sputniki i ich baza na to „pozwolą”?

Robot numer dwa podchodząc do skraju urwistej krawędzi, zręcznie opuścił się na platformę. Robot numer trzy, nie wiedzieć czemu, zatrzymał się, ale później opuścił się również.

— Numer pierwszy — powiedział Sabo. — Przekazuję kierowanie! Poszukiwanie numer dwa!

— Poszukiwanie numer dwa — obojętnie powtórzyła niewidoczna na ekranach kula.

Muratow pamiętał wyjaśnienia Wieriesowa. Oba „roboty-ludzie” zostały podporządkowane rozkazom mózgu elektronowego, który mieścił się w kuli. Teraz wypełniać będą tylko jego rozkazy. Kula znajdowała się bliżej miejsca akcji i miała bezpośrednią „wzrokową” łączność z wykonawcami. Posiadała wystarczający „refleks”, by w razie jakiejkolwiek nieprzewidzianej okoliczności, podjąć trafną decyzję daleko szybciej, niż mógłby to zrobić człowiek.

Roboty rozeszły się. Jeden skierował się do bliższego sputnika, drugi do rombu.

Baza nie reagowała. Wydawało się, że nie ma tu żadnych mechanizmów obronnych, które chroniłyby ją przed wtargnięciem niepożądanych gości. A przecież przekonano się już, że sputniki taką obronę posiadają.

Dlaczego więc obrona nie działa?

Muratow popatrzył na Gianeję. Z wyraźnym zainteresowaniem obserwowała to, co się działo. Na jej twarzy nie malowała się żadna obawa.

O czym mogła teraz myśleć? Co czuła?

Ludzie Ziemi przystępowali do zbadania tajemnicy, którą współplemieńcy Gianei chcieli przed nimi ukryć.

Robot numer trzy zatrzymał się nagle i skierował się z powrotem w kierunku kuli.

— Pewno zdecydował, że badanie należy prowadzić systematycznie — powiedział Stone, mając na myśli mózg elektronowy. — Obawia się, że mogą powstać zakłócenia w trakcie jednoczesnej informacji.

— Tak, prawdopodobnie tak — zgodził się Sabo.

Robot numer dwa bez przeszkód zbliżył się do rombu.

Zapaliła się zielona lampka sygnalizacyjna na płycie odbiornika za szkłem wąskiego „okienka”, ruszyła z cichym szelestem taśma zapisu.

Robot przystąpił do pracy.



Pracował metodycznie, z obojętnością, na jaką stać tylko maszynę. Zakomunikował, jakie są rozmiary rombu, stwierdził, że jego większa część kryje się w skale, i przystąpił do badania materiału, z którego była zrobiona zewnętrzna powłoka.

Początkowo wszystko szło gładko. Na taśmie pojawiały się szybko symbole pierwiastków chemicznych. Żelazo, aluminium, mangan, wapń.

Ale oto pojawił się znak zapytania. Znaczyło to, że robot napotkał nie znany sobie pierwiastek lub stop kilku pierwiastków, którego nie potrafił rozłożyć.

Drugi znak zapytania… trzeci!

— Źle! — powiedział Sabo. — Konstrukcja nie została przemyślana do końca. Nie umie przeprowadzić analizy, której mu nie zaprogramowano.

— Nic podobnego! — w głośniku rozległ się czyjś głos z innego łazika. — Jego program pozwala na przeprowadzenie każdej analizy spośród tych, które kiedykolwiek przeprowadzono na Ziemi. A to, czego nie mogą, czy też nie potrafią dotąd robić ludzie, on oczywiście też nie potrafi.

— Adwokat jest niepotrzebny — zażartował Sabo. — Ten zawód od dawna przestał już istnieć na Ziemi.

— Czy domyśli się, że powinien odciąć kawałeczek rombu, by można było zrobić analizę na Ziemi? — zapytał Stone.

Sabo nie musiał odpowiadać na pytanie. Odpowiedziała za niego kula.

Zobaczyli, że robot wydostał jakiś przyrząd. Było to dłuto. Posypały się iskry.

— Materiał nie poddaje się — spokojnie zawiadomił mózg elektronowy. — Przyślijcie drugiego robota.

— Lepszego nie ma — odpowiedział Sabo.

— Przerywam — powiedziała kula.

I wówczas robot numer dwa schował elektryczne dłuto.

— Źle! — powtórzył Sabo. — Właśnie w tym, czego nie potrafi zrozumieć nasz zwiadowca, kryje się tajemnica niewidzialności.

— A może spróbować odciąć kawałek kopuły? — zaproponował Stone.

Elektronowy mózg kuli doszedł do takiego samego wniosku. Robot skierował się do bliższej kopuły.

Tutaj jednak też się nic nie udało. Materiał, z którego wykonano urządzenia bazy, nie poddawał się.

Robot powrócił do rombu.

Podniósł ręce i położył je na jego powierzchni.

I znowu nie stało się nic strasznego.

Pracę robota sygnalizowała gwałtowna zmiana barwy ekranów na zielonkawe. Zbliżenie rombu stojącego obok robota zajęło prawie całą powierzchnię ekranu.

Potem wszyscy zobaczyli, jak zbladła i rozpłynęła się powierzchnia rombu, a na ekranie pojawiły się jakieś przewody, dźwignie, ostre krawędzie nieznanych aparatów.

Otwarło się wnętrze rombu.

— Jeśli rzeczywiście jest to elektronowy mózg bazy — powiedział Tokariew — to po cóż tu dźwignie?

— Może to wcale nie są dźwignie — odezwał się Sabo — a tylko coś do nich podobnego. Niech pan nie zapomina, profesorze, że to nie jest ziemska konstrukcja.

— O tym nie można zapomnieć.

Robot zastygł nieruchomo. Poruszająca się taśma odbiornika wskazywała na to, że aparat cybernetyczny „rozważa” coś skomplikowanego.

— Schemat się nie poddaje, przyślijcie drugiego robota! — rozległ się metaliczny głos kuli.

— Doskonalszego nie ma — jak i poprzednio odpowiedział Sabo.

Jednak słowo „przerywam” nie padło. Widocznie kula nie traciła nadziei, że jej pomocnikowi, mimo wszystko, uda się zrozumieć schemat mózgu elektronowego bazy, który był prawdopodobnie bardziej złożony niż jego własny.

Wnętrze rombu ciągle widniało na ekranie telewizyjnym.

Na ekranie wizualnym widać było, jak robot numer trzy znów skierował się w kierunku sputnika. Kula nie chciała tracić czasu. Ponieważ przekaz informacji od robota numer dwa chwilowo urwał się, kazała rozpocząć pracę robotowi numer trzy.

— Wydaje się, że uda się nam jednak zbadać bazę i gruntownie zaznajomić się z jej urządzeniami — powiedział Stone. — Gdzież to niebezpieczeństwo, o którym mówiła Gianeja?

Gianeja usłyszała swe imię i pytająco spojrzała na Muratowa. Ten przetłumaczył słowa dowódcy ekspedycji, starając się zatrzeć w nich wrażenie, jakoby jej nie wierzono.

Wysłuchawszy, Gianeja wzruszyła ramionami.

— Nie wiem, na czym polega niebezpieczeństwo — powiedziała — ale doskonale pamiętam słowa Rijagei. Powiedział on, że jeśli ludzie Ziemi spróbują zbliżyć się do bazy, to spowodują tym katastrofę. To wszystko, co wiem. Uważałam, że uprzedzenie was o tym jest moim obowiązkiem.

Jej słowa speszyły wszystkich.

— Być może… — zaczął Tokariew, Stone przerwał mu jednak.

— Gianeja mogła źle zrozumieć Rijageję — powiedział. — Albo, nie zdając sobie z tego sprawy, mogła nadać jego słowom inne znaczenie. Nie wolno z powodu niczym nie umotywowanego strachu, tracić jedynej szansy.

— Niczym nie umotywowanego! — powiedział Tokariew. — Czy dobrze słyszałem?

— Wszystko jedno! — Stone z irytacją machnął ręką. Był bardzo zły.

„Pewno czuje, że nie ma racji” — pomyślał Muratow.

— Zgadzam się z Henrym — powiedział Sabo. — Skoro raz zaczęliśmy, musimy kontynuować.

Pozostali milczeli.

W czasie tej rozmowy robot numer dwa zbliżył się bezpośrednio do sputnika.

— Koledzy, patrzcie! — wykrzyknął Muratow, wskazując na ekran telewizyjny.

Ale wszyscy spostrzegli to jednocześnie.

We wnętrzu rombu coś się poruszyło. Krótkie błyski w postaci snopów iskier przebiegły po przewodach czy po tym, co ludzie uważali za przewody.

— Sygnały — powiedział Garcia, który siedział przy pelengatorze. — Fale ultrakrótkie.

Zaledwie przebrzmiały jego słowa, gdy ostry wybuch światła zalał ekran. Był bardzo jaskrawy i tylko dzięki ich osłabiającemu działaniu błysk nie oślepił ludzi.

— Wiedziałem — powiedział Stone.

— Anihilacja?

Ekrany świeciły nadal. Oznaczało to, że robot numer jeden nie ucierpiał i kieruje nadal operacją.

Przekazywany przez niego obraz pojawił się znowu na teleekranie. Baza znów była widoczna.

Robot numer dwa tak jak poprzednio stał obok rombu.

Nigdzie nie było widać robota numer trzy. Los, jaki go spotkał, był oczywisty. Zbliżył się do sputnika, ten „zakomunikował” o tym rombowi. Wydano rozkaz i robot został natychmiast zniszczony.

Dokładnie tak samo został zniszczony robot-zwiadowca, którego wysłano trzy lata temu z pokładu „Titowa”.

Widocznie i wtedy sputnik otrzymał rozkaz z rombu.

— A pan twierdził… — powiedział Tokariew.

— Nie zmieniam swego zdania i teraz — odpowiedział Stone. — Baza jest dla nas bezpieczna. Obronę posiadają tylko sputniki.

— Uwaga! — powiedział Sabo. — Wypuścić robota numer cztery!

Słowo „uwaga” skierowane było do robotów, będących w akcji, jako znak, że rozkaz nie do nich się odnosi.

— Od razu trzeba było posłać czwarty numer — warknął Sabo. — Niepotrzebnie straciliśmy maszynę!

— Sami się zgodziliście, że należy określić stopień bezpieczeństwa — powiedział Stone.

Muratow wiedział, że robot numer cztery różni się od robota numer dwa i trzy jedynie wyposażeniem przeciwanihilacyjnym. Domyślił się, że Sabo chce sprawdzić te urządzenia, posyłając robota w kierunku tego samego sputnika.

Trzeci „człowiek” znacznie wyższy i masywniejszy od pierwszych dwóch zaczął iść w stronę wykopu.

Nie zdążył on jednak przejść nawet połowy drogi, kiedy zaszło to, czego nikt nie mógł oczekiwać ani przewidzieć.

Bliższy sputnik-zwiadowca nagle zakołysał się i szybko się podniósł do pozycji pionowej.

Za pierwszym podniósł się drugi.

Coś błysnęło w dolnej części aparatów…

I oba sputniki wzleciały nad wykop, na sekundę zamarły w bezruchu… znowu zabłysły dwie błyskawice… i sputniki-zwiadowcy zniknęły w czarnej otchłani księżycowego nieba.

V

Sabo zaklął ordynarnie.

— Doigraliśmy się — rozległ się z głośnika głos Sinicyna.

Stone zasępił się, mimo to milczał, choć uwaga Sinicyna była skierowana właśnie do niego.

— Czyż nie o tym mówił Rijageja? — powiedział Muratow. — Czyż nie to miał na myśli, mówiąc „katastrofa”?

— Przecież nie było katastrofy — powiedział Stone. — Po prostu sputniki wystartowały do kolejnego lotu. Złapiemy je. W naszych rękach pozostała baza.

— To nie takie pewne — zauważył Wieriesow.

— Zaraz się przekonamy!

Na platformie bazy, tak jak poprzednio, panował spokój. Nagle jednak zaczęło się coś dziać. Znajdujące się tam wieże zaczęły szybko znikać, aż w końcu skryły się zupełnie wewnątrz kopuł.

I znowu wszystko zamarło.

Nagłe rozległ się śmiech — śmiała się Gianeja.

— Coście narobili? — powiedziała.

— Skąd mogliśmy wiedzieć, co się stanie? — odpowiedział Muratow. — Przecież pani nas nie uprzedziła.

— Sama się tego nie spodziewałam.

— Tym bardziej my.

Nieoczekiwany zwrot zdenerwował wszystkich uczestników ekspedycji. To, co Muratow powiedział, zmuszało do refleksji. Przebieg wydarzeń wskazywał na to, że romb wydał rozkaz startu, ponieważ w bazie pojawili się ludzie, ponieważ ją odnaleźli. Jej konstruktorzy przewidzieli więc taką możliwość i zawczasu podjęli środki ostrożności. Prawdopodobnie nie mieli nic przeciwko temu, żeby Ziemianie zbadali bazę, ale nie chcieli, by zbadali również sputniki. I zgodnie z ustalonym przez nich programem oba uciekły przed niepożądanym towarzystwem.

Czy tylko uciekły? Czy udały się jedynie na nadzwyczajny lot wokół Ziemi? Rijageja nie nazwałby chyba zwykłej ucieczki katastrofą.

Snucie domysłów było jednak całkiem bezcelowe.

— Czy nie wie pani — zapytał Gianeję Garcia — ile czasu trwa kolejny lot sputników wokół Ziemi?

— Tego nie wiem, ale sądzę, że latają długo.

— Będziemy musieli złapać je w przestrzeni — powiedział Sabo.

— Będzie to trudniejsze i bardziej skomplikowane. Szkoda, że tak się stało. Było łatwiej zniszczyć je tutaj. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Teraz możemy zbadać dokładnie wyposażenie bazy. Nie ma sensu niszczyć ją całkowicie.

— Czy na pewno? — sprzeciwił się Tokariew. — Może jest odwrotnie: powinniśmy zniszczyć bazę i tym samym uniemożliwić sputnikom zaopatrywanie się w paliwo. Wtedy, gdy wrócą, będziemy je mieli w ręku.

— To zupełnie nieprawdopodobne — powiedział Wieriesow. — Po pierwsze, mogą bronić się nieskończenie długo już po utraceniu zdolności lotu. Po drugie, wątpliwe, czy zdołają powrócić do bazy, gdy zniszczymy romb?

Stone długo milczał.

— Popełniłem jakiś błąd — powiedział. — Proponuję, żeby bazę zniszczyć, ale po dokładnym jej zbadaniu. Sputniki także zniszczymy w przestrzeni. Czy ktoś się sprzeciwia?

— Musimy zachować maksymalne środki ostrożności — powiedział Sinicyn. — Kto wie, jakie jeszcze niespodzianki nas czekają.

— Będziemy ostrożni.

Propozycja Stone'a została przyjęta.

Robot numer dwa ciągle jeszcze stał nieruchomo przed rombem. Numer cztery znajdował się tam, gdzie zastał go nieoczekiwany odlot sputników. Widocznie otrzymał od kuli rozkaz zatrzymania się.

Ale oto obydwa roboty poruszyły się. Elektronowy mózg kuli przeanalizował sytuację i zdecydował, że należy kontynuować pracę. Robot numer dwa znów podniósł „ręce” i położył je na powierzchni rombu, numer cztery ruszył do przodu.

— Właściwie już go nie potrzebujemy — rzekł Sabo.

— To jest bez znaczenia — odpowiedział Stone. — Obrona przeciwanihilacyjna nie będzie mu przeszkadzać.

Gianeja zwróciła się do Muratowa.

— Dlaczego dalej brniecie w ślepą uliczkę? — powiedziała Gianeja. — Czyż chcecie stracić swe maszyny? Jest mi ich szkoda, wyglądają na bardzo rozumne.

— Chyba teraz, gdy nie ma już sputników, nie zagraża im już żadne niebezpieczeństwo?

— Mówiłam wam, zniszczcie!

— Proszę wytłumaczyć nam to dokładniej, Gianejo!

— Przecież nie znam szczegółów — powiedziała, jak wydawało się Muratowowi, ze smutkiem. — Wiem tak niewiele.

— To dlaczego z takim uporem nalega pani, byśmy zniszczyli bazę, i to jak najszybciej?

— Dlatego, że słyszałam rozmowę na ten temat. Rijageja powiedział komuś z naszych, że ludzie Ziemi nigdy nie zdołają poznać budowy ani sputników, ani bazy, nawet jeśli je znajdą. Dodał jeszcze, że taka próba będzie ich drogo kosztować. On na pewno dobrze wiedział.

Muratow szybko przetłumaczył jej słowa pozostałym.

— Wydaje mi się teraz — dodał — że Rijageja wiedział, że gdy poruszymy bazę, uruchomimy coś, co ma związek ze sputnikami i co jest prawdopodobnie niebezpieczne.

— Tak, ma pan rację — z niepokojem zgodził się Stone. — Zupełnie nie wzięliśmy tego pod uwagę. Gdy odnaleźliśmy bazę, sputniki odleciały. Może zostać wydany rozkaz: działać!

— Nawet na pewno — rozległ się głos Sinicyna. — Niewątpliwie musieli przewidzieć, że możemy odnaleźć bazę i świetnie rozumieli, że wtedy ją zniszczymy.

— Numer pierwszy! — tym razem głos Sabo nie był tak opanowany. — Przerwać poszukiwania! Wracać! — zwrócił się do Stone'a: — Ryzyko rzeczywiście jest bardzo duże. Lepiej nie kusić losu.

— Żałuję, ale prawdopodobnie tak będzie najlepiej.

— Niszczymy?

— Tak! — twardo odpowiedział Stone.

Decyzja zapadła.

Zapadła jednak za późno.

Gospodarze bazy rozstrzygnęli wszystko wcześniej.

Na Księżycu nie ma fal akustycznych, nie słychać dźwięków, toteż pierwszy wybuch ludzie zobaczyli. Robot numer jeden, czekając na wyjście z wykopu dwu pozostałych, nie zdążył jeszcze zgasić reflektora. Wynurzyli się akurat na skraju platformy, gdy jedna z kopuł nagle otwarła się i z jej wnętrza wydarł się słup ognia; po chwili na jej miejscu był tylko głęboki lej.

W chwilę potem wybuchła druga kopuła, potem trzecia…

Czwarty wybuch nastąpił już w ciemności. Kula szybko pełzła w kierunku łazika, a przed nią „biegły” oba „roboty-ludzie”.

A tam w czarnym kłębowisku cieni w równych odstępach czasu wybuchały słupy ognia niszcząc nie znane ludziom skomplikowane urządzenia bazy, które współplemieńcy Gianei przywieźli tu z innej planety. Członkowie ekspedycji patrzyli na prowadzoną z metodyczną dokładnością zagładę najwyższych osiągnięć myśli technicznej nieznanego narodu.

Ludzie Ziemi byli bezsilni. Nic nie było w stanie powstrzymać tego procesu. Nikt nigdy nie dowie się, czym były kopuły i romb. Można się będzie jedynie domyślać.

„Przegrzmiał” bezdźwięcznie ostatni wybuch, najpotężniejszy.

Znowu zapanowała „cisza”.

Pięć reflektorów, bez niczyjego rozkazu, ale jednocześnie, oświetliło zrytą lejami platformę.

Wszystko obróciło się w proch. Tam gdzie znajdował się romb, siła wybuchu odłamała część skały i odłamki granitu zasypały połowę wykopu.

I tylko równe zarysy ścianek wykopu wskazywały, że znajdowała się tutaj sztuczna budowla.

I to było wszystko, co pozostało ludziom na pamiątkę po przybyszach z Kosmosu.

Nie, nie wszystko!

Zostały jeszcze dwa sputniki!

Znowu krążą gdzieś w przestrzeni okołoziemskiej niosąc ludziom nieznane niebezpieczeństwo.

Nie można już było wątpić, że„rozkaz: „działać!” — jak mówił Stone, został już wydany. Wynikało to logicznie z faktu, że baza przestała istnieć. Romb powinien był wypełnić, i oczywiście wypełnił, swoje ostatnie zadanie.

Co zagraża Ziemi w ciągu najbliższych godzin, a być może nawet minut?

A na Ziemi o niczym nie wiedzą!

Łazik dowództwa na pełnym biegu pomknął z powrotem w kierunku stacji. Zdenerwowanie i strach były na tyle silne, że dopiero w czasie drogi przypomniano sobie o pozostałych maszynach i przez radio wyjaśniono przyczynę tak szybkiego odjazdu.

Po dziesięciu minutach Sabo i Stone znajdowali się już w kabinie radiowej. Nawiązanie bezpośredniej łączności radiowej z Instytutem Kosmonautyki nie zajęło im nawet minuty i pozornie spokojny Sabo przekazał alarmujący komunikat.

— Musicie natychmiast wylecieć — powiedział Stone do Wieriesowa — dogonić sputniki i zniszczyć je. Ach! — wykrzyknął z rozpaczą. — Zapomniałem, że na waszym statku nie ma wyrzutni antygazowych!

— Są na „Titowie” — spokojnie powiedział Wieriesow. — Czyż sądzi pan, profesorze, że na Ziemi nie domyślą się, co trzeba robić?

— Racja — odpowiedział Stone. — Straciłem głowę.


Gianeja zaraz po powrocie na stację poszła na basen. Aż do przesady lubiła wodę.

Muratow musiał zadać jej kilka pytań. Nie namyślając się długo, poszedł za nią.

Pływała jak zwykle szybko. Poczekał, aż zbliżyła się do niego, i zawołał ją.

Zatrzymała się i stanęła w wodzie prawie bez ruchu. Ciało jej posiadało zdumiewającą łatwość utrzymywania się na wodzie. Mokre włosy jak czarny tren lekko kołysały się wokół pleców.

— Proszę wybaczyć — powiedział Muratow — że pani przeszkadzam.

— Nic nie szkodzi — uśmiechnęła się.

— Czy może pani sobie przypomnieć, czy Rijageja mówił, dlaczego właściwie sputniki są niebezpieczne dla ludzi Ziemi? Bardzo chcielibyśmy to wiedzieć.

— Nie wiem, o tym nie słyszałam.

— Jednak znała pani cel lotu.

— Tak, załoga statku znała ten cel.

— Więc, czemu lecieliście?

— Żeby zrealizować dawno obmyślony plan.

— Jaki?

Gianeja zaśmiała się.

— Jest pan niekonsekwentny, Wiktorze — powiedziała drwiąco. — Jeślibym mogła odpowiedzieć na to pytanie, to mogłabym odpowiedzieć i na pierwsze. To przecież jedno i to samo. Wiedziałam, że chcieliśmy urzeczywistnić nasz plan. A jaki? O tym wiedział Rijageja i jeszcze trzy osoby.

Marina mówiła bratu, że Gianeja potrafi kłamać. Był absolutnie pewien, że i teraz kłamie. Jego nieufność pogłębiało zdanie: „Ludzie Ziemi nie zasługują na ten los, który im gotowali”. Żeby móc coś takiego powiedzieć, Gianeja musiała znać zamiary swych współplemieńców.

— Przecież pani to wie, Gianejo — powiedział cicho.

Znowu rozległ się jej dźwięczny śmiech.

— Przypuśćmy — powiedziała, wcale się nie pesząc. — Ale ludzie nie muszą o tym wiedzieć.

— Po tym, co pani nam już powiedziała, ma pani obowiązek powiedzieć całą resztę, wszystko.

— Robi mi pan wymówki?

Muratow zrozumiał, że trzeba zmienić ton. W oczach Gianei igrały niebezpieczne ogniki.

— Wcale nie robię pani wymówek, Gianejo — powiedział. — Wręcz przeciwnie, jestem zachwycony pani szlachetnym postępowaniem. Oddała nam pani ogromną przysługę. Jednakże niech pani będzie konsekwentna. Boimy się tego, nieznanego.

— Oczywiście, powinniście się bać. Ale jeślibym nawet powiedziała i tak tego nie zrozumiecie. — Gianeja po raz trzeci powtórzyła to zdanie.

Muratow siłą woli pohamował gniew.

— Proszę spróbować — powiedział tylko. — Być może, będziemy w stanie to pojąć.

Chwyciła się rękami za skraj basenu, lekko uniosła się z wody i swobodnie siadła obok niego. Elektryczne światło odbijało się od jej mokrego ciała.

— Musiałby pan znać przyczynę powstania naszego planu.

— Więc proszę mi o niej opowiedzieć.

— Opowiem.

— Kiedy?

— Kiedy indziej. Tutaj nie miejsce i nie czas na takie rozmowy.

— Ale nim pani się namyśli — Muratow nie wytrzymał — może zdarzyć się coś, czego nie da się naprawić.

— Możliwe. Ale teraz nic już nie da się zmienić czy naprawić. Proszę w rozmowie ze mną nie używać tak ostrego tonu, ja tego nie lubię. Nasz zamysł skierowany przeciw ludziom Ziemi już się urzeczywistnia. To wasza wina, przecież was uprzedzałam.

Jej zimna krew i niepojęty upór mogły doprowadzić do szaleństwa. Muratow powstrzymywał się z trudem. Przecież sama powiedziała kiedyś, że „ratuje” ludzi. A teraz ani jednym słowem nie próbowała im pomóc.

Być może wystarczyłoby tylko jedno jedyne słowo!

Poczuł coś w rodzaju nienawiści do tej kobiety innego świata, która tak obojętnie mówiła o niebezpieczeństwie zagrażającym ludzkości.

„Sama pogodziła się ze swoim losem, z tym, że nigdy nie wróci do ojczyzny — pomyślał. — A nasz los jej wcale nie interesuje. Być może nawet się cieszy”.

Rozumiał, że krzywdzi Gianeję.

— To, co zrobił Rijageja, okazało się niepotrzebne — z zadumą powiedziała dziewczyna, najwidoczniej myśląc głośno. — To i tak musiało się stać.

Muratow dosłyszał te słowa, chociaż były powiedziane ledwo dosłyszalnym szeptem.

I nagle uświadomił sobie, że Gianeja powiedziała to zdanie po hiszpańsku.

Nie zdążył jeszcze w pełni zrozumieć znaczenia tego faktu, gdy Gianeja gwałtownym ruchem rzuciła się w wodę. Bryzgi zmoczyły go od stóp do głowy.

— Czemu się pan tak denerwuje? — krzyknęła odpływając. — Pańska siostra mówiła mi, że ludzie dadzą sobie radę z każdym niebezpieczeństwem.

VI

Przez kilka minut Muratow machinalnie wodził za nią wzrokiem. Po raz pierwszy widział jak pływa i mimowolnie zachwycił się pięknem jej ruchów. W czasie gry w waterpolo Gianeja pływała innym stylem.

Jednak myślami był gdzie indziej.

Mówiła do samej siebie, pomyślała głośno — i zrobiła to w ziemskim języku! Przecież człowiek zawsze myśli w swoim, a nie w obcym języku.

Muratow czuł, że stoi na progu jakiegoś bardzo ważnego odkrycia.

„To znaczy — myślał — że język hiszpański Gianeja zna od bardzo dawna, być może od dzieciństwa. Zna go tak dobrze, że przyzwyczaiła się do niego, i może w nim nawet myśleć. To dziwne i niepojęte. Jednak tak właśnie było. Gianeja wyraźnie nie orientuje się w problemach technicznych, bardzo słabo zna cel ich przylotu do systemu słonecznego. Plan swych współplemieńców zna jedynie w ogólnych zarysach. Dlaczego? W lot kosmiczny nie zabiera się niepotrzebnego członka załogi. Po co im była potrzebna? Po co? Tylko jedno mogło uczynić ją użyteczną — znajomość języka Ziemi, języka hiszpańskiego. Gianeja miała być ich tłumaczem! A z tego wynika, że załoga statku, który zginął, zamierzała wylądować na Ziemi, a nie jedynie na Księżycu, gdzie, ich zdaniem, nie było jeszcze ludzi. To niezwykle ważne”.

Muratow omalże biegiem rzucił się na poszukiwanie Stone'a. Znalazł naczelnika ekspedycji w towarzystwie Sabo, Tokariewa i Wieriesowa.

— Posłuchajcie, koledzy! — ze zdenerwowania Muratow nawet nie zauważył, że przerywa Stone'owi w pół słowa. — Muszę wam zakomunikować coś niezwykle ważnego.

Powtórzył dokładnie całą swoją rozmowę z Gianeją i swoje wnioski.

— Z tego wynika — zakończył — że oni nie tylko zamierzali zrealizować swój plan, ale i jakiś czas mieli spędzić na Ziemi. Jak to ze sobą pogodzić?

To, co powiedział Muratow, wywarło na wszystkich wielkie wrażenie. Zdenerwowany Stone zerwał się z krzesła.

— Ma pan rację, po tysiąckroć rację — powiedział. — Jesteśmy głupcami, skoro nie zrozumieliśmy tego wcześniej. Sytuacja zmienia się całkowicie. Jeżeli Ziemi zagraża niebezpieczeństwo, to jak by ono nie było straszne, nie jest katastrofą. Urzeczywistnienie ich planu wymaga czasu, nie może dokonać się w jednej chwili. To był długoterminowy plan. A więc nie musimy się niczego obawiać. Sputniki będą zniszczone w najbliższym czasie. Świetnie się pan spisał, Wiktorze! Ktoś inny nie zwróciłby uwagi na to, że Gianeja myśli po hiszpańsku. To zupełnie oczywiste, że musi znać ten język jeszcze z czasów dzieciństwa. A więc już w dzieciństwie wyznaczono jej rolę tłumaczki. Przypomnijcie sobie jej słowa: „Opuściłam ojczyznę prawie wbrew swojej woli”.

— Jeśli miałoby to być prawdą — powiedział Tokariew — to po cóż Rijageja zniszczył statek i tym samym popełnił samobójstwo? Jeżeli był przyjacielem Ziemi, to raczej słuszniej z jego strony byłoby zjawić się u nas i uprzedzić nas o niebezpieczeństwie.

— Tak, jeżeli mógł to zrobić — odezwał się Sabo. — Ale przecież nic nie wiemy. Na tym polega całe nieszczęście.


Raport Siódmej Ekspedycji Księżycowej nie wywołał na Ziemi szczególnego niepokoju. Ci, którzy musieli podjąć decyzję, przedyskutowali otrzymaną wiadomość i doszli do wniosku, że samej Ziemi, to jest temu, co zbudowali na niej ludzie, nie może zagrażać żadne niebezpieczeństwo. Jakąż szkodę mogły wyrządzić ogromnej planecie dwa małe „jaja” o długości czterdziestu metrów, choćby nie wiem czym były napełnione? Nawet wybuch owych sputników, setki razy przewyższający mocą ich całkowitą anihilację, z tej odległości, jakiej sputniki trzymały się od powierzchni Ziemi, nie spowodowałby najmniejszego zniszczenia. Najbardziej prawdopodobnie brzmiała hipoteza, iż na sputnikach zainstalowano coś, co mogło szkodzić mieszkańcom Ziemi, najprawdopodobniej źródła jakiegoś potężnego promieniowania działającego na żywe organizmy.

Służba kosmiczna otrzymała rozkaz niezwłocznego wysłania w pogoń za sputnikami gwiazdolotu „Herman Titow”, po to, by je zniszczyć. Jedynie na pokładzie tego statku zainstalowano wyrzutnie antygazowe.

Obserwatoria radiowe i stacje promieni kosmicznych wzmogły obserwację wszystkich typów promieniowania, które biegły z Kosmosu w kierunku Ziemi.

I dosłownie w ciągu kilku minut po otrzymaniu radiogramu o wylocie z Księżyca obu sputników-zwiadowców „schwyciły je” przenikliwe promienie lokatorów, obiektywy wizualnych teleskopów, silne czułki grawiometrów rozmieszczonych na licznych sztucznych sputnikach Ziemi.

Po opuszczeniu księżycowej bazy oba „jaja”, pstrokate z jednej strony i jak dawniej niewidoczne z drugiej, mogły więc latać zaledwie kilka godzin.

Z tego względu można było twierdzić, że Siódma Ekspedycja Księżycowa, która „spłoszyła” sputniki, udała się. „Jaja” nawet nie zdążyły rozłączyć się w przestrzeni, gdy „Titow” doścignął je nad południkiem Wysp Hawajskich.

W tym momencie nad Oceanem Spokojnym panowała głęboka noc. Dlatego niewielu tylko ludzi zobaczyło oślepiające błyski wybuchów anihilacyjnych, które oznajmiły, że oba sputniki innego świata przestały istnieć.

Czy zdążyły one wypełnić, choćby w jakimś stopniu, swoją misję? Czy ich unicestwienie kładło kres planom tych, którzy je wysłali?

Odpowiedź na te pytania otrzymano po upływie dwóch godzin od chwili zniszczenia.

I na obydwa pytania była to odpowiedź twierdząca.

Sputniki zdążyły poczynić już, niewielkie co prawda, szkody. Trzeba było podjąć środki w celu oczyszczenia atmosfery i poddać zabiegom lekarskim tych, którzy zostali dotknięci ich promieniowaniem. Zamontowane na sputnikach urządzenia zaczęły funkcjonować najprawdopodobniej zaraz po odlocie z Księżyca.

Nie zdołały jednak wypełnić swej misji tak, jak to sobie wyobrażali ich gospodarze. Można więc było twierdzić, że wysłanie ich minęło się z celem.

Niebezpieczeństwo znikło.

Teraz! A co w przyszłości?

Czy należy spodziewać się nowego ataku?

Mógł nastąpić. Jednakże skoro wśród narodu Gianei pojawili się ludzie tacy, jak Rijageja, nie trzeba się było obawiać. Nieznana ludzkość osiągnęła więc taki stopień rozwoju, który wyklucza możliwość wrogich aktów w stosunku do innej ludzkości.

VII

— Zaczyna mnie to niepokoić — powiedziała Marina. Wstała i wierzchem dłoni chroniąc oczy, wpatrywała się w migoczącą miliardami iskier wodną dal.

Szmaragdowoszafirowe fale Morza Czarnego leniwie ocierały się o brzeg. Perłowa mgiełka zakrywała linię horyzontu. Tam gdzie wydawało się, iż kończy się morze i zaczyna niebo, jakby w powietrzu tkwił biały statek. Był daleko i wydawał się nieruchomy. Dzień był prawie bezwietrzny, czuło się tylko lekki podmuch, który nie przynosił ochłody, ale wzmagał jeszcze upał.

Czarnej głowy Gianei nie było nigdzie widać.

— Przecież ona świetnie pływa — leniwie powiedział Wiktor Muratow.

— Ale minęło już ponad godzinę.

— Co z tego?

— Jestem jednak niespokojna.

Raul Garcia uniósł się na łokciu.

— Jedźmy na poszukiwania — zaproponował.

— Czym?

— Weźmiemy jakąś portową łódź. Jeżeli wytłumaczymy o co chodzi, każdy odstąpi nam łódkę.

— Poczekajmy jeszcze trochę.

Niepokój siostry udzielił się i Wiktorowi. Wstał i podszedł do brzegu.

Tego dnia pływali bardzo dużo. Gianeja była z nimi przez cały czas. A kiedy wszyscy zmęczyli się, popłynęła sama. I oto minęła już godzina, a Gianeja ciągle jeszcze nie wracała.

Już minął miesiąc od powrotu Siódmej na Ziemię. Większość ludzi prawie zapomniała o trwodze i zdenerwowaniu tamtych dni. I tylko obecność na Ziemi Gianei mimo woli przypominała o niezwykłych zdarzeniach.

Uczestnicy Siódmej postanowili zrobić sobie miesięczny odpoczynek i cala załoga pojechała na wybrzeże kaukaskie.

Gianeja przyjechała później. Bezpośrednio po powrocie na Ziemię wróciła do Japonii, do Mariny.

W ciągu tego miesiąca wiele spraw się wyjaśniło. Zrozumiano, czemu Gianeja nie pamięta swojej ojczyzny, a więc fakt, który kiedyś tak bardzo zdumiał Wiktora Muratowa. Urodziła się na innej planecie, którą znaleźli jej współplemieńcy, ale która, ich zdaniem, nie nadawała się do kolonizacji. Swojej prawdziwej ojczyzny Gianeja nigdy nie widziała.

Ludzie poznali lepiej i bliżej osobę Rijagei. Był uczonym, wedle ziemskiej terminologii można by było nazwać go inżynierem. Był kierownikiem technicznym ekspedycji. Człowiek ten w niczym nie przypominał innych współplemieńców Gianei. Nigdy nie godził się na plan swoich towarzyszy, uważał, że ich postępowanie jest okrutne. Upierał się, by pozostać na pierwszej planecie, zagospodarować ją i zaludnić. Było niejasne, dlaczego się z nim nie zgodzono. Gianeja czegoś nie powiedziała.

— Nie chcę — powiedziała Marinie — żebyście wyrobili sobie o nas całkiem złą opinię. I tak nie jest ona pochlebna. Rozumiem, że nie kierujecie się zwykłą ciekawością, ale, proszę, uwierzcie mi. Nigdy więcej nikt z naszych nie będzie zagrażał ludziom Ziemi. Mówię to w imieniu Rijagei, chociaż on już nie żyje. Gdyby miało być inaczej, nie zrobiłby tego, co zrobił.

Gianeję otaczano tak jak dawniej uwagą i troską. Wiele ludzi dziwiło się, dlaczego dziewczynie z innego świata nie ciąży tak długie lenistwo. Wkrótce miną dwa lata od chwili jej przybycia na Ziemię. Dziewczyna objechała już prawie całą kulę ziemską, widziała wszystko. Ludzie uważali więc, że już dawno powinna była wyrazić chęć podjęcia jakiejś pracy. Jednak nikt nie zauważył, by Gianeja odczuwała taką potrzebę.

Wiedziano już, że gość z Kosmosu jest bardzo młody. Marina dowiedziała się wreszcie, ile lat ma Gianeja. Umiała ona nawet określić swój wiek według ziemskiej rachuby czasu: miała zaledwie siedemnaście lat. To przynajmniej w części tłumaczyło brak nawyku do pracy. Gianeja jeszcze nie zdążyła się do niej przyzwyczaić. Zapytano ją oczywiście, jaka jest przeciętna wieku jej współplemieńców. Odpowiedź wielu ludziom wydała się nieprawdopodobna. Gianeja wymieniła monstrualną liczbę pięćset. A więc, licząc według ziemskich lat, jej współplemieńcy żyją sześć razy dłużej niż ludzie Ziemi.

Oczywiście uczeni bardzo się zainteresowali przyczynami takiej długowieczności, tym, czy było tak zawsze, czy dopiero w ostatnich wiekach, jednak odpowiedź Gianei była prosta i rozczarowała wszystkich.

— Nie wiem — powiedziała.

Nie można się było zbytnio łudzić, że uda się dowiedzieć tego, czego nie wiedziała Gianeja. A nawet ona nie wiedziała, gdzie znajduje się jej pierwsza ojczyzna.

— Ale przecież tam wiedzą, w którą stronę skierowały się wasze statki? — spytano Gianeję.

— Nie — brzmiała zagadkowa odpowiedź.

Nadal wiele spraw było nie wyjaśnionych. Najprawdopodobniej nigdy nie zostaną wyjaśnione. Jeżeli w ojczyźnie Gianei nie wiedzą o istnieniu Ziemi, nie można się było łudzić, że przybędzie stamtąd statek kosmiczny.


Minęło jeszcze dziesięć minut.

Już kilkudziesięciu ludzi z trwogą spoglądało w morze, wypatrując przez lornetki zaginionej Gianei. Muratow i Garcia pożyczyli już spacerowy kuter i przygotowywali się do wyruszenia na poszukiwania dziewczyny.

— Przecież to ona! — z ulgą powiedziała Marina, która pierwsza zauważyła uciekinierkę.

Czarny tren włosów kołysał się rytmicznie w takt ruchów pływaczki, która szybko zbliżała się do brzegu. Gianeja płynęła swym zwykłym stylem. Nie czuło się w jej ruchach zmęczenia, mimo prawie półtoragodzinnego pływania. Zielonkawe ręce rytmicznie i silnie przecinały wodę.

A gdy wyszła na brzeg w płomienniepomarańczowym kostiumie kąpielowym, nikt nie zauważył nawet przyśpieszonego oddechu.

Gianeja wyglądała zupełnie świeżo.

— Jak można było nas tak zdenerwować! — powiedziała Marina.

Gianeja uśmiechnęła się.

— Popłynęłam daleko — powiedziała równym i spokojnym głosem. — Chciałam dogonić biały statek, ale mi się nie udało. A potem zamyśliłam się i zapomniałam, że na mnie czekacie. Proszę wybaczyć!

Usiadła na kamykach pokrywających piaszczystą plażę.

Ruch ten nie zdradzał jednak zmęczenia.

— Nad czym się tak pani zadumała? — zapytał Garcia.

Młody inżynier odnosił się do Gianei ze szczególną atencją. Przypominało to miłość i było, oczywiście, tematem częstych żartów.

Gianeja zwróciła się do Muratowa.

— Zrobiło mi się smutno — powiedziała i Wiktor od razu wyczuł w jej głosie nowy ton. Popatrzył jej w oczy. Nie, nie było w nich łez, ale czuło się je w jej słowach. — Pomyślałam o moich rodzicach, siostrach, braciach. I tak bardzo zapragnęłam ich zobaczyć.

Nie odpowiedziała bezpośrednio Garci, jednak ten się nie obraził. Wszyscy dobrze wiedzieli, że Gianeja, gdy pytanie było, jej zdaniem, ważne, zawsze zwracała się tylko do Muratowa.

— A przecież nigdy już ich nie zobaczę! — dodała Gianeja.

— Obawiam się, że ma pani rację — serdecznie odpowiedział Muratow. — Zrobilibyśmy wszystko, by pani mogła wrócić, ale przecież nawet pani nie wie, gdzie znajduje się jej ojczyzna. Może przyleci do nas stamtąd jeszcze jeden statek.

— Tak było zaplanowane — nieoczekiwanie powiedziała Gianeja. — Jednak w ostatniej chwili postanowiono go nie wysyłać.

— Może jeszcze zmienią zdanie. Proszę powiedzieć, Gianejo — Muratow chciał odwrócić jej uwagę od przykrych myśli — dlaczego właśnie pani powierzono rolę tłumacza? Czy tylko pani znała język hiszpański?

— Znał go świetnie mój ojciec — odpowiedziała Gianeja — ale był za stary, by po raz drugi lecieć na Ziemię. A ja byłam jego najlepszą uczennicą.

— To pani ojciec był u nas?

— Brał udział w pierwszym locie. Właśnie wtedy odnaleziono Ziemię.

— Czy długo byli na Ziemi?

— Dokładnie nie wiem, ale zdaje się, że długo. Ojciec zdążył się świetnie nauczyć języka.

— Kiedy to było?

Usłyszawszy to pytanie, które od dawna wszystkich interesowało, Raul i Marina nastawili ucha. Czy Gianeja odpowie?

— Może was to zdziwić — powiedziała Gianeja — ale nie potrafię powiedzieć. Podczas lotów kosmicznych zatraca się poczucie czasu. W każdym razie, wedle waszego kalendarza, to działo się mniej więcej pół wieku temu.

— Co takiego?! — Muratów bardzo poruszony uniósł się. — Czy pani się nie myli, Gianejo?

— Wydaje mi się, że się nie pomyliłam. Dlaczego pana to tak dziwi?

— Nie, nic. Wydawało nam się, że działo się to dużo wcześniej.

Odpowiedź Gianei w mgnieniu oka obaliła cały gmach zbudowanych przez ludzi domysłów i hipotez. Sądzono, że rodacy Gianei byli na Ziemi w okresie średniowiecza. Wydawało się niemożliwe, by w czasach późniejszych nikt ich nie zauważył. Pół wieku! Znaczyłoby to, że obcy statek wylądował na Ziemi w ostatnim ćwierćwieczu dwudziestego wieku, w epoce niezwykle burzliwego rozkwitu kosmonautyki. Nieprawdopodobne!

— Zastanówmy się — powiedział Muratow, starając się ukryć przed Gianeją wzrastające wzburzenie. — Nie mamy co robić, więc możemy się trochę zająć matematyką. Ile lat miała pani, gdy ojciec odleciał na Ziemię?

— Nic — uśmiechnęła się Gianeja. — Jeszcze się nie zdążyłam urodzić.

To komplikowało sprawę.

— Świetnie, a ileż lat miał ojciec?

— Nie wiem.

— Pani matka powinna jednak pamiętać, ile czasu trwała jego nieobecność.

— Na pewno pamięta, ale nigdy jej o to nie pytałam.

Plan Muratowa runął.

Mimo wszystko nie mógł uwierzyć w to, co mówiła. Pół wieku! To niemożliwe, Gianeja myli się. Można by było ostatecznie, uwierzyć, że działo się to w początku dziewiętnastego wieku, ale w końcu dwudziestego?… Gianeja nie wie, że czas płynie inaczej dla ludzi znajdujących się na planecie, a inaczej dla tych, którzy lecą w Kosmosie z szybkością ponadświetlną. Chyba o to chodzi.

Gianeja jednak mogła pomylić się o wiek, o półtora wieku, ale nie więcej. Trzeba było wysłać do lamusa hipotezę o średniowieczu ludzkiej historii.

Zmieniało to cały obraz, który stworzyli uczeni Ziemi przy bezpośrednim i aktywnym udziale samego Muratowa.

„Tak, to wielka szkoda, że zamiast Gianei — myślał — nie znalazł się wśród nas sam Rijageja. Czy dowiemy się kiedyś prawdy, czy też na wieki pozostanie ona nieznana?”

Muratow tak się zamyślił, że nie odpowiedział na jakieś pytanie zadane przez Gianeję.

Wzruszyła ramionami i zwróciła się do Mariny.

— Popatrzcie, koledzy — powiedział Garcia — biegnie do nas Stone.

— Biegnie? — zdziwiła się Marina.

Wszyscy się odwrócili.



Stone rzeczywiście nie szedł, ale biegł. To było do niego zupełnie niepodobne. Widocznie coś się stało. Nie przywitawszy się nawet (to też nie było do niego podobne), Stone powiedział ciężko dysząc:

— Przetłumaczcie jej! W pobliżu Ziemi pojawił się statek kosmiczny i niewątpliwie ten statek należy do jej współplemieńców.

VIII

Grawiometry stacji księżycowych pierwsze zasygnalizowały o zbliżaniu się do Ziemi niewidocznego statku.

Już niewidoczność wskazywała na to, że statek należy do tych samych istot, które przyleciały półtora roku temu. Ponadto było zbyt nieprawdopodobne, by w ciągu krótkiego okresu czasu odwiedzili Ziemię mieszkańcy dwóch różnych planet. Trudno było uwierzyć w tak niezwykły zbieg okoliczności, skoro nie składano ludziom wizyt przez tysiąclecia, jeśli nie brać pod uwagę wizyty współplemieńców Gianei.

Tak, to byli oni!

Dlaczego jednak, w jakim celu, pojawili się tak szybko?

Możliwe były trzy wyjaśnienia.

Pierwsze, najbardziej nieprawdopodobne, polegało na tym, że nie wrócił statek Rijagei. To było nieprawdopodobne, ponieważ załoga statku miała spędzić pewien okres czasu na Ziemi, skoro w ekspedycji brała udział tłumaczka. Półtora roku to zbyt krótki okres czasu na przebycie odległości dzielącej Ziemię od którejkolwiek z pobliskich gwiazd i jeszcze spędzenie na Ziemi chociażby miesiąca.

Drugie, które wydawało się bardziej prawdopodobne, sugerowało, że statek, który się zjawił, przyleciał w celu kontroli. I w końcu, to było najgorsze, statek mógł przylecieć po to, by zwielokrotnić i przyśpieszyć działanie sputników, skierować w kierunku Ziemi nowe, potężniejsze dawki diabelskiego promieniowania.

To ostatnie nie zgadzało się jednak z postępkiem Rijagei i z tym, co w jego imieniu powiedziała Gianeja. Mogła się jednak mylić.

Należało się zastanowić, jak powitać nieproszonych gości.

Ludzkość Ziemi miała wszelkie moralne prawa, by zniszczyć przylatujący statek. Byłoby to — jak mówili w starożytności — usprawiedliwionym przez prawo aktem samoobrony.

Można by to było z łatwością zrobić.

Jednakże takie rozwiązanie było nie do przyjęcia.

Uczeni i inżynierowie byli bardzo rozczarowani — i baza, i sputniki zginęły bez śladu. Nikt nie zdołał poznać ich budowy i zasad działania. A przecież była to technika stworzona przez inny świat i naturalnie wszyscy bardzo chcieli ją zbadać.

Zniszczenie i tego statku oznaczałoby, że trzeba się definitywnie, na zawsze rozstać z możliwością poznania tej techniki. Dociekliwość naukowa jest niezwykle potężnym uczuciem i trudno, prawie że nie można, z nim walczyć.

Zniszczyć statek! Nie, nigdy! Tylko w ostateczności, jeśli nie będzie innego wyjścia.

Potężna technika Ziemi pozwalała na inne rozwiązanie.

Należało spróbować. A jeśli próba nie powiedzie się, w każdej chwili można będzie rozbić na atomy zbliżający się statek.

Od chwili pojawienia się go w „polu widzenia” grawiometrów do podjęcia decyzji upłynęło niewiele czasu. W ciągu dwóch godzin Ziemia była już przygotowana na spotkanie ze statkiem w każdym z możliwych wariantów.

Statek „trzymały” promienie lokatorów. Znano już jego objętość i rozmiary. Planetę otoczono ochronną warstwą antyradiacyjnego promieniowania. Gościa pilnowały cztery gwiazdoloty i nie odstępowały go ani na krok.

Wszystko było przygotowane.

Przybysz, skazany i bezsilny, był całkiem w rękach ludzi Ziemi.

Czy załoga wiedziała o tym? Powinni byli zauważyć „honorową” eskortę i zrozumieć, co ona oznacza.

I, oczywiście, wyciągnąć wnioski.

Co zrobią?

Na Ziemi spokojnie czekano. W Instytucie Kosmonautyki, w którym mieścił się sztab spotkania, Laszlo Sabo nie zdejmował ręki z przycisku. Jedno naciśnięcie — i, otrzymawszy sygnał do ataku, cztery gwiazdoloty wystrzelą cztery śmiercionośne rakiety. Z przybysza nic nie pozostanie.

Statek zachowywał się co najmniej dziwnie.

Prawdopodobnie już poprzednio włączono na nim silniki hamujące — statek zbliżał się bardzo wolno. Bezustannie zmniejszał szybkość, bardziej niż było to konieczne.

W końcu jego szybkość zmalała prawie do zera.

Przybysz widocznie nie zamierzał lądować. By wejść na okrężną orbitę okołoziemską, tak jak sputniki-zwiadowcy, trzeba było mieć dużą szybkość, zaś tak powolne opuszczanie się na Ziemię wydawało się pozbawione sensu.

Wydawało się, że dowódca statku nie wie, co powinien zrobić.

Być może, zobaczył wszystko i zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Wtedy statek mógłby nagle zawrócić i uciec w Kosmos.

Szabo zdecydował, że do tego nie dopuści. Przybysz „żywy” nie opuści przestrzeni okołoziemskiej.

Kto mógł się domyślić, że nikt nie kieruje statkiem, że cztery znajdujące się w nim istoty nawet nie wiedzą, że ich podróż skończyła się, że automaty czekają na rozkaz, którego nie ma im kto wydać.

Nawet najbujniejsza wyobraźnia nie byłaby w stanie wymyślić czegoś takiego.

Na Ziemi byli zdumieni.

Gigantyczny statek — jego długość wynosiła pół kilometra — „dreptał” wokół Ziemi, bezsensownie tracił czas i energię. Nie wysyłał żadnego promieniowania.

Jednakże statek nie opadł na Ziemię, a to znaczyło, że pracują na nim urządzenia hamujące. W pobliżu tak ogromnego ciała niebieskiego, jakim jest Ziemia, utrzymanie takiego giganta w stałej odległości wymagało kolosalnego zużycia energii.

I jakoś ni stąd, ni zowąd pojawiła się myśl o nowej tragedii. Załoga statku nie żyła.

Co mogło doprowadzić do takiego finału międzygwiezdnej podróży? Drugi Rijageja?!

Natychmiast zwrócono się do Gianei, która powtórzyła jeszcze raz, że drugi statek, dokładnie taki sam jak pierwszy, był rzeczywiście przygotowywany do startu, jednak później zdecydowano się wysłać tylko jeden. Co wpłynęło na zmianę tej decyzji, nie wiedziała.

Coraz więcej przemawiało za tym, by wprowadzić w życie pierwotnie zamierzony plan.

Zacząć trzeba było od sprawdzenia, czy zbliżenie się do statku jest bezpieczne, czy nie ma na nim urządzeń obronnych, podobnych do tych, jakie były zainstalowane na sputnikach.

Gwiazdoloty towarzyszące „gościowi” otrzymały rozkaz przeprowadzenia takiego sprawdzianu.

Do przybysza z Kosmosu zbliżyły się z różnych stron cztery roboty-zwiadowcy i bez przeszkód dotknęły jego powierzchni.

Nie zaszła anihilacja. Na statku nie było urządzeń obronnych!

Na ekranach kabin sterowniczych gwiazdolotów zarysowały się mgliste kontury tego, co znajdowało się we wnętrzu „gościa”…

I następna niespodzianka!

Transmisja telewizyjna jednego z robotów, który znajdował się w pobliżu środkowej części statku kosmicznego wyraźnie pokazała, że wewnątrz „coś” się porusza.

To „coś” było bardzo podobne do istot żywych, bardzo podobne do ludzi!

A więc załoga żyła!

Pracownicy Instytutu Kosmonautyki znaleźli się w końcu w sytuacji bez wyjścia. Co oznacza bezsensowne postępowanie przybysza? Nie można było przypuszczać, że statkiem, który dokonał lotu międzygwiezdnego, kierują ludzie, nie mający pojęcia o prawach mechaniki nieba, nie zdający sobie sprawy ze swoich poczynań.

A tak właśnie było!

Nikt się nie wahał.

Statek nie posiada urządzeń obronnych i można się do niego bezpiecznie zbliżać!

— Pomożemy im podjąć decyzję — powiedział Sabo.

Z Ziemi wystartowała ta sama eskadra, którą kiedyś dowodził Muratow. Przygotowano ją już dawno po to, by przekształcić jeszcze jeden asteroid w naukową stację kosmiczną. Nie chciano wprawdzie tracić jej energii na nieprzewidziany cel, jednak nie było innego wyjścia.

Moc eskadry wystarczyła do zmiany orbity Hermesa, było więc jej aż nadto.

Statki, w porównaniu z gigantycznym przybyszem, wydawały się mikroskopijne, ale było ich osiem. Zbliżyły się do „gościa” z czterech stron po dwa z każdej i dosłownie przylgnęły do burty, której nie było widać nawet z bliskiej odległości, ale która, jak ciemna wyrwa w Kosmosie, doskonale się odróżniała na tle gwiazd.

Potężne magnesy połączyły przybysza ze statkami eskadry w jedną całość.

Statek został schwytany i nie mógł już uciec.

Natychmiast stało się też oczywiste, że silniki przybysza przeciwdziałają przyciąganiu ziemskiemu.

Wypełniono pierwszą część zamierzonej operacji, ale powstało pytanie, co robić dalej?

Niewątpliwie siła ośmiu gwiazdolotów mogła zrównać się z siłą silników gościa. Jednak co będzie działo się na Ziemi po wylądowaniu?

Czy silniki statku gości zatrzymają się, czy dalej będą kontynuować bezmyślną pracę?

Zachowanie się „gościa” podczas krążenia wokół Ziemi było tak bezsensowne, że również bezsensowne było i to pytanie.

Nie można było przecież przykuć statku łańcuchami do kosmodromu. A jakież zresztą łańcuchy zdołałyby utrzymać statek kosmiczny o tak potężnych rozmiarach?

Dowódca eskadry zawiadomił sztab operacji o swoich wątpliwościach.

Tam nie zastanawiali się długo.

Automaty gości — było oczywiste, że w tym momencie statkiem kierują nie ludzie, a właśnie automaty — wydawały się „rozumne”. To prawda, że odpowiadające im aparaty ziemskie były „mądrzejsze” i nie dopuściłyby do bezsensownej utraty energii, jednak aparaty „gościa” postępowały wedle jakiejś logiki, skoro ich program nakazywał oczekiwać na rozkaz przy zbliżaniu się do planety.

A więc „poczuwszy” Ziemię powinny były zatrzymać silniki.

Taka była treść odpowiedzi, którą dał Sabo dowódcy eskadry.

Osiem statków zmieniło program. Po cóż przeciwdziałać silnikom gościa, jeśli można je wykorzystać.

Równocześnie ludzie Ziemi chcieli sprawdzić, w jakim stopniu „rozumne” są automaty przybyszów.

Nadlatujący statek można było prowadzić ku Ziemi rufą do przodu. Wtedy jego silniki, jeżeli będą pracowały tak samo jak poprzednio, nie będą przeszkadzać — a odwrotnie, pomogą. Natomiast jeśli zaczną pracować w kierunku przeciwnym, trzeba będzie zwiększyć moc, chociaż szkoda było tracić tyle energii.

Okazało się, że „rozum”, który znajdował się na statku gości, był bardziej doskonały niż przypuszczano.

Ledwo rozpoczęło się holowanie, silniki „gościa” przestały pracować. Centralny zespół widocznie poczuł i „zrozumiał”, że statek.jest kierowany z zewnątrz.

„Gość” nie sprzeciwiał się i w ciągu półtorej godziny na oczyszczonym z rakiet kosmodromie pirenejskim wylądowało osiem statków eskadry.

Między nimi znajdowało się coś, co przypominało zjawę.

Gigantyczne ciało zasłaniało wszystko, co znajdowało się za nim, jednak było absolutnie niewidoczne, więc wydawało się, że między statkami znajduje się nieprzezroczysta próżnia.

Ludzie obserwowali podobne zjawisko po raz pierwszy.

Przybysza oczekiwali jedynie pracownicy służby kosmicznej. Zasady elementarnej ostrożności kazały zamknąć kosmodrom dla wszystkich osób postronnych.

Wyjątek zrobiono tylko dla dwojga ludzi — Muratowa i Gianei.

Statki pomocnicze oddzieliły się i odleciały na skraj kosmodromu.

„Gość” został sam.

Należało uczynić go widzialnym. Z wielu względów „zjawa” była bardzo niewygodna.

Nikt nie wychodził ze statku. Aparaty akustyczne nie wykryły żadnych dźwięków w jego wnętrzu. Automaty telerentgenów, które się natychmiast do niego zbliżyły, nie wykryły żadnego ruchu. A przecież na ekranach eskadry zaobserwowano jakiś ruch. Dlaczegóż teraz zamarł?

Ci, którzy znajdowali się we wnętrzu przybysza z Kosmosu, jak gdyby się przyczaili.

Ludzie Ziemi nie bali się żadnego niebezpieczeństwa. Tutaj, na Ziemi, statek gości nie mógł wyrządzić większej szkody, znajdował się całkowicie we władzy gospodarzy planety.

Jednak brak ruchu mimo woli przywodził na myśl jakieś niebezpieczeństwo.

Załoga statku powinna była zrozumieć, że dostała się do niewoli. Co zrobi dowódca? Jeżeli zechce wystartować i odlecieć… to go nie uratuje. Cztery gwiazdoloty eskorty czuwały wysoko na niebie, nad kosmodromem i bacznie obserwowały gościa. Przy próbie ucieczki statek zostanie natychmiast zniszczony.

Ludzie na próżno starali się odgadnąć, co dzieje się teraz we wnętrzu statku.

Tak jak i poprzednio nikt, również i Gianeja, nie mógł nawet podejrzewać, jak jest naprawdę.

IX

Merigo i jego trzej towarzysze nie zauważyli i nie poczuli, że lot przebiega wolniej. Nie wiedzieli, co dzieje się z ich statkiem, nie podejrzewali, że skończyła się długa i męcząca podróż, że pomyślnie dotarli do celu.

Na skutek całego splotu okoliczności, szalona próba, na którą nigdy nie mógłby się zdecydować człowiek znający podstawy nauki i techniki, została uwieńczona powodzeniem. Ale o tym też nie wiedzieli.

Był to jedynie przypadek, że czterej w ogóle zostali przy życiu.

Naiwni wierzyli, że krótka jest droga na inną planetę.

Gdyby gwiazdoloty „nienawistnych” nie miały zapasu żywności, gdyby ze statku, który miał lecieć w ślad za pierwszym, wyładowano żywność, czterech umarłoby z głodu.

Jeśliby ze statku w chwili odwołania lotu zabrano wodę — czterech umarłoby z pragnienia.

Gdyby zabłysły sygnały alarmowe świadczące o najdrobniejszym defekcie w zespole sterowniczym, czterech nie mogłoby niczego naprawić. Nie zrozumieliby nawet znaczenia tych sygnałów i na zawsze pozostaliby w Kosmosie.

I wiele innych „gdyby” czyhało na nich w czasie lotu.

We czterech dokonali kosmicznego lotu, który na pewno był jedynym i niepowtarzalnym w historii jakiejkolwiek planety.

Gdy poczuli niewielki wstrząs podczas lądowania, nie zrozumieli, co on oznacza.

Siła ciężkości na statku przez cały czas lotu była normalna. I teraz też nie odczuli żadnej zmiany ciężaru. Nic nie mogło im wskazać, że statek nie leci, ale nieruchomo stoi na planecie.

Stan ten trwałby dopóty, dopóki nie zjawiliby się u nich ludzie Ziemi.

Ale nienawistni sami się o nich zatroszczyli.

Nieoczekiwanie dla czterech nagle zniknęły ściany centralnego pomieszczenia, w którym się znajdowali. Odsłonił się niezrozumiały i zadziwiający obraz.

Oczekiwali, że na planecie, na którą lecieli, zobaczą świat podobny do ich własnego świata.

Statek stał pośród ogromnego pola, pozbawionego roślinności i gładkiego jak górskie płaskowzgórze. Na horyzoncie widniały dziwaczne budowle, z oddali przypominające czterem budowle, które nienawistni wznieśli na ich planecie. Ze wszystkich stron przybliżały się jakieś maszyny. One także choć miały inny kształt, przypominały maszyny nienawistnych. W maszynach siedzieli ludzie. Było ich dobrze widać. Czterech w rozpaczy upadło na podłogę.

Nienawistni!

Statek dowiózł ich nie tam, gdzie chcieli dolecieć. Okazało się, że wylądowali na planecie nienawistnych, w ich ojczyźnie! Wszystko przepadło, runęły wszystkie plany!

Czterech leżało bez ruchu, poddało się losowi, godząc się ze straszliwą klęską. Niech wchodzą i robią, co chcą.

Dla czterech życie nie miało już więcej żadnej wartości.

Pierwszy przyszedł do siebie najstarszy, Wiego.

— Musimy zniszczyć zawartość żółtej skrzyni — powiedział — nim zjawią się tu nienawistni. Oszukali nas. Statek miał lecieć w zupełnie inną stronę niż pierwszy. Ale tutaj o niczym nie wiedzą. Milczcie więc, bez względu na to, co by z wami nie robili.

— Będziemy milczeć bez względu na to, co by z nami nie robili — odpowiedziało trzech.


Malowanie na szaro niewidzialnego korpusu nie zajęło dużo czasu. Potężne rozpylacze zrobiły to w pół godziny.

Przed oczami ludzi wznosiło się jak góra kolosalne ciało kosmicznego giganta pięćsetmetrowej długości. Było podłużne i nierówne, wybrzuszone na obu końcach. Nie było widać nic, co mogłoby przypominać dysze. Widocznie nie był to statek odrzutowy.

— To ten sam — powiedziała Gianeja — który miał lecieć w ślad za nami. Jednak postanowiono go nie wysyłać. Dziwne! Dlaczego jest tutaj?

— Czy wasz był taki sam? — spytał Muratow.

— Obydwa były identyczne.

Czekali cierpliwie ponad godzinę. Jednak ze statku nikt nie wychodził.

— Czy właz można otworzyć z zewnątrz? — zapytał Stone.

— Tak.

Muratow przetłumaczył.

— Wejdźmy sami — zaproponował Sabo. — Możliwe, że załoga statku potrzebuje pomocy.

— Otworzymy właz i poczekamy. Skład powietrza, które znajduje się wewnątrz statku, może się różnić od ziemskiego. Należy przeprowadzić dezynfekcję.

— Oczywiście — zgodził się Stone. — Jednak czy można otworzyć obie pary drzwi? Przecież tam jest na pewno śluza wyjściowa.

Gianeja potwierdziła, że śluza wyjściowa rzeczywiście istnieje i obie pary drzwi, zewnętrzne i wewnętrzne, nie mogą być otwarte jednocześnie.

— Jednak ochrona statku — dodała — jest automatyczna. Ani do statku, ani ze statku nie może przeniknąć nic, co jest szkodliwe. I przy wejściu, i przy wyjściu przeprowadza się dezynfekcję. Możecie się nie obawiać. Powietrze wewnątrz niczym nie różni się od waszego.

— Więc co robić?

Słowa Gianei nikogo nie przekonały.

— Można wpuścić na statek roboty dezynfekcyjne — powiedział Stone. — Musiało by ich być dużo, a ponadto musielibyśmy długo czekać, zanim by je tu dostarczono.

— Na statkach kosmicznych powietrze jest zwykle destylowane — zauważył Leszczyński.

— Tak, jednak nie mamy pewności, czy u nich jest tak samo.

Sytuacja była trudna.

Wejście na statek, nawet w skafandrach, było dużym ryzykiem. Nie można zaś było polegać na obronie, o której mówiła Gianeja. Dla ludzi mogły być szkodliwe mikroby, które znajdowały się w atmosferze statku. Nikt nie wiedział, czy pomoże wtedy powtórna dezynfekcja przy wyjściu. Wystarczyło, by w atmosferze Ziemi znalazł się choćby jeden mikrob z innej planety, a wybuchłaby epidemia nieznanej choroby.

Ale tym, którzy znajdowali się wewnątrz statku, nie zagrażało niebezpieczeństwo. Dowodził tego przykład Gianei — nie zachorowała na Ziemi.

Ale oni o tym nie wiedzieli. I być może właśnie dlatego nie wychodzili.

— Robią analizę naszej atmosfery — powiedział Muratow. — To może trwać bardzo długo. Mamy tylko jedno wyjście. Trzeba im pokazać Gianeję. Oni na pewno widzą, co dzieje się na zewnątrz. Niech Gianeja napisze na dużym arkuszu papieru olbrzymimi literami: „Wychodźcie! Nie ma niebezpieczeństwa!” i podejdzie do iluminatorów. Na pewno wie, gdzie się znajdują.

Wszystkim spodobał się pomysł Muratowa.

— Proszę jej to przetłumaczyć — powiedział Stone.

Gianeja od razu chętnie się zgodziła.

Ktoś poszedł do budynku portu kosmicznego po arkusz papieru i farby.

— Jednakże opuszczenie przez nich statku — powiedział Sabo — może być i dla nas niebezpieczne, jeżeli dezynfekcja śluzy wyjściowej jest niedoskonała.

— To nieprawdopodobne — odpowiedział Stone. — Sądząc po statku, ich technika stoi na wysokim poziomie. Umieją się z nią obchodzić. Na tym polega różnica.

— U nas nie ma iluminatorów — powiedziała Gianeja, zwracając się do Muratowa. — Zewnętrzne obiektywy przekazują obraz na wewnętrzne ekrany. Tak jak wasze telewizory.

— Musi pani pisać bardzo wyraźnie — powiedział Garcia. — I proszę podejść blisko. Załoga może znajdować się w środku, a to daleko od burty. Czy ekrany pozwalają na zbliżanie zewnętrznych obiektów?

— Widać na nich naturalny obraz — odpowiedziała Gianeja. — Jednak podejdę do przedniej części, do pulpitu sterowniczego. Tam powinien ktoś być.

— Gdzie znajduje się wejście? — zapytał Stone. — Z której strony?

— Z lewej, zwróconej teraz ku nam.

Jej słowa znalazły nieoczekiwane potwierdzenie.

Wszyscy zobaczyli, jak w burcie gwiazdolotu otworzył się właz. Metaliczne schody zalśniły w słońcu i opadły.

Było je dobrze widać. I stało się oczywistym, że niewidoczna była jedynie zewnętrzna obudowa.

Grupa ludzi znajdowała się daleko od statku. Wszyscy rzucili się do wuczemobilów, żeby zobaczyć, czy załoga postanowiła wyjść.

Nikomu nie przyszło do głowy, że może grozić niebezpieczeństwo. Akty wrogości w tej sytuacji, w jakiej znaleźli się goście, były pozbawione sensu.

Maszyny pomknęły. Czterysta metrów przebyto w ciągu paru sekund.

Załoga statku rzeczywiście wyszła. Składała się tylko z czterech osób. Jednak, być może, reszta pozostała w środku?

Gianeja nagle krzyknęła. Odwróciwszy się Muratów zobaczył na jej twarzy malujące się zdumienie.

Zdziwiła się nie tylko Gianeja, zdumieli się wszyscy.

Widać sądzone już było, że kosmiczne statki współplemieńców Gianei zawsze przynosić będą niespodzianki. Z pierwszego wysiadła Gianeja w złocistym stroju, w stroju, który zupełnie nie przypominał kosmicznego. A teraz…

Przy trapie stały cztery maleńkie figurki.

Ubrani byli nawet nie dziwnie, a po prostu bez sensu. Krótkie koszule ściągnięte pasem nawet nie sięgały kolan. Byli boso. Obnażone ręce i nogi pokryte były gęstym włosem. Głowy mieli również zarośnięte czarnymi i zmierzwionymi włosami.

Wszyscy mieli długie brody. Wszyscy czterej byli krępi, barczyści i bardzo niscy — ich wzrost nie przekraczał półtora metra. Stali przytuleni jeden do drugiego i byli bardzo przestraszeni. Ich twarze miały ludzkie rysy, jednak bardzo różniły się nie tylko od twarzy ludzi Ziemi, ale i od twarzy Gianei. Ich skóra nie miała zielonkawego odcienia, oczy mieli okrągłe, bez brwi i rzęs, nosy przypłaszczone. Wąskie wargi odsłaniały żółtawe dziąsła i dwa rzędy drobnych tegoż koloru zębów.

Pasażerowie wuczemobilu w milczeniu przypatrywali się zdumiewającym kosmonautom. Nikt niczego nie rozumiał.

— Kto to jest? — zapytał wreszcie Muratow. — Przecież to nie pani rodacy, Gianejo?

Milczała, nie spuszczając oczu z przybyszów. Potem drgnęła i oczy jej zabłysły.

— Merigo! — powiedziała zdumiona i zmieszana.

Ten najprawdopodobniej usłyszał. Podniósł głowę i zobaczył Gianeję.

I natychmiast gwałtownie rzucił się do samochodu.



— Zabijcie ją! — krzyknął, ku zdumieniu wszystkich, niemal bezbłędnie po hiszpańsku. — Ją i wszystkich! To wrogowie, którzy przylecieli, by was dręczyć.

Wyglądał tak, jakby zamierzał sam na miejscu zadusić Gianeję. Gianeja nie drgnęła. Wszyscy, którzy siedzieli w maszynie, mimo woli spojrzeli na nią i zobaczyli, jak wargi Gianei wykrzywił uśmiech niewypowiedzianej pogardy. Jej przymrużone oczy tylko sekundę patrzyły na kosmonautę. Potem lekceważąco się odwróciła.

— Tak! — powiedział Stone. — To bardzo interesujące!

Garcia zdążył już przetłumaczyć mu słowa przybysza.

— Uspokój się, mój przyjacielu — łagodnie powiedział Muratow. — Dlaczego mielibyśmy zabijać naszego gościa? Ona jest sama i nie może nas dręczyć.

— Jak to sama? — nieznajomy mówił już spokojniej. — Ich jest czterdzieści troje. — Dodał jakieś słowa, prawdopodobnie w swoim języku, z głęboką, wyraźną nienawiścią.

— Było ich czterdzieści troje — odpowiedział Muratow, który się już domyślił, o czym mówi dziwny nieznajomy. — Jednak czterdziestu dwóch zginęło. Ona jedna została żywa.

— Czy jesteście pewni?

— Całkowicie pewni. Tak jest! Nie macie powodu, żeby się niepokoić.

— Czy pan wie, co oni chcieli z wami uczynić?

— Oczywiście, wiem. Ale nikt nam nie może wyrządzić zła. Proszę powiedzieć, skąd przylecieliście? Ilu was jest?

— Czterech. Przylecieliśmy z naszej ojczyzny.

— Gdzie ona się znajduje?

— Tam! — nieznajomy pokazał na niebo.

— Jak długo lecieliście? Według waszego rachunku lat.

— Nie rozumiem.

— Czy długo lecieliście?

— Bardzo długo. Myśleliśmy, że nigdy nie dotrzemy do celu.

— Kto z was jest starszym? Kto kierował statkiem?

— Starszym jest Wiego. A statkiem nikt nie kierował. Nie umiemy tego robić.

— Co?!

Muratow zwrócił się do Stone'a i pokrótce przekazał mu treść rozmowy.

— Niczego nie rozumiem — zakończył.

— Tak. To trudno pojąć. W żadnym wypadku nie przypominają kosmonautów. To nowa zagadka.

Srebrzysty śmiech Gianei przerwał jego słowa.

— Oni — Gianeja pogardliwie przez ramię wskazała na przybyszów — ukradli statek. I polecieli na nim, sami nie wiedząc dokąd. Zadziwiające, że nie zginęli.

— Zupełnie inaczej zrozumiałem jego słowa — odpowiedział Matthews. — Oczywiście, mieli cel. Jednak, w jaki sposób udało im się dotrzeć do Ziemi, skoro nie potrafią kierować statkiem?

— Dlatego, że pozostał poprzedni program lotu. Ten statek powinien był lecieć za nami.

— Teraz wszystko jest jasne — powiedział Stone po wysłuchaniu przekładu. — Gwiazdolotem kierował mózg elektronowy. A w pobliżu Ziemi czekał na rozkaz, który nie nastąpił. Zdumiewający i bezprecedensowy wypadek! Zdecydowanie się na taki lot było z ich strony aktem szaleńczej odwagi.

Muratow znowu zwrócił się do „kosmonauty”.

— Czy słyszał pan, co powiedziała dziewczyna? — zapytał.

— Słyszałem.

— Czy rzeczywiście zabraliście czyjś statek?

— Teraz on jest nasz.

Gianeja odwróciła się do przybysza. Nachyliła się nad nim i spytała o coś w swoim języku.

Okrągłe oczy zabłysły okrutną radością. Przybysz wymówił długie zdanie.

Gianeja zbladła jak płótno.

Przez kilka sekund patrzyła w twarz Meriga szeroko otwartymi oczyma. Potem z jękiem je zamknęła i zemdlona upadła pod nogi Matthewsa, który nie zdążył jej podtrzymać.

X

Wydawało się, że nie ma już więcej żadnych tajemnic. Wszystko stało się zrozumiałe.

Inżynierowie Ziemi bez trudu rozszyfrowali konstrukcję gwiazdolotu i działanie jego silników, oparte na zasadzie wzajemnego oddziaływania pól grawitacyjnych i antygrawitacyjnych. Technika Ziemi była już bliska rozwiązania podobnych zadań i dlatego to „odkrycie” nie było specjalnie rewelacyjne.

Wyposażenie gwiazdolotu wskazywało, że rozwój techniki w ojczyźnie Gianei znajdował się mniej więcej na tym samym poziomie, co i na Ziemi.

Droga, zakreślona w programie mózgu elektronowego, i zgodnie z tym programem, przebyta przez statek została rozszyfrowana nawet bez uciekania się do pomocy Gianei. Na mapach gwiazdowych zaznaczono bez trudu gwiazdę — słońce planety, z której przyleciało czterech.

Wedle czasu gwiazdowego przebywali w drodze prawie siedem lat. Lecieli z wielką szybkością, toteż w ojczyźnie „żeglarzy Kosmosu” minęło kilkakroć więcej czasu.

Odprawienie czterech z powrotem nie przedstawiało żadnej trudności. Do programu można było z łatwością wprowadzić rozkaz lądowania.

Jednak ziemscy uczeni zdecydowali, że postąpią inaczej. Nie chcieli zmarnować szczęśliwego przypadku.

Czterem podano do wiadomości, że mogą powrócić. I dodano, że nie polecą sami, lecz towarzyszyć im będą ludzie Ziemi. Droga wyda się o wiele krótsza, ponieważ nie będą się musieli męczyć całych siedem lat.

Prawa względności były niedostępne dla umysłów Meriga i jego towarzyszy. Nie uwierzyli więc, że po powrocie nie zastaną już tych, których pozostawili. Jednak na powrót do ojczyzny zgodzili się z radością.

— Byliśmy przekonani, że zostaniemy tu na zawsze — powiedział Merigo, jedyny z czterech, z którym można było swobodnie porozmawiać.

Pozostali trzej potrafili powiedzieć tylko z trudem parę zdań po hiszpańsku. Oczywiście, mogli z nimi rozmawiać ci, którzy władali językiem Gianei.

— Mówicie, że nie zobaczymy już swoich bliskich — dodał Merigo. — Oswoiliśmy się już z tą myślą i pożegnaliśmy się z nimi na zawsze, kiedy opuszczaliśmy ojczyznę.

Heroizm ofiary czterech budził podziw ludzi Ziemi. Podkreślał go jeszcze fakt, że oni sami nie byli świadomi tego, czego dokonali. I chociaż ich czyn był zupełnie niepotrzebny, ludzie byli gotowi zrobić wszystko, żeby odwdzięczyć się czterem za ich szlachetny zamiar.

Obecność Gianei na Ziemi przekonała Merigo i jego przyjaciół, że przylecieli właśnie tam, dokąd zamierzali. Jednak tylko z trudem mogli we wszystko uwierzyć, tak dalece to, co zobaczyli na planecie, było niepodobne do ich wyobrażeń. Wtedy, na statku, szybko zrozumieli, że pierwsze wrażenie było fałszywe, że ludzie znajdujący się wokół statku są tylko podobni do nienawistnych. I zrozumiawszy to, opuścili statek.

Wszystko, co zobaczyli, samo powitanie, jakie im zgotowano, zainteresowanie nimi — to wszystko przekonało ich, że znajdują się wśród przyjaciół nie mniej potężnych, a może jeszcze potężniejszych niż nienawistni.

Instynkt ich nie zawiódł. To byli bracia.

Czterej przyzwyczaili się bardzo szybko do życia na Ziemi.

Merigo i jego towarzysze urodzili się w okresie panowania nienawistnych. W dzieciństwie przeszli przez szkołę nienawistnych, którzy nie potrzebowali dzikich, nieoświeconych sług i robotników. Merigo, który urodził się w okresie inwazji przybyszów z Kosmosu, był na znacznie wyższym poziomie niż jego przodkowie, on też opowiedział o wszystkim, co stało się w jego ojczyźnie.

Gianeja nie wiedziała, gdzie znajduje się jej pierwsza ojczyzna. Tym bardziej nie wiedzieli o tym czterej. Powstawała jednak nadzieja, że w archiwach nienawistnych uda się odnaleźć jakieś wskazówki. Merigo mówił, że po zgładzeniu przybyszów jego rodacy nie tknęli niczego, co należało do nienawistnych.

Nieoczekiwana możliwość nawiązania kontaktów między dwoma ludzkościami dwóch różnych planet nie mogła być zaprzepaszczona. Toteż ludzie starannie przygotowywali się do zrealizowania pierwszego etapu — lotu do ojczyzny czterech.

Lecieć miały trzy statki; ten, na którym przyleciało czterech, i dwa pośpiesznie budowane na Ziemi.

Start został wyznaczony za rok.


Gianeja z niezrozumiałych powodów nie lubiła posługiwać się radiofonem. Toteż Muratow wcale się nie zdziwił, gdy otrzymał od niej list, choć mieszkali wtedy oboje w tym samym mieście.

W liście Gianeja zapraszała Wiktora do siebie na dzisiejszy wieczór. Nie było w tym nic niezwykłego, gdyż Wiktor niejednokrotnie był zapraszany przez Gianeję.

Wtedy, po nagłym omdleniu, Gianeja natychmiast opuściła Półwysep Pirenejski. Od tej pory Muratow się z nią nie widział, zresztą minęło zaledwie półtora tygodnia.

Po wysłuchaniu opowieści Merigo, zrozumiano przyczynę tego omdlenia. Zginęli wszyscy, których Gianeja znała, a więc również i jej rodzice, bracia, siostry.

Ludzie Ziemi wprawdzie współczuli Gianei, ale usprawiedliwiali postępowanie narodu czterech. Okrutna przemoc domagała się zemsty, nie można było spodziewać się wielkoduszności ze strony tak długo ciemiężonego narodu.

Merigo domagał się śmierci Gianei. Uparcie prosił, by nienawistną oddano w ręce jego i jego trzech towarzyszy, prawdopodobnie po to, by mogli się zemścić. Wyrok został wydany przez jego naród, uważał więc, że ma obowiązek go wykonać.

Ludzie nie zgodzili się na to żądanie. Opowiedziano Merigo o postępku Rijagei, starano się przekonać czterech, że Gianeja nie jest już wrogiem.

Czterej upierali się jednak przy swoim. Nienawiść była silniejsza od głosu rozumu.

Ludzie potrzebowali pomocy Gianei. Chcieli ją namówić, by poleciała tam, gdzie się urodziła — do ojczyzny czterech. A następnie by pomogła odnaleźć drogę do swej prawdziwej ojczyzny, na planetę, której nigdy nie widziała.

Nie obawiano się, by na planecie czterech Gianei mogło coś grozić — ludzie zresztą potrafią ją obronić przed każdym niebezpieczeństwem. Wielu wątpiło jednak, czy gość zgodzi się tam polecieć.

Korzystając z zaproszenia Gianei Muratow postanowił to wyjaśnić.

Zjawił się punktualnie o wyznaczonej godzinie.

Gianeja była sama.

Pierwsze, co rzuciło się Muratowowi w oczy, to niezwykły strój dziewczyny. Ubrała się w tę samą złotą suknię, w której po raz pierwszy zjawiła się wśród ludzi na Hermesie.

Zobaczył niewielki stolik i dwa nakrycia. Dwa kielichy były napełnione złocistym napojem.

Mariny nie było i Gianeja najwyraźniej nie spodziewała się jej przyjścia.

— Prosiłam, żeby zostawiła mnie samą na cały wieczór — odpowiedziała Gianeja na pytanie Wiktora. — Nie mówiłam jej, że pan przyjdzie.

Nie pytał o przyczynę.

Gianeja gestem zaprosiła go do zajęcia miejsca naprzeciw siebie. I Muratow nagle poczuł, że rozmowa będzie miała niezwykły przebieg.

— Proszę — powiedziała Gianeja podając mu dwa grube albumy. — To są moje rysunki, które przedstawiają planetę, z której przybyłam do was. Proszę je wziąć i przekazać tym, którzy tam polecą. Niech zobaczą, jak wygląda przyroda i ludzie tej planety.

— A więc pani tam nie poleci? — zapytał Muratow.

— Nie — z niespodziewaną zaciętością odpowiedziała Gianeja. — Pozostanę tutaj na zawsze.

— A może zmieni pani decyzję? Być może nie wie jeszcze pani, że zamierzamy odnaleźć drogę do pani pierwszej ojczyzny?

— Cóż z tego? Nigdy jej nie widziałam, nie znam jej i będę tam obca. Rijageja mówił, że w ojczyźnie wszystko się zmieniło, wszystko jest inne.

— Czy był tam?

— Nie. Ale Rijageja wiedział wszystko. Był wielkim uczonym. Teraz jestem szczęśliwa, że umarł.

Muratow położył dłoń na leżącej na stole ręce Gianei.

Drgnęła, ale nie odsunęła się.

— Proszę mi wierzyć! — powiedział. — Wiem, że spotkało panią wielkie nieszczęście. Z całego serca pani współczuję.

Oczy Gianei zabłysły nienawistnie.

— Niech się pan nie waży mówić w ten sposób — powiedziała ostro. — Usprawiedliwiliście bestialską zemstę tych dzikusów. Nie skazaliście ich na śmierć. Zresztą! — Gianeja nieoczekiwanie roześmiała się. Tyle utajonego bólu było w tym śmiechu, że Muratow zadrżał. — Nie straciliście i mnie, chociaż mieliście pełne moralne prawo to zrobić. Rijageja, kiedy wysadzał mnie na asteroidzie, był przekonany, że idę na śmierć.

— On?

— Czemu się pan dziwi? Nie wiedzieliśmy, że ludzie Ziemi zmienili się. Książki, przywiezione przez tych, którzy pierwsi odwiedzili Ziemię, mówiły o czymś innym. Przeczytałam je wszystkie.

— Dlaczego więc Rijageja wysadził panią na Hermesie, skoro był przekonany, że idzie pani na śmierć?

— Dlatego, że nie potrafił mnie zabić własnymi rękoma. — Gianeja pochyliła się ku Muratowowi. Oczy się jej zamgliły i długo milczała, prawdopodobnie wspominała tamten dzień. Potem zaczęła mówić, urywanymi, chaotycznymi, często niezrozumiałymi zdaniami: — Wszyscy spali. Rijageja nie budził załogi, choć powinien był zrobić to już dawno. Bardzo się dręczył. To była litość, a nie wahanie. Zdecydował. Za nami nie leciał drugi statek. Nie było trzeciego. Minęłoby wiele czasu. Obudził mnie. Jeszcze niczego nie podejrzewałam. Nie myślałam. I on mi powiedział. Nie zapomnę jego twarzy. Nie, nie przekonywałam go. Wiedziałam, że byłoby to bezskuteczne. Wszyscy znali jego przekonania. Powiedział mi, że pozostali członkowie załogi zdecydowali, że go zabiją, gdy tylko statek wyląduje na Ziemi. Nie dowierzali mu. Prosił, żebym uciekła. Uciekła? To zabawne! Dokąd można uciec ze statku, który znajduje się w Kosmosie? Lecieliśmy długo, zataczając kręgi. Patrzyłam na niego. Był spokojny, zdecydowany do końca. Wiedziałam, że jeśli nie znajdzie tego, czego szuka, mimo wszystko zrobi to, co zdecydował. Było mu jednak bardzo trudno zabić mnie. Od dawna wiedziałam, że Rijageja kocha mnie jak córkę. Nie potrafił mnie zabić własnymi rękoma. Nie mógł. A jednak posłał mnie na śmierć. Był tego pewien. Musiałam się zgodzić. Powiedział mi:,Wiem, że ratuję ludzkość Lii. Ale oni nie powinni o tym wiedzieć. Jeżeli będziesz żyła, milcz. Milcz i w obliczu śmierci”. Obiecałam mu, że będę milczeć. Wtedy byłam gotowa wypełnić każde jego życzenie. Ostatnią prośbę przed straszną śmiercią.

Zasłoniła oczy rękoma.

— Czy pani go kochała? — zapytał Muratow po długim milczeniu.

— Nie wiem. Byłam zbyt młoda, żeby to wiedzieć. A teraz jestem stara. Starsza od wszystkich. Przecież nie pozostał nikt z moich współczesnych. Wszystkich ich zabili ci… — nisko spuściła głowę. Muratow wiedział, że po to, aby ukryć łzy.

Muratow całym sercem był po stronie Merigo i jego narodu. Jednak w tym momencie zrozumiał, że można nienawidzić tych, których się rozumie. Przepełniała go dojmująca litość dla Gianei, która przecież w niczym nie zawiniła. Ponosiła konsekwencje postępowania innych, wśród których się urodziła.

— Pan jest do niego bardzo podobny, Wiktorze — powiedziała Gianeja. — Dlatego prosiłam, żeby pan dzisiaj do mnie przyszedł.

— Cieszę się, że mogę chociaż w ten sposób złagodzić pani ból — odpowiedział.

Po tym, co usłyszał, chciał ją zapytać o wiele różnych spraw, jednak rozumiał, że pytania byłyby niestosowne. Niech mówi sama. Gianeja podniosła głowę. W jej oczach nie było łez, uśmiechała się nawet, wiedział jednak, że jest to tylko maska.

— Chciał mnie pan o coś zapytać?

— Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

— Proszę pytać.

— Dlaczego Rijageja był tak niekonsekwentny? Z pani słów wynika, że wiedział o zmianach, jakie zaszły na Ziemi, że ludzie nie są już tacy, jakimi byli poprzednio. Dlaczego więc myślał, że idzie pani na śmierć?

— By to zrozumieć, trzeba znać naszą historię — odpowiedziała Gianeja zupełnie spokojnie. — Kiedyś ludzie ją poznają. Wierzę, że potraficie dotrzeć do mojej ojczyzny. Ludzkość Ziemi rozwija się szybciej niż my. I nawet Rijageja nie potrafił tego przewidzieć. Zrozumiałam to dopiero na Ziemi. Nie będę opowiadać, Wiktorze. Teraz nie jestem w stanie. Byłam przekonana, tak samo jak Rijageja, że ludzie Ziemi mnie zabiją. I udając się na asteroid, ubrałam się jakbym szła na śmierć.

— A więc ten strój?…

— To strój pogrzebowy. W złoty kolor ubierają tych, którzy umarli, i tych, których skazano na śmierć.

— To dlaczego dzisiaj włożyła pani tę suknię?

— Grzebię swoją młodość.

Wydało mu się, że nie jest szczera. Powoli narastał w nim nieokreślony niepokój.

Z trudem zmusił się do uśmiechu.

— Ale przecież, kiedy znalazła się pani wśród nas, zrozumiała pani, że nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

— Nie od razu. Zbyt mocno tkwiły we mnie wyobrażenia nabyte jeszcze w dzieciństwie, a także i to, co przeczytałam o Ziemi. Być może książki zostały niewłaściwie wybrane. Nie wiem. Kiedy niósł mnie pan na swój statek, pomyślałam: „Dziwny zbieg okoliczności”.

— Dlaczego?

— U nas jest taki zwyczaj. Kiedy mężczyzna bierze sobie żonę, przenosi ją na rękach do swego domu. Pomyślałam: „Rijageja mógłby mnie nieść ku życiu, a ten, który jest tak do niego podobny, niesie mnie ku śmierci”. — Zamilkła, a potem powiedziała: — Sama się teraz temu dziwię, ale wtedy byłam przekonana, że na Ziemi czeka mnie śmierć. I byłam przygotowana na to, że ze statku zejdę prosto na stos.

— Dlaczego właśnie na stos?

— U nas w ten sposób przeprowadza się egzekucję. Czytałam, że na Ziemi był taki sam zwyczaj. Potem zrozumiałam, że nawet Rijageja się pomylił; jesteście lepsi od nas, macie świetlane i piękne życie i dlatego powinnam zakończyć rozpoczęte przez Rijageję dzieło. Zrozumiałam, że zwolniłby mnie on od słowa, które mu dałam, gdyby o tym wiedział. — Wzrok Gianei zatrzymał się na zegarze, który stał w rogu pokoju. Muratow na zawsze zapamiętał, że wskazywał on dokładnie dziesiątą.

— Późno, trzeba już kończyć naszą rozmowę — I Gianeja wyciągnęła rękę i wzięła swój puchar. — Piję, Wiktorze, za pana ojczyznę, za szczęśliwe życie ludzkości. Był czas, kiedy myślałam, że stanie się ona moją trzecią ojczyzną.

— A czyż tak nie jest?



— Nie. Dzieli nas przepaść. Być może się mylę i to wy, ludzie, macie rację. Jednak nie potrafię nic innego zrobić. Walczyłam ze sobą, Wiktorze, inaczej wezwałabym pana wcześniej. Wybaczcie mi wszystko!

Niepokój i niejasne przeczucie zmieniły się w pewność.

Wiedział już, co się teraz stanie, co oznacza złoty strój Gianei.

Zerwał się, przewracając fotel.

— Nie!

Ręka, którą wyciągnął, żeby zatrzymać rękę Gianei, spóźniła się o sekundę.

Gianeja wypiła zawartość pucharu.

EPILOG

Na spowitej zielenią werandzie, przy niedużym stoliku siedziało dwóch mężczyzn.

Jednym z nich był Wiktor Muratow.

Drugi, o wiele wyższy, o intensywnie zielonym odcieniu skóry, z bardzo wąskimi jakby przymrużonymi oczyma był niewątpliwie współplemieńcem Gianei. Kiedy otwierał szeroko oczy widać było jak są ogromne, ciemne i głębokie.

Rozmowa toczyła się w języku Gianei. Muratow posługiwał się nim już zupełnie swobodnie.

— Szkoda, żeśmy się spóźnili — powiedział człowiek o wąskich oczach. — Na statkach naszej konstrukcji droga trwałaby o wiele krócej. Oczywiście, w znaczeniu czasu, a nie odległości.

— Nie można już zawrócić ekspedycji — powiedział Muratow. — Jednak sam mi pan mówił, Wijajjo, że możemy ją wyprzedzić i będziemy na planecie wcześniej. Niech pan sobie wyobrazi, jak zdziwią się nasi towarzysze.

Uśmiechnął się pozwoliwszy sobie na żart. Nie opuszczało go uczucie zakłopotania.

Dziwne oczy Wijaji spoczęły na jego twarzy.

— Dlaczego pan się mnie krępuje? — zapytał. — i to nie tylko pan. Dlaczego nie chce pan zwracać się do mnie przez „ty”? U nas od dawna nie istnieje już żadna inna forma. Wszyscy ludzie są braćmi.

Zawstydzony Muratow milczał. Miał wiele do powiedzenia swemu rozmówcy, jednak zdawał sobie sprawę, że jego wyjaśnienia wydadzą się Wijaji bezsensowne.

Wizyta Wijaji była dla Muratowa niespodzianką. Wiedział, że wszyscy, którzy przylecieli na zadziwiającym statku czują do niego szczególną sympatię i rozumiał, jakie ma ona źródła. Ważyło tu podobieństwo Muratowa do nich; to podobieństwo, które przyciągało do niego i Gianeję. Jeżeliby odwiedził go ktokolwiek inny, Muratow nie czułby się zmieszany, ale Wijajja?…

Goście byli na Ziemi już ponad miesiąc. Dawno poznano przyczyny ich przylotu, znane stały się imiona i biografie kosmonautów, historia ich ojczyzny. Ludzie Ziemi wiedzieli nie tylko, gdzie znajduje się ich planeta, ale także, jak wygląda. Kosmonauci przywieźli z sobą wszystko, co mogłoby im pomóc możliwie najpełniej i najdokładniej opowiedzieć o sobie.

Ludzie wiedzieli również, że Wijajja, nawet na tamtej planecie, która znacznie prześcignęła Ziemię pod względem rozwoju nauki i techniki, jest wybitnym uczonym. Z ziemskiego punktu widzenia był geniuszem w dosłownym znaczeniu tego słowa.

Nie był bynajmniej staruszkiem, przeciwnie, był jeszcze młody.

Muratow obecnie miał około czterdziestki. Osiągnął więc prawie połowę średniej długości życia. Wijajja, według ziemskiej rachuby lat, miał niewiele ponad sto. Dla ludzi jego rasy żyjących średnio około pięciuset lat, przeżył zaledwie piątą część życia.

Jeśli uczeni Ziemi w ciągu swojego życia byli w stanie zdobyć olbrzymią wiedzę, to można było sobie wyobrazić, jak olbrzymią wiedzę byli w stanie zdobyć współplemieńcy Wijaji.

I nawet wśród nich Wijajja się wyróżniał. Nic zatem dziwnego, że Muratow uświadamiając sobie przepaść, która ich dzieli, czuł się zakłopotany w towarzystwie tego człowieka. Wijajja nie mógł jednak zrozumieć takiego zachowania.

— Przyszedłem, żeby spędzić z tobą wieczór — powiedział przechodząc na „ty” i zapewne, oczekując, że Muratow zrobi to samo. — Czy chcesz, żebym tego żałował?

— Niech będzie tak, jak chcesz — odpowiedział Muratow.

— Wreszcie! Wszyscy cię bardzo polubiliśmy, Wiktorze. Jesteś do nas zadziwiająco podobny. Bardzo lubię twoje towarzystwo. Traktuj mnie jak przyjaciela.

Ale zgodzić się to jeszcze nie znaczy, żeby od razu wcielać w życie. Muratow męczył się nad jakimś naturalnymi w tej sytuacji pytaniem, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

Wijajja przemówił sam.

— Dziwne — rzekł. — Ludzie z dwóch planet śpieszyli na pomoc Lia, chciałem powiedzieć Ziemi. I nie wiedzieli, że nie potrzebujecie żadnej pomocy. Dziwna i oczywiście niepowtarzalna jest cała historia.

Muratow był zadowolony z tematu rozmowy. Mógł bowiem o wiele rzeczy zapytać Wijajję.

— Jesteśmy bardzo zdziwieni — powiedział — dlaczego wspólnicy Lijagei nie uruchomili natychmiast promieniowania. Po co zostawili w pobliżu Ziemi sputniki, zbudowali bazę księżycową, skoro swój plan chcieli urzeczywistnić dopiero w czasie drugiego przylotu?

— Już mnie o to pytano — odpowiedział Wijajja. — Złożyło się na to kilka przyczyn — technicznych i psychologicznych. Szukali planety, która nadawałaby się do kolonizacji. Nie wiedzieli jednak, czy uda się im znaleźć odpowiednią. Ponadto, udając się na poszukiwania, nie uzgodnili swoich poczynań z tymi, którzy pozostali. I to przede wszystkim przyczyniło się do ich zagłady.

U nas, choć może ci się to wydać niezrozumiałe, rządzono kolektywnie. Przyzwyczajono się do uzgadniania między sobą swych poczynań. To było jedną z wielu przyczyn, opóźniających nasze wyzwolenie. Kiedy postanowiono zgładzić ludzkość Ziemi przy pomocy promieniowania, jak to trafnie nazwaliście, musiano wrócić i uzyskać zgodę pozostałych. Taka jest pierwsza przyczyna. Druga ma charakter czysto techniczny. Uciekając z naszej planety zabrali ze sobą wszystkie istniejące wtedy u nas statki kosmiczne. Na jednym z nich znajdowały się te dwa sputniki, które znaleźliście i zniszczyliście. Innych nie mieli i nie mogli ich zrobić na planecie pośredniej, gdyż nie było tam żadnych fabryk. Te sputniki były budowane w innym celu. I, naturalnie, nie było na nich żadnych źródeł promieniowania. Nie było ich także na statku. Wtedy, na Księżycu, na którym wylądowali wcześniej, zmontowali te emitery. Nie mieli jednakże materii, która stanowi podstawę promieniowania. Trzeba było po nią wrócić. Rozwiązali ten problem budując bazę zaopatrzeniową na Księżycu. Mylicie się sądząc, że w bazie tej sputniki tankowały paliwo. Nie potrzebowały żadnego paliwa. W bazie syntetyzowała się materia potrzebna dla emiterów. Gdy była gotowa, ładowano ją na sputniki. Jednak ta synteza wymagała długiego okresu czasu.

— Jak długiego?

— Nie potrafię dokładnie określić. Jednak nie mniej, niż waszych sto lat. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko się im udało. Po obmyśleniu planu mieli czas na powrót i na uzgodnienie go z pozostałymi.

— To znaczy, byli u nas sto lat temu?

— Mniej więcej.

— Dlaczego nikt ich nie zauważył? — zapytał Muratow.

— Sam statek jest niewidoczny dla waszych oczu — odpowiedział Wijajja. — A ludzie? Niewiele trzeba, by ukryć różnicę.

„Tak, ma rację — myślał Muratow. — Ziemski strój, intensywna opalenizna, okulary i nikt niczego nie będzie podejrzewał”.

— A język? — powiedział. Po wylądowaniu na Ziemię nie mogli z nikim rozmawiać.

Twarz Wijajji spochmurniała.

— To jedna z ciemnych plam — powiedział. — Ale ty, Wiktorze, znasz już moralne oblicze tych ludzi, nic nie powinno cię więc dziwić. Wzięli do niewoli człowieka Ziemi. Od niego nauczyli się języka i dowiedzieli się wszystkiego, czego chcieli się dowiedzieć. Kim był ten pierwszy, który zobaczył przybyszów z innego świata? Wątpię, czy uda wam się teraz ustalić, jak się nazywał. Ta znajomość drogo kosztowała tego człowieka. Nie mogli pozwolić, by pozostał na wolności i mógł o nich opowiedzieć.

Muratow o nic nie pytał. Wszystko było oczywiste.

— Jak pogodzić — zapytał zmieniając temat — wysoką technikę waszej planety z istnieniem władców?

— Widzę — odpowiedział Wijajja — że interesuje to wszystkich. Odpowiadałem na to pytanie wiele razy. Musisz sobie uświadomić, że długość ludzkiego życia na obu naszych planetach jest różna. Żyjemy parę razy dłużej niż wy. Przyśpiesza to postęp techniczny, ale równocześnie hamuje postęp społeczny. Jeden jest więc opóźniony w stosunku do drugiego.

— Rozumiem — powiedział Muratow.

Dawno już zapadły ciemności. Na bezchmurnym niebie jak brylantowa sieć płonęły gwiazdozbiory.

Wijajja wstał i podszedł do balustrady.

— Popatrz, Wiktorze — powiedział — oto słońce naszej planety.

Muratow zobaczył zgubioną wśród innych, przyćmioną, pomarańczowoczerwoną gwiazdeczkę. Odnalazł ją z trudem nawet przy pomocy Wijaji.

Słońce innego świata!

— Wiem — powiedział Wijajja — że będziecie u nas. Być może już niedługo. Nasze planety ręka w rękę pójdą po nieskończonej drodze życia.

Muratow pomyślał o Gianei.

Ta słabo migocząca na ziemskim niebie gwiazdeczka była i jej słońcem, choć nigdy go jeszcze nie widziała.

— Ciekawe, jak Gianeja będzie się czuła w waszym świecie — powiedział z zadumą.

— Nie mamy żadnych wątpliwości — powiedział Wijajja. — Długi pobyt na Ziemi przygotował Gianeję do naszego życia. Jeśli Lijageja nigdy nie potrafi stać się pełnoprawnym członkiem naszego społeczeństwa, Gianei przyjdzie to z łatwością. Została do tego przygotowana — powtórzył. — A ponadto jest jeszcze bardzo młoda.

— A jeśli nie?

— Czy masz na myśli moralną starość?

— Przeżyła śmierć — wymijająco odpowiedział Muratow.

Wijajja popatrzył na niego uważnie.

— Rozumiem — powiedział — czemu ty i w ogóle wy wszyscy niepokoicie się o Gianeję. Boicie się konsekwencji swojej decyzji. Ale uwierz mi, Wiktorze, że przyjdzie czas, i to niedługo, gdy Gianeja będzie wam wdzięczna za to, że nie pozwoliliście jej na popełnienie wielkiego błędu.

— Kiedy zamierzacie ją obudzić?

— Dopiero wtedy, kiedy znajdziemy się w ojczyźnie. Tak będzie lepiej — kontynuował Wijajja. — Na Ziemi byłoby jej trudniej powrócić do świadomego życia.

— Masz rację!

— U nas Gianeja szybko przyzwyczai się. I szybko, bardzo szybko stanie się taka, jak wszystkie nasze kobiety. I znajdzie swoje szczęście. Dobrze ją do tego przygotowaliście.

Muratow zamyślił się. Wierzył w mądrość i życiowe doświadczenie swojego rozmówcy i cieszył się, że nauka Ziemi potrafiła zatrzasnąć przed Gianeją drzwi śmierci. Będzie żyła.

Przykład Gianei, mimo całej swej złożoności, dowodził bezspornie, że nie istnieją wrodzone wady, takie jak nienawiść i zło. Wszystko zależy od tego, gdzie i kiedy żyje człowiek, zależy od środowiska, które formuje jego poglądy i charakter.

— Dotąd jeszcze nie wiem, jak nazywa się wasza planeta — powiedział Muratow, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.

— Ta, którą tak dobrze znasz — odpowiedział Wijajja — otrzymała imię swej ojczyzny. Naszą planetę nazywamy Gijaneja.

Загрузка...