Statek umocowany na dwóch płatach nośnych w kształcie cygar sunął po morskiej gładzi. Wielkie rozlewisko oceanu równikowego nie bez przyczyny nosiło nazwę Morza Lustrzanego. Położone w paśmie umiarkowanego klimatu, bliżej tylnego bieguna, było prawie zawsze spokojne. Brak wpadających doń wielkich rzek sprawił, że wody pozostawały dziewiczo czyste, ciemne w głębi, lecz oślepiająco błyszczące w czerwonych promieniach tormansjańskiego słońca.
Gen Atal zachwycał się grą barw za rufą, a Tiwisa Henako i Tor Lik napawali się niezwykłą czystością wód.
W trójkątnym rogu kajuty przy drążkach sterowniczych siedzieli dwaj Tormansjanie w liliowych uniformach, bez przerwy patrzący przed siebie i tylko od czasu do czasu porozumiewający się krzykliwymi monosylabami.
Trzymali kurs na urwisko beczułkowatej góry. Jej ciemnoszarą kamienną bryłę pokrywały, niczym układ krwionośny, niezliczone rozwidlenia żyłek czerwonego minerału.
Z lewej strony skały brzeg był umocniony kamiennymi płytami. Za nadbrzeżem widoczna była dość chaotyczna zabudowa. Opuszczone miasto Czendin-Tot znajdowało się w pobliżu leśnego rezerwatu, ostatniego na planecie Jan-Jah. Dawniej był to teren „obrońców natury”, ludzi nie akceptujących powszechnej urbanizacji i przesiedlonych ze stref o niezdrowym klimacie. Nadmierna populacja ludności planety wymusiła też w końcu zabudowę rezerwatów. „Obrońcy natury” roztopili się w masie mieszkańców miast. Jednakże niewielka część dziewiczych puszcz ocalała przed niszczycielską działalnością szesnastu miliardów ludności Tormansa. Najprawdopodobniej stało się tak przez przypadek. Kryzys demograficzny nastąpił wcześniej, nim wycięto ostatnie lasy. Mnóstwo miast wymarło i te, które znajdowały się w mniej sprzyjających strefach klimatycznych, pozostały niezamieszkane.
Brzeg się przybliżał. Ziemianie chcieli wejść na dach kajuty, zmieniając się na mostku kapitańskim, lecz sterujący sprzeciwili się energicznie. Mówili bardzo szybko, z akcentem mieszkańców tylnej półkuli, połykając spółgłoski. Ziemianie, przyzwyczajeni do wyraźnej wymowy spikerów radiowych i telewizyjnych oraz powolnej, namaszczonej mowy urzędników, z trudem rozumieli swych towarzyszy. W końcu wyjaśniło się, że w Morzu Lustrzanym żyją lamie. Te wszystkożerne potwory chwytają długimi szczypcami każdą żywą istotę na pokładzie i wciągają w toń. Ich liczba jest niezmierzona.
— Zdumiewająca analogia z ziemskimi morzami — powiedziała Tiwisa. — Kiedy w Erze Rozbicia Świata wytępiono kaszaloty, rozmnożyły się gigantyczne głowonogi, z którymi trzeba było prowadzić prawdziwą wojnę. W ogóle unicestwienie jakiegokolwiek gatunku niechybnie naruszało trwającą miliony lat równowagę przyrody. Mocy selektywnej tendencji każdej zagłady, którą nazywamy dziś Strzałą Arymana, podlegały rośliny i zwierzęta przeważnie piękne i same w sobie ciekawe, lecz gorzej przystosowane do zmieniających się warunków życia, ustępując miejsca silniejszym i bardziej bezwzględnym. Te ostatnie rozmnażały się wówczas błyskawicznie i zalewały falami swojej biomasy ogromne obszary. Prawo przewagi szkodników tam, gdzie człowiek okalecza przyrodę, odczuli na własnej skórze także Tormansjanie. Jaka szkoda, że w tej pięknej kryształowo czystej wodzie żyją takie paskudztwa! Chętnie bym się w niej wykąpała, gdyby nie skafander — zakończyła.
— Nie zauważyłaś charakterystycznej prawidłowości dla całego Tormansa? — zapytał Tor Lik. — We wszystkich uroczych miejscach, budowlach, nawet w ludziach czai się zło.
— Mój drogi Afi — odparła Tiwisa, używając pieszczotliwego ziemskiego przezwiska astrofizyków, mierzwiąc czuprynę Tora — nadszedł czas, abyś wrócił do gwiazdolotu. Coraz mocniej cię zżera nostalgia…
— Masz rację. Zstąpiłem na tę ogołoconą planetę jak do uschłego lasu, z którego nie ma wyjścia!
— Czy rzeczywiście cała ta planeta została zniszczona przez ludzi? — wtrącił Gen Atal, wspominając nieprzebrane bogactwa Ziemi.
— Zasoby każdej planety są ograniczone — wyjaśnił Tor. — Nie można ciągle brać, niczego w zamian nie dając. Uzupełnić ubytki można tylko w drodze właściwego zagospodarowania planety. W innym wypadku następuje, jak kiedyś u nas na Ziemi, nieuchronne wyginięcie odwiecznych form życia, wyczerpanie nagromadzonych przez miliony stuleci źródeł energii, co skazuje przyszłe pokolenia na nędzę i ubóstwo. Znajdujemy się na planecie, którą ogołociły nie tylko wojny, ale też bezrozumne, królicze rozmnażanie. Eksploatując bogactwa naturalne, myśleli tylko o zyskach, nie zważając na szkody, jakie wyrządzą też człowiekowi.
— Widzieliśmy mnóstwo smutnych obrazów — podjęła Tiwisa. — Wybita zwierzyna, ptactwo, odłowione całkowicie ryby, małże, nawet wodorosty. Wszystko zostało wyjedzone w kryzysowym Wieku Głodu. Pogoń za obfitością dóbr i wynikająca z niej nieplanowa, masowa tandetna produkcja zatruła rzeki, jeziora i morza. Rzeki wyschły z powodu totalnego wyeksploatowania lasów i wyparowania zbiorników elektrowni wodnych, w ślad za nimi zaś nastąpiło zamulenie i zasolenie jezior. Prawie nigdzie słodka woda nie dostarcza pożywienia. Ledwie starcza jej na zaspokajanie potrzeb mieszkańców tej nieszczęsnej planety. Na jej całkowite odsolenie nie wystarcza energii. Brak tutaj dużych czap lodowcowych na biegunach, nie ma więc zapasów niesłonego lodu. A hodowla… Widzieliście ich bydło? Biologicznie rzecz biorąc, są to, wypasane przez biblijne plemiona, kozy, które wyjadły całą roślinność na brzegach Morza Śródziemnego.
— Czy jednak rozumieją, co sami narobili? — spytał Gen Atal. — Rozmawialiście z naukowcami w instytutach biologii?
— Myślę, że rozumieją, ale ich biologia jest archaiczna i sprowadza się przede wszystkim do selekcji, anatomii praktycznej, fizjologii i jej medycznym odgałęzieniom. Nie zdążyli nawet porządnie zbadać miejscowej fauny, nim wyginęła. Została utracona na zawsze.
— „Na zawsze”! Jakże często słyszę tutaj to nieznośne dla człowieka słowo! — rzekł Tor Lik i zadumany zapatrzył się w morze.
Kryształowa woda przed nimi pofałdowała się. Początkowo Ziemianom zdawało się, że zaplątali się w wodorosty, lecz ze wzburzonej fali wynurzyły się ogromne szczypce sinozielonej barwy. Unosiły się na wysokości czterech metrów nad powierzchnią morza, obracając się i machając na wszystkie strony rozwartymi, czerwonymi końcami.
Statek zrobił nagły zwrot, który zarzucił Ziemian na ścianę kajuty i sprawił, że lewy płat uniósł się nad wodą. Silniki zahuczały i potwór zniknął za wzbierającą falą.
Tormansjanie zaczęli się sprzeczać po cichu i zwyciężył w tej wymianie zdań sternik wskazujący na coś obok kamiennego brzegu.
— Nie przybijemy wprost do portu — wyjaśnił pasażerom drugi Tormansjanin. — Przystań jest bardzo głęboka i mogą w niej grasować lamie. Nikt jeszcze nie widział ich tak blisko miasta. Z boku jest płycizna, gdzie lamie nie mogą pływać i tam zacumujemy. Trzeba będzie tylko podejść dłuższą drogą.
— Nie boimy się odległości — odparła z uśmiechem Tiwisa.
— Ani tego paskudztwa — podchwycił Tor Lik. — Nasze SDG wypłoszą je lub unicestwią!
— Aż się wyczerpią baterie — zaoponowała Tiwisa. — Choć Gen przywiózł nowe, długa droga przed nami.
— Tiwisa ma rację. Ostrzegali nas przed niebezpieczeństwem. W dodatku pod wodą zużywa się dwa razy tyle energii — przyznał Tor, unosząc obie dłonie w geście poddania.
Statek wpłynął na skłon płycizny. Sternicy pozwolili pasażerom wyjść na pokład. W ciężkim, nieruchomym powietrzu wyczuwało się obecność tlenku azotu, jakby tutejszą przyrodą rządziły nienaturalne procesy chemiczne. Zdumiewająco równe dno okazało się zgęstniałym, zielonkawym mułem. Za rufą kłębiły się chmury zmąconego osadu.
— I tu chciałaś się kąpać, Tiwiso? — rzekł Gen Atal, wskazując na dno. — Ugrzęzłabyś w tym wraz z głową.
Silniki ryknęły, a wokół statku morze zakipiało. Sternik zgrabnie osadził statek na przybrzeżnym wale z piasku i drobnych otoczaków. Ziemianie bez trudu przemieścili się na brzeg po szerokim trapie w towarzystwie nieodłącznych robotów.
— Kiedy mamy wrócić? — spytał zdyszany sternik.
— Nie musicie — odparł Tor i dwaj marynarze odetchnęli z nieukrywaną ulgą. — Pójdziemy w głąb lądu, przejdziemy przez górski grzbiet w stronę równika, aby zejść na równinę Men-Zin — kontynuował astrofizyk, sprawdzając trasę na mapie — a stamtąd nas zabierze samolot.
— I zwiedzimy największe wymarłe miasto tylnej półkuli, Kin-Nan-Te — dorzuciła Twisa.
— Kin-Nan-Te! — zawołał sternik i zamilkł.
Kolega szturchnął go w bok, jednocześnie kłaniając się Ziemianom i życząc im „drogi żmii: niezłomnej i nieustępliwej”.
Marynarze zawrócili statek, który sfrunął z płycizny i wypłynął na pełne morze.
Pozostawieni samym sobie, Ziemianie zrzucili odzież, zwinęli ją w małe węzełki i przytroczyli do SDG. Potem trzy różnokolorowe postacie, ciemnogranatowa, malachitowo-zielona i brązowo-złota, ruszyły równym krokiem wzdłuż brzegu w stronę owalnego placu na przystani. Opuszczone miasto Czendin-Tot powitało ich męczącym widokiem domów, szkół, byłych miejsc rozrywki i szpitali, o charakterystycznej, niedbałej i pospiesznej zabudowie z epoki przeludnienia. Dziwny zwyczaj umieszczania budynków różnego przeznaczenia w stłoczonych kwartałach powodował ograniczenie ruchu dla dzieci, chorych i starców, gdyż hamował hałaśliwy transport na wąskich, podobnych do kanałów ulicach. Wszystko to Tiwisa i Tor widzieli już w „żywych” miastach.
W niepozornych, równolegle stawianych budynkach z jednakowymi otworami okiennymi nie było niczego tajemniczego, co zwykle pociąga w opuszczonych miastach. Ziemianie starali się przejść jak najszybciej ponure, zapylone ulice. Zastygłe w dusznym powietrzu powykrzywiane szkielety drzew rozsypywały się przy najlżejszym dotknięciu. Tor z ciekawości zajrzał do budynku, który przyciągnął jego uwagę kolorową framugą wejścia. Przerdzewiałe umocnienia płyt cementu ledwie utrzymywały stropy. Lik zdecydował się wejść do środka. Płynnie powyginane kontury wnętrza wyraźnie różniły się monotonnych prostokątów większości budynków. Przeszedł przez półokrągły hol, zawalony szczątkami mebli do okrągłej sali, przypominającej na pierwszy rzut oka ziemską. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdził, że ściany są pokryte gładkimi płytkami dunitu i piroksenitu, minerałów głęboko zakorzenionych w fundamentach skorupy ziemskiej, jak widać i tutaj zalegających w niższych warstwach skorupy Tormansa. Jakby podkreślając tę zbieżność, dwa najbliższe, walcowate fryzy prześwitywały czerwienią spod warstwy kurzu. Tor Lik rozpoznał w nich bogato rozwinięte eklogity.
— Gdzie jesteś, Torze? — zapytała głośno Tiwisa, wchodząc za nim.
— Ciii! Wyjdź stąd, budynek ledwie się trzyma.
— Co ciekawego znalazłeś w tej zakurzonej sali?
— Została wykonana ze skał głębinowych Tormansa — odpowiedział Tor, wychodząc na ulicę — i przypomina podobną w górskim muzeum na Uralu. Wewnętrzny skład planety, jak można się było spodziewać, podobny jest do ziemskiego. Następstwem tego jest niemal identyczna grawitacja i charakter procesów geologicznych.
Za miastem rozpościerała się naga równina, wznosząca się nieznacznie ku górom. Gdzieś daleko w rozedrganym upale majaczyły czarne plamy. Dzięki stereo-teleskopowi mogli zobaczyć, że są to pierwsze żywe drzewa.
Troje Ziemian kroczyło z uporem krętą, żwirową ścieżką, przypominającą koryto rzeki. Toczące się po niej całymi wiekami koła ciężkich wozów wtłoczyły nawierzchnię drogi w miękką glebę. Gen Atal zatrzymał się nagle, tak gwałtownie, że towarzyszący mu SDG zarył w glebę krótkimi łapkami, wznosząc tuman pyłu.
— Spójrzcie, idziemy przez cmentarz! — zawołał inżynier broni, wskazując bezkresne pole niewysokich wzgórków. Tu i ówdzie sterczały resztki ogrodzeń i płyt cementu zamiast nagrobków.
— Dziwisz się, Gen? — odparł Tor Lik. — Zresztą, przyjechałeś prosto z Ogrodów Coama. Wokół każdego większego miasta podobne cmentarzyska ciągną się całymi kilometrami. Pochodzą z czasów przeludnienia, kiedy niedostatek paliwa zmusił ludzi do zrezygnowania z kremacji i powrotu do starych sposobów pochówku. Gigantyczne cmentarze są jaskrawym dowodem katastrofalnego braku fosforu, jaki nastąpił na tej planecie. Skoro Tormans jest tak podobny w swym składzie elementarnym do Ziemi, tutejsze zasoby fosforu musiały być również ograniczone. Tormansjanie nie tylko zmarnowali fosfor obecny w odpadkach, wyrzucanych do oceanu, skąd go nie mogła pozyskać ich uboga energetyka. Zaprzepaścili go także w trylionach kości, zakopanych na tych pustyniach, wykluczając z obiegu planety, nie zdając sobie sprawy, że wszystkie procesy wstrzymujące entropię nie są możliwe bez udziału fosforu.
— To dziwne, czemu nie wyrzekli się starożytnego kultu popiołów?
— Widocznie nie czuli się na siłach odwrócić biegu wydarzeń — zasugerował Gen.
— Degradacja jakości przez ilość — stwierdziła Tiwisa. — W zielonych dżunglach tygrys wydawał się najwspanialszym zwierzem, wzbudzającym niemal mistyczny lęk. Wyobraźcie sobie jednak dziesięć tysięcy tygrysów zagnanych na taką pustynię! Jak bardzo taka masa byłaby niebezpieczna, to stado skazane na zagładę, w którym nie ma już prawdziwych tygrysów.
Gen Atal westchnął głęboko i nie powiedział już ani słowa.
Rzadka roślinność rozchodziła się na wszystkie strony i niknęła za horyzontem na przedgórskim paśmie wzgórków. Ziemianie zbliżyli się do pierwszych drzew. Ciemnoszare, krótkie pnie wznosiły w stronę ołowianego nieba jednakowo poskręcane gałęzie z grubymi liśćmi barwy czekoladowej. Zadziwiająca symetria przysadzistych, zwróconych czubkiem w dół stożków przypominała o całkowitej bezwietrzności okolic Morza Lustrzanego. Podróżnikom było bardzo gorąco, chociaż wentylacja skafandrów pracowała na pełnej mocy. Powietrze przechodziło pod metalową „skórą” i wydobywało się przez klapki na piętach, wzniecając przy każdym kroku niewielką kurzawę.
Pozbawiony szarości tormansjański zmierzch zastał Ziemian wśród takich samych drzew, ale grubszych i o gęstszych koronach, gdzie w masie gałęzi trafiały się też większe konary. Długie cienie kładły się na suchą glebę. Nic żywego nie pojawiało się pośród zastygłego gaju. Gdy ludzie zatrzymali się na odpoczynek pod przydrożnym drzewem, jakieś półprzezroczyste owady zleciały się do światła latarni. Ziemianie na wszelki wypadek włączyli nawiew w kołnierzach skafandrów. Tiwisa wciągnęła powoli powietrze rozszerzonymi nozdrzami i powiedziała:
— Sugestia to wielka rzecz. Naboje przewiewu napełnione są ziemskim powietrzem i chociaż wiem, że to tylko masa atomów, całkowicie pozbawiona zapachu i smaku, zwiduje mi się w tutejszej duchocie aromatycznych powiew znad jezior północnych, gdzie pracowałam przed wyprawą.
— Tutaj byle wentylator wydałby się wiatrem północnym w kontraście z dusznością i kurzem — burknął Tor Lik, wyciągając chłodzącą poduszkę i przystawiając ją do boku SDG.
Półdobowa noc tormansjańska trwała zbyt długo, by Ziemianie mogli sobie pozwolić na czekanie do świtu. Pierwszy zbudził się Gen Atal, męczony koszmarami. Zwidywały mu się ogromne cienie, snujące się opodal, wzdłuż pochyłego kamiennego muru i czerwone kłęby dymu zionące z czarnych przepaści. Leżał jeszcze jakiś czas, analizując swe wizje, dopóki nie zrozumiał, że podświadomy instynkt ostrzega go przed zagrożeniem, odległym, lecz niewątpliwym.
— Śniło mi się coś złego, przerażającego. Tu na Tormansie często zdarzają mi się ciężkie noce, zwłaszcza przed świtem…
— Godzina Byka o drugiej w nocy — zauważył po chwili Gen Atal. — Tak nazywano w dawnych czasach najbardziej dręczące godziny przed świtaniem, którymi władają demony zła i śmierci. Mongołowie z Azji Centralnej określali to tak: Godzina Byka kończy się, kiedy konie układają się nad ranem na ziemi.
— Dolor ignis ante lucem, bolesny żal przed świtem. Starożytni Rzymianie także znali niezwykłą moc tych godzin nocnych — powiedziała Tiwisa, rozpoczynając poranną gimnastykę.
— Nic w tym niezwykłego — odparł astrofizyk. — W pełni uzasadnione odczucie, uwarunkowane fizjologią organizmu od czasów pierwotnych i szczególnym składem atmosfery u kresu nocy.
— Dla Afiego wszystko zawsze jest związane z kosmosem! — orzekła, śmiejąc się, Tiwisa.
Czerwono-złoty SDG Gena wysunął się do przodu. Lampa, wysoko uniesiona na giętkiej sprężynie, oświetliła drogę. Czarne cienie dziko zatańczyły w wyrwach i rozpadlinach, całkiem jak we śnie Atala. SDG kołysał się na nierównościach drogi i otaczający ich mrok ustępował lub gęstniał. W falach ciemności błyskały na nieboskłonie pojedyncze ogniki gwiazd. Po prawej stronie ledwie majaczącego wierzchołka odległej góry słabo przyświecał księżyc Tormansa. Ziemianie dotarli niepostrzeżenie do przełęczy i znów natrafili na jałową pustynię… Zaczęło się zejście, równie łagodne, jak wcześniejsze podejście. Przed nimi, w rzedniejącym mroku majaczyło coś ciemnego, zakrywającego ledwie widoczny horyzont. Na przodzie i w dole rozległ się cichy, równomierny szum. Ziemianie, przyzwyczajeni do ogromnych bezwodnych terenów Jan-Jah, nie od razu uświadomili sobie, że to szum wody. Nagły rozbłysk pochłonął światło latarni SDG. Ponure purpurowe słońce wzeszło po prawej stronie. Wznosiło się powoli coraz wyżej, nabierając mocy, aż oświetliło dolinę pośród gór. U stóp zbocza szemrała rzeczka, a za nią, na niskich pagórkach rósł zagajnik gigantycznych drzew. Nawet przyzwyczajonym do widoku mierzących sto pięćdziesiąt metrów eukaliptusów i sekwoi na Ziemi podróżnikom zaparło dech w piersiach. Kolumnada stosunkowo smukłych pni, wyrastających na wysokość co najmniej dwustu, może trzystu metrów, zwieńczona była gęstą koroną pokrytych listowiem gałęzi. Ziemianie zeszli nad rzeczkę, spodziewając się, że ujrzą typowy górski potok, lecz natknęli się na głęboką, ciemną, ledwie zauważalnie cieknącą wodę, zatamowaną zwalonym w poprzek konarem kolosalnego drzewa. Ostrożnie balansując na śliskiej powierzchni zapory, sześcioro piechurów, troje ludzi i trzy roboty, przeszli na drugi brzeg, porosły miękkim mchem. SDG musiały skakać, by ich krótkie łapki w nim nie uwięzły. Za pasmem mchu znowu zaczynała się sucha, kamienista gleba, pokryta w części leśnej grubą warstwą uschłych liści i gałęzi. Na pół zgniła pokrywa zamieniała się pod stopami idących w brązowy proch. Najwidoczniej nikt tędy nie chodził od wieków.
— Oto jak wyglądały lasy Tormansa, nim przyleciały nasze gwiazdoloty — powiedziała cicho Tiwisa.
— Ciekawe, kto mieszkał tu w tamtych czasach? — spytał Gen Atal, wpatrzony w ciemną masę liści i owoców, zmienioną w ciemny pył. — Wątpię, by ktoś mógł wyżyć na dole!
— W wielkich puszczach na Ziemi — odparła Tiwisa — wszelkie życie skupiało właśnie się tam.
Uniosła dłoń ku ginącym na wysokościach, powyginanym gałęziom.
Jakby w odpowiedzi na jej gest, wysoki świst przeniknął leśną ciszę, powodując, że ludzie zamarli w zaskoczeniu. Gdzieś w oddali rozległ się analogiczny dźwięk, przypominający pisk wysokoobrotowej piły diamentowej.
Tor Lik, wydobywszy stereo-teleskop, usiłował wypatrzyć coś przezeń w gęstwinie liści. Na wysokości trzystu metrów zdołał jedynie dostrzec ledwie uchwytne kołysanie się gałęzi.
— Aha! — zakrzyknął wesoło Gen Atal. — Nie wszystko wymarło za Morzem Lustrzanym! Tormansjanie nie wyjedli wszystkiego!
— Jeśli działa wciąż czynnik SA, wątpię, by przeżyło tam coś dobrego — orzekła, krzywiąc się, Tiwisa. — Ten gwizd nie brzmi przyjaźnie.
Ziemianie długo stali nasłuchując, nastawiwszy fotoradar SDG na słabe naświetlenie, lecz wydawało się, że potężny las skrywał w sobie nie więcej życia, niż ledwo stojące budynki Czendin-Tot.
Spędzili w lesie jeszcze dwa dni, przebijając się ze wzgórka na wzgórek przez zwały spopielałej roślinności. Czasem niewielkie prześwity wznosiły się ku górze oślepiającymi smugami światła. Wysoko widniało ołowiano-popielate niebo w obramowaniu kosmatych, czekoladowych gałęzi. Trzeciego dnia zatrzymali się na obrzeżu polany.
— Próżno tracimy czas — oceniła zdecydowanie Tiwisa. — Jeśli tutaj, w rezerwacie niewątpliwie prastarej puszczy ocalał jakiś gatunek zwierząt, w rodzaju tych „świstaków”, mamy małą szansę nie tylko je obserwować, ale nawet przez chwilę zobaczyć! Zbyt wielki czują lęk przed człowiekiem. Cóż za kontrast z Ziemią! W tych dniach często wspominałam naszych upierzonych i kosmatych przyjaciół. Jak Tormansjanie mogli żyć, nie troszcząc się o swych młodszych braci? Wszak miłość do przyrody zanika, jeśli nie ma z kim jej podzielić!
— Może z wyjątkiem tego — zaszeptał Gen, wskazując na przeciwległy skraj polany.
Za słupem światła między pniami czaiło się tam zwierzę nieco niższe od niedźwiedzia. Bystre, jakby ptasie oczy obserwowały nieruchomo stojących ludzi bez strachu, jak gdyby mierząc własne siły z siłami przeciwników.
Tiwisa wyszarpnęła zza paska pistolet i wystrzeliła usypiający nabój w bok stworzenia. Wydało krótki, niski ryk i podskoczyło, gdy druga ampułka wbiła się w tylne odnóże, po czym uciekło. Gen Atal ruszył w pogoń. Tiwisa powstrzymała go, mówiąc, że preparat powinien podziałać na tak duże zwierzę w ciągu dwóch minut. Jeśli jednak stworzenie ma słabo unerwiony organizm, specyfik może potrzebować więcej czasu.
Ślady pozostawione w leśnym poszyciu doprowadziły ich do podnóża drzewa imponującego rozmiarami nawet pośród innych leśnych gigantów. Zwierzę, otępione mocnym narkotykiem, wpadło z rozpędu na pień i upadło na wznak. Nieznośny trupi odór zmusił Ziemian, by założyli filtry na nos, nim podeszli bliżej do nieznanego zwierzęcia.
Skórę miało czarną, jak tormansjańska noc, bezwłosą i łuskowatą. Wielkie ślepia, wytrzeszczone i szkliste, świadczyły o nocnym trybie życia. Dwie pary wygiętych łap znajdowały się tak blisko siebie, że zdawały się wyrastać z jednego miejsca na tułowiu. Pod ciężką, kwadratową głową znajdowała się jeszcze jedna para kończyn, długich, żylastych, z zakrzywionymi, sierpowatymi pazurami. Szeroka paszcza była rozwarta. Pozbawiony warg pysk odsłaniał podwójny rząd stożkowatych, przytępionych zębów. Pod wpływem narkotyku lub uderzenia o drzewo stworzenie zwymiotowało cuchnącą zawartość żołądka.
Tor Lik chwycił za rękę Tiwisę i pokazał jej na pół strawiony ludzki czerep, wydalony wraz ze szczątkami innych kości. Dwoje badaczy wzdrygnęło się na okrzyk Gena:
— Ostrożnie, to przychodzi do siebie!
Tylna łapa drgnęła raz i drugi. „To niemożliwe — pomyślała Tiwisa. — Paralizator działa co najmniej godzinę”. Rozejrzała się i odskoczyła pod spojrzeniem kilku par oczu, tak samo dużych, przejrzystych i czerwonych, jak u pogrążonej we śnie poczwary, uporczywie wpatrujących się w nią z ciemności między drzewami. Jedno ze stworzeń, na pół ukryte w warstwie mierzwy, pełzło, wijąc się, w stronę powalonego narkotykiem zwierza.
— Szybciej, Torze! — szepnęła Tiwisa.
Pole ochronne SDG odepchnęło agresywnego stwora, którego ryk zatonął w nieprzenikalnej ścianie.
Tor Lik ustawił SDG z drugiej strony drzewa i Tiwisa zajęła się badaniem uśpionego zwierzęcia. Teraz Gen Atal wydobył ze swego SDG urządzenie podobne do paraliżującego pistoletu Tiwisy i założył nań okrągły pojemnik ze sterczącym pośrodku wyszczerbionym kolcem. Astrofizyk pomagał koleżance. We dwoje przewrócili stwora, robiąc elektronogramy.
Gen Atal nastawił pistolet na maksymalną moc i wystrzelił wzdłuż pnia drzewa, pod którym się znajdowali. Pojemnik przylgnął do pnia pomiędzy dwiema sporymi gałęziami powyżej trzystu metrów. Zdalnie sterowany mechanizm opuścił hak na cienkiej lince. Atal uczepił do niego dwie taśmy połączone klamrami i tak uzyskał linę do wspinania.
Kilka minut później Tiwisa podciągnęła się na niezwykłą wysokość, wspomagana przez silnik ukryty w bębnie pojemnika. Za pomocą pistoletu wstrzeliła kilka haczyków utrzymującą linę zabezpieczającą, by umożliwić podwieszenie SDG. Na końcu podnieśli robota Gena. Skoro tylko wyłączyli pole ochronne, czyhające w ciemności stwory rzuciły się do wciąż nieprzytomnego zwierza. Chrzęst kości i przeciągłe wycie nie pozostawiały wątpliwości na temat losu jednego z ostatnich wielkich zwierząt Tormansa, żyjących na planecie, nim została spustoszona przez człowieka.
Smukły, lecz mocny jak stalowa łodyga, pień lekko drżał pod wpływem pracy silnika.
Tiwisę rozbawiła ta przygoda. Po zapylonych równinach i zatłoczonych miastach po raz pierwszy znalazła się na upajającej wysokości. Smukłość pnia nie dawała poczucia bezpieczeństwa, lecz niejasność położenia, z którego należało wydobyć się, natężając wszystkie siły cielesne i umysłowe, wydawała się całkiem pociągająca…
Gen Atal wdrapał się jeszcze wyżej. Z nieprzejrzystej gęstwy liści doszedł po chwili jego triumfalny okrzyk:
— A jednak!
— Co jednak? — spytał Tor Lik.
— Stały ruch powietrza! Powiewy wiatru!
— Rzecz oczywista! Jeśli tylko po to właziliśmy tak wysoko, należało mnie wcześniej o to spytać.
— Jak zdołałeś odkryć ruch powietrza bez żadnych przyrządów?
— Zauważyłeś zwiększoną wilgotność w koronach drzew?
— A tak, rzeczywiście. Teraz wszystko jasne! To wyjaśnia także monstrualną wysokość drzew. Starają się dosięgnąć przechodzącego ponad górami frontu powietrznego, dającego wilgotność w bezwietrznej krainie… Znakomicie. Wejdźcie do mnie, wciągniemy tu SDG i zaczniemy budować szybowiec.
— Szybowiec?
— No, oczywiście. Przewidziałem konieczność przeprawiania się przez wąwozy, rzeki lub morskie zatoki.
Gęsty, zielono-brązowy baldachim znajdował się sto metrów poniżej podobnej do wieżyczki korony drzewa, upatrzonej przez podróżników. Od strony równikowej i osiowego południka (Tiwisa nie raz mówiła, że nie może przyzwyczaić się do „pionowego” równika Tormansa i jego „horyzontalnych” południków) leśna głusza obrzeżona była szaro-fioletowymi górskimi urwiskami. Za nimi płynęła dość duża rzeka, nawadniająca żyzną równinę Men-Zin w stronę jednego z najstarszych miast, Kin-Nan-Te. Ziemianie zamierzali tam dotrzeć i wezwać samolot.
Gen i Tor zaczęli rozciągać ogromne płachty cieniutkiej błony na ramach z nici, prędko twardniejących w kontakcie z powietrzem.
Tiwisa zapełniała szpule informacyjne nowymi spostrzeżeniami. Gdy wzeszło słońce, Ziemianie zeszli niżej i ukryli w listowiu, oczekując nasilenia się prądów powietrznych. Od grubych, hakowato wygiętych liści rozchodził się wysuszający gardło, odurzający aromat.
— Lepiej załóżmy maski — zasugerowała Tiwisa.
Mężczyźni posłuchali jej rady i oddychanie stało się lżejsze. Tor Lik oparł się o pień, spoglądając z przyjemnością na kobietę. Usiadła w rozwidleniu gałęzi, rozczapierzonym jak dłoń wielkoluda, lekko kołysząc się na wysokości trzystu metrów, jakby całe dotychczasowe życie spędziła łażąc po drzewach.
Gen Atal rozdał pakiety z pożywieniem i zadumał się chwilę.
— Nie mogę zapomnieć czaszki wyplutej przez tę poczwarę — powiedział w końcu. — Czyżby te stwory były ludożercze?
— Możliwe — odparła Tiwisa. — Choć raczej są padlinożercami. Zwróć uwagę na dwie osobliwości, jakby wykluczające się wzajemnie. Te zwierzęta mają rozmiary silnego drapieżnika, lecz zęby, choć mocne, są krótkie i tępe. Zapewne to największe ze zwierząt Tormansa, które ocalały dlatego, że zmieniły sposób odżywiania. Musiało to nastąpić w katastrofalnym okresie Wieku Głodu, gdy trupów nie brakowało, jeśli tylko sami ludzie nie walczyli z tymi stworami o padlinę.
— Mówisz straszne rzeczy, Tiwiso — rzekł Gen, marszcząc czoło.
— Przyroda wychodzi z ślepych uliczek w sposób absolutnie bezwzględny. Kanibalizm przestaje być czymś nie do przyjęcia przy niskim poziomie emocji i intelektu, gdy potrzeby głodnego organizmu przytępiają uczucia i paraliżują wolę.
Tor Lik rozprostował zdrętwiałe nogi.
— Skoro to coś zjadło człowieka, okolice nie są całkiem bezludne.
— Drapieżniki mogą szybko przemieszczać się na duże odległości. Zapomniałeś już, co nam niedawno mówili w Instytucie Biologii?
— O wędrownych ludach i całych osadach, ukrytych w zaniedbanych strefach? — podjął Tor Lik. — Może chodziło właśnie o takie niebezpieczeństwo, przed którym nas ostrzegali?
— A może mieli na myśli lamie albo to — zripostowała Tiwisa, rzucając w dół pusty nabój.
W odpowiedzi rozległ się gromki ryk.
— W każdym razie dziwne, że nas nie uprzedzili — stwierdził Tor. — A może sami niczego nie wiedzą?
— Trudno w to uwierzyć! — zaoponowała Tiwisa. — Ale faktycznie, dziwne. Może od dawna nikt nie odwiedzał rezerwatów?
— Możliwe, sądząc po ich stosunku do natury — odparł Lik. — Na tej planecie z przyrody pozostały jedynie resztki, traktowane wyłącznie użytkowo, pozbawione głębokiej, duchowej więzi i skomplikowanego współodczuwania. Przyroda ich nie obchodzi!
— Jak to możliwe? — zdziwił się Gen. — Zwiedziliście chyba z dziesięć rezerwatów i nic was w nich nie zainteresowało, nie zaskoczyło niezwykłością?
— Pokazali nam piętnaście rezerwatów — oznajmiła Tiwisa.
— Tym bardziej. I w każdym chyba coś znaleźliście? Chociażby potomków ludzi, którzy zaciekle bronili przyrody w różnych częściach planety?
— Zrozum, Genie, że wszystko to były tormansjańskie rezerwaty, posadzone na nowo w miejsce zniszczonych lasów i równin. Nie ma w nich nic pradawnego, podobnie jak w nielicznych gatunkach zwierząt, zamkniętych w ogrodach zoologicznych, niemal wymarłych i odrodzonych w sztucznie stworzonych „dzikich” warunkach. Nie widzieliśmy tam ani jednego naprawdę wysokiego drzewa…
— To znaczy, że znaleźliśmy się pierwszy raz na ocalałej wyspie pierwotnej przyrody Tormansa! Nie chciałbym jednak zostać tu dłużej. Trzy dni całkowicie wystarczą.
— Wystarczą, Genie! Nie ma na co czekać. Może wrócimy tu jeszcze na śmigłowcu, by zobaczyć „świstaki” — powiedziała Tiwisa.
Wietrzyk lekko zaszeleścił wśród liści. Ziemianie pospiesznie złożyli drugi romboidalny szybowiec, rozpinając przejrzystą błonę i przytraczając do listwy wirniki ze śmigłami. Energii w nich starczało na dwie, trzy minuty wzlotu. Gen i dwa SDG stanowili załogę pierwszego rombu. Tiwisa, Tor i trzeci SDG rozmieścili się na szkielecie drugiego szybowca. Śmigła zawirowały, przezroczyste romby jeden za drugim sfrunęły z wierzchołka drzewa i popłynęły powoli nad jednolitym leśnym kobiercem w stronę gór. Gen odetchnął z ulgą. Dopóki działały śmigła, szybowce dotarły na kraniec lasu i osiągnęły środkową wysokość górskich zboczy. Nie należało lekceważyć pionowych, ciemnoliliowych ścian wysokich płaskowyżów przy słabych prądach powietrznych. Gen Atal skierował szybowiec w szeroką szczelinę między urwiskami skalnymi.
Ku zdziwieniu Ziemian wylądowali wśród pagórków stwardniałej gliny, ciągnących się wzdłuż całkiem dobrej drogi, gdzieniegdzie tylko spękanej i rozkruszonej.
Tor Lik chciał złożyć swój szybowiec, lecz Gen Atal machnął ręką.
— Baterie w wirnikach rozładowały się, a powłoka stwardniała tak, że próżno się trudzić.
Astrofizyk popatrzył z żalem na wielkie rombowe skrzydło, rozpostarte na stoku wzgórza i poszedł w stronę drogi.
Przejście przez rozpalony wąwóz zajęło im parę godzin. Zatrzymali się na odpoczynek w cieniu niewielkiego nawisu.
— Możemy iść drogą również w nocy — rzekł Tor Lik i zaczął nadmuchiwać poduszkę ocieniającą.
— Byłoby dobrze dotrzeć do przełęczy jeszcze przy dziennym świetle — zripostował leniwie Gen Atal. — Zobaczylibyśmy, co kryje się za górami. Jeśli droga jest w miarę dobrze utrzymana, pojedziemy na SDG.
— Świetnie! — zgodził się Tor. — Każdy lubi jeździć na SDG, a Tiwisa jeszcze w szkole wsławiła się zręcznością w tym sporcie… A właśnie, gdzie ona jest? — zawołał, zrywając się.
— Decydując się na wędrówkę po Tormansie — odparł spokojnie Gen — każdy z nas ma często napady niepotrzebnego lęku. Tiwisa jest tam — zakończył, wskazując na wysoką skałę, złożoną z następujących po sobie warstw piaskowca i białawej glinki.
Skalna ściana była dość stroma, poprzecinana pęknięciami i zawalona spiętrzonymi głazami, przypominającymi zrujnowane gigantyczne schody. Drobna postać migała w promieniach czerwonego słońca. Tiwisa zręcznie przeskakiwała po występach ogromnego urwiska.
Tor i Gen pomachali do niej, przyzywając pod cień nawisu, Tiwisa jednak energicznie wzywała ich do siebie.
Lik wstał, patrząc z żalem na swą nienadmuchaną do końca poduszkę.
Nie pozostał żaden ślad po ich rozleniwieniu, gdy zobaczyli szczątki wielkich, czarnych i gładkich kości u podnóża skały. Tiwisa stała na skalnym stopniu, gdzie pokruszona bryła odsłoniła szkielety potężnych zwierząt. Nieopodal wystawała z piaskowca na poły strzaskana ogromna czaszka jeszcze jednego stworzenia. Gruby fragment ułamanego rogu lub kła sterczał z urwiska, jakby wciąż grożąc wrogom.
Trójka Ziemian obejrzała w milczeniu szkielety. Barwa i nienaruszony stan skamieniałych kości świadczyły o pogrzebaniu zwierząt w wielkim zbiorniku wodnym. Cała ściana skalna była usłana kośćmi, co świadczyło o kwitnącym tu niegdyś życiu.
Tiwisa i Tor widzieli parę szkieletów zrekonstruowanych w muzeum Centrum Biologii. Te wystawy paleontologiczne niewiele mówiły o prehistorii Tormansa i nie mogły się równać ze wspaniałymi odkryciami, prezentowanymi w ziemskich muzeach. Nikłe zainteresowanie Tormansjan przeszłością własnej planety spowodowane było zapewne ogólnym upadkiem badań historycznych w ustroju oligarchicznym. Oligarchowie nie lubią historii. Bardziej prawdopodobna była jednak inna przyczyna. Na Ziemi w głębokich warstwach przeszłości trwającej miliony lat znajdowano szczątki ludzkie wraz ze szczątkami słoni, jakby najsłabsze fizycznie i najsilniejsze z ziemskich stworzeń wciąż sobie towarzyszyły. W jeszcze głębszej warstwie ludzie stworzyli pierwszą broń i nauczyli się rozniecać ogień, a wówczas całkowicie rozeszły się drogi człowieka pierwotnego i małpy.
Korzenie ludzkości znajdowały się na ich rodzimej planecie. Nie była w stanie ogarnąć całej drogi wielkiego pochodu od pierwotnego bytowania do człowieka myślącego, ciągnącego się przez miliony lat cierpień, przypadkowych urodzeń i zgonów.
Ziemie Tormansa zachowały świadectwa rozwoju życia do poziomu zwierzęcego, ze znacznie mniej rozwiniętym mózgiem od ziemskich koni, psów, słoni, nie mówiąc o wielorybach. Tutejsza paleontologia wykazywała, że człowiek jest przybyszem z zewnątrz i ukrywała dowody zbrodniczego zniszczenia całego uprzedniego życia na planecie, bez względu na mit o Białych Gwiazdach. Bezkresne stepy tylnej półkuli, obecnie piaszczyste i pustynne, niegdyś tętniły życiem, tak samo jak bezgraniczne równiny falującej trawy, pełne milionowych stad zwierząt i ptaków zniszczone kiedyś w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Afryce. Tiwisa ujrzała w myślach wyrazisty obraz z Domu Historii afrykańskiej strefy równikowej. Równina wypalona bezlitosnym słońcem, z rosnącymi tu i ówdzie akacjami parasolowatymi, usłana zbielałymi i rozsypującymi się w proch kośćmi dzikich zwierząt. Opierając się o maskę samochodu terenowego, stoi na pierwszym planie człowiek z wielostrzałową strzelbą, mrużąc oczy od dymu papierosa tlącego się w kąciku ust. Podpis w staroangielskiej grze słów oznaczał zarówno: „Koniec dziczyzny”, jak i „Koniec gry”.
— Co ci jest, Tiwiso? — zapytał Tor Lik.
— Zamyśliłam się. Przynieś aparaty. Zrobimy hologramy. — Tiwisa przymrużyła skośne oczy, zrażone jaskrawym światłem.
Troje podróżników i trzy wierne roboty uporczywie pokonywało podejście zagłębiając się w cień ciemnofioletowych złomów głównego masywu.
Promienie słońca powoli ustawiały się równolegle do powierzchni płaskowyżu, kiedy wąwóz zaczął się rozszerzać. Horyzont przesunął się ku dołowi. Obszerna dolina z pierwotną puszczą została daleko w tyle, a przed nimi, w stronę równika, rozpościerał się różnobarwny chaos skał, wypłukanych jeszcze przed wysuszeniem planety. Grzbiety, kły, prawidłowe stożki i piramidy schodkowe, szczeliny jak rany szarpane, ściany z regularnie powtarzającymi się kolumnami, piargi i wyschłe koryta rzek, wszystko mieszało się w pstrym labiryncie z plamami gęstych cieni, sinych i fioletowo-czarnych.
Bardzo daleko, w oparach podświetlonych czerwonymi promieniami, chaotyczne spiętrzenia wyrównywały się, przechodząc niezauważalnie w pustynną równinę Men-Zin. Przez pylistą kurzawę na horyzoncie lekko przebłyskiwała woda. Purpurowa zadymka zamieniała się tam w poszarpane pasmo sinych obłoków, wiszących nisko nad stepem.
Było tu nieco chłodniej i Ziemianie ruszyli biegiem pod górę. Krętą drogę zagradzały miejscami zwaliska. Podróżnicy biegli godzina za godziną, a wraz z nimi pędziły SDG. Strefa piasków, nawianych przez wieki na strefę pogórza, została w dole. Piaszczyste wydmy przecinały drogę na jej zakrętach ostro zakończonymi grzebieniami.
Tiwisa dyszała ciężko, Tor i Gen byli także zmęczeni. Astrofizyk wnet się zatrzymał.
— Po co właściwie biegniemy, na dodatek w takim tempie? Do wody na horyzoncie jeszcze daleko, a zaraz się ściemni. Nie wyznaczyliśmy konkretnej pory przybycia do Kin-Nan-Te.
Tiwisa roześmiała się i odetchnęła głęboko.
— Doprawdy? Widocznie mamy nieodpartą podświadomą chęć uciec jak najdalej od nieprzyjaznych lasów i ich mieszkańców. Odpoczynek!
Pionowe, gipsowe nacieki przecinały przekrój wzgórza, pod którym usadowili się Ziemianie. Wokół zaimprowizowanego obozu ustawiono dla bezpieczeństwa SDG, nie włączając pola, lecz otaczając barierą niewidzialnych promieni, połączonych z automatycznym przekaźnikiem obrony.
— Na wypadek, gdyby i tutaj włóczyli się pożeracze głów — rzekł z uśmiechem Gen Atal, ustawiając ogrodzenie.
Tor Lik próbował połączyć się z gwiazdolotem za pośrednictwem odbitych promieni, ale jego wysiłki spełzły na niczym. SDG miały za małą moc, by wytworzyć własny emiter fal, a bez tego tak daleka łączność była niemożliwa bez znajomości warunków atmosferycznych.
Tiwisę zbudził lekki szum. Nie od razu zrozumiała, że to szum wiatru, nadlatującego przed świtem od równiny Men-Zin. Rosnące wokół cierniste zarośla przypominały pokornie skłonione karlice ze splątanymi, opuszczonymi na piasek włosami. Szeleściły, kiwając gorliwie głowami. Wywołało to na moment smutne uczucie, które szybko znikło. Tiwisa nie wiedziała, czy sprawił to dawno niesłyszany głos wiatru, nieustającego towarzysza życia na Ziemi, czy też ponury wygląd mieszkańców tormansjańskich pustyń.
Znowu ruszyli w drogę. Droga trochę się wygładziła. SDG wciągnęły do środka krótkie łapki, zamieniając je na walce z miękkimi przylgami, wysunęły podstawki do stóp, a pośrodku trzon do podpórki i utrzymania równowagi. Wielbiciele jazdy na SDG jeździli bez trzymanki, licząc na błyskawiczną reakcję i wysoko rozwinięte poczucie równowagi. Wtedy zwykła przejażdżka zamieniała się w zawody. Tiwisa w swoim ciemnogranatowym skafandrze z różowym wykończeniem, z rozwianą grzywą czarnych włosów, pięknie i zręcznie balansując, mknęła przez środek pustyni. Gen Atal tak się na nią zagapił, że omal nie upadł na głowę, gdy jego pojazd przyhamował przed zakrętem.
Tiwisa narzuciła tak duże tempo jazdy, że w ciągu dwóch godzin dotarli do szerokiej doliny. Niegdyś płynęła nią potężna rzeka. Pozbawiona po wycięciu lasów odżywiających ją wodorostów, przegrodzona zaporami, zamieniła się w łańcuch jezior, które tym silniej parowały, im mniej zostawało wody, a klimat stawał się bardziej suchy. W końcu tylko oddzielone od siebie, zamulone jeziorka ciągnęły się szeregiem wzdłuż największego kiedyś łożyska. Krańce doliny pokrywały czerwone, twarde jak beton piaski. W pobliżu wody piaski różowiały, stając się jaśniejsze, a wokół zbiorników raziła oczy gra świetlistych promieni na otoczce turkusowych, ametystowych i liliowych kryształów. Podobne kryształy oblepiały resztki przeżartych solą, martwych pni drzew, sterczących tu i ówdzie z mętnej niebieskiej wody pokracznymi kształtami, rozszczepami i kłodami nad nieruchomą gładzią.
Ziemianie stracili nieco czasu, objeżdżając grząską topiel i przejechali koryto w miejscu, gdzie dwa wysokie wzgórki na brzegu rozdzielała dolinka dopływu, ułatwiająca podjazd na stumetrowe urwisko. Wyczucie drogi nie zwiodło ich i tym razem. Ledwie podróżnicy wyszli na brzeg, zobaczyli ogromne miasto. Znajdowało się kilka kilometrów za rzeką. Tylko wysokość brzegu i specyficzna refrakcja rozgrzanego powietrza nad słonymi jeziorami przeszkodziły Ziemianom zobaczyć jeszcze z gór największy gród tylnej półkuli, Kin-Nan-Te. Nawet z daleka zdołali zauważyć, że najstarsza część miasta zachowała się lepiej, niż później zbudowane dzielnice. Wieże, przypominające archaiczne ziemskie pagody, górowały dumnie nad nędznymi ruderami przedmieść.
Ośmiokątne, wielopiętrowe, nieco zwężające się ku górze wieżyce ze wspaniałymi ornamentami, gzymsami i balkonami, błyszczały pstrą okładziną z powtarzającymi się wyobrażeniami przerażająco wykrzywionych maszkaronów wśród wijących się żmij lub stylizowanych rozetek dyskowych tormansjańskich kwiatów. Inne pagody wydawały się opasane zębatymi grzebieniami z czarnego metalu, oddzielającymi kondygnacje z szarych metalicznych płyt, upstrzonych hieroglifami lub krat z otworami w kształcie krzyża.
Baszty wznosiły się na arkadowych podstawach. Otaczały je niegdyś parki i stawy, z których pozostały dzisiaj jedynie skarlałe pieńki i puste jamy z ceramiczną obudową.
Gen Atal usiłował przypomnieć sobie, gdzie widział na Ziemi podobną architekturę. W jakich odrestaurowanych starożytnych miastach?
Czy nie we wschodniej Azji?
Aerodromy, zdatne do lądowania samolotów, znajdowały się po stronie równikowej Kin-Nan-Te. Podróżnicy zmuszeni byli przejść przez całe miasto, ale taka perspektywa wielce ich radowała. Stare miasto należało zwiedzić, nawet tracąc na to kolejny dzień. Z trudem lawirowali wśród ruin ze schyłkowego okresu miasta. Nawałnice lub lekkie trzęsienia ziemi, które ominęły Czendin-Tot na brzegu Morza Lustrzanego, skruszyły tutaj nietrwałe, pospiesznie stawiane domy, zamieniając je w bezkształtne zwały kamieni, płyt i belek. Tylko gigantyczna żelazna rura dawnego wodociągu, wsparta na skręconych spiralnie żelaznych żmijach, prosto i stanowczo przebijała się przez kupy gruzów. Nie mniej imponująco wyglądała kolosalna brama prowadząca do Starego Miasta. Składała się z ośmiu symbolicznych przejść. Ciężkie portale z kanciastymi dachami wspierały się na kwadratowych kolumnach, mierzących około piętnaście metrów. Ziemianie przeszli głównym wejściem, jakby wstępowali do innego świata. Występowała tutaj ta sama złowroga architektoniczna monumentalność, jak w Ogrodach Coama, tylko o wiele jawniej. Każda z ogromnych budowli miała za cel umniejszenie człowieka, by poczuł się jak nieistotny, ledwo zauważalny detal wielkiego mechanizmu, nie zastanawiając się nad tym i nie pragnąc zrozumienia.
Piętno śmierci jeszcze silniej uwidaczniało się w centrum, gdy widziało się wyschnięte stawy i kanały, uschłe drzewa parkowe i mosty śmiało i bezużytecznie rozpięte nad obumarłymi korytami rzek. Miarowe kroki Ziemian i szybki tupot znów wysuniętych łapek SDG odbijały się głuchym echem na kamiennych płytach ulic i placów.
Szerokie schody prowadziły do większych budowli, otoczonych kolumnami wciąż zachowującymi jaskrawe barwy. Wygięte rogi dachów hardo wznosiły się ku górze. Drzwi wejściowe w formie ogromnych, starodawnych dziurek od klucza, zdawało się, skrywały coś zakazanego. Kolumny, zamiast typowych kapiteli, wieńczył skomplikowane sploty wsporników. Na podstawach wyobrażono dźwigających ciężary ludzi w łańcuchach lub łuskowate żmijowe pierścienie.
Podróżnicy minęli kwartał wysokich budynków i zatrzymali się przed gigantyczną, sądząc z wyglądu bardzo starą wieżą. Część jej dwunastu gzymsów obruszyła się, odsłaniając wewnętrzną strukturę skomplikowanych przejść, czerniejących w zmurszałych ścianach. Ziemian owiało dziwne przeczucie tajemnicy. Sprzyjały temu dwie złowieszcze figury, wykonane z grubego, zbielałego od wapiennych zacieków, metalu, strzegące podejścia do baszty.
Odziane w dziwne stroje, stały na szeroko rozstawionych nogach, groźnie zaciskając pięści i wypinając piersi. Starannie wykonane oblicza wyrażały tępe okrucieństwo. W szerokich, mocno zaciśniętych ustach, w głębokich bruzdach, biegnących od płaskiego nosa do podbródka, w wytrzeszczonych pod krzywymi brwiami oczach odzwierciedlało się nieodparte pragnienie, by zabijać, dręczyć, deptać i poniżać. Wszelkie podłości, do jakich tylko zdolny jest człowiek, zostały oddane przez rzeźbiarzy w tych odpychających licach.
— Tu nawet pachnie niemiło — zauważyła Tiwisa, naruszając ciężkie milczenie. Przykucając, zaczęła oglądać tłuste plamy na płytach. — Krew! Całkiem świeża krew!
Tajemnicze milczenie starego grodu stawało się groźne. Kto mógł zostawić krwawe ślady na płytach placu? Zwierzęta czy ludzie?
Nagle gdzieś w oddali rozległy się dziwne dźwięki. Przybyszom wydało się, że przytłumione odległością dochodzą z okien wieży.
Jednakowo poruszeni, chcieli wejść do środka, lecz okazało się to niemożliwe. Dolną część baszty zawalały strzaskane stropy niższych kondygnacji, nie pozostawiając nawet najmniejszej szpary. Wyszli więc znowu na plac i nasłuchiwali. Krzyki rozlegały się teraz wyraźniej.
Echa, odbijające się od ścian budowli, nasilały się i zamierały. W końcu, od strony bramy, którą weszli, dały się słyszeć wyraźne ludzkie głosy. Tiwisie wydało się, że odróżnia poszczególne słowa języka Jan-Jah.
— Widzicie, są tu jednak mieszkańcy! — zawołała radośnie. Jej wypowiedź przerwało wycie tak rozpaczliwe, że cała trójka zadrżała. Krzyk słabł, dopóki nie zamarł, zagłuszony ludzkim gwarem.
Tiwisa rozejrzała się bezradnie. Jej wiedza o socjologii nisko zorganizowanych społeczeństw była zbyt ograniczona, by przewidzieć dalsze wypadki i obrać najlepszy sposób postępowania. Tor Lik w pierwszej chwili rzucił się w stronę, skąd dobiegało wycie, lecz po chwili zastanowienia, wrócił do towarzyszy. Gen Atal, nie tracąc czasu, włączył promiennik pola ochronnego SDG. Głosy zbliżały się z dwóch stron, od ulic wiodących na plac.
Wieżę okalał mur z szarego kamienia, z wąskim przejściem między dwoma słupami zwieńczonymi żelaznymi żmijami. Atal uznał za stosowne schronić się za nim.
Na górnym podeście schodów pojawił się tłum ludzi. Podnóże baszty zakrywało Ziemian przed oczami gawiedzi. Nikt nie zauważył podróżników, mogli więc przyjrzeć się nowo przybyłym. Byli to młodzi ludzie, bez wątpienia przynależący do grupy „kży”, niechlujni i obdarci, o tępych obliczach, jakby otumanieni narkotykami. Między nimi miotały się gwałtownie kobiety z nigdy nieczesanymi, zlepionymi kołtunami tłustych włosów.
Na przodzie tęgie chwaty wlokły dwoje sponiewieranych ludzi, kobietę i mężczyznę. Nagich, ubłoconych, spoconych i okrwawionych. Rozpuszczone długie włosy kobiety zakrywały twarz opuszczoną na pierś.
Od strony bramy rozległ się triumfalny ryk. Nowa chmara wrzeszczących, rozszalałych ludzi wybiegła na plac, widocznie służący za główne miejsce zebrań.
Tiwisa spojrzała na Tora z niemym pytaniem. Przyłożył palec do ust i wzruszył ramionami.
Z drugiej grupy wyłonił się człowiek obnażony do pasa, z włosami związanymi w kok. Podniósł prawą rękę i zawołał coś. W odpowiedzi rozległ się śmiech na schodach. Kobiety zawyły, przekrzykując siebie nawzajem. Straszliwy sens tego, co słyszeli, nie od razu dotarł do Ziemian.
— Złapaliśmy dwóch! Jednego zabiliśmy na miejscu. Drugiego dowlekliśmy do bramy. Zdechł tam, stając się karmą dla… — Podróżnicy nie zrozumieli ostatniego słowa.
— A my schwytaliśmy jeszcze dwoje z tej samej wyprawy! Mamy kobietę! Niezła jest! Lepsza od naszych. Dać?
— Dać! — ryknął półnagi z kokiem.
Wykręcili ręce niewolnicy, aż wygięła się z bólu. Jeden z osiłków zepchnął ją ze schodów, aż się potoczyła ku posągom. Półnagi podbiegł do ogłuszonej upadkiem ofiary i powlókł ją za włosy na pryzmę piachu pod wieżą. W tym momencie drugi jeniec wyrwał się dręczycielom, lecz zaraz pochwycił go osobnik w rozpiętej kurtce, który miał na brudnej piersi wytatuowanego lecącego ptaka. Jeniec we wściekłej rozpaczy, dziko skowycząc, uczepił się uszu prześladowcy. Obaj potoczyli się po schodach. Pojmany za każdym razem, gdy tylko był na wierzchu, uderzał głową dręczyciela o schodki. Wytatuowany znieruchomiał na dole. Tłuszcza rzuciła się z wrzaskiem w dół. Jeniec zdążył dogonić półnagiego, wlokącego kobietę. Ten obalił go celnym uderzeniem, ale nie zatrzymał. Schwyciwszy gnębiciela za nogi, jeniec wpił się zębami w kostkę, przewracając tamtego na ziemię.
Spieszący z pomocą oderwali jeńca od przewróconego i rozciągnęli twarzą do ziemi na płytach pod posągiem. Półnagi poderwał się, szczerząc rzadkie uzębienie w szerokich ustach. W tym grymasie nie było gniewu, tylko szyderczy triumf, upojenie władzą nad pokonanym.
Gen Atal oderwał się od ściany, lecz zanim zrobił drugi krok, półnagi wydobył zza pasa kindżał z ostrzem zębatym jak grot harpuna i wbił go po rękojeść w plecy jeńca.
Trójka Ziemian, klnąc siebie w duchu za opieszałość, wybiegła na plac. Wściekły ryk wyrwał się z setki gardeł, lecz tłum zaraz ucichł, widząc niecodzienny wygląd intruzów. Tiwisa pochyliła się nad skurczonym ciałem i obejrzała kindżał. Pokryty był stalowymi płytkami, sprężyście odstającymi od klingi, co upodabniało go do długiej, łuskowatej szyszki. Takie ostrze można było wyjąć tylko wyrywając wnętrzności. Kobieta nacisnęła dwa miejsca na jego szyi i życie męczennika skończyło się.
Kobieta, nie mogąc wstać o własnych siłach, podczołgała się do Ziemian, wyciągając błagalnie ręce. Półnagi przywódca doskoczył do niej, lecz zaraz zachwiał się i padł, uderzając głucho głową o kamień. Tor Lik, który zwalił go z nóg falą z pistoletu na naboje usypiające, rzucił się ku kobiecie, by ją podnieść. Z tłumu wyleciał ciśnięty nóż i utkwił między łopatkami nieszczęsnej, kładąc ją trupem na miejscu. Drugie ostrze uderzyło w skafander Tora i upadło na ziemię, trzecie świsnęło koło policzka Tiwisy. Gen Atal, polegający jak zwykle na technice, włączył ochronę swojego SDG, który nastawił wcześniej zapobiegliwie na pełną gotowość.
W ryku tłumów i brzęku noży, odpadających od niewidzialnej osłony, Ziemianie schronili się w wejściu przez mur. Do napastników nie od razu dotarło, że mają do czynienia z nieznaną mocą. Wycofali się w końcu na plac i zaczęli naradzać.
Rozejrzawszy się, podróżnicy zdali sobie sprawę, że znaleźli się w ogrodzonym wysokim murem dawnym parku. Szczątki rozsypujących się pni zalegały między kamiennymi słupami z napisami, płytami i posągami. Było to cmentarzysko z pradawnych czasów, kiedy chowano ludzi obok największych świątyń. Cmentarny mur nie wytrzymałby długo oblężenia, toteż Gen Atal wybrał miejsce do ustawienia pola ochronnego w pobliżu wejścia. Postawił dwa SDG na „osiowych” kątach kwadratu, okonturowanego słupkami z niebieskiej ceramiki. W ten sposób wyznaczył dla napastników widoczną granicę zakazanej strefy. Kolejny atak uświadomi im daremność wysiłków, a wtedy będzie można wyłączyć pole. Inżyniera obrony martwił jednak stan baterii. Nie spodziewając się podobnych przygód, zużytkowali mnóstwo energii na szybką jazdę…
Tor Lik uruchomił peryskop SDG, będący jednocześnie anteną. Zbliżała się godzina, gdy „Ciemny Płomień” miał uruchomić komunikacyjne „lustro” nad grodem Kin-Nan-Te. Wędrowcy wezwą wówczas samolot i omówią to, co się wydarzyło.
Indykator łączności zapłonął niebieskim światełkiem. Zdecydowali, aby oszczędzić energię, prowadzić rozmowę bez obrazu, z wyłączoną TWF.
Wstrząśnięta Tiwisa błądziła między grobami, wciąż nie mogąc się uspokoić i winiąc się za spóźnioną pomoc ofiarom.
Tor Lik podszedł i chciał ją objąć, ale żachnęła się, cofając.
— Kim są te istoty? Wyglądają jak ludzie i zarazem nie są ludźmi. Skąd się tutaj wzięli? — padały zadawane udręczonym głosem pytania.
— Zapewne to właśnie owo niebezpieczeństwo, przed którym ostrzegali nas tormansjańscy dostojnicy — orzekł Gen z przekonaniem. — Naturalnie wstydzili się wyznać, że na planecie Jan-Jah egzystują takie rodzaje, bo trudno to nazwać społecznością, dzikich band, jakby przeniesionych prosto z Ciemnych Wieków Ziemi!
— Niebezpieczeństwo znacznie poważniejsze, niż lamie w Morzu Lustrzanym, czy leśni pożeracze czaszek — zgodził się Tor Lik.
— Zbyt późno, niestety, przypomniałem sobie jeden z wykładów Faj Rodis — stwierdził inżynier obrony, ciężko wzdychając — o potwornym okrucieństwie, przenikającym psychikę dawnych ras, które prowadziło do wniosku o różnych poziomach inferna u różnych ludów w tym samym czasie. Z upokorzenia przed panami życia w jakiejkolwiek formie: zwierza, boga lub władcy, wynika potrzeba znęcania się nad innymi, podległymi władzy podobnych nieludzi.
— Myślę, że nie o to tu chodzi! — podjął wzburzony Tor Lik. — Tormansjańskie społeczeństwo, tak jak inne, tworzyło swoje zasady moralne poprzez doświadczenia w surowej szkole życia. Podlegali wszechogarniającej eksploatacji, która wywołała kompletną amoralność, tej zaś nie mogą ogarnąć żadne prawa ani brutalność „liliowych”.
— Muszę z nimi porozmawiać! Wyłącz pole, Genie! — stwierdziła Tiwisa, kierując się do wyjścia.
Pojawienie się Tiwisy wywołało okrzyki tłumu zalewającego plac. Kobieta uniosła dłonie, dając do zrozumienia, że chce porozmawiać. Z dwóch stron podeszli niewątpliwi prowodyrzy, półnagi z kokiem i wytatuowany, wraz z towarzyszącymi im niewiastami, podobnymi do siebie jak siostry, które szły kołysząc chudymi biodrami.
— Kim jesteście? — spytała Tiwisa w mowie Jan-Jah.
— A wy kim? — odpowiedział pytaniem wytatuowany. Mówił w „niskim”, prymitywnym dialekcie z jego niewyraźną wymową, połykaniem spółgłosek i ostrym podnoszeniem tonu na końcu zdań.
— Waszymi gośćmi z Ziemi!
Najbliżej stojąca czwórka zachichotała, wytykając Tiwisę palcami. Po chwili cały tłum zanosił się od śmiechu.
— Z czego się śmiejecie?
— Nasi goście! — zaryczał półnagi, kładąc nacisk na pierwsze słowo. — Niedługo będziesz nasza… — Zrobił gest nie pozostawiający wątpliwości na temat dalszego losu Tiwisy.
Nie speszyło to ziemskiej kobiety, która odpowiedziała bez lęku:
— Czy nie rozumiecie, że wpadacie w bezdenną przepaść, że nagromadzona w was złość obraca się przeciwko wam? Że staliście się zwykłymi katami i oprawcami?
Jedna z kobiet, zjeżona jak rozgniewana kocica, zbliżyła się do Tiwisy.
— Mścimy się, mścimy, mścimy! — zakrzyczała.
— Na kim?
— Na wszystkich. Na nich! Tych, co umierają jak bezmyślne bydlęta i tych, co wybłagują życie, służąc za chłystków u władców!
— Kto to jest chłystek?
— Nikczemny sługus, usprawiedliwiający swoją służalczość, ten, który okłamuje innych, płaszcząc się przed władcami, kto zdradza i zabija podstępem. Jak ja ich nienawidzę!
„Ta kobieta przeżyła ciężkie poniżenia i gwałty, doprowadzające ją na skraj obłędu” — pomyślała Tiwisa i zapytała cicho:
— Kto cię skrzywdził? Konkretnie?
Twarz kobiety wykrzywiła się wściekle.
— A! Ty jesteś taka czysta, piękna, wszystkowiedząca! Zabić ją, zabić wszystkich! Co tak stoicie, tchórze! — zawyła.
„Psychopatka!” stwierdziła w myślach Tiwisa. Przyjrzała się twarzom przybliżających się ludzi i przeraziła ją ich bezmyślność. W ich oczach przeglądała się dzika i ciemna, płaska jak deska, dusza niedorozwiniętego dziecka.
Cofnęła się w samą porę do przejścia. Gen Atal, przysłuchujący się rozmowie z palcem na przycisku, zamknął wejście. Odrzuceni prześladowcy potoczyli się po spękanych płytach.
Tiwisa chwyciła się za policzek, jak zawsze czyniła w chwilach rozczarowania i niepowodzenia.
— Co możemy więcej zrobić, Tyche? — zapytał Tor Lik, używając sekretnego imienia, jakie nadał jej podczas Prac Herkulesa.
— Gdyby tu wraz ze mną była Faj Rodis! — odparła z goryczą.
— Obawiam się, że nawet ona nie doszłaby z nimi do niczego dobrego. Gdyby nawet użyła swej mocy masowej hipnozy… Tak, zatrzymałaby ich, ale co dalej? My też ich powstrzymaliśmy, ale przecież nie potraktujemy ich promieniem laserowym, ratując nasze drogocenne życie!
— Oczywiście, że nie — odparła Tiwisa i zamilkła, wsłuchując się w gwar tłumu, dochodzący zza muru cmentarza.
— Może przydałyby się im narkotyki? — zasugerował Gen Atal. — Wiecie, jak szeroko były rozpowszechnione narkotyki w starożytności, zwłaszcza, kiedy chemia uczyniła je tańszymi i bardziej efektywnymi niż alkohol i tytoń?
— Nie sądzę, by mieli środki odurzające. Wystarczy spojrzeć, jak się ruszają. Istota problemu leży w czymś innym, w utracie człowieczeństwa. W dawnych czasach zdarzało się, że dzikie zwierzęta wychowywały ludzkie dzieci, porzucone na pastwę losu. Znane są nam dzieci-wilki, dzieci-pawiany, a nawet chłopiec-antylopa. Oczywiście przeżyć mogły tylko osobniki mające żelazne zdrowie i zdolności przystosowawcze. Mimo tego nie stali się ludźmi. Dzieci-wilki utraciły nawet umiejętność chodzenia na tylnych nogach. Oto, co dzieje się z człowiekiem, kiedy instynkty i podstawowe potrzeby cielesne nie są zdyscyplinowane w drodze wychowania.
— Nic dziwnego — powiedział Tor Lik. — Wiadomo od dawna, że ludzki mózg rozwija się tylko w odpowiednim środowisku. Pierwsze lata w życiu dziecka mają znacznie większe znaczenie, niż wcześniej sądzono, ale…
— Ale to społeczeństwo, a nie stado stworzyło człowieka — podchwyciła Tiwisa. — Człowiek był zwierzęciem społecznym, ale nie stadnym. Stado, czyli tłuszcza, nie potrafi gromadzić ani zachować informacji. To zbrodnia zamykać usta ludziom nauki i prawdy. Ohydne kłamstwa doprowadziły człowieka do kompletnej degradacji. Ludzie kierowani wyłącznie prymitywnymi instynktami zbijają się w stado, którego główną rozrywką jest sadystyczna satysfakcja. Nie da się przestroić ich psychiki, budząc w nich ludzkie uczucia, tak jak u dzieci-wilków. Trzeba wymyślić inne metody… Nadal żałuję, że nie ma tu z nami Rodis.
— Co szkodzi ją tutaj wezwać? — spytał Tor Lik.
— Afi, naprawdę się nie domyśliłeś, że Rodis została w pałacu władców jako zakładniczka? — zripostował Gen Atal. — Będzie w nim przebywać, dopóki wszyscy nie wrócimy na „Ciemny Płomień”.
— Patrzcie, przedostali się przez mur! — krzyknęła Tiwisa.
Osaczający domyślili się, że pole ochronne zamyka tylko wejście i przeszli przez mur. Wkrótce wrzeszcząca gromada biegła przez cmentarz, cisnąc się i przepychając w przerwach między monumentami. Granica niebieskich słupków odrzuciła ich w tył. Zadziałały dwa ustawione skrajnie SDG. Gen Atal nastawił minimalne napięcie pola ochronnego, przepuszczające światło i broń palną, której napastnicy nie posiadali.
Ziemianie nie potrafili wyobrazić sobie, że człowiek może dojść do takiego stanu zbydlęcenia. Rozwścieczeni porażką, mieszkańcy Kin-Nan-Te miotali przekleństwa, wykrzywiali się, pluli, obnażali wstydliwe według nich części ciała, a nawet moczyli się i wypróżniali.
Niski, podobny do dalekiego grzmotu, sygnał gwiazdolotu przyniósł ogromną ulgę. Niebieskie światełko SDG zmieniło się na żółte. „Ciemny Płomień” nawiązał łączność. Tor Lik wyłączył pole u wrót, gdzie stał na straży Gen i trzeci SDG rozpoczął transmisję. Gryf Rift zapytał:
— Jak długo wytrzyma kolista ochrona?
— Wszystko zależy od tego, jak często nas będą szturmować — odparł Tor.
— Zakładając najgorsze.
— Najwyżej osiem godzin.
Gryf sprawdził coś na mapie Tormansa.
— Nasz dyskolot przeleci siedem tysięcy kilometrów w pięć godzin. Rakieta szybkobieżna dotarłaby za godzinę, lecz przy niedostatecznej znajomości fizyki planety nie możemy nacelować jej odpowiednio dokładnie. Może wydostaniecie się z miasta?
— Nie możemy uczynić tego bez ofiar w ludziach.
— Słusznie, Torze. Dlatego nie należy także posyłać dysku. Niech załatwią to sami Tormansjanie. Ich samoloty dotrą do Kin-Nan-Te też w ciągu pięciu, sześciu godzin. Połączę się teraz z Rodis. Podłączam TWF i maszynę myślącą. Otwórzcie wideo-kanał do zdjęć. I trzymajcie się!
Tor Lik prędko przekazał kolistą panoramę i przerwał połączenie. W samą porę! Gen Atal dał znak zagrożenia i trzeci SDG ponownie zagrodził wejście.
Czas uciekał, a tłuszcza jak poprzednio z tępym uporem szalała na granicy niebieskich słupków. Irytowało Gena, że nie wpadł na to, by wziąć z gwiazdolotu baterii oddziaływania psychicznego, skonstruowanych na wypadek napaści ze strony zwierząt. Rozpędziłyby zdziczałych Tormansjan, wyzwalając w nich pierwotny lęk. To urządzenie przydałoby się tutaj jak nigdy przedtem, ale teraz pozostawało tylko czekać. Myśl o unicestwieniu bandy dzikusów nawet nie powstała w głowach Ziemian.
Tymczasem w Ogrodach Coama Faj Rodis wyjaśniła inżynierowi Taelowi, co się stało i prosiła go, by jak najprędzej wysłał samoloty na ratunek.
— Lotami, z powodu braku paliwa, rozporządza Rada Czterech.
— Niech więc pan zamelduje o tym Radzie, a najlepiej najwyższemu władcy.
Tael nie ruszył się z miejsca.
— Chyba rozumie pan, że nie mamy za dużo czasu! — zawołała zdziwiona Rodis. — Na co pan czeka?
— Niełatwo dotrzeć do władcy — odrzekł ochryple Tael. — Będzie szybciej, gdy pani to zrobi…
— Trzeba było tak mówić od razu! — rzekła Faj i ruszyła do pokojów przewodniczącego Rady Czterech.
Na szczęście Czojo Czagas nigdzie tego dnia nie wyjeżdżał. Pół godziny później wprowadzono Rodis do zielonej komnaty, która była stałym miejscem jej spotkań z władcą Tormansa.
— Przewidywałem podobną możliwość — powiedział Czojo Czagas, spojrzawszy na zdjęcie przesłane z gwiazdolotu. — Dlatego miejscowi urzędnicy odwodzili waszych badaczy od tej ryzykownej podróży.
— Ale nie uprzedzili ich, jaki jest stopień ryzyka!
— Każdy zarządca strefy wstydzi się, a raczej boi mówić o tych nieludziach. Zwą ich „profanami dwóch darów”.
— Dwóch darów?
— No oczywiście: długiego życia i lekkiej śmierci. Odrzucają jedno i drugie, dlatego powinni być unicestwieni. Państwo nie może tolerować samowoli. Ukrywają się w opuszczonych miastach, a niedostatek transportu utrudnia walkę z nimi i tak stają się hańbą dla każdego lokalnego zarządcy.
— Zbyt długo zwlekamy — powiedziała Rodis — a każda stracona minuta może się okazać zgubna dla naszych towarzyszy. Choć są należycie chronieni, pojemność baterii jest ograniczona.
Wąskie, nieprzeniknione oczy Czojo Czagasa przeszywały Rodis wzrokiem.
— Wasze dziewięcionogi mają zabójczą moc. Pamiętam, jak rozwaliły drzwi w tym pałacu — rzekł z jadowitym uśmiechem.
— Oczywiście, każdy SDG ma promień tnący, infradźwięk do usunięcia przeszkody, a także skupione wyładowanie… ale nie rozumiem pana!
— Taka inteligentna kobieta, a nie rozumie, że zamiast tracić energię na pole ochronne, lepiej zniszczyć nędzników.
— Oni tego nie zrobią!
— Nawet jeśli im pani rozkaże?
— Nie mogę wydać tak niemoralnego rozkazu. A nawet, gdybym spróbowała i tak go nikt nie wykona. To jedna z głównych zasad naszego społeczeństwa.
— Niepojęte! Jak może funkcjonować społeczeństwo na tak chwiejnych podstawach?
— Wyjaśnię to panu później, a teraz proszę nie tracić czasu i wydać rozkaz! Możemy wysłać własny dyskolot, ale nie doleci szybciej, niż wasze samoloty ratunkowe i przede wszystkim nie wiemy, jak postępować z taką dziką watahą zgodnie z waszym prawem. Czego używacie w podobnych sytuacjach? Uspokajającej muzyki czy GCR, Gazu Chwilowej Radości?
— Gaz Radości! — powtórzył Czojo Czagas ze szczególną intonacją. — Niech i tak będzie. Na ile godzin waszym ludziom starczy energii? Czy nie należałoby podesłać im z waszego statku rakiety z dodatkowymi bateriami?
Rodis spojrzała na bransoletę, na której zapisany był moment otrzymania sygnału alarmowego z miasta Kin-Nan-Te.
— Wystarczy im zapasu energii na siedem godzin. Nie da się odpowiednio nakierować rakiety bez dokładnych współrzędnych. Moglibyśmy zabić przy tym swoich towarzyszy. Plac, na którym są osaczeni, jest trochę za mały.
Czojo Czagas wstał.
— Widzę, jak bardzo się pani o nich martwi. W sumie nie jesteście tacy beznamiętni, jak chcieliście się wydawać nam, mieszkańcom Jan-Jah! — Przekręcił niewielki dysk na blacie stołu i poszedł do sąsiedniego pokoju. — Wracam za minutę!
Czekał tam na niego chudy „żmijowaty” z zapadłymi oczami i szeroko rozciągniętymi żabimi ustami o wąskich wargach.
— Poślij dwa samoloty z rezerw straży do Kin-Nan-Te na ratunek naszym gościom z Ziemi — zaczął władca, patrząc z góry na pochylonego kornie funkcjonariusza. — Ich ochrona wystarczy na siedem godzin — podjął po chwili — a to oznacza, że za siedem i pół godziny będzie już za późno. Rozumiesz? Za siedem i pół godziny!
— Zrozumiałem, o wielki! — odrzekł tamten, podnosząc na władcę wzrok pełen oddania.
— „Profani” mają być wybici do nogi. Tym razem bez żadnych przesłuchań i tortur. Po prostu zniszczeni!
„Żmijowaty” skłonił się jeszcze niżej i wyszedł. Czojo Czagas wrócił do zielonego pokoju, mówiąc sobie w duchu: „Zobaczymy, czy faktycznie są tak dziecinnie naiwni, jak twierdzi owa Kirke. Niech to będzie swego rodzaju eksperyment”.
— Rozkaz wydany i już się wypełnia!
Faj Rodis podziękowała mu spojrzeniem i niespodziewanie najeżyła się.
— O jakim eksperymencie pan myśli?
— Sam chciałbym zadać pani parę pytań — odparł pospiesznie Czojo. — Czy po tej nauczce odważy się pani udać w odległe rojony planety?
— Nie. Ta wycieczka została podjęta wyłącznie ze względu na chęć naszych badaczy ujrzenia pierwotnej przyrody Jan-Jah.
— No to ją zobaczyli!
— Zagrożenie nie pochodzi od natury. „Profani” są produktem społeczeństwa opartego na wyzysku i nierówności.
— O jakiej równości pani mówi?
— Jedynej! Równości jednakowych możliwości.
— Niemożliwe. Ludzie są bardzo różni, mają więc także różne możliwości.
— Pomimo wielkiej różnorodności istnieje równość oddania wspólnej sprawie.
— Wymysł! Nie każdy człowiek zasługuje na życie, kiedy naturalne zasoby planety zostały do cna wyczerpane. Ludzie mają wielkie potrzeby, ale skoro brak im zdolności, w czym lepsi są od robactwa?
— Uważa pan za godnych życia tylko tych, którzy mają wybitne zdolności? Są też jednak na tym świecie prości, dobrzy i pracowici robotnicy!
— Jak odróżnić dobrych od złych? — odparł władca z pogardliwym uśmiechem.
— Ależ to bardzo proste! Nawet w starożytnych czasach umiano rozpoznać ludzi. To niemożliwe, aby nie były wam znane takie odwieczne pojęcia, jak sympatia, urok osobisty czy wpływ osobowości?
— A jaki ja jestem według pani? — spytał Czagas.
— Mądry. Ma pan wybitne zdolności, ale jest pan też bardzo niebezpieczny, będąc złym człowiekiem.
— Jak pani do tego doszła?
— Dobrze pan siebie zna i stąd bierze się pańska podejrzliwość, mania wielkości i konieczność deptania ludzi lepszych od pana. Chce pan rządzić wszystkim na tej planecie i choć irracjonalność takiego pragnienia jest oczywista, jest silniejsze od pana. Unika pan kontaktu z innymi światami, bo nie może pan nimi zawładnąć. W dodatku mogą się tam znaleźć ludzie znacznie lepsi i wyżej stojący od pana!
— Czytelniczka myśli! — Czojo Czagas starał się ukryć swoje uczucia pod zwykłą maską pogardliwej wyższości. — Od pewnego czasu… Od pewnego czasu mam też ochotę zawładnąć tym, czego nie ma, czego nie było dotychczas na mojej planecie.
Szybko się odwrócił i wyszedł z pokoju.
Tiwisa wybudziła się z autohipnozy. Za jej pomocą Ziemianie kolejno uwalniali się od obrazu szalejącego tłumu, bo oglądanie tego było ponad ich siły.
„Mściciele” dysponowali niespożytą siłą psychopatów. Widok trojga Ziemian, siedzących obojętnie i nieruchomo z podwiniętymi nogami na kamiennej płycie, doprowadzał tłuszczę do szału.
„Może należało stworzyć zasłonę, żeby trochę się uspokoili” — pomyślała Tiwisa. Minęło prawie pięć godzin od rozmowy z gwiazdolotem. Tiwisa nie wątpiła, że pomoc przyjdzie na czas, lecz ostatnie godziny biernego czekania dłużyły się niepomiernie. Każda upływająca minuta na jawie nasilała trwogę. Większość ludzi Epoki Podanych Rąk posiadała zdolność przewidywania przyszłości. Niegdyś ludzie nie pojmowali, że wnikliwe postrzeganie wzajemnych powiązań zachodzących wydarzeń i związana z nim możliwość spojrzenia w przyszłość, nie ma w sobie niczego nadnaturalnego i zasadniczo przypomina rachunek matematyczny. Zanim pojawiła się teoria przewidywania, prorokować przyszłość mogli wyłącznie ludzi obdarzeni zmysłem trafnego powiązania zaistniałych faktów i wizjonerstwa. Innym zdawało się, że posiadają szczególny dar jasnowidzenia.
Obecnie trening psychiczny pozwalał każdemu władać owym „darem”, oczywiście w różnym stopniu. Kobiety od wieków były pod tym względem zdolniejsze od mężczyzn.
Tiwiza wsłuchiwała się w swoje odczucia, które wyraźnie zapowiadały tragiczny bilans wydarzeń. Nieuchronna śmierć wisiała nad nimi jak owa kolosalna pagoda. Rozpaczliwie pragnąc oddalić złe przeczucia, siadła przy głowie głęboko uśpionego Tora i wpatrywała ze smutkiem w mądre i dobre, a zarazem dziecięco niewinne oblicze. Wrażenie bezwyjściowości potęgowało się, a wraz z nim czułość i dziwne poczucie winy, jakby była winna temu, że nie zdołała ochronić ukochanego.
Astrofizyk wyczuł jej spojrzenie na sobie, wstał i obudził Gena Atala. Mężczyźni przede wszystkim obserwowali SDG.
— Minimalne zużycie nastawione jest prawidłowo — powiedział cicho Tor Lik — ale zapas jest bardzo mały…
— Dwa ogniwa z dwudziestu siedmiu i to tylko dzięki rezonansowemu doładowaniu — potwierdził Gen, siedzący w kucki przy SDG.
— W moim zostały trzy…
— Jeśli samoloty nie przyjdą na czas, wezwiemy „Ciemny Płomień”.
Zaniepokojony Gryf Rift poinformował ich, że Faj Rodis była u najwyższego władcy. Rozkaz wydano przy niej. Pomoc powinna dotrzeć w najbliższych minutach. Gryf prosił, by nie wyłączać kanału, dopóki nie zasięgnie informacji.
Minęło kolejne pół godziny… Czterdzieści minut. Samoloty nie pojawiły się nad Kin-Nan-Te. Wieczorny cień ogromnej pagody okrył cały cmentarz. Nawet „mściciele” trochę się uspokoili. Rozsiedli się, obejmując kolana rękami, w alejkach i na mogiłach, i stamtąd obserwowali Ziemian. Czy zauważyli, że pole ochronne, osłaniające podróżników cienką mgiełką, robi się coraz bardziej przejrzyste? Od czasu do czasu ktoś ciskał nożem, jakby próbując mocy ściany osłonowej. Nóż odbijał się i upadał z brzękiem na kamienie, po czym reszta się uspokajała.
Głos Gryfa Rifta, przemawiającego po ziemsku, wdarł się w ciszę cmentarną, wywołując w odpowiedzi gwar tłuszczy.
— Uwaga, Tiwiso, Genie, Torze! Rodis rozmawiała znowu przed chwilą z Czojo Czagasem. Samoloty przebijają się przez burzę, szalejącą na równinie Men-Zin. Przybędą z opóźnieniem. Oszczędzajcie baterie na ile to tylko możliwe, informujcie o sytuacji w każdej chwili, czekam przy pulpicie!
„Nagła burza tu, w najspokojniejszej klimatycznie szerokości Tormansa? I czemu stało się to wiadome dopiero teraz, kiedy w indykatorach baterii pali się ostatnie ogniwo?” Tor Lik z ponurą miną otworzył tylny luk SDG, lecz nim wyjął z niego sondę atmosferyczną, Gen Atal podał mu swoją.
Tor kiwnął milcząco głową. Coraz trudniej było rozmawiać. Słabnące pole ochronne nie zagłuszało już wrzasków gawiedzi. Błyszczący cylinder wzlatujący w niebo sprawił, że „mściciele” znowu ucichli. Wystarczyły dwie minuty, by przekonać się, że atmosfera jest zupełnie stabilna na wielu kilometrach kwadratowych między Kin-Nan-Te a równikiem, a co więcej, w promieniu godziny lotu nie ma żadnych samolotów.
— Czojo Czagas kłamie. Do czego potrzebna im nasza śmierć? — zawołała Tiwisa.
Mężczyźni nie odpowiedzieli. Gen Atal wezwał „Ciemny Płomień”.
— Podnoszę gwiazdolot do startu! Trzymajcie się, zmniejszając pole — rzekł zwięźle Gryf Rift.
Gen Atal prędko policzył w myślach: wzlot z miejsca postoju trzy godziny, lądowanie — dodatkowa godzina. Nie! Za późno!
— Przebijcie się poza miasto, rozpędzając tłum ultradźwiękiem! — krzyknął komandor.
— Bez sensu. Daleko nie ujdziemy. Zbyt długo czekaliśmy na samoloty, wierząc Czagasowi, inaczej zabarykadowalibyśmy się w jakimś budynku — rzekł ze skruchą inżynier obrony. — Zostało nam tylko jedno wyjście. Bardzo niebezpieczne… Powiadom wszystkich, Gryfie, na wszelki wypadek pożegnajmy się już teraz. Jak najszybciej. — Gen Atal pospiesznie przerwał transmisję.
Tiwisa, obejmując przyjaciół, z bezgraniczną czułością zwróciła się do Tora:
— Zawsze było mi z tobą cudownie, Afi i tak będzie do końca. Nie boję się, tylko mi smutno, że stanie się to tutaj i to jest właśnie… okropne. Mam przy sobie kryształ ze Strażą w ciemności…
Podniosła melodia jej ulubionej symfonii zadźwięczała z przezroczystego wielokąta trwożnym oczekiwaniem nieznanego.
Tiwisa wstała i poszła powoli kamienną alejką, prześlizgując się wzrokiem po otaczających ją ruinach. Jej myśli biegły swoim torem, jasne, lecz pełne wielkiego żalu, wtajemniczające ją w niezliczone sny martwych, którzy przeszli już swoja drogę na utraconej Ziemi i tutaj na obcej planecie, tłukących się bezradnie o ściany inferna.
Cmentarz, jak dawniej na Ziemi, przeznaczony był dla uprzywilejowanych nieboszczyków, zasługujących na pochówek w centrum miasta, u wejścia pradawnej świątyni. Ciężkie płyty nagrobne ozdobione były wytwornymi hieroglifami, błyskającymi pozłotką.
Tiwisa patrzyła na pomniki pięknych kobiet ze smutno spuszczonymi głowami i mężczyzn w ostatnim porywie przedśmiertnej walki; ptaków rozkładających wielkie skrzydła, niezdolne już do lotu; klęczących dzieci, obejmujących głaz, którym przywalono grób rodziców.
Człowiek, przybywając na nową planetę, starł z jej oblicza ukształtowane wcześniej życie, pozostawiając jedynie żałosne urywki niegdyś harmonijnej symfonii. Pobudował owe miasta i świątynie, pyszniąc się dokonaniami, stawiając pomniki tym, którzy odnosili sukcesy w ujarzmianiu przyrody lub upoili się iluzją władzy i chwały. Poddanie się bezrozumnym instynktom, niezrozumienie, że nie można łamać praw natury, lecz należy podporządkować im swoje drogi, doprowadziło do potwornego przeludnienia. Przez całą planetę przeszła fala śmierci obumierającej przyrody. Rezultatem tego są opuszczone miasta i zapomniane cmentarze… A dziś ostatki przedstawicieli ziemskiej cywilizacji obrócą się w popiół wśród bezimiennych mogił, pozostałości bezużytecznych egzystencji.
„Bezużyteczna i bezsensowna?” Tiwisa zadrżała. Nigdy nie przyszło jej do głowy na Ziemi, że egzystencja upływająca w głębi wszechświata, wypełniona radością pomagania innym, kontemplowaniem piękna, poznawaniem nowego i własnej mocy, może kazać się pozbawiona sensu. Ale tutaj!..
Wyobraziła sobie wyraźnie miliardy jasnych dziecięcych oczu, patrzących na świat, niewiedzących nic o przepełniających go warstwach zła i bólu; niezliczonych kobiet, z miłością i nadzieją oczekujących szczęścia i kłoniących się jak trawa pod wichurą śmierci; mężczyzn, których zaufanie i godność zostały skażone hipokryzją władzy; zwierząt, rozdymających nozdrza i rozglądających się bystro, z wytężoną czujnością, by uchronić swoje życia, ulotne jak iskierki. Po co? W imię czego to wszystko? Tu, w otoczce śmierci i odrażającej degradacji ludzkich umysłów, pytanie to nabierało szczególnej ostrości w poczuciu zagrożenia.
Okrutnie smutne przeczucie przytłoczyło Tiwisę, kiedy jej wzrok spoczął na posągu dziewczynki w narzutce. Nieustraszony wyraz twarzy, dumna postawa, rozpaczliwie splecione dłonie. Cała tragiczna siła nostalgii za przeszłością i upartej wiary w piękną przyszłość. Splot owych przeciwności tworzy prawdziwego człowieka.
Tor Lik i Gen Atal spieszyli się. Jeśli linka sondy atmosferycznej udźwignie ciężar człowieka, jest jeszcze możliwość wyrwania się z pułapki, w którą zostali zdradziecko zagnani.
Wpatrywali się w zawalone kondygnacje starej pagody, wyszukując punkty zaczepienia dla balonu ze spadochronem. Do góry wzleciał drugi cylinder i mignął niewielkim wybuchem, znikając w ciemnej niszy. Gen Atal pociągnął delikatnie za cienką linę, potem szarpnął silniej… Urządzenie trzymało się! Opasawszy się liną, Gen Atal wspiął się po niemal niewidocznej nici na niedostępne wcześniej piętro wieży. Wyczyn ten wymagał ogromnej wytrzymałości i rozwiniętych mięśni, jakie posiadali tylko Ziemianie. Inżynier obrony wciągnął się powoli w górę i do przodu.
Tor i Tiwisa stali obok SDG, gotowi ratować kolegę w wypadku zerwania się liny. Mężczyzna poczuł na ramieniu dotyk ukochanej. Wydawała się spokojna, lecz w istocie była naprężona jak sprężyna przed ostatnim wysiłkiem.
Gen uczepił się krawędzi obruszonego gzymsu, osypując odłamki gruzu. Podciągnął się znów, oparł kolanem i rozpaczliwym rzutem przedostał się do niszy. Parę sekund później, umocniwszy linę, pojawił się wyprostowany w ciemnej wnęce. Gromada zawyła dziko, rzucając się na barierę. Ziemianie cofnęli się do ostatniego SDG. Tiwisa chwyciła linę, podczas gdy symfonia Straż w ciemności zamarła na długiej, przeciągłej nucie. Atal dojrzał z góry, że „mściciele” przebili się przez granicę niebieskich słupków.
— Szybko, Tor, zatrzymaj ich ultradźwiękiem, ma samosterujący się napęd — zawołał. — Baterie gasną! Bądź ostrożny!
Tiwisa i Tor spojrzeli w górę na zrujnowaną wieżę, zasłaniającą czyste zachodnie niebo.
— Niech będzie! — zgodziła się Tiwisa. — Trzymaj mnie mocniej, Afi!
Tor Lik skierował na tłum wylot tuby. Dwa SDG przy słupkach jakby westchnęły i w tym momencie bariera ochronna zgasła zupełnie. „Mściciele” rzucili się z niesamowitym wrzaskiem na parę objętych Ziemian. Niski, nieopisanie groźny ryk ultradźwięku zatrzymał, powalił i roztrącił przednie rzędy, lecz napierały kolejne, depcząc tych, co upadli. Tor włączył maksymalną siłę napędu. Posągi pospadały z cokołów, prześladowcy odpełzli do tyłu, lecz nie zdołali uciec. Monstrualna pagoda zakołysała się i runęła, grzebiąc pod gruzami Ziemian, napastników i stare grobowce.