Wir Norin rozstał się z Sju-Te na skrzyżowaniu ulic, z których jedna prowadziła do niewielkiej wytwórni przyrządów pomiarowych, w której pracowało wielu przyjaciół Taela. Dziewczyna miała się spotkać z jednym z nich, by załatwić sobie pracę.
Wróciła do domu uskrzydlona — wszystko zgadzało się z jej marzeniami. Wkrótce jednak zgasła radość, ustępując miejsca zmartwieniu, gdy dowiedziała się, że czas pobytu Ziemian na Jan-Jah dobiega końca. Tylko dwoje z nich zostało w stolicy, reszta przebywała już w gwiazdolocie.
Norin tego wieczoru długo czekał, aż dziewczyna wyjdzie ze swego pokoju, ale nie zjawiała się. Nie pojmując jej nastroju, (intuicja psychiczna nie podpowiadała mu niczego złego), w końcu sam zastukał do jej drzwi.
Sju-Te siedziała przy stole z głową złożoną na wyciągniętych rękach. Na jego widok jej twarz nie przybrała jednak wyrazu poczucia winy, jaki miała zawsze, gdy uważała, że popełniła jakąś niezręczność lub przyznawała się do słabości. Rzeczywiście przypominała smutną ptaszynę, gitaukę. Poderwała się, zatroszczyła się, by usadowić wygodnie gościa, sama zaś siadła na położoną na podłodze poduszkę i długo bez słowa wpatrywała się w swego ziemskiego przyjaciela. Wir przejrzał jej uczucia: myślała o ich rychłej rozłące.
— Wkrótce twój gwiazdolot odleci? — spytała w końcu.
— Wkrótce. Chcesz polecieć z nami? — wyrwało mu się pytanie, jakiego nie powinien zadawać.
Na twarzy dziewczyny odbiła się ostra wewnętrzna walka, burząca spokojny smutek. Oczy wypełniły się łzami, oddech stał się przerywany. Po długim milczeniu odparła z trudem:
— Nie… Nie myśl, że jestem niewdzięczna, jak wiele z nas albo, że… cię nie kocham. — Jej smagłe policzki silniej pociemniały. — Zaraz wracam!
Zniknęła w ściennej szafie na odzież, która służyła jej za garderobę.
Wir Norin wpatrywał się w pstrokate wzory dywanu, rozmyślając o jej odmowie lotu na Ziemię. Naturalna mądrość, zawsze towarzysząca Sju-Te, powstrzymuje ją od tego kroku. Rozumie, że byłaby to ucieczka, że na Ziemi utraciłaby cel i sens życia, który właśnie się pojawił, że będzie tam się czuła bardzo obco.
Ledwie słyszalnie stuknęły drzwiczki szafy.
— Wir! — usłyszał jej szept, odwrócił się i zamarł.
Stała przed nim całkiem naga w czystym, szczerym porywie. Poruszające było połączenie kobiecej śmiałości z dziecięcą wstydliwością. Patrzyła na Wira błyszczącymi, smutnymi oczyma, jakby żałując, że nie może dać mu niczego więcej. Rozpuszczone, czarno-siwawe włosy opadały po obu stronach krągłej dziecięcej twarzyczki na szczuplutkie ramiona. Młoda Tormansjanka stała triumfalnie, zamknięta w sobie, jakby spełniała jakiś rytuał. Dotknąwszy złożonymi dłońmi serca, wyciągnęła je do astronawigatora.
Norin wiedział, że według kanonów Jan-Jah, oddawała mu to, co najdroższe i najważniejsze w życiu młodej „kży”. Nie mógł odrzucić takiej ofiary, najwyższego na Tormansie wyrazu miłości i oddania. I nie zamierzał odrzucać. Astronawigator objął Sju-Te, mocno przytulając do siebie.
Pozostało niewiele czasu do świtu. Wir siedział przy łóżku dziewczyny. Spała mocno, podłożywszy złożone dłonie pod policzkiem. Patrzył na spokojną, przepiękną twarz ukochanej. Miłość wyniosła ją ponad świat Jan-Jah i moc oraz czułość kochanka uczyniły niedostępną dla strachu, wstydu albo smutnej obawy, zrównując z ziemskimi siostrami. Skłonił ją, by doceniła swoją urodę i lepiej zrozumiała zmienność swej natury. A ona? Rozbudziła jego pamięć o najpiękniejszych dniach życia…
Przed oczami Norina przepływały nieprzerwanym korowodem, uchodząc w bezkresną dal, zapamiętane obrazy z Ziemi. Tajemnicza dolina w Karakorum, otoczona bastionami fioletowych skał, pokrytych śnieżnymi czapami. Tam, nad rzeką o barwie berylu, nieustannie szemrzącą na czarnych kamieniach, stał lekki, parujący w gorącym powietrzu, budynek stacji badawczej. Droga w dół wiodła płynnymi zakrętami wśród gęstwiny ogromnych himalajskich jodeł do osady naukowców, służącej nasłuchiwaniu sygnałów z najgłębszych sfer kosmosu. Astronawigator bardzo lubił wspominać lata spędzone na budowie nowego obserwatorium, na stepowym brazylijskim płaskowyżu, niskie przeloty nad wyżyną Llanos z ogromnymi stadami zebr, żyraf i białych nosorożców, przywiezionymi tutaj z Afryki; pierścieniowo sadzone lasy Afryki Południowej z niebieskim i srebrzystym listowiem; srebrnosine noce w śniegach Grenlandii; wstrząsane groźnymi podmuchami wiatru budynki jedenastego węzła astro-sieci na brzegu Oceanu Spokojnego.
Jeszcze jeden węzeł na Azorach, gdzie morze jest tak bezdennie przejrzyste w cichych dniach… Wycieczki dla relaksu do świętych dla każdego Ziemianina przybytków starożytnej Hellady, Indii i Rusi…
Żadnej troski o przyszłość, oprócz codziennego skupienia na powierzonej pracy, oprócz pragnienia, by stać się lepszym, silniejszym, odważniejszym i zdążyć zrobić jak najwięcej dla powszechnego użytku. Radosna duma z pomagania bez końca wszystkim i każdemu z osobna, niegdyś właściwa tylko kalifom z arabskich baśni, zapomniana w ERŚ, a obecnie dostępna każdemu. Nawyk, by opierać się pomocy innych i cieszyć się ich uwagą. Możliwość zwrócenia się do każdego człowieka, którego powstrzymywała jedynie silnie rozwinięta delikatność, rozmawiać z nim o wszystkim, prosić o udzielenie wszelkiej pomocy. Czuć wokół siebie krąg dobrych myśli i uczuć, poznać się wzajemnie, dzięki przenikliwemu współodczuwaniu. Pustelnie, gdzie można odpocząć od bezgranicznie różnorodnego świata, a także pragnienie, by dzielić się z innymi: radością, wiedzą, sztuką i mocą…
Pochylony nad śpiącą Sju-Te, Wir Norin doświadczył niezwykle silnego pragnienia, by również jego tormansjańska ukochana odwiedziła wszystkie wspaniałe miejsca na jego rodzinnej planecie.
Młode kobiety są w głębi duszy większymi nomadami niż mężczyźni, lepiej przystosowują się do zmiennych warunków, dlatego ciężej odczuwają ciasnotę inferna. Marzył o tym, by niezliczone rany, jakie odniosła tutaj ta młoda dusza, zaleczyły się na Ziemi bez śladu… i wiedział, że tak się nigdy nie stanie.
Sju-Te wyczuła jego spojrzenie i nierozbudzona jeszcze do końca z przyjemnego snu, długo leżała z zamkniętymi oczami. W końcu zapytała:
— Nie śpisz, ukochany? Odpocznij tu przy mnie. — Zaspany głos miał dziecinne brzmienie. — Miałam sen tak piękny, jak nigdy! Jakbyś odjechał ode mnie, nie na długo, do jakiegoś małego miasteczka. Wybrałam się powitać ciebie. To było nasze i nie nasze miasto. Ludzie, których spotykałam, emanowali dobrocią, gotowi pomóc mi ciebie szukać, proponowali odpoczynek, wskazywali drogę tam, gdzie mogłam zabłądzić. Szłam ulicą o dziwnej nazwie: ulica Miłości, po chodniku porośniętemu z obu stron świeżą i miękką trawą do rzeki pełnej wody i tam byłeś ty! — Sju-Te odnalazła dłoń Wira i przyłożyła ją sobie do policzka, ponownie zasypiając.
Wir nie śmiał się poruszyć, czują dziwną gulę narastającą w gardle. Jeśli sen, sprowadzony jego myślami, był dla niej nieziszczalnym marzeniem, to jakże mało miłości istniało w oceanie życia codziennego Tormansa, w którym przeżyje swój króciutki żywot ta istota tak czysta, jak przeniesiona z Ziemi! Od dawna dręcząca go myśl, stała się teraz nieznośna. Ujął powoli jej dłoń i zaczął okrywać pocałunkami krótko przycięte paznokietki z białymi kropkami. Tak samo, jak sploty sinych żyłek pod skórą, czy lekko zaczerwienione białka oczu były to ślady chorowitego dzieciństwa, złego odżywiania, trudnego życia matki. Sju-Te, nie budząc się, uśmiechnęła się, zaciskając mocno rzęsy. Zdumiewające, jak na tej nędznej glebie mogły wyrastać tak piękne kwiaty! Zrujnowana rodzina, odróżniająca człowieka od dzikiego zwierza, wyzwalająca w nim to, co najlepsze, nieustannie broniła go przed surową przyrodą. I bez rodziny, bez macierzyńskiej opieki, wyrastają takie osoby, jak Sju-Te! Czyż nie jest to dowodem słuszności Rodis, jej wiary w naturalną dobroć człowieka? Na Ziemi także nie ma już rodziny w dawnym pojęciu tego słowa, ale nie unicestwiliśmy jej, lecz rozszerzyliśmy na całe społeczeństwo…
Wir Norin wstał i rozejrzał się po zawieszonym kobiercami i portretami pokoju, przysłuchując się stukom i tupotom, jakie zaczęły dochodzić ze wszystkich stron budzącego się domu. Na ulicy zapiszczał jakiś pies, przejechała z hałasem ciężarówka.
Coraz większy ogarniał go smutek, odczucie znalezienia się w ślepej uliczce, z której on, bywały w świecie i wyszkolony psychicznie, nie umiał znaleźć wyjścia. Jego przywiązanie do malutkiej Sju-Te przeobraziło się w potężną miłość, wzbogaconą w czułość tak silną, o jaką siebie nie podejrzewał. Owo współczucie wyzwalało w wychowanym do dawania szczęścia innym Ziemianinie chęć samoofiary. Trzeba poradzić się Rodis! Gdzie ona jest?…
Faj Rodis spędziła tę noc na rozważaniu problemu „kży”. Gzer Bu-Jam przyszedł na drugie spotkanie w Świątyni Trzech Kroków z paroma kolegami. „Kży” rozpoczęli swą pierwszą wizytę od sporu o przewagę umiejętności i wolności postępowania nad „dży”. Faj zgasiła ich zapał, mówiąc, że to pozorna wolność. Pozwalają im tylko na to, co nie szkodzi prestiżowi ani ekonomii państwa i nie zagraża „żmijowatym”, odgrodzonym od życia ludu murami przywilejów.
— Zastanówcie się nad waszym pojęciem wolności, a wtedy zrozumiecie, że daje tylko prawo do niskich postępków. Wasz protest przeciw uciskowi uderza przede wszystkim w ludzi niewinnych, nieuczestniczących w tym procederze. Władcy nieustannie wmawiają wam, że muszą chronić naród. „Przed kim?” — może warto zapytać? Gdzie są ci rzekomi wrogowie? Majaki, za pomocą których zmuszają was do ofiar i wypaczają waszą psychikę, prowadząc was na manowce.
Gzer Bu-Jam długo milczał, potem długo opowiadał Faj o wielowiekowych prześladowaniach „kży”.
— Wszystko to — oznajmił — zostało wymazane z historii i zachowało się tylko w ustnych przekazach.
Rodis dowiedziała się o masowych otruciach, nasilających się z woli władców, gdy do wydobywania naturalnych zasobów planety nie potrzeba było aż tylu robotników. I odwrotnie, o przymusowym zapładnianiu kobiet w czasach, gdy odmawiały rodzenia dzieci, które czeka przedwczesna śmierć, a bezlitośni słudzy państwa, lekarze i biolodzy rozprowadzali pomiędzy nimi odpowiednie środki. O tragedii pięknych i zdrowych dziewcząt, zabranych jak jałówki i zamkniętych w specjalnych ośrodkach do rodzenia dzieci.
Próba pełnego zastąpienia ludzi automatami zakończyła się krachem i nastąpiła fala powrotna ciężkiej pracy fizycznej, skoro z punktu widzenia społeczeństwa kapitalistycznego ludzie byli znacznie tańsi od skomplikowanych robotów. Te miotania się ze skrajności w skrajność nazywano mądrą polityką władców i przedstawiano ustami uczonych jako pasmo sukcesów na drodze do szczęśliwego życia.
Rodis, jako historyk, dobrze znała prawo Ramgola stworzone dla kapitalistycznych formacji społecznych: „Im biedniejszy kraj albo planeta, tym większe nierówności przywilejów i izolacja poszczególnych warstw społeczeństwa”. Dostatek czyni ludzi bardziej szczodrymi i życzliwymi, kiedy jednak przyszłość nie zapewnia niczego, oprócz życia na niskim poziomie, nasila się powszechna zawiść.
Uczeni pomagali we wszystkim władcom: wynaleźć nową, straszliwą broń, trucizny, surogaty żywności i tworząc otumaniające lud rozrywki, zaciemniające prawdę sprytnymi sloganami. Stąd wzięły się u ludu nienawiść i brak zaufania do uczonych, pragnienie poniżania i bicia, a nie tylko zabijania sługusów reżimu. „Kży” nie rozumieją ich języka, wiele ich słów ma inne znaczenie niż u „dży”.
— Gdy chodzi o język, sami sobie jesteście winni — stwierdziła Rodis. — U nas, na Ziemi, były także czasy, gdy przy różnorodności języków i poziomów kultury te same słowa miały kompletnie inne znaczenia, nawet w obrębie jednej mowy w różnych klasach społecznych. A jednak udało się pokonać ten wielki problem, zamieniając ziemską ludzkość w jedną wielką rodzinę. Możecie obawiać się czegoś innego: im niższy poziom kultury, tym silniej skażona zostaje pragmatyczna użyteczność każdego słownego pojęcia, przybierająca drobne odcienie znaczeniowe w miejsce ogólnego rozumienia. Na przykład słowo „miłość” może u was oznaczać piękną, jak i podłą rzecz. Walczcie o jasność i czystość słów, a wtedy zawsze dogadacie się z „dży”.
— O czym się tu dogadywać? Ich prawda nie jest naszą!
— Doprawdy? Życiowa prawda tworzy się wraz z tysiącletnimi doświadczeniami narodu. Szybkie przemiany życia w rozwiniętej technicznie cywilizacji zamącają dążenie do prawdy, czyniąc ją chwiejną, jak niezrównoważone szalki wagi emocjonalnej. Nie udawało się znaleźć wspólnej dla wszystkich prawdy z pomocą nauki, ponieważ brakowało kryteriów do jej zdefiniowania. Owe kryteria, a raczej miarki, okazywały się w różnych okresach ważniejsze od samej prawdy. Wiedziano o tym na Ziemi już w dawnych wiekach, w starożytnej Helladzie, Indiach czy Chinach… — Rodis zamyśliła się na chwilkę, po czym podjęła: — Porywy ku zrozumieniu zdarzały się u szalonych proroków, którzy intuicyjnie pojmowali ważność miary. W Apokalipsie, zwanej też Objawieniem Jana, jednej z podstaw religii chrześcijańskiej, padają słowa: „I widziałem, a oto koń wrony, a ten, co na nim siedział, miał szalę w ręce swojej”. To marzenie o wspólnej mierze dla wszystkich ziściło się dzięki wynalezieniu elektronicznych maszyn cyfrowych. Umożliwiły właściwą ocenę stosunku smutku do radości i harmonijnego zrównoważenia uczuć z obowiązkami. Mamy ogromną organizację, zajmującą się tymi problemami: Akademię Smutku i Radości. Razem z wami powinni ustanowić właściwą miarę i znaleźć prawdę, o którą warto walczyć bez cienia lęku…
— Prawda to istota rzeczy, a kłamstwo rodzi się ze strachu. Nie upierajcie się jednak przy narzucaniu wszystkim jedynej prawdy, pamiętajcie o subiektywizmie. Człowiek zawsze chce uczynić ją obiektywną, królową wszystkich formuł, lecz każdemu jawi się ona w trochę innym świetle.
— Wychowanie w prawdzie nie powinno być obciążone abstrakcyjnymi formułkami. Przede wszystkim chodzi o rzeczywisty postęp na wszystkich poziomach życia. Kiedy odrzucicie złorzeczenie i obcowanie ze zdrajcami prawdy, nasycicie swój umysł dobrymi i czystymi myślami, a wówczas będziecie niepokonani w walce ze złem.
Tak oto Faj Rodis, krok po kroku, uparcie, ale bezstronnie, przeciągała nić porozumienia między „kży” a „dży”. Reszty dokonały liczne kontakty. Po raz pierwszy przedstawiciele obu grup spotkali się jak równy z równym w podziemiach Świątyni Czasu.
Tael był zdumiony żywością umysłów, zadziwiającą pojętnością i pełną otwartością na nowiny u tych, których przywykli uważać za tępą i bezmyślną grupę społeczeństwa. „Kży” przyswajali nowe idee nawet szybciej, niż wytrenowane, lecz bardziej skostniałe umysły „dży”.
— Dlaczego się nie garnęli do wiedzy, czemu ich rozwój dawno się zatrzymał? — pytał inżynier Rodis. — Okazuje się przecież, że są wcale nie gorsi od nas!
— Wasz największy błąd tkwi w samych pojęciach; „my” i „oni”. To są tacy sami ludzie, jak wy, sztucznie upośledzone przez wasze społeczeństwo i zmuszone żyć w warunkach twardej walki o byt. Krótkie życie powoduje rozwój tylko najbanalniejszych uczuć i dlatego „kży” zaniżają swój poziom pod ciężarem nieuporządkowanego życia. Tak samo w pierwotnych tropikalnych dżunglach żyjące tam przed tysiącami lat plemiona traciły wszystkie siły tylko na jedno: żeby przetrwać. Z pokolenia na pokolenie coraz bardziej wyrodniały, tracąc twórczą energię. Nawet potężne słonie ze stepów lub ogromne hipopotamy wielkich rzek karlały w lasach, zamieniając się w podrzędne stworzenia. Wasza „dżungla” to krótkie życie z perspektywą bliskiej śmierci w dusznej ciasnocie przeludnionych miast z marnym jedzeniem i nieciekawą pracą.
— Tak, ogólnie „kży” to tylko tanie ogniwa pośrednie między drogimi maszynami — oznajmił Tael. — Żadnego mistrzostwa ani radości używania. Maszyna robi wszystko lepiej i szybciej, a ty jesteś przy niej tylko „za podręcznego”, jak mówi Gzer Bu-Jam. „Umieracie chorzy i mądrzy, a my młodzi i głupi, co jest lepsze dla człowieka?”, zadali mi pytanie. Próbowałem im wytłumaczyć, że marna praca każdego z nas, kimkolwiek by nie był, odbija się na naszych bezbronnych braciach, dzieciach, rodzicach, a nie na prawdziwych ciemiężcach, którzy mają ochronę. „Jak możecie tak postępować? — spytałem i w końcu zrozumieli.
— A pomimo tego „oni” mają przewagę nad „wami” — stwierdziła Faj. — Spójrz, jacy to dziarscy chłopcy, ci kompani Gzer Bu-Jama! Nie potrzeba im wiele, dlatego są swobodniejsi. Szkoda, że nie widziałeś, jak zachowywał się Gzer, gdy zobaczył przez SDG Ewizę Tanet! Z jaką dziecinną i naiwną nabożnością na nią spoglądał! „Zobaczyłem drugi raz swoje marzenie i teraz mogę umrzeć!” — zawołał. Rzekomo gruboskórny i ciemny „kży”!
Zabuczał cichy sygnał SDG i Rodis odpowiedziała. Na ekranie pojawił się Wir Norin, który powiedział:
— Chcę przyprowadzić do was Sju-Te.
— Ją?
— Tak. Dla bezpieczeństwa przyjdziemy do podziemi.
— Czekam na was.
Na widok Faj Rodis, Sju-Te cichutko westchnęła, co zabrzmiało jak szloch. Rodis chwyciła ją za ręce i przyciągnęła do siebie, spoglądając na jej otwartą, uniesioną ku niej twarz.
— To pani jest władczynią Ziemian?… Głupia jestem, niepotrzebnie pytam — powiedziała Sju-Te, padając na kolana przed Faj, która dźwięcznie się roześmiała i lekko podniosła dziewczynę, której wargi zadrżały, a po policzkach spłynęły gęste łzy. — Proszę mu powiedzieć… On mówi, że to wszystko nie tak, ale ja nie rozumiem. Do czego jestem potrzebna Ziemianinowi, skoro jesteście takie?… Na Wielką Żmiję, jestem jak żółty pisklak Cza-Hik przy ziemskich kobietach!
— Powiem mu — odpowiedziała poważnie Rodis, sadzając ją obok siebie i trzymając za rękę.
Długo milczała. Sju-Te zadyszała nerwowo i Faj się jakby ocknęła.
— Jesteś wrażliwa i mądra, Sju-Te, dlatego nie zamierzam niczego przed tobą ukrywać. Mój drogi Wirze! Trafiła ci się szansa jedna na milion. Nie jest boginią, lecz stworzeniem innego typu: wróżką. Takie malutkie przejawy dobra od dawna cieszyły się szczególną sympatią w ludzkich baśniach.
— Dlaczego szczególną? — spytała cicho Sju-Te.
— Bogini to heroiczna geneza, opiekunka herosa, prawie zawsze wiodąca go ku sławnej śmierci. Wróżka to bohaterka zwykłego życia, przyjaciółka mężczyzny dająca mu radość, czułość i powodzenie w działaniach. Ta baśniowa różnica wyrażała marzenia ludzi w przeszłości. Ale znaleźć wróżkę tutaj, na Tormansie?! Co teraz zrobisz, biedny Norinie? — zapytała go, przechodząc na ziemski.
— Nie jestem biedny! Gdybym tylko mógł ją zabrać ze sobą, ale ona mówi, że to niemożliwe!
— Ma rację, to mądra mała kobietka.
— Rozumiem ją i zgadzam się. Możliwe jest jednak inne, przeciwstawne wyjście…
— Wirze! — zawołała Rodis. — To przecież Tormans, planeta udręki w głębokim infernie!
Norin rozeźlił się w tym momencie i niczym prawdziwy Tormansjanin zaczął przeklinać inferno, Tormans i ludzki los w języku Jan-Jah, bogatym w klątwy związane z nieszczęściem. Sju-Te poderwała się wystraszona, lecz Faj objęła jej talię ściśniętą zielonym paskiem i zatrzymała na miejscu.
— To nic. Mężczyźni zawsze się tak zachowują, gdy coś nie idzie po ich myśli.
— Zdecydowałem się!
— Być może na twoim miejscu postąpiłabym tak samo, Wirze — nieoczekiwanie zgodziła się Rodis i kontynuowała po ziemsku: — Zginiesz tu, ale przyniesie to wielki pożytek, jej zaś dasz kilka miesięcy, bo raczej nie lat, szczęścia. Uważaj na siebie! Ona umrze, gdy tylko nadejdzie twój koniec. Nie boi się śmierci. Najstraszniejsza dla niej jest rozłąka z tobą. Tylko kobiety z Tormansa mogą przejawić taką dzielność i wytrwałość w uczuciach, nie licząc się z niczym, co może je za to spotkać. Gdzie są koordynaty drogi powrotnej?
— U Menty Kor. Przygotowaliśmy je jeszcze podczas pierwszego oblotu Tormansa.
— Będziemy martwić się o ciebie, Wirze!
— A ja? Mam jednak nadzieję, że dożyję przylotu drugiego GPP i zobaczę, jeśli nie ciebie, to przynajmniej rodaków.
— Idź już, Wirze! Będziemy jeszcze mieli okazję się spotkać przed odlotem. Może jednak zmienisz decyzję…
— Nie! — odpowiedział tak twardo, że Sju-Te, nie rozumiejąc ani słowa, zadrżała. Domyślała się tematu rozmowy dwojga Ziemian dzięki kobiecej intuicji i znowu zalała się łzami, gdy Rodis pożegnała się z nimi długimi pocałunkami.
Wkrótce po spotkaniu z Faj, Wir zjawił się w instytucie fizyczno-technicznym, największym w stolicy, zatrudniającym najwybitniejszych uczonych z całej planety. Inżynier Tael uprzedził Norina, że na tutejszym „warsztacie” może mówić swobodniej, niż na innych. Inżynier nadawał wielkie znaczenie temu spotkaniu.
Zebrani rozsiedli się według ścisłego porządku hierarchii stopni naukowych. Na przedzie, w pobliżu prezydium, siedzieli najznakomitsi, cenieni przez władze. Wielu miało na piersi błyszczące emblematy: fioletowa kula Jan-Jah, okolona złotą żmiją.
Za plecami szacownych i zasłużonych niedbale rozmieścili się przedstawiciele średniej warstwy, a w końcu sali stłoczyła się młodzież. Dopuszczono ich w ograniczonej liczbie.
Wir Norin poznał już wystarczająco dobrze świat naukowy Tormansa, by wiedzieć, jak wyglądało w nim rozdzielanie stanowisk, poczynając od rozmiarów apartamentu i wysokości pensji, a kończąc na przydziałach świeżej, niefalsyfikowanej żywności z magazynów zaopatrujących „żmijowatych”. Ze wszystkich absurdów życia na Jan-Jah najbardziej zdumiewało Norina, jak za takie nędzne priorytety mogły sprzedawać się najpotężniejsze umysły planety. Widocznie, gdy chodziło o wszystko poza ich wąską specjalnością, nie byli zbyt potężni, choć utalentowani.
Zresztą, wielu uczonych zdawało sobie z tego sprawę. Większość zachowywała się hardo i wyzywająco, jak czynią to zwykle ludzie ukrywający kompleks niższości.
— Wiemy już o pańskim wystąpieniu w instytucie medyczno-biologicznym — zagaił przewodniczący, surowy, żółtawy człowieczek — ale tam powstrzymywał się pan od oceny nauki Tormansa. Rozumiemy delikatność mieszkańców Ziemi, ale tu może pan mówić swobodnie i ocenić naszą naukę tak, jak na to zasługuje.
— Odpowiem ponownie to samo: zbyt mało wiem, by ogarnąć całość tutejszej wiedzy i porównać do naszej. Dlatego to, co powiem, należy traktować jako ogólne, bardzo powierzchowne wrażenia. Czy spostrzeżenia ziemskich przybyszów są zawsze trafne? Nie raz zdarzało mi się tutaj słyszeć, że nauki ścisłe mają rozwiązać wszystkie problemy ludności Jan-Jah.
— A u was, zdobywców kosmosu, tak nie jest? — spytał przewodniczący.
Wir Norin pokręcił głową.
— Nawet jeśli posługujemy się stwierdzeniami opartymi na niepodważalnych faktach, nauka w swym największym rozkwicie jest nieobiektywna, niestabilna i niewystarczająco ścisła, aby podjąć się wszechstronnego modelowania otoczenia. Pewien wybitny ziemski uczony, żyjący w dawnych czasach, lord Riley, sformułował to bardzo trafnie: „Nie sądzę, by uczony miał większe prawo uważać się za proroka, niż inni wykształceni ludzie. W głębi duszy wie przecież, że pod tworzonymi przezeń teoriami kryją się sprzeczności, jakich nie jest w stanie rozwiązać. Zagadki bytu, jeśli rozum ludzki w ogóle jest w stanie je przeniknąć, potrzebują innych narzędzi, niż tylko wyliczenia i eksperymenty…”
— Cóż za żałosna bezradność! Pozostaje tylko wezwać na pomoc jakieś bóstwo — rozległ się skądś ostry głos.
Norin zwrócił się w stronę niewidocznego sceptyka.
— Podstawowe prawo naszej psychologii nakazuje odnajdywać w sobie samym to, czego oczekujecie od innych. Cała ta trudna do wytępienia idea o bytach nadprzyrodzonych istnieje tylko w was: bogowie, superbohaterowie, super-uczeni… Wspomniany przeze mnie ziemski fizyk miał na myśli gigantyczne wewnętrzne siły ludzkiej psychiki i jej możliwość powstrzymania destrukcji świata, wynikającej ze skażenia praw natury i niedostatecznej wiedzy. Chodziło mu o konieczność dopełnienia badania zewnętrznego świata, tak typowego niegdyś dla nauki Zachodu naszej planety, introspektywną metodą Wschodu, opierającą się właśnie na osobistej mocy ludzkiego umysłu.
— To są szczyty jałowych rozważań — zaprotestował ktoś z końca sali. — Nie mamy na to czasu ani środków. Władze nie dają nam dużych dotacji, wy zaś patrzycie na nasze ubóstwo z punktu widzenia waszej bogatej planety.
— Ubóstwo i bogactwo wiedzy są względne — zripostował astronawigator. — U nas na Ziemi wszystko zaczyna się od pytania: Jaki pożytek odniesie człowiek w konsekwencji nawet małego wydatkowania sił duchowych i materialnych? Mówicie o braku środków? Dlaczego więc zamierzacie zawładnąć pierwotnymi siłami kosmosu, nie poznawszy należycie niezbędnych do tego narzędzi? Czyżbyście jeszcze nie pojęli, że każdy krok na tej drodze jest trudniejszy od poprzedniego, gdyż elementarne osnowy wszechświata są solidnie ukryte w dostępnych wam rodzajach materii? Nawet czasoprzestrzeń próżni dąży do tego, by przyjąć zamkniętą formę istnienia. Idziecie na przekór prądowi, który wciąż wzrasta. Niezmierny koszt, skomplikowanie i zapotrzebowanie energii waszych aparatów dawno już wyczerpały naturalne źródła energii planety i wolę życia waszych ludzi! Musicie pójść inną drogą: stworzenia społeczeństwa bezklasowego, złożonego z silnych, zdrowych i mądrych ludzi. Na to warto poświęcić wszystkie siły. Jeszcze jeden dawny ziemski uczony, matematyk Poincaré, stwierdził, że liczba objaśnień naukowych dla jakiegokolwiek zjawiska fizycznego jest bezgraniczna. Wybierajcie tylko takie kroki, z których każdy, choćby najmniejszy, posłuży szczęściu i zdrowiu człowieka.
— Zanim nauczymy się nieść cudze brzemię, uczymy się, jak go nie pomnażać. Staramy się, by żadne z naszych działań nie zwiększało summy problemów planety i dopasowało się do dialektyki życia, znacznie bardziej złożonej i trudniejszej, niż wszelkie umysłowe łamigłówki twórców nowych teorii naukowych i nowych kierunków w sztuce.
— Najtrudniejszy do pojęcia w życiu jest sam człowiek, ponieważ opuścił dziki świat natury nie przystosowany do nowej egzystencji, jaką powinien wieść dzięki sile swych myśli i błogosławieństwu uczuć.
— Brak u was ciągle przenikającej wszystko kultury, harmonii między działaniem a zachowaniem, profesją a moralnością, na samych szczytach cywilizacji Jan-Jah, jakimi są tutaj nauki matematyczno-fizyczne…
— A u was takie nie są?
— Nie. Wierzchołek nauki, w którym zbiegają się wszystkie dziedziny wiedzy, stanowi historia.
W tej chwili zabrał głos przewodniczący zebrania:
— Kierunek, jaki obrała nasza dyskusja nie jest zbyt interesujący dla zebranego tutaj kwiatu uczonych Jan-Jah.
Wir Norin zorientował się, że nie został zrozumiany.
— Proszę lepiej zaznajomić nas z ziemskimi koncepcjami budowy wszechświata — zasugerował osobnik z orderem „Żmii i Planety” i wielkimi zielonymi soczewkami na oczach.
Wir Norin spełnił życzenie swoich słuchaczy.
Opowiedział im o spiralnie helikoidalnej strukturze wszechświata, o światach Szakti i Tamasu, o skomplikowanych powierzchniach kosmicznych pól siłowych, podlegających prawom pięcioosiowych struktur elipsoidalnych, o troistej naturze wielkich i małych fal rozwojowych, o spiralnie asymetrycznej teorii prawdopodobieństw, zamiast liniowo symetrycznej, przyjętej przez naukę Jan-Jah, nie mogącej obejść się bez idei bytu nadprzyrodzonego. Mówił o zwycięstwie nad czasem i przestrzenią dzięki rozwiązaniu zagadki gwiezdnych mas ostatecznych, od dawna znanym uczonym Jan-Jah, tak samo jak Ziemianom: wielkości stałe Chandrasekhara i Schwarzschilda, a zwłaszcza po naprawieniu błędu w diagramie Kruskala, które zakończyło wyobrażenie anty-świata jako symetrii naszego. W istocie między Szakti a Tamasem zachodzi spiralna asymetria i wybuchowi kwazarów niekoniecznie odpowiada zapadanie się gwiazd w Tamasie.
Najtrudniej było przedstawić wyobrażenie wszechświata zamkniętego w sobie i w kręgu czasu, a zarazem wiecznie, nieskończenie istniejącego. Formuły matematyczne w rodzaju krzywych Lorenza nie pomogły, tylko skomplikowały kwestię, nie pozwalając ludzkiej myśli przezwyciężyć wszystkich „zamkniętych w sobie” systemów, sfer, kręgów czasu, które jawiły się tylko jako odzwierciedlenie chaosu infernalnego doświadczenia bezwyjściowości. Dopiero gdy człowiek zdołał pokonać kręgi infernalne i zrozumiał, że nie ma zamknięcia, tylko rozwijająca się w nieskończoność helikoida, wówczas, jakby powiedział pewien hinduski mędrzec, rozpostarł swoje łabędzie skrzydła w burzliwym biegu czasu nad szafirowym jeziorem wieczności.
— I dopiero wtedy zawładnęliśmy zdumiewającymi was psychicznymi mocami i przeczuciami oraz wynaleźliśmy Gwiazdoloty Prostego Promienia, zrozumiawszy anizotropową strukturę wszechświata.
— Gwiazdoloty przeszywają oś spirali, zamiast pokonywać nieskończenie długą drogę spiralną. Wyobrażenie uczonego oparte na logicznie liniowych metodach postrzegania świata podobne jest do tej spirali, nieskończenie okręcającej się wokół nieprzekraczalnej granicy Tamasu. Tylko we wczesnym wieku, zanim ustabilizują się w umyśle schematy poznawcze, przejawiają się w nim zdolności Prostego Promienia, uważane dawniej za nadprzyrodzone: na przykład jasnowidzenie, teleportacja i telekineza, umiejętność doboru z przyszłych możliwości tego, co najbardziej realne. Staramy się na Ziemi rozwinąć te umiejętności wraz z dojrzewaniem, dopóki nie ustali się największa moc organizmu: Kundalini, siła dojrzałości płciowej.
— Tej ogólnej prawidłowości podporządkowano rozwój życiowy, nieuchronnie pobudzający do myślenia na różnych poziomach wiekowych. Konieczne są do tego wytrzymałość narządów wewnętrznych organizmu oraz umiejętność przyswajania i gromadzenia informacji. Innymi słowy: niezależność od warunków zewnętrznych egzystencji najbardziej, jak to możliwe, skoro całkowita niezawisłość jest nieosiągalna.
— Żeby stworzyć istotę myślącą wznosząca się spirala ewolucji skręca się coraz gęściej, gdyż korytarz możliwych warunków robi się coraz węższy. Powstają coraz bardziej skomplikowane organizmy, upodabniające się do siebie, choćby pojawiały się w różnych punktach przestrzeni. Myślący organizm nieuchronnie staje się indywidualnością, w odróżnieniu od bezmyślnego członka stada na wcześniejszym stopniu rozwoju, jak mrówka, termit i inne stworzenia, zdolne do kolektywnego działania. Cechy myślącego indywiduum są w pewnym stopniu antagonistyczne wobec potrzeb społeczeństwa. Chcemy tego, czy nie, tak został stworzony ziemski człowiek, a w konsekwencji także i wy. Nie jest to przydatne dla poskromienia inferna, ale zrozumiawszy przypadkowość tej cechy, doszliśmy do koniecznego, teraz już świadomego skracania spirali w sensie ograniczenia indywidualnego rozrzutu emocji i pragnień, to jest konieczności narzucenia wewnętrznej dyscypliny jako dialektycznego bieguna wewnętrznej wolności. Z tego właśnie wynika powaga w traktowaniu nauki i sztuki, charakterystyczna cecha ludzi żyjących w wyższym ustroju komunistycznym.
— Jeśli zamiast skracania spirali społecznej nasilać się będą rozziew i ruina, pojawi się wtedy mnóstwo anarchistycznych osobowości (szczególnie w trudnych warunkach życia), odpowiednio nastąpi także dezintegracja w sztuce: zdeformowane obrazy, słowa i formy. Po szerokim oddziaływaniu tego rodzaju twórczości można ustanowić okresy upadku danego społeczeństwa, epoki nieodpowiedzialnych, niezdyscyplinowanych ludzi. W nauce Jan-Jah wyraźnie objawia się jej nieodpowiedzialny charakter, a w związku z tym nieumiejętność odnalezienia właściwej drogi. Pojedyncze efekty, bez harmonijnej kompozycji muzycznej, zorkiestrowanej do podstawowych potrzeb ludzkości… Przykładacie nadmierną wagę do niedojrzałych odkryć, nieskierowanych na wszechstronny pożytek, obracacie wszystkie siły i środki na coś, co w końcu okazuje się zboczeniem z głównego szlaku, mnożeniem bezsensownych formuł i pustych symboli.
Wir Norin zatrzymał się chwilę, potem stwierdził:
— Wybaczcie, nie chciałem poruszać kwestii społecznych, lecz widocznie my, Ziemianie nie umiemy myśleć inaczej, niż mając na oku główny cel: obronę pokoju, radości i twórczej pracy ludzkiej!..
Tormansjańscy uczeni przyjęli zakończenie mowy Wira ponurym milczeniem. Siedzieli nieruchomo, nie wyrażając swoich odczuć słowem ani gestem, dopóki prelegent, nieco zaskoczony reakcją audytorium, nie zszedł z katedry. Zresztą, odczuł narastającą niechęć już na początku swych socjologicznych spostrzeżeń. Ukłonił się i wyszedł z sali, całym swym jestestwem wyczuwając gwałtowną wrogość uprzywilejowanych słuchaczy. Kiedy zamknął za sobą drzwi, usłyszał zmieszany gwar, dochodzący do krzyku. Oczywiście nikt nie wyszedł, by go odprowadzić i Wir, nielubiący pożegnalnych ceremonii, nawet się z tego ucieszył, że zaoszczędził czas i wcześniej zobaczy Sju-Te.
Pół godziny później był już pod swoim domem. W jego duszy zrodziła się niejasna obawa: coś złego dojrzewało w jego przyszłych losach, być może w związku z wystąpieniem w instytucie fizyczno-technicznym. Tak, zrobił wrażenie na słuchaczach, ale jakiego rodzaju? Zachował się nie tak, jak należało, nie potrafiąc utrzymać się w ramach „czysto” naukowych Jan-Jah. Jednakże Tael podkreślał potrzebę takiego właśnie wystąpienia… Trzeba porozmawiać z Rodis, która potrafi dalej od niego zaglądać w przyszłość…
Złe przeczucia Norina znikły od razu, gdy ujrzał Sju-Te. Nigdy nie wyobrażał sobie, ile prawdziwego szczęścia można zaznać na granicy niebezpieczeństwa w tak małym pokoiku. Twarz dziewczyny jaśniała tak bezgranicznym oddaniem, że Wir zrozumiał, jak drogi mu jest każdy jej gest, dołeczki tworzące się przy uśmiechu, sposób chodzenia, jej dziwnie czuły głos, nie za wysoki ani zbyt niski, ni dźwięczny, ni głuchy. Zawsze potrafiła wnieść coś nowego, niespodziewanego do rozmowy, przechodząc nagle od euforycznej radości do trwożnych myśli o przyszłe losy, od gorącej, niemal zawziętej namiętności do smutnego skupienia się w sobie. Czasem, jakby się budząc, Sju-Te patrzyła na niego, jakby był jej życiową przepaścią, w którą gotowa była rzucić się ciałem i duszą, poświęcić wszystko do ostatniego tchnienia. Chwilami stawało przed jej oczyma widmo przyszłych nieszczęść, pojawiało się przenikliwe uczucie nietrwałości jej szczęścia z dziwnym przybyszem z międzygwiezdnej przestrzeni, nieogarnionej dla jej umysłu, a wówczas rzucała się mu w objęcia i zastygała bez tchu.
Często mu śpiewała, zaczynając zwykle od jakiegoś tęsknego motywu, ale potem puszczała się w zadziorny, rytmiczny tan. Zwierzała mu się ze swych dziecinnych marzeń, opowiadała o swych dziewczęcych przeżyciach z delikatnością uczuć i obserwacji, niedostępnych dla wielu ziemskich kobiet. I znowu śpiewała, zapatrzona w przyszłość, jak w mętną rzekę, płynącą powoli w nieznaną dal. Pragnął w takich chwilach zapomnieć o wszystkim, żeby tylko być z nią, czerpiąc z jej szczodrej miłości i samemu dawać jej z siebie wszystko. Nieziszczalne marzenie. Sytuacja na obcej planecie była zbyt złożona, skoro stał się katalizatorem rodzącej się walki o prawa człowieka, o wyjście z inferna! Czekał go jeszcze trudny moment, gdy gwiazdolot ze wszystkimi przyjaciółmi odleci na rodzimą planetę. Oczekiwanie na tę chwilę męczyło Wira, choć w zapasie zostało jeszcze wiele dni współpracy z Rodis i częstych rozmów przez SDG z załogą statku.
Tak myślał Wir Norin, ale się mylił.
Po opuszczeniu instytutu przez gościa, z tłumu kłócących się osób wyszedł niewysoki człowieczek, ze skórą tak żółtą, że wyglądał na chorego. Był jednak zupełnie zdrowy, pochodził po prostu z grupy etnicznej zamieszkującej górną szerokość geograficzną przedniej półkuli. Nar-Jang zapracował już sobie na podwójne imię, będąc znanym astrofizykiem. Pospieszył do gabinetu na czwartym piętrze instytutu, zamknął się w nim i otoczony kłębami dymu fajkowego, zabrał za wyliczenia. Twarz wykrzywiał mu chwilami sarkastyczny uśmieszek, rozpływający się ostatecznie w złowieszczej radości. Zebrał w końcu zapiski i udał się do poczekalni Wysokiej Rady, gdzie znajdował się punkt kontaktowy z najważniejszymi dostojnikami w sprawach najwyższej wagi państwowej.
Na wideo-ekranie pojawił się nadęty „żmijowaty”.
Uskrzydlony swoim odkryciem, Nar-Jang zażądał połączenia z Władcą. Odkryta przez niego tajemnica jest tak ważna i wielka, że może ją przekazać tylko samemu Czojo Czagasowi.
„Żmijowaty” długo wpatrywał się w astrofizyka z głębi ekranu, zastanawiając się nad czymś, wreszcie jego złe i chytre oblicze skrzywiło się w czymś na kształt uśmiechu.
— No dobrze! Będziesz musiał zaczekać, sam rozumiesz.
— Oczywiście, rozumiem…
— Więc czekaj!
Ekran zgasł i Nar-Jang, zapadając w wygodny fotel, oddał się rozkosznym marzeniom. Za takie doniesienie nagrodzą go orderem „Żmii i Planety”, tytułem Wiedzącej Żmii, dadzą piękną willę na brzegach Morza Równikowego. A Gae Od-Timfit, znakomita tancerka, o którą od dawna zabiegał, stanie się bardziej przychylna…
Drzwi rozwarły się z trzaskiem i weszło nimi dwóch silnie zbudowanych „liliowych”. Za ich plecami mignęła pobladła twarz portiera. Zanim astrofizyk zdążył się połapać, co się dzieje, wyciągnęli go z fotela, wykręcili ręce do tyłu i zawlekli do wyjścia. Wystraszony i wzburzony Nar-Jang zawołał o pomoc, grożąc, że się poskarży Czojo Czagasowi. Uderzenie w głowę momentalnie go ogłuszyło, przerywając lamenty. Oprzytomniał dopiero w samochodzie, rwącym wściekle do góry po nierównej drodze, i wtedy odważył się spytać porywaczy, dokąd i po co go wiozą. Mocny policzek przerwał dalsze pytania.
Wywlekli go z samochodu przed zamkniętą na głucho bramą ciemnoszarego domu, otoczonego żelaznym płotem. Serce Nar-Janga zadrżało od mieszanych uczuć strachu i ulgi. Mieszkańcy stolicy bali się rezydencji Gen Szi, groźnego pierwszego zastępcy Czojo Czagasa. Astrofizyka pognali na dół, do podziemia. W jaskrawo oświetlonym pomieszczeniu aresztant zmrużył oczy. Strażnikom wystarczyło jedno mgnienie, by zerwać z jego odzieży zapinki, pas i rozerwać koszulę od góry do dołu. Zasuszony naukowiec w jednej chwili zamienił się w żałosnego oberwańca, podtrzymującego wstydliwie opadające portki. Ostre pchnięcie w plecy wystarczyło, by drżąc z lęku i złości znalazł się przed wielkim biurkiem, za którym siedział Gen Szi. Drugi władca planety uśmiechał się życzliwie i Nar-Jang poczuł się trochę pewniej.
— Moi ludzie byli nadgorliwi — oświadczył Gen Szi. — Widzę, że niedokładnie przekazano wam rozkaz — zwrócił się do „liliowych” — przywieźć nie przestępcę, tylko ważnego świadka.
Chwilę przyglądał się żółtawemu astrofizykowi, potem powiedział cicho:
— No, składaj meldunek! Mam nadzieję, że postanowiłeś niepokoić władcę z rzeczywiście ważnego powodu, inaczej sam rozumiesz… — Od jego uśmiechu przeszło Nar-Janga mrowienie na całym ciele.
— Wiadomość jest tak ważna, że mogę ją przekazać tylko samemu Wielkiemu — odrzekł twardo.
— Wielki jest zajęty i życzył sobie, by nie przeszkadzać mu przez dwa dni. Gadaj szybko!
— Chciałbym zobaczyć się z władcą. Rozgniewa się, jeśli powiem to komuś innemu — oznajmił uczony, spuszczając oczy.
— Nie jestem dla ciebie „kimś innym” — odparł ponuro tamten. — Nie radzę się upierać.
Nar-Jang milczał, starając się przezwyciężyć strach. Nie ośmielą się mu zrobić niczego, dopóki posiada tajemnicę, która może zginąć wraz z nim.
Astrofizyk pokręcił milcząco głową, bojąc się, że głosem ujawni strach. Gen Szi również milcząc zapalił długą fajkę i jej dymiącym końcem wskazał kąt pomieszczenia.
Natychmiast przyskoczyli do Nar-Janga „liliowi” i zdarli z niego spodnie; dwaj inni strażnicy zdjęli kołpak ze stojącego w kącie przedmiotu. Gen Szi wstał ospale i zbliżył się do grubo ciosanej drewnianej figury umaaga. Dawniej na planecie Jan-Jah używano owych zwierząt, obecnie prawie wymarłych, do jazdy wierzchem i w zaprzęgu. Pysk umaaga szczerzył się w zwierzęcym uśmiechu, a jego grzbiet wyciosany był był w kształcie ostrego klina.
„Liliowy” zapytał:
— Zwykłe siedzenie, władco albo?…
— Albo! — odpowiedział Gen. — On jest uparty, a siedzenie wymaga czasu. Spieszę się.
„Liliowy” skinął głową, wstawił pokrętło w łeb drewnianego zwierza i zaczął nim obracać. Klinowaty grzbiet zaczął otwierać się jak zapadka.
— No cóż, załóżcie mu strzemiona! — polecił władca, wypuszczając kłąb dymu.
Nim siepacze go pochwycili, Nar-Jang zrozumiał swój los. Wśród ludu od dawna krążyła opowieść o strasznym wynalazku Gir Bao, poprzednika Gena Szi, za pomocą którego można było wydobyć dowolne zeznanie z każdego mężczyzny. Sadzano ich na wierzch umaaga i drewniana szczelina na grzbiecie zaczynała powoli się zaciskać. Dzikie przerażenie złamało całkiem upór i godność ludzką astrofizyka. Wrzeszcząc: „Wszystko powiem!”, podpełznął do nóg władcy, przywierając do podłogi i błagając o litość.
— Odstawcie strzemiona! — rozkazał Gen. — Podnieście go i posadźcie… nie, nie na umaaga, w fotelu!
I Nar-Jang, przeklinając własną nikczemność, drżąc i zachłystując się, opowiedział jak dzisiaj rano ziemski gość wygadał się na zebraniu w instytucie fizyczno-technicznym, nie domyślając się, jakie wnioski wyciągną uczeni Jan-Jah z nakreślonego dla nich obrazu wszechświata.
— I ty jeden okazałeś się mądry?
— Nie wiem — zająknął się astrofizyk.
— Możesz nazywać mnie wielkim — poinformował łaskawie Gen Szi.
— Nie wiem, wielki. Od razu poszedłem kreślić i wyliczać.
— I co?
— Gwiazdolot przybył do nas z niewyobrażalnej kosmicznej dali. Potrzeba co najmniej tysiąca lat, by wyprawa przedsięwzięta stąd dotarła do Ziemi, dwa tysiące lat na wymianę sygnałów.
— To znaczy?! — niecierpliwie krzyknął Gen Szi.
— To znaczy, że nie będzie żadnego drugiego gwiazdolotu… Uczestniczyłem w charakterze doradcy w rozmowach z Ziemianami… W dodatku — dodał pospiesznie — pokazane nam posiedzenie, decydujące o zniszczeniu Jan-Jah, to fałsz i blef, mistyfikacja, puste zastraszanie. Nie będą nikogo ścierać z oblicza planety! Nie mają do tego pełnomocnictw!
— No, takie działania możliwe są i bez pełnomocnictw, zwłaszcza gdy są daleko od swoich władców — myślał głośno Gen Szi i nagle ostro tknął palcem uczonego: — Nikt o tym nie wie? Nikomu nie wygadałeś?
— Nie, nie, przysięgam na Żmiję i Białe Gwiazdy!
— I to wszystko, co możesz oznajmić?
— Wszystko.
Doświadczone ucho Gena Szi wyłowiło lekkie zawahanie w odpowiedzi. Uniósł wygięte, jak u większości mieszkańców Jan-Jah brwi, przeszywając ofiarę bezlitosnym spojrzeniem.
— Szkoda, że mimo wszystko trzeba będzie cię przewieźć na umaagu. Brać go!
— Nie trzeba! — zawył rozpaczliwie Nar-Jang. — Powiedziałem wszystko, czego się domyśliłem. Tylko… Zlituje się pan nade mną i przebaczy, o wielki?
— No?! — ryknął Gen, krusząc resztki oporu uczonego.
— Słyszałem rozmowę dwojga naszych fizyków. Przypadkiem, przysięgam na Żmiję! Jakoby rozwiązali zagadkę pola ochronnego Ziemian. Nie należy go przebijać uderzeniami kul ani wybuchami. Im silniejsze uderzenie, tym większa siła odrzutu. Ale jeśli rozsiekać je powolnym naciskiem polaryzowanego promienia kaskadowego, podda się naporowi. Jeden z nich powiedział, że chciałby wypróbować do tego swój generator kwantowy, niedawno zbudowany prototyp.
— Imiona?
— Du Ban-La i Niu-Ke.
— To już wszystko?
— W zupełności, o wielki. Nic więcej nie wiem, przysięgam…
— Możesz odejść. Dajcie mu igłę i płaszcz, potem odwieźcie, gdzie trzeba.
„Liliowi” podeszli do naciągającego spodnie Nar-Janga.
— Wyślijcie ludzi po tych dwoje fizyków! Nie, weźcie tylko Du Ban-La. Z kobietą stracimy więcej czasu, zawsze są bardziej uparte!
Dowódca „liliowych”, nisko się kłaniając, zniknął w drzwiach. Pozostali odprowadzili uczonego do wyjścia. Ledwie stanął za progiem, oficer w czerni, stojący cicho na uboczu, wstrzelił mu w potylicę długą igłę z pistoletu pneumatycznego. Igła bezdźwięcznie wbiła się między podstawą czaszki a pierwszym kręgiem szyjnym, przerywając życie Nar-Janga, który nie potrafił nauczyć się prostej prawdy, że nie skutkują żadne gwarancje, umowy ani błagania, gdy się ma do czynienia z bandytami. Resztki dawnej wiary w słowo, uczciwość albo współczucie zgubiły wielu Tormansjan, próbujących wysługiwać się oligarchom i wierzących w „prawo” i „sprawiedliwość” szajki morderców, jaką była w rzeczywistości Rada Czterech wraz z najbliższymi współpracownikami.
Gen Szi ruchem palca odesłał oficera w czerni i przeszedł do drugiego pomieszczenia z pulpitami i ekranami łączności. Nacisnąwszy niebieski przycisk, wywołał Kando Lelufa, czyli Ka Lufa, trzeciego członka Rady Czterech, zarządzającego gospodarką planety. Był to pulchny, malutki człowieczek, we wspaniałym paradnym stroju, przypominający Zeta Uga, lecz z pełniejszymi policzkami, maleńkimi żeńskimi usteczkami i piskliwym głosikiem.
— Kando, musisz zmienić plan zajęć — powiadomił go Gen bez wstępów. — Natychmiast do mnie przyjedź, będziemy stąd dowodzić pewną operacją. Nadarza się niezwykła okazja, by zrobić to, o czym myśleliśmy…
Minęło pół godziny i dwaj członkowie Rady Czterech, potężnie kurząc z fajek, ułożyli zdradziecki plan.
Czojo Czagas udawał się niekiedy do sekretnych komnat swego pałacu (nawet Gen Szi nie wiedział, co się znajduje w owych lochach pod wieżą). Tym razem władca był nieobecny tylko dobę, a to oznaczało, że tak czy inaczej jeszcze przez całą dobę będzie w ich rękach. W takim czasie można dużo zrobić!
Plan był prosty: aresztować Faj Rodis i Wira Norina, zmusić ich torturami, by powiedzieli wszystko, co trzeba, w telewizji, a potem jak najszybciej zabić. Ziemianie nie będą walczyć z całą planetą. Oczywiście, najlepiej byłoby sprowokować gwiazdolot do aktywnego działania i skłonić katuszami władczynię Ziemian, by rozkazała uderzyć na Ogrody Coama i zlikwidować Czagasa, jako głównego winowajcę. Wielka była moc gwiazdolotu. Z Ogrodów zostanie jama, w której przepadną ochroniarze i najbliżsi zausznicy władcy, nie mówiąc już o nim samym. Zet Ug też tam zapewne będzie, tak więc Gen Szi i Ka Luf staną się po ich śmierci pierwszymi osobami w państwie. Wszystkich świadków należy uwięzić, w tym również tego głupca Taela, co nie umiał nawet szpiegować!
— Na przyszłość trzeba się zatroszczyć o bunkry ukryte głęboko pod ziemią. Ziemskie gwiazdoloty, raz odkrywszy drogę, znowu się tutaj pojawią. Rozkażę, by wszyscy zdolni do pracy w stolicy nie byli zsyłani do Pałacu Łagodnej Śmierci ani w jakieś odległe miejsca, niech zrobią z nich armię podziemnych robotników — rzekł Gen Szi.
— Mądra myśl! — zapiszczał Ka Luf.
Podczas gdy spiskowcy naradzali się na górze, do podziemnych kazamatów przytaszczyli pobitego, lecz wciąż opierającego się fizyka Du Ban-La. Okazał się bardziej uparty od łatwowiernego Nar-Janga i „liliowi” musieli posadzić go na umaaga. Straciwszy głos od nieludzkiego wrzasku, zlany potem i łzami, fizyk poddał się i pod konwojem siepaczy pojechał po swój aparat.
Faj Rodis wraz z nastaniem nocy, zeszła do podziemia. Na dzisiaj zwołano duże wspólne zebranie „kży” i „dży”, służące połączeniu sił we wspólnej walce o wolność. Przysłuchując się ich rozmowom, Rodis wciąż zastanawiała się, jak pomóc Wirowi i jego umiłowanej wróżce Sju-Te. Nie wątpiła, jaka będzie decyzja wszystkich Rad Ziemi. Nie wyślą tu następnej ekspedycji, dopóki nie zakiełkują ziarna zasiane przez ludzi z „Ciemnego Płomienia” albo, w najgorszym wypadku, póki nie stanie się jasne, że Godzina Byka wciąż jeszcze trwa i demony ciągle władają Tormansem. W takiej sytuacji można zastosować przepis Wielkiego Pierścienia dotyczący zniszczenia reżimów, zamykających istotom myślących drogę do wszechstronnego poznawania świata, hamujących ich rozwój i chroniących inferno. Nikt nie zechce powielać błędów dawnych ziemskich kolonizatorów, osiedlających się w obcych stronach, nie znając historii, psychiki ani obyczajów tubylców, tym bardziej skoro owe ludy dysponowały własną, wysoko rozwiniętą kulturą.
To dobra idea: porozumieć się z Czagasem, by Wir Norin został legalnie na planecie Jan-Jah w charakterze historyka, obserwatora i korespondenta aż do przylotu następnego statku. Albo pod jeszcze lepszym pretekstem, że „wezwany” przez nią jakoby gwiazdolot wstrzymał lot, a astronawigator zostanie tutaj dla nawiązania łączności i przygotowania ewentualnego lądowania. Zapewni to Wirowi jakiś czas spokojnego życia…
Z otaczającej ciemności nadeszło poczucie groźnego niebezpieczeństwa, prędko zagęszczającego się, jak złowieszcze chmury, przygnane wiatrem. Psychika Rodis ostrzegła ją. Po raz pierwszy od chwili przybycia na Tormans czuła, że zawisła i nad nią śmiertelna groźba.
Wróg był blisko. Rozmyślania o Wirze osłabiły jej normalną czujność i spóźniła się co najmniej godzinę. Wezwawszy Taela, zwierzyła mu się ze swoich obaw. Inżynier przyjrzał się jej uważnie i dreszcz przebiegł mu po plecach. Łaskawa, niemal czuła ostrożność ziemskiej kobiety zmieniła się w groźną determinację, połączoną z nieuchwytną szybkością ruchów i myśli. Cała wibrowała wolą, niczym mocno naciągnięta struna, oddziałując na uczucia otaczających ją osób.
Rodis doradziła, by zaczęli się rozchodzić dwoma głównymi i dalszymi tunelami. Szybko zlustrowała ich psychiki, czy nie znajdzie w którejś zapaści. Nikt z nich nie powinien wpaść w łapy „liliowych”, inaczej rozwinie się straszna sieć prześladowań.
Potem weszła na górę w towarzystwie Taela, koncentrując całą swoją moc na przyzwaniu Wira Norina. Mijały minuty, lecz nie odebrała odzewu.
— Spróbuję się połączyć z Władcą — powiedziała do Taela, wchodząc po schodach wiodących do jej sypialni.
— Ma pani na myśli Czojo Czagasa? — podjął inżynier, zadyszany od szybkiego wchodzenia.
— Tak. Z resztą nie warto gadać. Nie tylko są nieodpowiedzialni, w dodatku wrodzy Czagasowi.
— Na Wielką Żmiję i Błyskawicę! Przecież nie ma Czojo i teraz rozumiem…
— Jak to: nie ma? — (We wspomnieniach Rodis mignął obraz tajnego skarbca, zawierającego obiekty wywiezione z Ziemi).
— Udał się na dwie doby do tajnej rezydencji i przekazał, jak zwykle, uprawnienia Genowi Szi.
— Chcą więc nas schwytać pod jego nieobecność i wymusić torturami, by coś dla nich zrobić albo po prostu nas zabić, żeby statek ukarał Czagasa, to oczywiste. Ratuj Norina, drogi Taelu. Zabierz SDG ze świątyni, odejdź z nim gdzieś opodal i nawiąż z nim łączność. Jest u siebie, postaram się go zaktywizować, ty zaś powiedz mu, gdzie ma się ukryć. Szybciej, Taelu, nie zwlekaj. W pierwszym rzędzie spróbują schwytać mnie. Szybciej! Też będę go wzywać ze swojego pokoju.
— A co będzie z panią? Jeśli zdołają…
— Mój plan jest prosty. Otoczę się polem ochronnym, dopóki nie połączę się z gwiazdolotem. Podaj mi namiary miejsca w opustoszałym parku, gdzie lądował dysk po wypadku Czedi. Na przygotowanie dysku potrzeba półtorej godziny. Potrwa dwadzieścia minut, nim przyleci Gryf Rift. Baterie dziewięcionoga wystarczą na pięć godzin, nawet przy nieustannym ostrzale. Mam wiele czasu w zapasie. Kiedy ukryjesz Wira, wróć tu z dziewięcionogiem i czekaj na mnie przy wyjściu czwartej galerii. Nastawię mój SDG na samozniszczenie przed rozładowaniem, a sama zejdę na dół, póki będą miotać się dookoła. Nie bój się, zaprogramuję wybuch do góry, by nie uszkodził budynku i nie odsłonił zejścia do podziemi. Jeszcze się nam przyda.
— Nie boję się niczego, oprócz… — Na chwilę głos Taela zdławił krótki szloch. — Boję się o panią, Rodis, moja gwiazdo, opoko, miłości! Nadchodzi coś okropnego!
Faj sama zmagała się ze złowróżbnym przeczuciem, ostrym klinem przebijającym się z osaczającej ją ciemności do jej niezłomnej psychiki. Najwidoczniej Tormansjaninowi udzieliło się to uczucie.
— Idź już, Taelu. Możesz się spóźnić z ratunkiem dla Norina.
— Proszę mi pozwolić wejść z panią na górę! To tylko dwie minuty. Chcę się upewnić, że nie przedostali się do pani pokoju.
— Nie dadzą rady. Zagrodziłam wejście, jak zawsze, gdy schodzę do podziemi.
Bardzo ostrożnie przesunęli płytę ścienną w sypialni Rodis. Przykładając palec do ust, Faj podkradła się do drzwi drugiego pokoju, usłyszała głośne buczenie dziewięcionoga i zajrzała do środka. W rozwartych na oścież drzwiach na korytarz kłębiło się sporo ludzi w czarnych kurtach z opuszczonymi kapturami i w rękawicach, przypominających dawnych oprawców. Szerokie przejście między pomieszczeniami górnego piętra było zapełnione „liliowymi”, majaczącymi w rozmytych konturach pola ochronnego. Z tyłu dźwigano coś ciężkiego, pozostali zaś stali nieruchomym szeregiem, nie strzelając ani nie rzucając się do ataku.
Niezauważona przez nich Faj cofnęła się do sypialni.
— Pospiesz się, Taelu!
Inżynier cofnął się w otwarte wciąż przejście i jeszcze się obejrzał. Całe jego oddanie i uwielbienie dla Rodis odmalowały się na jego twarzy w wyrazie przedśmiertnego pożegnania.
Faj objęła go i ucałowała z taką siłą uczucia, że na chwilę zaćmiło mu wzrok. Taelowi przypomniały się w tej chwili filmy o Ziemi, o chłodnej i czułej ziemskiej miłości, dziwnie łączącej się z dziką namiętnością…
Po chwili zbiegał krętymi schodami w nieprzenikniony mrok, a Rodis podskoczywszy, nacisnęła gzyms, zamykając tajne przejście.
Stolica zasypiała wcześnie i o tej porze w dzielnicy „dży” panowała cisza. Wir Norin zbudził się nagle. W wyłożonym dywanami pokoiku Sju-Te ledwie dawał się słyszeć równy oddech śpiącej. Usłyszał nieme zawołanie z ciemności: „Obudź się, Wirze! Ocknij się! Niebezpieczeństwo!”.
Zerwał się, momentalnie przeganiając resztki snu. Rodis! Co się stało?
Zbudziwszy Sju-Te, pobiegł do siebie, włączył dziewięcionoga i zobaczył ciemny pokój Rodis. Parę sekund później obraz się zmienił i zjawił się Tael…
Sju-Te ogarniały na przemian strach i zachwyt podczas szalonej jazdy na SDG po ciemnych ulicach miasta. Na kopule dziewięcionoga mogła zmieścić się tylko jedna osoba. Wir wziął dziewczynę na ręce. Fantastyczna koordynacja i wyczucie równowagi utrzymywały go na mknącej z ogromną prędkością niewielkiej maszynie. Astronawigator zatrzymał ją na rozwidleniu dróg za miastem. Za radą Taela objechał wolno spory krąg, spryskując glebę specjalnym środkiem, dostarczonym wcześniej przez inżyniera. Ten utajniony przed władcami syntetyk na długo paraliżował zmysł powonienia. Puszczone ich śladem psy przestały być groźne. Pozostały już tylko dwa kilometry do miejsca lądowania dyskoida.
Tymczasem Rodis wyszła z sypialni i wrogowie zobaczyli ją przez nieszczelną osłonę. Ruszyli się, wskazując na nią palcem i dając znaki stojącym z tyłu. Faj wzmocniła pole, szara ściana zakryła poruszające się postaci, a przejście pogrążyło w mroku. Niewidoczna dla wrogów, wezwała statek ściągającym promieniem. Przy tarczy, na której płonęły obecnie tylko dwa światełka towarzyszy i trzeci Taela, siedziała Menta Kor. Natychmiast obudziła Gryfa Rifta, który zjawił się w parę sekund. W całym gwiazdolocie zadźwięczał sygnał alarmowy. Reszta załogi zaczęła szykować dysk, ostatni z trzech zabranych z Ziemi. Rift, pochylony trwożnie nad pulpitem, prosił Rodis, by nie czekała dłużej i uciekała do lochów.
— Dziewięcionóg da sobie radę bez ciebie. Od dawna obawiałem się czegoś takiego i nie mogłem się nadziwić twojemu flirtowi z Czojo Czagasem.
— To nie on.
— Tym gorzej. Im bardziej władza im się wymyka, tym robią się niebezpieczniejsi. Przylecę do ciebie niezwłocznie. Na światłe niebiosa, kiedy w końcu wrócisz na statek, zamiast się taplać w piekle Tormansa?
— Tutaj jest cała masa ludzi nie gorszych od nas. Są zmuszeni przebywać tutaj od narodzin do śmierci. Ta myśl jest dla mnie nie do zniesienia. Boję się także o Wira.
— Otóż i on! Siedzi pod drzewami lądowiska dysku. Uciekaj natychmiast!
— Idę, nie zrywając łączności. Obserwujcie pokój. Ciekawa jestem, jak długo wytrzyma mój wierny SDG. Pożegnam się z nim dopiero z „Ciemnego Płomienia”.
Rodis zabrała ze stolika rolkę nieprzekazanych jeszcze na gwiazdolot zapisków i posławszy Gryfowi ucałowanie czubkami palców, poszła do sypialni.
Rozległ się wizg tak ogłuszający, że Faj zamarła na moment. Z ciemności pola ochronnego, niczym potworna paszcza, rozpalonym klinem wynurzył się nieznany mechanizm. Rozpruwszy ścianę osłony, błyszczącym promieniem uderzył w drzwi sypialni, odrzucając Rodis ku oknu, w pobliżu którego stał dziewięcionóg.
Gryf Rift wczepił się palcami w krawędź pulpitu, przybliżając do ekranu wykrzywione strachem oblicze.
— Rodis! Rodis! — wołał, starając się przekrzyczeć świst promienia, który emitowało dziwne urządzenie, wniesione do pokoju przez czarno odzianych siepaczy Gena Szi. — Kochana, moje niebo, powiedz, co mam robić?
Faj klęczała obok SDG, pochylając głowę nad odbiornikiem.
— Za późno, Gryfie! Jestem zgubiona. Błagam cię na wszystko, komendancie, nie mścij się za mnie! Nie powiększaj skali przemocy. Nie powinniśmy, zamiast świetlistego marzenia o Ziemi, zasiewać strachu i nienawiści w sercach ludu Tormansa. Nie pomagajcie tym, którzy zabijają na podobieństwo boga, karzącego okrutnie winnych i niewinnych, co jest najokropniejszym ludzkim wymysłem. Nie pozwól, by nasza ofiara była daremna! Odlatuj do domu! Słyszysz, Rift? Statku… wzleć!
Nie zdążyła pocieszyć się wspomnieniami z ukochanej Ziemi. Przypomniała sobie nędznych tormansjańskich chirurgów, lubiących eksperymentować z ożywianiem konających i zrozumiała, że nie może zwyczajnie umrzeć. Poderwała dźwigienki SDG wyzwalające wybuch, jednocześnie wysiłkiem woli zatrzymując serce i padła na aparat.
Wdzierający się z triumfalnym wrzaskiem oprawcy, stanęli nad nieruchomym ciałem w ostatniej minucie swego życia…
Z ust komandora Gwiazdolotu Prostego Promienia po raz pierwszy w długim życiu wyrwał się krzyk gniewu i bólu. Zielony ognik Faj Rodis zgasł na pulpicie. Tam zaś, gdzie stał SDG, wzbił się w czarne niebo słup niebieskiego ognia, roznosząc popioły spalonego ciała Faj w wyższych warstwach atmosfery, skąd równikowy prąd powietrzny zaniósł go na orbitę planety.